Vous êtes sur la page 1sur 829

PIERRE JOSEPH PHOUDHON

(1809—1865)

Wybór pism

Tom I

Wstęp
Jana Garewicza

Dygitalizacja
hooltaj
KSIĄŻKA i WIEDZA-1974

Tłumaczyli:
JADWIGA BORNSTEIN, HALINA MOBTIMER,
BARBARA SIEROSZEWSKA, BOLESŁAW
WSCIEKLICA

Redaktor
ALEKSANDRA BARANOWSKA
Redaktor techn. K. Woroniecki

Korektorzy: S. Snopek i Z. Kołodziejczyk

Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa—Książka—Ruch".


Wydawnictwo „Książka i Wiedza". Warszawa, styczeń 1974 r.
Wyd. I. Nakład 1500 + 260 egz. Obj. ark. wyd. 34,6. Obj. ark.
druk. 50,0 (43,0). Papier druk. sat. kl. III, 65 g, 84X108 cm.
Oddano do składania 8.XII.1972 r. Podpisano do druku
w grudniu 1973 ir. Druk ukończono w styczniu 1974 r.
Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego". Warszawa,
ul. Miedziana 11/13. Zam. 284/73. R-22.
WSTĘP

KOLEJE ŻYCIA P.J. PROUDHONA

Jakkolwiek oceni się działalność Proudhona, o życiu


jego na pewno nie da się powiedzieć, że toczyło się
gładko i spokojnie. Inteligentny, nieprzeciętnie
uzdolniony, porywający pisarz, człowiek obdarzony
urokiem i darem jednania sobie ludzi, Proudhon stale był
ze światem w wojnie, stale z wszystkimi skłócony,
wcielona opozycja wobec wszystkiego, co uznane, wobec
każdego dogmatu. W walkach, jakie toczył, nie chodziło
nigdy o zniszczenie osobistych przeciwników, o korzyści
lub ambicje, stale zaś o zasady i ich konsekwencje
praktyczne. Należał do ludzi, którzy zawsze idą pod
prąd i czynią to w sposób prowokacyjny. Epatował
klerykałów, czyniąc z Mojżesza obrońcę równości, i
ateistów, powołując się na Pismo święte. Stypendium
przyznane przez uniwersytet w Besancon nie tylko
wykorzystał dla napisania rozprawy o tożsamości
własności i kradzieży, ale na domiar złego zadedykował ją
czcigodnym akademikom, wyrażając nadzieję, że staną się
na równi z nim heroldami i propagatorami równości.
Odżegnał się od rewolucji lutowej w chwili
powszechnego entuzjazmu i sam jeden wystąpił w Izbie
Deputowanych w obronie pokonanych robotników w
dniach czerwcowych. W momencie gdy cała Francja
solidaryzowała się z walką Włochów o zjednoczenie,
Proudhon ogłaszał artykuły kwestionujące jego wartość, a
w roku 1863 stwierdzał, że rozbiory Polski były aktem
w pełni praworządnym i zgodnym z interesami postępu,
był wcielonym zaprzeczeniem. Zwalczał własność
prywatną i własność wspólną, Boga i bezbożność,
autokratyzm i demokrację, zachowawczość i
wywrotowość. Płacił za swoje poglądy nędzą, więzieniem
i wygnaniem, a mimo to pomawiano go o oportunizm.
Celestyn Bougle, wielki znawca socjalizmu, nazwał go
Proteuszem; i rzeczywiście myśl jego skrzy się i mieni
wszystkimi barwami, wprawiając w zakłopotanie
interpretatorów, zarazem jednak sprawiając, że jako je-
den z nielicznych socjalistów dziewiętnastowiecznych
interesuje wciąż jeszcze nie tylko badaczy i działa na
wyobraźnię ludzi naszej epoki — jego portrety na
zbuntowanej Sorbonie w maju 1968 roku są tego wy-
mownym dowodem.
Zajmował się wszystkimi formami życia społecznego
i wypowiadał we wszystkich dziedzinach nauk
społecznych. Filozofia, najszerzej pojęta socjologia,
ekonomia, lingwistyka, religioznawstwo, politologia —
wszystko mieściło się w obrębie jego zainteresowań. 26
tomów, łącznie około 7000 stron obejmuje zbiorowe
wydanie jego pism z roku 1868. Do tego dochodzi 14
tomów korespondencji, bynajmniej nie kompletnej,
zapoczątkowana dopiero edycja notatek, kilkadziesiąt
zeszytów dzienników lektury. Jeśli uwzględnić, że do
czterdziestego niemal roku życia pracował ponadto zawo-
dowo jako drukarz i prokurent handlowy, a w późniejszym
okresie kilka lat spędził w więzieniu, podziw ogarnia
wobec tego ogromu pracy. Myśli przez niego
wypowiadane odznaczały się przy tym dużą
oryginalnością i płodnością, nawet jeśli poprawność
rozumowania niejedno pozostawiała do życzenia,
wypowiadane zaś bywały w formie tak błyskotliwej, że
słusznie zalicza się go dziś nie tylko do myślicieli, ale i
do wybitnych pisarzy.
Proudhon całe życie był postacią kontrowersyjną,
pozostał nią też po śmierci. Doczekał się interpretacji
zupełnie przeciwstawnych i ocen, które różniły się
krańcowo. Systematyczny wykład jego poglądów
nastręcza ogromne trudności i zawsze obarczony jest su-
biektywizmem: kiedy ma się do czynienia z tezami
sprzecznymi, nieuniknione jest eksponowanie pewnych
dzieł, pewnych wypowiedzi z niekorzyścią dla innych.
Prezentując poglądy Proudhona będziemy się zatem
starali wyjaśnić przede wszystkim, jakie przesłanki
legły u podstaw tych sprzeczności wewnętrznych i w
jakim sensie dzieło Proudhona stanowi mimo wszystkich
niekonsekwencji jednolitą całość.

I. FILIUS FABRI

Pierwsze dziesięciolecie rządów Ludwika Filipa nale-


ży do najpłodniejszych okresów w dziejach francuskie-
go piśmiennictwa. Nieograniczona swoboda wypowiedzi
przyniosła powódź pism, w których wyrażano stosunek
do przeszłości, opisywano i oceniano teraźniejszość
i tworzono niezliczone wizje przyszłości, rysującej się
niezależnie od różnicy ujęć z reguły niemal w świetla-
nych barwach. Przewrotu dokonanego nie kwestiono-
wano, żądano natomiast nieraz doprowadzenia go do
końca, lecz zawartą w tych żądaniach groźbę dla istnie-
jącego ustroju uświadomić miało dopiero Stowarzysze-
nie Pór Roku.
W powieści francuskiej otwiera ten okres Czerwone
i czarne, a zamyka go Wędrowny czeladnik. Nieprzy-
padkowo wymieniamy te książki, przybliżają one bo-
wiem ogromnie postać Proudhona. Jego dzieciństwo
jest, jak zobaczymy, poniekąd młodością Juliana Sorel,
dojrzałość zaś zdobywa w warunkach przypominają-
cych losy bohatera George Sand. Proudhon to Julian,
którego ambicją staje się podniesienie do własnego po-
ziomu wszystkich wyzutych z własności. „Zrodzony
i wychowany wśród klasy robotniczej — napisze w po-
daniu o stypendium — przynależny do niej wciąż
jeszcze, teraz i na zawsze, sercem, umysłem, obyczaja-
mi, a nade wszystko wspólnotą interesów i dążeń, kan-
dydat, jeśli uzyska Wasze głosy, dozna, nie wątpcie, Pa-
nowie, o tym, największej radości, o ile w jego osobie
uwagę Waszą przykuje ta interesująca część społeczeń-
stwa, którą tak pięknie zdobi miano robotników; o ile
uznacie, że godzien jest być wśród Was jej pierwszym
przedstawicielem; o ile będzie mógł odtąd pracować
w dziedzinie filozofii i nauki bez wytchnienia, całą siłą
woli i całą potęgą umysłu nad zupełnym wyzwoleniem
swych braci i towarzyszy".
Dwóch rówieśników, Weitling w Niemczech i Proud-
hon we Francji, otwiera niemal równocześnie nową
kartę w dziejach myśli socjalistycznej. Poprzedni teore-
tycy występujący w imieniu „klas najliczniejszych
i najbiedniejszych" znali ich położenie i dążenia tylko
z zewnętrznej obserwacji. Saint-Simon był arystokratą
z krwi i kości, Fourier synem bogatego kupca, Owen —
Fabrykantem, Sismondi — synem pastora; z mieszczań-
skich lub inteligenckich środowisk wywodzili się przy-
wódcy saińtsimonistyczni i fourieryści, a nawet
ówcześni komuniści francuscy; do wyjątków należeli
tu Leroux i Cabet, ale Cabet zdobył wykształcenie i wy-
bił się już jako adwokat. Teraz w roli teoretyków pro-
letariatu wystąpili ludzie, którzy jego sytuację, myśli
i odczucia znali z własnego doświadczenia. Podkreślając
ten fakt Marks stwierdzał: „Proudhon nie tylko pisze
w interesie proletariuszy; sam on jest proletariuszem,
sam on jest ouvrier. Dzieło jego to naukowy manifest
proletariatu francuskiego". Pojawienie się w samym
proletariacie ludzi o ambicjach teoretycznych było
ważkim świadectwem przemian zachodzących w jego
świadomości, tak jak świadectwem rosnącego społeczne-
go zainteresowania klasą robotniczą jest pojawienie się
robotniczego bohatera w powieści. Warto też dodać, że
zainteresowania teoretyczne szły u Proudhona i Weitlin-
ga w parze z dumą z własnego pochodzenia. „Oto czym
jest szlachectwo rodu — pisał Proudhon wspominając
swoją rodzinę. To ja jestem szlachcicem, ja właśnie".
Potomek wolnych, jak to z naciskiem podkreślał, chło-
pów, nie zamierzał czuć się mniej wolny jako proleta-
riusz.
Proudhon pochodził z pogranicza Szwajcarii, z rejo-
nu, który do Francji należał dopiero od 130 lat, gdzie
obok panującej kultury katolicko-romańskiej zaznacza-
ły się wpływy kultury germańskiej i protestantyzmu,
przenikające z sąsiedniej Szwajcarii i z Alzacji. Być
może, krzyżowaniu się tych wpływów przypisać należy
dużą prężność intelektualnego środowiska: z Besancon,
stolicy prowincji, i jego okolic wyszli w stosunkowo
krótkim czasie ludzie tej miary co Wiktor Hugo, Karol
Nodier, w którego salonie ogniskowali się romantycy
francuscy, przywódca fourierystów Considerant, filo-
zof Jouffroy, główny obok Cousina rzecznik eklek-
tyzmu, wcześniej zaś sam Fourier.

Piotr Józef Proudhon urodził się na przedmieściu


Besancon 15 stycznia 1809 roku. Rodzice jego pocho-
dzili ze wsi, sami jednak byli już robotnikami. Praco-
wali w browarze do chwili, gdy spłonął podczas działań
wojennych w roku 1814 — ojciec jako bednarz, matka
jako posługaczka. Odtąd podstawą utrzymania rodziny
miało być warzenie domowym sposobem piwa, prze-
mysł niepopłatny, zwłaszcza że ojciec Proudhona miał
jako kupiec obyczaje raczej osobliwe: odmawiał z za-
sady sprzedawania swego towaru kobietom, cenę zaś
wyznaczał w ten sposób, że do kosztów poniesionych
dorzucał niewielką kwotę jako wynagrodzenie za włas-
ną pracę. Głodu w domu nie było, lecz stały niedo-
statek, szczególnie dokuczliwy, od kiedy Proudhon zna-
lazł się wśród zamożniejszych kolegów.
Tradycje patriarchalnego chłopstwa były w rodzinie
bardzo jeszcze żywe. Wspominano przodków, zwłaszcza
dziada ze strony matki, byłego żołnierza w wojnie
siedmioletniej, który broniąc praw chłopskich przed
dziedzicem zabił kiedyś zbyt gorliwego leśnika. Kulty-
wowano więzy rodzinne, szczególnie silne między sy-
nem i matką, kobietą rozumną o dużym poczuciu
godności. Tradycje te uległy niewątpliwie jeszcze wzmoc-
nieniu podczas kilkuletniego pobytu Proudhona na wsi,
gdzie oddawał się zajęciu — według określenia samego
Proudhona — szczególnie sprzyjającemu kontemplacji,
a zarazem rozwijającemu zmysł realizmu, mianowicie
pasaniu krów.
Miał lat 11, kiedy udało się uzyskać dla niego stypen-
dium w gimnazjum państwowym. Był rok 1820; za-
bójstwo następcy tronu pociągnęło za sobą zmianę ga-
binetu i gwałtowny zwrot w prawo. Okólnik ministe-
rialny głosił, że „podstawą wychowania w kolegium są:
religia, monarchia, praworządność i Karta". Dyrekto-
rem gimnazjum był ksiądz (biskup Frayssinous, który
został niebawem kuratorem wszystkich uniwersytetów,
a zarazem ministrem wyznań); przed przyjęciem
Proudhona do szkoły upewnił się on, czy ojciec ucznia
nie był kiedykolwiek jakobinem — „na szczęście był na
to za młody". Zwolnienie z opłat szkolnych otwierało
przed Proudhonem szansę niewspółmierną do sytuacji
rodzinnej, ale równocześnie pobyt w gimnazjum nara-
żał go na nieustanne upokorzenia. „Pierwszym uczu-
ciem, które wpoił mi widok mojej względnej niższości,
był wstyd. Czerwieniłem się z powodu ubóstwa, jak
gdyby było karą. Niejasno odczuwałem prawdę słów
starej kobiety, że bieda to nie grzech, lecz coś gorszego,
że nas poniża, upadla i sprawia, iż stopniowo staje-
my się jej godni". Konieczność pozostawiania przy
drzwiach szkoły sabotów i wkraczanie bez butów do
klasy, brak kapelusza, brak podręczników, do czego
nie mógł się przyznać, godząc się raczej na kary za ich
„gubienie", wszystko to stwarzało sytuację, w której
można było tylko albo godzić się na upokorzenie,
albo — jak Julian Sorel — bronić się przed nim po-
czuciem własnej wartości. Proudhon, wsparty przez
matkę, potrafił się zdobyć na dumę. Przez kilka lat,
przepisując zadane lekcje z książek kolegów, zdobywał
nagrody, doznając jednak nawet przy tej okazji upo-
korzeń, wybierano bowiem dla niego zawsze książki
mające umocnić jego wiarę, gdy tymczasem koledzy
dostawali dzieła historyczne i literackie. Jak bardzo
stał na straży swej godności, świadczy anegdota po-
wtórzona przez Sainte-Beuve'a: Proudhon korzystał
z biblioteki miejskiej czytając wszystko, co mu wpadło
w ręce. Kiedyś bibliotekarz zapytał żartobliwie, po co
mu tyle książek. Trzynastolatek spojrzał na niego spo-
de łba i warknął w odpowiedzi: nie pańska sprawa .
6 lat trwała nauka Proudhona w kolegium besan-
cońskim. Zakończyła się przed maturą, kiedy przegra-
ny proces zrujnował ostatecznie rodzinę i trzeba było
iść do pracy. Jako zawód wybrał drukarstwo, zajęcie
umożliwiające kontakt z książką. Z autobiografii wi-
dać, że miejsce zatrudnienia zmieniał wielokrotnie.
W przedsiębiorstwach, w których pracował przede
wszystkim w charakterze korektora, drukowano prze-
ważnie dzieła treści religijnej. Proudhonowi praca ta
dała wyjątkowo dobrą znajomość całego Pisma świę-
tego; rozwinął też swą znajomość łaciny, i to do tego
itopnia, że mógł pisać w tym języku tak jak po fran-
CUlku; wreszcie dla lepszego zrozumienia tekstów,
I którymi miał do czynienia, nauczył się około ro-
ku 1830 hebrajskiego. W Besancon, w drukarni
Gnuthierów — z nazwiskiem tym jeszcze się spotka-
my - brał też udział w pracy nad edycją Nowego świa-
ta industrialnego. Wpływ Fouriera, z którego w owym
czasie często dworował sobie, miał się okazać silniejszy,
niż można było wówczas przypuszczać.
W tejże drukarni nawiązał też Proudhon pierwszą
przyjaźń na podłożu wspólnych zainteresowań. Młody
lingwista, Gustaw Fallot, wydawał u Gauthierów po
łacinie żywoty świętych z komentarzem. Korektor, za-
miast ograniczyć się do sprawdzenia druku z rękopi-
sem, poczynił na marginesie, również po łacinie, uwagi
na temat szeregu zwrotów językowych autora, propo-
nując na ich miejsce inną wersję. Kiedy Fallot dowie-
dział się, że adnotacje te pochodzą od jednego z robot-
ników drukarni (korektor nie był wówczas pracowni-
kiem umysłowym), zdumiony jego wiedzą zawarł z nim
przyjaźń. Przetrwała ona aż do śmierci Fallota w ro-
ku 1836.
Fallot właśnie, który po rewolucji lipcowej udał się
do Paryża (później został tam bibliotekarzem Insty-
tutu Francuskiego i sekretarzem komisji przygotowu-
jącej pod prezydencją Guizota wydanie dokumentów
z dziejów Francji), skłonił Proudhona do próby zmia-
ny zawodu. Na jego zaproszenie i koszt Proudhon przy-
był do stolicy, by razem z przyjacielem prowadzić stu-
dia językoznawcze. Był to jednak rok cholery. Fallot
zachorował. Pielęgnowany przez Proudhona powrócił
wprawdzie do zdrowia, lecz środki pieniężne zostały
wyczerpane. Nie znajdując w Paryżu pracy w
drukarstwie, Proudhon zdecydował się na wyjazd. Do-
rywczo udało mu się zdobyć pracę w Lyonie, Marsylii
i Draguignan, wreszcie jednak powrócił do Besancon.
Z tej wędrówki pochodzi anegdota opisana przez
Proudhona w dziele O sprawiedliwości w rewolucji
i Kościele, która charakteryzuje nową sytuację we
Francji. Proudhon przywędrował do Tulonu mając
w kieszeni 3,5 franka. Pracy nie znalazł. W tym po-
łożeniu, jak pisze, „przyszła mi pewna myśl do głowy,
prawdziwe natchnienie przez epokę: podczas gdy w Pa-
ryżu robotnicy bez pracy zaatakowali rząd , ja ze swej
strony zdecydowałem się zwrócić do władz urzędo-
wo". Udał się zatem do mera, okazał paszport i oświad-
czył, iż zgodnie z oświadczeniem komisarza policji,
z którego rąk dokument ten otrzymał, uprawnia go on
w razie potrzeby do uzyskania pomocy i opieki od
wszystkich francuskich władz cywilnych i wojskowych.
Skoro zaś nie może otrzymać pracy, a prawo karze kra-
dzież i żebraninę, przeto w imię praw przysługujących
mu na mocy posiadanego paszportu „stawia się do
dyspozycji" mera, czyli żąda od niego zatrudnienia w
swym zawodzie. W tej bufonadzie brzmi już głos no-
wych czasów. Mer, wzbogacony adwokat, jeden
z owych arywistów monarchii lipcowej, opisywanych
przez Balzaka, nie dał się jednak stropić: „Pańska
reklamacja jest nader osobliwa i źle pan interpretuje
swój paszport" — brzmiała jego odpowiedź. „Oznacza
on, że gdyby pana ktoś napadł, gdyby pana ktoś okradł,
władza pośpieszyłaby panu z pomocą — nic więcej".
Lekcja była pouczająca, Proudhon nie omieszka z niej
skorzystać.

Najbliższe lata po powrocie do Besancon były jednym


, nielicznych okresów względnego dobrobytu w jego
życiu. Oprócz pracy w zawodzie, którą w rodzinnych
okolicach znalazł bez trudu, czekała na niego oferta
bardzo nęcąca: Just Muiron zaproponował mu kiero-
wanie pismem „l'Impartial", które w Besancon głosiło,
nader zresztą ostrożnie, ideały fourierystów. Warunkiem
była jednak powściągliwość w wypowiedziach, ale na
to Proudhon żadną miarą przystać nie chciał. To-
też współpraca zakończyła się po napisaniu przez niego
pierwszego artykułu: Proudhon nie mógł pojąć, czemu
przed złożeniem ma on uzyskać akceptację prefekta.
Powrócił do drukarstwa, które — jak pisze — „odry-
wając mnie od lektur pozostawia mi pełną i całkowitą
swobodę umysłu w celu medytacji".
W dalszym ciągu stałą lekturą Proudhona były w
owych czasach pisma religijne: siedmiotomowy dykcjo-
narz teologiczny księdza Bergier, osiemnastowiecznego
teologa, który współpracował z Encyklopedią, a rów-
nocześnie odrzucał prymat rozumu i głosił, że jeśli
stworzenie świata jest rzeczą tajemniczą, jego niestwo-
rzenie byłoby nie mniej tajemnicze, a filozofię potępiał
jako „sztukę gubienia wiary"; oraz Biblia, ściślej: „jego
Biblia", przez niego samego przygotowana do druku
i opatrzona wstępami wybranymi z pism Ojców Kościo-
ła. Proudhon pracował nad nią z zapałem; wierność
francuskiego przekładu sprawdzał nie tylko z Wulgatą,
lecz także z hebrajskim oryginałem. Przy tej okazji
odkrył, że w dekalogu, gdzie w przyjętej powszechnie
wersji widnieje przykazanie „nie kradnij", hebrajski
oryginał posługuje się zwrotem, który, według niego,
znaczy: „nie odkładaj niczego na bok dla siebie", in-
nymi słowy, „niczego sobie nie przywłaszczaj".
W roku 1836 Proudhon przestał być pracownikiem
najemnym i został „patronem". Zakupił do spółki nie-
wielką drukarnię, sam jej zresztą nie prowadząc. Dzięki
temu przedsięwzięciu, które okazało się nb. kiepskim
interesem, mógł po raz pierwszy wystąpić jako autor.
Do drukowanej u siebie książki tegoż księdza Bergier
pt. Prymitywne elementy języka dodał mianowicie, bez
podania autora, w formie aneksu własną pracę pt. Próba
gramatyki ogólnej. Rok 1837, w którym się ukazała, jest
datą narodzin Proudhona-pisarza.

II. STYPENDYSTA IM. SUARDA

Próba gramatyki ogólnej podejmowała pytania, nad


którymi Proudhon pracował wspólnie z Fallotem w Pa-
ryżu. Badanie języka, a ściślej jego form najpierwot-
niejszych, miało dostarczyć klucza do zrozumienia ładu
świata. Zarazem, ponieważ wszelkie idee muszą znaleźć
wyraz w słowach, poznanie źródeł języka miało być
równoznaczne z poznaniem zasad wszelkiej wiedzy.
Uważne studium Biblii w jej pierwotnej, hebrajskiej
wersji miało dostarczyć pod tym względem bezcennych
informacji. Gramatycy twierdzą np., że u podstaw
wszelkiej mowy leży czasownik „być". Odpowiada temu
przekonanie, że abstrakcyjny byt, równy samemu sobie,
legł u podstaw wszystkiego, co istnieje. „Jam jest, któ-
rym jest" — głosi potoczna wersja Pisma świętego. Ale
język hebrajski nie znał w ogóle słowa „być"; zamiast
niego występował w nim czasownik, który należałoby
oddać jako „stawać się", „żyć", „działać". Bóg przema-
wiał do patriarchów nie jako byt, lecz jako siła twórcza.
Bynonimem tej siły było dla niego „ja". A kiedy pro-
wadził rozmowy ze swymi kreaturami, miał przed sobą
Btale istoty stworzone na obraz i podobieństwo własne,
manifestujące się nie w tym, że „są", lecz że „żyją",
„działają". W Próbie gramatyki ogólnej myśli te ledwie
się zarysowały, niemniej jednak już tu wskazany jest
kierunek, w którym pójdą w przyszłości poszukiwania
Proudhona.
Tymczasem pojawiła się możliwość podjęcia studiów.
Po śmierci pani Suard, wdowy po literacie i wieloletnim
sekretarzu Akademii Francuskiej, który pochodził z Be-
sancon, ufundowane zostało stypendium dla młodych
mieszkańców Franche-Comte, którzy zamierzali poświę-
cić się literaturze lub nauce, przyznawane przez senat
akademicki na okres trzyletni w wysokości 1500 fr.
rocznie. Stypendystów, z których pierwszym był Fallot,
obowiązywał pobyt w Paryżu i okresowe pisemne spra-
wozdania z postępu prac.
Zanim Proudhon złożył podanie, odwiedził ponownie
stolicę. Wrócił z niej rozczarowany, pobyt na prowincji
wyraźnie bardziej mu odpowiadał. Protektorom na-
mawiającym go do studiowania prawa lub medycyny
w Paryżu odpowiadał, że zamierza pracować w Besan-
con nad dziełem filozoficznym, poświęconym rewolucji,
które będzie wstępem do rozważań nad historią po-
wszechną.
O zgłoszeniu podania o stypendium zadecydowały
okoliczności zewnętrzne. Wspólnik kierujący drukarnią
popełnił samobójstwo. Analiza ksiąg handlowych wy-
kazała deficyt tak poważny, że należało się zdecydować
na likwidację przedsiębiorstwa lub bankructwo. Czym
było dla kupca to ostatnie, można wyczytać w Cezarze
Birotteau. Stopniowa likwidacja zależała jednak od zdo-
bycia jakiegoś źródła dochodów. Ten wzgląd zadecydo-
wał o formalnym zgłoszeniu przez Proudhona swej
kandydatury.
Zacytowaliśmy już deklarację, jaką zakończył swoje
podanie. Był to akt dużej odwagi, biorąc pod uwagę
wpływ sił konserwatywno-klerykalnych w komisji de-
cydującej o przyznaniu stypendium, a jego odmowa
oznaczała powrót, prawdopodobnie na zawsze, do kon-
dycji robotnika. Protektor Proudhona, sekretarz senatu
Perennes, zdołał go ostatecznie skłonić do skreślenia
tych zdań, które brzmiały jak wyzwanie. Mimo to kan-
dydatura Proudhona przeszła ze znacznymi oporami: za
głosowało 19, przeciw niej — 14 członków komisji.
Ostatecznie stypendium zostało więc przyznane. Pod
koniec roku 1838 Proudhon wyjechał do Paryża.
Sytuacja jego w stolicy nie przedstawiała się bynaj-
mniej w jasnych barwach. Stypendium było obciążone
spłatą długów, Proudhon pomagał ponadto rodzicom,
w rezultacie żył w nędzy. „Będę miał 250 fr. na prze-
życie od 20 marca do 20 września — pisał do przyja-
ciela — ...czasem idąc mostem spoglądam na Sekwanę,
kiedy indziej myślę o kradzieży. Poczucie nędzy jest
u mnie tak silne, że gdybym jutro znalazł majątek, ko-
szmar, który mnie prześladuje, zniknąłby nie wcześniej
niż za dwa lata".
Położenie materialne było prawdopodobnie jednym
z powodów decydujących o tym, że Proudhon nie na-
wiązał w Paryżu niemal żadnych przyjaźni. W Besan-
con bliższe stosunki duchowe łączyły go z trzema tylko
ludźmi. Jednym był Fallot, drugim Alzatczyk Berg-
mann, niebawem profesor literatur obcych w Stras-
burgu, trzecim niedoszły pastor kalwiński, Ackermann,
który przeniósł się potem na stałe do Berlina. Łączyły
ich zainteresowania językoznawcze. Ponadto wszyscy
ówcześni przyjaciele Proudhona mieli jakiś związek
z kulturą germańską — rzecz godna podkreślenia, mo-
żna bowiem przyjąć ze znacznym prawdopodobień-
stwem, że dzięki nim najgłośniejsze przynajmniej nie-
mieckie nazwiska i prądy myślowe nie były mu całkiem
obce. Późniejsze zainteresowanie Kantem, Heglerń,
Straussem i Feuerbachem nie zrodziło się dopiero pod
wpływem emigrantów niemieckich, z którymi zetknął
się w połowie lat 40-ych — korzenie jego sięgały okre-
su znacznie wcześniejszego.
Zgodnie z wymogami stypendium Proudhon uczęsz-
czał na wykłady w College de France i na Sorbonie.
Paryż intelektualny w dalszym ciągu nie robił na nim
wielkiego wrażenia. Z krajanami — Jouffroyem i Dro-
zem — bliższych stosunków nie nawiązał; o Michelecie,
który objął właśnie wykłady w College de France i cie-
szył się wyjątkową popularnością, wyrażał się z nie-
chęcią; Lamennais'go, który od kilku lat bulwersował
Francję swym zerwaniem z kościołem, nazywał wprost
jednym z biczów bożych zesłanych na kraj. Nie widać,
by ktokolwiek z wykładowców lub ówczesnych parys-
kich autorytetów intelektualnych zrobił na nim silniej-
sze wrażenie. Pracował samotnie. Przede wszystkim
przerobił rozprawę o gramatyce ogólnej i przedstawił
ją do nagrody Volneya, z nie najlepszym zresztą skut-
kiem, bo przyznano mu tylko wyróżnienie. Następna
praca związana była z dorocznym konkursem rozpisy-
wanym przez Akademię w Besancon. Konkursy te
miały z reguły tematykę społeczną. W poprzednim roku
pytanie dotyczyło rosnącej liczby samobójstw, ich
przyczyn i środków przeciwdziałania. W roku 1839
problem brzmiał: „Pożytki płynące ze świętowania nie-
dzieli z punktu widzenia higieny, moralności, stosun-
ków rodzinnych i obywatelskich". Zamiast sprawo-
zdania z postępu swych prac Proudhon nadesłał na
konkurs rozprawę zatytułowaną O świętowaniu nie-
dzieli.
Zagadnienie to miało swą tradycję w literaturze so-
cjalistycznej. Podejmował je m. in. Owen w Nowym
poglądzie na społeczeństwo oraz Sismondi w Nowych
zasadach ekonomii. Czy Proudhon znał wówczas te
dzieła, trudno orzec, w każdym razie do zagadnienia
podszedł z zupełnie innej strony. Obowiązkowy dzień
wypoczynku obchodził go ze względu na jego konsek-
wencje społeczne, nie chodziło mu jednak o wpływ, jaki
wywiera na stan fizyczny mas, na ich zdrowie i zdol-
ność do pracy, lecz o moralny aspekt zagadnienia. Zno-
wu sięgnął do Biblii. Czym kierował się Mojżesz włą-
czając do dekalogu nakaz świętowania dnia świętego?
Proudhon w odpowiedzi nawiązał do swych rozważań
w Próbie gramatyki ogólnej. Jeśli człowiek ma się róż-
nić od zwierzęcia, jeśli praca jego ma być działalnością
twórczą, a nie tylko bezmyślnym spełnianiem narzuco-
nych z zewnątrz czynności, niezbędne jest po temu
życie wewnętrzne. Warunkiem zaś tego jest dzień wy-
poczynku, dzień, w którym człowiek ma czas zastano-
wić się nad sobą. W tym sensie staje się on gwarancją
równości, która u ludzi nie polega na tym, że wszyscy
są tacy sami, lecz że wszyscy działają jako ludzie, to
znaczy jako istoty podobne Bogu, rozumne i wolne.
O ile już w Próbie gramatyki zawarty był wątek per-
sonalistyczny, o tyle teraz wątek ten nabierał zabar-
wienia społecznie radykalnego. Jeśli tam akcentowane
było boskie „ja", to teraz okazywało się, że owo „ja"
przysługuje każdemu człowiekowi bez różnicy i ode-
branie go komukolwiek godzi w ład świata. W ten spo-
sób prawodawca Zakonu stawał się rzecznikiem rów-
ności.
Odwoływanie się do autorytetu Ewangelii celem uza-
sadnienia ideału równości należało do żelaznego reper-
tuaru ideologii plebejskich i rozpowszechnione było
także we wczesnym socjalizmie. Osobliwość Proudhona
polega jednak na powołaniu się na Stary Testament.
Można też postawić pytanie, czy odwoływał się do niego
jako do źródła objawionego, czy też jako do pierwszego
świadectwa ludzkiej refleksji nad światem. W świetle
późniejszych rozważań nad epokami rozwoju ludzkości,
do których jeszcze powrócimy, druga interpretacja wy-
daje się bardziej prawdopodobna. Jedno w każdym ra-
zie wątpliwości nie ulega: katolicka wykładnia Pisma
została już przez Proudhona odrzucona. Równocześnie
Proudhon sformułował swój program społeczny: „Zna-
leźć taki stan równości społecznej, który nie byłby ani
wspólnotą, ani despotyzmem, ani rozdrobnieniem, ani
anarchią, lecz wolnością w ramach ładu i niepodległo-
ścią w jedności"17. Uzasadnienie tego ideału oraz po-
szukiwanie warunków, w których stan ten będzie urze-
czywistniony, wypełni odtąd wszystkie jego pisma.
Nadsyłając rozprawę na konkurs Proudhon wydał ją
równocześnie drukiem. Czytelnicy byli zdezorientowa-
ni. Naczelny organ liberałów „Le National" uznał ją
za pracę kryptojezuicką; równocześnie kuria w Besan-
con wymogła zakaz sprzedaży. Sąd konkursowy, posta-
wiony w kłopotliwej sytuacji, wybrnął z niej wyrokiem
salomonowym: przyznał Proudhonowi za rozprawę brą-
zowy medal, wyróżnił ją więc, a zarazem do pewnego
stopnia zdyskwalifikował.
Była to postawa przezorna, kolejny bowiem tekst
miał wywołać skandal. Tematem konkursu na rok na-
stępny były konsekwencje moralne i ekonomiczne wy-
nikające z równego prawa dzieci do spuścizny po ojcu.
Prawo to, wprowadzone przez Kodeks Napoleona, było
przedmiotem ataków z dwóch stron. Krytycy z pozycji
ancien regime'u podważali zasadę równości dziedzicze-
nia, sprzeczną z zasadą majoratu obowiązującą w ustro-
ju feudalnym i przyjętą również w odniesieniu do dóbr
ziemskich i związanych z nimi tytułów przez prawo
angielskie. Z kręgów socjalistycznych natomiast wy-
chodziła krytyka samej zasady dziedziczenia jako pod-
stawy wszelkich przywilejów społecznych . Proudhon
przeniósł pytanie na inną płaszczyznę: „Skoro prawo
mogło na mocy przepisu przyznać dziedzictwo pospołu
wszystkim dzieciom jednego ojca, czyż nie może zatem
przyznać go na równi wszystkim jego wnukom i dal-
szym potomkom? Skoro prawo nie uznaje już „młod-
szych synów" w rodzinie, czyż nie mogłoby za po-
mocą przepisów o dziedziczeniu sprawić, by nie było
ich także w ramach szczepu, plemienia, narodu? Czy
można na mocy przepisów o sukcesji zachować równość
między obywatelami, tak jak zachowuje się ją między
kuzynami i braćmi? Jednym słowem, czy zasada dzie-
dziczenia może stać się zasadą równości?" Na pytania
te miała odpowiedzieć najgłośniejsza książka Proudho-
na pt. Co to jest własność, czyli rozważania nad zasadą
prawa i rządu.
Nie będziemy w tym miejscu omawiali jej dłużej,
wskażemy tylko na pewne cechy. Podtytuł Pierwszy
memoriał wskazywał, że Proudhon nie uważał zagad-
nienia za rozwiązane definitywnie. Praca miała przede
wszystkim charakter krytyczny, chodziło w niej nie
o konstruktywne rozwiązania, ale o podważenie zako-
rzenionych poglądów na własność, wykazanie jej bez-
zasadności i przygotowanie w ten sposób gruntu pod
rozważania nad przyszłością społeczeństwa. Dopiero
w ostatnim rozdziale pojawia się więc zarys własnej
wizji przyszłości, utrzymany zresztą w kategoriach tak
ogólnych, że umożliwiał nader różnorodne interpretacje.
W przeciwieństwie do tak częstych w myśli komu-
nistycznej owego okresu rozważań, jakie były fak-
tyczne źródła nierówności i własności, Proudhona
pytanie, quid facti, w odniesieniu do własności nie inte-
resowało zupełnie. Jedynym przedmiotem jego rozwa-
żań o własności jest pytanie, quid iuris; analizował nie
źródła, lecz sposoby uzasadniania własności.
Proudhona krytyka własności była więc przede wszyst-
kim krytyką teorii własności. Dopiero wykazanie,
że nie ma dla własności racjonalnego uzasadnienia,
otwierało, zdaniem Proudhona, drogę do rozważań,
czym można i należy ją zastąpić.
Powrócimy jeszcze zarówno do treści tej pracy, jak
i do jej oceny przez Marksa. Chwilowo zwróćmy uwa-
gę na pewną zbieżność zastosowanych przez obu metod.
Marks doszedł mianowicie do wniosku, że w dziełach
klasyków ekonomii kryje się już implicite w nich za-
warte wyjaśnienie praw rządzących społeczeństwem
kapitalistycznym, a na przeszkodzie ich ujawnieniu
stoi w pierwszym rzędzie niewłaściwe sformułowanie
pytań pod adresem nagromadzonego materiału. Wska-
zywał on wielokrotnie, że klasycy — zwłaszcza Ricardo
i ricardiańscy socjaliści — byli o krok od odpowiedzi
na pytanie o mechanizm wartości. Jego krytyka do-
tychczasowej ekonomii politycznej nie oznaczała jej
odrzucenia, lecz odczytanie jej na nowo.
Podobnie było z Proudhonem. Metoda przyjęta w Co
to jest własność? polegała na wykazaniu, że obrońcy
własności nie wyciągają do końca wniosków z własnych
rozważań. Wszystkie przesłanki, na jakich opiera się
obrona własności — prawo natury, równość wobec pra-
wa jako podstawa umowy, praca jako źródło wszelkich
dóbr itd. — kolidują, jeśli rozumowanie zostaje prze-
prowadzone poprawnie, z ostatecznym wnioskiem, jaki
się z nich wyciąga w postaci prawa własności, tj. prawa
do wyłącznego posiadania i korzystania z dóbr w do-
wolny sposób, aż do ich zniszczenia, przy równoczesnym
wykluczeniu od udziału w nich pozostałych ludzi. Wy-
starczy zatem przemyśleć argumenty obrońców włas-
ności, by dojść do wniosku, że jest ona „niemożliwa",
czyli nie posiada uzasadnienia.
W przeciwieństwie do poprzednich dzieł Proudhona,
ta praca natychmiast zdobyła rozgłos. Autor zrobił
zresztą wszystko, by sąd konkursowy nie mógł przejść
nad nią do porządku dziennego. W tym celu zadedyko-
wał ją Akademii. „Memoriał ten o własności Waszych
jest myśli owocem" — pisał. — „Jeśli na zawsze uni-
cestwiłem własność, Wam to, Panowie, przypada cała
chwała. Waszej pomocy i inspiracji to zawdzięczam".
Równocześnie deklarował swój stosunek do ideałów
wyznawanych przez członków Akademii: „Czemuż nie
miałbym się przyznać, Panowie? Ubiegałem się o Wa-
sze głosy i starałem o godność Waszego stypendysty
z nienawiści do wszystkiego, co istnieje, i w zamiarach
niszczycielskich... Odkrycie prawdy ostudziło krew mo-
ją bardziej, niż ją wzburzyła świadomość ucisku; naj-
cenniejszym zaś owocem, jaki chciałbym, aby przy-
niósł ten memoriał, byłoby wpojenie mym czytelnikom
tego spokoju duchowego, który przynosi jasne dostrze-
żenie zła i jego przyczyn, a którego siła większa jest niż
namiętność i entuzjazm. Moja nienawiść do przywileju
i autorytetu człowieka była bez granic... teraz mogę już
tylko gardzić i czuć litość; aby przestać nienawidzić,
wystarczyło mi poznać". Zakończenie dedykacji dopeł-
niało miary: „Obyście mogli, Panowie, pragnąć rów-
ności tak, jak ja jej pragnę; obyście mogli stać się jej
propagatorami i heroldami w imię wiecznego szczęścia
naszej ojczyzny; obym mógł być ostatnim z Waszych
stypendystów. Ze wszystkich życzeń, jakie umiem wy-
razić, to jest Was najgodniejsze i najzaszczytniejsze dla
mnie".
Czyż mogła w Besancon nie wybuchnąć burza? „Wo-
łano o skandalu, o niewdzięczności — pisał Proudhon
do przyjaciela. — Jestem potworem, wilkiem, żmiją".
Zdaje się, że reakcja przeszła oczekiwania samego auto-
ra, który swą sytuację oceniał w zbyt czarnych bar-
wach, twierdząc, że odwrócili się od niego wszyscy
przyjaciele i dobroczyńcy, wydając go na potępienie.
Tymczasem Akademia ogłosiła wprawdzie oświadcze-
nie, że nie podziela absolutnie poglądów swego stypen-
dysty opublikowanych bez jej zezwolenia, ale wniosek
o pozbawienie go stypendium upadł — zabrakło nie-
zbędnej kwalifikowanej większości głosów.
Ale i w Paryżu, gdzie dedykacja nie była znana
(Proudhon dopiero w późniejszych wydaniach zamieścił
ją zamiast wstępu), książka zrobiła wrażenie. Paryski
nakładca był przezorny: zażądał od autora gwarancji,
że sam pokryje koszty druku, przejmując w razie nie-
powodzenia część nakładu, odmówił też zamieszczenia
w prasie jakichkolwiek anonsów. Tymczasem koszty
druku pokryła sprzedaż w ciągu pierwszych dwóch ty-
godni, a po miesiącu nakład był wyczerpany i przystą-
piono de reedycji. Ukazała się ona zresztą w sprzedaży
z dużym opóźnieniem. Powodem był... kryzys rządowy;
księgarz nie był pewien, czy nowy minister spraw
wewnętrznych nie nakaże konfiskaty i czy autorowi nie
zostanie wytoczona sprawa sądowa.
Obawy te nie były bezpodstawne. Gabinet, na któ-
rego czele stanął marszałek Soult, a w którym główną
rolę grał Guizot, oznaczał uwstecznienie polityki
wewnętrznej. Rozważano też rzeczywiście sprawę, czy
nie wytoczyć autorowi Co to jest własność? procesu
o szerzenie idei wywrotowych. Uratowała go przedło-
żona na życzenie ministra spraw wewnętrznych opinia
Adolfa Hieronima Blanąui, brata słynnego rewolucjo-
nisty, jednego z największych wówczas autorytetów
francuskich w zakresie ekonomii politycznej.
Materialna sytuacja Proudhona pomimo sukcesu
książki pozostała bez zmian. Właśnie z tego okresu po-
chodzi cytowany już list do Bergmanna. We wrześniu
1840 roku, kiedy drugie wydanie, podobno w nakładzie
3500 egzemplarzy , leżało już na składzie, Proudhon,
chcąc zobaczyć się z Bergmannem przed jego wyjazdem
do Strasburga, wybrał się z Besancon do Paryża pie-
chotą (prawie 400 km). Po latach napisze: „Wiem,
co to nędza. Żyłem w niej". Najgorsze zaś było to, że
przyszłość rysowała się bardzo niepewnie. Stypendium,
nawet kiedy wiadomo już było, że nie zostanie cofnięte,
zapewnione było tylko do końca roku akademickiego
1840/41. Po tym terminie Proudhon musiał albo zara-
biać ponownie jako robotnik, albo znaleźć inne źródła
utrzymania. Szukając ich od początku roku 1841, pod-
jął się na pewien czas funkcji sekretarza u sędziego,
który swe ambicje polityczne wiązał z opublikowaniem
pracy na temat procedury śledczej, inaczej mówiąc, peł-
nił funkcję literackiego „murzyna". Kiedy ten sposób
zarobkowania zawiódł, w Besancon zaś po procesie,
o którym za chwilę, powstała chwilowo sprzyjająca dla
niego sytuacja, starał się przy pomocy przyjaciół o po-
sadę archiwisty w prefekturze — także na próżno.
Pracy pisarskiej w każdym razie nie przerwał. W ro-
ku 1841 i w początku roku następnego wydał dwa me-
moriały o własności. Pierwszy miał postać listu do nie-
dawnego obrońcy, Adolfa Blanąui; drugi, zatytułowa-
ny Przestroga dla właścicieli, zaadresowany był do
przywódcy fourierystów, Wiktora Consideranta. Punk-
tem wyjścia Listu do pana Blanąui było następujące
stwierdzenie tego ostatniego: „Co się tyczy własności,
praktyka jaskrawo dementuje teorie. W rzeczywistości
jest rzeczą dowiedzioną, że o ile własność jest bezpra-
wiem w oczach świadomości filozoficznej, o tyle
w mniemaniu społecznym rozwija się coraz bardziej".
Blanąui wnioskował stąd, że zawodzi logika, gdyż mnie-
manie powszechne mylić się nie może. Proudhon odpo-
wiadał na to, że Blanąui błędnie ocenia stan faktyczny.
Własność nie tylko się nie rozwija, lecz przeciwnie, co-
raz bardziej upada lub raczej podlega przemianie. Aby
mieć o niej właściwe wyobrażenie, należy spojrzeć na
nią z innego punktu widzenia, niejako odwrócić lorne-
tę. Ta praca utrzymana była w tonie umiarkowanym,
natomiast w następnej poniósł Proudhona tempera-
ment. Wyrażając w zasadzie te same myśli co w po-
przednich memoriałach, szczególny nacisk położył na
postulat bezwzględnej równości. Jest rzeczą znamien-
ną dla usposobienia Proudhona, że była to reakcja na
radę Blanąuiego, który list do niego wystosowany za-
kończył słowami: „Napisał Pan dwa wspaniałe mani-
festy, drugi bardziej powściągliwy od pierwszego; niech
Pan napisze trzeci, bardziej jeszcze umiarkowany niż
drugi, a zajmie Pan poczesne miejsce w nauce, w któ-
rej naczelnym obowiązkiem jest spokój i bezstron-
ność".
Tym razem wkroczył prokurator. W Besancon, gdzie
broszurę drukowano, nakład został skonfiskowany,
w paryskim mieszkaniu Proudhona nastąpiła rewizja
połączona z konfiskatą dalszej partii, wreszcie sprawa
trafiła do sądu. Uprzedzając oskarżenie, Proudhon od-
wołał się do ministra. Przesłał mu wszystkie swoje
publikacje załączając list będący wyznaniem wiary.
Przedstawiał w nim, wedle własnego określenia, jak
można spożytkować dla dobra rządu idee najbardziej
radykalne. Historyk socjalizmu francuskiego do-
patrzył się w tym kroku przejawu „najbardziej ma-
łostkowego oportunizmu". Jest to ocena jawnie nie-
sprawiedliwa, o oportunizmie w potocznym sensie sło-
wa nie może być mowy. Proudhon był rzeczywiście
przeświadczony, że działalność jego nie ma charakteru
wywrotowego, i do przewrotu siłą nigdy nie dążył (w tej
sprawie jasny wyraz jego stanowisku daje zamieszczo-
ny w niniejszym tomie list do Marksa, por. s. 185). Był
jednak także przekonany, że nowe idee zwyciężają,
kiedy nadchodzi ich czas, i że najlepszą rzeczą, jaką
może uczynić rząd w interesie powszechnym, jest po-
zwolić im swobodnie dojrzewać w świadomości ludz-
kiej. Idee te muszą nawiązywać do poglądów rozpo-
wszechnionych; w tym też sensie propagują je i utrwa-
lają — do czasu. Rząd może więc tylko na tym sko-
rzystać, jeśli zamiast prześladować nowe idee, wyjdzie
im naprzeciw. Wywód ten był niewątpliwie obliczony
na obronę przed zarzutem uprawiania agitacji wywro-
towej, nie był jednak zaparciem się własnych poglą-
dów.
Proces zakończył się pomyślnie. Po wygłoszeniu przez
Proudhona na sali sądowej wielkiego przemówienia,
w którym wyłożył on raz jeszcze swe poglądy, ława
przysięgłych przy aplauzie publiczności uwolniła go od
winy i kary. Uznano, „że jest myślicielem, a nie
wywrotowcem; ekonomistą, a nie anarchistą, że
zgodnie z określeniem przewodniczącego sądu, dąży do
nawrócenia rządu i posiadaczy", a wobec tego ja-
ko człowiek, „który nie zajmuje się konspiracją", może
czynić, co mu się podoba.
Formalnie nic nie stało więc na przeszkodzie konty-
nuacji pracy pisarskiej. Lecz równocześnie wszystkie
stronnictwa patrzyły na Proudhona podejrzliwie: kon-
serwatyści, którzy zadenuncj owali go przed władzami
powodując proces; liberałowie skupieni wokół dzienni-
ka „National", przeciw którym obrócił się w memoria-
łach o własności; a także socjaliści i komuniści wszel-
kiej odmiany, których skrytykował zarówno za zasadę
równego podziału, jak za tendencje do hierarchizacji
społeczeństwa oraz za program wspólnej własności,
która w jego mniemaniu oznaczać miała tylko ucisk
a rebours. Stein słusznie scharakteryzował jego położe-
nie pisząc: „Wreszcie, co się tyczy Proudhona w ruchu
socjalistycznym i komunistycznym, to jest on absolut-
nie samotny".

III. BUDOWA SYSTEMU

Wszystkie trzy memoriały o własności były pismami


par excellence krytycznymi. Proudhon zdawał sobie
sprawę, że są to tylko prace wstępne, coraz bardziej
też odczuwał potrzebę sformułowania propozycji po-

zytywnych. Już w lipcu 1841 roku, a więc niemal na-


tychmiast po publikacji listu do Blanąuiego, a na pół
roku przed ogłoszeniem Przestrogi, anonsował w liście
Bergmannowi, że pracuje nad nowym dziełem, w któ-
rym zamierza wyłożyć prawa rządzące społeczeństwem.
Ukończone w następnym, wydane zaś w roku 1843,
nosiło ono tytuł O ustanowieniu ładu w społeczeństwie,
czyli zasady organizacji politycznej. Ostatni przy-
miotnik należało rozumieć w sensie arystotelesowskim;
nie chodziło o zasady ustroju państwowego, lecz o za-
sady organizacji społecznej.
Trojakiego rodzaju bodźce przyczyniły się do powsta-
nia tej pracy. Przede wszystkim chęć przeciwstawienia
się tendencjom do stworzenia nowej encyklopedii
w tym sensie, jak rozumieli ją saintsimoniści i fourie-
ryści. „Żaden człowiek na ziemi — pisał Proudhon do
Gauthiera 2 maja 1841 roku — nie jest w stanie, jak
się to przypisuje Saint-Simonowi i Fourierowi, dać sy-
stemu złożonego ze wszystkich części, systemu kom-
pletnego, który odtąd będzie funkcjonował samorzutnie.
Jest to najgorsze kłamstwo, jakie można rzec ludziom,
i dlatego właśnie występuję tak ostro przeciw fourie-
ryzmowi. Nauka o społeczeństwie jest nieskończona:
żaden człowiek jej nie posiada, tak jak nikt nie zna me-
dycyny, fizyki ani całej matematyki. Możemy nato-
miast odkryć jej zasady, potem elementy, po-
tem poznać jakąś jej część, która stale będzie się
powiększała. Otóż to, co ja teraz robię, jest określeniem
elementów nauki polityki i prawa".
Bodźcem drugim był niewątpliwie Kurs filozofii po-
zytywnej Comte'a, której ostatni tom ukazał się
w roku 1842. Proudhon wymienia Comte'a; zapożyczył
od niego niewątpliwie podział dziejów ludzkości na trzy
epoki, co najważniejsze zaś, ogólna tendencja omawia-
nej pracy pokrywa się z dążeniami Comte'a. O ustano-
wieniu ładu miało być metodologicznym wstępem do
całej nauki o społeczeństwie, miało ustalić jej przesłan-
ki i metody.
Najważniejszy chyba jednak bodziec przyszedł z trze-
ciej strony. Trudno dokładnie ustalić, kiedy Proudhon
zainteresował się po raz pierwszy bliżej filozofią nie-
miecką. Gurvitch wysuwa sugestię, że nastąpiło to już
podczas studiów, że Proudhon słuchał wówczas w Colle-
ge de France wykładów, jakie na jej temat prowadził
emigrant niemiecki, uczeń Krausego, Ahrens. Jest to
teza nie udowodniona, choć prawdopodobna. Warto
przypomnieć, że w latach trzydziestych filozofia nie-
miecka, w szczególności Hegel, budziła we Francji,
głównie pod wpływem Cousina, coraz większe zainte-
resowanie. Poczynając od roku 1832 „Revue Encyclo-
pediąue", kierowana przez Leroux, informowała swych
czytelników o wielkiej edycji spuścizny heglowskiej
przez Gansa, Micheleta, Marheineckego i innych
uczniów; w roku 1835 Józef Willm, profesor w Stras-
burgu, ogłosił cykl artykułów o Heglu, zebranych
następnie w broszurę. W następnym roku Barchou de
Penhoen wydał drugi tom swej Historii fiłozofii nie-
mieckiej, gdzie Heglowi poświęcono ponad 120 stron.
Tissot, z którym Proudhon pozostawał w listownym
kontakcie, przetłumaczył na francuski Krytyką czyste-
go rozumu Kanta, a w roku 1840 zaczął się ukazywać
przekład Estetyki Hegla.
Co do Hegla, wiadomo na pewno, że Proudhon znał go
tylko z drugiej ręki, chociaż o triadzie heglowskiej
wspomina już w Co to jest własność? Natomiast Kry-
tykę czystego rozumu czytał niewątpliwie we fran-
cuskim przekładzie przed napisaniem O ustanowieniu
ładu, gdzie wyraźnie się do niej odwołuje. Wydaje się,
że dopiero ta lektura uświadomiła mu w pełni wagę
problematyki metodologicznej.
Koncepcję wyłożoną w O ustanowieniu ładu omówi-
my niżej, obecnie wróćmy do życiorysu. Kiedy starania
o posadę w Besancon zawiodły, Proudhon postanowił
przenieść się do Paryża. Po dłuższych pertraktacjach,
na początku 1843 roku sprzedał drukarnię ze znaczną
stratą. „Nie mam już nic do roboty w Besancon" — do-
nosił przyjacielowi. W nową fazę życia wchodził obcią-
żony długami w wysokości przeszło 10 000 franków.
Zamierzenia na przyszłość związane były ściśle z po-
wodzeniem książki O ustanowieniu ładu. Niestety, nie
okazała się sukcesem. Zabrakło w niej tego, co zapewni-
ło powodzenie pierwszemu memoriałowi o własności:
werwy polemicznej, elementu prowokacji. Obszerny,
miejscami rozwlekły, zawiły traktat, pisany raczej na
sposób niemiecki niż francuski, nikogo nie elektryzo-
wał. Rugę uznał go za pracę stojącą poniżej poprzed-
nich, sam zaś Proudhon nazwał go po latach pracą chy-
bioną, zawiłą, nudną. Docenić jej wartość można było
dopiero z perspektywy rozwoju socjologii; na to jednak
było za wcześnie.
Z pomocą przyszli dawni koledzy szkolni, bracia
Gauthier. Proudhon objął kierownictwo ich przedsię-
biorstwa transportowego w Lyonie. Zaletą tej pracy
była duża swoboda w dysponowaniu czasem oraz częste
wyjazdy do Paryża. W przeciwieństwie do Marksa,
którego zdolności ekonomiczne przejawiały się wyłącznie
na polu teorii, Proudhon okazał się przedsiębiorcą
rzutkim i praktycznym; w Lyonie nazywano go żar-
tobliwie adwokatem Gauthierów.
Pierwszy dłuższy pobyt w Paryżu przypadł na prze-
łom lat 1843 i 44. Za pośrednictwem księgarza Guillau-
mina, wydawcy O ustanowieniu ładu, który dwa lata
wcześniej założył pismo „Journal des Economistes",
Proudhon wszedł w kręgi tzw. koterii ekonomicznej,
na czele której, oprócz Guillaumina, stał sekretarz to-
warzystwa ekonomicznego Garnier, a której patronował
Blanąui. Już w O ustanowieniu ładu wysunął Proudhon
tezę, że ogólne prawa życia społecznego odkrywa nie
historia, lecz ekonomia. W stronę ekonomii skłaniał się
też coraz bardziej zarówno pod wpływem własnych
doświadczeń, jak środowiska naukowego, w którym się
obracał. Rodzi się przy tym pomysł, że ekonomię należy
pojmować jako naukę o rachunku gospodarczym na
skalę społeczną.
Myśl o organizacji wielkiej rachunkowości społecznej
towarzyszyła w wieku XIX wszystkim utopiom ko-
lektywistycznym: przypomnijmy choćby Weitlinga
i jego idee godzin komercyjnych, tj. godzin pracy
zaksięgowanych na dobro pracownika, który po odby-
ciu obowiązkowego pensum przepracował dodatkowo
pewien czas w dowolnej gałęzi wytwarzania. Ale we
wszystkich tych koncepcjach rachunkowość pełniła
wyłącznie funkcję techniczną, miała być narzędziem
zapewniającym równowagę między produkcją a spoży-
ciem oraz stać na straży zasady podziału dochodu spo-
łecznego przyjętej w danym systemie socjalistycznym
lub komunistycznym. Proudhon pierwszy bodaj przy-
znał jej większą rolę, przy czym zasługi jego na tym
polu doceniono dopiero w ostatnich czasach33. Rachu-
nek społeczny miał, w jego mniemaniu, z jednej strony
wyjaśnić źródło wyzysku, z drugiej zaś, prawidłowo
zastosowany, był zasadniczym warunkiem realizacji
sprawiedliwości społecznej. Idea rachunku, w którym
każdemu „winien" odpowiadać musi odpowiednie „ma",
zaciąży też na ujęciu przez niego sprzeczności w społe-
czeństwie.
W przedsiębiorstwie transportowym Proudhon pra-
cował do jesieni 1847 roku, czyli niemal do wybuchu
nowej rewolucji. W tym okresie szczególne znaczenie
miało nawiązanie przez niego stosunków z emigracją
niemiecką.
Co najmniej od początku stulecia, wyraźnie zaś od
rewolucji lipcowej, w obozie demokratycznym w Niem-
czech i we Francji torowała sobie drogę myśl o potrze-
bie „aliansu intelektualnego" między obydwoma kra-
jami, który polegać miał w pierwszym rzędzie na synte-
zie filozofii niemieckiej z francuską myślą społeczno-
-polityczną. Postępowe Niemcy szukały na zachód od
Renu wzorów i ideałów politycznych, we Francji rosło
zainteresowanie Kantem i Heglem. W budowaniu po-
mostów między środowiskami intelektualnymi obu kra-
jów wielką rolę odegrali dwaj ludzie: Heine i Cousin.
Po roku 1840 zagadnienie stanęło na nowej płasz-
czyźnie. W roku tym Thiers o mało nie doprowadził do
wojny francusko-pruskiej, a poniesiona wówczas klęska
dyplomatyczna zadecydowała o jego upadku. Po obu
stronach Renu wybuchła fala nacjonalizmu, która
w Niemczech znalazła programowy wyraz w przemó-
wieniu Fryderyka Wilhelma IV z okazji podjęcia prac
nad zakończeniem budowy katedry kolońskiej. W tych
warunkach odrodziła się wśród demokratów niemiec-
kich idea „aliansu intelektualnego" między postępowy-
mi siłami Niemiec i Francji. Jej głównym rzecznikiem
był Arnold Rugę, współpracowali z nim m. in. Feuer-
bach, Marks, z cudzoziemców zaś Bakunin. Idei „alian-
su" służyć miało wysłanie przez „Gazetę Reńską" do
Paryża pod koniec roku 1842 swego korespondenta
w osobie Hessa. W następnym roku podążył za nim
Rugę z konkretnym planem pisma (późniejszych „Rocz-
ników Niemiecko-Francuskich") propagującego i urze-
czywistniającego zbliżenie lewicy intelektualnej w obu
krajach.
Czemu plany te zawiodły, nie jest w pełni jasne. Po-
czątkowo Rugę spotkał się raczej z przyjęciem przy-
chylnym, później jednak niemal wszyscy jego roz-
mówcy, na których współudział liczył, przede wszyst-
kim Lamennais, Louis Blanc, Cabet, wycofali się
z przedsięwzięcia. Jedną z przyczyn był prawdopo-
dobnie wojujący ateizm, z jakim obnosili się emigranci
niemieccy, kolidujący z nastawieniem francuskich
socjalistów. Proudhon, z którym pod tym względem
rozbieżności nie było, miał w tej sytuacji szczególną
wartość dla Niemców. Jego z kolei, jak już o tym była
mowa, myśl, a zwłaszcza filozofia niemiecka wyraźnie
interesowały. Do zbliżenia dążyły więc obie strony.
Pierwszy kontakt został nawiązany jesienią 1844 ro-
ku. Proudhon przybył do Paryża pod koniec września.
W stolicy Francji już nie było Rugego ani Hessa, był
natomiast Marks i Ewerbeck, a niebawem miał przy-
jechać Grim. Wszyscy trzej nawiązali z Proudhonem
znajomość. Marks pisał później o całonocnych dys-
kusjach z Proudhonem, podczas których, ku jego
wielkiej szkodzie, zaraził go heglizmem. Griin z kolei
sobie przypisywał zasługę zaznajomienia Proudhona
z dorobkiem młodoheglizmu. „Przypadła mi w udzia-
le — pisał ku oburzeniu Marksa — ogromna przyjem-
ność stać się niejako privatdocentem człowieka, które-
go bystrością nie przewyższył bodaj nikt od czasu
Lessinga i Kanta. Tuszę, że pod tym względem przy-
gotowałem wstępnie co najmniej całkowite pojednanie
i zespolenie krytyki społecznej po tej i po tamtej stro-
nie Renu".
Pytanie, kto naprawdę wprowadził Proudhona w taj-
niki młodoheglizmu, istotne jest o tyle tylko, że wiąże
się z całym późniejszym stosunkiem Marksa do
Proudhona. Wbrew świadectwu Marksa wszystko wska-
zuje na to, że stosunki między nimi nigdy nie były
bliskie. Nazwisko Marksa nie pojawia się ani w za-
piskach, ani w korespondencji Proudhona z lat
1844—45. Co więcej, w zamieszczonym w niniejszym
tomie liście do Marksa z 17 maja 1846 roku właśnie
Griin i Ewerbeck wymienieni są jako osoby, które za-
poznały Proudhona z treścią prac Marksa, Engelsa
i Feuerbacha. Z książki Griina wiadomo, że pierwsze
rozmowy z nim na ten temat miały miejsce jeszcze pod-
czas pobytu Marksa w Paryżu, wszystko więc wskazu-
je, że „całonocne rozmowy" mocniej utkwiły w pamię-
ci Marksa niż Proudhona: jeśli Marks naprawdę zaraził
go heglizmem, dokonało się to zupełnie nieświadomie
dla samego delikwenta.
Wchodząc w stosunki z emigrantami niemieckimi
w Paryżu, Proudhon mimo woli wciągnięty został w ich
dyskusje i spory. A był to właśnie okres, w którym
Marks i Engels zrywali z dotychczasowymi towarzy-
szami broni, zarówno demokratami jak socjalistami,
precyzując własne stanowisko w obrębie myśli i ruchu
komunistycznego. W lutym 1845 roku ukazała się
Święta rodzina, krytyka lewicy demokratycznej, której
przywódcami byli Rugę i bracia Bauer, a w latach
1845—46 powstała Ideologia niemiecka, w której kryty-
ce poddany został humanizm Feuerbacha i dwa wy-
wodzące się z niego prądy: anarchizm Stirnera i „praw-
dziwy socjalizm" reprezentowany m. in. przez Griina;
niebawem dojść do tego miała krytyka Weitlinga
i Hessa. Walka o zasady toczyła się równolegle z walką
o wpływy w rodzącym się niemieckim ruchu robotni-
czym. Paryż zaś, wielkie skupisko rzemieślników nie-
mieckich — ich liczbę szacowano na kilkadziesiąt ty-
sięcy — grał w tej walce ważną rolę.
W tej sytuacji Proudhon był sojusznikiem bardzo
pożądanym; zabiegano też o przeciągnięcie go na własną
stronę. Griin miał tę przewagę, że był w Paryżu i pod-
trzymywał osobiste stosunki z Proudhonem. Marks
i Engels ze swej strony starali się działać przez pośred-
ników, przestrzegając Proudhona przed Griinem jako
szarlatanem, który idee socjalistyczne głosi wyłącznie
dla pieniędzy i rozgłosu.
Proudhon w całym sporze dostrzegał wyłącznie ma-
łostkowe swary emigrantów. Opowiadać nie chciał się
po żadnej stronie, ale sposób, w jaki Marks atakował
Griina, wyraźnie go raził. Starając się zrozumieć filo-
zofię Hegla i Feuerbacha, korzystał zarówno z jego po-
mocy, jak z pomocy Ewerbecka, który całe strony tłu-
maczył dla niego na francuski, i cenił sobie tę pomoc.
Odstręczała go apodyktyczność Marksa, do tego zaś do-
chodziły rozbieżności natury bardziej zasadniczej.
Ujawniły się one w maju 1846 roku przy okazji wy-
miany listów z Marksem. Marks i Engels pracowali
podówczas w Brukseli nad stworzeniem komunistyczne-
go komitetu korespondencyjnego, niejako wstępnej
fazy przyszłej Międzynarodówki, którego zadania okre-
ślali następująco: „nawiązanie kontaktu między socja-
listami niemieckimi a francuskimi i angielskimi; stałe
informowanie cudzoziemców o ruchach socjalistycznych
w Niemczech oraz informowanie Niemców, przebywa-
jących w kraju, o postępach socjalizmu we Francji i w
Anglii". Przyświecały im w gruncie rzeczy dwa cele:
stworzenie kierowniczego ośrodka, wokół którego sku-
piliby się komuniści niemieccy, oraz wymiana infor-
macji i doświadczeń z komunistami i socjalistami w obu
pozostałych krajach. Drugi cel był dla nich ważny
zwłaszcza w obliczu nadciągającej, ich zdaniem, nie-
uchronnie rewolucji.
Pozyskanie dla takiego planu ludzi w świecie zna-
nych zwiększało niewątpliwie szanse jego powodzenia.
Wśród Niemców jeden tylko komunista miał wówczas
naprawdę imię międzynarodowe: Weitling; ale właśnie
z nim doszło dopiero co do rozłamu. Z cudzoziemców
w grę wchodził przede wszystkim Proudhon, którego
pisma Marks i Engels wysoko wówczas cenili. Wysunęli
więc propozycję, by Proudhon, „przez Anglików
i Niemców... dotychczas bardziej ceniony niż przez
własnych rodaków", podjął się roli paryskiego ko-
respondenta.
Odpowiedź Proudhona zawarta jest w niniejszym to-
mie, nie warto więc jej cytować. Zastrzeżenia jego do-
tyczyły dwóch spraw: żądał absolutnej swobody pole-
miki i nie narzucania nikomu z jej uczestników włas-
nych poglądów oraz wypowiadał się zdecydowanie
przeciw propagowaniu rewolucji. Podtrzymywał w
tym względzie stare swe stanowisko, że warunkiem
istotnych przemian społecznych jest zmiana w sposobie
myślenia, i uważał, że polemika w szeregach socja-
listycznych powinna służyć przede wszystkim zdoby-
waniu i szerzeniu wiedzy o społeczeństwie, a nie propa-
gandzie haseł. Nie znaczy to zresztą, by Proudhon był
pryncypialnie przeciwny rewolucji. Dopuszczał ją jed-
nak tylko jako ruch spontaniczny. Organizowanie re-
wolucji było dla niego równoznaczne z apelacją do prze-
mocy i samowoli, czyli do tych samych czynników
w życiu społecznym, przeciw którym rewolucja się kie-
rowała. Jak widać, rozbieżność z Marksem miała cha-
rakter zasadniczy. Niebawem też ujawni się to na
zewnątrz.
Książka O ustanowieniu ładu zapoczątkowała pracę
nad własnym systemem. Proudhon przerwał ją na
krótko tylko, by w roku 1845 ogłosić krytykę kazań
Lacordaire'a. W następnym roku ukazał się dawno
zapowiadany dwutomowy traktat zatytułowany System
sprzeczności ekonomicznych, czyłi filozofia nędzy.
„Nie wystarcza, by krytyka burzyła, trzeba ponadto,
by coś afirmowała i rekonstruowała. Bez tego socjalizm
pozostałby ciekawostką niepokojącą burżuazję, ale nie
przynoszącą pożytku ludowi" — pisał Proudhon w
Zwierzeniach rewolucjonisty. Należało zatem „stworzyć
metodę inwencji rewolucyjnej, filozofię już nie nega-
tywną, lecz — by posłużyć się językiem p. Augusta
Comte'a — pozytywną" . W tym celu posłużyć miały
dwa podstawowe pojęcia: sprzeczności i serii, pierwsze
przejęte z filozofii niemieckiej, drugie — od Fouriera.
Myśl zasadnicza polegała na ukazaniu wszelkich form
ludzkiego współżycia i współdziałania, utrwalonych w
postaci określonych instytucji społecznych, jako ukła-
dów względnej równowagi, stale rozsadzanych przez
dwie siły odśrodkowe, powodujące zgoła przeciwstawne
efekty. Sprzeczność jest istotą wszelkich stosunków
międzyludzkich. A ponieważ najważniejszą formą
współżycia i współdziałania ludzi jest praca, zatem
w nauce o pracy, w ekonomii politycznej, najłatwiej ją
dostrzec. Każda instytucja ekonomiczna posiada „do-
brą" i „złą" stronę, pociąga za sobą korzystne i nieko-
rzystne skutki. Ten stan rzeczy jest niezależny od for-
my współdziałania, w tym więc sensie jest wieczny.
Można to stwierdzić analizując po kolei wszystkie ka-
tegorie ekonomiczne w społeczeństwie istniejącym, któ-
re są tylko nazwą określonych instytucji: podział pracy,
produkcję maszynową, konkurencję, monopol, system
podatkowy, system wymiany, kredyt, własność pry-
watną i własność wspólną. Błąd, jaki popełniają za-
równo ekonomiści, jak i reformatorzy społeczni, pole-
ga na absolutyzacji jednej ze stron sprzeczności. Usiłu-
je się uzasadnić i zrealizować absolutną własność, lub
absolutną wspólnotę, absolutną wolność konkurencji
lub absolutny monopol, podobnie jak w dziedzinie
ustroju politycznego przeciwstawia się absolutną wol-
ność jednostki autorytetowi, czyli obywatela państwu,
a w dziedzinie religii — człowieka Bogu. Nie bierze się
przy tym pod uwagę, że sprzeczność jest cechą konsty-
tutywną wszelkiego życia społecznego, jeśli więc rozsa-
dza ona jakikolwiek układ względnej równowagi, to
powstaje na jego miejscu nowy, nie mniej sprzeczny
wewnętrznie. Rozwiązanie problemu nie polega więc
na tym, by jedne instytucje społeczne, jedne formy
ludzkiego współżycia zastąpić innymi, co głoszą wszyscy
socjaliści, lecz na tym, by dostrzec rzeczywiste sprzecz-
ności zawarte w instytucjach istniejących i zadbać o to,
by przeciwstawne strony każdego zjawiska społecznego
wzajemnie się równoważyły.
Książka ukazała się w połowie października. Marks,
któremu Engels przekazał już nieco informacji o jej
treści, otrzymał ją dopiero w końcu grudnia i natych-
miast zasiadł do pisania odpowiedzi. Jest to jedyny
wypadek, kiedy Marks napisał obszerną pracę pole-
miczną wymierzoną przeciwko cudzoziemcowi i czło-
wiekowi, z którym bliżej nie współpracował. Ogłosił ją
po francusku, a więc nie z myślą o doraźnym wpływie,
jakie idee Proudhona mogły wywierać na komunistach
niemieckich (według świadectwa Weitlinga robotnicy
niemieccy w Paryżu z reguły znali francuski niezmier-
nie słabo, idee Proudhona docierały do nich przede
wszystkim za pośrednictwem Griina). Świadczyć to mo-
że o niechęci do Proudhona, ale chyba bardziej o zna-
czeniu, jakie Marks przypisywał jego dziełom. W okre-
sie wcześniejszym, nawet krytykując go, wyrażał się
o nim z dużym szacunkiem. Zestawiał wówczas
Proudhona z Feuerbachem, podkreślał wartość jego
dialektyki serii jako „próby dania metody myślenia,
która zastąpiłaby samoistnie myśli procesem myśle-
nia". Nie był to stosunek bezkrytyczny, ale widoczne
jest przeświadczenie, że ma się do czynienia z myśli-
cielem rzetelnym i poważnym. Teraz stosunek ten uległ
zasadniczej zmianie. Nędza filozofii była nie tylko po-
lemiką, lecz także pamfletem: przeciwnik został nie
tylko skrytykowany, ale również ośmieszony.
Psychologiczne motywy tej zmiany stanowiska nas
tu nie interesują, ważne są zarzuty merytoryczne.
Marksa odstręczyły dwie przede wszystkim spra-
wy: ahistoryczność dialektyki zaprezentowanej przez
Proudhona oraz rekoncyliacyjny stosunek do form in-
stytucjonalnych ustroju kapitalistycznego. Podkreśle-
nie, że każda z nich posiada dobrą i złą stronę, Marks
odczytał jako ich faktyczną obronę. Cały wywód
Proudhona zmierza do zanegowania konieczności
przewrotu społecznego. W Systemie sprzeczności eko-
nomicznych dochodzi do głosu „socjalizm konserwa-
tywny, czyli burżuazyjny", niezdolny ani do zrozu-
mienia istniejącego społeczeństwa, ani do pokierowania
walką o jego zmianę. Zarówno z punktu widzenia ana-
lizy ekonomicznej, jak z punktu ideologii socjalistycz-
nej książka nie przedstawia żadnej wartości.
Marks nie był jedynym, który skrytykował Filozofię
nędzy. Proudhon tym razem nie miał dobrej prasy,
a mając o sobie i swym dziele wysokie mniemanie, od-
czuł to bardzo boleśnie. Ujemne oceny skłonny był
przypisywać złej woli recenzentów i niezrozumieniu
przez nich jego myśli. „Wszyscy, którzy dotąd zabrali
głos, powodowali się skrajnie złą wolą, zazdrością lub
głupotą" — notował w swym karnecie, wymieniając
nazwiska Marksa, Vidala, Bucheza, Cabeta oraz pisma
„Journal des Economistes", „Revue Encyclopediąue"
i „Univers Religieux". Szczególnie dotknęła go krytyka
Marksa. „Jest to kłąb grubiaństw, oszczerstw, fał-
szerstw i plagiatów" — pisał. W bezpośrednim też
związku z tą krytyką pozostają wyraźne wypowiedzi
antysemickie, zanotowane w karnecie, oraz projekt
artykułu domagającego się wypędzenia Żydów z Fran-
cji. O dalszej współpracy z Marksem na jakimkolwiek
polu nie mogło być już mowy.
W ogóle stosunki Proudhona z dawnymi przyjaciółmi
ulegały rozluźnieniu. Odchodził coraz bardziej od „ko-
terii ekonomicznej", coraz mniej miał wspólnych zain-
teresowań z przyjaciółmi młodości. Zbliżył się nato-
miast w tym okresie do człowieka, który miał w przy-
szłości podjąć ideę anarchizmu — do Bakunina.
Lata 1846—1847 przyniosły dalszą zmianę w życiu
Proudhona. W niedługim odstępie czasu zmarli jego
rodzice, z którymi — zwłaszcza z matką — do końca
był w bliskich stosunkach. Późną jesienią 1847 roku
zakończył pracę u Gauthierów. Z 200 frankami majątku
i prawie 10 000 długów przeniósł się na stałe do Paryża,
gdzie zamierzał odtąd żyć z pióra.

IV. REWOLUCJA

Charakteryzując ex post nastroje panujące w opinii


publicznej w przededniu rewolucji, Proudhon pisał:
„Ludwik XIV panował dzięki temu, że ubóstwił sam
siebie; Cezar i Bonaparte — dzięki powszechnemu
uwielbieniu; Sulla i Robespierre — za pomocą terroru;
Burbonowie — dzięki reakcji Europy na cesarskie pod-
boje. Panowanie Ludwika Filipa po raz pierwszy i je-
dyny opierało się na powszechnej pogardzie". Słowa
te oddają wiernie stopień zdyskredytowania rządu
i monarchy w oczach Francuzów.
Pierwsze miesiące po przeniesieniu się do Paryża
Proudhon poświęcił na zorganizowanie pisma, które
podczas Wiosny Ludów miało mu służyć za trybunę.
Powstało ono dopiero w styczniu 1848 roku; stosunek
Proudhona do wydarzeń, osób i stronnictw przed re-
wolucją oddają jednak dokładnie notatki, których
opublikowana część obejmuje okres do abdykacji Lud-
wika Filipa.
Uderza w nich przede wszystkim krytyczny stosunek
do opozycji oraz brak zaufania do republiki i do de-
mokracji jako form ustrojowych w ogóle. Cały obóz
demokratyczny lansował wówczas hasło reformy wy-
borczej i powszechnego głosowania. W tym ujęciu re-
formę społeczną miała poprzedzić i umożliwić dopiero
reforma polityczna. Proudhon ujmował to zagadnienie
odwrotnie, przemiany polityczne miały być skutkiem,
a nie przyczyną istotnych reform społecznych. „Rady-
kałowie — pisał — mówią o prawach, zasadach, moral-
ności etc. — Chleba, pracy, dobrobytu, oto czego pragnie
lud". Hasło głosowania powszechnego było dla niego
„wielką mistyfikacją demokratyczną". Demokracja bez
równych warunków pracy, bez sprawiedliwej wymia-
ny dóbr, nie dająca gwarancji, że nędzy zostanie poło-
żony kres, była w jego oczach jedynie inną formą ty-
ranii. Mówców opozycji, występujących na bankietach
publicznych, nazywał „arystokracją blagi", w dema-
skowaniu przez nich korupcji dopatrywał się wyłącz-
nie manewru obliczonego na zdobycie władzy i czerpa-
nie z niej korzyści. Dla Proudhona „demokracja umar-
ła i została pochowana", a próba wskrzeszenia roku
1793 była dla niego komedią.
Motywem ataków na hasło reformy wyborczej był
nie tylko brak zaufania do głoszących je ludzi, lecz
przede wszystkim odrzucenie samej zasady przedstawi-
cielstwa narodowego. Zarzuty Proudhona można spro-
wadzić do czterech. 1° Instytucja przedstawicielstwa
narodowego koliduje z zasadą suwerenności ludu. Prze-
kazanie władzy reprezentacji narodowej wyłonionej
w drodze wyborów oznacza zawsze, niezależnie od ordy-
nacji wyborczej, alienację suwerenności ludu, dobro-
wolne wyzbycie się przez niego władzy i przekazanie
jej w ręce ciała, które się z ludu wyobcowuje. Lud
utrwala w ten sposób własną niewolę. „Demokracja jest
tyranią, najgorszą z tyranii". 2° Zasada wybierania
przedstawicieli oraz podejmowania przez nich wszel-
kich decyzji większością głosów jest nieracjonalna: za-
miast ważyć argumenty, liczy się głosy. Słuszna sprawa
może zostać w tych warunkach zaprzepaszczona przez
demagogię, zręczność polityka lub zbieg okoliczności.
3° Instytucja przedstawicielstwa narodowego jest nie
tylko nierozumna, lecz koliduje ponadto z zasadą wol-
ności indywidualnej i z prawami mniejszości. Proudhon
nie tylko przyznawał mniejszości prawo do zachowania
odrębnego zdania, ale domagał się też, by wola jej była
respektowana przez większość. „Każdy człowiek, który
nie może czynić tego, co chce, i wszystkiego, co chce,
ma prawo do buntu, choćby był sam jeden przeciw rzą-
dowi, choćby rząd ten stanowili wszyscy inni". Ty-
ranią było dla Proudhona zarówno panowanie mniej-
szości nad większością, jak panowanie większości nad
mniejszością. I wreszcie 4°, zasada przedstawicielstwa
narodowego dotyczy wyłącznie formy sprawowania
władzy, gdy sedno sprawy leży w zmianie jej treści.
Istotna zmiana organizacji politycznej możliwa jest
tylko w wyniku zmiany całokształtu stosunków mię-
dzyludzkich, tych zaś wprowadzenie głosowania
powszechnego nie dotyczy. „Odrzucam reformę wybor-
czą z tego samego powodu, z jakiego odrzucam włas-
ność. — Jest to ta sama zasada pod inną postacią".
W tym kontekście należy, naszym zdaniem, czytać
wszystkie wypowiedzi Proudhona, w których opowiada
się po stronie rządu lub sił konserwatywnych przeciw
opozycji, demokratom i socjalistom. W notatkach jest
ich wiele i mogą wprowadzić w błąd. Pisał, że rząd
Guizota jest bardziej postępowy od głównych fakcji,
które rozdzierają Francję; z wyraźnym zadowoleniem
przyjął zawieszenie wykładów Micheleta, a w szwaj-
carskiej wojnie domowej (tzw. wojnie Sonderbundu)
opowiadał się po stronie kantonów konserwatywnych.
Posłuchajmy jednak jego argumentów. „Powiadają mi:
Ludwik Filip i jego rząd oddają usługi, z których nie
zdają sobie sprawy. — Właśnie dlatego mam do nich
zaufanie". W sprawie szwajcarskiej zaś pisał:
„Wszyscy są zgodni, jeśli idzie o potępienie buntu
mniejszości przeciw większości... Cóż się stało z re-
publikańską zasadą buntu? Co do mnie, podtrzymuję
tę zasadę".
Z tych przesłanek wynikał stosunek Proudhona do
rewolucji. Z początku cechowała go ambiwalencja: nie
wierzył w możliwość dokonania rzeczywistego przewro-
tu, powstanie uważał za przedwczesne i bezskuteczne,
ale bierność ludu w obliczu represji rządowych uważał
również za rzecz niedopuszczalną. Na trzy dni przed
abdykacją króla pisał: „Cokolwiek się zdarzy, przyznam
rację ludowi, zwłaszcza w razie zamieszek i pogromu.
Najgorzej byłoby, gdyby zgromadził się na darmo. Z je-
go strony byłby to dowód wyjątkowo zimnej krwi i nie-
zwykłego zgoła opanowania, lecz postąpiłby absurdal-
nie. Lud wypowiada się w czynach, nie w słowach.
Czy sprawią, że zada kłam swej naturze? Spodziewam
się i życzę sobie tego. — Wolę głupstwo niż błąd, a w
chwili kiedy żadna idea nie przemawia do mas, innej
alternatywy nie ma. Pojutrze wszędzie rozbrzmiewać
będą pochwały spokoju zachowanego przez ludność
Paryża; ja jeden go nie pochwalę". W tych warun-
kach widział przed sobą dwa zadania: demaskowanie
całej opozycji — patriotycznej, socjalistycznej i komu-
nistycznej — oraz przygotowanie programu przyszłego
przewrotu.
Ocena nastrojów panujących w kraju, sił rządu i opo-
zycji okazała się błędna, ocena natomiast możliwości
pokierowania rewolucją przez opozycję — nader trafna.
„Nie ma w głowach żadnych idei — pisał w dniu abdy-
kacji króla. Ciżba adwokatów i literatów, sami ignoran-
ci, jeden większy od drugiego, którzy zaczną się spierać
o władzę. Nie mam wśród nich nic do roboty" . Opra-
cowanie programu dalszego działania Proudhon uznał
za sprawę palącą.
W końcu marca 1848 roku w parodniowych odstępach
ogłosił trzy broszury programowe: Rozwiązanie proble-
mu społecznego, Demokracja oraz Organizacja kredytu
i obiegu i rozwiązanie problemu społecznego. Zawarte
tu myśli rozwijał następnie na łamach „Reprezentanta
Ludu" („Le Representant du Peuple"; pismo było
trzykrotnie zamykane i reaktywowane pod nieco zmie-
nioną nazwą), gdzie na uwagę zasługuje zwłaszcza
Program rewolucyjny skierowany do wyborców Sekwa-
ny, oraz w broszurach, z których najważniejsza nosiła
tytuł Podsumowanie kwestii społecznej: bank łudowy.
Oprócz krytyki demokracji pisma te zawierały też pro-
gram pozytywny. Jego myśl zasadnicza wyłożona już
została w Systemie sprzeczności ekonomicznych i wy-
śmiana wówczas przez Marksa. Polegała ona na refor-
mie systemu kredytowego, której konsekwencją miało
być przeobrażenie całokształtu stosunków społecznych.
Jej narzędziem miał być bank ludowy oparty na za-
sadach spółdzielczych i dostarczający swym udzia-
łowcom bezpłatnego kredytu, dzięki czemu zrzeszeni
w nim wytwórcy uniezależnić się mieli od kapitału.
Pomysł nie był nowy. Zgłoszono i wypróbowano go
w Anglii już w połowie lat trzydziestych z fatalnym
skutkiem. Marks nie bez powodu traktował go jako
czystą utopię. Z dwóch względów zasługuje on jednak
na uwagę. Po pierwsze, była to wyraźna kontrpropo-
zycja w stosunku do lansowanej przez Louis Blanca
idei warsztatów narodowych, której realizacja zadecy-
dowała o losach rewolucji w dniach czerwcowych.
Blanc wiązał, jak wiadomo, poprawę położenia robotni-
ków z inicjatywą rządu, który miał dostarczyć robotni-
kom pracy w przedsiębiorstwach państwowych. Proud-
hon przeciwstawił temu programowi „centralizację
spontaniczną, niezależną i społeczną", czyli ideę sa-
mopomocy wytwórców. Po wtóre, program banku lu-
dowego odbiega znacznie od programu samego Proudho-
na, naszkicowanego w listopadzie 1847 roku w notatce
pt. Co uczynimy nazajutrz po rewolucji, gdzie na
pierwszym planie stała nacjonalizacja głównych gałęzi
produkcji, przedsiębiorstw transportowych i banko-
wych i gdzie główna rola przypadała w udziale pań-
stwu. Nawiasem mówiąc, szereg zawartych tu po-
mysłów zrealizowała później Komuna Paryska, w któ-
rej proudhoniści odegrali czołową rolę.
Wydaje się, że tej rozbieżności między własnymi po-
mysłami przed rewolucją i podczas jej przebiegu, jak
i tej gwałtownej opozycji przeciw projektom Louis
Blanca nie sposób zrozumieć bez uświadomienia sobie,
jak Proudhon oceniał układ sił w rewolucji lutowej
i stojące przed nią możliwości. Interesujący jest zwłasz-
cza jego stosunek do chłopstwa. Traktuje się go zazwy-
czaj jako rzecznika interesów drobnomieszczaństwa
rujnowanego przez rozwijający się kapitalizm, a przede
wszystkim jako rzecznika własności chłopskiej. Sprawa
jest jednak bardziej skomplikowana; stosunek Proudho-
na do chłopstwa był bowiem ambiwalentny.
W notatkach z listopada jest strona poświęcona
chłopstwu. „To, co myśli lud, nie jest bynajmniej
tym, co myśli chłop, ten chłop, który zasłużył na naj-
gorsze słowa, jakie wyrzekł o nim p. de Balzak. Chłop,
który we Francji stanowi przytłaczającą większość, jest
klasą obrzydliwą, najbardziej egoistyczną, zupełnie
pozbawioną szlachetnych instynktów, w najwyższym
stopniu sprzedajną, konserwatywną, obłudną, najbar-
dziej zajadłą na punkcie własności. Złe skłonności tej
kasty powodują, że bezpośredni frontalny atak na
własność ziemską oraz własność przemysłową i handlo-
wą jest niemożliwy. ...Prawdziwą przeszkodą na drodze
postępu jest chłop. Chłop i robotnik to dziś takie samo
przeciwieństwo, jak niegdyś szlachcic i poddany. Chłop
to dzisiejszy szlachcic".
Jak widać, zanim jeszcze wybuchła rewolucja, niepo-
koiła Proudhona możliwość konfliktu między robotni-
kami a chłopstwem, tego konfliktu, który według oce-
ny Marksa zadecydował o klęsce rewolucji. Proudhon
niczego nie lękał się w tym stopniu, co izolacji robotni-
ków, oceniając słusznie, że konsekwencją jej będzie nie
tylko niespełnienie ich żądań, lecz odwrót całego ru-
chu i zwycięstwo reakcji. Te obawy, potwierdzone
rozwojem wydarzeń po dniach czerwcowych, tłumaczą
też dalszą ewolucję jego poglądów. Aby nie dopuścić
do rozłamu wśród sił, które dokonały rewolucji, gotów
był nawet, jak zobaczymy poniżej, przyznać burżuazji
rolę kierowniczą. Sformułować programu, który wy-
rażając dążenia robotników byłby zarazem atrakcyjny
dla innych grup społecznych, nie umiał, dlatego w po-
szukiwaniu sojuszów głosił program w istocie drobno-
mieszczański. Nie należy jednak zapominać, że u podło-
ża jego koncepcji, nawet zupełnie chybionych i zgoła
utopijnych, leżała trafna ocena niebezpieczeństwa gro-
żącego rewolucji i dążenie, by za wszelką cenę
powstrzymywać jej odwrót.
Kierując się tymi motywami Proudhon po ogłoszeniu
swego programu postanowił rozwinąć działalność poli-
tyczną w Zgromadzeniu Narodowym. Wybory w kwiet-
niu 1848 roku nie dały mu mandatu, ale już z wyborów
uzupełniających w dniu 4 czerwca wyszedł jako poseł
departamentu Sekwany. Pismo „Reprezentant Ludu"
osiągało w tym czasie nakład 80 000 egz. dziennie.
Zaledwie kilkanaście dni dzieliło jego wybór do Zgro-
madzenia od rozwiązania warsztatów narodowych, któ-
rego konsekwencją był krwawo stłumiony bunt robot-
ników paryskich. Nastąpiło zatem to, czego Proudhon
najbardziej się obawiał. I wtedy raz jeszcze pokazał
charakter. Represje Cavaignaca były w pełnym toku,
kiedy Proudhon wystąpił w Zgromadzeniu Narodowym
w obronie robotników, domagając się zarazem ustawo-
wego obniżenia czynszów na okres trzyletni, co uznano
za zamach na własność prywatną. 31 lipca wystąpił
w Izbie ponownie z wielkim przemówieniem, w którym
stwierdził, że istnieje zasadnicze przeciwieństwo inte-
resów między proletariatem a burżuazją. Sala 493 gło-
sami na 495 obecnych uchwaliła udzielenie mu nagany.
Według relacji Hercena jednomyślna opinia Izby
brzmiała: „Mowę do «Monitora», mówcę do szpitala
wariatów". Proudhon nie dał się jednak zastraszyć
i po kilku tygodniach wystąpił raz jeszcze na bankiecie
publicznym z toastem na cześć rewolucyj, w których
przejawia się i realizuje sprawiedliwość dziejowa.
Reaktywował również pod nową nazwą pismo, które
uległo zawieszeniu, kiedy nakładane nieustannie kary
pieniężne wyczerpały wymaganą kaucję. Nowy dzien-
nik pod nazwą „Lud" („Le Peuple") przetrwał do
czerwca 1849 roku, kiedy to redakcja zdemolowana
została przez Gwardię Narodową.
Tymczasem kontrrewolucja posuwała się szybko na-
przód. W grudniu 1848 roku Ludwik Bonaparte wybra-
ny został prezydentem Francji. Proudhon zetknął się
z przyszłym cesarzem zaraz po jego powrocie z wygna-
nia i nie miał żadnych złudzeń co do jego osoby.
W dwa dni po zaprzysiężeniu prezydenta pisał publicz-
nie: „Demokracja i socjalizm nie mają dziś większego
wroga niż Bonaparte". Pod koniec stycznia 1849 roku
ogłosił trzy pamflety wymierzone w Bonapartego. Po-
ciągnięty za to do odpowiedzialności sądowej, po uchy-
leniu immunitetu przez Zgromadzenie Narodowe, Prou-
dhon został skazany na trzy lata więzienia i grzyw-
nę. Uciekł do Belgii, powrócił jednak niebawem i w
czerwcu osadzony został w paryskim więzieniu Sw.
Pelagii.
Uwięzienie nie oznaczało jednak przerwania działal-
ności politycznej. Proudhon utrzymywał kontakt ze
światem i z więzienia kierował nadal pismem, ogłasza-
jąc w nim równocześnie własne artykuły. Przysługiwało
mu prawo do wychodzenia trzy razy w miesiącu na kilka
godzin na miasto; jeden z takich „dni wychodnych"
wykorzystał, by się ożenić. Swe warunki więzienne sam
scharakteryzował następująco: „U Św. Pelagii mam się
tak dobrze, jak to tylko jest możliwe w więzieniu.
Zajmuję kwadratowy pokój, którego każdy bok ma
5 metrów, z dwoma oknami wychodzącymi na przytu-
łek i ogród botaniczny. Tak dobrego lokum nie miałem
nawet przy ul. Mazarina, kiedy byłem posłem. Jem
chleb więzienny, całkiem dobry; z rana dostaję bulion,
dwa razy w tygodniu tłusty, pięć razy chudy. Resztę
przynoszą mi z restauracji. Administracja dostarcza mi
wina po 12 sous litr; jest lepsze od tego, które sprzeda-
je się po 1,50 franka butelka. Przyjmuję wizyty. Wolno
mi dostarczać broszury i dzienniki. Kazałem sobie spro-
wadzić wszystkie moje szpargały, wszystko więc, co po-
siadam, jest wraz ze mną pod kluczem. Chociaż przykro
jest być zamkniętym i choć wynikają stąd różne niedo-
godności fizyczne i moralne, tego tylko sobie życzę, że-
by pozostać tu, gdzie jestem, przynajmniej przez
18 miesięcy..."
Ostatnie życzenie staje się w pełni zrozumiałe, kiedy
sobie uświadomimy, że Proudhon bynajmniej nie za-
przestał walki z rządem. W deklaracji programowej
reaktywowanego raz jeszcze pisma, którego pierwszy
numer ukazał się już po jego uwięzieniu, pisał wpraw-
dzie, że o ile „Lud" był organem walki, o tyle „Głos
ludu" będzie organem dyskusji, ale w tym samym
piśmie ogłosił 2 lutego 1850 roku artykuł pt. Niech żyje
cesarz! — gdzie stwierdzał bez ogródek: „Teraz to już
rzecz pewna: stoimy przed zamachem stanu". Aż do
ostatecznego upadku, który nastąpił w październiku
1850 roku, pismo Proudhona nie przestawało ostrzegać
przed niebezpieczeństwem grożącym republice.
Ukarany za swe artykuły karcerem, przeniesieniem
do cięższego więzienia, a przejściowo nawet do twier-
dzy, Proudhon, który przejrzał zamiary Ludwika Na-
poleona, usiłował uniemożliwić mu ich realizację.
2 grudnia 1851 roku na wieść o zamachu stanu zażądał
przysługującej mu przepustki i wyszedł na miasto.
Chciał na własne oczy ocenić, czy istnieją jakiekolwiek
szanse stawienia oporu. Doszedł do wniosku, że jest to
niemożliwe, i wrócił do celi pisać książkę o zamachu
stanu.
V. BURZYCIEL AUTORYTETÓW

W dziejach francuskiej myśli socjalistycznej rewolu-


cja roku 1848 była próbą, której nie wytrzymał prawie
żaden z wcześniejszych teoretyków. Większość z nich
zniknęła po upadku rewolucji z widowni publicznej,
nieliczni, np. Cabet i Considerant, próbowali wcielić
w życie swoje ideały na emigracji, najczęściej w Ame-
ryce; byli wreszcie i tacy, którzy poszli na współpracę
z rządem napoleońskim; dotyczyło to zwłaszcza byłych
saintsimonistów: braci Pereirę, którzy stanęli na czele
wielkiego domu bankowego, Ferdynanda Lessepsa,
twórcy Kanału Sueskiego, a także samego „ojca naj-
wyższego" Prospera Enfantin.
Po wyeliminowaniu myślicieli socjalistycznych z ży-
cia publicznego lub rezygnacji przez nich z ideałów so-
cjalizmu Proudhon pozostał we Francji jedynym jego
teoretycznym kontynuatorem. Poza nim z dawnych so-
cjalistów rolę odegrać miał tylko August Blanąui, był
to jednak przede wszystkim organizator, nie myśliciel.
Przez kilkanaście lat Proudhon był niejako oficjalnym
rzecznikiem socjalizmu we Francji; przez słowo „so-
cjalizm" rozumiano w tym kraju to, co głosił Proudhon.
W tym też okresie ukształtował się ostatecznie zespół
poglądów, które dziś zwykło się nazywać proudhoni-
zmem.
Płodność Proudhona-pisarza nie zmalała bynajmniej
za cesarstwa. Nie licząc prac drobniejszych, wydał w
ciągu 16 lat, jakie pozostały mu jeszcze do życia, 11 dzieł
(w tym jedno czterotomowe, liczące ponad 1500 stron).
Wachlarz poruszonych w nich zagadnień był ogromny.
Nie zaniedbując problematyki ekonomicznej, Proudhon
wypowiadał się na temat historiozofii i polityki, etyki
i stosunków międzynarodowych, rodziny i prawa autor-
skiego etc. Sprecyzował w tym czasie swą koncepcję
anarchizmu, stworzył teorię syndykalizmu i sformuło-
wał zasadę federalizmu.
Katalog pism Proudhona wyczerpuje niemal bez resz-
ty jego biografię w omawianym okresie. Zanim jed-
nak do nich przejdziemy, należy wspomnieć o jego sy-
tuacji osobistej i stosunkach z nowym rządem.
Była i będzie jeszcze mowa o walce toczonej przez
Proudhona, by nie dopuścić do ponownego przekształ-
cenia republiki w monarchię. Przypłacił ją więzieniem.
Kiedy po odbyciu kary opuścił je w połowie roku 1852,
cesarstwo było już faktem dokonanym, przy czym nie
bez znaczenia była okoliczność, że powołane zostało do
życia drogą referendum, w którym — uwzględniając
nawet nadużycia wyborcze — ogromna większość na-
rodu opowiedziała się za tą formą władzy. Trudno było
nie liczyć się z nowym stanem rzeczy myślicielowi,
który nie zamierzał ani zamilknąć, ani emigrować,
a któremu działalność spiskowa była zupełnie obca. Mu-
siał więc akomodować się do istniejących warunków,
dbając jedynie o to, by prawa głosu nie przypłacać re-
zygnacją z własnych poglądów i z niezależności.
Sytuacja Proudhona po wyjściu z więzienia zaiste nie
była łatwa. Obarczony rodziną — w latach 1850—56
urodziły mu się 4 córki (dwie z nich umarły w dzie-
ciństwie) — utrzymywał się z pisarstwa i musiał pu-
blikować, aby żyć. Władze, rzecz jasna, nie darzyły go
zaufaniem, nie uzyskał np. zezwolenia na wydawanie
pisma, zarazem jednak czyniono zabiegi, aby go pozy-
skać, ewentualnie skompromitować. Typowym posu-
nięciem tego rodzaju była propozycja odszkodowania
z tytułu przyznania koncesji na budowę linii kolejowej
między Besancon a Belforten domowi bankowemu braci
Pereirę. Proudhon, korzystając ze znajomości z cesar-
skim kuzynem i domniemanym następcą tronu, ks. Na-
poleonem Hieronimem Bonaparte, z którym zasiadał
w Zgromadzeniu Narodowym, usiłował uzyskać tę kon-
cesję dla innego towarzystwa akcyjnego głównie po to,
by przeszkodzić monopolizacji kolejnictwa w ręku jed-
nego konsorcjum. Propozycja odszkodowania była w
tym wypadku zwykłą próbą uzależnienia go za pomo-
cą korzyści materialnych. Pojmując to Proudhon w liś-
cie do ks. Napoleona z 7 września 1853 roku następu-
jąco motywował swą odmowę: „P. Pereirę jest rzecz-
nikiem panującej obecnie w naszej gospodarce narodo-
wej zasady feudalizmu industrialnego i jego przywódcą;
zasadę tę uważam za antydemokratyczną i antyliberal-
ną... Moim obowiązkiem i przeznaczeniem jest zwalcza-
nie tego systemu; byłoby rzeczą zgoła osobliwą, godną
rycerza przemysłu, gdybym przyjął gratyfikację od
przeciwnika". Podobnie jak odmówił przyjęcia odszko-
dowania, nie wyraził też zgody na kandydowanie do
Zgromadzenia Narodowego, uważając zasiadanie w ce-
sarskim parlamencie za formę afirmacji ustroju. Nie
zrywał natomiast kontaktów z ks. Napoleonem i za jego
pośrednictwem przedkładał kilkakrotnie rządowi pro-
jekty reform, które w jego przekonaniu prowadzić mia-
ły do podkopania ustroju i utorować drogę dalszemu
rozwojowi rewolucji.
W stosunku do okresu przedrewolucyjnego tematyka
prac Proudhona uległa znacznej zmianie. O ile w la-
tach 1840—46 zainteresowania jego ogniskowały się co-
raz bardziej na zagadnieniach ekonomicznych, i w tych
kategoriach rozpatrywany był ogół stosunków spo-
łecznych, o tyle pod wpływem rewolucji na pierwszy
plan wysunęły się zagadnienia władzy. Punktem wyj-
ścia tych rozważań była opozycja wobec stanowiska re-
prezentowanego przez wszystkich niemal socjalistów
ówczesnych, a przede wszystkim przez Louis Blanca,
których zdaniem rewolucja polityczna miała umożliwić
dokonanie rewolucji społecznej. W koncepcji tej istot-
ne przeobrażenie stosunków społecznych miało być
dziełem władzy państwowej, a rola ludu kończyła się
na obaleniu rządu dotychczasowego i powołaniu no-
wego.
Tę ideę rewolucji „odgórnej" zakwestionował Proud-
hon jeszcze podczas pobytu w więzieniu w Zwierzeniach
rewolucjonisty, jednej z najgłośniejszych książek fran-
cuskiej literatury socjalistycznej, ogłoszonej jesienią
1849 roku, oraz w pracy pt. Myśl ogólna rewolucji w
XIX wieku, wydanej w połowie roku 1851. Pierwsza
omawiała przebieg wydarzeń podczas rewolucji. Wy-
chodząc z założenia, że główną korzyścią, jaką przynosi
badanie dziejów, jest uświadomienie błędnych kroków
w przeszłości i wyeliminowanie z rozważań nad przy-
szłością dróg, które wiodą do nikąd, Proudhon usiło-
wał wykazać, że historia wydała już wyrok na próbę
zespolenia idei socjalizmu z ideą demokracji parlamen-
tarnej i przekreśliła nadzieje związane z rewolucją po-
lityczną. Rewolucja taka musi nieuchronnie zakończyć
się odbudowaniem władzy autorytatywnej. Klęska re-
wolucji była więc konsekwencją przyjęcia fałszywej
zasady, której podporządkowano całą działalność re-
wolucyjną. Tę samą tezę w postaci rozważań teoretycz-
nych, nie posługując się tym razem szczegółowym ma-
teriałem historycznym, rozwinął Proudhon w pracy
Myśl ogólna rewolucji w XIX wieku. Poświęcił to dzie-
ło analizie zasady wszelkiej dotychczasowej władzy
politycznej.
Podstawowy błąd wszystkich rewolucji w wieku XIX
polegał na akceptacji zasady autorytetu jako podstawy
nowego porządku. Miały one bowiem na celu zdobycie
władzy, nie zburzenie władzy. Stąd też natychmiast po
obaleniu dotychczasowego rządu przystępowano do re-
konstrukcji władzy, sprawowanej wprawdzie przez no-
wych ludzi, lecz opartej na nie zmienionej zasadzie. Na-
dal, jak poprzednio, uważano, idąc świadomie lub nie-
świadomie śladem Hegla, że społeczeństwo obywatel-
skie pełny wyraz znajduje dopiero w państwie i że pań-
stwo warunkować powinno wszelkie formy życia spo-
łecznego. Cały wysiłek wkładano zatem w urządzenie
życia politycznego, którego szczytową formę upatry-
wano w demokracji parlamentarnej, pozostawiając po-
litycznej reprezentacji narodu troskę o organizację ca-
łego życia społecznego. We wszystkich rewolucjach po-
czynając od roku 1789 dążono nieświadomie do znie-
sienia autorytetu państwowego; każda z nich zatrzy-
mywała się jednak wpół drogi i ostatecznie odbudowy-
wała autorytet władzy, pieniądza i kościoła w nieznacz-
nie tylko zmodyfikowanej postaci.
Źródłem niepowodzenia dotychczasowych rewolucji
była niedojrzałość świadomości ich uczestników. Rewo-
lucja jest procesem żywiołowym, ale skutki jej zależą
od ludzkich wyobrażeń na temat społeczeństwa, jakie
się buduje. Myśl ta została wyrażona dobitnie w Zwie-
rzeniach rewolucjonisty. „Nie miejcie, przyjaciele, wat-
pliwości: jeśli poczynając od lutego odkładano stale re-
wolucję, spowodowane to było potrzebą wychowania
naszej młodej demokracji. Nie dojrzeliśmy do wolności;
szukaliśmy jej tam, gdzie jej nie ma, gdzie nigdy jej
nie będzie. Spróbujmy ją teraz zrozumieć, a sam fakt,
że ją rozumiemy, sprawi, iż się pojawi" 55. Błędy tak-
tyczne wynikały z niezrozumienia zadań rewolucji, to
z kolei z niezrozumienia istoty wolności, a to znów —
z niewłaściwej metody badania zjawisk społecznych.
W mniemaniu Proudhona wolność była nieodłączna
od równości. Zasadę ich połączenia nazywał Proudhon
sprawiedliwością, zasadę wykluczającą zarówno wol-
ność jak równość — zasadą autorytetu. Jej przejawem
jest podporządkowanie ludzi ludziom, a więc ustano-
wienie między nimi stosunku podległości. Na takim sto-
sunku opierała się dotąd wszelka organizacja, i to za-
równo w sferze życia politycznego, w stosunkach gos-
podarczych, jak i w sferze życia duchowego. Rzeczy-
wistość ukształtowała wyobrażenie o ideale: zamiast
zakwestionować samą zasadę autorytetu, reformatorzy
społeczni cały wysiłek wkładali w uzasadnienie nowych
form władzy autorytatywnej. Monarchę-jedynowładcę
zastępowano więc przedstawicielstwem narodowym, pa-
nowanie pieniądza — wszechwładzą wspólnoty, kościół
katolicki — hierarchią socjalistyczną.
W rozważaniach tych jeden zwłaszcza wątek godzien
jest podkreślenia: potraktowanie ideałów jako faktów
społecznych, które są wprawdzie przyczynowo uwarun-
kowane, ale zarazem zachowują wśród innych swą
autonomię. Niedocenianie tej autonomii było, według
Proudhona, jednym z głównych błędów rzeczników
„odgórnej rewolucji". Wyobrażają oni sobie, że z chwilą
dokonania zmian społeczno-ustrojowych świadomość
ogółu ludzi zmieni się automatycznie w pożąda-
nym przez nich kierunku, sądzą, że można dekretem
przekształcić ludzkie mniemania. Zarzut Proudhona do-
tyczy w istocie traktowania zjawisk społecznych na
modłę zjawisk przyrodniczych, przypisywania życiu
ludzkiemu uwarunkowań przyczynowych działających
tak samo jak w przyrodzie. Przy tym ujęciu zapo-
mina się zupełnie o wolności, jaką posiada każdy czło-
wiek jako jednostka. Jej myślenie poddaje się nawy-
kom, poddaje się także wpływom zewnętrznym, zawsze
jednak może ono pójść w kierunku nieoczekiwanym.
Dlatego rzeczywiste przemiany społeczne muszą iść
w parze z odpowiednimi zmianami w świadomości.
Rewolucja powinna wydobyć na jaw to, co w ludziach
tkwi naprawdę: ich wolność i równość. Na przeszkodzie
temu stoi zasada autorytetu. Wiekowe doświadczenie
uczyniło z niej nawyk myślowy. Zniszczyć go może tyl-
ko nowe doświadczenie i do tego właśnie powinna dą-
żyć wszelka władza rzeczywiście rewolucyjna. Musi
więc ona przystąpić do świadomej autodestrukcji, po-
pierając wszelkie formy życia społecznego nie oparte
na autorytecie.
Aby jednak pojąć w pełni błędność zasady autoryte-
tu, nie wystarcza wskazać na jej skutki, lecz należy po-
nadto wyjaśnić jej genezę. Błąd nie polega po prostu
na jej ustanowieniu, tkwi głębiej, tkwi nie w samej za-
sadzie, lecz w sposobie jej pojmowania i w jej absolu-
tyzacji. Błędna jest przede wszystkim metoda myśle-
nia, która traktuje społeczeństwo jako całość bez-
względnie jednorodną i wobec tego szuka jedynej
zasady, która ma służyć za uniwersalny regulator
stosunków między ludźmi. Tymczasem społeczeństwo
jest wprawdzie jednością, lecz jednością wewnętrznie
zróżnicowaną. Więzi społeczne, na jakich opiera się ro-
dzina, stowarzyszenie wytwórcze, organizm polityczny,
mają charakter różny. Zasada, która w jednej grupie
społecznej rodzi harmonię, w innej wywołuje dyshar-
monię. Próba organizacji społeczeństwa we wszystkich
jego przejawach według jednego modelu musi nieu-
chronnie prowadzić do konfliktów społecznych.
Proudhon rozwinął szerzej tę myśl dopiero w pracy
wydanej w roku 1858 pt. O sprawiedliwości tv rewolu-
cji i Kościele. Zasada autorytetu jest naturalną podsta-
wą rodziny. Więź rodzinna łączy jednostki z natury nie-
równe i nierównoprawne: kobieta ustępuje mężczyźnie
nie tylko siłami fizycznymi, ale również duchowymi —
intelektem i charakterem. Przeznaczeniem jej jest być
albo gospodynią, albo prostytutką. Jest to wątek tym
ciekawszy, że w socjalizmie francuskim równoupraw-
nienie kobiety i swoboda seksualna były nieledwie do-
gmatem; Proudhon opowiadał się natomiast za rodziną
patriarchalną, w której ojciec miał być elementem de-
cydującym, a decyzje jego miały mieć charakter wią-
żący i ostateczny. Ojciec włada więc rodziną na mocy
swego autorytetu, ale autorytet ten oparty jest na mi-
łości i szacunku, nie ma więc w nim nic z zewnętrzne-
go przymusu. Kiedy jednak zasada patrymonialna roz-
ciągnięta została na inne sfery współżycia ludzkiego,
nastąpiła nieunikniona jej degeneracja. Przymus, znie-
wolenie zastąpiły miłość i poważanie. Było to nieu-
chronne; biorąc pod uwagę, że w stosunkach ekono-
micznych i politycznych występują partnerzy równo-
prawni, utrwalenie autorytetu jest więc równoznaczne
z pogwałceniem wolności i równości.
Oprócz rozważań teoretycznych obie wspomniane
powyżej prace, podobnie jak wydana w roku 1852, w
trzy miesiące po opuszczeniu więzienia, książka Rewo-
lucja społeczna dowiedziona przez zamach stanu 2 grud-
nia, zawierały też program działania. Ostatnią z nich
wymienił zresztą Marks w 1869 roku w przedmowie do
drugiego wydania 18 brumaire'a Ludwika Bonaparte,
polecając ją razem z pamfletem Wiktora Hugo na Na-
poleona Małego jako jedyne zasługujące na uwagę pra-
ce na temat zamachu stanu z 2 grudnia 1851 roku.
Marks podkreślał, iż Proudhon „usiłuje przedstawić za-
mach stanu jako rezultat poprzedzającego zamach roz-
woju historycznego", zarzucając zarazem Proudho-
nowi, że obraz rozwoju wydarzeń zamienia się u niego
niepostrzeżenie w apalogię cesarza.
Proudhonowski program działania można rozpatry-
wać z dwóch punktów widzenia. Był to przede wszyst-
kim doraźny program ratowania rewolucji, obrony re-
publiki przed monarchicznym zamachem stanu. Swe
nadzieje w tym względzie pokładał Proudhon nie w
proletariacie, który po dniach czerwcowych nie miał
już żadnego wpływu na rządy, a ponadto ulegał dema-
gogii Bonapartego, lecz w klasach średnich, w burżua-
zji. Głosił, mianowicie, sojusz burżuazji (rozumiejąc
przez ten termin przede wszystkim drobnych posiada-
czy) i proletariatu w obronie republiki, w którym kie-
rownictwo miało przypaść burżuazji. W przedmowie do
Myśli ogólnej rewolucji zwracał się do niej z gorącym
apelem: „Lud oczekuje was jak w latach 89, 93, 1830,
1848. Rewolucja wyciąga do was rękę: ocalcie lud, ocal-
cie się sami, tak jak ojcowie wasi — przez rewolu-
cję". Proudhon liczył jeszcze, że uda mu się dokonać
rozłamu w obozie rządowym, liczył na konflikt między
wielką własnością a rzeszą drobnych posiadaczy, a wy-
wody jego obliczone były na przekonanie tych ostat-
nich, że ze strony proletariatu nic im nie grozi, jedy-
nym zaś realnym niebezpieczeństwem jest dla nich peł-
ne zwycięstwo reakcji, przypieczętowane powrotem
monarchicznej formy rządu.
Ten doraźny program znajdował jednak szersze uza-
sadnienie w teorii rewolucji. Logiczną konsekwencją
poglądu, który istotę rewolucji upatrywał w dążeniu
do odrzucenia wszelkiego autorytetu, było zbagatelizo-
wanie samego aktu przejęcia władzy w toku rewolucji.
Proudhon nie był zresztą pod tym względem konse-
kwentny; świadczy o tym walka, jaką prowadził prze-
ciw restytucji cesarstwa. Pełny sens jego teorii rewo-
lucji ujawnia się dopiero po zamachu stanu, ale wcześ-
niejsze prace zawierają już wszystkie myśli dla niej
istotne.
W przekonaniu Proudhona rewolucja polityczna była
konsekwencją rewolucji społecznej, nie jej przesłanką.
Ta ostatnia polegać miała na tworzeniu warunków
umożliwiających całkowity zanik władzy autorytatyw-
nej, tj. na przekształceniu zarówno sposobu myślenia,
jak i najważniejszych instytucji społecznych. Nie mo-
gło to nastąpić w wyniku jednorazowego aktu ani na-
wet w stosunkowo krótkim okresie przejściowym; moż-
liwe było jedynie jako proces ciągły i długotrwały.
W związku z tym Proudhon ukuł termin „rewolucja
permanentna", który, jak wiadomo, funkcjonował rów-
nież podczas rewolucji rosyjskiej; u Proudhona jednak
miał on inne znaczenie. „Rewolucja ciągła" oznaczała
rewolucję dokonywaną stopniowo, niemal niepostrzeże-
nie, rewolucję, w której nie dochodzi do wielkich starć
klasowych, przede wszystkim zaś do starcia między nie-
posiadającymi a drobnymi właścicielami. Była to wła-
ściwie idea stopniowego przerastania kapitalizmu w so-
cjalizm, w której nie było miejsca nawet na decydują-
cy strajk generalny głoszony potem przez anarchosyn-
dykalizm (Proudhon do końca życia pozostał zdecydo-
wanym przeciwnikiem strajków). Cała działalność obli-
czona na postęp rewolucji sprowadzała się w tym uję-
ciu do krzewienia idei sprawiedliwej wymiany między
producentami i tworzenia ram organizacyjnych, które
jej sprzyjają. Tego typu działalność mogła być podej-
mowana równie dobrze za rządów republikańskich, jak
i w cesarstwie. Przez krótki czas Proudhon liczył na-
wet, że zdoła skłonić rząd do podjęcia kroków sprzyja-
jących jego zamysłom. Wyraziło się to w przedłożeniu
dwóch memoriałów w roku 1855. Jeden dotyczył prze-
kształcenia drugiej wystawy powszechnej, otwartej w
Paryżu, w stały bazar, prowadzony przez powołane spe-
cjalnie w tym celu koncesjonowano i nadzorowane
przez państwo towarzystwo, którego zadaniem byłoby
ułatwianie bezpośredniej wymiany między producen-
tami bez udziału pośredników i z wyeliminowaniem
pieniądza nie tylko jako środka wymiany, lecz także
jako miernika wartości, oraz dostarczanie producentom
nie oprocentowanego kredytu — była to nowa wersja
banku ludowego. Drugi memoriał dotyczył reformy ko-
lejnictwa i domagał się przeciwdziałania monopolizacji
transportu kolejowego. Środkiem po temu miała być
znów polityka koncesji na budowę linii kolejowych
oraz nadzór państwowy nad istniejącymi
przedsiębiorstwami. W obu wypadkach Proudhon nie
postulował
upaństwowienia odnośnych sfer życia gospodarczego,
ale nadzór państwa nad nimi w celu zachowania wol-
nej konkurencji między przedsiębiorstwami usług pu-
blicznych, obrony konsumentów przed dyktowaniem
cen zapewniających nieuprawnione zyski oraz podtrzy-
mania drobnej wytwórczości za pomocą taniego kre-
dytu. Wspomnieć też należy, że zawarta w tych me-
moriałach krytyka wielkiego kapitału i tendencji do
jego koncentracji zawierała u Proudhona wyraźne
akcenty antysemickie.
Memoriały te potwierdzają opinię Marksa o Proud-
honie jako ideologu drobnomieszczaństwa. Ale choć dla
ustroju nie przedstawiały one żadnego niebezpieczeń-
stwa, w oczach reakcji Proudhon pozostał l'homme-ter-
reur. Z tej strony wyszedł więc nowy atak przeciw nie-
mu, który przyspieszył konflikt z rządem. Można rzec,
że Proudhon zmuszony został do zaostrzenia swego sta-
nowiska. Próby porozumienia z władzą cesarską podej-
mował zawsze contrę coeur, zmuszony do tego okolicz-
nościami. Teraz, kiedy rząd się cofał, kiedy dawna de-
magogia społeczna Napoleona III złożona została do la-
musa, a giełda i Kościół uznane zostały oficjalnie za
podporę tronu, kiedy więc wypadki potoczyły się tym
torem, który Proudhon wprawdzie uważał za wysoce
prawdopodobny, lecz nie za jedynie możliwy, doszło
znów do starcia.
Bezpośrednim powodem był atak przypuszczony na
Proudhona przez katolickiego pisarza, Eugeniusza de
Mirecourt, którego inspirowała po cichu kuria w Be-
sancon. W roku 1855 ogłosił on w cyklu „Nasi współ-
cześni" biografię Proudhona, gdzie napisał m. in.:
„W razie rewolucji jest dwóch ludzi, których dyktator
powinien zmusić za wszelką cenę do milczenia: Proud-
hon i Girardin". Była to jawna denuncjacja połączo-
na z ingerencją w najbardziej prywatne sprawy,
przedstawione nb. nieściśle lub wręcz kłamliwie.
Proudhon, według własnego określenia, żył wówczas
na bocznym torze. Po pracach poświęconych rewolucji
i zamachowi ogłosił w roku 1853 Filozofię postępu, któ-
ra nie znalazła szerszego oddźwięku, oraz napisał do
spółki dla zarobku ironiczny Podręcznik spekulanta
giełdowego, gdzie nazwisko jego jako współautora po-
jawiło się dopiero w 3 wydaniu w roku 1857. Pamflet
Mirecourta skłonił go do podjęcia walki z Kościołem.
W kwietniu 1858 roku, po przeszło dwuletniej pracy,
ogłosił wspomniane już ogromne (ponad 1500 stron)
dzieło O sprawiedliwości w rewolucji i Kościele.
Książka takiego autora i pod takim tytułem od po-
czątku była podejrzana. Policja nachodziła drukarnię,
aby dowiedzieć się czegoś bliższego o jej treści. Osta-
tecznie dopuszczono ją do sprzedaży, ale po tygodniu,
podczas którego rozeszło się 6000 egz., prokurator na-
kazał konfiskatę, a autorowi wytoczono proces o sianie
niepokoju, obrazę moralności publicznej, publiczną po-
chwałę zbrodni itp. Proudhon zresztą jak zwykle pro-
wokował. W książce zamieścił szereg listów otwartych
do kardynała arcybiskupa Besancon, w których prostu-
jąc kalumnie na temat własnej osoby przyznawał się
dumnie do swego pochodzenia, opisywał warunki ży-
cia w młodości i doznane upokorzenia, a równocześnie
demaskował rolę kurii jako inspiratora książki Mire-
courta i źródło informacji o sobie i swej rodzinie. Pierw-
szy egzemplarz książki posłał ks. Napoleonowi. W do-
łączonym, ostatnim w ich korespondencji liście prze-
powiadał upadek cesarstwa: ,,W chwili gdy ukazuje się
ta książka, konflikt między ustanowioną władzą i świa-
domością rewolucyjną, która sama tylko ją usprawied-
liwia, pogłębił się tak, że myśl o królobójstwie krąży
wszędzie... Obawiam się, książę, że złe czasy nadchodzą
dla pana". Przypomnijmy, że słowa te pisał w chwili,
gdy cesarstwo było u szczytu powodzenia.
W wytoczonym Proudhonowi procesie zapadł wyrok
skazujący go na 3 lata więzienia i grzywnę. Niedługo
pociągnięto też do odpowiedzialności wydawcę. Proud-
hon apelował, ale przede wszystkim chciał się odwołać
do opinii publicznej. Wszyscy wydawcy i księgarze
otrzymali jednak poufną przestrogę ze strony policji,
że każde pismo Proudhona może ich narazić na przy-
krości. Ucieczka była więc nie tylko ratowaniem wol-
ności, lecz ratowaniem możliwości dalszego działania.
W zapiskach z 11 maja 1858 roku czytamy: „Skazany
lub nie, trzeba, bym udał się do Belgii powiedzieć, co
mam na sercu". Uszedł w połowie lipca. Wydana tam
apologia pt. Sprawiedliwość prześladowana przez Koś-
ciół nie została we Francji dopuszczona do sprzedaży.
O sprawiedliwości w rewolucji i Kościele, owa summa
proudhonizmu, porusza tyle zagadnień, że nie sposób
omówić jej tutaj bardziej szczegółowo. W opinii po-
wszechnej była to zresztą praca żle napisana, chaotycz-
na i rozwlekła, niemniej jednak odegrała ogromną rolę
w życiu umysłowym Francji; cały antyklerykalizm
francuski drugiej połowy XIX wieku z niej się wywo-
dził lub na nią powoływał. Z konieczności zatrzymamy
się tylko na jednym zagadnieniu, mianowicie na pro-
blematyce wolności i konieczności w procesie dziejo-
wym, które zresztą kilkakrotnie już wypływało w in-
nych aspektach. Jest to jednak chyba kluczowy punkt
w całej myśli Proudhona i dlatego warto wrócić do nie-
go raz jeszcze.
Termin „wolność" występuje u Proudhona w różnych
kontekstach i znaczeniach. Pierwotnie, w Co to jest
własność?, oznaczał stan, do którego ludzkość dojdzie
w przyszłości, trzeci, a zarazem ostatni szczebel uspo-
łecznienia. W owym czasie Proudhon głosił prawidło-
wość postępu. Ludzkość przebywa w swych dziejach
trzy stadia: religijne, filozoficzne i metafizyczne. Świa-
domość jej rozwija się od instynktownego, nader suma-
rycznego wyobrażenia o ładzie powszechnym, które
znajduje wyraz w pojęciu Boga, poprzez dążenie do po-
znania wszelkich zjawisk za pomocą formuły przyczy-
nowości, aż do stworzenia ogólnej teorii ładu, czyli
stworzenia metody naukowej, która pozwoli zrozumieć
zjawiska otaczającego świata w ich całokształcie i zróż-
nicowaniu. Wolność występowała zatem jako etap
końcowy prawidłowego procesu. Ale zanim jeszcze wy-
buchła rewolucja, pojawiły się u Proudhona wyraźne
wątki antydeterministyczne. Słynne zdanie: „Bóg to
zło", pojmuje się często jako wypowiedź ateisty czy ra-
czej antyteisty; wydaje się jednak, że chodziło tu prze-
de wszystkim o zakwestionowanie wszelkiej zewnętrz-
nej wobec człowieka konieczności, zakwestionowanie jej
nie w tym sensie, iżby w ogóle nie była możliwa, lecz
w tym, że człowiekowi nie wolno się na nią zgodzić. Po-
dobny wątek spotkamy w dziele O sprawiedliwości.
W części pt. Postęp i dekadencja, po wyjaśnieniu obu
terminów, pisał: „W obu wypadkach powiadam, że ludz-
kość sama się doskonali lub cofa, ponieważ wszystko
zależy tu wyłącznie od świadomości i wolności, tak iż
ruch, którego podstawą jest sprawiedliwość, a siłą na-
pędową wolność, nie może już zachować nic z fatal-
ności". Ruch sprawiedliwości „jest ad libitum całkowi-
cie fakultatywny i może wedle upodobania, z wolnej
woli przyśpieszać się, zwalniać kroku, przerywać bieg,
cofać się, odżywać na nowo". Postępu sprawiedliwości
nie dyktuje więc żadna konieczność. Więcej nawet,
„gdzie w ruchu społecznym dostrzega się konieczność,
tam można rzec a priori, że w stosunku do postępu jest
ona czymś obcym".
Wydawałoby się, że konieczność została zupełnie za-
negowana. Wniosek przedwczesny. Po pierwsze, istnieje
imperatyw moralny. Jego wieczysta obecność sprawia,
że ludzie nieustannie poszukują sprawiedliwości i ni-
gdy w poszukiwaniach tych nie ustaną. Z wolnością
w pojęciu Proudhona koliduje tylko przymus z e-
wnętrzny, a nie obligatoryjny nakaz wewnętrzny.
Przeciwnie, dopiero świadome posłuszeństwo temu na-
kazowi ze strony wszystkich ludzi zapoczątkuje pano-
wanie sprawiedliwości. Ale nie koniec na tym, istnieją
też konieczności zewnętrzne. Narzucają się one wów-
czas, kiedy ludzie nie idą z dobrawoli za popędem we-
wnętrznym, lecz tworzą sobie własne bogi — autory-
tety. Konieczność przejawia się zatem we wszystkich
procesach żywiołowych, wolność jest nieodłączna od
świadomości.
Cóż znaczą jednak procesy żywiołowe? Proudhon wie
dobrze, że świadomość zawsze uczestniczy w ludzkich
działaniach. Żywiołowość oznacza więc tylko bezmyślne
uleganie nawykom, kierowanie się prawdami uznany-
mi, bez próby ich weryfikacji. Ostatecznie dochodzimy
więc do tego, że ludzie zawsze są wolni, lecz nie zawsze
czynią ze swej wolności należyty użytek. Całe zadanie
filozofii sprowadza się więc do wykazania, że własny
los leży w ich własnych rękach, że nikt, ani Bóg, ani
przyroda, ani Historia, nie zdejmie z nich ciężaru od-
powiedzialności za przyszłość, że wszystkie możliwości
stoją przed nimi otworem. Jeśli jednak nie potrafią
z wolności swej skorzystać i wybrać właściwej drogi,
wówczas zwalą się na nich plagi i będą dręczyły dopó-
ty, dopóki tej drogi nie odnajdą. Takie nauki płyną ze
wszystkich rewolucji, z całej historii, która poucza prze-
de wszystkim, jakimi drogami iść nie należy, bo wypró-
bowano je już z wynikiem ujemnym. W ten sposób
drogą eliminacji błędnych rozwiązań ludzkość posuwa
się naprzód i realizuje coraz pełniej swą wolność.
Wolność i konieczność, świadomość i żywiołowość po-
zostają wieczyście w związku dialektycznym. Proudhon
skłaniał się coraz bardziej do koncepcji, że zniesienie
alienacji wolności nie jest aktem, jak u Feuerbacha,
lecz nieskończonym procesem. Żywiołowość nigdy nie
ulegnie zupełnej likwidacji, będzie jedynie coraz szyb-
ciej przez ludzi przyswajana. Dlatego też rewolucja ni-
gdy nie dobiegnie końca, nigdy bowiem nie zostaną
stworzone formy społeczne, które nie podlegają już do-
skonaleniu. Tak jak nie ma końca wiedzy o świecie, tak
też nie ma końca przemianom zachodzącym w społe-
czeństwie. Wolność nie jest stanem, lecz ruchem. Praw-
dziwe zwycięstwo rewolucji polega na świadomym za-
akceptowaniu jej permanencji.
Jednym ze sposobów wyrażenia tej myśli przez Prou-
dhona jest przeciwstawienie „sprawiedliwości" i „idea-
łu". Ideał był dla Proudhona dobrem wyabsolutyzowa-
nym, oderwanym od człowieka i wyniesionym na ze-
wnątrz. Cechą ideałów jest to, że pozostają w sprzecz-
ności z czynami wyznających je ludzi. Najjaskrawszym
przykładem tego była dla Proudhona moralność Kościo-
ła, której przeciwstawiał moralność rewolucji. Pierwsza
objawia się wyłącznie w myśli, jako abstrakcja; druga
przejawia się w działaniu. Myśl i działanie zawsze są
z sobą związane, idzie jednak o to, by uświadomić sobie
dwustronność tego związku, dostrzec zależność myśli
od czynu i czynu od myśli. „Idea rodzi się z czynu...
Idea powinna powrócić do czynu". Cały problem wy-
zwolenia pracy sprowadzał się do wyciągnięcia wniosku
z obu formuł równocześnie.
Wolność pojawia się u Proudhona z jednej strony
jako przyrodzona właściwość natury ludzkiej, z drugiej
jako cel, którego realizacja dokonuje się w nieskończo-
nym procesie rozwoju. Nieskończoność tego procesu
wynika stąd, że sam cel nie jest dany ostatecznie, raz
na zawsze, lecz rozwija się razem z dążeniem do jego
osiągnięcia. Cel ten zależy bowiem od aktualnego stanu
świadomości zbiorowej, raison collective, której rozwój
niczym nie jest ograniczony. Dwoistość, o której mowa
na wstępie niniejszego akapitu, wynika stąd, że czło-
wiek jest równocześnie istotą indywidualną i społecz-
ną, jest człowiekiem tylko w społeczeństwie, lecz jest
nim w społeczeństwie tylko jako jednostka, jako indy-
widualność obdarzona własnym rozumem i własną
wolą. Ilekroć zatem Proudhon akcentuje indywidual-
ność człowieka, tylekroć wolność pojawia się jako jego
cecha przyrodzona; ilekroć akcentuje jego społeczny
byt, tylekroć wolność występuje jako treść wewnętrzna
procesu rozwojowego, jako istota rewolucji. Sprzeczność
w ujęciu wolności, podobnie zresztą jak wszystkie
sprzeczności w poglądach Proudhona, wynika ze spo-
glądania na to samo zjawisko, na ten sam problem
z różnych punktów widzenia. Sprzeczność jest bowiem
sposobem ujawniania wielostronności, nieskończonego
bogactwa świata.
VI. PROUDHON I KWESTIA NARODOWA

Emigracja otwiera nowy okres w działalności Proud-


hona. Na pierwszy plan wysuwają się teraz zagadnie-
nia dotąd marginalnie tylko poruszane: problematyka
jedności narodowej i samodzielnego bytu państwowego
narodów oraz problematyka stosunków międzynarodo-
wych, w szczególności zasad, na jakich stosunki te po-
winny być oparte, by zapewnić wszystkim maksimum
bezpieczeństwa i stabilizacji.
Dwie przyczyny tłumaczą fakt, czemu zainteresowa-
nia Proudhona wkroczyły na nowe tory. Z jednej stro-
ny — sytuacja międzynarodowa i rola, jaką grała w niej
napoleońska Francja; z drugiej — doświadczenia oso-
biste. Prestiż międzynarodowy Francji wzrósł ogromnie
po Kongresie Paryskim. Aspirowała ona do roli arbitra
Europy. Do pomocy Francji odwoływały się ludy dą-
żące do zjednoczenia i do odzyskania niepodległości —
Włosi i Polacy. Spraw wewnętrznych nie dało się już
w tych warunkach rozpatrywać w oderwaniu od za-
gadnień międzynarodowych. Do tego doszły względy
bardziej subiektywne. Proudhon dotychczas dwukrotnie
tylko przez krótki czas przebywał za granicą. Po-
zostałe kraje interesowały go w nieznacznym tylko
stopniu, na wszystkie poruszane przez siebie zagad-
nienia patrzył przez pryzmat Francji. Teraz po raz
pierwszy znalazł się w sytuacji człowieka, któremu
wypadło urządzić się za granicą na stałe. Francja na-
dal leżała w centrum jego zainteresowań, ale była to
już Francja widziana z zewnątrz.
Cykl prac na wspomniane na wstępie tematy otwiera
Wojna i pokój, rozważania nad zasadą i charakterem
prawa narodów. Wydana w początkach roku 1861, praca
ta wywołała wśród przyjaciół Proudhona prawdziwą
konsternację, gdyż odczytano ją jako apologię siły
i gwałtu. Były po temu powody. Podejmując próbę na-
pisania — według własnego określenia — „fenomeno-
logii wojny", Proudhon traktował wojnę jako „boskie
zdarzenie" i „prawo dziejowe". Tylko wojna ustanawia
równowagę sił, tylko w wyniku wojny równowaga ta
zostaje przywrócona, jeśli uległa zachwianiu. Przyja-
ciół Proudhona tezy te szokowały z jednej strony przez
swą zbieżność z teodyceją tradycjonalistów francuskich,
zwłaszcza de Maistre'a, z drugiej — przez zawartą w
nich na pozór afirmację polityki wojennej cesarza.
Uważniejsza lektura Wojny i pokoju oraz korespon-
dencji Proudhona z owego okresu rozwiewa te niepo-
rozumienia. Dla Proudhona wojna była prawem dzie-
jowym tylko w odniesieniu do przeszłości, tj. do okre-
su, w którym stosunki między narodami regulowano
wyłącznie na płaszczyźnie politycznej, utożsamiając je
ze stosunkami między rządami. Wojny są nieodłączne
od istnienia państw. Im większe państwa, tym bardziej
niszczycielskie są wojny między nimi, a tendencja do
wyeliminowania wojen za pomocą stworzenia monarchii
uniwersalnej doprowadziła jedynie do wojen o zasięgu
światowym. Stąd dwa wnioski: pierwszy, że dla usta-
nowienia pokojowych stosunków między narodami trze-
ba znaleźć inną, pozapaństwową formę ich organizacji;
drugi, że dopóki to nie nastąpi, należy konserwować
istniejącą równowagę sił, co w tłumaczeniu na język
praktyczny oznaczało postulat niezmieniania statusu
politycznego Europy, ustanowionego przez Kongres
Wiedeński. Drugi wniosek spotkał się z żywym sprze-
ciwem całej demokracji europejskiej. Nastąpiło to
zwłaszcza wówczas, kiedy Proudhon opowiedział się
najpierw przeciw zjednoczeniu Włoch, a potem prze-
ciw restytucji niepodległej Polski.
Zjednoczenie Włoch, dokonane przy współudziale Na-
poleona III (nb. wbrew jego pierwotnym zamiarom),
wywarło ogromne wrażenie. „Armaty pod Magenta
i Solferino obudziły narody; gdziekolwiek uciśniona
była w Europie indywidualność narodowa, duszom za-
świtała nadzieja" — pisał Kossuth. Dokonany został
zasadniczy wyłom w systemie politycznym stworzo-
nym w roku 1815, wyłom, który polegał nie na tym,
że powstało nowe państwo i uległ zmianie układ sił
w Europie, lecz że zasadzie równowagi europejskiej,
przestrzeganej skrupulatnie przez mocarstwa od pół
wieku, przeciwstawiła się skutecznie nowa zasada, któ-
ra odtąd miała w stosunkach międzynarodowych grać
coraz większą rolę: zasada prawa narodów do samosta-
nowienia i własnego bytu państwowego.
Dokoła tej zasady obracają się też nowe rozważania
Proudhona. Na wydarzenia włoskie zareagował trzema
artykułami, które w roku 1862 ukazały się łącznie w
broszurze pt. Federacja i jedność we Włoszech. Ich
kontynuacją była wydana w następnym roku na mar-
ginesie wypadków w Polsce praca pt. Czy traktaty z ro-
ku 1815 przestały istnieć? oraz Nowe obserwacje nad
jednością włoską z roku 1865. Pełniejsze teoretyczne
uzasadnienie wyłożonych tu poglądów zawierała książ-
ka O zasadzie federacji i o konieczności odbudowy
partii rewolucji, która ukazała się w roku 1863.
Przedmiotem tych prac była krytyka zasady suwe-
renności narodowej, której najwybitniejszym wówczas
przedstawicielem w obozie demokratycznym był Mazzi-
ni. Proudhon odrzucał ideę państwa narodowego z kil-
ku względów. Przede wszystkim naród nie jest ciałem
jednolitym. Występują w nim grupy regionalne róż-
niące się dialektem, tradycjami, obyczajem. W grupach
tych ludzie oddychają niejako jednym powietrzem,
znają się nawzajem nie koniecznie w sensie znajomości
osobistej, lecz w sensie bliskości kulturowej. Państwo
narodowe prowadzi nieuchronnie do zaniku grup lokal-
nych. Następuje w nim „unicestwienie poszczególnych
narodowości, w obrębie których obywatele żyją i znają
się nawzajem, na rzecz narodowości abstrakcyjnej,
w której nie oddycha się [swobodnie] i nie zna wzajem-
nie". Własne państwo nie przyczynia się więc do
wzbogacenia życia duchowego narodu, jego kultury,
lecz przeciwnie, zuboża ją.
Wbrew pozorom suwerenność narodowa nie przyczy-
nia się też do złagodzenia ucisku społecznego. Insty-
tucjonalnym wyrazem suwerenności narodowej staje
się własna machina biurokratyczna, własna armia, obie
tym liczniejsze, im większa jest liczba obywateli. Bożek
suwerenności narodowej domaga się kadzidła. Potrze-
ba mu wystawności i przepychu, funkcji i pensji, chwa-
ły wojennej i prestiżu u innych narodów. Własne pań-
stwo oznacza więc dla każdego narodu, że wyodrębnia
się w nim grupa uprzywilejowana i panująca. „Komu
więc służy państwo narodowe? Ludowi? Nie, klasom
wyższym".
Zasada suwerenności narodowej burzy wreszcie cały
istniejący ład polityczny w Europie i na miejsce
względnie stabilnej równowagi wprowadza stan po-
wszechnego zagrożenia i niepewności. Skoro bowiem
wolno Mazziniemu proklamować świętą wojnę narodu
włoskiego przeciw Austrii celem przyłączenia do Włoch
Wenecji, któż może zabronić Napoleonowi III zgłaszać
pretensje do ziem belgijskich zamieszkałych przez lud-
ność mówiącą językiem francuskim? Nawiasem mówiąc,
ten przykład odczytano w Belgii jako wezwanie do
aneksji tego kraju przez Francję. Zasada suwerenności
narodowej grozi więc rozpętaniem nowych wojen
w Europie. Wzmocniłoby to tylko wszelką władzę pań-
stwową i powiększyło ucisk ludu.
W zasadzie niepodległości i jedności narodowej znaj-
dują więc wyraz nie interesy ogólnoludzkie, nie interes
postępu, rewolucji, ludu pracującego, lecz interesy par-
tykularne, które przy bliższym zbadaniu okazują się
nawet nie interesami narodowymi, lecz interesami wyż-
szych warstw poszczególnych narodów. Zdaniem Proud-
hona szczególnie dobitnym tego przykładem jest spra-
wa polska.
Broszura Czy traktaty z roku 1815 przestały istnieć?
tej właśnie sprawie była poświęcona. Ogłoszona pod
koniec 1863 roku, kiedy sympatia całej demokracji
europejskiej była po 'stronie ginącego powstania, spo-
tkała się z powszechnym potępieniem. Marks nazwał ją
pismem haniebnym; Polacy zaprzyjaźnieni z Proudho-
nem, wśród nich bardzo mu bliski Edmund Chojecki,
pisujący pod pseudonimem Charles Edmond, zerwali
z nim w ogóle stosunki.
Stanowisko Proudhona wobec Polski przypominało
pod pewnymi względami stosunek Marksa i Engelsa do
Czechów i Chorwatów podczas Wiosny Ludów. Polska
była dla niego krajem skazanym na byt bezpaństwowy.
Zawiniła temu polska szlachta. Doprowadzając po
śmierci Sobieskiego kraj do kompletnego bezładu, spra-
wiła ona, że stał się on stałym ogniskiem zapalnym,
wrzodem na ciele Europy, którego usunięcie było ko-
niecznością dziejową. Rozbiory były zatem w pełni
usprawiedliwione z punktu widzenia postępu i rewo-
lucji. Do tego momentu rozumowanie Proudhona szło
tymi samymi torami, co rozumowanie oficjalnej hi-
storiografii rosyjskiej. Ale zarzuty jego pod adresem
Polski szły dalej. Polska służyła Proudhonowi za przy-
kład egoizmu klasowego warstw uprzywilejowanych.
W żadnym kraju arystokracja i kler nie zdradziły w
sposób równie bezprzykładny własnego ludu. Szlachta
polska, utożsamiając się z narodem, zawierała sojusze
z wszystkimi wstecznymi rządami francuskimi — z dy-
rektoriatem, konsulatem i cesarstwem, a nadzieje swe
na odbudowę własnego państwa wiązała z udziałem Po-
laków w gnębieniu dążeń wolnościowych innych naro-
dów — Murzynów na San Domingo, Hiszpanów, Wło-
chów, Niemców, Rosjan, z podbojami Napoleona i jego
dążeniem do monarchii uniwersalnej. W przekonaniu
Proudhona odbudowa Polski nie leżała ani w interesie
ludu polskiego, ani w interesie pozostałych ludów euro-
pejskich. Wzmacniając pozycję szlachty polskiej, po-
zwalając jej na nieograniczony wyzysk chłopa, odbu-
dowa państwa polskiego opóźniłaby o całe wieki eman-
cypację polskiego ludu. Równocześnie zahamowałaby
ona reformy w państwie rosyjskim, powodując powrót
do mikołajowskich form absolutyzmu. Wreszcie uwi-
kłałaby całą Europę w nowe konflikty zbrojne, burząc
ostatecznie równowagę sił ustanowioną przez Kongres
Wiedeński, a taki stan zakłócenia równowagi i po-
wszechnej niepewności sprzyjałby jedynie umocnieniu
władzy w pozostałych państwach, hamując postęp so-
cjalizmu i rewolucji.
Jakie względy skłoniły Proudhona do zajęcia takiego
stanowiska? Przede wszystkim pamiętać należy, że
Proudhonowska krytyka włoskich i polskich dążeń do
stworzenia własnego państwa wynikała z negatywnego
stosunku do wszelkiej scentralizowanej władzy państ-
wowej. Zasada państwa narodowego oznaczała dla nie-
go degenerację idei równouprawnienia wszystkich na-
rodów, którą akceptował bez zastrzeżeń. Równość na-
rodów powinna się wyrazić w równości ich poziomu
ekonomicznego i kulturalnego, w maksimum wolności
przysługującej każdej jednostce i każdej społeczności
lokalnej, a nie w rządach własnej arystokracji, własne-
go kleru i własnej plutokracji. Dla Proudhona Francja
nie była bardziej wolna od Włoch przez to, że jej gra-
nice państwowe pokrywały się z grubsza z obszarem
zamieszkałym przez naród francuski.
W istocie rzeczy Francja przesłaniała Proudhonowi
świat i tym w znacznej mierze tłumaczy się jego stano-
wisko w kwestii narodowej. Ruchy narodowe oceniał
przede wszystkim z punktu widzenia ich wpływu na
sytuację wewnętrzną we Francji. Wcześnie, bo już pod-
czas wojny krymskiej, dostrzegł, że Napoleon III wy-
stępuje w roli obrońcy narodów uciśnionych po to, aby
rzekomą postępowością w polityce zagranicznej uza-
sadnić rosnące uwstecznienie w polityce wewnętrznej:
ograniczanie swobód, rozbudowę armii, sojusz z klerem
maskowany hasłem jedności narodowej. Jako obrońca
narodów uciskanych Napoleon III usiłował narzucić się
Europie w roli arbitra, podczas gdy w rzeczywistości
był, zdaniem Proudhona, żandarmem rewolucji. Kiedy
więc cesarz w przemówieniu wygłoszonym 4 listopada
1863 roku oświadczył, że „traktaty z roku 1815 prze-
stały istnieć", i kiedy dla uregulowania sprawy polskiej
zaproponował zwołanie nowego kongresu europejskie-
go, Proudhon odpowiedział apologią traktatu wiedeń-
skiego, wskazując, że od niego rozpoczęła się w Europie
era konstytucjonalizmu i że kwestionując te układy Na-
poleon III nie ma na myśli oparcia stosunków między-
narodowych na bardziej sprawiedliwej zasadzie, lecz
powrót do sytuacji sprzed roku 1815, tj. do wojen obli-
czonych na stworzenie monarchii uniwersalnej, i do
systemu bezwzględnej dyktatury. Zasady głoszone
przez Mazziniego sprzyjają tym zamiarom.
Idei uregulowania stosunków politycznych na świe-
cie w oparciu o zasadę państwowej suwerenności każ-
dego narodu przeciwstawił Proudhon ideę federacji.
Pojmował ją wielostopniowo. Zasada federacji miała
regulować zarówno stosunki między społecznościami lo-
kalnymi w obrębie istniejących aktualnie państw, jak
i stosunki międzypaństwowe. Państwo scentralizowane
zastąpić miała federacja samorządowych, autonomicz-
nych gmin, a stosunki międzypaństwowe miały być za-
stąpione federacją federacji.
Na temat źródeł tych myśli różne się snuje przypusz-
czenia. Idea federacji jako podstawy prawa narodów
występowała u Kanta w Projekcie wiecznego pokoju.
Powtarzał ją Saint-Skrion w O reorganizacji społeczeń-
stwa europejskiego. Federalizm jako zasadę ustroju
państwowego omawiał obszernie Tocqueville w Demo-
kracji amerykańskiej. Istniał ponadto przykład Szwaj-
carii znany Proudhonowi z autopsji. U Proudhona idea
federacji wiąże się ściśle z postulowaną przez niego od
dawna równowagą sił i sprzecznych tendencji, z którą
wiązał nadzieje na wyeliminowanie w przyszłości
ostrych konfliktów klasowych i międzynarodowych
i zapewnienie maksimum wolności jednostce. Istotna
samorządność grupy społecznej, obojętne, jakiego ro-
dzaju, osiągalna jest tylko na takim szczeblu, na którym
wszyscy jej członkowie znają się nawzajem i w codzien-
nej współpracy oraz wymianie myśli są w stanie usta-
lić, na czym polega ich interes grupowy. Na tym szcze-
blu — w rodzinie, we wspólnym warsztacie, w społecz-
ności lokalnej — zrealizowane zostaje maksimum wol-
ności indywidualnej. Nie oznacza to zupełnego wyeli-
minowania przymusu, żadna organizacja bowiem nie
może się bez niego obejść, ale sprowadzenie go do naj-
niezbędniejszego minimum, gdyż wszelkie ograniczenie
wolności oparte jest w takiej społeczności nie na samo-
wolnej decyzji mniejszości i nie na woli większości na-
rzucanej mniejszości, lecz na zgodzie powszechnej.
A zgodę taką osiągnąć się da wtedy tylko, kiedy każdy
członek społeczności będzie do głębi przekonany, że
świadczy na rzecz innych dokładnie tyle, ile oni świad-
czą na jego rzecz. W społeczności tego typu równoważ-
ność świadczeń obowiązuje zatem nie tylko między po-
szczególnymi członkami, lecz także między każdym
członkiem grupy a kolektywem. Z kolei, tak jak jed-
nostki harmonizują swe interesy w ramach grup, w których
wszyscy się znają i wszyscy na co dzień ze sobą
współpracują, tak harmonia i współpraca między gru-
pami realizuje się w ich federacji na coraz wyższym
szczeblu. Teoretycznie biorąc, federacja powinna w
ostatecznym wyniku ogarnąć całą ludzkość; ale ta wizja
nie gra w rozważaniach Proudhona roli istotnej, cały
proces musi bowiem dokonać się stopniowo, od dołu,
i świadomość punktu, do którego ludzkość, być może,
kiedyś dotrze, bynajmniej go nie przyspiesza. Nowego
ładu nie zbuduje się od góry; musi rozwinąć się samo-
rzutnie, budowany przez ludzi, którzy nie usiłują na-
rzucić światu pewnej doktryny, lecz poczynając od
najbliższego kręgu opierają swe stosunki z innymi ludź-
mi na zasadzie równości świadczeń, wzajemnego posza-
nowania wolności i opartej na tym współpracy.
Zjednoczenie Włoch zaprzepaściło, zdaniem Proudho-
na, wielką szansę na stworzenie federacji, która dałaby
przykład, jak można zharmonizować interesy narodowe
przy pełnym poszanowaniu lokalnych odrębności. Pod-
sycając nienawiść do innych narodów jako do barba-
rzyńców (słynne hasło fuori i barbari, które Mazzini
przejął od papieża Juliusza II) stworzono, zamiast do-
browolnego zrzeszenia lokalnych narodowości w jed-
nym wielkim organizmie narodowym, władzę centralną
opartą na zasadzie autorytetu, wyposażoną w środki
przymusu — narzędzie panowania, wyzysku i ucisku
nie mniejszego niż dotąd, tyle że służącego rodzimym
klasom uprzywilejowanym. Jeśli dojdzie obecnie do
rozpadu istniejących państw wielonarodowych, zdaniem
Proudhona efekt będzie ten sam. Rewolucja nie posunie
się przez to ani o krok naprzód. Prawdziwy zaś interes
każdego narodu leży w jej postępie, zarówno we włas-
nym kraju, jak w innych.
Nie ulega wątpliwości, że Proudhon, wychowany
w kraju, który nie znał ucisku narodowego, nie zdawał
sobie sprawy z wielorakich konsekwencji braku własne-
go państwa dla narodu. Warto jednak podkreślić, że nie
należał ani do doktrynerów traktujących miłość
ojczyzny jako przesąd, ani do myślicieli stosujących
w sprawach narodowych podwójną miarę. Jedno z nie-
bezpieczeństw hasła jedności Włoch polegało jego zda-
niem na tym, że może ono zostać podchwycone przez
nacjonalistów francuskich, którzy w imię tejże zasady
zgłoszą pretensję do Belgii i Sabaudii. Oskarżając
Mazziniego o nacjonalizm, Proudhon przeciwstawiał
mu własny patriotyzm, posługując się tymi właśnie ter-
minami. „Mój patriotyzm — pisał — nie kryje w sobie
żadnej zaborczości ani ekskluzywności; moje oddanie
własnemu krajowi nie posunie się nigdy do poświęce-
nia praw ludzkości. Jeśli rząd Francji popełnia jakąś
niesprawiedliwość w stosunku do jakiegoś narodu, tra-
pię się tym i protestuję w miarę moich możności; jeśli
Francja zostaje ukarana za winy jej przywódców, skła-
niam głowę i mówię z głębi duszy: meńto haec pati-
mur [słusznie zostaliśmy ukarani]. Brutus, być może
bez koniecznego powodu, poświęcił ojczyźnie w ofierze
swych synów; co do mnie, gotów byłbym poświęcić
ojczyznę moją na rzecz sprawiedliwości, gdybym zmu-
szony został do wyboru między nimi" 67. W przekona-
niu Proudhona interesy narodowe nie były czymś
podrzędnym w stosunku do dobra rewolucji. Protesto-
wał nie przeciw idei narodowej, lecz przeciw temu, co
uważał za jej wypaczenie, przeciw koncepcjom, które
w jego mniemaniu szkodziły ludzkości, szkodząc tym
samym także narodowi.

VII. SCHYŁEK ŻYCIA.


SPUŚCIZNA PIŚMIENNICZA

Demonstracje pod oknami po ogłoszeniu artykułów


o zjednoczeniu Włoch, uznanych za wezwanie do
aneksji części Belgii do Francji, oraz związane z tym
zamknięcie łamów prasy belgijskiej przed Proudhonem
zmusiły go do opuszczenia kraju, który przez 4 lata
udzielał mu politycznego azylu. Od dwóch łat mógł
powrócić bezpiecznie do Francji, gdzie kara uległa umo-
rzeniu na mocy amnestii, i nie czynił tego tylko ze
względu na większą swobodę wypowiedzi w Belgii. Te-
raz zdecydował się na ten krok. Jesienią 1862 roku zna-
lazł się z powrotem w Paryżu.
Francja widziana z bliska zrobiła na nim bardzo złe
wrażenie. Z jednej strony obserwował rozkwit „feuda-
lizmu industrialnego", z drugiej — bezsilność i zamęt
ideowy w szeregach opozycji. Korespondencja z tego
okresu świadczy o wielkim przygnębieniu Proudhona,
z którego jednak szybko się otrząsnął.
Przyczyniły się do tego sukcesy pisarskie. Artykuły
na tematy włoskie, wydane po powrocie do Francji
w postaci broszury, rozeszły się w nakładzie 12 000 egz.;
O zasadzie federacji — w ciągu 2 tygodni w nakładzie
6000 egz. Proudhon znów stał się postacią pierwszopla-
nową we francuskim życiu politycznym i natychmiast
się w nim zaangażował.
Chodziło o wybory do Zgromadzenia Narodowego
wyznaczone na rok 1863. W ich obliczu Proudhon po-
stanowił odbudować „partię rewolucji". Należy pamię-
tać, że termin ten nie oznaczał dla niego bynajmniej
zwartej organizacji politycznej, lecz tylko propagandę
określonych idei. Idee te wyłożone zostały w broszu-
rze Demokraci zaprzysiężeni i odstępcy, którą Proudhon
w liście do Ch. Beslaya z 10 marca 1863 scharaktery-
zował następująco: „Jest to mała filozofia głosowania
powszechnego, w której pokazuję, że wielka ta zasada
demokracji jest bądź dopełnieniem zasady federalizmu,
bądź też niczym". Z inicjatywy Proudhona powstał też
komitet propagandy bojkotu wyborów; policja cesarska
skutecznie storpedowała jego działalność.
W pismach poświęconych federalizmowi zawarta jest
jednak myśl, która znalazła żywy oddźwięk wśród ro-
botników francuskich. Proudhon rozwinął ją w (wy-
danej pośmiertnie) pracy O zdolności politycznej klas
pracujących. Było to zerwanie z poglądem wyłożonym
w Myśli ogólnej rewolucji w XIX wieku. Rozwijając
teorię federalizmu Proudhon doszedł nie tylko do
wniosku, że wiek XX będzie wiekiem federacji i że
federacja jest tożsama z wolnością, republiką i socja-
lizmem, lecz także proletariatowi, i tylko jemu, przy-
znał funkcję realizatora tej nowej formy społecznej.
W broszurze przedwyborczej padały na ostatnich stro-
nach zdania o konieczności politycznej emancypacji
klasy robotniczej, o potrzebie zerwania z opozycją
mieszczańską i potrzebie własnej organizacji i własnej
reprezentacji. Myśl tę podchwycili autorzy tzw. Mani-
festu Sześćdziesięciu, pierwszego dokumentu programo-
wego francuskiego ruchu robotniczego, którzy w naj-
bliższej przyszłości mieli reprezentować Francję w
I Międzynarodówce.
Intensywność i wielostronność działalności pisar-
skiej Proudhona w ostatnich dwóch latach jego życia
mimo stałego pogorszania się stanu jego zdrowia jest
naprawdę imponująca. Omawiana broszura o aktual-
ności Kongresu Wiedeńskiego była tylko produktem
ubocznym pracy nad historią Polski, zakrojoną na
znacznie szerszą skalę, która miała nosić podtytuł Roz-
ważania o życiu i śmierci narodów, pracy nie zakończo-
nej i po dziś dzień nie opublikowanej. Zagadnieniu tzw.
granic naturalnych poświęcona była praca pt. Francja
i Ren, napisana tylko fragmentarycznie i ogłoszona
pośmiertnie w roku 1867. Pośmiertnie też ukazały się
w roku 1865 dalsze trzy prace: wymieniona powyżej
O zdolności politycznej klas pracujących, nazwana
przez Bouglego „brewiarzem nowej rewolucji", O zasa-
dach sztuki i jej społecznym przeznaczeniu oraz Teoria
własności. Każda z dyktowanych po części na łożu
śmierci prac zawierała idee nowe lub rozwijała przy-
najmniej idee naszkicowane zaledwie w pracach wcześ-
niejszych. O zdolności politycznej było odpowiedzią na
Manifest Sześćdziesięciu i jego krytyką. Proudhon prze-
ciwstawiał hasłu wysunięcia przez robotników włas-
nych kandydatur do Zgromadzenia Narodowego hasło
tworzenia własnych, czysto robotniczych organizacji
i „praktycznej separacji" od burżuazji. W książce O za-
sadach sztuki i jej społecznym przeznaczeniu rozwijał
wątek społecznych zobowiązań i społecznej funkcji
artysty, który w jego przeświadczeniu powinien współ-
uczestniczyć za pomocą swych dzieł w wychowaniu
ludzkości. W Teorii własności powracał do problemu
wzajemnej zależności między wolnością a posiadaniem.
Pisał przed ćwierć wiekiem, że własność jest kradzieżą.
Nie kwestionował również obecnie tej tezy. Podkreślał
jednak, że własność posiada także drugą stronę: wa-
runkuje indywidualną wolność. Nie chodzi więc o to,
by własność zlikwidować, lecz by uniemożliwić wy-
zysk oparty na posiadaniu. Federacja miała być formą
społeczną, w której cel ten zostanie w maksymalnym
stopniu zrealizowany.
Pozostały ponadto w spuściźnie po Proudhonie, któ-
ry zmarł 15 stycznia 1865 roku, inne jeszcze prace. Nie
wszystkie bynajmniej wydano. Znalazła się wśród nich
praca o sprzecznościach politycznych, pomyślana jako
teoria ruchu konstytucyjnego w wieku XIX, książka
poświęcona emancypacji kobiet, której Proudhon do
końca pozostał zajadłym wrogiem, pt. Pornokracja,
czyli kobiety w czasach dzisiejszych, dalej'Jezus i po-
czątki chrześcijaństwa, Odpowiedź na „Życie Jezusa"
Renana, Cezaryzm i chrześcijaństwo, Biblia skomento-
wana, Napoleon I, Napoleon III i Wellington i inne. Sam
ten przegląd pozwala się zorientować w zasięgu zainte-
resowań Proudhona.
Jego wpływ pośmiertny jest tematem wymagającym
osobnego opracowania. O rozmiarach tego wpływu
świadczy fakt, że już w 3 lata po śmierci Proudhona,
w roku 1868, ukazało się zbiorowe wydanie jego pism
w 26 tomach. Nie minęły dalsze 3 lata, kiedy ludzie
z założonego przez niego komitetu propagandy bojkotu
wyborów razem z sygnatariuszami Manifestu Sześćdzie-
sięciu stanęli na czele Komuny Paryskiej.
Czy istniała jakaś jedność w tej myśli tak wielostron-
nej, tak zmiennej, pełnej na pozór sprzeczności? Bougle
szukał jej w Proudhonowskiej socjologii, Bancal —
w ekonomii, Haubtmann eksponował stosunek do Boga.
Marks, jak wiadomo, tłumaczył oscylacje i wahania
Proudhona szamotaniem się drobnomieszczanina spy-
chanego w szeregi proletariatu, lecz zapatrzonego
wstecz, który każdą sprawę skłonny jest rozpatrywać
„z jednej strony" i „z drugiej strony". Każde z tych
ujęć da się uzasadnić na podstawie pism Proudhona.
Nam osobiście wydaje się jednak, że jedność jego myśli
polega na przyjęciu określonych założeń heurystycz-
nych i wynika z określonej ściśle postawy poznawczej
i związanej z nią postawy praktycznej, czyli z akcepta-
cji określonych wartości.
Dla Proudhona świat był nie tylko złożony, ale
również nieredukowalny do jakichkolwiek elementów
prostych. W jego mniemaniu daremne były wysiłki
obliczone na sprowadzenie go do jakichkolwiek zjawisk
lub praw elementarnych. Nie wytłumaczy się świata
ani odwołując się do jego jednorodnej substancji, ani
do przyczynowości jako najogólniejszego w nim prawa.
W metodologii Proudhona pojęciem podstawowym, sto-
sowanym zwłaszcza we wczesnych pracach, nie było ani
pojęcie „faktu", ani pojęcie „prawa", lecz „seria"; to
zaś oznaczało nie tylko ciąg zdarzeń lub odtwarzających
i tłumaczących je myśli, lecz także określoną struktu-
rę ich powiązań. Serii jest wiele. Uporządkowany obraz
świata nie może być jego symplifikacją. Chodzi o to,
by każde zjawisko przyporządkować określonej serii,
rozpatrywać je w jego wielorakich powiązaniach w ra-
mach pewnej całości. Stąd też Proudhon w swej dia-
lektyce nie poprzestaje na dostrzeganiu powszechnie
występujących sprzeczności, ale uwzględnia też obok
opozycji powiązania innego typu: komplementarność
zjawisk, ich implikację, wzajemne zakreślanie pola
możliwości.
W tym tkwiły korzenie pryncypialnego antydogma-
tyzmu Proudhona. Ilekroć bronił jakiegoś punktu wi-
dzenia, a bronił go z reguły namiętnie, traktował go
zawsze jako istotny, lecz nie jako jedynie możliwy.
Naiwne nieco określenie, iż każda rzecz posiada „dobrą"
i „złą" stronę, z którego tak natrząsał się Marks, godzi-
ło we wszelką absolutyzację. Walka z autorytetem była
walką z prawdą absolutną, prawdą wyczerpującą i je-
dyną. Punktem, do którego zmierzać musi wiedza, nie
jest formuła ogarniająca świat bez reszty, lecz uświa-
domienie ludziom jego bogactwa i złożoności, nieskoń-
czonej różnorodności występujących w nim powiązań.
Różnorodność świata była dla Proudhona nie tylko
faktem, lecz także wartością. Heurystycznemu postula-
towi uwzględnienia tej różnorodności w badaniu towa-
rzyszył postulat uszanowania jej w praktyce. Tak jak
odrzucał uproszczenia myślowe, gotów zawsze podejść
do rozpatrywanego zagadnienia od innej strony lub w
inny sposób, tak też nienawidził wszelkiego dążenia do
uniformizacji świata. Rzeczywistość bezwzględnie zde-
terminowana, poddana sztywnym regułom była dla
niego nie do przyjęcia. Ludzie podporządkowani naj-
mądrzejszym choćby prawom, ale w sposób wyklucza-
jący zupełnie żywiołowość ich myśli, uczuć i dążeń,
przestawali być ludźmi. Naturalną i moralną koniecz-
nością było więc zachowanie wolności. Ale wolność in-
dywidualna nie istniała dla niego poza całością po-
nadindywidualną, poza społeczeństwem. Wolność, jeśli
pojmuje się ją jako odosobnienie jednostki, jako zbudo-
wanie między nią a resztą świata przegrody nie do prze-
bycia, jest nie tylko niemożliwa, lecz daje się pomy-
śleć tylko jako zaprzeczenie wolności. Cała Proudho-
nowska krytyka własności, przy równoczesnym uzna-
niu jej za warunek wolności indywidualnej, na tym się
opierała. Wolność bowiem nie polega w jego mniema-
niu na postawieniu siebie poza lub ponad innymi
ludźmi, lecz na wzajemnej afirmacji równości, tj. na
współpracy opartej na wzajemności świadczeń.
Dlatego naczelną kategorią, w której Proudhon roz-
patruje stosunki międzyludzkie, a zarazem naczelnym
jego postulatem staje się sprawiedliwość. Domagał się
jej nie tylko w stosunkach między jednostkami, lecz
także między jednostką a grupą społeczną, do której
ona należy, i między rozmaitymi grupami społecznymi.
Wzajemność świadczeń oraz wzajemne poszanowanie
wolności i odrębności partnera obowiązywać ma we
wszystkich dziedzinach życia, a więc zarówno w sto-
sunkach gospodarczych, jak politycznych, zarówno w
życiu materialnym, jak w duchowym. Służyć miał te-
mu ścisły rachunek gospodarczy, postulowana stale
przez Proudhona „rachunkowość Francji", ale także za-
sada jednomyślności, a nie większości głosów przy po-
dejmowaniu jakichkolwiek decyzji społecznych oraz
bezwzględna tolerancja w stosunku do wszelkich poglą-
dów i zasada rozstrzygania wszelkich sporów wyłącznie
w drodze dyskusji.
Dla Proudhona jedyną dyscypliną możliwą do przy-
jęcia była autodyscyplina. Uważał ją za możliwą i ko-
nieczną. Anarchia nie oznaczała dla niego absolutnej
swobody działania, bezwzględnej samowoli, pozwala-
jącej narzucać światu własną miarę, ale poczucie nie-
rozerwalnego związku własnej wolności z wolnością in-
nych. Wolność jest integralna. Nigdzie nie można jej
gwałcić bez dalszych reperkusji. Wszelki przymus po-
ciąga za sobą przymus. Zlikwidować skutecznie niewo-
lę można tylko na skalę powszechną. Trzeba to uczynić
w skali ogólnoludzkiej i we wszystkich sferach życia
ludzkiego. Wolności nie można też oktrojować, musi
ona rozwinąć się samorzutnie od dołu. Anarchia ozna-
czała więc dla Proudhona bezrząd, lecz nie nierząd,
oznaczała likwidację rządu jako organu stojącego po-
nad społeczeństwem, ale nie samowolę jednostek i brak
wszelkiego prawa.
Jasne, że konsekwencją takiego rozumowania był
postulat równoległej przebudowy form instytucjonal-
nych i przemian w świadomości społecznej. Proudho-
nowski ideorealizm głosił wzajemne sprzężenie bytu
i świadomości ludzkiej i negował sensowność pytania
o prymat jednego z nich. Praca dlatego właśnie grała
w systemie Proudhona tak wielką rolę, że w niej prze-
de wszystkim realizowała się jedność materialnej i du-
chowej działalności człowieka. Sposobu, w jaki reali-
zuje się naprawdę ta jedność w społecznej działalności
ludzi, Proudhon nigdy nie zdołał zadowalająco wytłu-
maczyć; nigdy, mimo że stale operował pojęciami bur-
żuazji i proletariatu, nie przeanalizował zagadnienia
w kategoriach sytuacji klasowej i świadomości klaso-
wej. Wyjątkowo ostro dostrzegał natomiast niebezpie-
czeństwo rozdźwięku międy stanem umysłów i forma-
mi instytucjonalnymi społeczeństwa, dostrzegając nie
tylko hamujące postęp społeczny działanie form prze-
starzałych, lecz również niebezpieczeństwa związane
z narzucaniem społeczeństwu form, do których nie
dojrzała jego świadomość. Stąd właśnie wynikało ujęcie
rewolucji jako procesu ciągłego i nieskończonego i od-
rzucenie gwałtu jako metody przebudowy społeczeń-
stwa.
Proudhonowi brakło ścisłości i systematyczności ce-
chujących wielkiego uczonego. Nie był też politykiem
w potocznym sensie słowa, nie umiał wyznaczać real-
nych celów i organizować do walki o nie sił w osiągnię-
ciu ich zainteresowanych. W ideologii jego znalazły
wyraz wszystkie wahania klasy, która wstępowała do-
piero na widownię dziejową. Na rozwój jej wywarł jed-
nak istotny wpływ i po dziś dzień prace jego skłaniają
do refleksji nad sensem terminu „sprawiedliwość spo-
łeczna", którego zgłębieniu i realizacji poświęcił życie.
O USTANOWIENIU ŁADU W SPOŁECZEŃSTWIE

czyli zasady organizacji politycznej

Rozdział piąty

HISTORIA

§I

Różnorodność problematyki historycznej.


Historia nie jest nauką, lecz materiałem dla nauki

454. Politycy kształcą się przez studiowanie historii:


doświadczenie przeszłości jest nauką dla przyszłości.
Tak mówi mądrość narodów.
Nie zamierzam przeczyć jej świadectwu: historia jest
nauczycielką prawodawców; tak się mówi, sądzę, że tak
jest, i wierzę w to.
Lecz cóż nam przyjdzie z czytania, czy nawet szerze-
nia znajomości historii, jeżeli nie umiemy jej interpre-
tować; jeżeli przypisujemy zjawiskom sens inny, niż one
mają; jeśli nazywamy prawami zwykłe pozory, surowe
fakty, a często, niestety, zakłócenia i nieprawidłowości?
Zagadnienie konieczności studiowania historii sprowa-
dza się więc do tego, w jakich warunkach historia wspo-
maga wiedzę; inaczej mówiąc, jak należy studiować
historię?
455. Historia, tak samo jak filozofia, nie jest bynaj-
mniej nauką: nie ma ona ani specyfiki i jedności przed-
miotu, ani własnej metody. Historia jest następowaniem
po sobie różnych stanów, przez które przechodzi inteli-
gencja i społeczeństwo, zanim pierwsza dojdzie do
czystej nauki, a drugie do realizacji swoich praw. Jest to
panorama tworów w trakcie ich powstawania, które po-
ruszają się chaotycznie, przenikają wzajemnymi wpły-
wami i przedstawiają dla oka mniej lub więcej regular-
ny ciąg obrazów; gdy w końcu każda idea znajdzie się
na swoim miejscu, a każdy element społeczny zostanie
opracowany i zaklasyfikowany, dramat rewolucyjny
osiąga kres, a historia jest już tylko rejestracją obser-
wacji naukowych, form sztuki i postępów przemysłu.
Ruch pokoleń ludzkich przypomina wówczas medyta-
cje samotnika; cywilizacja przywdziewa płaszcz wiecz-
ności.
Tak, przyjdzie czas, kiedy zaburzenia polityczne, któ-
re zajmują tak doniosłe miejsce w naszych kronikach,
znikną prawie zupełnie; kiedy narody sunąć będą bez-
głośnie w swojej ziemskiej wędrówce jak milczące cie-
nie. Czy człowiek będzie przez to szczęśliwszy?... Tego
nie wiem.
Skoro więc przedmiot historii jest wieloraki, wynika
stąd, że historia nie jest wcale nauką, lecz — zgodnie
z etymologią słowa — ekspozycją, świadectwem: wobec
tego użyteczność jej polega z jednej strony na potwier-
dzaniu względnie dementowaniu hipotez teoretycznych
przy pomocy faktów, a z drugiej — na wyjawianiu
nam pracy natury przy tworzeniu porządku.
456. Artysta widzi w historii tylko epopeję, obraz;
filozof szuka w niej raczej postępu wiedzy i wyłaniania
się praw. Stąd dwa sposoby rozpatrywania wydarzeń
lub materiału historycznego: jeden polega na podzia-
łach tego materiału wedle miejsca i czasu, drugi na
rozkładaniu go wedle specyfiki.
Tak więc okres wojny trojańskiej tworzy jedność
epicką Iliady, wojna peloponeska i spisek Katyliny sta-
nowią jedności epickie u Tucydydesa i Salustiusza.
Pisarz obejmuje całość historii, dzieli więc swe opo-
wiadanie na analogiczne grupy: a ponieważ wszystkie
te podziały mają charakter przestrzenno-czasowy, na-
zywam ten sposób traktowania historii metodą integral-
ną albo artystyczną.
Ale czy w historii szukamy postępu umysłowego w
jednej z tysiąca specjalności poznawczych, czy orga-
nicznego rozwoju instytucji społecznych? Historia, tak
jak praca, dzieli się na specjalności, z których czerpie
swoją formę i prawa: nazywam to metodą specjalną
i naukową.
457. Ostatnio ludzie usilnie starali się poznać prawa
rozwoju historycznego; pragnęli, rzec można, odgadnąć
najwyższą formułę Opatrzności. Łatwo teraz zrozumieć,
jak bardzo się łudzili. Historia jest ogólnym obrazem
rozwoju wszystkich nauk; a skoro specjalności nauko-
we nie sprowadzają się jedne do drugich (§ 191 i nast.),
to nie ma ogólnych praw historycznych, ponieważ nie
ma ogólnej nauki. Tracą więc czas w pogoni za nie-
uchwytnym cieniem ludzie, którzy na podobieństwo
filozofów wykraczają poza wszelkie znane specjalności
i w poszukiwaniu urojonej ogólności gromadzą fakty
bez rozróżniania i bez metody i wyobrażają sobie, że si-
łą podziałów logicznych i analogii (§ 241) osiągną dar
przewidywania.
458. Przyznaję, że różne dziedziny poznania, które
nazwałbym chętnie formami naukowymi, aby je bardziej
zbliżyć do instytucji albo form politycznych,
kształtują się mniej więcej w tym samym czasie; że
następnie fazy ich rozwoju są prawie równoległe; że
odznaczają się uderzającym podobieństwem pewnych
rysów; że wobec tego można do pewnego stopnia po-
równywać między sobą wieki Peryklesa, Augusta. Leo-
na X i Ludwika XIV. Ale poszukiwanie absolutnej for-
muły dla tych czterech epok jest absurdem niezależnie
od tego, czy się je porównuje, czy bada oddzielnie. Bo
podobnie jak nauki nie mają wspólnego wyrazu poza
ciągiem, tak i epoka historyczna, a tym bardziej hi-
storia powszechna, nie ma innego wyrazu jak p o-
s t ę p. Ale również tak samo jak teoria ciągów nie za-
wiera w sobie żadnego poznania, lecz tylko wskazuje
ogólny sposób istnienia, i może być określona jako pro-
pedeutyka rozumu — tak i postęp, ogólny sposób bos-
kiego działania ewolucji politycznej, nie może służyć
do ustalenia formuły ani dla historii epoki, ani dla ca-
łości historii.
Postęp, tak jak i ciąg, przejawia się wszędzie: w przy-
ciąganiu, wegetacji, rozmnażaniu się, asymilacji, choro-
bach, naukach i w instytucjach politycznych; ale ten
postęp, który nie jest niczym innym jak siłą lub ży-
ciem, wszędzie podlega różnym prawom, danym przez
samą naturę rzeczy. Dlatego niewiele mnie nauczycie,
jeśli zamiast wyodrębniać i określać, stwierdzicie, że
wszystko jest w Bogu; że szczęście jest celem społeczeń-
stwa; że ciąg jest ogólną formą nauk; że prawem hi-
storii jest postęp. Bo ja chcę wiedzieć, wedle jakiego
ciągu każda rzecz jest uporządkowana i wedle jakiej
zasady podlega postępowi.
Umysł ma bardzo silne skłonności do tłumaczenia
faktu przez fakt i do oszukiwania samego siebie przy
pomocy synonimów; z drugiej strony słowo „prawo"
było tak nadużywane, że dobrze będzie, jeśli rozwinę
nieco swoją myśl. Posłuży to zresztą wykazaniu, jak
mało jesteśmy zaawansowani w naukach społecznych
i w inteligencji historycznej.
459. Widzieliśmy, że poznanie kształtuje się w trzech
następujących po sobie etapach: 1) okres religijny lub
okres kontemplacji panteistycznej; 2) okres filozoficz-
ny lub okres przyczynowości; 3) okres naukowy lub
okres specjalizacji albo porządkowania według ciągów.
Począwszy od tego ostatniego okresu postęp jest już
tylko nagromadzaniem odkryć i obserwacji ciągów;
w gruncie rzeczy rozum nie podlega już postępowi, tyl-
ko gromadzi. Taka była wspólna droga nauk; zanim
opracowały swoją metodę analizy, wszystkie przeszły
erę mistycyzmu i przesądów, w czasie której umysł po-
chłonięty był urojeniami albo też odrywał się od zja-
wisk tylko po to, żeby poszukiwać ich przyczyny. Po-
stępowanie takie sprowadzało go zawsze z powrotem
do punktu wyjścia, to znaczy do wyjaśniania faktu
przez fakt.
Jeśli chodzi o nauki moralne i polityczne, jesteśmy
jeszcze ciągle na tym etapie.
460. Tak więc skoro w historii cywilizacji zauważo-
no stopniowe rozszerzanie się prawa obywatelskiego
i zwiększanie zakresu praw politycznych przyznawa-
nych proletariuszom, uznano zaraz ten fakt, bardzo
ważny sam w sobie i wiele znaczący, za prawo rozwo-
ju historycznego; panowie Ballanche i Lamennais
formułowali je kolejno w taki sposób: „Dochodzenie do
władzy elementu plebejskiego"; — „Postęp wolności
przez inteligencję i miłość" (253).
Ale czy to jest formuła? czy to jest wyrażenie prawa? —
nie mówiąc już o tym, że wyzwolenie proletaria-
tu jest w historii faktem szczególnym, wobec czego nie
może służyć jako jej interpretacja. Każde społeczeń-
stwo zaczyna od antytezy stanu patrycjuszowskiego
i niewolniczego: w jaki sposób w tym stanie rzeczy na-
stępuje stopniowe wyzwalanie niewolników, wzrost
proletariatu i w końcu wyparcie przezeń arystokracji?
Gdybyśmy to wiedzieli, znalibyśmy zasadę rządzącą
faktem i moglibyśmy sądzić o jej prawomocności, o jej
konieczności, o jej celu. Prawo rozwoju proletariatu,
prawo złożone i o bardzo trudnej formule, może więc
znajdować się tylko w nauce ekonomicznej: tym samym
było ono nieuchwytne dla ludzi niewątpliwie bardzo
zasłużonych, ale nie wykraczających swym talentem
poza horyzont literatury.
Postęp wolności jest więc jedną stroną historii cy-
wilizacji, ale nie stanowi całej tej historii; wobec tego
nie stanowi jej formuły, bo zresztą sam potrzebuje for-
muły.
461. Drugą, nie mniej interesującą stroną historii spo-
łeczeństw jest rodzina. Wszędzie gdzie cywilizacja nie
była w zastoju, obserwujemy postęp w konstytuowa-
niu się rodziny, w prawie kobiety i w prawie małżeń-
skim. Ale jaka jest zasada tego postępu? Czy stanowi
ją „inteligencja i miłość"?...
Tutaj również, tak jak w poprzednim zagadnieniu, po-
trzebne są specjalne badania, potrzebna jest, być może,
nauka, którą należy dopiero stworzyć, nauka, która tak
jak ekonomia polityczna będzie musiała znaleźć swoje
potwierdzenie w historii. Już teraz nawet dokonany po-
stęp może nam służyć za wskazówkę przewodnią: mał-
żeństwo przejawia ogólną tendencję rozwoju w kie-
runku monogamii i nierozerwalności. Mojżesz ograni-
Cza luksus małżeński patriarchów, nadaje prawa żonie,
reguluje rozwody, przyznaje wolność niewolnicy, któ-
rą jej pan uczynił matką. Grecja, tolerancyjna w spra-
wach nałożnictwa i stosunków z wyzwoleńcami, otacza
czcią i poważaniem gineceum i z małymi wyjątkami
proklamuje jedność i nierozerwalność małżeństwa.
Rzym uświęca je przez swoje prawa; chrześcijaństwo
doskonali dzieło i skazuje żądzę na wygnanie z małżeń-
stwa. Mahomet, idąc z daleka za tymi przykładami, re-
dukuje liczbę legalnych żon do czterech. Rozwód nie
sprzeciwia się bynajmniej tej tendencji, lecz ją potwier-
dza: prawdziwy sens rozwodu tkwi w stwierdzeniu, że
wskutek niezdolności jednej ze stron albo popełnienia
przez nią przestępstwa małżeństwo w ogóle nie miało
miejsca lub przestało istnieć.
Niechże nie próbują tu przytaczać zwyczajów Wscho-
du czy swobody obyczajów Polinezji. Te czysto nega-
tywne fakty nie obalają pozytywnego faktu postępu na-
rodów europejskich. Poligamia utrzymuje się tylko
tam, gdzie cywilizacja nie posuwa się naprzód lub gdzie
natura ludzka wydaje się osłabiona; nawet gdyby are-
ną omawianego postępu w instytucji małżeńskiej był
jeden tylko szczep złożony z pięciuset osób, zastój
miliona innych nie dowodziłby niczego. Opóźnienie do-
tyczące całego niemal gatunku ludzkiego może być wy-
jaśnione niemocą organiczną lub przeszkodą zewnętrz-
ną: lecz rozwój dowolnie małej cząstki ludzkości w ja-
kimkolwiek kierunku wynika nieuchronnie z dyspo-
zycji ustrojowej i, jako ruch, zakłada impuls, siłę na-
pędową. Niewątpliwie nie osiągnęliśmy celu, do które-
go zmierzamy, pozostało jeszcze coś do zrobienia: ale
na pewno nie w kierunku kiepskiej maskarady Fourie-
ra ani też nie w kierunku wspólnoty kobiet i dzieci, pro-
klamowanej przez niektórych saintsimonistów i komu-
nistów.
Emancypacja kobiety, jej godność, jej rola muszą
być dopiero określone: jest do tego obfitość materia-
łów, ale badania nie zostały jeszcze przeprowadzone.
Poznanie dokonanego postępu może być w tym celu
użyteczne, ale nie daje ono formuły emancypacji ko-
biety, tak samo jak nie daje formuły historii.
462. Czym głębiej studiuje się historię w jej podzia-
łach, tym bardziej nabiera się przekonania o tym, że
owa formuła ogólna, postęp, jest niewystarczająca.
Któż nie wie tego, że religia, to znaczy idee dotyczące
Boga, duszy, celu człowieka od zarania społeczeństw
podlegają postępowi pod względem swej jasności? Jest
to fakt tak oczywisty, że Bossuet w swej słynnej Roz-
prawie o historii powszechnej posłużył się nim jako for-
mułą. Zdaniem biskupa z Meaux przyczyną celową
przemian imperiów, to znaczy racją postępu, jest usta-
nowienie religii Chrystusa. Idea boskości wznosi się,
rośnie i oczyszcza się w miarę, jak doskonali się cywi-
lizacja; można określić niemal dzień, w którym zrodził
się dogmat nieśmiertelności. Kiedy filozofia osiemnaste-
go wieku pokazała opracowany przez Dupuisa, przy
dość dużych błędach, rodowód biegu idei religijnych,
sądziła, że skończyła przez to z tymi ideami; obejmując
tym samym potępieniem formę i treść religii, filozofia
wierna była swoim zwyczajom, ale sprzeniewierzyła się
zdrowemu rozsądkowi. Dziwne by to było w istocie,
gdyby ruch ewolucyjny zawierał w sobie tylko uroje-
nie, gdyby tak długo opracowywane idee zmierzały do
nicości. Sam fakt postępu w ideach religijnych świad-
czy o tym, że wiara w to, że idee te odpowiadają obiek-
tywnej rzeczywistości, która wcześniej czy później roz-
sunie swe symboliczne zasłony i ukaże się nam, jest
przesądem uprawnionym.
Lecz jaki będzie ten jutrzejszy Bóg, absolutny Bóg
rozumu? Wedle jakiej formuły metafizycznej przebie-
ga postęp naszych idei ku temu wielkiemu Nieznane-
mu? Dwa systemy tworzą obecnie prawdziwą antyno-
mię, której teza i antyteza są równie racjonalne i rów-
nie niezbite, aczkolwiek wykluczają się wzajemnie: je-
den system w każdym swym uogólnieniu stwierdza
identyczną naturę, substancję uniwersalną, przyczynę
uniwersalną, wewnętrzną, nieskończoną, niezróżnico-
waną, i sam określając się przez stopniowe różnicowa-
nie dochodzi do świadomości i do rozumu, fit Deus; —
drugi uznaje zwierzchni byt, zewnętrzny wobec świata,
poprzedzający świat, byt, który stworzył świat z włas-
nej woli na swoją chwałę; wiecznie osobowy, rozumny
i wolny, prawodawca, reformator i sędzia; Bóg żydów,
Bóg chrześcijan, którego pojęcie jest nie do pogodzenia
z pojęciem Boga Spinozy, est Deus. Oto dokąd dopro-
wadził nas postęp: w którego więc z tych sprzecznych
bogów, w którą z tez tej antynomii należy wierzyć?
Jeśli kiedyś każdy naród miał swego boga i swoją mszę,
to czy teraz, kiedy zrozumieliśmy porządek i poznali-
śmy antynomie teologiczne, mamy sobie wykuć no-
wego bożka, przerobić religię? Broń Boże...
463. W ten sposób ukazują się nam w swoim rozwoju,
jako różne oblicza ludzkości, Wolność, Równość, Ro-
dzina, Religia. Każde z tych oblicz ma swój odrębny
charakter, swoje atrybuty, swój język, swoje prawa.
Wolność jest dumna, zapalczywa, szlachetna, nosi berło
i miecz. Równość, Temida starożytnych, trzyma w
swych rękach wagę, wzywa wszystkich ludzi na ucztę
życia, nakłada im te same obowiązki i obiecuje równe
wynagrodzenie. Emblematem Rodziny jest Dziewica
niebieska, w złotej aureoli, o piersi niewinnej, z nie-
mowlęciem „swobodnym" i „pełnym prostoty". Religia
o cudownych symbolach, o nieprzeniknionych tajem-
nicach pokazuje nam owoc z drzewa wiadomości do-
brego i złego i wprowadza nas do ogrodu przeznaczeń.
464. Ale najstraszniejszą i najbardziej enigmatyczną
postacią historii jest prawodawstwo karne. Cóż mają
znaczyć kaci, narzędzia tortur i kajdany? Rossi12 twier-
dzi, że był czas, kiedy tortura stanowiła postęp: ale cóż
to jest za przerażająca droga? Po co ci sędziowie, te
przesłuchania, te formuły przysięgi, ci świadkowie, ta
procedura? Czy człowiek może sądzić człowieka? Czy
człowiek ma prawo karać? — a jeśli przysługuje mu
takie uprawnienie, to jaka ma być kara? Jaki jest sto-
sunek przestępstwa do kary? Jak zabezpieczyć się przed
wypaczeniem intencji?... Straszne zagadnienia, które
równie niebezpiecznie jest stawiać, jak trudno rozwią-
zać.
Wszystkim kryminologom znany jest fakt, że od cza-
sów starożytności surowość kar zmniejszała się wraz ze
wzrostem nauki i gładkości obyczajów; że formy sądu
stawały się coraz bardziej łagodne i ochronne (§ 501),
i że teraz poglądy rozwijają się w kierunku stosowania
środków poprawczych, rehabilitacji sumień, niemal
zniesienia kar. Jak to? Czyżby zbiorowy rozum skłon-
ny był sądzić, że skoro zbrodnia jest czymś nienormal-
nym, to kara sądowa jest zemstą, i że „poza przypad-
kiem uprawnionej obrony śmierć i uwięzienie skaza-
nego są nadużyciem siły? — że pomiędzy fanatykiem
godzącym w króla na zakręcie ulicy a społeczeństwem
zabijającym zbrodniarza w uroczystym obrzędzie nie
ma takiego dystansu, żeby nie można było utożsamić
tych czynów za pomocą szeregu równań?... Jeszcze jed-
na tajemnica, straszna tajemnica; obecny stan społe-
czeństwa pozwala zaledwie uchylić jej zasłony. Drży-
my już na myśl, że nasze prawo własności jest tylko
wielką niesprawiedliwością, na nasze szczęście ukrytą
przez obyczaj przed oczami ograbionego tłumu: ale co
się stanie, jeśli odkryjemy, że karząca sprawiedliwość,
która powstała dla obrony tego prawa, jest podstę-
pem?... Jakakolwiek byłaby w tym względzie racja po-
stępu historycznego, długo jeszcze będzie istniała po-
trzeba skazywania i zabijania; no cóż, skoro jest to wa-
runek naszego istnienia, zamykajmy oczy i zadawajmy
ciosy...
Zwróćmy uwagę na pewnego rodzaju równoważenie
się instytucji i poglądów, które przejawia się na każ-
dym szczeblu rozwoju społecznego. Powiedzieliśmy
przed chwilą, że surowość prawa karnego zmniejsza się
w miarę, jak społeczeństwo się doskonali; zupełnie tak
samo religia ulega osłabieniu w miarę, jak oczyszcza się
pojęcie Boga i wzmacnia się rozum; Równość rośnie
wraz z chyleniem się do upadku przywileju i własności;
więzy małżeńskie wzmacniają się, gdy słabnie pociąg
zmysłowy. Postęp ku lepszemu jest powszechny: han-
del prowadzi do jedności ludów i wspólnoty interesów;
zawiści narodowe wygasają; równość uprawnień za-
ciera różnice między żydem i chrześcijaninem, i chętnie
oddajemy się już przewidywaniom powszechnego po-
koju. Charakter występków i zbrodni w społeczeństwie
również uległ zmianie; a jeśli w wielu duszach ludz-
kich zachwianie się religii narusza też zasady moral-
ności i sprawiedliwości, zakłócenie to jest zupełnie
przypadkowe: obyczaje kształtujące się poza wychowa-
niem i wpływami religijnymi przewyższają pod każdym
względem te, które wytworzyły kiedyś praktyki reli-
gijne i wiara w misteria. Ludzie uczciwi wedle norm,
które wytworzyła epoka współczesna, zaczynają być
bardziej współczujący, sprawiedliwi i dobrzy niż ludzie
uczciwi wedle norm katechizmu: można nawet zauwa-
żyć, że dewocja traktowana jest z uprzedzeniem jako
coś śmiesznego i nie zasługującego na szacunek. Różni-
ca między etyką chrześcijańską a świecką bije w oczy
zwłaszcza w ocenie wad ludzkich, tak rozpowszechnio-
nych wskutek sprzecznych skłonności naszej natury:
dla chrześcijan są to występki, dla niewierzących sła-
bości. W pierwszym wypadku grzechowi towarzyszy
prawie zawsze ohydny osad i hipokryzja; w drugim
grzech znajduje częściej usprawiedliwienie w lekko-
myślności oraz szczerej i naiwnej namiętności. Jakaż
różnica pomiędzy wolną, ale w pewnym sensie uzna-
waną za przyzwoitą miłością studenta i gryzetki
a wstrętną lubieżnością mnicha. Z jednej strony zmy-
słowość wzmożona przez sztuczną wstrzemięźliwość,
z drugiej — zbyt wcześnie rozbudzona miłość, poszu-
kujące się serca, uczucia, którym warunki społeczne
nie pozwalają się rozwinąć.
W ogóle, jeśli weźmiemy pod uwagę obyczaje jakie-
gokolwiek narodu, nie w dwóch przypadkowo wybra-
nych i zamkniętych w wąskich granicach epokach, ale
przez cały ciąg historii, to stwierdzimy wyraźną popra-
wę świadomości moralnej. Lubieżność i tytaniczna żar-
łoczność Rzymian, jońska zniewieściałość, rozpusta Azji
są już daleko za nami; charakteryzują nas cechy tak
szlachetne, jak rozpowszechnienie uczucia życzliwości
dla człowieka, głęboki szacunek dla jego godności, du-
ma, która nie ma nic wspólnego z germańską pychą
ani latyńską drapieżnością. Nasze przywary są mniej
potworne, mniej ekscentryczne; nasz epikureizm połą-
czony jest z większą wrażliwością i subtelnością; kłam-
stwo i perfidia w stosunkach handlowych zaczyna zni-
kać; i szczególna rzecz: najwięksi oszuści, jacy się ostat-
nio ujawnili, byli to przeważnie ludzie nie mający nic
wspólnego z przemysłem i handlem, agenci fikcyjnych
towarzystw, spekulanci giełdowi i rejenci.
Stała poprawa obyczajów poprzez liczne oscylacje
jest więc faktem postępu, faktem, którego ogólna przy-
czyna tkwi niewątpliwie w rozwoju rozumu i idei, sło-
wem: w koncepcji porządku. Otóż jakkolwiek trzeba by
było przełożyć prawo postępu nauki, aby otrzymać for-
mułę postępu moralnego, oczywistą jest rzeczą, że jak
wszędzie, tak i tu zjawisko wymaga racji, która by je
uczyniła zrozumiałym, i że tłumaczenie poprawy oby-
czajów postępem jest czymś równie dziecinnym jak
tłumaczenie zdrowia wzrostem.
466. Powiecie, że uwagi te są tak oczywiste, że można
było oszczędzić sobie trudu pisania ich; bo któż ośmie-
liłby się im przeczyć? — Jakkolwiek są to rzeczy tak
proste, to jednak Filozofia nigdy ich nie zauważyła;
a ponieważ nie potrafiła ich dostrzec, błąkała się w po-
szukiwaniach prawa postępu historycznego; nawet dziś
nasi najbardziej uczeni publicyści skłonni są brać opisy
i tautologie za formuły.
„Jeśli się usiłuje rozwiązać tego rodzaju problemy —
woła Ortolan 13 — łatwo jest wydać swój rozum na łup
miraży idealizmu. Z tych fantastycznych objawień
otrzymuje się jako najwyższe prawo ludzkości mylną
formułę, do której nagina się następnie kilka oddziel-
nych faktów, dowolnie wybranych z mrocznego często
bezmiaru historii. Tak wygląda postępowanie a priori.
„Od czasów neapolitańskiego filozofa Vico 14 i jego
ucznia Pagano aż do bliższych nam myślicieli, którzy
rzucili się w ich ślady i zgłębiają owe idee transcenden-
talne, nic innego w ogóle się nie robiło. Problem został
postawiony; uchyliło się kilka fałd zasłony; uchwycono
kilka elementów prawdy; lecz wszystko to było podpo-
rządkowane, a często zagubione w systemie olśniewa-
jących hipotez. Gdzie jest ten prosty i racjonalny łań-
cuch rozumowań; gdzie jest ten uchwytny i przekony-
wający dowód, wymagany zawsze przez naukę, który
by nam powiedział: Oto prawda; czy prawo zjawisk
zostało poznane?"...
Trudno byłoby krócej i dosadniej wyrazić to, czym
powinna być prawda; i wykazać braki jej poszukiwa-
czy. Lecz Ortolan wystąpił bezpośrednio po pisarzach
religijnych i symbolistach; przeto aczkolwiek zalecał
metodę eksperymentalną, musiał wejść na drogę my-
ślenia filozoficznego i po mistycyzmach i alegoriach
wiary obdarzyć nas sylogistycznymi abstrakcjami przy-
czynowymi.
Według Ortolana porządek kierujący rozwojem ludz-
kości wyraża się w czterech wielkich prawach koniecz-
nych i wiecznych: 1) Prawo „rodzenia": „Jest to zasada
przyczynowa, pojęcie rządzące inteligencją ludzką, któ-
ra ze szczebla na szczebel wznosi się ku nieskończo-
ności". — 2) Prawo „rozpowszechniania": „Jest to nieu-
stanna wymiana idei, zwyczajów, dobrych lub złych
uczuć między człowiekiem a człowiekiem, miastem
a miastem, ludem a ludem". — 3) Prawo „podobień-
stwa": autor powinien był powiedzieć prawo upodab-
niania, coś aktywnego zamiast pasywnego, ruch zamiast
bezwładności. Istotnie wedle Ortolana: „Prawo to idzie
w ślad za rozpowszechnianiem, zacierając stale różnice
i pracując w ciągu wieków nad niwelowaniem i jedno-
czeniem ludzkości". — 4) Prawo „postępu": „Prawo
ostatnie, prawo celowe... Rozpowszechnianie i podobień-
stwo darzą nas zarówno dobrem, jak i złem, zarówno
prawdą, jak błędem: przebiegają one ziemię i są raz
użyteczne, raz zgubne; to popychają naprzód, to ścią-
gają wstecz; lecz te przeciwstawne elementy są ma-
teriałem do dzieła doskonalenia ludzkości. Zło, błąd,
elementy przemijające, produkowane i reprodukowane
nieustannie w tysiącach form, upadają i nikną. Dobro,
prawda, elementy nieśmiertelne przeżywają każdą
ruinę, wyłaniają się stopniowo jeden po drugim, nagro-
madzają się i utrwalają w osiągniętych rezultatach".
Łatwo zauważyć, że system Ortolana sprowadza się
do analogii. Społeczeństwo, mówił J. B. Say 15, jest by-
tem zorganizowanym i żyjącym; ekonomia polityczna
stanowi jego fizjologię. Tak samo jak ruch witalny
przejawia, się w czterech następujących po sobie mo-
mentach: rodzeniu, asymilacji, wzroście, który jest jej
wynikiem, a następnie w pełnym i całkowitym rozwoju
władz i organów, tak i ludzkość — powiada Ortolan —
wielki Byt kolektywny, przebiega w każdym ze swych
przejawów przez cztery różne okresy: wylęganie lub
rodzenie, rozpowszechnianie, podobieństwo, doskonale-
nie lub postęp. Wszystko to jest na pewno niezaprze-
czalne; w dzisiejszych czasach tylko jakieś prowincjo-
nalne akademie odważają się jeszcze negować ruch. Ale
czy to są prawa? Czy zrozumieliśmy postęp dzięki te-
mu, że na nie oznaczonej linii historii postawiliśmy te
cztery tyczki?...
467. Bez postępu historia nie istnieje; więcej nawet,
historia nie jest niczym innym jak tylko postępem, to
znaczy sposobem, według którego dochodzi do skutku
wszelkie tworzenie. Te dwa wyrazy są synonimami,
kiedy się więc twierdzi, że postęp jest prawem historii,
<to tak jakby się mówiło, że historia jest prawem hi-
storii.
Wyłożenie praw Opatrzności, albo jak dziś mówi-
my — postępu, nie polega bynajmniej na tym, żeby
znaleźć formułę stosowalną do całości przedmiotu hi-
storii, jak to usiłowali robić Bossuet, Vico i inni; tak
rozumiana historia jest czymś niemożliwym, chimerą;
wyłożenie tych praw polega na tym, żeby w odniesie-
niu do każdej ze stron, czyli specjalności historii, po-
wiedzieć, w jaki sposób dokonuje się tam postęp, jaki-
mi środkami i wedle jakiego porządku. Niestrudzony
Ortolan może gromadzić fakty polityczne, prawne i in-
ne; może porównywać epoki i klimaty; może pokazy-
wać powolny i majestatyczny pochód społeczeństw,
a następnie rozklasyfikować wszystkie badane materia-
ły na cztery wielkie kategorie, będące zwięzłym wyra-
zem jednostajnego ruchu: nie osiągnie przez to, jak już
powiedziałem, nic więcej poza podziałem i chronolo-
gicznym uporządkowaniem swego materiału; oznaczy
w sposób konwencjonalny (ciąg logiczny — § 241) fakty
jeszcze nie zbadane, ale prawa dotyczące istoty tych
faktów pozostaną po tej pracowitej operacji najzupeł-
niej nieznane. „Rodzenie, rozpowszechnianie, podobień-
stwo, doskonalenie" — czymże są wszystkie te abstrak-
cje, jeśli nie etykietami służącymi do tego, aby w skró-
towej formie przypominać pewne analogie lub pewne
momenty trwania? Zastąpcie każdy z tych terminów
czterema nowymi synonimami, mnóżcie podziały i pe-
ryfrazy: ścigając alegorię, będziecie się zawsze obracać
w tym samym błędnym kole i po przebyciu olbrzymiej
drogi wrócicie dokładnie do tego punktu, z którego wy-
szliście, to znaczy do tego, że każda rzecz ma początek
i koniec w czasie, rozchodzi się w przestrzeni, i że po-
stęp jest formą historii. Ale prawa pozostaną ciągle nie
odkryte, a przecież tylko prawa mogą tę formę uczynić
zrozumiałą w każdym fakcie; zasadą przyczynowości,
którą posługuje się Ortolan, jest więc zupełnie
bezużyteczna.

§ II
W odniesieniu do organizacji prawa ekonomii
politycznej są prawami historii

468. Skoro mamy przy pomocy faktów stwierdzić


pewność nauki ekonomicznej, musimy studiować hi-
storię pod kątem widzenia pracy, to znaczy: 1) produk-
tu, wartości, tworzenia kapitałów, kredytu, wymiany,
pieniądza itp.; — 2) specjalizacji i syntezy pracy, koor-
dynacji funkcji, solidarności i odpowiedzialności pra-
cownika; — 3) podziału narzędzi pracy i repartycji pro-
duktów wedle zasługi i sprawiedliwości,
Pierwsza część tego zadania została wypełniona przez
pierwszorzędnego ekonomistę Blanąuiego16, auto-
ra Histoire de l'economie politiąue en Europę, depuis
les anciens jusąu'a nos jours. Dzięki temu znakomite-
mu dziełu wiemy, jak praca przekształcona w przemysł
oddziałuje na ekonomikę społeczeństw, wyzwala pro-
letariat, daje i odbiera bogactwo narodom, prowadzi
powoli do przymierza narodów i równości stanów, osa-
dza porządek publiczny i moralność na niezniszczalnej
podstawie, Będę powtarzał niezmordowanie, że takie
dzieła tysiąc razy lepiej odkrywają nam prawa historii
niż wszystkie pisma Bossuetów, Vico'ów, Monteskiu-
szów i masy innych filozofów. .
469. Ale skoro zaobserwowaliśmy już wpływ pracy
na społeczeństwo w zakresie produkcji i krążenia bo-
gactw, należy teraz prześledzić jej organiczne przejawy
w ruchach rewolucyjnych i formach rządu. Trzeba zo-
baczyć, czy te nowe fakty obalają, czy potwierdzają
wnioski wyprowadzone z teorii; czy system społeczny
i wszystko, co się w nim zawiera, religia, wojna, han-
del, nauki i sztuki itd., rzeczywiście określa się i kon-
stytuuje według praw organizacji, które opisaliśmy, czy
też jest z nim sprzeczny. Rezultatem tego badania bę-
dzie zbudowanie topografii ruchów ludzkości i rozpo-
znanie, do jakiego szczebla rozwoju doszła dziś cywi-
lizacja dzięki swej własnej energii i swoim prawom
„opatrznościowym". Społeczeństwo jest w trakcie two-
rzenia porządku: od pierwszego dnia wytyczyło ono
linię, której nie wolno nam bezkarnie przekraczać, któ-
rej kierunek i cel musimy obliczyć, jeśli chcemy kon-
tynuować i powodzeniem pracę rozpoczętą z natchnie-
nia samego Boga.
Nie mam najmniejszego zamiaru podejmować na na-
stępnych stronach zadania słynnego pisarza, którego
wymieniłem przed chwilą, ani tym bardziej pokazywać
mu, co powinien był zrobić: chcę tylko dla potrzeb mo-
jej tezy naszkicować pobieżnie drugą stronę interesu-
jącej historii.
470. Pierwotną formą społeczeństwa jest szczep,
to znaczy niezróżnicowane, identyczne, nie uporządko-
wane skupisko. Ważna rola niektórych naczelników po-
zwala zaledwie niejasno dostrzegać pierwsze zarysy ko-
lektywnego bytu, rządów królewskich, senatu. Żadnego
podziału pracy: każdy wytwarza wszystko sam i dla
siebie; poligamia panuje w rodzinie; żaden rys społecz-
ny nie ujawnia osobowości człowieka.
471. Powoli szczep ze względu na swoją liczebność
osiedla się nad brzegiem rzeki, w głębi wąwozu, na sto-
ku wzgórza i przywiązuje się do ziemi przez uprawia-
nie jej: osada ma miejsce centralne otoczone wokół fol-
warkami. Natychmiast zaczyna się rozwój życia indy-
widualnego i niemal jednocześnie pojawiają się główne
kategorie funkcjonariuszy, z których każda ma swoją
specjalność i swoją godność, juxta genus suum et spę-
dem suam: Król, Kapłan, Wojownik, Rolnik lub Pa-
sterz, Rzemieślnik, Kupiec i Niewolnik. W zależności
od położenia dodać trzeba Rybaka i Żeglarza.
Podział pracy dokonuje się więc początkowo przez
powstanie siedmiu czy ośmiu kategorii obejmujących
swym zasięgiem wszystkie przyszłe funkcje. Konstytuo-
wanie społeczeństwa, organizowanie pracy zasadza się,
jak zobaczymy, na tym, żeby iść za ruchem rozwojo-
wym tych kategorii, poznać ich charakter i tendencje
oraz sformułować ich prawa.
472. Zaledwie wydzieliły się te pierwotne funkcje,
a już zaczęły się utrwalać w pewnych rodzinach i stały
się ich udziałem: stąd kasty, które znajdujemy wszę-
dzie tam, gdzie społeczeństwo zrobiło pierwszy krok
poza barbarzyństwo, i które zależnie od okoliczności,
takich jak klimat czy geniusz rodowy, zyskują na prze-
mian przewagę, aż w końcu, za sprawą pracy, despo-
tyzmu lub wolności, pochłaniają jedna drugą i stapiają
się na nowo.
Kasta, instytucja z istoty swej przejściowa, była więc
w swoim czasie postępem... Ale już zamyka się księga
przeznaczeń. Interes dynastyczny i symbolizm religij-
ny kładą swą pieczęć na cywilizacji i powiadają jej:
Dalej nie pójdziesz. Zwierzę polityczne wzbrania się
przed dalszym wzrostem; zaczyna się wojna między ru-
chem a oporem. Według teologii hinduskiej kapłani wy-
szli z głowy Brahmy, wojownicy z jego piersi, rolnicy
z jego ud i ramion, rzemieślnicy z jego stóp; pariasi
byli niewątpliwie potomstwem ekskrementalnym tego
boga.
473. Podział społeczeństwa na kasty, pierwszy w po-
rządku czasowym, jest także pierwszym podziałem, na
którego pomysł wpadli twórcy utopii: wystarczy przy-
pomnieć republikę Platona i instytucje Salentum17.
Zauważymy w związku z tym, że rozwój myślenia filo-
zoficznego jest zupełnie zgodny z rozwojem zbiorowych
odruchów: jeśli ktoś chce, może to uważać za dowód
siły tradycji historycznych, ale dowodzi to także mo-
ralności filozofii.
474. Przebiegnijmy szybko pierwsze kategorie pracy,
tak dobrze uwydatnione w historii pod nazwą kast,
i spróbujmy przewidzieć przyszłość każdej z nich na
podstawie ich cech fizjologicznych.
Jednostka — król, na podobieństwo bytów wystę-
pujących w historii nauk przyrodniczych jako gatunek
i rodzaj zarazem, sam jeden stanowi kastę. I jak w ka-
stach funkcja stanowi własność dziedziczną, tak samo
i berło królewskie jest przedmiotem własności i dzie-
dziczenia. Ale ten wspaniały symbol kryje w sobie fakt,
że władza królewska obejmuje wiele kategorii funk-
cyjnych oraz stanowi warunek życia społecznego, cen-
tralizacji i jedności. Rządy królewskie od samego po-
czątku odkrywają nam to w sposób niedwuznacz-
ny.
Król — zasadniczy element ciągu, pierwiastek kie-
rownictwa i ruchu, serce i mózg społeczeństwa — po-
wstaje najpierw: potem przychodzą inne funkcje i gru-
pują się wokół niego. Władza królewska jest zaborcza
i zawistna, nie znosi żadnej rywalizującej władzy, zmie-
rza do suwerenności we wszystkim: jakże republikanie
mogli nie spostrzec, że to właśnie stanowiło warunek
postępu? Przed przystąpieniem do podziału pracy we-
dle kategorii trzeba było zapewnić zbieżność i harmonię
funkcji: w tym celu potrzebne więc było to, żeby król
uważany był za jedynego prawodawcę, jedynego na-
czelnika policji, dowódcę armii, jedynego właściciela,
kupca i przemysłowca, administratora i sędziego; żeby
przysięga wierności ojczyźnie i posłuszeństwa prawom
składana była na jego ręce; żeby rolnik od niego otrzy-
mywał swój pług, rzemieślnik swój przywilej, artysta
swój dyplom, sędzia swój mandat, żołnierz swój sztan-
dar, kupiec swój patent. Był to obraz uprzedzający to,
czego żądamy dziś my, reformiści — rzucając hasło:
„Organizacja pracy, solidarność, zabezpieczenie". W tym
przygotowawczym okresie zagadnienie monarchizmu
nie było bynajmniej zagadnieniem prawowitości: była
to kwestia życia, to znaczy kwestia siły.
475. Jedność i centralizacja — takie było posłannic-
two królów wśród gwałtów nie do zniesienia. Dzięki
Bogu, czas ich dobiega końca; lecz tylko ci oddali usłu-
gi ludzkości, którzy okazali się wierni jej charakterowi.
Niewybaczalną zbrodnią władzy królewskiej jest prze-
kształcenie ekspansywnej siły berła w pierwiastek bez-
władu i utwierdzenie się w zabójczym status quo przez
karygodny sojusz z potężnymi kastami. Najbardziej
ruchliwy i nowatorski monarcha był zawsze dla ludz-
kości najlepszy: świadczą o tym Karol Wielki, Ludwik
XIV i Napoleon. Kiedyś korony przywdziewało tylu
królów, ile szczepów budowało wioskę: historia mówi,
że Jozue obalił trzydziestu jeden królów. Najużytecz-
niejszym zajęciem królów jako właścicieli jest wynisz
czanie się przez konkurencję i pozostawianie na tym
stanowisku tylko producentów: niech pomocna im bę-
dzie Opatrzność!
Jeżeli więc ktoś za moim przykładem przeciwstawia
się rządom królewskim, musi pamiętać, że przed przy-
stąpieniem do ich obalenia należy odpowiedzieć na na-
stępujące pytania: Czy dzieło królów jest wypełnio-
ne? — Czy możemy bez ich pomocy zakończyć nasz
proces konstytuowania się? — W jakim stanie będzie
społeczeństwo, gdy skończy się suwerenność człowieka?
Ale nie przeklinajmy rządów królewskich, gdyż by-
łoby to przeklinanie samej ludzkości.
476. Formą organizacyjną rządów królewskich jest
hierarchia; zasadą ich jest władza, zarówno wtedy kie-
dy powołują się one na prawo boskie, jak i wtedy gdy
pochodzą z podboju czy z wyboru; ich podstawowym
atrybutem jest siła; ich cechą charakterystyczną jest
jedność i spontaniczność; ich dążeniem w sprawach
zewnętrznych jest podbój, a w sprawach wewnętrznych
zachowawczość.
Dla osiągnięcia celu rządów królewskich król przy-
właszcza sobie całość lub część władzy ustawodawczej,
administracyjnej i sądowniczej; ale niezależnie od spo-
sobu posługiwania się tą władzą, gdy zaczyna stanowić
ustawy, doznaje ograniczenia w administrowaniu i są-
dzeniu; im więcej wydaje przepisów, tym bardziej za-
ciska sobie pętlę na szyi; a kiedy przychodzi chwila,
że musi ustąpić pod groźbą popadnięcia w opozycję
przeciwko sobie, nie może tego uczynić na zasadzie
własnego wyroku; wtedy podmuch rewolucji kładzie
kres rządom królewskim, rzucając je w mroki wiecz-
ności.
477. Powiedzmy teraz, żeby już więcej do tego nie
wracać, czym miało być kapłaństwo, czym ono było
i czym jest.
Jako urzędnicy kultu, to znaczy symbolicznych i uro-
czystych ceremonii, które geniusz ludów ustanowił na
całej ziemi, aby przypominały wielkie idee Porządku,
Nauki, Cnoty i Przyszłości, księża mieli za zadanie
utrzymywać w ludzkich sercach szlachetne uczucia
i wielkie myśli, zachowywać tradycje, obyczaje, ducha
narodowego i występować jednocześnie w charakterze
żarliwych obrońców nauki, propagatorów, przyjaciół to-
lerancji i prawdy. Religia była tylko pewnym stanem
problemu kosmicznego i społecznego, a kapłaństwo —
ośrodkiem badań i najwyższej wiedzy: kapłaństwo mu-
siało kierować ruchem. To właśnie podpowiadał in-
stynkt pierwszym ludziom, dlatego modlili się do bo-
gów i słuchali przepowiedni; to właśnie wyrażała opa-
ska Aarona, symbol nauki i prawdy; funkcję tę speł-
niali przez pewien czas bramini, druidzi i bardowie,
piewcy bohaterów, doradcy królów, nauczyciele ludów.
Taka też była idea Chrystusa, kiedy założył swój Koś-
ciół, swoją Wszechnicę.
478. Ale stan kapłański, biorąc formę za treść, przy-
wiązuje się do obrzędu, narzędzia lub pozoru swej wła-
dzy, i nie chce już z tego zrezygnować; w cudownych
alegoriach, które powinien interpretować, widzi nad-
przyrodzone prawdy i pod groźbą bezbożnictwa narzu-
ca obowiązek wierzenia w nie; w końcu stawia się poza
społeczeństwem, staje się nieproduktywną i wyzysku-
jącą kastą, która raz jest w niewoli u królów, to znów
panuje nad nimi. Odtąd nie ma już lekarstwa: zbunto-
wana świadomość wypełnia posłannictwo kapłaństwa
poprzez innych ludzi; kapłanowi przeciwstawiony zo-
staje filozof. Dwa kolejne stany inteligencji wyznaczyły
dwie wrogie sekty i rozpoczął się śmiertelny pojedy-
nek między Filozofią a Religią. W walce tej zginęły
obydwie; lecz z płodnego łona Filozofii zrodziła się Nau-
ka, nieśmiertelna i promieniejąca, podczas gdy Religia
przeminęła bezpłodnie, przeklęta przez wiele ludzi.
Wszystkie funkcje, które miały być udziałem stanu
kapłańskiego, są obecnie zorganizowane poza kapłań-
stwem: ksiądz nie jest ani uczonym, ani artystą, ani le-
karzem, ani historykiem, ani politykiem, ani filologiem;
uniwersytet nie ma nic wspólnego z seminarium ani to
ostatnie z teatrem; ksiądz jest wyłączony ze wszystkich
dziedzin życia: czymże więc jest? — niestety, niczym.
479. Chciałbym, żeby księża, zamiast dopatrywać się
w tej pobieżnej krytyce ich stanu czarnej nienawiści
i fanatycznej bezbożności, skorzystali z niej i otwo-
rzywszy oczy na swoją sytuację ocenili całe niebezpie-
czeństwo swojej izolacji. Czy wyobrażają sobie, że gło-
szę koniec religii przez zamiłowanie do paradoksów?
Si pergama dextra defendi possent, etiam hac defensa
fuissent; tak, broniłbym religii, broniłbym sprawy księ-
dza przed epoką, gdyby religia miała jakąś ideę, gdyby
ksiądz był czymś; nie jestem jednak zdolny sprawić,
żeby obrazy przemawiały, a abstrakcje żyły.
Sytuacja kleru jest dziwna. Księża są funkcjonariu-
szami pobierającymi uposażenie, ale nie są funkcjo-
nariuszami publicznymi; ich mandat nie płynie z kon-
stytucji, lecz z innych źródeł; ich prawa nie są prawa-
mi kodeksu; ich naczelnikiem nie jest naczelnik pań-
stwa; ich usługi nie są opłacane tylko złotem, trzeba
im jeszcze na dodatek składać ofiarę z poglądów i su-
mienia.
Ale przejdźmy do porządku nad tą dziwacznością in-
stytucji i prerogatyw i zapytajmy: czy kapłaństwo wy-
pełnia jakąś normalną i użyteczną funkcję? Czy ksiądz
wykonuje jakąś specjalną pracę moralną i odpowie-
dzialną?
Przy każdym z tych pytań wzrasta zakłopotanie. Mó-
wi się, że księża pełnią urząd duchowny, onus angelicis
humeris formidandum; oto ich specjalność. Wykonują
swą pracę przez słuchanie spowiedzi, wygłaszanie ka-
zań, nauczanie katechizmu, odprawianie nabożeństw
i odmawianie brewiarza; to znaczy, że życie ich upływa
na wykonywaniu szeregu gestów pamiątkowych, pozo-
stałych po funkcjach, które utracili, funkcjach nau-
czania, kierowania sztuką i uprawiania^ literatury. To-
też zajęcia urzędnika kultu nie zaspokajają już żarłocz-
nej aktywności jego inteligencji, zanadto oświeconej do
zawodu, na który go skazano; potrzeba myślenia i dzia-
łania, która dręczy księdza, znajduje ujście w wynaj-
dywaniu uroczystości, w bigoteryjnych stowarzysze-
niach, w intrygach, przekupstwach, spekulacjach, ucz-
tach, a czasem w nadużyciach władzy lub rozpuście.
Prorok powiedział, że jeśli ksiądz zaniedba nawróce-
nia grzesznika i ten będzie zgubiony, to Bóg zażąda od
księdza jego duszy. Zgadzam się na taką teologię: księża
odpowiedzialni są za nasze zbawienie; ale jakże to —
przed Bogiem?... Ekonomia polityczna wymaga od pra-
cownika gwarancji skutecznej, zapewniającej już teraz
odszkodowanie, a tu się nam mówi o odpowiedzial-
ności, która niczego nie naprawi, odpowiedzialności po-
zagrobowej!
480. Wady instytucji kapłaństwa są najlepszym
wskaźnikiem środków, jakie należy przedsięwziąć, aże-
by włączyć Kościół do Państwa i zmierzać ostrożnie do
zniesienia kultów.
Nawyk posłuszeństwa i wierzenia wytwarza u księdza
poważne skostnienie władz umysłowych i wielką
bojaźliwość ducha. — Trzeba, żądając od każdego kan-
dydata na księdza dyplomu uniwersyteckiego, okazać
surowość przy egzaminie z filozofii. Poza czytaniem
filozofów nie widzę nic, co mogłoby wyzwolić rozum
i rozproszyć księżą apatię.
Drugą przeszkodę w sekularyzacji księdza stanowi
celibat. Trzeba opóźnić o dwa lata przystąpienie do
służby i ograniczyć trwanie ślubów do lat pięciu. Rzym
początkowo zaprotestuje, potem ustąpi, żeby się tylko
chciało i umiało wziąć do tego.
Kler izoluje się od społeczeństwa i dąży stale do zre-
konstytuowania się w kastę: stąd jego wieczne intrygi,
roszczenia i skryte manewry. Trzeba doprowadzić do
tego, żeby księży mianowali parafianie, trzeba uzależ-
nić ich bardziej od merostwa, a trochę mniej od bisku-
pa; związać ich z ciałem nauczycielskim i poprzez małe
inspekcje uczynić ich odpowiedzialnymi przed radami
miejskimi i rektorami. Wreszcie, skoro religia jest osta-
tecznie dobrem publicznym, trzeba zmusić ich do udzie-
lania ślubów i pogrzebów bez spowiedzi. W ten sposób
ksiądz stanie się obywatelem, człowiekiem wykształco-
nym, światowym i wcześniej czy później skorzysta ze
swobody zapewnionej mu przez czasowość ślubów, aże-
by stać się ojcem rodziny: wtedy będzie koniec z re-
ligią i kapłaństwem. Czy protestantyzm jest religią?
Czy pastorzy to księża?
481. Żołnierz jest czymś analogicznym do księdza.
Wojna jest faktem nienormalnym tak jak kult, faktem,
który z czasem zniknie; gdyby nawet ludziom zabrakło
woli, zniknie on wskutek siły ich środków, uczoności
ich przywódców i praw rozwoju ludzkości, które przy-
czynią się do tego.
Zawód wojskowego ma działy i specjalności, lecz
wszystkie specjalności wojskowe są tylko specjalnościa-
mi naukowymi i przemysłowymi. Robotnik rolny jest
w armii piechurem, stajenny kawalerzystą, a artyle-
rzystą jest chemik, mierniczy lub architekt. Podział
uprawnień podporządkowany jest wymogom bitwy.
Długa praktyka wykazała, że jeżeli dwie stutysięczne
armie mają się bić tak, żeby w ciągu godziny połowa
walczących została zabita, trzeba podzielić te armie na
kompanie, szwadrony, bataliony i kolumny, dowodzone
przez tyluż przywódców podporządkowanych jedni
drugim i wykonujących w mgnieniu oka rozkazy gene-
rała. Ten arytmetyczny ciąg posłużył do ustalenia żoł-
du i zasług jednostek: problem rozdziału uposażeń zo-
stał rozcięty niczym węzeł gordyjski szablą Aleksandra.
Dowodzenie armiami wymaga wielkiego geniuszu,
rozległych i różnorodnych wiadomości; pod tym wzglę-
dem nie zamierzamy nie doceniać wysokich kwalifika-
cji Vaubana18, Turenne'a 19 czy Bonapartego. Ale jeśli
pominąć naczelnego dowódcę, który jest zarazem admi-
nistratorem, dyplomatą, geografem, matematykiem itp.,
jeśli pominąć oficerów specjalnych broni i tych, któ-
rych ambicja skłania do studiowania filozofii swego
zawodu, to suma inteligencji potrzebna żołnierzowi jest
tak niewielka, że po pewnym czasie służby można u nie-
go zauważyć znaczne przytępienie władz umysłowych,
a zwłaszcza poczucia moralności. Zaledwie młody czło-
wiek, mieszczanin czy wieśniak, wstąpi do wojska, a już
zapomina o rodzinie, przyjaciołach, uczuciach i wierze-
niach: zmienił ojczyznę — mieszczanin jest jego wro-
giem, wieśniak niewolnikiem. Ręce jego oduczają się
pracować; w koszarowej atmosferze ubożeje rozum;
godność osobista wyradza się w tępą apatię, słabo
maskowaną aroganckim i brutalnym sposobem
zachowania
się. Kokietki, kobiety lubiące górować lub też wyposa-
żone w inne dziwaczne cechy chętnie na ogół poślu-
biają wojskowych: doświadczenie pokazało, że spośród
wszystkich mężów oni właśnie są najbardziej ulegli,
łatwi do prowadzenia i najmniej przenikliwi. Mitologia
utrwaliła tę obserwację w alegorii: „Mars był zawsze
przyjacielem Wenery". Zwróćcie uwagę, że poeta nie
mówi, iż był przyjacielem Pallady lub Junony, tylko
przyjacielem Wenery: nie wymaga to komentarzy.
Do utrzymania armii potrzebna jest aprowizacja, do-
stawy: wiadomo, co należy sądzić o rachunkowości woj-
skowej, począwszy od ksiąg kaprala w kuchni, a skoń-
czywszy na buchalterii ministra. Wszystko tam jest
przedmiotem spekulacji: ubranie, bielizna i obuwie,
żywność, pasza, amunicja, szpitale. Jakaż może być mo-
ralność żołnierza w obliczu tylu kradzieży, głośnych
nawet wśród klasy przemysłowców, którzy bywają na-
rzędziem lub wspólnikami spekulantów?
483. Rozkładowy wpływ żołnierskiego zawodu działa
nie tylko na jednostki: oddziaływa również na gospo-
darkę społeczną, zagrażając jej porządkowi i istnieniu.
Dzieła ducha wojskowego można poznać z daleka po
rozbitej ziemi, zahamowaniu płodności, zarazie. Do-
dajcie do tego, że każdy wielki wojownik był ciemięzcą
swego kraju albo miał w tym kierunku skłonności. De-
prawacja charakteru żołnierzy oddaje wspaniałe przy-
sługi planom ambitnego dowódcy. Gdy w latach 92 i 93
La Fayette i Dumouriez20 chcieli ruszyć przeciwko
Konwentowi, armia, która ich kochała, opuściła ich:
składała się bowiem z poborowych, a ci byli obywate-
lami. W kilka lat później Bonaparte, łamiąc konstytucję
i uzurpując sobie wszystkie władze, miał za wspólników
bohaterów spod Arcole i Marengo: ich uczucia
obywatelskie miały już czas się zużyć.
W kolizji między władzą a ludem na próżno liczyło-
by się na inteligencję bagnetów: nie ma inteligentnych
bagnetów poza bagnetami gwardii narodowych, toteż
rządy dynastyczne nie chcą ich. Ta niechęć wskazuje
nam niebezpieczeństwo i środki zaradcze jednocześnie.
Niech w przyszłości każdy obywatel będzie żołnie-
rzem; niech niestała gwardia narodowa zajmie miejsce
armii stałych; niech czas służby wojskowej będzie skró-
cony o trzy czwarte; niech z ćwiczeniami wojskowymi
łączą się prace przy zalesianiu, karczowaniu, kanali-
zacji itp. (§ 531); niech gwardie miejskie i gwardie nie-
stałe konkurują ze sobą w służbie wewnętrznej; niech
gwardie te bratają się ze sobą nieustannie.
Duch lat 1793 i 1830 był zapowiedzią tej reformy:
jaki to demon rwie ciągle wątek naszej równości? Sły-
szę, że deputowani nasi boją się Bastylii: niech więc
przerobią prawo poborowe!
484. Jak religia i wojna są niczym dla nauki i rozu-
mu, tak dla kapłaństwa i armii nie ma miejsca w po-
rządku politycznym. Rodząc się, społeczeństwo przy-
nosi ze sobą na świat pewne instytucje nienormalne,
a jednak konieczne; porównuję je chętnie do owych
mlekonośnych narządów, które ukazują się na korzon-
ku roślin w okresie kiełkowania i które wysychają
i obumierają, gdy tylko roślina podrośnie. Rola żołnie-
rza i księdza dobiega końca: zanim jednak będziemy
dziękować Bogu za ten postęp, starajmy się nań za-
służyć.
485. Nie powiem wiele na temat innych kast albo ka-
tegorii pracy, gdyż krytyka ich funkcji powinna znaleźć
miejsce gdzie indziej. Zwrócę tylko uwagę na to, że
funkcje rolnicze, przemysłowe i handlowe organizują
się jedynie poprzez rząd, to znaczy przez to, że stają
się funkcjami władzy zwierzchniej (§ 444), i upodob-
niają się do funkcji politycznych we właściwym tego
słowa znaczeniu (§§ 494, 506—508).
W Rzymie, Sparcie, Palestynie i w ogóle w krajach,
gdzie panowała równość, władzę miała kasta rolników,
czyli właścicieli ziemi, tożsama z kastą szlachty, czyli
wojowników. Kasta ta wysoko ceniła kapłaństwo i kró-
la, a pogardzała przemysłem, który pozostawiony był
niewolnikom. Lecz ta nadrzędna władza sprawowana
przez własność ziemską nie była bynajmniej wynikiem
organizacji rolniczej, skutkiem zjednoczenia rolników
i zabezpieczenia własności: była to po prostu preroga-
tywa, która przypadała w udziale pewnym ludziom
o wspólnych zwyczajach, ale poza tym niezależnym od
siebie i nie stowarzyszonym. Senat rzymski, złożony
całkowicie z wieśniaków, nigdy nic nie zrobił dla zor-
ganizowania rolnictwa i scentralizowania terytorium:
przedmiotem praw agrarnych, proponowanych przez
trybunów, było nadanie ziemi tym, którzy jej nie mieli;
nie dotyczyły one w żadnej mierze skonfederowania
pracy i zapewnienia produkcji. Słowem, rolnictwo ni-
gdy nie weszło w Rzymie w zakres zainteresowań
rządu, i to była główna przyczyna rozkładu i upadku
rzymskiego imperium.
486. Podczas gdy jedne ludy stawiały na pierwszym
miejscu bogactwa ziemi, drugie zajmowały się wyłącz-
nie handlem i przemysłem. Ateny, Tyr, Kartagina, Da-
maszek były wielkimi warsztatami, w których państwa
szlacheckie, takie jak Sparta i Rzym, oparte na rol-
nictwie i zorganizowane dla wojny, musiały zaopatry-
wać się w produkty, których ziemia nie dostarczała;
były one uważane za ludy służebne. Górująca kasta
stanowiła w mieście ustawy i utrzymywała się tu jesz-
cze u władzy, łecz konkurencja przemysłowa, dzieląc
interesy, stała się źródłem niezgody, podobnie jak się
to przydarzyło o wiele później włoskim republikom.
Zawiść w interesach niszczyła Kartaginę bardziej niż
armie rzymskie: był to przejaw tego, że przemysł w tej
republice, tak jak rolnictwo w Rzymie, nie mógł nigdy
stać się elementem politycznym, przedmiotem admini-
strowania i rządzenia.
487. W ten sposób natura tworzy obszerne działy,
wielkie kategorie, następnie różnicuje te pierwotnie
ukształtowane twory i specjalizuje je w nieskończoność.
Król, jak legenda, streszcza w sobie wszystkie funkcje
związane z prawodawstwem, administracją, sądownic-
twem i obroną; kapłaństwo kryje w sobie reakcyjne za-
rodki filozofii, elementy nauki i sztuki; w kastach rol-
ników i rzemieślników pokazują się niezliczone formy
produkcji rolnej i przemysłowej. Historia Ludzkości nie
jest niczym innym jak przygotowaniem i syntezą tych
elementów.
488. Lecz wobec tego, że konstytuowanie się społe-
czeństwa dokonuje się przez nieprzerwane łączenie się
różnych specjalności pracy z ciałem politycznym,
a przyciąganie rozchodzi się od środka w kierunku ob-
wodu koła, organizm społeczny przedstawia początko-
wo obraz piramidalnie uporządkowanego ciągu, którego
szczyt zajmuje książę, a podstawą jest proletariat. Pi-
sarze polityczni w ten sposób pojmowali zawsze rządy
w społeczeństwie i stosunki między obywatelami. Ten
złudny pogląd, który dziś jeszcze panuje wśród mężów
stanu, wśród ludu, a nawet wśród teoretyków, unie-
możliwia projekty jakichkolwiek reform, a nawet czyni je
czymś sprzecznym; władzę doprowadza nie
uchronnie do despotyzmu i podnosi przeciwko niej
szemrania ludu. Ale iskra przebiegła już tę materię
organiczną; głos równości rozprasza złudzenia; ludzie
zaczynają rozumieć, że życie nie może powstać z figury
sylogistycznej (§ 120), że jest ono wynikiem syntezy
i równowagi.

§ III

Rozwój społeczeństwa pod wpływem praw


ekonomicznych

489. Dla przekształcenia religii i wojska w instytucje


użyteczności publicznej, instytucje przyszłości, bez
pogwałcenia świadomości i narażenia bezpieczeństwa
Państwa, należy — jak powiedzieliśmy — natchnąć
nowym duchem kler i armię, nadać im społeczny cha-
rakter; trzeba je zanurzyć w społeczeństwie. Otóż je-
żeli obejdziemy się w sposób analogiczny ze wszystki-
mi funkcjami, dzieląc jedne, precyzując i określając
drugie, i wrzucając wszystko do tygla praw ekonomicz-
nych, to wydaje się oczywiste, że:
1) Funkcje społeczne wyjdą z tej krytyki czyste, pra-
widłowe, gotowe do działania, i pozostanie tylko do zro-
bienia zebranie ich w całość,
2) Dzięki tej metodzie pozostaniemy stale na linii
tradycji i postępu, tak że przejście i organizacja będą
dla nas terminami równoznacznymi.
3) Jak teoria ciągów dała nam przez podział i synte-r
zę pracy miarę porównawczą zdolności, tak samo da
nam jeszcze miarę postępu przez nieustanne określanie
funkcji.
4) Wreszcie, skoro będziemy znali istotę, granice i od-
powiedzialność każdej funkcji, będziemy mogli położyć
fundament pod ostateczną jurysprudencję.
Odtąd jest to zadanie ekonomii politycznej. Porządek
społeczny nie jest kwestią arbitralnych kombinacji, od-
dalonych od utartych szlaków i pozbawionych prze-
szłości historycznej; tkwi on w przykładach i pamiąt-
kach przeszłości; a przede wszystkim tkwi w teraźniej-
szości. Wystarczy jeden jedyny argument, żeby przy-
prawić o zmieszanie wszystkich wynalazców utopii
społecznych: „A wasi poprzednicy, przodkowie?... Po-
każcie, jaki stopień pokrewieństwa łączy was z obecnym
społeczeństwem?..."
490. Na pierwszym szczeblu rozwoju społecznego
specjalności naukowe i przemysłowe pozostawały w
obrębie kasty; funkcje publiczne należały niepodzielnie
do króla. W języku hebrajskim „królowanie" i „sądze-
nie" są synonimami. Język grecki wyraża tę samą ideę
słowami o ogólniejszym jeszcze znaczeniu: Homer na-
zywa królów poimenas laon, kosmetoras laon, pasterza-
mi, budowniczymi narodów, co zakłada władzę abso-
lutną albo lepiej — niepodzielną. W czasach wojny tro-
jańskiej Grecja miała tylko królów i kasty; powiadają,
że homerydzi rozpoczęli zatarg filozofii z kapłaństwem.
Pod niebem Germanii sprawy przebiegały nieco ina-
czej. Naczelnicy mieli tylko wojskowe prerogatywy: ich
królewskość sprowadzała się tylko do tego, że w dniu
bitwy kroczyli na czele wojowników. Poza tym
o wszystkim decydowało ogólne zgromadzenie; znaczy
to, że w tych gromadach ludzi nic nie było zorganizo-
wane. Lud był tam tym, czym gdzie indziej był król,
to znaczy stanowił ustawy, administrował, wydawał
wyroki, wykonywał je, regulował wszystko na podsta-
wie obyczajów i przepowiedni. Otóż jeżeli władza jest
niepodzielna, to niezależnie od tego, czy suwerenem
jest lud, czy monarcha, nie ma żadnych funkcjonariu-
szy, żadnych organów, a więc żadnej organizacji. Mo-
narchia i demokracja różnią się tylko swoją zasadą,
a poza tym we wszystkim są podobne; są to raczej ce-
chy charakterystyczne rasy niż różnice polityczne.
491. Tylko konieczność sprawiła, że społeczeństwo
wyszło z tego stanu niepodzielności i że załamała się
jedność władzy; genialne pomysły na nic się tu nie
przydały.
Powiedzmy, że jeden człowiek ma sprawować rządy,
sądownictwo i administrację wśród szczepu liczącego
dwa do trzech tysięcy dusz, albo że ten szczep ma się
zbierać w określony dzień, wybrać sobie przewodniczą-
cego i sam decydować o swoich sprawach; jak dotąd
rzecz jest jeszcze możliwa. Ale jeżeli zwiększycie lud-
ność dziesięciokrotnie, stokrotnie, to będziecie musieli
w pewnej proporcji pomnożyć suwerena. Jest bowiem
rzeczą równie niemożliwą, żeby sto tysięcy ludzi obra-
dujących codziennie nad swoimi sprawami publicznymi
i prywatnymi sprawowało niepodzielną władzę, jak
i żeby jeden człowiek, król tych stu tysięcy ludzi, speł-
niał wszystkie funkcje rządzenia.
Trzeba więc scentralizować, a zarazem pomnożyć su-
werena. Otóż pomnożenie to może się dokonać na dwa
sposoby: 1) albo wedle ekonomicznego prawa podzia-
łu, specjalizacji i ciągu, przez rozczłonkowanie; 2) albo
też wedle zasady feudalnej przez rozbicie (§ 416, 417).
492. Nie ma nic bardziej trywialnego jak wyłożenie
podstawowego prawa organizacji politycznej; nie ma
nic bardziej przestarzałego jak zasada podziału władz;
a jednocześnie nie ma na świecie nic, co realizowałoby
się tak powoli i mozolnie. Ile to wieków upłynęło, za-
nim szczep wytworzył nie patriarchę, vir gregis, ale
króla? Nikt nie umiałby tego powiedzieć; dla każdego
ludu historia zaczyna się w chwili powstania władzy
królewskiej — do tego momentu nie ma dla człowieka
ani ruchu, ani trwania, nie ma idei i nie ma pamięci.
Społeczeństwo jest w stanie embrionalnym: tyle tylko,
że nie śpi.
Kiedy się wreszcie ukonstytuuje organ centralizują-
cy, długie wieki upłyną jeszcze na działaniu po omacku.
W tak wielkich monarchiach jak Egipt, Persja, Asyria,
które tak wcześnie zjednoczyły pod jednym berłem
niezliczone szczepy, podział władzy istniał tylko dla ra-
bunku albo był czystą dziecinadą. W Babilonii urzędy
publiczne pochodzące od władcy podzielone były nastę-
pująco: był wielki wezyr, kapitan gwardii, przywódca
eunuchów, przywódca podczaszych; poborcy podatków,
magowie i historycy; wreszcie inspektorzy ziemscy.
Satrapowie, podobnie jak paszowie, reprezentowali suł-
tana w prowincjach. Nie było zresztą żadnych różnic
we władzach ani też żadnej ustalonej granicy. Starcy,
poważani dla swej domniemanej mądrości, czuwali nad
obyczajami i prowadzeniem się obywateli; wykrywali,
sądzili i karali zbrodnie i występki.
493. Toteż te wielkie twory były niezwykle kruche.
Trzeba bowiem uważać za pewnik to, że siła jakiegoś
państwa, jeżeli będziemy abstrahować od jego wiel-
kości, nie zasadza się na liczności i hierarchii urzędni-
ków; siła ta tkwi w ich specjalizacji, niezależności, od-
powiedzialności, w proporcjonalności ich liczby; tkwi
ona zwłaszcza w koniecznym i naturalnym powstaniu
urzędników jako instytucji. Monarchie wschodnie
utrzymywały tyluż synekurzystów, dworzan i błaznów,.
co i nasza konstytucyjna Francja; ich armie skarbowe
wcale nie ustępowały naszym; prawo miecza sankcjo-
nowało w razie potrzeby wolę monarchy; nie brako-
wało wielkich dygnitarzy tworzących świtę jego do-
stojności. Lecz cały naród, podzielony na kategorie pro-
dukcyjne i urzędnicze, który powinien był być zarazem
•podmiotem i przedmiotem rządzenia, tworzyć jedno
ciało złożone z nerwów, ścięgien i organów, był bierną
i niespoistą masą, utrzymującą się w całości tylko dzię-
ki terrorowi książęcemu oraz interesom i wierności
książęcych urzędników.
Nie będę rozszerzał tego wywodu opowiadaniem
o stosunkach egipskich, chińskich, hinduskich, perskich
czy innych; wiedza w tym zakresie dostępna jest dla
każdego; wystarczy tu tylko wskazać, pod jakim kątem
widzenia powinniśmy studiować historię. Aczkolwiek
podział władzy w starożytnych monarchiach był w
swych początkach bardzo ograniczony i skażony błę-
dami, to jednak był zgodny z głównymi zasadami nauki.
Zbyt słaby dla skonsolidowania tak wielkich mas, spra-
wiał on, że centrum państwa przenosiło się z jednego
miejsca na drugie; to właśnie było przyczyną płyn-
ności wschodnich monarchii, które po kolei łączyły w
jedną całość te same narody i których zasadniczy błąd
wyrażają dobrze znane słowa: chaos, rudis indigestaąue
moles.
494. W Grecji, kraju demokratycznym, panował ten
sam system podziału władz, ten sam podział potęgi su-
werena. Ograniczmy się do Attyki.
Po śmierci Kodrusa lud nie chciał już uznawać inne-
go władcy poza sobą samym. „Wszyscy Ateńczycy są
królami" — woła entuzjasta grecki Ajschylos. Ale
wszyscy ci królowie nie mogli sprawować władzy; po-
I rzebne były dwie rzeczy, podział władzy i odnowa
urzędów. Z kolei dla przeprowadzenia prawidłowego
podziału kolektywnej władzy królewskiej Ateńczyków
potrzebna była jeszcze jedna rzecz: wyłonienie z ludu,
wyspecjalizowanie i określenie pewnej jedności, ko-
lektywnej, że ośmielę się tak rzec, osoby.
Wybierał więc lud co roku pięciuset obywateli, któ-
rzy skupiali w swych rękach całą władzę polityczną na
podstawie bezpośredniego upoważnienia. Tych pięciu-
set wybranych dzieliło się następnie na dziesięć klas,
zwanych „prytanie", z których każda składała się
z pięćdziesięciu członków: każda prytania rządziła pań-
stwem przez trzydzieści pięć dni. — Spośród tych pięć-
dziesięciu miesięcznych władców wybierano w drodze
losowania dziesięciu, których nazywano „proedros",
czyli przewodniczącymi; spomiędzy tych dziesięciu wy-
bierano siedmiu, którzy dzielili pomiędzy siebie dni
tygodnia. Ten, któremu przypadał dzień bieżący, nazy-
wał się księciem lub naczelnikiem. W taki oto sposób
poprzez kolejne wybory wyłaniano jedność monarszą.
Lecz wybrany w ten sposób, przez pięć kolejnych
głosowań, książę nie posiadał już całej władzy: byłoby
to za wiele na jednego człowieka, i Ateńczycy nie by-
liby z tego zadowoleni. Każda z pozostałych dziewięciu
prytanii mianowała „archonta", czyli ministra: pierwszy
był „poliarchą", prefektem miasta; drugi — „królem",
zajmującym się religią; trzeci — „polemarchą", mi-
nistrem wojny; sześciu pozostałych — „tesmoteci", pra-
wodawcy, tworzyli rodzaj rady państwa, której zada-
niem było tworzenie i rewizja ustaw. Poliarchą podpo-
rządkowany był „areopagowi", specjalnemu trybunało-
wi ustanowionemu dla pewnych spraw politycznych
i karnych.
Urzędom tym podlegała cała masa niższych urzędni-
ków obarczonych funkcjami policyjnymi i nadzorczy-
mi. Właśnie w Atenach policja po raz pierwszy chyba
oddzieliła się wyraźnie od wymiaru sprawiedliwości.
Pomimo tak licznego personelu administracyjnego
i takiej masy urzędów ważne decyzje należały jednak
ostatecznie do zgromadzenia ogólnego: lud zachował
inicjatywę w rządzeniu, a urzędnikom swoim pozosta-
wił tylko poszczególne zadania wykonawcze.
495. Wady takiej organizacji są jaskrawo widoczne:
z jednej strony zbyt wielka ilość i nadmierna zmienność
tych pogmatwanych, źle odgraniczonych od siebie
funkcji oraz brak odpowiedzialności, z wyjątkiem
funkcji związanych z majątkiem publicznym, z którego
każdy miał prawo żądać rachunków; z drugiej zaś —
zupełny brak instytucji, które wiązałyby ze sprawami
publicznymi handel i przemysł.
Lud ateński, czuły na punkcie nadużycia władzy, nie
umiał ani rozdzielić tej władzy w sposób korzystny dla
swoich interesów, ani wykonywać jej kolektywnie.
Każdy chciał tam być funkcjonariuszem publicznym,
każdy chciał żyć na koszt skarbu: żeby zaspokoić tyle
ambicji, trzeba było jakoś rozdrabniać władzę i zmie-
niać co chwila urzędników; doszło do tego, że obywa-
telom nie zajmującym żadnych stanowisk płacono od-
szkodowanie za udział w zgromadzeniach agory. Prze-
mysł uważano za zajęcie niegodne wolnego obywatela;
życie z własnej pracy traktowane było jako hańba,
z której wszyscy na wyścigi oczyszczali się przez przy-
właszczanie sobie grosza publicznego i głosowanie za
konfiskatami, podatkami, zaborczymi i rabunkowymi
wojnami, z których grosz ten napływał.
Nie potrzeba było wielu lat, żeby Grecja doczekała
się owoców swoich instytucji politycznych i doświad-
czyła ich żywotności. Od czasów Solona, którego wiek
uważam za środkowy okres legislatur greckich, do
śmierci Aleksandra nie upłynęło więcej niż dwieście
pięćdziesiąt lat; w dodatku ten krótki okres czasu obfi-
tował w różne przemiany i rewolucje. Po podziale kró-
lestwa macedońskiego Grecja ustabilizowała się dopie-
ro pod wpływem rzymskiego oręża. Helleńska centra-
lizacja, tak dobrze zapoczątkowana przez Filipa, została
zaprzepaszczona na zawsze po śmierci Aleksandra: było
to może największe nieszczęście, jakie kiedykolwiek
spotkało świat.
496. W Rzymie podział władzy dokonuje się z ma-
jestatyczną powolnością i z długimi przerwami. Władza
forum rozwija się w miarę, jak ager romanus rozciąga
się stopniowo na zwyciężone kraje. Władze pochodne
układają się jedna na drugiej jak złoża granitu. Ten
okres porodu politycznego trwał niemal tysiąc lat, od
konsulatu Juniusza Brutusa 21 aż do upadku zachodnie-
go cesarstwa.
Po usunięciu Tarkwiniusza 22, kiedy terytorium Rzy-
mu nie wykraczało poza piętnasty słup milowy, wszyst-
kie funkcje polityczne spełniali kolejno lub łącznie
konsulowie przy pomocy doradców czy asesorów, któ-
rzy nie dzielili z nimi władzy. Podział władz, wywołany
niewolnictwem plebsu, był nieustanną przyczyną zabu-
rzeń w republice i zawiści. Zresztą system, który się
tam przyjął, był taki sam jak w Azji i Grecji: początko-
wo część funkcji administracyjnych przeszła z konsu-
lów na kwestorów; następnie, po długim okresie czasu
pokazali się trybunowie, którzy reprezentowali lud
wobec arystokratycznych rządów i którzy, podobnie
jak u nas parlament, mogli inicjować pewne ustawy.
Wkrótce trybunowie zażądali i otrzymali władzę mia-
nowania edylów, specjalnych urzędników obarczonych
funkcjami policyjnymi i pracami publicznymi, którzy
później stworzyliby pełną organizację społeczeństwa,
gdyby handel i przemysł zaliczony został do „uczci-
wych" \ cywilizacyjnych czynności. Nieco później po-
jawili się cenzorzy, których głównym zadaniem była
gospodarka publiczna, statystyka, finanse, ruch lud-
ności, obyczaje i podatki. Ostatnim wreszcie rozczłon-
kowaniem władzy konsulów było pozbawienie ich
funkcji sądowniczych i powstanie instytucji pretorów.
Pomijam podział ludności na kurie, działalność comitia,
kompetencje zgromadzenia ludowego i senatu i całą
masę niższych urzędów. Nie piszę przecież historii po-
równawczej systemów politycznych; szkicuję tylko
zarys tej wspaniałej nauki.
497. A więc jak na Wschodzie i w Grecji tak i tutaj
uwagę ekonomisty przyciąga niezmienna tendencja spo-
łeczeństwa do konstytuowania się najpierw w postaci
ciała politycznego, do wytwarzania zewnętrznych orga-
nów zachowania i centralizacji pod nazwą „magistra-
tów", zanim społeczeństwo rozwinie się wewnętrznie
jako ośrodek produkcji i konsumpcji. Niechże więc ci,
którzy wskutek fatalnego błędu aż nadto usprawiedli-
wionego niewątpliwie dążą obecnie do przeprowadzenia
reformy socjalnej przed reformą polityczną, zdadzą so-
bie sprawę z tego wielkiego prawa historii, jeżeli potra-
fią. Wschodni despotyzm pięć czy sześć razy odradzał
się z popiołów, by wreszcie upaść wskutek braku po-
działu władzy; demokratyczna Grecja zginęła wskutek
nadmiaru władz, a także wskutek pogardy dla upra-
wiania przemysłu; Rzym republikański i cesarski zgi-
nął, gdyż po stworzeniu silnej hierarchii urzędniczej
zatrzymał się przed własnością kwirytów, latyfundia-
mi, niewolnictwem i lichwą i nie potrafił objąć gospo-
darką państwową rolnictwa, przemysłu i handlu.
Wszystko to jest niewątpliwie prawdą; ale też wszędzie
widzimy, że porządek polityczny pojawił się najpierw,
że był wstępem do stworzenia porządku przemysłowe-
go 23. Wreszcie przychodzi ta chwila, do której my
właśnie dochodzimy, kiedy wydaje się, że forma
zewnętrzna społeczeństwa nie może już doznać żadnych
zmian, ponieważ ostateczne wykończenie tej części bu-
dowli zależy od opracowania przez naukę formy no-
wych organów, roli, jaką one mają spełniać, i miejsca,
jakie mają zajmować. Ale kiedy nauka dokona już tego
opracowania, impuls musi być jednak nadany z góry,
a rozkwit władz wewnętrznych musi być poprzedzony
rewizją władz zewnętrznych.
498. Z rozwoju instytucji możemy czerpać inne
jeszcze nauki, tym bardziej cenne, że pokazują nam,
iż prawo ciągu przewodzi sile twórczej i kieruje
przeznaczeniem poprzez kunsztowne przemiany.
a) Zauważmy najpierw powolność postępu. Porządek
nie tworzy się u ludzkości za jednym zamachem: two-
rzy się on stopniowo, każdy organ zostaje wypróbowa-
ny we wszystkich kombinacjach. Wzlot cywilizacji raz
jest szybszy, raz powolniejszy, ale żadne przejście nie
zostaje pominięte. A ileż jest przeszkód do pokonania!
Ile raf do wyminięcia! Ilu próbom trzeba się poddać!
Jak przerażające są straty w ludziach! Jakie wahania
i śmiertelny strach w społeczeństwie! Ruch organiczny,
zaledwie przekazany szczepom pierwotnym, ustaje
u większości, koncentruje się wokół Morza Śródziemne-
go i ciągle zmienia ognisko. Azja, Afryka, Grecja, Italia
dzierżą po kolei berło filozofii i sztuki, a życie opuszcza
je po kolei: umierają z wyczerpania i wracają do barba-
rzyństwa. Od czasów reformy Niemcy wstrzymały już
swój pochód; Anglia obawia się iść dalej naprzód;
Francja, wyczerpana pięćdziesięcioletnim marszem,
chce już zawrócić z drogi, jak się zdaje. Przywódcy na-
rodów wydali skrytą wojnę ideom; jak średniowieczni
magowie królobójcy, chcą oni rzucić zaklęcie na ducha
przez zawiązanie węzła na nitce. Tak bardzo człowiek
boi się ruchu; tak lubi spoczynek wśród swych ciasnych
myśli, uśpienie w gnuśności! Oh, nie oskarżajmy na-
szych ministrów bardziej niż siebie samych: kimkol-
wiek jesteśmy, wzdychamy potajemnie do status quo
naszych utopii. Ale boska siła wciąga nas wszystkich
w ten sam wir; a pogląd każdego z nas jest jak tchnie-
nie nieskończonego umysłu, który pędzi okręt ludzkości
po oceanie wieków.
499. b) Wszystkie społeczeństwa, jakie ukazały się
na ziemi, stworzyły pewien porządek, jakiś system
administrowania i rządzenia. Był porządek u Kreteń-
czyków, tych pederastycznych komunistów, „leniwych
brzuchów" i „niegodziwych bydląt", jak mówił Apostoł.
Republika ich wydała się tak piękna Likurgowi, że
wziął ją za wzór dla swojej. Był też porządek w tej
Sparcie, którą Platon udoskonalił w utopii, a której
mieszkańcy równie dzielni, silni i wstrzemięźliwi jak
pierwsi Rzymianie nie potrafili ani podporządkować
sobie i scentralizować Grecji, ani zachować własnych
cnót. Rząd samego papieża jest uporządkowany, a to na
podstawie jałmużny, w oczekiwaniu na śmierć z nędzy
i głupoty. Nigdy w żadnym kraju nie było zupełnego
braku porządku; obraz zaś naszej centralizacji, równo-
wagi władz i hierarchii administracyjnej jest na pewno
godny podziwu; mówię to z większą szczerością, niż
może ktoś przypuszczać.
Dlaczego więc u dawnych ludów społeczeństwo, za-
miast rozwijać się stale, ginęło? Dlaczego cierpi ono
jeszcze w czasach współczesnych? Dlaczego nie sądzi-
my, że jesteśmy u kresu rewolucji? Jeśli nie dlatego,
że porządek społeczny był zawsze nienaturalny, że za-
równo u starożytnych, jak i u nas system polityczny
był zawsze dziełem sztuki, nie zaś nauki, że cywilizacja
nasza oparta jest na przesądzie, a nie na właściwych
człowiekowi prawach, jeżeli nie z tych powodów, to
dlaczego?
Społeczeństwa religijne opierały się na symbolu; spo-
łeczeństwa wojujące zorganizowane były dla podbo-
jów; społeczeństwa komunistyczne były zaprzeczeniem
wolności indywidualnej; społeczeństwa arystokratycz-
ne — zaprzeczeniem równości cywilnej; społeczeństwa
hierarchiczne oparte były na przewadze kapitału i po-
gardzie dla pracy — były to układy sztuczne
(§§ 232, 233), a w konsekwencji systemy nienormalne
i przejściowe.
500. Poza religią i wojną, poza wspólnotą i nierów-
nością jest jeszcze jedna nieprawidłowość społeczna,
której nie możemy pominąć milczeniem: mam na myśli
trybunały karne. Instytucje powołane w celu represji
są podobnie jak zbrodnie i występki, które czynią je
czymś koniecznym i usprawiedliwionym, zorganizowa-
ne w sposób sztuczny i są faktami przeznaczonymi do
obalenia lub raczej faktami przemijającymi: dowodzi
nam tego teoria faktów nienormalnych (§§ 308—311).
Dramat sądowy w takiej postaci, w jakiej rozgrywa
się przed naszymi oczami obecnie, po długim szeregu
udoskonaleń i reform, z których większość pozostawia
wiele do życzenia, rozpada się w naturalny sposób na
dwie główne części; dochodzenie w ścisłym tego słowa
znaczeniu i rozprawę. Jeśli dodamy do tego karę, otrzy-
mamy prawdziwą trylogię w guście tragedii greckich.
Aktorami tego dramatu w kolejności ukazywania się
na scenie są: 1) Komisarz policji, zewnętrzny organ pro-
kuratury, którego zadaniem jest czuwać nad porząd-
kiem w mieście, nad spoczynkiem i bezpieczeństwem
mieszkańców: oko i ucho sprawiedliwości. 2) Prokura-
tor królewski, sądowy organ czucia pobudzany przez
skargę publiczną lub raport komisarza policji. 3) Sędzia
śledczy, który wskutek zawiadomienia lub żądania pro-
kuratora królewskiego prowadzi postępowanie w celu
stwierdzenia przestępstwa, aresztuje oskarżonego, prze-
słuchuje świadków i przedsiębierze wszelkie środki
ostrożności stosownie do natury przestępstwa i ciężaru
poszlak. 4) Izba Rady i Izba Oskarżeń, których zada-
niem jest wydawanie orzeczenia w sprawie raportu sę-
dziego śledczego oraz zarządzenie zwolnienia podejrza-
nego lub postawienia go w stan oskarżenia. 5) Świadko-
wie. 6) Publiczność w rozprawach uroczystych. 7) Oskar-
żony. 8) Prokurator i Adwokat. 9) Ława przysięgłych.
10) Sędzia. Od tej pory zaczyna się okres pokutny ze
swoim korowodem dozorców więziennych i katów; po-
tem, ale tylko dla niewielkiej liczby wybranych —
łaska i rehabilitacja.
Wszystkie te role nie są jeszcze zarysowane tak wy-
raźnie, jak mogłyby być i jak tego wymaga szybka,
życzliwa, ale surowa sprawiedliwość; tak więc sędzia
śledczy jest z jednej strony zanadto zależny od proku-
ratury, z drugiej zaś — korzysta z nadmiaru samowoli
bez żadnej odpowiedzialności; Izba Rady i Izba Oskar-
żeń są niczym nie usprawiedliwionym zdwojeniem wła-
dzy, która powinna by być jedna. Pomimo tych i kil-
ku innych wad, które znikną z czasem, postępowanie
karne we Francji jest najlepiej i najkompletniej zorga-
nizowane ze wszystkich władz. Ale smutny to przed-
miot dumy! Ta mistrzowsko zorganizowana instytucja
jest tylko anomalią, która przemawia przeciwko spo-
łeczeństwu zdolnemu do zorganizowania zemsty, ale nie
zdolnemu do zorganizowania pracy.
501. Jeśli zbadamy istotę tych rozmaitych ról, które
składają się na dramat sądowy, i jeśli porównamy je
ze sobą, to odkryjemy, sprowadzając je do ich naj-
prostszego wyrazu, że przedstawiają władze duchowe
w naturalnym porządku ich przejawiania się.
Komisarz policji
Prokurator królewski

Sędzia śledczy

Izba Rady i Izba Oskarżeń-


Świadkowie
Publiczność
Oskarżony
Prokurator

Adwokat

Ława przysięgłych
Sędzia
- narządy zmysłowe
- Sensorium commune,
umysł wewnętrzny
- Uwaga, porównanie,
refleksje
- Sądzenie
- Pamięć
- Wyobraźnia
- Wola
- Świadomość społeczna,
- która oskarża
- Świadomość podejrza-
nego, który się broni
- Wolność
- Rozum
Dramat sądowy jest uroczystym przedstawieniem
walki wewnętrznej, w której akt Woli, skazany przez
Zmysły, dostrzeżony przez Wrażenie, badany przez
Refleksję, oceniany przez Sądzenie, zachowany w Pa-
mięci, przedstawiony w Wyobraźni, pozwany jest przez
Świadomość, która oskarża się i broni zarazem przed
trybunałem Wolności, i następnie skazany jest lub unie-
winniony przez Rozum. „Kara" i „łaska", następujące
po skazaniu, odpowiadają najdawniejszym i najbardziej
zakorzenionym w duszy człowieka przesądom, jakimi
są „Piekło" i „Raj".
W ten sposób ta olbrzymia praca cywilizacji, zaled-
wie wśród nas zakończona, ten mistrzowski podział
urzędów, ta piękna organizacja sprawiedliwości,
wszystko to w ostatecznej analizie okazuje się tylko
demonstracją procesu psychicznego, którego zasięg sta-
nowią władze psychiczne, a osią jest wola. I podczas
gdy kler ukonstytuował się wedle porządku zaczerpnię-
tego z królestwa zwierząt i roślin (§ 284), armia wedle
porządku arytmetycznego, podczas gdy Fourier organi-
zuje swoich robotników wedle kombinacji muzycz-
nych — instytucje sądowe dążą w swoim rozwoju do
układania się wedle porządku naszych władz ducho-
wych.
Historia postępowania karnego, jego formy, jego
organa i jego konsekwencje mogłyby dostarczyć mate-
riału do olbrzymiego dzieła, które sięgałoby do naj-
głębszych zagadnień religii i moralności, a które mimo
istnienia olbrzymiej masy publikacji dotyczących tych
tematów zasłużyłoby jeszcze na miano nowego zarówno
w treści, jak i w formie.

§ IV

Perturbacje społeczne
spowodowane przez pogwałcenie praw ekonomicznych.

Podział władzy przez rozbicie

502. Jeśli pominiemy drobne modyfikacje spowodo-


wane charakterem klimatu, specjalnością produktów
i tradycjami, mamy jedno tylko prawo organizacji
pracy: prawo podziału. Wszędzie tam, gdzie nie zauwa-
żono tego prawa, gdzie nie mógł się urzeczywistnić na-
turalny porządek pracy, powstawał porządek sztuczny:
toteż widzieliśmy narody zatrzymane w rozwoju wsku-
tek rachityzmu ustrojowego, narody podlegające cier-
pieniom wewnętrznym i gwałtownym wstrząsom, w
których dochodziło do dezorganizacji i w końcu do
śmierci.
Dlatego też ekonomia polityczna, przez którą rozu-
miem tu organizację pracy i rządy społeczeństw, nie
jest bynajmniej sztuką, lecz prawdziwą nauką. Sztuką
bowiem jest tylko to, co polega na naśladowaniu, na
sztucznym ułożeniu, na przeniesieniu porządku z jed-
nej natury do drugiej; nauką zaś jest to, co obejmuje
wszystkie stosunki przedmiotu wewnętrznie uporządko-
wanego i rządzonego przez prawa specyficzne. Od tej
chwili historia jest wyjaśniona; przedtem nie była wy-
jaśniona, gdyż mogła ją wyjaśnić tylko ekonomia poli-
tyczna: potrzebna była nowa nauka, aby odkryć tajem-
nice rozwoju społecznego.
503. Od najdawniejszych czasów pewne społeczeń-
stwa konstytuowały się w sposób sztuczny, inne zaś,
chociaż odkryły naturalną zasadę uporządkowania, sto-
sowały ją jednak w sposób niedostateczny i błędny;
stąd rozmaitość ich losów.
Mojżesz, który, jak się zdawało, kierował się głównie
odrazą do kast i wschodniego despotyzmu, ustanowił
równość wobec prawa, wolność wytwórczości i do
pewnego stopnia zabezpieczenie pracy i własności.
Pod względem produkcji i rozdziału bogactw prawo-
dawstwo jego było może najdoskonalsze w świecie sta-
rożytnym. Praca, która w Grecji i Italii uważana była
za hańbę i pozostawiona niewolnikom, u Hebrajczyków
była podstawą majątku publicznego i źródłem dobro-
bytu obywateli. Na nieszczęście reformator nie stwo-
rzył żadnej organizacji politycznej. Brak było centrali-
zacji, chyba że chcielibyśmy nazwać tym słowem
wspólność chwiejnego kultu i przywilej kapłański le-
witów; tak samo można by uważać, że dzisiejsza Euro-
pa jest scentralizowana, ponieważ wszyscy jej miesz-
kańcy otrzymują chrzest w imię Ojca, Syna i Ducha
Świętego. Nie było podziału władz: zgromadzenia
miejskie asystowały przy umowach, wysłuchiwały
skarg, sprawowały sądy; guasż-demokracja kierowana
była przez księży: nie było śladu administracji. Ta-
kie, można powiedzieć, bezgłowe społeczeństwo nie
mogło żyć, lud więc obok swojej teokracji stworzył wła-
dzę królewską; były więc dwie, trzy władze zamiast
jednej. Następnie nieszczęśliwy los chciał, żeby królo-
wie nie potrafili ani opanować, ani wytępić kapłaństwa,
ani podzielić własnej władzy. Stali się despotami. Zna-
my smutny koniec tego ludu, którego początki były tak
pomyślne i który zdawał się przez chwilę kryć w swoim
łonie losy świata.
504. Przyczyną upadku była więc u Żydów samowo-
la kapłaństwa, teokracja: w Sparcie przyczyną tą była
wspólnota.
W końcowym okresie wolności greckiej jeden ze
spartańskich królów podjął dzieło ożywienia instytucji
Likurga i trzeba mu oddać sprawiedliwość, że nie-
szczęśnik świecił przykładem. Agis, podobnie jak
wszystkie wsteczne umysły, przypisywał upadek oby-
czajów i republiki zanikowi starych instytucji: nie po-
dejrzewał, że to te instytucje właśnie sfałszowały idee,
zdeprawowały moralność, rozluźniły więź polityczną
i przez swoje skryte, ale nieustanne oddziaływanie do-
prowadziły do tego opłakanego stanu rzeczy. Iluż
pochwałami obsypano bez zastanowienia prawodawcę
Sparty! I cóż, okazało się, że niepodzielna gerontokracja
ustanowiona przez Likurga uległa zmianom zaraz po
śmierci swego twórcy, że była nie do zniesienia dla
wszystkich ludzi obdarzonych inteligencją i że skrępo-
wane w swym działaniu wolne jednostki uciekały
z ojczyzny, w której nie mogły żyć. Pauzaniasz, Li-
zander, Agesilaos trzymali się, o ile tylko mogli,
z daleka od Lacedemonii: wojna stała się dla nich środ-
kiem wyzwolenia, tak jak w Rzymie była środkiem
istnienia dla proletariatu. Zakaz działania i samodziel-
nego istnienia prowadził do tyranii i dezercji, zalecenie
bezinteresowności wytwarzało skąpców, zalecenie bra-
terstwa — egoistów; i kiedy wreszcie Sparta ogołoco-
na została ze swych sztucznych obyczajów, okazała się
pozbawiona wszelkich obyczajów, wszelkich praw,
wszelkich instytucji i idei. Sparta była martwa jeszcze
przed rozwiązaniem Związku Ateńskiego i zanim jeszcze
Grecja stała się prowincją rzymską.
505. Pierwsze wieki po ustanowieniu instytucji olim-
piad były, jak się zdaje, epoką demokratycznego roz-
drobnienia i wspólnot. Instytut Pitagorasa, który
o mało nie zawładnął w ciągu kilku lat całą Wielką
Grecją, zniknął pewnego dnia w zawierusze. Mówiło się,
że sprawił to spisek bogaczy, których przepych i na-
miętności nie mogły ścierpieć stałej kontroli surowego
reformatora. Żli nie powstają przeciwko dobrym bez
powodu, a przynajmniej bez pretekstu. Podejrzewam,
że prawdziwą przyczyną katastrofy były otwarcie i nie-
ostrożnie ogłoszone plany propagandy, którą zamierza-
no objąć cały świat. Instytucje Pitagorasa skończyły
tak jak instytucje jezuitów: każda nowa wspólnota,
która jest dość potężna, aby odegrać rolę polityczną,
budzi antypatię mas i wcześniej czy później niszczą ją
przemożne siły wolności. Wydaje się, że dla wolnego
państwa bliskość wspólnoty jest bliskością śmierci.
Człowiek zgadza się odpowiadać za swoje czyny, byle-
by pozostał panem swojej woli: odbierzcie człowieko-
wi myśl i świadomość, a wspólnota stanie się regułą
rodzaju ludzkiego.
506. O żałosne oznaki zawistnej wolności! Człowiek
mógł odrzucić nawet samo stowarzyszenie: próbowano
okropnego systemu, jak gdyby doświadczenie to było
konieczne dla wykazania praw ekonomicznych; w nie-
których krajach istnieje on jeszcze dotychczas. Feuda-
lizm ciążył na Europie przez dziesiątki wieków i wszę-
dzie pozostawił niezatarte ślady.
507. W dawnej Germanii ziemia nie była bynajmniej
przedmiotem własności: każda rodzina zaorywała i ob-
siewała każdego roku pewną część terenu; następnie,
po zbiorach, ziemia znów stawała się wspólna; rolnictwo
nie wymagało ani posiadania, ani własności. Zresztą
wszyscy ludzie byli równi, wolni i suwerenni.
Ale po zdobyciu prowincji rzymskich barbarowie
odstąpili od zwyczaju rocznej eksploatacji i podzielili
opanowane terytorium: ziemie uznane za łup zostały
tak jak ruchomości, cenne tkaniny, srebro i klejnoty
rozlosowane, i z tego podziału zrodziły się alodia,
stanowiące swobodną własność, niezależną, osobistą,
absolutną, nietykalną.
Mógłby się ktoś zapytać, dlaczego ci sami ludzie, któ-
rzy w swojej własnej ojczyźnie nie tolerowali żadnego
przywłaszczania ziemi, zarzucili tak szybko zwyczaj,
który dawał im najpewniejszą gwarancję równości
i niezależności. Może należy dopatrywać się w tym
wydarzeniu tylko przełomu psychologicznego: podbój
cesarstwa, kładąc kres grecko-rzymskiej cywilizacji,
sprawił jednocześnie, że barbarowie osiągnęli wiek
męski i wyszli ze stanu koczowniczego. Rzeczywiście od
tego momentu zanika u nich szczep, aby ustąpić
miejsca człowiekowi: kiedy obudziła się żądza łupów
rzymskich, zaczyna się wytwarzać w tych bandach,
w których dotychczas nie istniały imiona własne, indy-
widualny charakter. Własność alodialna powstała sa-
morzutnie jak gdyby wskutek ogólnej milczącej umo-
wy; nie potrzeba było do tego ani obrad, ani uchwał.
Każdego nęcił łup i każdy rad był mieć w nim swój
udział i posiadać z wyłączeniem innych część, która
mu przypadła. Nikt nie wnosił protestów: ziemia, którą
dzielono, była ziemią wroga; wydawało się, że własność
tego, co pochodziło od wroga, jest dozwolona. A zresztą,
kto spośród Rzymian czy barbarów w Kościele czy na
forum potrafiłby przewidzieć rzeczy tak odległe?
508. W konsekwencji podziału ziem i zgodnie z ger-
mańskim poczuciem równości wolny człowiek był pa-
nem i władcą swego majątku, sprawował władzę i sądy
nad wszystkim, co do niego należało: ruchomościami
i nieruchomościami, ludźmi i zwierzętami. Własność
wolnych wojowników, czyli własność alodialna, obej-
mowała prawo' sądzenia i karania, prawo rozkazu
chwycenia za broń i poprowadzenia na wojnę, prawo nad-
zoru, pracy, koncesji i prawo martwej ręki29. Wolny
człowiek w swoim alodialnym majątku mógł się uwa-
żać, i był rzeczywiście królem, administratorem i sę-
dzią, jedynym i wyłącznym przedsiębiorcą.
Jeśli chodzi o zatargi pomiędzy wolnymi ludźmi oraz
sprawy dotyczące ogółu, wszystkie takie zagadnienia
były decydowane na „wielkich sesjach" przez naród
zgromadzony pod przewodnictwem księcia lub jego na-
miestnika. Sprawy prywatne załatwiano polubownie na
podstawie wyroków arbitra lub ordaliów30; decyzje
w sprawach publicznych podejmowane były przez akla-
mację lub większością głosów. W ten sposób owe sesje
były uroczystym uznaniem wszystkich tych pojedyn-
czych godności królewskich, publicznym wyrazem czci
oddanej równości. Tylu było książąt, ilu wojowników;
tylu władców suwerennych, ile majątków alodialnych.
Nie było między nimi żadnej różnicy uprawnień i kom-
petencji, co najwyżej pewne nierówności w wielkości
dóbr, zależnie od stopnia, jaki zajmował wojownik; nie
było podziału władz, ponieważ każdy wolny człowiek
miał sam wszystkie władze i wszystkie uprawnienia.
Ktokolwiek poza nim zajmował się na jego ziemi jakąś
sztuką czy rzemiosłem, musiał pracować na mocy udzie-
lonej przez niego koncesji, i zarówno osoba tego czło-
wieka, jak i produkt należały całkowicie do właściciela.
„Własność rzeczy, mówi Kodeks Cywilny, czy to rucho-
mości, czy nieruchomości, daje prawo do wszystkiego,
co ta rzecz wytwarza, do wszystkiego, co się do niej
przyłącza dodatkowo w sposób naturalny czy też sztucz-
ny" (art. 346). Prawo feudalne nie było niczym innym
jak szerokim zastosowaniem tej zasady Kodeksu Napo-
leona.
509. Rozumie się, że gdyby podobne społeczeństwo
przeczuwało najwyższy stopień wolności i niezależności,
jaki człowiek miał osiągnąć, społeczeństwo takie nie
byłoby trwało. Stosunki wynikające z użytkowania,
mieszkania i sąsiedztwa, aczkolwiek mniej skompliko-
wane niż stosunki wynikające z pracy i handlu, musia-
ły z konieczności wywoływać spory, których sądow-
nictwo germańskie nie potrafiło rozstrzygnąć, zwłaszcza
wobec zasady wyłączności i nietolerancji, którą usta-
nowiła własność alodialna. Sama walka sądowa, ratio
ultima barbarów, nie zawsze wystarczała do przecięcia
sporów; zwyciężeni zachowywali nienawiść; krewni,
przyjaciele i towarzysze broni stron brali sprawę na
siebie: a ponieważ podstawowym prawem wolnego wo-
jownika, ahrimana, tak jak i władców konstytucyjnych,
było zawieranie pokoju i wypowiadanie wojny, rozpo-
czyna się wśród tych wolnych ludzi dzieło wzajemnego
wytępiania i ujarzmiania, które doprowadza w końcu
do zupełnego przekształcenia ich warunków. Podczas
gdy pierwotnie wszyscy ahrimanowie byli równi, to
waśnie doprowadziły do tego, że nastąpił wśród nich
podział na wasali i zwierzchników lennych, poczynając
od zwykłego właściciela majątku alodialnego aż do
króla Francji i cesarza, którzy stali najwyżej w tej hie-
rarchii. W ten sposób majątki alodialne nie zostały,
ściśle mówiąc, zniesione, ale podporządkowane jedne
drugim.
Jednak wobec tego, że wojna była w owych czasach
jedynym rzemiosłem, ambicja germańska kierowała się
bardziej ku człowiekowi niż ku własności; ponieważ
system zwierzchnictwa lennego miał na celu głównie
zapewnienie hrabiemu, markizowi czy baronowi pomo-
cy w wyprawach wojennych ze strony licznych wasali,
majątki alodialne nie zostały początkowo obciążone na
rzecz zwierzchników; właściciele sprawowali w nich
nadal pełną władzę i wymiar sprawiedliwości i obowią-
zani byli tylko do składania hołdu swojemu zwierzch-
nikowi oraz podlegali prawu do wezwania, które przy-
sługiwało nawet najdrobniejszym lennikom. Sprawo-
wanie całkowitej władzy cywilnej, politycznej, admi-
nistracyjnej i sądowniczej, a nawet sprawy rolnictwa
i rzemiosła, słowem: pełna władza zwierzchnia była w
sposób tak istotny związana z własnością lenną, że wy-
prowadzano stąd następujący aksjomat prawny: Con-
cesso, castro, censetur concessa juridictio.
510. Nie uchwycił tego Loyseau31, który posiadał
zresztą olbrzymią wiedzę w sprawach dotyczących po-
czątków instytucji senioratu. „Księciu, markizowi, hra-
biemu, wicehrabiemu, baronowi i kasztelanowi prawo
wymiaru sprawiedliwości przysługuje z natury rzeczy;
ale zwykłym lennikom przysługuje ono tylko na pod-
stawie przyzwolenia lub uzurpacji. Lenno i wymiar
sprawiedliwości nie mają ze sobą nic wspólnego".
To twierdzenie Loyseau ujmuje system feudalny
opacznie. Lenno wywodzi się w sposób nieuchronny
z własności alodialnej, to znaczy wolnej i suwerennej,
a więc wyposażonej przez swą własną naturę w prawo
wymiaru sprawiedliwości. Prawdą jest, że wszelkie
zwierzchnictwo było lennem, nawet korona Francji:
skądże by wielcy lennicy czerpali swój przywilej? Lecz
dobra alodialne pożerały jedne drugie; zapomniano
o prawdziwej naturze i pochodzeniu wszelkiego lenna
i doszło do tego, że sądzono, iż każde drobne lenno są-
siadujące z większym musi być tym samym od niego
zależne. Jednakże zależność i podporządkowanie, które
zaprowadziła wśród właścicieli majątków alodialnych
wojna, nie miały same przez się mocy odebrania włas-
ności lennej jej pierwotnych atrybutów; jeśli więc po-
tem hrabia udzielając, a właściwie zwracając lenno do-
łączał do niego prawo wymiaru sprawiedliwości, to
w gruncie rzeczy nie nadawał tego prawa, a tylko je
restytuował.
511. Zresztą z punktu widzenia zagadnienia, które nas
interesuje, nie jest sprawą ważną, czy własność alo-
dialna zgodnie z obyczajami germańskimi była od po-
czątku i miała pozostać wolna, czy też zgodnie z feu-
dalnym zwyczajem była ona zależna od innej własności;
nie zmienia to charakteru faktów. Tak jak sądownictwo
książęce płynęło z dobrowolnego lub wymuszonego na-
dania króla Francji, któremu prawoznawcy przypisy-
wali od początku całą władzę w zakresie wymiaru spra-
wiedliwości, tak samo sądownictwo wiejskie było rze-
czywistą lub fikcyjną cząstką oderwaną od sądownic-
twa książęcego: sprawą zasadniczą jest to, że przyzna-
nie lenna pociągało za sobą zawsze przyznanie władzy,
a stąd wyniknął szczególnego rodzaju podział władzy.
O ile dziś władca powierza jednemu zadanie sądze-
nia, drugiemu władzę administracyjną, trzeciemu god-
ność admirała, czwartemu roboty publiczne, innemu
jeszcze finanse itd., i każdemu przyznaje uposażenie,
to wielki pan feudalny przyznawał swoim baronom
i ich spadkobiercom hrabstwa, księstwa i margrabstwa
ma wieczystą i nieodwołalną własność w zamian za
czynsz w ludziach, a niekiedy w pieniądzach; ci z ko-
lei przyznawali wicehrabstwa, kasztelanie i dobra lenne
dalej; ostatni w tym łańcuchu miał tyle samo funkcji
i uprawnień z tytułu zwierzchnictwa lennego co sam
król.
Te proste i harde umysły uważały wojnę za jedyne
zajęcie godne siebie i nie znały innej przewagi poza
przewagą broni ani innych urzędów poza zarządzaniem
swoimi sprawami domowymi (to znaczy pracą swoich
niewolników, egzekwowaniem swoich uprawnień
zwierzchniczych, kosztów sądowych, grzywien i kon-
fiskat). Gdy długotrwałe spory uzależniły jedne dobra
od drugich, nastąpiło całkowite rozdrobnienie władzy,
ale nie podział rzeczowy. Gdy Karol Wielki ustanowił
urzędników, którzy mieli w jego imieniu sprawować
sądy w jego wielkim imperium, rozstrzygać spory i osą-
dzać przestępstwa w każdej miejscowości — było to za-
powiedzią prawidłowego podziału władz. Lecz ci kró-
lewscy urzędnicy (missi dominici) faktycznie mogli
sprawować swoje funkcje dopiero wtedy, kiedy stali
się panami lennymi w wyznaczonych sobie miejscach
i zaczęli sprzedawać lenna i kompetencje sądowe. Za-
danie wymierzania sprawiedliwości łączyło się dla nich
z panowaniem i własnością. Wysiłki władcy nie potra-
fiły zapobiec uzurpacjom; wkrótce też wskutek nieudol-
ności jego następców, którzy zupełnie nie rozumieli
prawidłowego podziału władz, uzurpacje te uprawo-
mocniły się przez przedawnienie.
512. Zwiększające się ciągle rozdrobnienie sprawiało,
że powstawały tysiące okręgów sądowych, zachodzą-
cych jedne na drugie niczym gałęzie drzewa genealo-
gicznego: lecz wielcy panowie feudalni stopniowo rezer-
wowali dla siebie prawo rozpatrywania i sądzenia w
ostatniej instancji wszystkich spraw, a jednocześnie
trybunały królewskie, seneszalowie i sejmy dążyły na
wyścigi do niezależności; ten konflikt uzurpacji zrodził
nie znaną w starożytności instytucję, która została póź-
niej zachowana — sądy apelacyjne, hierarchię trybu-
nałów i w końcu centralizację.
Lecz wówczas jeszcze ujemne strony głuszyły stro-
ny dodatnie: „Ci, którym hrabiowie, wicehrabiowie
i kasztelanowie powierzyli wymiar sprawiedliwości —
mówi Loyseau — nie zadowolili się tym, że mieli w rę-
kach całe sądownictwo, i dążyli do zdobycia prawa sądu
wyższej instancji, takiego jakie przysługiwało ich
zwierzchnikom, inne zaś sądy odstępowali stojącym ni-
żej od siebie. Ci z kolei odstępowali je znowu dalej,
i tak to szło niemal w nieskończoność. W rezultacie by-
wało tak, że w niektórych miejscowościach istniały
nawet cztery szczeble w sądownictwie sprawowanym
przez panów feudalnych i trzeba było przechodzić przez
sześć instancji dla otrzymania wyroku. Tak na przy-
kład w hrabstwie Dunois sąd Rameau odsyłał sprawę
do Prepalteau, Prepalteau do Montigny, Montigny do
Chateaudun, Chateaudun do Blois, a Blois do sejmu:
w ten sposób procesy żyły tak długo jak ludzie".
513. Czymże więc jest ustrój feudalny?
„Jest to — odpowiada Filangieri — rodzaj ustroju,
w którym państwo podzielone jest na wiele małych
państw, a władza na wiele władz... w którym wykony-
wanie władzy wcale nie jest rozdzielone, tylko sama
władza jest rozbita i odstępowana; jest to sposób rzą-
dzenia, który zrywa więź społeczną, zamiast ją zacieś-
niać, który daje ludowi wielu tyranów zamiast jednego
króla; zamiast powstrzymywać monarchę przed czynie-
niem zła, mnoży on wokół niego przeszkody w czynie-
niu dobra; między księciem a ludem formuje potężny
zastęp ludzi, którzy zajęci są stale przywłaszczaniem
sobie praw jednych i gnębieniem drugich; liczna ary-
stokracja dzieli między sobą despotyczną władzę. W ten
właśnie sposób powstaje zależna monarchia bez pręż-
ności ustroju monarchicznego i republikański nieład bez
republikańskiej wolności: oto są cechy charakterystycz-
ne ustroju feudalnego".
Nie ma w tym obrazie ani jednego rysu, którego nie
można by było odnaleźć dziś jeszcze w najbardziej po-
stępowym kraju Europy. Jako system polityczny feu-
dalizm upadł wskutek zjednoczonych wysiłków komun
i królów, ale w administracji, w przemyśle, w sądow-
nictwie, w oświeceniu publicznym, w armii ciągle nas
jeszcze przytłacza.
514. Feudalizm został osądzony: prace współczesne
wykazały gruntownie jego błędy i jego niemożliwość.
Trzeba jednak oddać należną cześć Ludzkości i powie-
dzieć, że ten okropny system miał swoją rację bytu
i swoje opatrznościowe przeznaczenie, choć nie polegały
one na tym, co sądziły rządy na ten temat i co głosiły
przesądy religijne. Feudalizm był potężnym protestem
przeciwko zakusom klasztornym, wspomaganym przez
księży i wszechpotęgę papieską, które w średniowieczu
groziły zagładą cywilizacji, rodziny, wolności. Feu-
dalizm przeciwstawił się katolickiemu monarchizmowi,
tak jak niegdyś demokracja grecka przeciwstawiła się
komunizmowi Likurga i Pitagorasa; zastąpił monar-
chiczną koncentrację nową zasadą, centralizacją; zanim
pod naciskiem zjednoczonych wysiłków władzy królew-
skiej i przemysłu wyzionął ducha, przygotował tę wspa-
niałą syntezę, którą zapoczątkowała rewolucja z roku
1789 i która nie przestała rozwijać się mimo błędów
ludu, tchórzostwa burżuazji i zdrad rządzących.
515. Oto synoptyczny obraz głównych form naiwnych
i sztucznych sposobów rządzenia w logicznym porząd-
ku ich przejawiania się:

Oś albo Centrum 1.

Teza 2.

Druga strona 3.

Antyteza 4.

Druga strona 5.

Synteza 6.

Stowarzyszenie

Szczep: brak przemysłu,


brak podziału
Wspólnota
A. Monarchia
B. Demokracja
Feudalizm
Równość, koordynacja
Teokracja i arystokracja, rządy kasty kapłańskiej
i szlacheckiej są odmianami antytezy.
Po wyjściu z okresu nieorganicznego siła kolektywna
i solidarność ukazują się najpierw we Wspólnocie; na-
stępnie jedność początkowa pracy i jej prawo podziału
występują w Monarchii, i wraz z wolnością w Demo-
kracji; centralizacja przejawia się następnie w Feuda-
lizmie; w końcu elementy te układają się harmonijnie
w Równości.

§V

Ewolucja praw ekonomicznych; stopniowe


konstytuowanie się społeczeństwa

516. Dotychczas proces organizacji zamykał się w sfe-


rze politycznej, administracyjnej i sądowniczej i ogra-
niczał się do dwóch pierwszych praw pracy, podziału
i specyfikacji (§§ 400—408). Pozostaje nam jeszcze po-
kazać, jak obejmuje on stopniowo naukę, przemysł,
handel i rolnictwo i wytwarza swoje dwa ostatnie pra-
wa: syntezę i odpowiedzialność.
Widzieliśmy, że rządy królewskie, zasada jedności
i koncentracji, przejawiały się początkowo w łonie
szczepu, podporządkowywały kasty i próbowały podzie-
lić się i rozłożyć na specjalne podległe sobie organa. Po-
tem antyteza tej zasady — wolność indywidualna, uka-
zała się nam w demokracji, krocząc poprzez równość
polityczną i konkurencję przemysłową ku zrównaniu
funkcji. W końcu wspomnieliśmy o pewnych odśrod-
kowych formach stowarzyszenia, takich jak wspólnota
i feudalizm, i pokazaliśmy, że w tych dwóch nieprawi-
dłowych formach tkwi uświęcenie nieśmiertelnych za-
sad: 1) kolektywnej siły i solidarności, którą ona obej-
muje; 2) osobowości pracującego i małżeństwa, które
jest jej wyrazem; 3) centralizacji lub koordynacji cią-
gów produkcyjnych.
Jednocześnie przez krótką analizę funkcji księdza,
żołnierza i sędziego dokonaliśmy wstępu do wielkiego
dzieła naszej ostatecznej organizacji, która musi wy-
niknąć z zastosowania diakrytycznych praw ekonomii
do każdej po kolei funkcji albo jednostki społecznej.
517. Synteza dzieła i odpowiedzialność pracującego
związane są ze sobą tak, jak to, co uwarunkowane,
związane jest z warunkiem (§§ 443—445); ich wspól-
nym wyrazem jest płaca; pojawiają się one w historii
jednocześnie. Warto zatrzymać się nad sposobem ich
pojawienia się.
W monarchii uważa się, że każda funkcja należy pier-
wotnie wyłącznie do króla (§ 511), od którego pochodzi
ona jako od swego źródła. Sądownictwo, handel, rolnic-
two, wojna i żeglarstwo, kopalnie i rzeczy bezpańskie
stanowią własność króla. — W Egipcie król jest jedy-
nym właścicielem ziemi, którą wydzierżawia swym
poddanym za czynsz; Salomon osobiście wymierza spra-
wiedliwość, tak jak Karol Wielki i wszyscy baronowie;
konsulowie rzymscy byli sędziami, generałami,
administratorami i kapłanami. Chlodwig i jego następcy
nie
gardzili funkcją kata. Cesarz Chin podczas uroczystych
świąt własnoręcznie wytyczał miedzę: powiadano, że
było to publiczne oddanie czci rolnictwu pod ojcowski-
mi rządami. Czy nie było to raczej uroczyste przypo-
mnienie o własności cesarskiej?...
Tak więc początkowo książę reprezentuje coś więcej
niż Suwerena, czyli Człowieka zbiorowego, lud: jest on
bowiem osobiście, prawnie i faktycznie jedynym właś-
cicielem i jedynym producentem. Ponieważ królewskie
prawo własności rozciąga się na wszystko i nie podlega
utracie przez przedawnienie, nikt nie może nabyć włas-
ności ani przez umowę, ani przez pracę, ani w jakikol-
wiek inny sposób. Byłby on bowiem wówczas królem
obok króla, to znaczy konkurentem lub uzurpatorem.
Uniwersalność prawa królewskiego nie istniała po-
czątkowo w zupełnie ścisłym sensie: trzeba było dłu-
giej pracy społeczeństwa, pod najbardziej absoluty-
stycznymi rządami, aby dorzucić do zasady monarchicz-
nej wszystkie jej konsekwencje. Niemniej jednak za-
sada ta implikowała absolutną władzę nad dobrami
i ludźmi, i wszędzie, gdzie dopuszczono do jej swobod-
nego rozwoju, doprowadzała do uniwersalnego przy-
właszczenia. — Nie jest zresztą ważne to, że monarchia
i demokracja nigdy nie ukonstytuowały się w swej czy-
stej formie; jest nawet rzeczą pewną, że jedna i druga
miały zawsze przymieszki obcych elementów: zadaniem
nauki jest przede wszystkim określić to, co jest właści-
we i istotne dla każdej z nich.
518. Z tych dyspozycji ustroju monarchicznego wy-
nika różnica pomiędzy stanem przedstawiciela królew-
skiego a stanem urzędnika republikańskiego. Prawdę
mówiąc, różnica ta dotyczy bardziej formy niż treści,
ale wystarczyło to do pogłębienia rozbieżności między
tymi dwiema formami rządów.
Jakikolwiek był, w zależności od czasu i miejsca, spo-
sób rozdziału władzy królewskiej, wysłannik księcia,
wykonujący za niego część władzy i otrzymujący w jego
imieniu związane z tym korzyści, był w myśl poglądów
monarchistycznych czynszownikiem króla, a w kon-
sekwencji jego dłużnikiem. Tak więc za ziemię musiał
płacić czynsz; dla uzyskania wymiaru sprawiedliwości
(było to bardzo obfite źródło dochodów z uwagi na
grzywny i konfiskaty) musiał opłacać listy królewskie;
za podatek od soli płacił czynsz; dla uzyskania warszta-
tu rzemieślniczego musiał opłacać patent lub przywi-
lej itd.
W republice przeciwnie, urzędnik, zamieniając swój
tytuł osoby prywatnej na tytuł osoby publicznej, nie
płaci za to, lecz sam otrzymuje wynagrodzenie. Jakkol-
wiek te dwa systemy wynagradzania są przeciwstaw-
ne, to jednak, jeśli nie rozpatrujemy ich z prawnego
punktu widzenia, są one dokładnie równoważne: tylko
role są odwrócone. Bo niezależnie od tego, czy król
przyznaje stanowisko żądając w zamian czynszu, czy
też powierza funkcję za wynagrodzeniem, w obu wy-
padkach wspólne jest to, że funkcja jest użyteczną
usługą, która to usługa musi być opłacona. Tylko
w pierwszym wypadku sędzia królewski na własne ry-
zyko czerpie zyski z królewskiego sądu i płaci czynsz,
w drugim natomiast — urzędnik reprezentuje władcę,
który nie wyzbywa się władzy, i za to otrzymuje wy-
nagrodzenie.
Zauważmy jeszcze, że poglądy monarchistyczne przy-
pisują wszelkiej funkcji społecznej zależność od korony;
stąd tendencja mnożenia lenników w nieskończoność,
jako że zwiększenie liczby faworytów zwiększa sumę
dochodów; tymczasem poglądy republikańskie uznają,
że wszelka własność jest wolna od opłaty, że każdy ma
prawo zajmować się wytwórczością i że wszyscy mają
równe prawa, a wobec tego koszty służby publicznej po-
krywane są ze składek, co wywołuje tendencję nieogra-
niczonego redukowania funkcji. W ten sposób w monar-
chii wszystko jest oddawane w lenno i oczynszowane,
w demokracji zaś wszystko jest wolne: płaca istnieje
tylko dla urzędników i wyrobników; ponadto istotną
cechą republikańskich urzędników jest ich odwoływal-
ność.
519. Wady obydwu tych systemów są równe. Zasada
monarchiczna doprowadza w końcu do odstąpienia wła-
dzy, niesubordynacji i rewolty, co niszczy centralizację
i jedność, które stanowią cel wszelkiej monarchii. De-
mokracja ma tendencję do wytwarzania chaosu i rywa-
lizacji, co sprzeczne jest z celem wszelkiego społeczeń-
stwa. Zresztą pisarze wykazali już wady systemu sprze-
dawania urzędów, oczynszowywania podatków, przywi-
lejów przemysłowych itp., tak samo jak wady usuwal-
ności urzędników, konkurencji handlowej i braku cen-
tralizacji — wszystkie te zagadnienia są wyczerpane.
520. Widzimy więc, że problem organizacji społe-
czeństw zostaje sprowadzony po raz drugi (§ 408) do
określenia płacy: cóż mówi historia w tej trudnej kwestii
i czego dokonał dotychczas postęp ludzkości? Czy prak-
tyka rządów będzie jeszcze raz zgodna ze wskazaniami
teorii?
Ponieważ w naturze wszelkiej istoty zorganizowanej
leży unikanie tego, co jest dla niej szkodliwe, a przyswa-
janie tego, co sprzyja życiu, przeto między monarchią
a demokracją zachodzi rodzaj wymiany. Dla zachowania
siły kierowniczej i władzy rządzenia królowie prze-
kształcili swych wysłanników feudalnych, którzy
w większości zeszli już do rzędu indywidualnych właś-
cicieli, w opłacanych urzędników (usuwalnych i nieusu-
walnych) i uczynili ich odpowiedzialnymi; — demokra-
cja przyjęła nieusuwalność i zrepublikanizowała wszyst-
ko, co wydawało się możliwe do zrepublikanizowania.
W ten sposób od roku 1789, słynnego z ugody pomiędzy
monarchią a demokracją, funkcje sądowe, które dawniej
były przywłaszczane i wynagradzane przez zyski, stały
się dobrem publicznym: uznano nieusuwalność urzędni-
ków sprawujących te funkcje i postanowiono wynagra-
dzać ich ze skarbu państwa. Analogiczna rewolucja
dokonała się w armii, a także w systemie oświaty:
młodzi oficerowie nie kupowali już swoich patentów.
Profesorowie uniwersytetów korzystali, podobnie jak
sędziowie, z nieusuwalności; cała masa wszelkiego ro-
dzaju urzędników, którzy podlegają pewnym warun-
kom przy awansowaniu i mają zabezpieczenia emery-
talne, stanowi widoczny postęp w kierunku nieza-
leżności i równości. Wreszcie cywilna ustawa dotycząca
kleru zapoczątkowała sekularyzację Kościoła. Plebania
stała się własnością gminy, a ksiądz zaczął otrzymywać
wynagrodzenie od Państwa.
521. Nieusuwalność urzędników jest w gruncie rze-
czy naruszeniem zasady nieodstępowalności władzy
zwierzchniej; ale w społeczeństwie o ustroju monar-
chicznym czy też w początkach demokracji jest to ko-
nieczna gwarancja niezależności i zabezpieczenia urzę-
du, postęp w kierunku centralizacji i równowagi władz.
Kiedy jednak zapanuje już równość, nieusuwalność sta-
nie się tylko prawem do pracy, prawem nie ulegającym
przedawnieniu: można będzie przedłużać kadencje
urzędnicze bez wyrządzania niesprawiedliwości wobec
nabytych praw i utrzymywać funkcjonariuszy publicz-
nych bez szkody dla regularności w usługach. Ileż trud-
ności, które dziś są nie do rozwiązania, zniknie w obli-
czu równości płacy!
522. Jaki więc jest kierunek ruchu, który właśnie opi-
sujemy?
Ekonomia polityczna głosi, że praca jest prawem na-
turalnym, nie podlegającym przedawnieniu i odstępo-
waniu. — Wobec tego, odpowiada władca, powierzając
pewną funkcję, dam funkcjonariuszowi odszkodowanie
w postaci nieusuwalności i zapewnię mu dochód.
Ale praca musi być użyteczna, żeby zasługiwała na
płacę, dodaje nauka. — Doskonale, odpowiada rząd, pod-
porządkuję funkcjonariuszy pewnym regułom, przepi-
som i uczynię ich odpowiedzialnymi za ich przestrzega-
nie.
Jaki jest stosunek pracy do płacy? Ekonomia politycz-
na tego nie wie. Rząd zaś, nie przesądzając miary po-
równawczej usług, ogranicza się do równego wynagra-
dzania urzędników tego samego stopnia, pełniących te
same funkcje.
523. Lecz doniosły fakt przyłączenia do dziedziny
publicznej pewnych funkcji, fakt, którego konsekwencją
była nieusuwalność i odpowiedzialność funkcjonariuszy,
odkrywa coś znacznie jeszcze głębszego.
Czym się różnią funkcje (stałe lub przejściowe, w tej
chwili to nie jest ważne) już uspołecznione od funkcji
nie uspołecznionych?
Łatwo jest na to odpowiedzieć, ponieważ sprawa ta
interesuje nas tylko z punktu widzenia praw ekono-
micznych czy też warunków pracy.
Funkcje uspołecznione wyróżniają się swym „doktry-
nalnym" charakterem, co pozwala poddawać kandyda-
tów próbom zdolności, a wtajemniczonych przepisom
i metodom. Nauki prawne, polityka, teologia i filozofia
nie są niewątpliwie naukami ścisłymi: od czasów Talesa
do Cousina, od Areopagu do Trybunału Kasacyjnego
badania prawne są tylko mnemonicznym poznawaniem
tradycyjnych szablonów; filozofia jest badaniem pozba-
wionym przedmiotu, które zatrzymuje się na odkryciu
prawdy. Ale któż nie wie, że pod nazwą nauk prawnych,
filozofii itd. kryły się zawsze najdonioślejsze dziedziny
poznania; że w różnych okresach filozofowie i księża by-
li jedynymi uczonymi; że z ich szeregów wyszło wielu
czołowych myślicieli; że dążyli oni stale do metody
twórczej i absolutnego dowodu; że nawet dziś uprawia-
nie tych rzekomych nauk wymaga pewnej erudycji, któ-
ra zapładnia ducha i przygotowuje umysł do syntezy?
Dzięki całokształtowi swoich badań, swoim nawykom
logicznym, przedmiotowi swoich prac badawczych
i wreszcie opinii, jaką mieli zawsze wśród pospólstwa,
poszukiwacze sprawiedliwości, świętości i prawdy win-
ni zajmować pierwsze miejsce w państwie i stać na czele
szeregu funkcji społecznych.
524. Co mówi nam teoria (§§ 420—447)?
Z jednej strony mówi nam ona, że drugim prawem
pracy jest układ funkcji, to znaczy określenie funkcji
jako metafizycznej specjalności, słowem jako nauki;
z drugiej strony — że o ile wyrazem odpowiedniości
jest płaca, o tyle zasadą jej jest znajomość metod,
filozofia zawodu albo, pozwolę sobie powiedzieć ina-
czej — transcendentalne wykształcenie pracującego.
A więc tak jak ludzkość rozpoczyna od podziału wła-
dzy i wyodrębnienia funkcji zgodnie z pierwszym pra-
wem pracy, tak samo dokonuje dzieła zrównoważonej
koordynacji, nakładając na swe organa pieczęć nieusu-
walności i zabezpieczenia społecznego, ponieważ wydają
się one zapewniać spełnienie wymaganych warunków
wysokiego wykształcenia oraz syntetycznej i odpowie-
dzialnej inteligencji.
Nie badajmy więc wcale, czy protokoły dyplomatycz-
ne i kodeksy postępowania cywilnego i karnego, przepi-
sy rzeczników i notariuszy, logika Arystotelesa i kościel-
ne księgi rytualne godne są porównania z metodami
używanymi w naukach fizycznych i matematycznych,
świadczącymi o wysokiej i dojrzałej inteligencji. Takie
postawienie zagadnienia byłoby aż nadto niepoważne.
Chodzi przecież o to, czy Ludzkość, rozpoczynając swoje
dzieło organizacji przy pomocy wizjonerów i sofistów,
postępowała zgodnie ze swoim prawem, chociaż jego sto-
sowanie często ją zawodziło.
525. Otóż utrzymujemy, że proces cywilizacji, który
stworzył początkowo kult, sprawiedliwość, państwo i je-
go liczne akcesoria, określany był nie tyle przez same
te różne instytucje i funkcje, ile przez idee, które one
reprezentowały, i nadzieje, które rodziły. — Numa,
według Plutarcha, zajmował się klasyfikacją i porząd-
kowaniem sztuk i zawodów; Ludwik Święty zorgani-
zował korporacje i nałożył im regulaminy; rozkwit repu-
blik włoskich i miast hanzeatyckich opierał się całkowi-
cie na wolności i czci dla pracy; polityka mieszała się
często w mniej lub bardziej brutalny sposób do spraw
przemysłu i rolnictwa; Bonaparte mówił z uzasadnioną
obawą: „Ludzie zupełnie nie znają się na handlu". Dla-
czego więc przemysł, rolnictwo i handel, pomimo wy-
siłków pracujących i dobrej woli despotycznych wład-
ców, nie mogły się nigdy scentralizować, ukonstytuować
w sposób zarazem demokratyczny i jednoczący, jeżeli
nie dlatego, że nie zostały nigdy zaliczone do dziedziny
tego, co intelektualne i idealne, aczkolwiek dawno już
wyspecjalizowały się w równej mierze, a może nawet
bardziej niż funkcje polityczne; jeżeli nie dlatego, że te-
olog widział w nich tylko materiał dla spraw sumienia,
prawnik okazję do procesu, filozof praktykę niegodną
swoich wysokich spekulacji; dlatego, że rolnik, rzemieśl-
nik i kupiec uginali się od początku pod ciężarem tej po-
trójnej anatemy; dlatego wreszcie, że wolność, która
musi ich wynieść do godności uczonych i artystów,
funkcjonariuszy społecznych, do godności ludzkiej
w końcu, zaledwie zaczęła się rodzić?...
526. Mówiliśmy o historii przeszłości: zaraz będziemy
mówić o historii przyszłości. Wszechpotężna siła, podle-
gająca pewnym prawom, pcha nas po nieugiętej linii;
rozpoczęta droga musi się skończyć, tak jak się zaczęła:
świat się raczej zawali, niżby miało być inaczej.
Ale pozostaje nam jeszcze ostatnie prawo procesu
organizacji.
Ekonomika polityczna mówi, że praca rozczłonkowana
na fragmenty, praca monotonna, żmudna i odpychająca,
jest podstawą praktyki (§ 432). Trzeba zobaczyć, w jaki
sposób ludzkość stosowała tę zasadę i jaka stąd płynie
konsekwencja dla organizacji społeczeństw.
527. Kamieniem, o który potykają się pisarze zajmu-
jący się sprawami ustrojowymi, skałą, z której wszyscy
niemal spadali, jedni w piaski monarchii, inni w padół
republiki, podczas gdy jeszcze inni zawracali aż na bag-
na teokracji i wspólnoty — są właśnie żmudne i odpy-
chające funkcje. Rousseau, a jeszcze przed nim Platon
nie wyobrażali sobie równości bez niewolnictwa jako
podstawy. Była to idea starożytności.
Można powiedzieć, że w oczach leniwego i gadatliwego
Ateńczyka wszelka praca była odrażająca. W Atenach,
które były ukoronowaniem cywilizacji greckiej, niewol-
nictwo dawało klasie wolnej wszystko: 400 tysięcy nie-
wolników utrzymywało 20 tysięcy obywateli.
Plebejanizm w Rzymie był traktowany tak samo lub
prawie tak samo. Plebejusze, pozbawieni własności i za-
sobów, stale zadłużeni, mogli pokładać nadzieje tylko
w rabunku; ich przeznaczeniem oraz koniecznością było
wykonywanie pospolitych i haniebnych zawodów. Czym
byli w istocie owi plebejusze? Minores gentes, mali lu-
dzie, niższe rasy, jak mówi Vico.
W okresie średniowiecza, aż do rewolucji, praca po-
rzucona przez szlachtę i kler spadła na ludzi pańszczyź-
nianych, którzy stopniowo przekształcali się w plebeju-
szy, a następnie w bourgeois. Jednakże pamięć pierwot-
nego stanu pracujących uświęcona została przez Kościół
zakazem zajmowania się w niedziele i święta „pracami
służebnymi". Kościół w swoim sennym błogostanie zapo-
mina o tym, że obecnie nie ma już ludności służebnej.
Wyjątek, który stanowią prace wolne, tak wydrążył
przepis, że została z niego tylko skorupa.
Chłop poddany należał do pana, obciążony był pań-
szczyzną i stanowił przedmiot nieprzenośnej własności;
tak jak niewolnik i początkowo plebejusz był on capitis
minor i nie liczył się w państwie jako głowa.
528. Dziś praca jest honorowana i nikomu nie przyno-
si wstydu; istnieje jednakże pewna liczba prac odpycha-
jących, cząstkowych, rozdzielanych skąpą ręką, prac,
których wszyscy unikają, a które stały się jak gdyby
nieodłącznym udziałem najliczniejszej i najbiedniejszej
klasy — proletariatu.
Dziewiętnastowieczny proletariusz jest przede wszyst-
kim, powtarzam to, wykonawcą prac cząstkowych, po-
zbawionym rzemieślniczego fachu oraz inicjatywy; żyje
z dnia na dzień i nie ma nawet prawa porozumiewania
się z równymi sobie co do środków polepszenia swojej
doli; dobrze, jeżeli pospolitość życia, do którego jest
zmuszony, oraz polityczna izolacja nie zniszczą w nim
doszczętnie poczucia dobra i uczciwości.
Proletariusz jest więc czymś niższym w społeczeń-
stwie.
Wybitni pisarze opisali cierpienia tej nieszczęsnej ka-
tegorii ludzi, która pod nazwą niewolników, plebejuszy,
ludności pańszczyźnianej i proletariatu występuje
u wszystkich ludów i we wszystkich epokach historycz-
nych: ukazali oni pocieszający fakt stopniowego wy-
zwalania proletariatu przez pracę i przepowiedzieli wy-
gaśnięcie pauperyzmu i nierówności; lecz nikt, o ile
wiemy, nie określił prawdziwych przyczyn tej anomalii,
a zwłaszcza nie wyświetlił jej znaczenia.
529. Źródłem pauperyzmu jest brak równowagi po-
między produktem a pracą robotnika, to znaczy renta
przejmowana przez próżnującego kapitalistę; teza ta
została aż nadto obszernie udowodniona — opatrznościo-
wym celem proletariatu jest określenie obowiązku mło-
dego człowieka i warunków przyjęcia go w poczet oby-
wateli.
Jeżeli historia jest rozciągającym się w czasie obra-
zem zbiorowego organizmu, to niewolnik, plebejusz,
chłop pańszczyźniany, proletariusz są symbolem obywa-
tela „mniejszego", „młodego" w pracy, jednym słowem
„terminatora".
Ale cóż to jest terminowanie? Czy trzeba wracać do
unicestwionego na zawsze ustroju korporacji i praw
cechowych i tak jak niegdyś pozbawić terminatora ho-
noru, wiedzy i świadomości?...
Dla nas terminowanie jest kształceniem publicznym,
władzą, która nim kieruje, jest Wszechnica, nie
ta ograniczona do czterech czy pięciu fakultetów, lecz
wszechnica naprawdę powszechna, w której obszernym
łonie mieściłaby się nauka, literatura, sztuka, przemysł,
rolnictwo, handel, roboty publiczne, armia, gospodarka
społeczna, słowem wszystko, co jest przeznaczeniem ro-
dzaju ludzkiego: od pierwocin myśli aż do największych
głębi inteligencji.
Prawem terminatora jest poznanie wszystkiego, zoba-
czenie wszystkiego, wypróbowanie wszystkiego; obo-
wiązkiem jego jest pogodne i odważne spełnianie
wszystkich prac, które narzucają potrzeby społeczeń-
stwa i wewnętrzna obsługa tego wielkiego przedsiębior-
stwa; taki jest dług wynikający z terminowania i takie
jest prawo równości.
W naszych czasach, kiedy zgłasza się kandydat do
kariery administracyjnej, stawia mu się przede wszyst-
kim pytanie: „Czy dopełnił pan warunków ustawy wer-
bunkowej?" Chcę, żeby tak samo pytano młodego czło-
wieka przed nadaniem mu praw obywatelskich —
wolności indywidualnej, prawa do pracy, płacy, mał-
żeństwa, praw wyborczych, prawa petycji, prawa oskar-
żania i kontroli: Czy otrzymał pan przepisane wykształ-
cenie? Czy odbył pan praktykę? Czy wypełnił pan obo-
wiązki związane z terminowaniem? Czy uzyskał pan
odpowiednie oceny? Proszę o pokazanie dyplomów...
530. Czytelniku, jeśli twoje serce wolne jest od ary-
stokratycznego fermentu, jeśli nie wstydzisz się sza-
cunku dla człowieka, śledź moją myśl do końca; jeśli
nie, opuść ten artykuł, nie jesteś godzien go czytać.
Trzeba najpierw zauważyć, że istnieje okres kształ-
cenia początkowego, identyczny dla wszystkich jedno-
stek, przynajmniej o tyle, o ile nie mamy do czynienia
z jakąś wyjątkową, przedwczesną dojrzałością. Ten
pierwszy okres edukacji obejmuje mniej więcej te same
przedmioty, które są wykładane w naszych szkołach
początkowych do czwartej klasy; należałoby tylko do-
łączyć do nich jako ćwiczenia pewne proste zajęcia rol-
nicze i rzemieślnicze, zarówno jako środek higieny, jak
też dla umocnienia charakteru i uwydatnienia zdolności.
Za pośrednictwem zajęć tego rodzaju mogłoby się już
rozwijać pojęcie tego, co użyteczne, zwłaszcza gdyby
się wprowadziło premie i nagrody. Nauczanie przed-
miotów szkolnych opóźniłoby się przez to co prawda,
ale wpłynęłoby to dodatnio na siłę fizyczną dzieci i za-
hartowało ich dusze; wreszcie, jeżeli nawet nie będzie-
my mieli czternastoletnich oratorów ani piętnastolet-
nich uczonych, czy to taka wielka szkoda?... Co się ty-
czy kosztów, to kiedy młodzieniec wyjdzie z domu ro-
dzinnego, przestanie być na utrzymaniu rodziny.
Trzeba też zaznaczyć, że w pierwszych latach tego
ustroju nie można będzie nakładać na wszystkie jed-
nostki tych samych obowiązków; dopóki rodziny prole-
tariackie, minores gentes, na ogół zepsute duchowo i cie-
leśnie przez nędzę, skostnienie szlachetnych uczuć
i ospałość religijną nie odrodzą się, nie należy oczeki-
wać, żeby u wielu z nich inteligencja doszła do rów-
nowagi i wzniosła się do poziomu moralności.
Lecz skoro w tej chwili zakładamy równość zdolności
wśród ludzi, spróbujmy przy pomocy jednego lub
dwóch przykładów dać wyobrażenie tych prób, jakim
będzie musiał być poddany terminator przed uznaniem
go za „towarzysza", zanim zaliczony zostanie do rzędu
obywateli. Byłoby bowiem czymś dziwacznym wyobra-
żać sobie, że jednostka korzysta z uprawnień społecznych
przez sam fakt przynależności do gatunku, i uwa-
żać, że sam fakt urodzenia konstytuuje jej godność. Jest
to, jak sądzę, przesąd monarchistyczny i szlachecki,
przesąd w najwyższym stopniu dezorganizujący i an-
tyspołeczny. Przecież człowiek, zanim zostanie ukształ-
towany przez wychowanie, jest „dziki", a dziki nie
może rościć sobie praw do niczego. Prawa dzikiego,
wedle Fouriera, to: „polowanie, rybołówstwo, zbiera-
nie i pokarm"; czy można przypisać ich mniej dzikie-
mu zwierzęciu? A naprawdę proletariusz nie ma u nas
nawet tego prawa dzikich zwierząt.
531. W komunie brakuje kowala, ślusarza lub me-
chanika: rada miejska poszukuje robotnika. Dziwne
może się wydać wymaganie od kandydata, żeby wyka-
izał się nie tylko umiejętnością władania pilnikiem czy
młotem, ale także rozległymi wiadomościami z meta-
lurgii, chemii, geologii i kopalnictwa; żeby miał odbyte
próby w hutach i zbrojowniach; żeby w mundurku
szkolnym obserwował w laboratoriach prawa przyrody
nieorganicznej i borykał się z procederem sztuki w pra-
cowniach uniwersyteckich; żeby w pionierskiej bluzie
i w żołnierskiej zbroi złożył swój kontyngent pracy
przy wydobywaniu węgla i na straży ojczyzny: a wszy-
stko to przed ukończeniem 27 lub 28 roku życia. Czyż,
doprawdy, potrzebna mu jest ta cała wiedza i te kam-
panie do naprawiania motyk i okuwania pojazdów?
Taki człowiek godzien jest być inżynierem, a nawet
generałem.
No, niewątpliwie jest godzien! I dlatego właśnie
jesteśmy zwolennikami równości, czy rozumiecie?...
Ale idźmy dalej.
Komuna potrzebuje murarzy, kamieniarzy. — Oto
młodzieńcy rosłej postaci, o dłoni silnej i pewnej, o duszy
artystów, z których każdy obok praktyki zawodo-
wej zna geometrię, statykę, architekturę, skład ce-
mentu itd. i z których każdy pracował w kamienioło-
mach!...
Cóż jeszcze trzeba powiedzieć? W szkole rolniczej
prace przy karczowaniu, odwadnianiu i zalesianiu; —
w szkole handlowej konserwacja portów, dróg i rzek; —
we wszystkich szkołach kopanie kanałów, roboty ziem-
ne, niwelacyjne, przewozowe. A jeśli niektórzy z po-
śród tej entuzjastycznej młodzieży będą obdarzeni bos-
kim darem talentu artystycznego, niech uczą się jesz-
cze więcej i większą daninę pracy składają społeczeń-
stwu: oczekiwane od nich owoce dojrzeją tylko wtedy,
kiedy zrosi je pot i krew. Jakże, doprawdy, mogliby
przemawiać do społeczeństwa, jak mogliby odtwarzać
jego harmonię i jego różne cechy, gdyby przez ścisły
związek z nim nie byli sami jego wiernym i żywym
wyrazem?
532. To, co powiedziałem, wystarczy tym, którzy
umieją czytać i rozumieć: co do innych, to nie warto
roztaczać przed ich osłupiałymi oczami podobnych pa-
radoksów. Ale jest pewna rzecz, której nie możemy
pominąć milczeniem: jedynymi ludźmi popierającymi
te poglądy są dziś komuniści i zwolennicy falansterów,
ale oni tworzą dwie odrębne sekty, dwie partie, i sądzę,
że z samej swej istoty partie te są sobie wrogie.
Zorganizowane przez Fouriera grupy pod nazwą pe-
tites hordes i armees industrielles stanowiły organiza-
cję oświecenia publicznego mniej więcej podobną do
tej, którą opisaliśmy przed chwilą; tylko że w tej kwe-
stii, jak i we wszystkich innych, brakuje Fourierowi
uchwycenia samej podstawy cywilizacji jako punktu
wyjścia dla jej reform oraz przemawiania w imię prawa i
postępu, zamiast nieustannego powoływania się
na rzeczy niemożliwe do udowodnienia a priori. Co do
komunistów, to ośmielę się powiedzieć w ich imieniu,
że przez oświatę powszechną nie rozumieją ani mniej,
ani więcej jak tylko szkołę społeczną; dlaczego więc
przedstawiciele tych poglądów deklarują sobie wzajem-
nie antypatię, czyżby tylko dla utrzymania odrębności
sformułowań oraz dla egoistycznej i małostkowej przy-
jemności noszenia odrębnych imion własnych? Czy
prawda nie jest przekazywalna? Czy nauka jest włas-
nością?...
533. Organizacja wszechnicy, obraz samego społe-
czeństwa, jest tym, co pieczętuje równość: wiążąc dwa
bieguny tego olbrzymiego organizmu, władzę i mło-
dzież, nada ona społeczeństwu jego ostateczną formę
i zamknie ciąg rewolucji.
Aby przekonać się o tej prawdzie, przedstawimy
w skrócie obraz rozwoju historycznego.
Ale nie zapominajmy, że na tej rozległej scenie żad-
na faza nie następuje bez walki, postęp nie realizuje się
nigdy bez użycia gwałtu, że w ostatecznym rezultacie
jedynym środkiem przejawiania się Idei jest Siła.
Można zdefiniować ruch jako przezwyciężanie oporu;
mniej więcej podobnie definiował Życie Bichat:
jako zespół zjawisk odnoszących tryumf nad Śmier-
cią. To prawo przyrody prawdziwe jest zwłaszcza
w odniesieniu do cywilizacji, w której nowe zasady
stale zwyciężają zasady przeżyte.
534. a) Praca jest osią, na której obraca się ekonomia
polityczna (§ 383).
Podobnie Władca Suwerenny, czyli zbiorowy Pra-
cownik, który przejawia się albo w postaci króla, sym-
bolu władzy scentralizowanej, albo w postaci ludu zor-
ganizowanego w konstytuantę, jest podstawą wszel-
kiej postępowej i regularnej organizacji.
b) Prawami pracy są: podział, specjalizacja i układ,
który tworzy równowagę funkcji i zdolności oraz
równość majątkową; wreszcie solidarność i odpowie-
dzialność, zagwarantowane przez sankcję w postaci
równości płacy i produktu oraz równości nagrody
i kary.
Każda funkcja, polityczna, sądownicza, administra-
cyjna, przemysłowa czy też nauczycielska, jest w spo-
łeczeństwie częścią władzy suwerennej czy też organu
centralnego, który koordynuje te funkcje w miarę, jak
stają się one funkcjami naukowymi i zaczynają podle-
gać normom płacy.
Zróbmy teraz przegląd ważniejszych zastosowań tych
praw; pominiemy przy tym Wschód i Greków i roz-
poczniemy dopiero od Rzymian.
Po okresie panowania siedmiu królów, z których każ-
dy pozostawił po sobie zwycięstwa, ustawy, instytucje
i pomniki, dała się odczuć potrzeba zniżenia władzy
do ludu. — Rewolucja usuwa Tarkwiniuszy i zastępuje
królestwo konsulatem, urzędem początkowo niepodziel-
nym, ale przynajmniej czasowym, wybieralnym, a w
konsekwencji bliższym, bardziej dostępnym.
Przykład patrycjuszy uczy lud, w jaki sposób zdo-
bywa się prawa polityczne — nowa rewolucja wpro-
wadza urząd trybuna, trzecia obala decemwirat.
W pierwszej rewolucji widzieliśmy zniewoloną matro-
nę, starego króla skazanego na wygnanie, drugiego za-
mordowanego, konsula, który był katem swoich dzie-
ci. W następnych sprzymierzony lud odmawia pracy:
młoda dziewczyna zostaje porwana, a następnie za-
sztyletowana; naczelnik państwa umiera w więzieniu;
banita powracający z wrogami ojczyzny doprowadza
nieomal do zagłady miasta.
Władza konsula ulega stałemu podziałowi, a republi-
ka staje się przez to coraz silniejsza: ale każdy krok
postępu znaczą zaburzenia, morderstwa, wygnania. Ile
krwi przelanej z powodu praw agrarnych! Była to pró-
ba ustanowienia porządku rolniczo-przemysłowego obok
porządku politycznego: ale idee nie były jeszcze doj-
rzałe; zamiast nauki ekonomicznej były Kodeksy, Di-
gesta, Pandekty; zamiast naukowego systemu gorsza
niż dawniej lichwa i niewolnictwo; zamiast równości —
panowanie.
536. Cała ta olbrzymia praca organizacyjna spełzła
na niczym i trzeba było zaczynać od początku.
Pojawia się chrystianizm, który w mistycznych sło-
wach zapowiada równość, powszechną solidarność i od-
powiedzialność jednostek. — Znowu niezgody, potwa-
rze, wygnania i rewolucje. Była to kąpiel Achillesa, albo
raczej odmłodzenie Peliasa.
Rodzi się feudalizm, który wedle Guizota daje wol-
ność indywidualną i rodzinę. — Wojny, masakry, znisz-
czenia i rewolucje trwają przez dziesięć wieków.
Wyzwalają się komuny: oto przybycie Pana, chlubne
zwycięstwo Pracy. — Opór szlachty, opór kleru, ma-
kiawelizm królów, zdrady, wojny domowe.
Powstaje monarchia absolutna: jest to centralizacja
i jedność. — Rewolta szlachty, opór parlamentów, szem-
rania stanu trzeciego. Wreszcie ukazuje się Ludwik XIV
i świat przed nim milknie.
537. Dalszy ciąg jest znany. Po trzydziestu latach gi-
gantycznych walk zawarty zostaje rodzaj kompromisu
między antagonistycznymi zasadami: ale ostatnie pra-
wo świata nie zostało zrealizowane, ostatni układ orga-
niczny nie ujrzał światła dziennego i zło trwa jeszcze:
cierpienie żyje, głuche, pożerające, aż zmusi społeczeń-
stwo do wybuchu. Przypatrzcie się tylko.
538. Niecierpliwa demokracja, słusznie przekonana,
że wszelkie polepszenie zależy od rządu, domaga się
rozszerzenia praw politycznych. Jeśli zdusicie demo-
krację, będzie rewolucja; jeśli spełnicie jej żądania —
też będzie rewolucja.
Mamy nadmierną koncentrację władzy wykonawczej;
uprawnienia jej głównych organów nie są dobrze okreś-
lone i odgraniczone; organ centralny, który je personi-
fikuje, wymaga nowych podziałów. — Rewolucja.
Trzeba zdemokratyzować bank, uspołecznić kasy
ubezpieczeniowe, wyznaczyć minimum płacy, znieść
cła, prohibicje, taryfy. Poglądy te są już bardzo roz-
powszechnione, ale wyzyskiwacze stawiają opór. — Re-
wolucja.
Żeby lud żył i społeczeństwo trwało, trzeba scentra-
lizować handel, rolnictwo i przemysł; dostosować pro-
dukcję do potrzeb, zorganizować prawidłową gospo-
darkę bogactwami mineralnymi, zwiększyć obszar ziem
uprawnych; trzeba wprowadzić w odpowiednie dzie-
dziny administracji notariuszy, rzeczników, komorni-
ków, kancelistów, licytatorów, syndyków, aptekarzy,
lekarzy, drukarzy, księgarzy, wszystkie stanowiska,
które się kupuje, wszystkie zawody wymagające dy-
plomu czy patentu; jednocześnie trzeba stopniowo
likwidować funkcje nienormalne lub dublujące się;
trzeba wydać odpowiednie przepisy dotyczące warszta-
tów, uobyczajnić handel, opodatkować rentę kapitali-
styczną, zrepublikanizować, jak mówił Cam-
bon , Własność. Droga jest już otwarta: izby han-
dlowe, towarzystwa rolnicze, zjazdy rolne, kataster,
państwowa własność wód, lasów i kopalni; prawa prze-
wozu i składu, państwowy monopol na tytoń, proch,
pieniądz, pocztę, telegraf itp.; powstawanie prawa ad-
ministracyjnego — wszystko to jest wyraźnym świa-
dectwem procesu przemian. Ale królowie monopolu
prywatnego, anarchistyczna i rozproszona własność
stawia opór i zawsze będzie go stawiała; bronią jej
sprzedajne pióra, wspiera zabłąkany tłum, władza jest
jej posłuszna. — Będzie to ostatnia rewolucja.
539. Nie bądźmy zresztą przerażeni ani zdziwieni ta-
kim biegiem rzeczy. Wedle starożytnej mitologii każda
potęga, która ulega zmianie, jest umierającym bóstwem,
zabitym lub zwyciężonym geniuszem. Współczesna fi-
lozofia mówi tak samo: Każda rewolucja polityczna,
jak powiada Cousin, jest urzeczywistniającą się ideą, to
znaczy ideą, która znosi ideę poprzednią, zabija ją. Otóż
ponieważ w społeczeństwie idee to są interesy, a inte-
resy to są ludzie, to trudno, żeby ludzie panujący przez
swoje interesy i swoje idee zgodzili się ustąpić i znik-
nąć. Trzeba ich zwyciężyć: autor Soirees de Saint-Pe-
tersbourg powiedziałby swoim inkwizytorskim stylem,
ze trzeba ich zabić. Nie można bowiem oczekiwać
tego, żeby przekonały ich jakieś racje; żeby oczywistość
prawa i grożące niebezpieczeństwo skłoniło ich do ustą-
pienia: jest to dla nich kwestia życia lub śmierci mo-
ralnej, ustąpią tylko przed siłą.
Zresztą rzućmy okiem na to, co się dzieje; a ponie-
waż wskutek ułomności naszej natury bardziej uderza
nas jaskrawość faktów niż powiązanie idei, uczmy się
z faktów.
540. Codziennie bardziej nagląca staje się sprawa re-
wizji ustawy cywilnej kleru, wyjście naprzeciw rewo-
lucji, która już się dokonuje. — Czy myślicie, że rząd,
który na pewno nie jest zbyt nabożny, zajmuje się tym?
Oh, byłoby to zalegalizowaniem ateizmu; a uniwersy-
tet ma już dość biskupich kalumnii. Do tego, by ośmie-
lono się tknąć kadzielnicy, trzeba będzie, żeby rząd
wpadł w ręce komunistów; ale wówczas będą ofiary.
Mówi się o wskrzeszeniu księży państwowych; potem
powróci się do dziedziczności tytułu para: pięćsetty-
sięczna armia trzymana jest w pogotowiu wojennym;
wznosi się twierdze; władza centralna umacnia się
wszelkimi środkami. — Sądzicie, że robi się to wszyst-
ko w celu przygotowania klasy robotniczej do życia po-
litycznego? Że rząd zamierza rozwinąć demokratyczną
instytucję gwardii narodowych, zamienić pobór na służ-
bę powszechną, uświęcić jedność władzy przedstawi-
cielskiej zniesieniem izby wyższej i ograniczyć rządy
osobowe?...
Od piętnastu lat ministrowie nie mogą ani przepro-
wadzić konwersji rent, ani pogodzić cukru trzcinowego
z cukrem buraczanym, ani cofnąć bariery celnej, ani
stworzyć banków rolniczych, ani obniżyć taryf, ani
przeciąć wrzodu, jakim są synekury. — Wyobrażacie
sobie, że jeśli jutro państwo stanie się bankierem, to
wprowadzi 2-procentową stopę dyskontową, wyznaczy
pensje w wysokości 6000 franków dla swoich najważ-
niejszych urzędników, oczyści swoje biura z próżnia-
ków? A potem w oparciu o zachwycony proletariat zaj-
mie się budową kolei, uwolni kanały od myta i od spó-
łek, za jednym zamachem otworzy na oścież wszystkie
bramy graniczne dla zagranicznych towarów, zorgani-
zuje produkcję narodową na zasadzie kosztów wytwa-
rzania produktów, ogłosi zniesienie konkurencji, nie-
aktualność własności i niemożliwość systemu hierar-
chii?...
541. Oczywiście postęp dokonywałby się w sposób
idealny, gdyby parlament i rząd zatroszczyły się o przy-
szłość, nie o przeszłość; gdyby zrozumiały w końcu
sprawiedliwość i nieuchronność wszystkich tych re-
wolucji; gdyby stały się nagle radykalne i spontanicz-
nie przystąpiły do reform; gdyby rewolucje nie koń-
czyły się wojną domową, tylko dokonywały się odtąd
poprzez walki na trybunie i w prasie. Co za radość
w fabrykach! Jakiż grad błogosławieństw spadłby na
głowy królewskie! Jaki zaszczyt dla współczesnych
patrycjuszy!...
Może zobaczylibyśmy urzeczywistnienie tego cudu,
gdyby jakiś mąż stanu doznał nagle olśnienia, pogodził
się z nieuniknioną przyszłością i stał się narzędziem
konieczności wobec potęg; gdyby zagadnienia te, pod-
niesione przez samą władzę, poruszyły burżuazję. Bied-
ni bourgeois są bowiem jeszcze bardziej bojaźliwi niż
egoistyczni. Obawiają się oni zamętu i grabieży: ale
niech tylko rząd, oświecony całą mądrością epoki i opie-
raj ący się na życzeniach narodu, zarządzi przeprowa-
dzenie badań, a następnie po przedyskutowaniu pro-
jektów przystąpi do ich wykonania, burżuazja nie bę-
dzie się wcale uskarżać, uzna nawet, że nie idzie się
dość szybko. Ten bezlitosny obraz sytuacji ośmieliłem
się roztoczyć tu właśnie w nadziei, że prąd myślowy,
którego nikt dziś nie może się ustrzec, poniesie wy-
soko i daleko tę drobną daninę mojej myśli, przewi-
dziana rewolucja jest bowiem groźna tylko dla tych,
którzy ją lekceważą.
Wiem zresztą, że lud, tak samo jak przeznaczenie, nie
czyni ani nie przyjmuje łaski; dlatego też uznałem, że
powinienem przypomnieć tym, którzy czytają moje
słowa, przypomnieć za pomocą przykładów
zaczerpniętych z wszystkich epok i w powołaniu na
poglądy filozofów, że istnieją takie przypadki, kiedy
rewolucja przeciw rządowi staje się zarazem prawem i
obowiązkiem. Nie pozwólmy, aby osłabł wśród nas duch
rewolucyjny, ten duch wolności i postępu. Skoro
odkryliśmy, że tylko on stanowi zabezpieczenie przeciwko
systematycznym zdradom i bodziec dla naszych miękkich i
niezdecydowanych posłów, nie powinniśmy nigdy
pozwolić, żeby wygasł ten święty ogień.
542. Ale teraz już żadna rewolucja nie przyniesie
owoców, jeżeli nie zostanie uwieńczona odrodzeniem
oświaty publicznej. Czy chcecie uwiecznić na ziemi nę-
dzę, zbrodnię, wojnę, wstrząsy i despotyzm? Uwiecznij-
cie więc proletariat. Organizacja nauczania jest zarazem
warunkiem równości i uświęceniem postępu. Wszyst-
ko jest już przygotowane do tego wielkiego dzieła,
o którym Rzym nie miał nawet pojęcia, aczkolwiek po-
zostawił nam tak wiele wzorów. Sto lat temu mieliśmy
tylko kolegia jezuickie z nędznymi nauczycielami; nie
było żadnej jedności i centralizacji fakultetów. Obecnie
publiczne nauczanie obejmuje wszystko: literaturę,
naukę, sztukę, handel, żeglarstwo, kopalnie, wody
i lasy itp.; należy się spodziewać, że wkrótce obejmie
także rolnictwo i rzemiosła.
O nie, nie zginiemy; nie, demokratyczna Francja nie
skończy tak jak republikański Rzym: świadczy o tym
ta rosnąca Wszechnica.
tych z wszystkich epok i w powołaniu na poglądy filo-
zofów, że istnieją takie przypadki, kiedy rewolucja
przeciw rządowi staje się zarazem prawem i obo-
wiązkiem. Nie pozwólmy, aby osłabł wśród nas duch re-
wolucyjny, ten duch wolności i postępu. Skoro odkry-
liśmy, że tylko on stanowi zabezpieczenie przeciwko
systematycznym zdradom i bodziec dla naszych mięk-
kich i niezdecydowanych posłów, nie powinniśmy nigdy
pozwolić, żeby wygasł ten święty ogień.
542. Ale teraz już żadna rewolucja nie przyniesie
owoców, jeżeli nie zostanie uwieńczona odrodzeniem
oświaty publicznej. Czy chcecie uwiecznić na ziemi nę-
dzę, zbrodnię, wojnę, wstrząsy i despotyzm? Uwiecznij-
cie więc proletariat. Organizacja nauczania jest zarazem
warunkiem równości i uświęceniem postępu. Wszyst-
ko jest już przygotowane do tego wielkiego dzieła,
o którym Rzym nie miał nawet pojęcia, aczkolwiek po-
zostawił nam tak wiele wzorów. Sto lat temu mieliśmy
tylko kolegia jezuickie z nędznymi nauczycielami; nie
było żadnej jedności i centralizacji fakultetów. Obecnie
publiczne nauczanie obejmuje wszystko: literaturę,
naukę, sztukę, handel, żeglarstwo, kopalnie, wody
i lasy itp.; należy się spodziewać, że wkrótce obejmie
także rolnictwo i rzemiosła.
O nie, nie zginiemy; nie, demokratyczna Francja nie
skończy tak jak republikański Rzym: świadczy o tym
ta rosnąca Wszechnica.
LISTY MARKS – PROUDHON

MARKS DO PIERRE'A-JOSEPHA
PROUDHONA W PARYŻU

Drogi Proudhonie!

Od czasu, gdy opuściłem Paryż, niejednokrotnie


miałem już zamiar napisać do Pana; okoliczności nie-
zależne od mojej woli przeszkadzały mi jednak aż do
chwili obecnej. Proszę mi wierzyć, że nadmiar pracy,
kłopoty związane ze zmianą miejsca pobytu itd. są je-
dynymi przyczynami mojego milczenia.
A teraz od razu in medias res. W porozumieniu
z dwoma mymi przyjaciółmi, Fryderykiem Engelsem
i Filipem Gigotem (obaj przebywają w Brukseli), zorga-
nizowałem stałą korespondencję z komunistami i socja-
listami niemieckimi. Przedmiotem jej będzie zarówno
dyskusja na tematy naukowe, jak i nadzór nad wy-
dawnictwami popularnymi oraz propaganda socja-
listyczna, którą można w ten sposób uprawiać w Niem-
czech. Głównym celem naszej korespondencji będzie
jednak nawiązanie kontaktu między socjalistami nie-
mieckimi a francuskimi i angielskimi, stałe informowa-
nie cudzoziemców o ruchach socjalistycznych w Niem-
czech oraz informowanie Niemców, przebywających
w kraju, o postępach socjalizmu we Francji i w Anglii.
W ten sposób będą mogły ujawniać się różnice poglą-
dów, a także doprowadzi to do wymiany myśli i do bez-
stronnej krytyki. Jest to krok naprzód, jeśli chodzi
o literacki wyraz ruchu społecznego, konieczny do wy-
zwolenia się z ograniczonych ram narodowych. W mo-
mencie akcji zaś będzie chyba dla każdego rzeczą bar-
dzo pożyteczną znać stan rzeczy za granicą równie do-
brze jak u siebie w kraju.
Poza komunistami w Niemczech będziemy również
korespondować z socjalistami niemieckimi w Paryżu
i Londynie. Z Anglią nawiązaliśmy już kontakt; co się
tyczy Francji, to wszyscy jesteśmy zdania, że nie mo-
żemy tam znaleźć lepszego korespondenta aniżeli Pan;
wiadomo Panu, że przez Anglików i Niemców jest Pan,
jak dotąd, bardziej ceniony niż przez własnych roda-
ków.
Widzi Pan zatem, że chodzi tylko o to, by nawiązać
regularną korespondencję i stworzyć możliwość bada-
nia ruchu społecznego w różnych krajach, co przyniesie
wiele różnorodnych korzyści, jakich nigdy nie dałaby
praca jednostki. . .
Jeżeli przystanie Pan na naszą propozycję, to opłaty
pocztowe za listy, które będzie Pan otrzymywał, oraz
za listy, które Pan będzie do nas wysyłał, zostaną tu
pokryte; przeprowadzane w Niemczech zbiórki mają
na celu pokrycie kosztów korespondencji.
Listy swoje-będzie Pan kierował pod adresem p. Fi-
lipa Gigota, &, rue Bodenbroek. On też upoważniony
jest do podpisywania listów z Brukseli.
Nie potrzebuję dodawać, że cała ta korespondencja
wymaga zachowania przez Pana absolutnej tajemnicy.
Nasi przyjaciele w Niemczech muszą działać z naj-
większą Ostrożnością, aby uniknąć kompromitacji.
Proszę o jak najszybszą odpowiedź i przyjęcie wy-
razów szczerej przyjaźni.

oddanego Panu
Karola Marksa

Bruksela, 5 maja 1846 r.

PS. Ostrzegam Pana przed panem Griinem2 z Pary-


ża. Ten człowiek jest hochsztaplerem literackim, swego
rodzaju szarlatanem, który chciałby handlować nowy-
mi ideami. Usiłuje on ukryć swą ignorancję pod na-
puszonymi i górnolotnymi frazesami, ale zdołał jedynie
ośmieszyć się swym galimatiasem. Człowiek ten jest
poza tym niebezpieczny. Nadużywa znajomości, które
dzięki zuchwalstwu zawarł ze znanymi autorami, aby
stworzyć sobie z nich piedestał i skompromitować ich
w ten sposób w oczach publiczności niemieckiej. W swo-
jej książce o „francuskich socjalistach"3 ośmiela się
mówić o sobie jako nauczycielu Proudhona (Pri-
vatdozent — tytuł akademicki w Niemczech), twierdzi,
że wyjaśnił mu najważniejsze aksjomaty nauki nie-
mieckiej i kpi z jego prac. Miej się Pan na baczności
przed tym pasożytem. Może później powrócę jeszcze do
tego osobnika.
[Dopisek Filipa Gigota ]
Z przyjemnością korzystam z okazji, która nadarza
mi się dzięki temu listowi, aby zapewnić Pana, że jest
mi bardzo miło nawiązać korespondencję z tak wybit-
nym jak Pan człowiekiem. Na razie kreślę się
oddany Panu
Filip Gigot
[Dopisek Engelsa]
Jeśli o mnie chodzi, mogę tylko wyrazić nadzieję, że
Pan, Panie Proudhon, zgodzi się na propozycję, którą
Panu przedłożyliśmy, i łaskawie zechce z nami współ-
pracować. Zapewniam Pana o głębokim szacunku, któ-
ry wzbudziły we mnie Pana prace, i kreślę się
oddany Panu

Fryderyk Engels
PROUDHON DO MARKSA

Lyon, 17 maja 1846 r.

Drogi Panie!

Chętnie zgadzam się być jednym z oczek Pańskiej


sieci korespondencyjnej, której cel i organizacja po-
winny być, jak mi się wydaje, wielce użyteczne. Nie
obiecuję Panu jednak, że będę pisał do Pana dużo
i często: różnorodne moje zajęcia w połączeniu z wro-
dzonym lenistwem nie obiecują wysiłków w dziedzinie
korespondencji. Pozwolę sobie też zrobić kilka zastrze-
żeń, które nasunęły mi się na myśl w związku z pewny-
mi ustępami Pańskiego listu. Przede wszystkim, chociaż
myśli moje w sprawie organizacji i realizacji, przynaj-
mniej co się tyczy zasad, są całkowicie ustalone, sądzę,
że jest moim obowiązkiem, że jest obowiązkiem każde-
go socjalisty, zachować jeszcze na jakiś czas formę kry-
tyczną i powątpiewającą; jednym słowem, uprawiam
z publicznością proceder prawie zupełnego antydogma-
tyzmu ekonomicznego. Szukajmy razem, jeśli Pan sobie
życzy, praw rządzących społeczeństwem, sposobu, w ja-
ki te prawa się urzeczywistniają, śledźmy razem postęp,
a może zdołamy je odkryć; ale na Boga! — po obaleniu
a priori wszelkich dogmatyzmów, nie chciejmy marzyć,
my z kolei, o zaciąganiu ludu w służbę doktryny, nie
popadajmy w sprzeczność, w jaką wpadł Pański rodak,
Marcin Luter, który obaliwszy teologię katolicką zabrał
się natychmiast do budowania, i to nie bez gromów
i klątw, teologii protestanckiej. Od trzech stuleci Niem-
cy zajęte są tylko i wyłącznie usuwaniem ozdóbek
Marcina Lutra; nie przysparzajmy rodowi ludzkiemu
nowej roboty nowymi ozdóbkami8. Cieszy mnie z ca-
łego serca Pańska myśl ukazania w pełnym świetle
wszelkich możliwych opinii; starajmy się umożliwić
uczciwą i lojalną polemikę; dajmy światu przykład ro-
zumnej i dalekowzrocznej tolerancji; i skoro znajduje-
my się na czele ruchu, nie róbmy z siebie prowodyrów
nowej nietolerancji; nie starajmy się być apostołami
nowej religii, choćby nawet religia ta była religią lo-
giki, religią rozumu. Wysłuchajmy wszelkich sprzeci-
wów, inspirujmy je, piętnujmy wszystkie wyłączności,
wszystkie mistycyzmy, nie uważajmy żadnej kwestii
za wyczerpaną, a kiedy użyjemy już wszystkich, do
ostatniego, argumentów, zacznijmy od początku, jeśli
będzie trzeba, ze swadą i ironią. Pod tym warunkiem
z przyjemnością przystąpię do Pańskiego zespołu, w
przeciwnym razie — nie!
Muszę jeszcze wypowiedzieć uwagę o pewnym wy-
rażeniu z Pańskiego listu, mianowicie: „w momencie
akcji". Może obstaje Pan jeszcze przy opinii, że w
chwili obecnej żadna reforma nie jest możliwa bez
przewrotu, bez tego, co niegdyś nazywano rewolucją,
a co jest po prostu wstrząsem. Co do tego poglądu,
który rozumiem, który usprawiedliwiam, o którym
chętnie bym podyskutował i który sam przez długi czas
podzielałem, wyznaję, że ostatnie moje dociekania cał-
kowicie mnie od niego odstręczyły. Sądzę, że nie jest
to nam potrzebne, aby osiągnąć cel, i że, co za tym
idzie, nie powinniśmy wysuwać kwestii akcji rewolucyjnej
jako środka przeprowadzenia reformy społecz-
nej, bo ten domniemany środek byłby po prostu od-
wołaniem się do siły, do samowoli, słowem, byłby sam
w sobie sprzeczny. Stawiam przed sobą następujące
zadanie: za pomocą pewnego układu stosunków ekono-
micznych przywrócić społeczeństwu bogactwo, którego
zostało ono pozbawione przez inny układ stosunków
ekonomicznych. Innymi słowy: obrócić teorię własności
w dziedzinie ekonomii politycznej przeciwko własności
tak, żeby dać początek temu, co wy, socjaliści nie-
mieccy, nazywacie wspólnością, ja natomiast nazywam
wolnością, równością. Otóż myślę, że znam środek, za
pomocą którego można rozwiązać w krótkim czasie ten
problem: wolę więc raczej palić własność na wolnym
ogniu, niż przydawać jej nowej siły, urządzając właści-
cielom Noc Świętego Bartłomieja.
Moja najbliższa praca, która w połowie jest wydru-
kowana, powie Panu więcej.
Oto, Mój Drogi Filozofie, gdzie się w tej chwili znaj-
duję; chyba że się mylę, a wtedy jeśli uzna Pan tę po-
trzebę, własnoręcznie natrze mi Pan uszu, czemu chęt-
nie się poddam w oczekiwaniu odwzajemnienia się.
Nadmienię Panu mimochodem, że — jak mi się- wyda-
je — takie same skłonności przejawia klasa robotnicza
we Francji; nasi proletariusze są tak spragnieni wie-
dzy, że ten, co proponowałby im pić tylko krew, byłby
przez nich bardzo źle przyjęty. Krótko mówiąc, by-
łoby, moim zdaniem, robieniem złej polityki, gdybyśmy
przemawiali do nich jako eksterminatorzy; środków
przymusu nie zabraknie; lud nie potrzebuje żadnych
napomnień.
Szczerze ubolewam z powodu drobnych waśni, któ-
re, jak się zdaje, nękają już socjalizm niemiecki i któ rych
dowodem są Pańskie skargi na Griina. Obawiam
się, że Pan widzi tego pisarza w fałszywym świetle; od-
wołuję się, Drogi Panie, do Pańskiego zdrowego roz-
sądku. Griin przebywa tutaj jako wygnaniec, bez ma-
jątku, z żoną i dwojgiem dzieci; nie mają z czego żyć,
jak tylko z jego pióra. Czym, zdaniem Pana, miałby
się on posługiwać, aby zarobić na życie, jeśli nie no-
woczesnymi ideami? Rozumiem Pańskie oburzenie fi-
lozoficzne i zgadzam się, że święte słowo ludzkości nie
powinno być nigdy przedmiotem handlu, ale nie chcę
tu widzieć nic prócz nieszczęścia, skrajnego niedostatku
i dlatego usprawiedliwiam tego człowieka. Ach! Gdy-
byśmy wszyscy byli milionerami, sprawy układałyby
się dużo lepiej; bylibyśmy świętymi i aniołami. Ale
trzeba żyć, a Pan wie, iż daleko jeszcze do tego, żeby
to słowo wyrażało myśl, jaką nam daje czysta teoria
asocjacji. Trzeba żyć, czyli kupować chleb, mięso,
drewno, opłacać nauczyciela domowego i, dalibóg, ten,
co sprzedaje idee społeczne, nie jest bardziej niegodzi-
wy od tego, co sprzedaje kazania. Nie wiem absolutnie
nic o tym, żeby Griin podawał się za mojego nauczy-
ciela; nauczyciela czego? Nie zajmuję się niczym poza
ekonomią polityczną, to jest dziedziną, o której on nie
wie prawie nic; na literaturę patrzę jak na zabawkę
małej dziewczynki; a co się tyczy mojej filozofii, to
wiem o niej dosyć, aby mieć prawo pośmiać się przy
sposobności. Griin absolutnie nic nie odsłonił; jeśli to
powiedział, to powiedział impertynencję, i jestem pew-
ny, że tego żałuje.
Tym, czego mam świadomość i co szanuję bardziej,
niż ganię — drobny objaw próżności, tym, co rzeczy-
wiście zawdzięczam Grimowi, podobnie jak jego przyja-
cielowi Ewerbeckowi8, jest znajomość Pańskich prac,
Drogi Panie, prac pana Engelsa i doniosłej pracy
Feuerbacha. Na moją prośbę panowie ci zechcieli
uprzejmie zrobić dla mnie po francusku (bo, niestety.
zupełnie nie czytam po niemiecku) kilka analiz naj-
ważniejszych publikacji socjalistycznych, i na ich
właśnie nalegania do następnej mojej pracy mam za-
miar wprowadzić wzmiankę o pracach pp. Marksa,
Engelsa, Feuerbacha i innych. Wreszcie Griin i Ewer-
beck pracują nad podtrzymaniem świętego ognia wśród
Niemców mieszkających w Paryżu, a szacunek, jaki
dla tych panów mają robotnicy zasięgający u nich ra-
dy, wydaje mi się gwarantem prawości ich poczynań.
Z przyjemnością przyjmę Pańskie odstąpienie od te-
go poglądu podyktowanego chwilową irytacją; pisząc
do mnie, był Pan w gniewie. Griin wyraził zamiar prze-
tłumaczenia książki, którą właśnie mam na warsztacie.
Zrozumiałem, że ten przekład, poprzedzający każdy
inny, będzie dla niego pewną pomocą. Będę Panu bar-
dzo zobowiązany, jak również Pańskim przyjaciołom,
i to nie ze względu na siebie, ale na niego, jeśli przy
tej sposobności okażecie mu, Panowie, pomoc, przy-
czyniając się do sprzedaży publikacji, która przy Pań-
skim współdziałaniu bez wątpienia mogłaby przynieść
mu więcej korzyści niż mnie. Jeśli Pan zechce dać mi
zapewnienie Pańskiego współdziałania, Drogi Panie, to
natychmiast prześlę moje odbitki Grimowi i sądzę, że
pomimo osobistych pretensji, których sędzią pragnął-
bym ustanowić siebie, takie postępowanie przyniesie
zaszczyt nam wszystkim.
Mnóstwo życzliwości Pańskim przyjaciołom,
panom Engelsowi i Gigotowi

Oddany Panu
Proudhon
SYSTEM SPRZECZNOŚCI
EKONOMICZNYCH

czyli filozofia nędzy


Rozdział pierwszy

O NAUCE EKONOMII

§I

Przeciwieństwo między faktem a prawem w gospodarce


społeczeństw

Stwierdzam realność nauki ekonomicznej.


Teza ta, w którą niewielu tylko ekonomistów odwa-
ża się wątpić, jest, być może, najśmielszą, jaką filozof
kiedykolwiek podtrzymywał; dalszy ciąg tych dociekań
wykaże, mam nadzieję, że udowodnienie jej wymaga
największego wysiłku ludzkiego umysłu.
Z drugiej strony z bezwzględną pewnością utrzymuję
równocześnie, że nauka ekonomiczna, najczystsza, naj-
bardziej, moim zdaniem, zrozumiała ze wszystkich
nauk, znajdująca najlepsze wytłumaczenie w faktach,
ma charakter postępowy: oto nowa teza, która czyni
z tej nauki logikę lub metafizykę in concreto i radykal-
nie zmienia podstawy dawnej filozofii. Inaczej mówiąc,
naukę ekonomii traktuję jako obiektywną formę
i realizację metafizyki; jest to metafizyka w działaniu,
metafizyka w perspektywie czasu; i ktokolwiek zajmu-
je się prawami pracy i wymiany — jest naprawdę
i przede wszystkim metafizykiem.
Po tym, co już powiedziałem w prologu, nie powinno
to być niczym dziwnym. Praca człowieka to dalszy
ciąg dzieła Boga, który stwarzając wszystkie istoty
działa poza sferą wiecznych praw rozumu. Nauka eko-
nomiczna jest więc siłą konieczności zarazem teorią
idei, teologią przyrodzoną i psychologią. I to samo przez
się powinno wystarczyć do wytłumaczenia, dlaczego
podejmując tematy ekonomiczne powinienem uprzed-
nio przypuścić istnienie Boga i dlaczego ja, zwykły
ekonomista, aspiruję do rozwiązania zagadnienia pew-
ności.
Pośpieszam jednak powiedzieć, że nie uważam za
naukę ekonomiczną niespójnego zbioru teorii, którym
prawie od stu lat nadaje się oficjalnie nazwę ekonomii
politycznej, którą to nazwą, wbrew jej etymologii,
obejmuje się w najlepszym razie kodeksowy czy też
tradycyjny zbiór nawyków opartych na własności.
Teorie te wnoszą do naszej wiedzy jedynie elementy,
czyli pierwszy zarys nauki ekonomicznej. Oto dlaczego,
podobnie jak własność, wszystkie one pozostają ze so-
bą w sprzeczności, a połowa z nich jest nie do zastoso-
wania. Dowód na to twierdzenie, stanowiące w pewnym
sensie negację ekonomii politycznej w tej postaci, jak
ją przedstawili A. Smith, Ricardo, Malthus, J. B. Say,
i której zastój widzimy od pół wieku, będzie przedmio-
tem niniejszych uwag.
Nieporadność ekonomii politycznej od niepamiętnych
czasów zwracała uwagę umysłów skłonnych do roz-
myślań, które nazbyt rozmiłowane w swych marze-
niach, aby móc pogłębić stronę praktyczną, i skłonne
do opierania swych sądów o niej na pozorach, utworzyły
od początku grupę opozycyjną wobec status quo
i poświęciły się wytrwale i systematycznie satyrze na
cywilizację i jej zwyczaje. W zamian za to własności,
tej podstawie wszystkich instytucji społecznych, nie
brakło nigdy gorliwych obrońców, co chlubiąc się tytu-
łem praktyków odpłacali wojną za wojnę tym, co
spotwarzali ekonomię polityczną, i śmiało a często
zręcznie pracowali nad umocnieniem budowli, którą
wzniosły pospołu powszechne przesądy i wolność indy-
widualna. Trwający wciąż jeszcze spór między konser-
watystami a reformatorami przypomina średniowieczny
spór o uniwersalia, znany z historii filozofii. Nie trzeba
chyba dodawać, że zarówno z jednej, jak i z drugiej
strony błąd i słuszność równoważą się i że jedyną przy-
czyną nieporozumienia jest rywalizacja, ciasnota po-
glądów i nietolerancja.
Tak więc dwie potęgi walczą o rządy nad światem
i rzucają na siebie wzajem klątwy z żarliwością dwóch
wrogich obrządków: ekonomia polityczna, czyli trady-
cyjna, i socjalizm, czyli utopia.
Co to jest, nazywając rzecz po imieniu, ekonomia po-
lityczna? Co to jest socjalizm?
Ekonomia polityczna to zbiór spostrzeżeń czynionych
do dziś dnia nad zjawiskami produkcji i podziału bo-
gactw, czyli nad najogólniejszymi, najbardziej samo-
rzutnymi, a wobec tego najbardziej autentycznymi for-
mami pracy i wymiany.
Ekonomiści sklasyfikowali swe obserwacje tak do-
brze, jak tylko umieli; opisali zjawiska, stwierdzili ich
cechy przypadkowe i zachodzące między nimi stosunki;
zauważyli, że w różnych okolicznościach mają one cha-
rakter konieczności, i wtedy nazwali je prawami. Ten
całokształt wiadomości opartych na najbardziej prymi-
tywnych, że się tak wyrazimy, przejawach życia społe-
czeństwa stanowi ekonomię polityczną.
Ekonomia polityczna jest więc historią naturalną
obyczajów, tradycji, działań i nawyków najbardziej
oczywistych i najpowszechniej praktykowanych w dzie-
dzinie produkcji i podziału bogactw. Z tego tytułu eko-
nomia polityczna uchodzi za uznaną faktycznie
i prawnie: faktycznie, bo zjawiska, które bada, są stałe,
samorzutne i uniwersalne; prawnie, bo te zjawiska ma-
ją za sobą autorytet rodzaju ludzkiego, który jest auto-
rytetem najwyższym z możliwych. Toteż ekonomia po-
lityczna uznawana jest za naukę, czyli za wiedzę opar-
tą na dowodach i systematyczną, o faktach zgodnych
z rzeczywistością i koniecznych.
Socjalizm, który na podobieństwo boga Wisznu ciągle
umiera i ciągle zmartwychwstaje i który dokonał
w ciągu jakichś dwudziestu lat dziesięciu tysięcy wcie-
leń w osoby pięciu czy sześciu odkrywców — otóż
socjalizm twierdzi, że obecna budowa społeczeństwa,
a więc i wszystkich poprzednich ustrojów, jest anoma-
lią. Utrzymuje on i udowadnia, że ustrój cywilizacyjny
jest sztuczny i nieskuteczny, że sam z siebie wytwarza
ucisk, nędzę i przestępstwo; oskarża, aby nie powie-
dzieć: szkaluje, całą przeszłość życia społecznego i z ca-
łej siły dąży do przeistoczenia obyczajów i instytucyj.
W konkluzji socjalizm stoi na stanowisku, że eko-
nomia polityczna jest hipotezą fałszywą, sofistyką wy-
nalezioną w imię korzyści płynących z uciskania więk-
szej liczby ludzi przez mniejszą; i posługując się afo-
ryzmem fructibus cognoscetis kończy na tym, że do-
wodzi bezsilności i nicości ekonomii politycznej za po-
mocą wykazu klęsk ludzkich, za które czyni ją odpo-
wiedzialną.
Ale jeżeli ekonomia polityczna jest nauką fałszywą,
to orzecznictwo sądowe jest jeszcze bardziej fałszywe,
jest bowiem oparte na rozróżnieniu tego, co twoje, i te-
go, co moje, i przyjmuje za uprawnione fakty zare-
jestrowane przez ekonomię polityczną. Teorie prawa
publicznego i międzynarodowego, nie wyłączając
wszystkich odcieni rządów przedstawicielskich, są
jeszcze bardziej fałszywe, bo opierają się na zasadzie
zawłaszczenia indywidualnego i na bezwzględnej suwe-
renności woli jednostek.
Socjalizm akceptuje wszystkie te konsekwencje. Dla
niego ekonomia polityczna, uważana przez wielu za
fizjologię bogactwa, to nic innego jak zorganizowana
praktyka kradzieży i nędzy, podobnie jak orzecznictwo,
ozdabiane przez wielu mianem sprawiedliwości pisanej,
jest w jego oczach niczym innym jak zbieraniną rubryk
rozboju legalnego i oficjalnego, czyli własności.
Rozważane w związku ze sobą te dwie rzekome nauki,
tj. ekonomia polityczna i prawo, stanowią z punktu wi-
dzenia socjalizmu kompletną teorię niesprawiedliwości
i niezgody. Przechodząc następnie od negacji do afir-
macji, socjalizm przeciwstawia zasadzie własności za-
sadę stowarzyszenia, zobowiązuje się zbudować od góry
do dołu na nowo ekonomię społeczną, a zatem ustano-
wić nowe prawo, nowe instytucje, zapoczątkować nową
politykę i obyczaje diametralnie przeciwne względem
dawnych form.
Linia odgraniczająca socjalizm od ekonomii politycz-
nej została więc nakreślona; wrogość ich jest oczy-
wista.
Ekonomia polityczna skłonna jest uświęcić egoizm;
socjalizm wynosi ponad wszystko zasadę współwłas-
ności.
tywnych, że się tak wyrazimy, przejawach życia społe-
czeństwa stanowi ekonomię polityczną.
Ekonomia polityczna jest więc historią naturalną
obyczajów, tradycji, działań i nawyków najbardziej
oczywistych i najpowszechniej praktykowanych w dzie-
dzinie produkcji i podziału bogactw. Z tego tytułu eko-
nomia polityczna uchodzi za uznaną faktycznie
i prawnie: faktycznie, bo zjawiska, które bada, są stałe,
samorzutne i uniwersalne; prawnie, bo te zjawiska ma-
ją za sobą autorytet rodzaju ludzkiego, który jest auto-
rytetem najwyższym z możliwych. Toteż ekonomia po-
lityczna uznawana jest za nauką, czyli za wiedzę opar-
tą na dowodach i systematyczną, o faktach zgodnych
z rzeczywistością i koniecznych.
Socjalizm, który na podobieństwo boga Wisznu ciągle
umiera i ciągle zmartwychwstaje i który dokonał
w ciągu jakichś dwudziestu lat dziesięciu tysięcy wcie-
leń w osoby pięciu czy sześciu odkrywców — otóż
socjalizm twierdzi, że obecna budowa społeczeństwa,
a więc i wszystkich poprzednich ustrojów, jest anoma-
lią. Utrzymuje on i udowadnia, że ustrój cywilizacyjny
jest sztuczny i nieskuteczny, że sam z siebie wytwarza
ucisk, nędzę i przestępstwo; oskarża, aby nie powie-
dzieć: szkaluje, całą przeszłość życia społecznego i z ca-
łej siły dąży do przeistoczenia obyczajów i instytucyj.
W konkluzji socjalizm stoi na stanowisku, że eko-
nomia polityczna jest hipotezą fałszywą, sofistyką wy-
nalezioną w imię korzyści płynących z uciskania więk-
szej liczby ludzi przez mniejszą; i posługując się afo-
ryzmem fructibus cognoscetis kończy na tym, że do-
wodzi bezsilności i nicości ekonomii politycznej za po-
mocą wykazu klęsk ludzkich, za które czyni ją odpo-
wiedzialną.
Ale jeżeli ekonomia polityczna jest nauką fałszywą,
to orzecznictwo sądowe jest jeszcze bardziej fałszywe,
jest bowiem oparte na rozróżnieniu tego, co twoje, i te-
go, co moje, i przyjmuje za uprawnione fakty zare-
jestrowane przez ekonomię polityczną. Teorie prawa
publicznego i międzynarodowego, nie wyłączając
wszystkich odcieni rządów przedstawicielskich, są
Jeszcze bardziej fałszywe, bo opierają się na zasadzie
zawłaszczenia indywidualnego i na bezwzględnej suwe-
renności woli jednostek.
Socjalizm akceptuje wszystkie te konsekwencje. Dla
niego ekonomia polityczna, uważana przez wielu za
fizjologię bogactwa, to nic innego jak zorganizowana
praktyka kradzieży i nędzy, podobnie jak orzecznictwo,
ozdabiane przez wielu mianem sprawiedliwości pisanej,
Jest w jego oczach niczym innym jak zbieraniną rubryk
rozboju legalnego i oficjalnego, czyli własności.
Rozważane w związku ze sobą te dwie rzekome nauki,
I j. ekonomia polityczna i prawo, stanowią z punktu wi-
dzenia socjalizmu kompletną teorię niesprawiedliwości
i niezgody. Przechodząc następnie od negacji do afir-
macji, socjalizm przeciwstawia zasadzie własności za-
sadę stowarzyszenia, zobowiązuje się zbudować od góry
do dołu na nowo ekonomię społeczną, a zatem ustano-
wić nowe prawo, nowe instytucje, zapoczątkować nową
politykę i obyczaje diametralnie przeciwne względem
dawnych form.
Linia odgraniczająca socjalizm od ekonomii politycz-
nej została więc nakreślona; wrogość ich jest oczy-
wista.
Ekonomia polityczna skłonna jest uświęcić egoizm;
socjalizm wynosi ponad wszystko zasadę współwłas-
ności.
Ekonomiści, poza przypadkami naruszenia pewnych
ich zasad, o co uważają za słuszne oskarżać rządy, są
optymistami, gdy idzie o fakty dokonane; socjaliści na-
tomiast są optymistami w odniesieniu do faktów przy-
szłych.
Pierwsi twierdzą, że to, co być powinno — jest; dru-
dzy — że tego, co być powinno — nie ma. A zatem
pierwsi uważają się za obrońców religii, władzy i in-
nych zasad współczesnych uznających własność, cho-
ciaż krytyka oparta tylko na założeniach rozumowych
często powoduje ataki na ich przesądy; drudzy odrzu-
cają władzę i wiarę i powołują się wyłącznie na naukę,
jakkolwiek pewna religijność, nie całkiem liberalna,
i pewne niepoważne lekceważenie faktów stanowią
naj oczy wiściej cechę charakterystyczną ich poglądów.
Zresztą jedni i drudzy nie przestają się wzajemnie
oskarżać o nieudolność i jałowość.
Socjaliści przedstawiają swym przeciwnikom rachu-
nek za nierówność kondycji, za rozpustny handel, gdzie
monopol i konkurencja w potwornej jedności wiecznie
rodzą zbytek i nędzę; teoriom ekonomicznym, stale
wzorującym się na przeszłości, zarzucają, że przyszłość
w tym stanie przedstawia się beznadziejnie; krótko mó-
wiąc, wskazują dobitnie, że ustrój oparty na własności
to straszliwe przewidzenie, przeciwko któremu ludz-
kość od czterech tysięcy lat protestuje i broni się rę-
kami i nogami.
Ekonomiści ze swojej strony nie ufają socjalistom,
nie wierzą, że stworzą oni system, w którym będzie się
można obejść bez własności, konkurencji i policji; wy-
kazują z dowodami w ręku, że wszystkie projekty re-
form były tylko i wyłącznie zlepkami idei zapożyczo-
nych od tegoż ustroju, który socjalizm oczernia, były,
jednym słowem, plagiatem. Poza granicami ekonomii
politycznej socjalizm nie jest zdolny do powzięcia ani
do sformułowania żadnej idei.
Widać, jak co dzień narasta ten doniosły proces, jak
co dzień sprawa staje się coraz bardziej zagmatwana.
Podczas gdy społeczeństwo posuwa się naprzód, po-
tyka się, cierpi i bogaci się idąc utartymi drogami
gospodarowania, socjaliści, od Pitagorasa, Orfeusza
i niezgłębionego Hermesa, pracują nad ustanowieniem
cłogmatu przeciwstawnego ekonomii politycznej. Zgod-
nie z ich poglądami przeprowadzono tu i ówdzie kilka
prób zrzeszenia się 5; dotąd jednak rzadkie, usiłowania
te, zagubione w oceanie własności prywatnej, pozosta-
ły bez rezultatu; i jak gdyby los postanowił wyczerpać
hipotezę ekonomistów, zanim zabierze się do utopii
socjalistycznej, partia reformatorska zmuszona jest
cierpieć sarkazm swych przeciwników, oczekując swe-
go dnia.
Oto gdzie tkwi przyczyna. Socjalizm bez ustanku wy-
tyka niepowodzenia cywilizacji, dzień za dniem stwier-
dza bezsilność ekonomii politycznej w dziele harmo-
nijnego zaspokajania pożądań ludzkich i wnosi skargi
za skargami; ekonomia polityczna uzupełnia swe akta
dotyczące systemów socjalistycznych, które wszystkie,
jedne za drugimi, przemijają zlekceważone przez zdro-
wy rozsądek. Uporczywość zła karmi skargę jednych,
podczas gdy równocześnie stałe niepowodzenia refor-
matorów przyczyniają się do umocnienia złośliwej iro-
nii drugich. Kiedy dojdzie do wyroku? Sąd jest nie-
obecny; tymczasem ekonomia polityczna korzysta ze
swej przewagi i choć nie udziela poręki, w dalszym
ciągu przewodzi na świecie: possideo ąuia possideo.
Jeżeli z dziedziny idei zejdziemy w świat realny,
antagonizm wyda się nam jeszcze większy i jeszcze
groźniejszy.
Z chwilą gdy socjalizm, sprowokowany długotrwa-
łymi burzami, pojawił się wśród nas jak jakaś fan-
tastyczna zjawa, ludzie, którzy dotąd podczas wszelkich
sporów zachowywali obojętność i spokój, z przeraże-
niem zwrócili się ku ideom monarchicznym i religij-
nym; demokracja, której zarzucano, że wyciągnęła swe
ostateczne konsekwencje, została wyklęta i odrzucona.
To oskarżenie demokratów przez konserwatystów było
potwarzą. Demokracja z natury rzeczy żywi antypatię
do myśli socjalistycznej, tak samo jak nie jest zdolna
do zastąpienia władzy królewskiej, przeciwko której
samo przeznaczenie popycha ją na drogę spisku, przy
czym nigdy nie osiąga ona celu. Codziennie jesteśmy
tego świadkami, przejawia się bowiem jasno: w wyzna-
niach wiary chrześcijańskiej i wiary we własność, skła-
danych przez publicystów demokratycznych, którzy nie
zauważyli, że opuścił ich lud.
Z drugiej strony filozofia, jak się okazało, nie była
mniej obca ani mniej wroga socjalizmowi niż polityka
i religia.
Podobnie jak w dziedzinie polityki demokracja opie-
ra się na suwerenności wielu, a monarchia na suweren-
ności monarchy, podobnie jak w sprawach sumienia
religia to nic innego jak poddanie się istocie mistycznej
nazywanej Bogiem i duchownemu, który go reprezen-
tuje, podobnie wreszcie jak w dziedzinie ekonomii
własność, to jest wyłączna sfera działania jednostki za
pomocą narzędzi pracy, jest punktem wyjścia teorii —
tak samo filozofia, biorąc za podstawę domniemaną
aprioryczność rozumu, zmuszona jest przyznać, że tylko
ja tworzy idee i ich samowładztwo, i odmówić wartości
metafizycznej doświadczeniu, czyli na miejsce prawa
obiektywnego wszędzie umieszczać samowolę — despo-
tyzm.
Otóż doktryna, która nagle powstała w sercu społe-
czeństwa, bez poprzedników, bez antenatów, usuwała
z wszystkich dziedzin świadomości i ze społeczeństwa
zasadę samowoli po to, by — jako jedyną prawdą —
zastąpić ją związkiem faktycznym, który zrywał z tra-
dycją i nie pozwalał posługiwać się przeszłością inaczej
niż jako punktem wyjścia ku przyszłości. Taka doktry-
na nie mogła nie zwrócić przeciwko sobie istniejących
władz; dziś można zobaczyć, jak pomimo waśni
wewnętrznych wspomniane władze dochodzą do
zgody, aby zwalczyć potwora, który wkrótce może ich
pochłonąć.
Robotnikom, którzy uskarżają się na zbyt niskie płace
i na niepewność pracy, ekonomia polityczna przeciwsta-
wia wolność handlu; obywatelom poszukującym warun-
ków dla wolności i porządku ideologowie podsuwają
system przedstawicielski; czułym duszom pozbawionym
dawnej wiary, które pytają o rację i cel istnienia, reli-
gia przedstawia niezbadane tajemnice Opatrzności,
a filozofia ma w rezerwie wątpienie. Wykręty —
zawsze. Idee pełne, dające wypocząć sercu i umysło-
wi — nigdy. Socjalizm krzyczy, że nadszedł czas, aby
dotrzeć do stałego lądu i wejść do portu; ale ludzie
aspołeczni mówią, że port nie istnieje; ludzkość posuwa
się naprzód pod boską opieką pod przewodem księży,
filozofów, mówców i ekonomistów; i tak ta podróż do-
koła świata trwa wiecznie.
Tym sposobem społeczeństwo od początku dzieli się
na dwa wielkie obozy: jeden tradycyjny, który z istoty
rzeczy jest hierarchiczny i w zależności od przedmiotu,
jaki ma na względzie, nazywa się na przemian to wła-
dzą królewską, to demokracją, filozofią, to znów religią,
jednym słowem, własnością; i drugi, który zmartwych-
wstając przy każdym kryzysie cywilizacji występuje
jako anarchiczny i ateistyczny, a więc jako oporny
wszelkiej władzy — i boskiej, i ludzkiej; i to jest socja-
lizm.
Otóż nowoczesna krytyka dowiodła, że w tego rodza-
ju konflikcie prawda powstaje nie przez wykluczenie
jednego z przeciwieństw, ale tylko i wyłącznie przez
pogodzenie jednego z drugim 6. Twierdzę więc, iż to, że
wszelkie przeciwieństwo, czy to w naturze, czy też w
dziedzinie idei, znajduje rozwiązanie w fakcie bardziej
ogólnym albo w złożonej formule, która doprowadza
oponentów do zgody, wchłaniając, jeśli można się tak
wyrazić, i jedno, i drugie, stanowi zdobycz nauki. Czyż
my, ludzie o zdrowym rozsądku, w oczekiwaniu na roz-
wiązanie, które przyszłość bez wątpienia przyniesie,
nie moglibyśmy przygotować się do tej wielkiej prze-
miany przez zanalizowanie sił walczących, ich właści-
wości dodatnich i ujemnych? Praca taka, przeprowa-
dzona dokładnie i sumiennie, jeśli nawet nie doprowa-
dziłaby nas od razu do rozwiązania, miałaby przynaj-
mniej tę nieocenioną zaletę, że odkryłaby nam warun-
ki, których spełnienia wymaga rozwiązanie zagadnie-
nia, co pozwoliłoby nam mieć się na baczności wzglę-
dem wszelkiego rodzaju utopii.
Cóż jest zatem koniecznego i prawdziwego w ekono-
mii politycznej? Dokąd ona zmierza? I co może? Co nam
obiecuje? Oto co pragnę ustalić w swojej pracy. — Co
wart jest socjalizm, dowiemy się tego z tych samych
dociekań.
Skoro bowiem cel, do którego zmierza i socjalizm,
i ekonomia polityczna, jest koniec końców jeden i ten
sam, mianowicie wolność, porządek i dobrobyt wśród
ludzi, jest rzeczą oczywistą, że warunki, które trzeba
spełnić, innymi słowy, trudności, które trzeba przezwy-
ciężyć, aby dopiąć tego celu, są także dla nich obu te
same; i pozostaje tylko rozważyć środki przedsiębrane
lub proponowane zarówno z jednej, jak i z drugiej
strony. Ponieważ jednak jak dotąd tylko ekonomia po-
lityczna mogła urzeczywistniać swe idee, socjalizm
bowiem stale poświęcał się jedynie satyrze, jest rzeczą
oczywistą, że oceniając należycie usługi, jakie oddały
prace ekonomiczne, sprowadzimy tym samym do ich
właściwej wartości socjalistyczne deklamacje; w ten
sposób nasza na pozór szczególna krytyka będzie pod-
stawą konkluzji bezwzględnych i definitywnych.
Zanim z dociekaniami nad ekonomią polityczną
sięgniemy do sedna rzeczy, należy dla lepszego zrozu-
mienia sprawy posłużyć się kilkoma przykładami.

§ II
Braki teoryj i krytyki

Zanotujemy na wstępie ważne spostrzeżenie: oto


współzawodnicy zgodni są co do tego, że odwołują się
do wspólnego autorytetu, o którym każdy z nich mnie-
ma, że ma go tylko dla siebie, a mianowicie do nauki.
Utopista Platon organizował swą idealną rzeczpospo-
litą w imię nauki, którą przez skromność i eufemizm
nazywał filozofią. Praktyczny Arystoteles odrzucał uto-
pię platońską w imię tejże filozofii. Tak więc wojna spo-
łeczna trwa od czasów Platona i Arystotelesa. Nowocześni
socjaliści żądają, aby nauka była jedna i niepo-
dzielna, ale nie mogą dojść do porozumienia ani co do
treści, ani co do granic, ani co do metody tej nauki;
ekonomiści ze swojej strony twierdzą, że nauka spo-
łeczna to nic innego jak ekonomia polityczna.
Idzie więc przede wszystkim o ustalenie, czym może
być nauka o społeczeństwie.
Nauka w ogólności jest wiedzą rozumowaną i syste-
matyczną o tym, co jest.
Stosując to podstawowe pojęcie do społeczeństwa, po-
wiemy: Nauka społeczna jest wiedzą rozumowaną i sy-
stematyczną nie o tym, czym było społeczeństwo, ani
też o tym, czym będzie, ale o tym, czym jest w ciągu
całego swego życia, to jest we wszystkich swych ko-
lejnych przejawach: tam bowiem tylko istnieć może
rozsądek i system. Nauka społeczna powinna obejmo-
wać ustrój humanitarny nie tylko w tym a tym okre-
sie jego istnienia ani też w postaci pewnych jego ele-
mentów, ale w zasięgu wszystkich jego zasad i w ca-
łokształcie jego egzystencji: jak gdyby rozwój społecz-
ny, rozciągający się w czasie i przestrzeni, został nagle
stłoczony w jeden ruchomy obraz, który ukazując sze-
reg lat wieku i następowanie po sobie, jedno po dru-
gim, zjawisk, wydobywałby na jaw ich wzajemną za-
leżność i ich jedność. Taka powinna być nauka o każ-
dej rzeczywistości żywej i postępującej naprzód; taka
też jest niezaprzeczenie nauka społeczna.
Być więc może, iż ekonomia polityczna mimo dążeń
indywidualistycznych i ekskluzywnych zapewnień była
częścią konstytuującą nauki społecznej, w ramach któ-
rej zjawiska przez nią opisywane były jak gdyby pod-
stawowymi punktami rozległej triangulacji i elemen-
tami całości organicznej i złożonej. Z tego punktu wi-
dzenia postęp ludzkości, dokonujący się od form pro-
stych do złożonych, byłby całkowicie zgodny z postę-
pem nauk, a fakty niezgodne z tą zasadą i tak często
obalające ją, fakty, które stanowią dziś podstawę
i przedmiot ekonomii politycznej, powinny być trakto-
wane jako hipotezy szczególne, stopniowo realizowane
przez ludzkość mającą na względzie hipotezę nadrzęd-
ną, której urzeczywistnienie rozwiązałoby wszelkie
trudności i bez przekreślenia ekonomii politycznej da-
wałoby zadośćuczynienie socjalizmowi. — Ale, jak to
powiedziałem w prologu, nie możemy w żaden sposób
przypuścić, że bez względu na sposób wyrażania się
ludzkość jest w błędzie.
Przedstawmy to teraz jaśniej, przekładając na język
faktów.
Sprawą najbardziej sporną jest dzisiaj niezaprzecze-
nie organizacja pracy.
Podobnie jak święty Jan Chrzciciel, który nauczał na
pustyni: Czyńcie pokutą..., socjaliści wszędzie krzyczą
tę nowość starą jak świat: Organizujcie pracą! — przy
czym nie mogą nigdy powiedzieć, na czym miałaby, ich
zdaniem, polegać ta organizacja. Jakkolwiek się ta
sprawa miała, ekonomiści dopatrzyli się w tej wrzawie
socjalistów zniewagi dla swych teorii; wyglądało to rze-
czywiście, jakby im zarzucano, że nie wiedzieli nic
o najważniejszej rzeczy, jaką powinni znać — o pracy.
Odpowiedzieli więc na prowokację ze strony swych
przeciwników, utrzymując z początku, że nie istnieje
inna organizacja pracy niż wolność produkowania i do-
konywania wymiany, bądź na swój rachunek osobisty,
bądź też na spółkę z innymi, w którym to wypadku
sposób postępowania przewidziany jest przez prawo cy-
wilne i handlowe. Następnie wobec tego, że argumentacja
ta ośmieszyła ich w oczach przeciwników, podjęli
ofensywę i wykazując, że socjaliści sarni nic nie rozu-
mieją z tej organizacji, którą przedstawiali jako stracha
na wróble, zakończyli stwierdzeniem, że była to tylko
jedna więcej chimera socjalistyczna, słowo pozbawione
jakiegokolwiek sensu, niedorzeczność. Najnowsze pis-
ma ekonomistów pełne są bezlitosnych sądów o tej spra-
wie.
Nie ulega jednak wątpliwości, że pojęcie organizacja
pracy jest równie jasne i równie racjonalne jak nastę-
pujące wyrażenia: organizacja zakładu wytwórczego,
organizacja armii, organizacja policji, organizacja do-
broczynności, organizacja wojny. Z tego punktu wi-
dzenia wystąpienia ekonomistów noszą na sobie piętno
pożałowania godnego braku rozsądku. Nie mniej pew-
ną jest rzeczą, że organizacja pracy nie może być utopią
ani chimerą, ponieważ od chwili gdy praca, ten zasad-
niczy warunek cywilizacji, istnieje, to z tego już wy-
nika, że podlega ona jakiejś organizacji, którą ekono-
miści mogą uważać za dobrą, a jednocześnie socjaliści
mogą uważać za ohydną.
W sprawie sformułowanej przez socjalizm propozycji
zorganizowania pracy należałoby więc uznać, że praca
została zorganizowana. Otóż takie twierdzenie jest abso-
lutnie nie do utrzymania, jest bowiem rzeczą bezspor-
ną, że w dziedzinie pracy — podaż, popyt, podział, ilość,
proporcja, cena, gwarancja — nic, absolutnie nic nie
jest uregulowane, wręcz przeciwnie, wszystko jest zda-
ne na kaprysy swobodnej gry, czyli na przypadek.
Co się tyczy nas samych, którzy kierujemy się my-
ślą, że musimy się stosować do nauki moralnej, to
wbrew socjalistom i wbrew ekonomistom będziemy
stali na stanowisku: nie, że trzeba organizować pracę
ani też że jest ona zorganizowana, ale że się ona orga-
nizuje.
Praca — mówimy — organizuje się: jest więc w trak-
cie organizowania się od początku świata i będzie się
organizowała do końca świata. Ekonomia polityczna
uczy nas pierwszych elementów tej organizacji: ale
socjalizm ma słuszność, gdy utrzymuje, że w obecnej
postaci organizacja jest niedostateczna, że ma charak-
ter przejściowy, a całe posłannictwo nauki polega na
nieprzerwanym dociekaniu — mając na względzie uzy-
skane wyniki i zjawiska będące w stadium realiza-
cji — jakie innowacje mogą być od razu urzeczywist-
nione.
Socjalizm i ekonomia polityczna, wydając sobie kro-
tochwilną wojnę, działają w istocie rzeczy w imię jed-
nej i tej samej idei — organizacji pracy.
Ale i na socjalizmie, i na ekonomii politycznej ciąży
wina niewierności nauce i wzajemnych zniewag, skoro
ekonomia polityczna, biorąc te strzępy teorii za naukę,
wyrzeka się wszelkiego postępu w przyszłości i skoro
socjalizm, wyrzekając się tradycji, dąży do odbudowy
społeczeństwa na podstawach, których znaleźć niepo-
dobna.
Tak więc socjalizm jest niczym bez głębokiej krytyki
i nieustannego rozwoju ekonomii politycznej; i że po-
służymy się tutaj słynnym aforyzmem: Nihil est in in-
tellectu, ąuod prius non juerit in sensu, w hipotezach
socjalistów nie ma nic takiego, czego nie można by zna-
leźć w praktyce ekonomicznej. Ekonomia polityczna
aś nie jest niczym innym jak nie skoordynowanym
zlepkiem, skoro uważa za bezwarunkowo pozostające
w mocy fakty zgromadzone przez Adama Smitha
i J. B. Saya.
Drugą kwestią, nie mniej sporną niż pierwsza, jest
sprawa lichwy, czyli pożyczki na procent.
Procent, czyli jak to się mówi — cena użytkowania,
jest to zapłata, bez względu na jej charakter, którą
uzyskuje właściciel danej rzeczy za jej wypożyczenie.
Quidquid sorti accrescit usura est — mówią teologowie
Procent, podstawa kredytu, wysuwa się na pierwszy
plan wśród czynników, które automatyzm społeczny
wprowadza w grę w swej działalności organizacyjnej
i których analiza odsłania głębokie prawa cywilizacji.
Starożytni filozofowie i Ojcowie Kościoła — których
trzeba tu uważać za przedstawicieli socjalizmu w pierw-
szych wiekach ery chrześcijańskiej — przez osobliwą
niekonsekwencję, co było wynikiem ówczesnego ubó-
stwa pojęć ekonomicznych, dopuszczali czynsz dzier-
żawny, a potępiali procent płatny w pieniądzu, bo ich
zdaniem pieniądze były nieproduktywne. W ostatecz-
nym wyniku rozróżniali pożyczanie rzeczy, które nisz-
czą się przez zużycie — do ich liczby zaliczali pieniądze,
i pożyczanie rzeczy, które nie niszcząc się przynoszą
użytkownikowi zysk w postaci swego produktu.
Ekonomiści, uogólniając pojęcie komornego, bez tru-
du wykazali, że w gospodarce społecznej działanie ka-
pitału, czyli jego produkcyjność, było takie samo bez
względu na to, czy był on zużywany na wynagrodzenie
robotników, czy też zachowywał rolę narzędzia, i że
w rezultacie należało albo znieść czynsz od dzierżawy
ziemi, albo dopuścić procent w pieniądzu, ponieważ
jedno i drugie było na tej samej podstawie rekompen-
satą za przywilej, wynagrodzeniem za pożyczkę. Trze-
ba było z górą pięciu stuleci, aby przeprowadzić, tę myśl
i uspokoić sumienia wystraszone klątwami rzucanymi
przez katolicyzm na lichwę. Przemówiła tu sama oczy
wistość, i głos ogółu wypowiedział się za pożyczający-
mi; wygrali oni walkę z socjalizmem, a ówczesnemu
społeczeństwu poprzez uznanie procentu od pożyczek
przypadły bezspornie ogromne korzyści. W tych wa-
runkach socjalizm, który usiłował upowszechnić prawo
wprowadzone przez Mojżesza tylko dla Izraelitów. Non
foeneraberis proximo tuo, sed alieno, został pobity przez
ideę, którą uznał zgodnie z obyczajem ekonomicznym,
a mianowicie czynsz dzierżawny wyniesiony został do
godności teorii produkcyjności kapitału.
Ale z kolei ekonomiści byli mniej szczęśliwi, gdy póź-
niej zażądano od nich, żeby uzasadnili dzierżawę jako
taką i zbudowali teorię produkcyjności kapitałów. Moż-
na powiedzieć, że w tym punkcie utracili całą przewagę,
jaką uzyskali na wstępie we współzawodnictwie z so-
cjalizmem.
Bez wątpienia — a ja jestem pierwszy, co to uzna-
je — opłata za dzierżawę ziemi, podobnie jak opłata za
pożyczkę pieniężną, jak również za wypożyczenie ja-
kiejkolwiek wartości ruchomej czy nieruchomej, jest
zjawiskiem samorzutnym, uniwersalnym, którego źró-
dło tkwi głęboko w naszej naturze i które dzięki swe-
mu normalnemu rozwojowi staje się wkrótce jedną
z najpotężniejszych sprężyn organizacji. Dowiodę na-
wet, że procent od kapitału jest tylko materializacją
aforyzmu: Każda praca musi pozostawić pewną nad-
wyżką. Ale obok tej teorii lub raczej fikcji produkcyj-
ności kapitału występuje inna teza, wcale nie mniej
pewna, która w ostatnich czasach zwróciła uwagę naj-
wybitniejszych ekonomistów. Wedle tej tezy wszelka
wartość powstaje z pracy i zasadniczo składa się z płac,
inaczej mówiąc, żadne bogactwo nie bierze początku
w przywileju i ma wartość tylko i wyłącznie dzięki pracy i
tylko wskutek pracy przez ludzi wykonanej jest
źródłem dochodu. Jakże więc pogodzić teorię dzierża-
wy, czyli produkcyjności kapitału — teorię powszech-
nie potwierdzoną przez praktykę, na którą ekonomia
polityczna w swoim charakterze nauki rutynicznej musi
przystać, nie mogąc jej jednak uzasadnić — z tą drugą
teorią, która wykazuje, że normalnie na wartość skła-
dają się płace, i która w społeczeństwie nieuchronnie
doprowadza, jak tego dowiedziemy, do równości pro-
duktu czystego i produktu brutto?
Socjaliści nie pominęli tej sposobności. Oparłszy się
na zasadzie, że praca jest źródłem wszelkiego dochodu,
zażądali wyliczenia się właścicieli z kapitałów tkwią-
cych w dzierżawach oraz przynoszących inne dochody.
I podobnie jak ekonomiści osiągnęli pierwsze zwycię-
stwo obejmując jednym pojęciem i czynsz dzierżawny,
i lichwę, tak też socjaliści wzięli odwet wprowadzając
pojęcie bardziej jeszcze ogólne od pracy, w którym roz-
topiły się prawa właścicieli kapitału. Własność została
rozbita od góry do dołu; ekonomiści mogli tylko mil-
czeć; ale wobec niemożności zatrzymania się na tej po-
chyłości socjalizm ześliznął się do krańca utopii socja-
listycznej, a społeczeństwo w braku praktycznego roz-
wiązania doprowadzone zostało do tego, że nie może
ani obronić swej tradycji, ani porzucić jej na rzecz do-
świadczeń, w których najmniejsze uchybienie grozi cof-
nięciem się o kilka tysięcy lat wstecz.
Co w podobnej sytuacji nakazuje nauka?
Z pewnością nie zatrzymanie się w połowie drogi,
jakiś złoty środek, dowolny, niepochwytny, niemożli-
wy; ale dalsze uogólnienie i odkrycie trzeciej zasady,
faktu, prawa nadrzędnego, które by wyjaśniało fikcję
kapitału i mit własności i godziłoby je z teorią, która
przypisuje pracy źródło wszelkiego bogactwa. Otóż to
właśnie socjalizm, jeśliby chciał postępować logicznie,
powinien przedsięwziąć. W rzeczywistości teoria real-
nej produktywności pracy i teoria fikcyjnej produk-
tywności kapitału są z istoty rzeczy obie teoriami eko-
nomicznymi. Socjalizm, trudząc się jedynie ukazaniem
sprzeczności między nimi, nie skorzystał nic ani z do-
świadczenia, ani z dialektyki; wydaje się, że jest po-
zbawiony w równej mierze jednego i drugiego. Otóż
w prawdziwej procedurze sądowej powód, uznawszy
ważność części jakiegoś dokumentu, musi go uznać
w całości; nie wolno dzielić dokumentu ani zeznania na
części. Czy socjalizm miał prawo odrzucić autorytet
ekonomii politycznej w sprawie procentu, skoro opie-
rał się na jej autorytecie w dziedzinie analizy war-
tości? Z pewnością nie! Wszystko, co socjalizm mógł
zrobić w podobnym wypadku, to albo zmusić ekonomię
polityczną do uzgodnienia swych teorii, albo sam przy-
jąć na siebie to ciężkie zadanie.
Im głębiej wnikać w te uroczyste debaty, tym bar-
dziej wydaje się, że cały proces stąd się wywodzi, że
jedna strona nie chce widzieć, druga zaś odmawia
współdziałania.
W naszym prawie publicznym istnieje zasada, że nikt
nie może być pozbawiony swej własności, chyba że
w interesie powszechnej użyteczności, i to po uprzed-
nim zastosowaniu należytego odszkodowania. Jest to za-
sada o charakterze wybitnie ekonomicznym, ponieważ,
z jednej strony, przypuszcza nadrzędną rolę własności
obywatela, który podlega wywłaszczeniu i którego zgo-
da, idąc za demokratycznym duchem umowy społecz-
nej, jest bezwarunkowo konieczna. Z drugiej strony,
odszkodowanie, czyli cena nieruchomości wywłaszczonej,
regulowane jest nie na podstawie wewnętrznej
wartości przedmiotu, ale na podstawie ogólnego prawa
rządzącego handlem, to jest prawa podaży i popytu,
jednym słowem, opinii. Wywłaszczenie dokonane w
imieniu społeczeństwa może być upodobnione do rynku
umownego, uznawanego przez każdego w stosunku do
wszystkich; należy zatem zapłacić nie tylko cenę, ale
również przyjętą zwyczajowo dopłatę — tak w istocie
oblicza się odszkodowanie. Gdyby prawnicy rzymscy
zdawali sobie sprawę z tej analogii, to bez wątpienia
mniej by się wahali w sprawie wywłaszczania w inte-
resie użyteczności publicznej.
Sankcją prawa społecznego w dziedzinie wywłaszcze-
nia jest więc odszkodowanie.
Otóż w praktyce zasady odszkodowania nie stosuje
się we wszystkich wypadkach, gdy powinna ona być
zastosowana; niemożliwością jest, żeby tak się działo.
Tak więc ustawa, która powołała do życia drogi żelaz-
ne, zapewniała odszkodowanie za tereny zabrane pod
tor kolejowy; nie zrobiła jednak nic dla całego mnó-
stwa ludzi, którzy czerpali swe dochody z przewozu,
a których straty znacznie przekraczały wartość tere-
nów, za które wypłacono odszkodowanie właścicielowi.
Tak samo kiedy powstała kwestia odszkodowania dla
właścicieli zakładów produkcji cukru buraczanego, ni-
komu nie przyszło do głowy, że państwo powinno było
wypłacić odszkodowania temu mnóstwu robotników
i urzędników, którzy żyli z przemysłu cukrowniczego,
a których warunki bytowania pogorszyły się tak, że być
może, znaleźli się w biedzie. Jest jednak rzeczą pewną,
że, zgodnie z pojęciem kapitału i teorią produkcji, po-
dobnie jak właściciel ziemi, któremu kolej żelazna za-
biera warsztat pracy, ma prawo do odszkodowania, tak
samo przemysłowiec, któremu ta sama kolej czyni ja-
łowym wyłożony kapitał, ma też prawo do odszkodo-
wania. Skąd to powstaje, że nie wypłaca mu się odszko-
dowania? Niestety, stąd, że odszkodowanie jest nie-
możliwe. Przy takim systemie sprawiedliwości i bez-
stronności społeczeństwo najczęściej nie miałoby moż-
ności działać i powróciłoby do bezruchu prawa rzym-
skiego. Ofiary muszą być... Zasada odszkodowania zo-
staje wskutek tego zaniechana. Następuje nieuniknione
bankructwo państwa w stosunku do jednej klasy lub
kilku klas obywateli.
Z kolei dochodzą do głosu socjaliści i zarzucają eko-
nomii politycznej, że umie tylko poświęcać interesy mas
i tworzyć przywileje; następnie, wskazując na zalążek
ustawy agrarnej tkwiącej w ustawie o wywłaszczeniu,
nagle wypowiadają się w konkluzji za ogólnym wy-
właszczeniem, tj. za produkcją i spożyciem pospołu.
Ale tutaj socjalizm po dokonaniu krytyki popada
w utopię i jego niemoc znowu ujawnia się w sprzecz-
nościach. Jeżeli zasada wywłaszczenia w imię użytecz-
ności publicznej, rozwinięta we wszystkich swych kon-
sekwencjach, prowadzi do całkowitej reorganizacji spo-
łeczeństwa, to przed przyłożeniem ręki do dzieła trze-
ba ściśle określić tę nową organizację; otóż, powtarzam
to, cała nauka socjalizmu to tylko strzępy fizjologii
i ekonomii politycznej. Następnie, zgodnie z zasadą
odszkodowania, trzeba, jeśli nie wypłacić, to przynaj-
mniej zagwarantować obywatelom wartości, jakie im
przypadną, trzeba, inaczej mówiąc, zabezpieczyć ich
przed możliwością zmian. Otóż poza obrębem majątku
publicznego, zarządzania którym domaga się on dla
siebie, w jaki sposób socjalizm zabezpieczy ten majątek?
Niemożliwością jest w oparciu o prawdziwą i rzetelną
logikę wyjść poza obręb tego błędnego koła. Rów-
nież i komuniści, bardziej bezpośredni niż niektórzy
inni sekciarze w swym stosunku do idei niestałych i po-
kojowych, pomijają te trudności i obiecują sobie, że
doszedłszy do władzy wywłaszczą wszystkich i nie wy-
płacą odszkodowania ani też nie dadzą zabezpieczenia
nikomu. W gruncie rzeczy mogłoby to nie być ani nie-
sprawiedliwe, ani wiarołomne; niestety, palić to nie
rozwiązywać, jak powiedział do Robespierre'a przybyły
jako interesant Desmoulins; w podobnych rozmowach
powraca się stale do ognia i do gilotyny. Tutaj, jak
wszędzie, dwa prawa jednakowo święte stają przeciwko
sobie twarzą w twarz — prawo obywatela i prawo pań-
stwa; dosyć powiedzieć, że idzie tutaj o odkrycie for-
muły pojednawczej, która by stanęła ponad utopiami
socjalistycznymi i zniekształconymi teoriami ekonomii
politycznej. Co robią w tym wypadku procesujące się
strony? Nic. Można by raczej powiedzieć, że występują
z pytaniami po to tylko, żeby mieć sposobność do rzu-
cania obelg. Cóż ja mówię? Pytania nie są nawet ro-
zumiane przez strony; i podczas gdy publiczność roz-
mawia o wzniosłych problemach dotyczących społeczeń-
stwa i przeznaczenia ludzkiego, antreprenerzy od nauki
społecznej, ortodoksyjni oraz schizmatyczni, nie zga-
dzają się ze sobą co do zasad. Niech o tym świadczy
kwestia, która spowodowała te dociekania, a którą nie
lepiej z pewnością rozumieją ci, co ją powołali do ży-
cia, niż ci, co nie doceniają jej znaczenia — mianowicie
stosunek między zyskiem a płacą.
Jak to, ekonomiści, Akademia ogłosiła konkurs w
dziedzinie, której podstawowych pojęć sama nie rozu-
mie? Jak myśl taka mogła przyjść komuś do głowy?...
Otóż tak! To, co twierdzę, jest nie do wiary, jest zbyt
niezwykłe; ale tak właśnie jest. Tak jak teologowie, co
w zagadnieniach metafizyki odpowiadają mitami i ale-
goriami, które zawsze przedstawiają problemy, ale ni-
gdy ich nie rozwiązują, tak też i ekonomiści odpowia-
dają na pytania, które im się narzucają, tylko opowia-
daniem o tym, co doprowadziło ich do tego, że je po-
stawili: zdają sobie sprawę, że gdyby posunęli się dalej,
to przestaliby być ekonomistami.
Na przykład, co to jest zysk? Jest to to, co pozostaje
przedsiębiorcy z chwilą, gdy pokrył wszystkie koszty.
Otóż koszty składają się z dni pracy i wartości zuży-
tych, czyli w ostatecznym rachunku z płac. Jaka jest
więc wysokość płacy robotnika? Najniższa, jaką można
mu dać; jest więc niewiadoma. Jaka powinna być cena
towaru dostarczonego na rynek przez przedsiębiorcę?
Najwyższa, jaką może on osiągnąć; i znów jest nie-
znana. Ekonomia polityczna zabrania nawet przypusz-
czać, że zarówno za towar, jak i za dzień pracy można
cenę wyznaczyć, mimo że istnieje zgoda co do tego, że
można je oszacować, a to dlatego — mówią ekono-
miści — że szacunek to operacja oparta na dowolności,
która nie może doprowadzić do żadnej pewnej i nie-
zawodnej konkluzji. Jak więc ustalić stosunek między
dwiema niewiadomymi, które zgodnie z ekonomią poli-
tyczną nigdy i w żadnym razie nie mogą być znalezione.
Tak więc ekonomia polityczna wysuwa problemy nie-
rozwiązalne. A jednak wkrótce zobaczymy, że jest
rzeczą nieuniknioną, żeby je wysuwała i żeby nasze
stulecie je rozwiązało. Dlatego właśnie powiedziałem,
że Akademia Nauk Moralnych, ogłaszając konkurs
w sprawie stosunku między zyskiem a płacą, była nie-
świadoma rzeczy, mówiła na sposób proroków.
Ale — powiedzą nam — czyż nie jest prawdą, że
jeżeli istnieje duży popyt na pracę, a robotników jest
za mało w stosunku do potrzeb, to płaca może się pod-
nieść, podczas gdy, z drugiej strony, zysk będzie spa-
dał; albo jeżeli wskutek wzrostu konkurencji produkcja
jest nadmierna w stosunku do potrzeb, to czyż nie wy-
woła to zatłoczenia składów towarem i sprzedaży ze
stratą, a wskutek tego po stronie przedsiębiorcy brak
zysku, a po stronie robotnika zwolnienie z pracy? Ale
wówczas, czyż nie zaofiaruje on swej pracy po niższej
niż poprzednio cenie? Albo jeżeli zostanie wynaleziona
maszyna, to z początku pociągnie to za sobą, że rywale
będą palić pod kotłami, ale następnie, z chwilą powsta-
nia monopolu, czyż robotnik nie znajdzie się w zależ-
ności od przedsiębiorcy, a zysk i płace nie pójdą w prze-
ciwnych sobie kierunkach? Wszystkie te sprawy i inne
jeszcze — czyż nie mogą być badane, oceniane, kom-
pensowane itd. itd.
Ach, monografie, historie: mamy ich aż nadto od cza-
sów Adama Smitha i J. B. Saya i nie powstaje nic no-
wego; robi się tylko zmiany w ich tekstach. Ale to nie
tak powinna być ta sprawa rozumiana, chociaż Aka-
demia nie nadała jej innego kierunku. Stosunek między
zyskiem a płacą należy traktować w sensie absolutnym,
a nie z nieprzekonywającego punktu widzenia przy-
padków w dziedzinie handlu i podziału zainteresowań,
dwóch rzeczy, które powinny później otrzymać właści-
wą interpretację. Pragnę się wytłumaczyć.
Traktując producenta i konsumenta jako jedną i tę
samą osobę, której wynagrodzenie, rzecz oczywista, jest
równe jej produktowi; następnie, rozróżniając w tym
produkcie dwie części — jedną, która zwraca produ-
centowi jego wydatki, i drugą, która stanowi jego zysk,
zgodnie z aksjomatem, że każda praca winna pozostawić
nadwyżkę, mamy wyznaczyć relację jednej z tych
części do drugiej. Zrobiwszy to, dobrze będzie wypro-
wadzić z tego stosunki majątkowe tych dwóch klas
ludzi, przedsiębiorców i robotników, jak również zdać
sobie sprawę ze wszystkich wahań sytuacji handlowej.
Będzie to szereg wniosków, które powinny być włączo-
ne do dowodzenia.
Otóż żeby taki stosunek istniał i żeby można go było
obliczyć, trzeba koniecznie, by jakieś prawo, wewnętrz-
ne lub zewnętrzne, rządziło konstytuowaniem się płacy
i ceny sprzedażnej; ale ponieważ w obecnym stanie
rzeczy płaca i cena bez ustanku podlegają wahaniu,
powstaje pytanie, jakie koszty ogólne, jakie przyczyny
sprawiają, że wartość zmienia się i waha, i w jakich
granicach utrzymują się te wahania?
Ale samo to pytanie pozostaje w sprzeczności z przy-
jętymi zasadami. Bo kto mówi o wahaniach, siłą ko-
nieczności przypuszcza pewną wartość przeciętną, do
której środek ciążenia wartości nieustannie ją sprowa-
dza. I kiedy Akademia domaga się określenia wahań
zysku i płacy, domaga się tym samym określenia war-
tości. Otóż to właśnie odrzucają panowie z Akademii;
nie chcą oni wcale słyszeć o tym, że jeżeli wartość jest
zmienna, to tym samym jest do określenia, że zmien-
ność jest wskazówką i warunkiem określoności. Upie-
rają się oni, że wartość, nieustannie się zmieniając, nie
może być nigdy określona. Jest to tak, jak gdyby ktoś
utrzymywał, że gdy dana jest liczba wahań pewnego
zegara na sekundę, amplituda wahań, szerokość geo-
graficzna i wysokość, na jakiej leży miejscowość, gdzie
dokonuje się doświadczenia, to długość wahadła nie
może być wyznaczona, bo zegar jest w ruchu. Oto jest
pierwszy artykuł wiary ekonomii politycznej.
Co się tyczy socjalizmu, nie wydaje się, żeby lepiej
zrozumiał kwestię, która jest przedmiotem jego troski.
Spośród mnóstwa jego organów jedne po prostu prze-
kreślają zagadnienie, zastępując podział racjonowaniem,
czyli usuwając z organizmu społecznego liczbę i miarę;
inne pozbywają się kłopotu stosując do płacy głosowa-
nie powszechne. Rozumie się, że te głupstwa znajdują
naiwnych tysiącami i setkami tysięcy.
Potępienie ekonomii politycznej sformułował Malt-
hus w następującym słynnym ustępie:
„Człowiekowi, który urodził się w świecie już za-
właszczonym, jeżeli nie może on uzyskać środków
utrzymania od swych rodziców i jeżeli społeczeństwo
nie potrzebuje jego pracy, nie przysługuje żadne rosz-
czenie prawne do najdrobniejszej choćby cząstki poży-
wienia; wówczas nie ma on co robić na świecie. Za-
brakło dla niego nakrycia na wielkim stole zastawio-
nym przez naturę. Przyroda każe mu odejść i sprawnie
wykona swój własny rozkaz".
Oto konieczna, nieuchronna konkluzja ekonomii poli-
tycznej, konkluzja, którą udowodnię z oczywistością
nie znaną dotąd w tej dziedzinie badań: Śmierć tym, co
nie są posiadaczami.
W celu lepszego zrozumienia tej myśli Malthusa na-
damy jej formę propozycji filozoficznych, pozbawiając
ją upiększeń oratorskich:
„Wolność osobista i własność, która jest jej wyrazem,
są uznane przez ekonomię polityczną: równość i soli-
darność nie znajdują jej uznania.
„W tym ustroju każdy jest u siebie, każdy dla siebie;
praca jak każdy towar podlega zwyżce i zniżce: stąd
pochodzi ryzyko proletariatu.
„Ktokolwiek nie ma ani dochodu [z majątku], ani
płacy, nie ma prawa nic żądać od innych: jego nie-
szczęście godzi w niego samego; w grze losu szansa
zwróciła się przeciwko niemu".
Z punktu widzenia ekonomii politycznej propozycje
te są nie do zbicia, i Malthus, który je sformułował
Z tak niepokojącą ścisłością, nie zasługuje na jakąkol-
wiek naganę. Z punktu widzenia warunków nauki spo-
łecznej też same propozycje są zdecydowanie fałszywe,
a ponadto zawierają w sobie sprzeczność.
Błąd Malthusa, a mówiąc ściślej, błąd ekonomii poli-
tycznej, nie polega wcale na mówieniu, że człowiek,
który nie ma co jeść, musi zginąć, ani na twierdzeniu,
że w warunkach zawłaszczenia indywidualnego ten, co
nie ma ani pracy, ani dochodu, może tylko wyrzec się
życia i popełnić samobójstwo, jeśli nie woli być z niego
usunięty przez głód. Oto, z jednej strony, prawo na-
szego istnienia; oto, z drugiej strony, konsekwencja
własności. I Rossi zadał sobie o wiele za dużo trudu,
aby uzasadnić na tym punkcie zdrowy rozsądek Malt-
husa. Podejrzewam, że to prawda, iż Rossi, uprawiając
tak rozwlekle i z takim upodobaniem apologię Malthu-
sa, chciał polecić ekonomię polityczną w taki sam spo-
sób, jak jego rodak Machiavelli w książce pod tytułem
Książa polecał despotyzm admiracji całego świata. Po-
kazując, że nędza jest warunkiem sine qua non samo-
woli przemysłowca i kupca, wydaje się, że Rossi woła:
Oto wasze prawo, wasza sprawiedliwość, wasza eko-
nomia polityczna.
Ale naiwność galijska nie rozumie się nic na tych
subtelnościach; lepiej byłoby powiedzieć Francji w jej
nieskalanym języku: Błąd Malthusa, jaskrawa ułom-
ność ekonomii politycznej, polega w głównej mierze na
uznawaniu za stan ostatecznie ustalony warunków
przejściowych, mianowicie podziału społeczeństwa na
patrycjat i proletariat; w szczególności zaś na mówie-
niu, że w społeczeństwie zorganizowanym, a wobec
tego solidarnym, może się zdarzyć, że jedni posiadają,
pracują i konsumują, podczas gdy inni nie posiadają
i pozbawieni są pracy i chleba. Wreszcie Malthus, czyli
ekonomia polityczna, gubi się w swych konkluzjach,
skoro w zdolności reprodukcji w nieskończoność, z któ-
rej korzysta rodzaj ludzki, w odniesieniu do wszystkich
gatunków zwierząt i roślin, widzi stałą groźbę braku,
podczas gdy należałoby tylko wyciągnąć wniosek o ko-
nieczności, a zatem o istnieniu prawa równowagi mię-
dzy ludnością a produkcją.
W kilku słowach: Wielką zasługą teorii Malthusa, za-
sługą, której nikt z jego kolegów nie myślał nawet brać
pod uwagę, jest sprowadzenie do absurdu całej ekono-
mii politycznej.
Co się tyczy socjalizmu, to o nim już dawno wypo-
wiedzieli swój sąd Platon i Tomasz Morus, określając
go jednym słowem: utopia — czyli rzecz nie istnie-
jąca, chimera.
Mimo wszystko, aby uczcić umysł ludzki, a także by
oddać sprawiedliwość wszystkim, powiedzieć trzeba,
że ani nauka ekonomiczna, ani ustawodawstwo nie
mogły być na początku inne niż takie, jakimi je wi-
dzieliśmy; również społeczeństwo nie może pozostać
w swym pierwotnym stanie.
Każda nauka musi najpierw zakreślić sobie pole
działania, zbierać i gromadzić swe materiały: przed
systemem fakty; przed stuleciem sztuki — stulecie
erudycji. Poddana, jak każda inna, prawu czasu i wa-
runkom doświadczenia, nauka ekonomiczna, zanim
zacznie dociekać, jak sprawy powinny przebiegać w
społeczeństwie, ma nam powiedzieć, jak przebiegają;
i wszystkie te sposoby postępowania, utrwalone przez
nawyk, które autorzy w swych książkach nazywają
pompatycznie prawami, zasadami i teoriami, pomimo
ich niespójności i tkwiących w nich sprzeczności, po-
winny być ze skrupulatną pilnością zebrane i opisane
absolutnie bezstronnie. Aby wykonać to zadanie, po-
trzeba może więcej geniuszu, a przede wszystkim wię-
cej gorliwości, niż tego wymagać będą późniejsze postę-
py nauki.
Jeżeli więc uznajemy, że ekonomia społeczna jest
dzisiaj jeszcze raczej dążeniem ku przyszłości niż zna-
jomością rzeczywistości, to trzeba też uznać, że wszyst-
kie elementy tej pracy badawczej znajdują się w eko-
nomii politycznej; i myślę, że wyrażam uczucia po-
wszechnie panujące mówiąc, że opinia ta stała się
własnością ogromnej większości umysłów. Wprawdzie
teraźniejszość ma mało obrońców, ale odraza do utopii
jest nie mniej powszechna: cały świat rozumie, że
prawda tkwi w formule, która by pogodziła ze sobą
krańce: zachowawczość i ruch.
Toteż — i bądźmy za to wdzięczni Smithom, Sayom,
Ricardom i Malthusom, jak również ich śmiałym prze-
ciwnikom — tajemnice majątkowe, atria ditis, zostały
ujawnione; dominującą rolę kapitału, ucisk pracownika,
machinacje monopolistyczne, oświetlone ze wszelkich
możliwych punktów widzenia, cofają się przed potępia-
jącym wyrokiem opinii. O faktach zauważonych i opi-
sanych przez ekonomistów rozprawia się i snuje się co
do nich przypuszczenia: prawa oparte na nadużyciu,
zwyczaje oparte na niesprawiedliwości, respektowane
dotąd, dopóki trwa niejasność, która je podtrzymuje,
ledwie wyciągnięte na światło dzienne, wygasają pod
wpływem powszechnego potępienia. Zaczyna się rozu-
mieć, że rządzenia społeczeństwem trzeba się uczyć nie
od pustej ideologii w rodzaju Umowy społecznej, ale
tak, jak to odgadywał Monteskiusz — ze wzajemnego
stosunku rzeczy. I już lewica o tendencjach wybitnie
społecznych, powstała spośród uczonych, spośród ma-
gistratury, z prawników, profesorów, a także kapita-
listów, wielkich przemysłowców, wszystkich reprezen-
tantów przywileju i jego obrońców i miliona zwolen-
ników, występuje wśród narodu i nie bacząc na opinie
parlamentarne usiłuje wydobyć tajemnice życia społe-
czeństw z analizy faktów ekonomicznych.
Wyobraźmy więc sobie ekonomię polityczną jako
ogromną płaszczyznę zarzuconą materiałami przygoto-
wanymi do budowy jakiegoś gmachu. Robotnicy, pełni
zapału i pałający żądzą wzięcia się do pracy, czekają
na hasło, ale architekt zniknął nie pozostawiając planu.
Ekonomiści zachowali w pamięci mnóstwo rzeczy, nie-
stety, nie mają jednak ani śladu kosztorysu. Znają po-
czątek i historię każdego fragmentu roboty, wiedzą,
ile kosztowała obróbka, jakie drewno dostarcza naj-
lepszych belek i jaka glina najlepszych cegieł, ile wy-
dano na narzędzia i zwózkę, ile zarobili cieśle i ile ka-
mieniarze, ale nie znają przeznaczenia czegokolwiek
ani miejsca, jakie to coś ma zająć. Ekonomiści nie
ukrywają, że mają przed oczyma rzucone w nieładzie
fragmenty arcydzieła, disjecti membra poetae; ale nie
mieli dotąd możności odnalezienia planu całości,
a ilekroć próbowali operować przybliżeniami, napoty-
kali brak spójności między poszczególnymi fragmenta-
mi. Zrozpaczeni bezskutecznym podejmowaniem coraz
to nowych prób, skończyli na tym, że uznali za dogmat
nieprzydatność nauki do architektury, czyli, jak się to
Blówi, niewłaściwość jej zasad; jednym słowem, wy-
parli się nauki.
Podział pracy, bez którego produkcja byłaby nie-
n.aczna, łączy się z wielu niepożądanymi zjawiskami,
I których najgorszym jest demoralizacja robotników;
maszyny wraz z taniością produkcji przynoszą zapcha-
nie rynku towarem i bezrobocie; konkurencja prowadzi
do ucisku robotnika; podatek, ta więż materialna społe-
czeństwa — jest najczęściej tylko plagą budzącą prze-
rażenie na równi z pożarem i gradobiciem; koniecznym
odpowiednikiem kredytu staje się upadłość; własność
jest olbrzymim skupiskiem nadużyć; handel przeradza
się w grę hazardową, w której niekiedy nawet nie za-
brania się szachrować. Krótko mówiąc, nieład niemal
na każdym kroku występuje w tej samej proporcji co
lad, przy czym nie wiadomo, czy i jak ład zdoła
zniszczyć nieład, taxis ataxian diókein, czy na odwrót.
W tej sytuacji ekonomiści uznali za niezbędne wy-
ciągnąć wniosek, że wszystko idzie jak najlepiej, i każdą
propozycję poprawy uznają za wrogą wobec ekonomii
politycznej.
O gmachu społecznym już więcej nie myślano; tłum
rzucił się na plac budowy; kolumny, kapitele, cokoły,
drewno, kamień i metal zostały podzielone za pomocą
losowania; i ze wszystkich tych materiałów, zgromadzo-
nych na budowę wspaniałej świątyni, własność igno-
rancka i barbarzyńska zbudowała chałupy. Idzie więc
już teraz nie tylko o odnalezienie planu gmachu, ale
i o usunięcie z chałup tych, co je okupują, twierdząc,
że ich siedlisko jest wspaniałe; na jedno słówko na
temat przywrócenia dawnego stanu rzeczy ustawiają
się oni w szyku bojowym przed swymi bramami. Po-
dobnego zamętu nie widziano ongiś przy budowie wieży
Babel. Na szczęście my mówimy po francusku
i jesteśmy bardziej śmiali od kompanów Nemroda.
Porzućmy alegorie: metoda historyczna i opisowa,
używana z powodzeniem, dopóki trzeba było ograniczać
się do wstępnych badań, jest odtąd bez wartości. Po
tysiącach monografii i tablic nie posunęliśmy się dalej,
niż byliśmy za czasów Ksenofonta i Hezjoda. Fenicja-
nie, Grecy i Włosi pracowali niegdyś tak, jak my to
czynimy obecnie: lokowali swe pieniądze, opłacali ro-
botników, rozszerzali swe majątki ziemskie, dokonywali
wypraw i odkryć, utrzymywali książki, spekulowali,
grali na giełdzie i rujnowali się według wszelkich reguł
sztuki ekonomicznej; potrafili nie gorzej niż my organi-
zować sobie monopole i obdzierać konsumenta i robot-
nika. Możemy przeprowadzić mnóstwo takich po-
równań i gdy nieustannie przeglądać będziemy nasze
statystyki i nasze liczby, zawsze będziemy mieli przed
oczyma tylko chaos, chaos nieruchomy i jednorodny.
Panuje przekonanie, to prawda, że poczynając od cza-
sów mitologicznych, aż do obecnego 57-go roku naszej
wielkiej rewolucji, dobrobyt powszechny stale wzrasta.
Chrystianizm od dawien dawna uchodził za głównego
sprawcę tej poprawy sytuacji, który to zaszczyt ekono-
miści całkowicie przypisują dzisiaj swoim zasadom. Bo,
koniec końców — powiadają — na czym polegał wpływ
(hrystianizmu na społeczeństwo? Głęboko utopijny
przy swym narodzeniu, zdołał się utrzymać i rozprze-
trzenić jedynie dlatego, że powoli przyjmował za swo-
je wszystkie kategorie ekonomiczne — pracę, kapitał,
dzierżawę, procent, handel, własność, jednym słowem,
uświęcał prawo rzymskie, które w najwyższym stopniu
jest. wyrazem ekonomii politycznej.
Chrystianizm, obcy w swej części teologicznej
teoriom produkcji i spożycia, był dla cywilizacji euro-
pejskiej tym, czym ongiś dla wędrownych robotników
były branżowe stowarzyszenia czeladnicze i wolnomu-
larstwo — rodzajem umowy ubezpieczenia i wzajem-
nej pomocy; pod tym względem chrystianizm nie
zawdzięcza nic ekonomii politycznej, która wcale nie
musi powoływać się na dobro wyświadczone przez
chrystianizm jako na dowód. Skutki miłosierdzia
i poświęcenia przekraczają dziedzinę ekonomii, która
powinna zapewnić społeczeństwom pomyślność przez
organizację pracy i przez sprawiedliwość.
Poza tym gotów jestem uznać szczęśliwe skutki me-
chanizmu własności, ale podkreślam, że skutki te są
całkowicie przesłonięte przez nędzę, która tkwi w na-
turze tego mechanizmu produkcji. Zgodnie więc z za-
pewnieniami, z jakimi niedawno wystąpił przed parla-
mentem angielskim pewien światły minister, i jak my
wkrótce tego dowiedziemy, w społeczeństwie dzisiej-
szym postęp nędzy jest równoległy i adekwatny do
postępu bogactwa, co całkowicie sprowadza do zera
zasługi ekonomii politycznej.
Tym sposobem ekonomia polityczna nie znajduje
uzasadnienia ani w swoich zasadach, ani w swych dzie-
łach. A co się tyczy socjalizmu, cała jego wartość spro-
wadza się do tego, że on to właśnie zauważył. Jesteśmy
więc w możności podjąć na nowo dociekania z dziedziny
ekonomii politycznej — ona jedna bowiem za-
wiera przynajmniej częściowo materiały z zakresu
nauk społecznych — i sprawdzić, czy jej teorie nie
kryją w sobie jakiegoś błędu, którego sprostowanie
pogodziłoby fakt z prawem, odsłoniło organiczne prawo
ludzkości i przyniosło pozytywną koncepcję ustroju.

Rozdział drugi

O WARTOŚCI

§I

Przeciwieństwo między wartością użytkową a wartością


wymienną

Wartość jest kamieniem węgielnym konstrukcji


ekonomicznej. Boski artysta, który powierzył nam pro-
wadzenie nadal swego dzieła, nie udzielił nikomu wska-
zówek, ale z kilku znamiennych faktów można je od-
gadnąć. W istocie wartość ma dwa oblicza: jedno, które
ekonomiści nazywają wartością użytkową, czyli war-
tością samą w sobie, i drugie — wartość wymienną,
czyli wartość względną. Skutki, jakie powoduje war-
tość pod tym dwojakim względem, a które są bardzo
nieregularne, ponieważ nie jest ona wcale ustalona,
czyli — że się wyrazimy bardziej filozoficznie — po-
nieważ nie jest ukonstytuowana, zmieniają się całko-
wicie w zależności od tej konstytucji.
Otóż na czym polega współzależność między war-
tością użytkową a wartością wymienną; co trzeba rozu-
mieć przez wartość ukonstytuowaną i przez jakie
komplikowane przejścia dokonuje się to ukonsty-
tuowanie: oto przedmiot i cel ekonomii politycznej.
Błagam czytelnika o skupienie całej swej uwagi na
tym, co ma nastąpić: jest to jeden jedyny rozdział w
całej niniejszej pracy, który wymaga z jego strony tro-
chę dobrej woli. Ze swojej strony będę usiłował być:
coraz bardziej prosty i jasny.
Wszystko, co może mi w jakikolwiek sposób służyć,
ma dla mnie wartość, i tym jestem bogatszy, im więcej
mam tego, co jest mi użyteczne; tutaj nie nasuwa się
żadna trudność. Mleko i mięso, owoce i zboże, wełna,
cukier, bawełna, wino, metale, marmur, wreszcie zie-
mia, woda, powietrze, ogień i słońce są dla mnie war-
tościami użytkowymi, wartościami z natury rzeczy
i z przeznaczenia. Gdybym wszystkie rzeczy potrzebne
mi do istnienia znajdował w równej obfitości jak nie-
które z nich, na przykład światło, inaczej mówiąc, gdy-
by ilość każdego rodzaju wartości była niewyczerpana,
dobrobyt mój byłby raz na zawsze zapewniony: nie
miałbym po co pracować i nawet bym o pracy nie
myślał. W tej sytuacji w rzeczach tkwiłaby zawsze
użyteczność; ale niesłuszne byłoby mówić, że rzeczy
mają wartość, bo wartość, jak to niedługo zoba-
czymy, świadczy o istnieniu stosunku ze swej istoty
społecznego; i właśnie jedynie w drodze wymiany, do-
konując pewnego rpdzaju powrotu społeczeństwa do
natury, doszliśmy do pojęcia użyteczności. Rozwój cy-
wilizacji zależny jest zatem od konieczności, w jakiej
tkwi rasa ludzka, konieczności bezustannego powodo-
wania powstawania coraz to nowych wartości, podobnie
jak cierpienia społeczeństwa mają swe praźródło w
nieustannej walce, jaką toczymy z naszą własną inercją.
Odbierzcie człowiekowi tę potrzebę, która pobudza
myśl i dostosowuje ją do życia kontemplacyjnego, a oto
pan stworzenia będzie nie czym innym jak pierwszym
spośród czworonogów.
Ale jakim sposobem wartość użytkowa staje się war-
tością wymienną? Trzeba bowiem zwrócić uwagę, że te
dwa rodzaje wartości, jakkolwiek współczesne w
myśleniu (bo pierwszą spostrzec można tylko przy spo-
sobności występowania drugiej), przypuszczają mimo
to stosunek sukcesji: wartość wymienna występuje bo-
wiem jako pewnego rodzaju odbicie wartości użytko-
wej, podobnie jak teologowie nauczają, iż w Trójcy
Ojciec, rozpamiętując całą wieczność, płodzi Syna. To
płodzenie idei wartości nie było w dostatecznej mierze
wzięte pod uwagę przez ekonomistów; toteż trzeba się
trochę zatrzymać przy tej kwestii.
Wobec tego że spośród rzeczy, których mi potrzeba,
bardzo wiele istnieje w naturze w ilości nieznacznej
albo nawet nie istnieje zupełnie, jestem zmuszony sam
przysłużyć się do wyprodukowania tego, czego mi brak,
ale ponieważ sam nie mogę przyłożyć ręki do tylu rze-
czy, zaproponuję innym ludziom, mym współpracowni-
kom w zakresie różnych działań, żeby mi odstąpili
część swych produktów w zamian za moje własne. Bę-
dę przecież zawsze miał w swoim ręku więcej mego
własnego specyficznego produktu, niż go konsumuję,
tak samo jak ci, z którymi wejdę w kontakt, będą mieli
w. swoim ręku więcej pewnych przedmiotów, niż im
potrzeba. To ciche porozumienie dokonuje się za pomo-
cą handlu. Przy tej sposobności zwrócimy uwagę, że
sukcesja logiczna obu rodzajów wartości przejawia się
o wiele dobitniej w historii niż w teorii, ludzie przeżyli
bowiem tysiące lat na wydzieraniu sobie wzajem dóbr
natury (co nazywa się wspólnotą pierwotną), zanim ich
zajęcia dały im możność dokonywania wymiany.
Otóż własność bycia środkiem utrzymania dla czło-
wieka, jaką posiadają wszystkie produkty bądź natury,
bądź też przemysłu, nazywa się wartością użytkową;
własność polegająca na tym, że środki te mogą być
wymieniane jedne na drugie, nosi miano wartości wy-
miennej. W istocie jest to jedno i to samo, ponieważ
drugi przypadek dodaje tylko do pierwszego ideę
substytucji i wszystko to może się wydać niepotrzebną
subtelnością; w rzeczywistości skutki są zdumiewające
i na przemian to są pomyślne, to znów opłakane.
A zatem rozróżnienie w dziedzinie wartości opiera
się na faktach i nie zawiera w sobie żadnej dowolności.
Rzeczą człowieka, jako podlegającego temu prawu, jest
obrócić je na polepszenie swego bytu i rozszerzenie
swej wolności. Praca, zgodnie z pięknym powiedzeniem
Walrasa14, to wojna wydana skąpstwu przyrody. To
dzięki niej powstaje jednocześnie bogactwo i społeczeń-
stwo. Praca nie tylko wytwarza bez porównania więcej
dóbr, niż nam daje przyroda (na przykład zauważono,
że sami tylko szewcy francuscy produkowali dziesięć
razy więcej niż kopalnie peruwiańskie, brazylijskie
i meksykańskie razem wzięte), lecz także wskutek prze-
kształceń, jakim poddaje wartości naturalne, rozsze-
rzając i mnożąc w nieskończoność swoje prawa, spra-
wia, że każde bogactwo, przeszedłszy przez różne dzie-
dziny przemysłu, powraca w całości do tego, co je stwo-
rzył, nie pozostawiając nic lub prawie nic właścicielowi
surowców.
Przebieg rozwoju ekonomicznego jest więc następują-
cy: na początku zawłaszczanie ziemi i bogactw natural-
nych, następnie zrzeszanie się i podział na gruncie pracy
aż do całkowitej równości. Na drodze tej spotykamy
wiele przepaści, miecz stale wisi nad naszymi głowami;
ale na to, by zażegnać wszystkie niebezpieczeństwa, ma-
my za sobą słuszność, a słuszność to wszechmoc.
Ze stosunku wartości użytkowej do wartości wymien-
nej wynika, że gdyby przez nieszczęśliwy wypadek lub
złośliwość wymiana została jednemu z producentów za-
kazana albo gdyby użyteczność jego produktu nagle
przestała istnieć, to on przy pełnych składach nie po-
siadałby nic. Im więcej czyniłby poświęceń i im więcej
wytężałby energię, aby produkować, tym większa była-
by jego nędza. Gdyby użyteczność jego produktu nie
znikła całkowicie, ale tylko się zmniejszyła, co może
zaistnieć na sto sposobów, pracownik, zamiast być
dotknięty przez upadek i zrujnowany przez nagłą ka-
tastrofę, doznałby tylko zubożenia; gdyby był zmuszo-
ny dostarczać wielką ilość swych wartości za drobną
ilość cudzych wartości, to jego środki utrzymania
zmniejszałyby się w stosunku równym powstałemu
przy tym deficytowi sprzedaży, co przez kolejne stopnie
dobrobytu doprowadziłoby go do wyczerpania. Wresz-
cie, gdyby użyteczność jego produktu zaczęła wzrastać
albo gdyby produkcja stała się mniej kosztowna, bilans
wymiany obróciłby się na korzyść producenta, którego
dobrobyt mógłby tym sposobem zacząć się podnosić od
mierności połączonej z ciężką pracą do próżniaczego
dostatku. To zjawisko kolejno deprecjacji majątku, to
znów bogacenia się przejawia się w tysiącznych for-
mach i tysiącznych kombinacjach: na tym właśnie
polega pełna pasji życiowej i intrygująca gra handlu
i przemysłu. To jest właśnie pełna zasadzek loteria,
którą ekonomiści chcieliby utrwalić na wieki, a której
zniesienia domaga się, sama o tym nie wiedząc, Akademia
Nauk Moralnych i Politycznych, skoro pod mia-
nem zysku oraz płacy żąda uzgodnienia wartości użyt-
kowej i wartości wymiennej, to znaczy znalezienia ta-
kiego środka, który pozwoliłby wszystkie wartości
uczynić jednako wymienialnymi i vice versa — wszyst-
kie wartości wymienne jednako użytecznymi.
Ekonomiści bardzo dobrze zrobili, uwydatniając
dwoisty charakter wartości, ale nie wykazali z taką
samą jasnością jej kontradyktoryjnego charakteru.
I tutaj bierze początek nasza krytyka.
Użyteczność jest koniecznym warunkiem wymiany;
usuńcie jednak wymianę, a użyteczność spadnie do ze-
ra: te dwa pojęcia są ze sobą nierozerwalnie złączone.
Gdzież więc pojawia się sprzeczność?
Wobec tego że wszyscy, ilu nas jest, utrzymujemy
się- tylko z pracy i wymiany i tym wszyscy jesteśmy
bogatsi, im więcej produkujemy i więcej wymieniamy,
przeto każdy stara się produkować jak można najwięcej
wartości użytkowych, a to w celu rozszerzenia o tyleż
samo swej wymiany, a przez to rozmiarów zaspokoje-
nia swych potrzeb. Toteż pierwszym skutkiem,
skutkiem nieuniknionym wzrostu masy wartości jest
potanienie: im więcej jest danego towaru, tym
bardziej traci on w wymianie i deprecjonuje się han-
dlowo. Czyż nie jest prawdą, że istnieje sprzeczność
między koniecznością pracyxa jej wynikami?
Błagam czytelnika, aby zanim zwróci się po wy-
jaśnienie, skupił swą uwagę na tym fakcie.
Chłop, który zebrał dwadzieścia worków pszenicy
i ma zamiar je zjeść wraz z rodziną, uważa się za dwa
razy bogatszego, niż gdyby zebrał tylko dziesięć. Tak
samo gospodyni, która utkała pięćdziesiąt łokci płótna,
uważa się za dwa razy bogatszą, niż gdyby utkała tylko
dwadzieścia pięć. W odniesieniu do swego gospodarstwa
słuszność mają oboje. Ale z punktu widzenia ich sto-
sunków zewnętrznych mogą się całkowicie mylić. Jeżeli
zbiór pszenicy jest w całym kraju dwukrotnie wyższy,
to dwadzieścia worków zostanie sprzedanych za mniej-
szą sumę niż ta, którą by osiągnięto za dziesięć worków
w razie, gdyby zbiór wyniósł połowę. Przy podobnej
zmianie sytuacji pięćdziesiąt łokci płótna także miałoby
wartość mniejszą niż dwadzieścia pięć. Tak więc war-
tość spada, gdy produkcja użyteczności wzrasta, i pro-
ducent, nieustannie się bogacąc, może znaleźć się w nę-
dzy. I jak się zdaje, nie ma na to lekarstwa; bo jedy-
nym środkiem ratunku byłoby to, żeby wszystkie pro-
dukty przemysłu, podobnie jak powietrze i światło,
zjawiły się w ilości nieskończenie wielkiej, co jest nie-
dorzecznością. Boże mojego rozumu! — powiedziałby
Jan Jakub: to nie ekonomiści plotą głupstwa, to ekono-
mia polityczna we własnej osobie nie dochowuje wier-
ności swym definicjom: Mentita est iniąuitas sibi!
W przykładach poprzednio zacytowanych wartość
użytkowa przekracza wartość wymienną: w innych wy-
padkach jest ona mniejsza. Zachodzi wówczas to samo
zjawisko, ale w odwrotnym kierunku: bilans jest po-
myślny dla producenta, a konsument jest bity. Tak
właśnie dzieje się podczas głodu, kiedy to zwyżka kosz-
tów utrzymania ma w sobie zawsze coś sztucznego.
Istnieją też profesje, w których cała sztuka sprowadza
się do tego, żeby rzeczom o miernej użyteczności, bez
których można się doskonale obejść, nadać w mniema-
niu ludzkim nadmierną wartość wymienną; należą tu
.głównie przedmioty sztuki i zbytku. Skutkiem swej na-
miętności estetycznej człowiek pożąda błahostek, któ-
rych posiadanie w wysokiej mierze zadowala jego
próżność, jego wrodzone upodobanie do zbytku oraz
jego
już bardziej szlachetne i bardziej godne szacunku za-
miłowanie do piękna; na tym właśnie spekulują do-
stawcy tego rodzaju przedmiotów. Namawiać kogoś do
fantazji i elegancji nie jest rzeczą ani mniej odpycha-
jącą, ani mniej niedorzeczną, niż nakładać podatki od
obrotu; ale ten podatek pobierany jest przez kilku
przedsiębiorców mających duże wzięcie, którym po-
wszechne uwielbienie wychodzi na korzyść, chociaż
całą ich zasługą jest to, że psują smak i dają początek
niestałości. Odtąd nikt się nie skarży, a wszystkie gro-
my opinii zastrzeżone są na rzecz monopolistów, którzy
mocą swego talentu zdolni są podnieść o parę centy-
mów cenę płótna albo chleba...
Nie dość jest w dziedzinie wartości użytkowej i war-
tości wymiennej zwrócić uwagę na ten uderzający kon-
trast, w którym ekonomiści przywykli widzieć coś bar-
dzo prostego; trzeba pokazać, że ta domniemana pro-
stota kryje w sobie głęboką tajemnicę, której przenik-
nięcie uważamy za swój obowiązek.
Wzywam więc każdego poważnego ekonomistę, aby
mi powiedział, nie tłumacząc i nie powtarzając pytania,
z jakiej przyczyny wartość spada w miarę, jak pro-
dukcja wzrasta; i na odwrót^ co sprawia, że ta sama
wartość wzrasta w miarę, jak produkcja się kurczy. Wy-
rażając się w terminach technicznych, wartość użytko-
wa i wartość wymienna, jedna drugiej niezbędna, po-
zostają do siebie w stosunku odwrotnym: pytam więc,
czemu rzadkość, a nie użyteczność jest synonimem dro-
gości. Bo, zauważmy, zwyżka i zniżka cen towarów nie
zależą od ilości pracy zużytej na produkcję, a mniejszy
czy większy koszt produkcji nie ma znaczenia, gdy cho-
dzi o wytłumaczenie wahań cen. Wartość jest kapryśna
jak wolność, nie liczy się z użytecznością ani z pracą;
zdaje się nawet, że w zwykłym biegu rzeczy i poza nie-
którymi wyjątkowymi odchyleniami przedmioty naju-
żyteczniejsze to te, które muszą być dostarczane po niż-
szej cenie; innymi słowy, czy słuszne jest, że ludzie pra-
cujący z największym zadowoleniem są najlepiej wy-
nagradzani, a ci, którzy w swój trud wsączają krew
i pot, najgorzej? Rozwijając tę zasadę do najdalszych
konsekwencji doszlibyśmy najlogiczniej w świecie do
wniosku, że rzeczy, których używanie jest niezbędne,
a które istnieją w ilości nieograniczonej, muszą być za
bezcen, te zaś, których użyteczność jest równa zeru, ale
które są niezwykle rzadkie, muszą mieć ocenę niesły-
chanie wysoką. Ale na domiar złego, praktyka nie uzna-
je tych krańcowości; z jednej strony, żaden produkt
ludzki nie może nigdy istnieć w ilośjci nieograniczonej,
z drugiej — rzeczy najrzadsze muszą być przynajmniej
w pewnej mierze użyteczne, bez czego nie mogłyby
mieć żadnej wartości. Wartość użytkowa i wartość wy-
mienna są więc nieuchronnie ze sobą związane, chociaż
z istoty rzeczy nieustannie dążą, aby wyłączyć jedna
drugą.
Nie będę nużył czytelnika zbijaniem pustych słów,
które można by przytoczyć w celu oświetlenia tej
kwestii; co się tyczy sprzeczności związanej z pojęciem
wartości niepodobna podać ani przyczyn, które mogły-
by być uznane, ani możliwego wyjaśnienia. Fakt, o któ-
rym mówię, należy do tych, którym daje się miano
pierwotnych, to jest takich, które mogą służyć za wy-
tłumaczenie dla innych, ale same przez się, podobnie
jak ciała nazywane prostymi, nie mogą być wyjaśnio-
ne. Tak się przedstawia dualizm ducha i materii. Duch
i materia to dwa pojęcia, z których każde wzięte z osóbna
odpowiada szczególnemu punktowi widzenia umy-
słu, nie odpowiada jednak żadnej rzeczywistości. Tak
samo, jeśli wziąć pod uwagę taką potrzebę człowieka
jak posiadanie wielkiej liczby różnorodnych produktów
i konieczność zdobycia ich własną pracą, to wynika stąd
nieodparcie przeciwieństwo między wartością użytko-
wą a wartością wymienną, z którego to przeciwieństwa
bierze początek sprzeczność leżąca u podstawy ekonomii
politycznej. Żaden rozum i żadna wola boska ani ludz-
ka nie zdołałyby jej zapobiec.
Tak więc zamiast szukać chimerycznego wytłumacze-
nia, zadowólmy się stwierdzeniem, że istnienie sprzecz-
ności jest koniecznością.
Bez względu na obfitość wytworzonych wartości i na
proporcje wymiany, do tego, abyśmy wymienili nasze
produkty, trzeba, żeby temu, kto reprezentuje popyt,
produkt mój odpowiadał, a jeśli reprezentuje podaż,
żeby jego produkt mnie odpowiadał. Bo nikt nie ma
prawa narzucać innemu swego towaru; tym, co może
sądzić o użyteczności lub, co na jedno wychodzi, o po-
trzebie — jest nabywca. A zatem w pierwszym wy-
padku mój kontrahent, bo on reprezentuje popyt, a w
drugim ja, bo ja reprezentuję popyt. Znieście obopólną
wolność, a wymiana przestanie być praktykowaniem
solidarności przemysłowej: będzie rozbojem. Komu-
nizm, mówiąc mimochodem, nigdy nie opanuje tej
trudności.
Ale w warunkach wolności produkcja z konieczności
pozostaje nieokreślona tak pod względem ilości, jak
i jakości. Zarówno z punktu widzenia postępu gospo-
darczego, jak i z punktu widzenia zadowolenia konsu-
mentów ocena pozostanie zawsze arbitralna i ceny to-
warów będą się zawsze wahały. Przypuśćmy na chwilę, że
wszyscy producenci sprzedają po cenie ustalonej;
będą tacy, co produkując taniej lub produkując lepiej
zarobią dużo, podczas gdy inni nic nie zarobią. Tak
czy inaczej równowaga zostanie zniszczona. A może na-
leży w celu uniknięcia zastoju w handlu dopasować
produkcję ściśle do potrzeb? Ale wtedy będzie to po-
gwałceniem wolności, bo odbierając mi możność wybo-
ru, skazujecie mnie na płacenie ceny maksymalnej;
niszczycie konkurencję, jedyną rękojmię taniości, i za-
chęcacie do kontrabandy. W ten sposób chcąc zapobiec
samowoli w handlu rzucicie się w objęcia samowoli
administracyjnej; by stworzyć równość, niszczycie wol-
ność, a to przeczy samej równości. Chcecie skupić pro-
ducentów w jednym warsztacie — sądzę, że znacie tę
tajemnicę? To jednak nie wystarczy; będziecie musieli
skupić również konsumentów we wspólnym gospodar-
stwie: ale jeżeli tak, to uciekacie od zagadnienia. Nie
idzie tu o zniesienie idei wartości, co jest równie nie-
możliwe jak zniesienie pracy, ale o jej określenie; nie
idzie o to, żeby zabić wolność indywidualną, ale żeby
ją uspołecznić. Otóż jest rzeczą dowiedzioną, że to wol-
na wola człowieka stwarza możliwość przeciwieństwa
między wartością użytkową a wartością wymienną.
Jakie znaleźć wyjście z tego przeciwieństwa, wówczas
gdy istnieje wolna wola? I jak poświęcić tę wolną wolę,
nie poświęcając człowieka?...
A zatem przez to tylko, że w charakterze wolnego
nabywcy jestem sędzią moich potrzeb, sędzią w spra-
wie, czy mi dany przedmiot odpowiada czy nie, sędzią
ceny, którą jestem gotów za niego zapłacić, z drugiej
zaś strony mój kontrahent w charakterze wolnego wy-
twórcy jest panem środków produkcji i wskutek tego
ma możność redukcji kosztów — dowolność siłą
konieczności wkracza w sferę wartości i sprawia, że waha
się ona między użytecznością a opinią.
Ale to wahanie, doskonale uchwycone przez ekono-
mistów, jest tylko skutkiem sprzeczności, która znaj-
dując sobie szerokie ujście daje początek zjawiskom
najbardziej nieoczekiwanym. Trzy lata urodzajów
w pewnych prowincjach w Rosji powodują klęskę spo-
łeczną, tak samo jak w naszych winnicach trzy lata
obfitości są klęską dla hodowcy winorośli. Wiem, że
ekonomiści tłumaczą takie klęski brakiem rynków zby-
tu; toteż zagadnienie rynków zbytu ma w ich przeko-
naniu wielkie znaczenie. Niestety, z teorią rynków
zbytu sprawa ma się tak samo jak z teorią emigracji,
którą chciano przeciwstawić Malthusowi: jest to petitio
principii. Państwa mające najbardziej chłonne rynki
zbytu cierpią od nadprodukcji na równi z krajami naj-
bardziej izolowanymi; gdzież lepiej znane są zniżki
i zwyżki niż na giełdach Paryża i Londynu?
Z wahań wartości i nie uregulowanych skutków, ja-
kie te wahania wywołują, socjaliści i ekonomiści, jedni
i drudzy po swojemu, wyciągnęli wnioski przeciwstaw-
ne, ale jednakowo błędne. Pierwsi skorzystali ze spo-
sobności, aby oszkalować ekonomię polityczną i wyklu-
czyć ją z obrębu nauk społecznych, drudzy zaś, aby
odrzucić jakąkolwiek możliwość uzgodnienia terminów
i uznać niewspółmierność wartości, a zatem i majątków,
za absolutne prawo handlu. Twierdzą, że z obu stron
błąd jest jednakowo wielki.
1° Kontradyktoryjność idei wartości, tak dobrze wy-
jaśniona przez nieuchronne rozróżnienie wartości użyt-
kowej i wartości wymiennej, nie wypływa z błędnej
apercepcji umysłu ani z błędu terminologicznego, ani
też z jakiegoś wypaczenia o charakterze praktycznym, ale
tkwi w samej istocie rzeczy i narzuca się umysłowi
jako ogólna forma myśli, czyli jako kategoria. Otóż
z tego, że pojęcie wartości stanowi punkt wyjścia eko-
nomii politycznej, wynika, że wszystkie elementy tej
nauki — używam tu słowa „nauka", wybiegając na-
przód — są kontradyktoryjne same w sobie i są sobie
wzajem przeciwstawne, tak że w każdej kwestii eko-
nomista czuje się wzięty w dwa ognie — z jednej stro-
ny twierdzenie, z drugiej przeczenie, oba jednakowo
niezbite. Antynomia, że się posłużę słowem uświę-
conym przez nowoczesną filozofię, jest znamienną ce-
chą ekonomii politycznej, czyli wyrokiem śmierci na
nią, ale zarazem jest jej usprawiedliwieniem.
Antynomia, dosłownie przeci wprawo [contra-loi],
oznacza opozycję z zasady lub antagonizm w stosunku,
tak samo jak antylogia wskazuje na przeciwstawność
lub sprzeczność w wywodzie. Antynomia — przepra-
szam, że wchodzę w te szczegóły scholastyczne, weszły
one jednak w nawyk większości ekonomistów — anty-
nomia, powtarzam, to koncepcja prawa o dwu obli-
czach — jednym pozytywnym, a drugim negatywnym.
Takie jest na przykład prawo zwane prawem przycią-
gania, które sprawia, że planety krążą wokół Słońca,
a które geometrycy podzielili na siłę dośrodkową i od-
środkową. Należy tu jeszcze zagadnienie podzielności
materii w nieskończoność, które — jak wykazał Kant —
może być na przemian przedmiotem afirmacji i negacji
przy użyciu argumentów zarówno dopuszczalnych, jak
niezbitych.
Antynomia może wyrażać tylko fakt i narzuca się
władczo umysłowi; sprzeczność w ścisłym tego słowa
znaczeniu jest niedorzecznością. To rozróżnienie mię-
dzy antynomią (contra-lex) a sprzecznością
(contradictio) wskazuje, w jakim znaczeniu można było
powie-
dzieć, że w pewnym uszeregowaniu idei oraz faktów
.-.rgument sprzeczności nie ma tej samej wartości co
w matematyce.
W matematyce panuje zasada, że jeśli została udo-
wodniona fałszywość danego twierdzenia, to twierdze-
nie odwrotne jest prawdziwe; i na odwrót. Zasada ta
jest doniosłym środkiem, za pomocą którego dowodzi
się w matematyce. W dziedzinie ekonomii społecznej
nie da się go już zastosować. Zobaczymy na przykład,
że jeśli dowiedzie się, iż idea własności jest błędna, to
formuła przeciwna, formuła spólnoty, nie jest przez
to samo prawdziwa i może ulec zaprzeczeniu równo-
cześnie, i to z tego samego tytułu co własność. Czy
z tego wynika — jak powiedziano z dość zabawną
emfazą — że każda prawda, każda idea bierze początek
w sprzeczności, czyli w czymś, co się równocześnie
afirmuje i neguje z jednego i tego samego punktu wi-
dzenia, i że trzeba odrzucić od siebie precz dawną lo-
gikę, która sprzeczność uznaje zdecydowanie za oznakę
błędu? Ta gadanina godna jest sofistów, którzy bez do-
brej wiary, nieuczciwie pracują nad uwiecznieniem
sceptycyzmu po to, by zachować swąx bezczelną bezuży-
teczność. Wobec tego, że antynomia, gdy tylko zostaje
zapoznana, prowadzi niechybnie do sprzeczności, brano
je jedną za drugą, zwłaszcza w języku francuskim, tu
bowiem ludzie mają zwyczaj określać każdą rzecz
według jej skutków. Ale ani sprzeczność, ani antyno-
mia, którą analiza odnajduje u podstawy każdej prostej
idei, nie jest źródłem prawdy. Sprzeczność jest zawsze
synonimem nicości; co się tyczy antynomii, którą utożsa-
mia się niekiedy ze sprzecznością, to jest ona rzeczy-
wiście zwiastunem prawdy; dostarcza jej, że tak powiem,
materiału; ale sama nie jest w żadnym razie
prawdą i rozważana w swej istocie jest causa efficiens
chaosu, formą właściwą kłamstwu i złu.
Antynomia składa się z dwóch członów zawsze sobie
przeciwstawnych i dążących do zniszczenia się wzajem,
ale jednako koniecznych, aby antynomia w ogóle za-
istniała. Zaledwie odważam się dodać, ale trzeba uczy-
nić ten krok, że pierwszy z tych członów otrzymał
nazwę tezy — twierdzenia, drugi zaś nazwę antyte-
zy— przeciwtwierdzenia. Mechanizm ten jest obecnie
tak dobrze znany, iż mam nadzieję, że wkrótce znajdzie
się w programach szkół podstawowych. Już za chwilę
zobaczymy, jak te dwa zła, łączące się ze sobą, dadzą
jedność, czyli ideę, która prowadzi do zniknięcia anty-
nomii.
A więc w dziedzinie wartości nie ma nic użytecznego,
czego by nie można wymienić, nic wymienialnego, co
nie byłoby użyteczne: wartość użytkowa i wartość wy-
mienna są nierozdzielne. Ale podczas gdy wskutek po-
stępu przemysłu popyt zmienia się i różnicuje w nie-
skończoność, podczas gdy w ślad za tym fabrykacja
dąży do podniesienia naturalnej użyteczności rzeczy
i koniec końców do przetworzenia każdej wartości uży-
tecznej w wartość wymienną — z drugiej strony pro-
dukcja, nieustannie podnosząc zdolność wytwórczą
i nieustahnie obniżając koszty, zmierza do sprowadze-
nia sprzedażności rzeczy do użyteczności pierwotnej:
tym sposobem wartość użytkowa i wartość wymienna
są wiecznie w walce.
Skutki tej walki są znane: są to przepisy celne i woj-
ny o rynki zbytu, zatory, zastoje, zakazy przywozu
i wywozu, niszczenie konkurencji, monopole, de-
precjacja płac, maksymalne ceny, niepomierne różnice
majątkowe, nędza; wszystko to wypływa z antynomii
wartości. Niechże czytelnik zwolni mnie od przedsta-
wienia tutaj dowodów, które naturalnym biegiem rze-
czy wynikną z następnych rozdziałów.
Socjaliści, słusznie domagając się końca tego antago-
nizmu, błądzili jednak nie znając jego źródła i widząc
w nim jedynie błąd zdrowego rozsądku, który można
naprawić dekretem władzy publicznej. Stąd wybuch
tej żałosnej czułostkowości, która uczyniła socjalizm
tak ckliwym w pojęciu umysłów pozytywnych i która,
szerząc najniedorzeczniejsze złudzenia, znajduje wciąż
jeszcze tylu naiwnych. Socjalizmowi nie zarzucam te-
go, że zjawił się bez powodu, ale to, że tak długo i tak
uparcie pozostawał głupi15.
2° Ale ekonomiści popełnili błąd nie mniej ciężki,
odrzucili mianowicie a priori — a przy tym właśnie na
mocy kontradyktoryjnych lub raczej antynomicznych
danych o wartości — wszelką myśl o reformie i wszelką
nadzieję z nią związaną, nie chcąc nigdy zrozumieć, że
społeczeństwo już przez to samo, że doszło do szczyto-
wego okresu antagonizmu, bliskie jest pojednania i har-
monii. A przecież dociekliwa analiza ekonomii politycz-
nej pozwoliłaby jej adeptom „namacalnie" zdać sobie
z tego sprawę, gdyby więcej liczyli się ze zdobyczami
nowożytnej metafizyki. W istocie jest rzeczą dowie-
dzioną za pomocą najbardziej pozytywnych danych,
jakie zna umysł ludzki, że tam, gdzie przejawia się
antynomia, tam jest też obietnica rozwiązania sylo-
gizmu, a zatem zapowiedź przeobrażenia. Otóż pojęcie
wartości w tej postaci, w jakiej zostało przedstawione
między innymi przez J. B. Saya, podpada pod ten przy-
padek. Ale ekonomiści, którzy przez niepojętą fatalność
w przeważnej części pozostali obcy ruchowi
filozoficznemu, nie przypuszczali, że zasadniczo
kontradykto-
ryjny lub, jak oni mówili, zmienny charakter wartości
był jednocześnie autentyczną oznaką jej konstytucjo-
nalności — chciałbym przez to powiedzieć: jej natury
harmonijnej i dającej się określić. Jeśli jakakolwiek
niesława powstaje stąd dla różnych szkół ekonomicz-
nych, jest rzeczą pewną, że opozycja, jaką uprawiały
wobec socjalizmu, wynika jedynie z tego fałszywego
pojmowania ich własnych zasad; jeden dowód wybra-
ny z tysiąca wystarczy.
Akademia Nauk 16 (nie Akademia Nauk Moralnych,
inna), przekraczając pewnego dnia swe kompetencje,
postanowiła odczytać na swym posiedzeniu memoriał,
w którym proponowano opracować na podstawie obli-
czeń tablice wartości dla wszystkich towarów odpo-
wiednio do przeciętnej produkcji na każdego człowieka
i na każdy dzień pracy w każdej gałęzi przemysłu.
„Journal des Economistes" 17 (sierpień 1845), oparłszy
się na tej wiadomości, zgłosił sprzeciw wobec cennika,
który był jego zdaniem uzurpatorstwem, i zażądał
przywrócenia tego, co nazywał prawdziwymi zasadami.
„Nie istnieje — czytamy w konkluzjach — żadna
miara wartości, żaden miernik wartości; mówi to nauka
ekonomiczna, podobnie jak nauka matematyczna mówi
nam, że nie istnieje żaden ruch wieczny ani żadna
kwadratura koła i że ani tej kwadratury, ani tego ru-
chu nie znajdziemy nigdy. Otóż jeżeli nie istnieje mier-
nik, jeżeli miara wartości nie jest nawet złudzeniem
metafizycznym, jaka koniec końców zasada rządzi wy-
mianą?... Jest to, jak powiedzieliśmy, ujmując sprawę
najogólniej, podaż i popyt; oto ostatnie słowo nauki".
Oto jak „Journal des Economistes" usiłuje dowieść,
żę nie ma miary wartości. Posługuję się tutaj
słownictwem uświęconym; za chwilę wykażę, że
wyrażenie
miara wartości zawiera w sobie coś dwuznacznego i nie
oddaje ściśle tego, co się chce, tego, co trzeba powie-
dzieć.
Czasopismo to, powołując się na przykłady, powtó-
rzyło wywód, jaki przedstawiliśmy wyżej, o zmienności
wartości, ale nie dotknęło sprawy sprzeczności. Otóż
gdyby czcigodny redaktor, jeden z najwybitniejszych
ekonomistów ze szkoły Saya, miał bardziej rygo-
rystyczne nawyki dialektycznego myślenia, gdyby się
w dialektyce od dawna zaprawiał i nie tylko zajmował
się obserwacją faktów, ale poszukiwał wyjaśnień w
ideach, które je wywołują, nie wątpię, że wyrażałby się
z większą rezerwą i, zamiast w zmienności wartości
upatrywać ostatnie słowo nauki, uznałby nawet, że jest
ona dopiero pierwszym słowem. Gdyby doszedł do tego,
że zmienność w dziedzinie wartości bierze początek
nie w rzeczach, ale w umyśle, to zrozumiałby, że tak
jak wolność rządzi się swoim prawem, tak samo war-
tość musi się rządzić swoim prawem; a co za tym idzie,
zrozumiałby też i to, że hipoteza miary wartości, bo
takiego wyrażenia się tu używa, nie tylko nie zawiera
nic irracjonalnego, ale przeciwnie, nielogiczna i nie do
utrzymania jest negacja tej miary.
I w istocie, co w idei mierzenia i, co za tym idzie,
ustalania wartości wzbudza odrazę w ludziach nauki?
Wszyscy ludzie myślą o tym ustaleniu, wszyscy go
chcą, szukają go, przypuszczają je, każda propozycja
sprzedaży jest w ostatecznym rachunku tylko porówna-
niem dwóch wartości, czyli oznaczeniem, mniej lub wię-
cej słusznym, jeśli kto chce, ale efektywnym. Opinia
rodzaju ludzkiego o różnicy, jaka istnieje między war-
tością realną a ceną w handlu, jest, można powiedzieć,
jednomyślna. To właśnie sprawia, że tyle towarów
sprzedaje się po stałej cenie. Są i takie, które nawet
w swych wahaniach mają ceny zawsze ustalone; na-
leży tu na przykład chleb. Nikt nie zaprzeczy, że jeżeli
dwaj przemysłowcy mogą wysyłać sobie nawzajem po
cenie uzgodnionej i posługując się rachunkiem bieżą-
cym określone ilości swych produktów, to dziesięciu,
stu, tysiąc przemysłowców również może robić to samo.
Otóż tu właśnie tkwi rozwiązanie zagadnienia wartości.
Cena każdej rzeczy byłaby przedyskutowana, zgoda, bo
dyskusja jest dla nas wciąż jeszcze jedynym sposobem
ustanowienia ceny, ale krótko mówiąc, tak jak każda
iskra powstaje przez tarcie, dyskusja, chociaż nie jest
probierzem pewności, ma na celu — pomijając kwestię
mniejszej lub większej uczciwości, jaka tu wchodzi
w grę — ujawnienie wzajemnego stosunku danych war-
tości, czyli ich miary, rządzącego nimi prawa.
Ricardo w swej teorii renty dał świetny przykład
współmierności wartości. Wykazał on mianowicie, że
wartość ziem uprawnych ma się do siebie tak, jak przy
równych kosztach ich wydajność; powszechnie znana
praktyka jest pod tym względem zgodna z teorią. I któż
powie, że ten realny i pewny sposób oceny ziemi i w
ogóle wszystkich kapitałów trwałych nie może być roz-
ciągnięty również i na produkty?...
Mówi się: ekonomia polityczna nie rządzi się for-
mułkami apriorycznymi, ona wypowiada się tylko
o faktach. Otóż fakty, doświadczenie pouczają nas, że
nie istnieje i nie może istnieć miara wartości, i dowo-
dzą, że jeżeli podobna myśl mogłaby się jeszcze wydać
czymś naturalnym, to jej realizacja byłaby całkiem
chimeryczna. Podaż i popyt — oto jedyne prawidło
wymiany.
Nie będę powtarzał, że doświadczenie dowodzi czegoś
zupełnie przeciwnego; że w rozwoju ekonomicznym
społeczeństw wszystko wskazuje na tendencję do kon-
stytuowania się i ustalania się wartości, że tutaj właśnie
tkwi punkt szczytowy ekonomii politycznej, która przez
to ukonstytuowanie się zostaje przekształcona, i naj-
wyższa oznaka ładu w społeczeństwie; ten zarys ogól-
ny, powtarzany w nieskończoność, stałby się w końcu
trywialny. Zamykam się na razie w ramach dyskusji
i mówię, że podaż i popyt, w których upatruje się je-
dyne prawo wartości, to nic innego jak tylko dwie for-
my konwencjonalne, które służą do tego, by skonfron-
tować wartość użytkową i wartość wymienną i spowo-
dować ich uzgodnienie. Są to dwa bieguny elektryczne,
które z chwilą gdy wejdą ze sobą w styczność, wywo-
łują zjawisko powinowactwa, zwane wymianą. Jak
bieguny ogniwa elektrycznego, podaż i popyt są dia-
metralnie przeciwstawne i dążą bezustannie do uni-
cestwienia się wzajem; wskutek ich antagonizmu cena
przedmiotów staje się albo wygórowana, albo nadmier-
nie spada; chciałoby się wiedzieć, czy nie jest rzeczą
możliwą przy każdej sposobności równoważyć te dwie
potęgi lub doprowadzić do ich uzgodnienia w ten spo-
sób, żeby cena przedmiotów była zawsze wyrazem rze-
czywistej wartości, wyrazem słuszności. Mówić po tym
wszystkim, że podaż i popyt stanowią prawidło wy-
miany, to znaczy mówić, że podaż i popyt są prawidłem
podaży i popytu; ale to nie jest wytłumaczenie opar-
te na praktyce, jest to raczej uznanie jej za niedo-
rzeczną, a ja przeczę temu, żeby praktyka była niedo-
rzeczna.
Przed chwilą powoływałem się na Ricarda jako tego,
który w przypadku specjalnym dał pozytywną regułę
porównywania wartości; ekonomiści robią jeszcze le-
piej: co roku opracowują tablice statystyczne, przecięta
ne wszystkich cenników. Otóż jakie znaczenie mają
przeciętne? Każdy rozumie, że w poszczególnej opera-
cji, wziętej na chybił trafił, nic nie wskazuje, czy to
przeważyła podaż, wartość użytkowa, czy też wartość
wymienna, czyli popyt. Ale ponieważ po każdej nad-
miernej zwyżce cen towarów następuje proporcjonalna
do niej zniżka, ponieważ, inaczej mówiąc, zyski na spe-
kulacji równe są stratom, słusznie można uważać prze-
ciętną cenę w ciągu pewnego całkowitego okresu za re-
alny i uzasadniony wykładnik wartości produktów. To
prawda, że tę przeciętną otrzymujemy za późno, ale
kto wie, czy nie można by jej obliczyć z góry. Czy
istnieje ekonomista, który odważy się powiedzieć, że
,nie?
Czy kto chce, czy nie chce, musi szukać miary war-
tości, nakazuje to logika, a jej wnioski są takie same
w stosunku do ekonomistów, jak i do socjalistów. Po-
gląd, który przeczy istnieniu tej miary, jest irracjonal-
ny i nierozsądny. Mówcie, ile chcecie, że z jednej stro-
ny, ekonomia polityczna jest nauką o faktach i że fakty
są w sprzeczności z hipotezą ustalania wartości, z dru-
giej zaś, że drażliwa ta kwestia nie ma racji bytu w spo-
łeczności uniwersalnej, w której nie będzie żadnych
antagonizmów; zawsze będę powtarzał na prawo i lewo:
1° że ponieważ żadne zjawisko nie istnieje bez przy-
czyny, nie istnieje również takie, którym nie rządzi
żadne prawo; i że jeżeli prawo rządzące wymianą nie
zostało znalezione, to winne są nie fakty, ale ludzie
.nauki;
2° że jak długo człowiek będzie pracował na swe
utrzymanie, i to pracował dobrowolnie, sprawiedliwość
będzie warunkiem braterstwa i podstawą zrzeszenia:
otóż bez ustalenia wartości sprawiedliwość będzie
chwiejna, to znaczy niemożliwa.
§ II

Ukonstytuowanie się własności:


definicja bogactwa

Rozpatrujemy wartość z dwóch przeciwnych sobie


punktów widzenia i nie znamy jej jako całości. Gdy-
byśmy mogli przyswoić sobie tę nową ideę, dyspono-
walibyśmy absolutnym pojęciem wartości, i jej taryfi-
kacja, której domagał się memoriał odczytany w Aka-
demii Nauk, stałaby się możliwa.
Wyobraźmy sobie zatem bogactwo jako masę utrzy-
mywaną poprzez oddziaływanie chemiczne w stanie
niezmiennym co do swego składu, w której nowe ele-
menty, wchodząc, łączą się nieustannie w różnych
proporcjach, ale zawsze zgodnie z pewnym prawem;
wartość bowiem to stosunek proporcjonalny (miara),
zgodnie z którym każdy z tych elementów staje się
częścią całości.
Wynikają stąd dwie rzeczy: jedna, że ekonomiści
całkowicie się mylili zarówno wtedy, gdy szukali miary
wartości w zbożu, pieniądzu, rencie itd., jak i teraz,
gdy po udowodnieniu, że ta miara wartości nie istnieje
ani tu, ani tam, doszli do wniosku, że mierzenie war-
tości jest bezcelowe; oraz druga, że stosunki wartości
mogą się nieustannie zmieniać nie przestając przez to
podlegać prawu, którego wyznaczenie jest właśnie po-
szukiwanym rozwiązaniem.
To pojęcie wartości spełnia, jak zobaczymy, wszyst-
kie warunki, ponieważ obejmuje zarówno wartość użyt-
kową w zakresie tego, co w niej tkwi pozytywnego
i trwałego, jak i wartość wymienną w zakresie tego,
co jest w niej zmienne, a po wtóre usuwa przeciwień-
stwo, które wydawało się nieprzekraczalną przeszkodą
dla jakiejkolwiek determinacji; ponadto, co wykażemy,
wartość tak rozumiana różni się całkowicie od tego,
czym byłoby zwykłe zestawienie dwóch idei — war-
tości użytkowej i wartości wymiennej, i jest wyposa-
żona w nowe właściwości.
Proporcjonalność wartości produktów nie jest w żad-
nym razie jakimś odkryciem, które pragnęlibyśmy
ofiarować światu, ani nowością, którą byśmy wnieśli
do nauki; podobnie było z podziałem pracy, który miał
być czymś niesłychanym, wówczas gdy Adam Smith
tłumaczył jego cuda1S. Proporcjonalność produktów
pod względem wartości jest, jak łatwo byłoby to wy-
kazać za pomocą licznych cytatów, ideą pospolitą, któ-
rą znaleźć można we wszystkich traktatach ekonomii
politycznej, ale której nikt do dziś nie przyznał rangi,
jaka jej się należy; i to jest właśnie to, czym dzisiaj się
zajmiemy. Zależało nam na złożeniu tego oświadczenia,
aby uspokoić czytelnika, że nie rościmy sobie preten-
sji do oryginalności, i aby zjednać sobie umysły,
które wrodzona lękliwość usposabia niechętnie do no-
wości.
Wydaje się, że ekonomiści przez miarę wartości za-
wsze rozumieli tylko miernik, coś w rodzaju jednostki
pierwotnej, która istnieje sama przez się i która stoso-
wałaby się do wszystkich towarów, tak jak metr sto-
suje się do wszystkich wielkości. Niejednemu też wy-
dawało się, że taka była istotnie rola pieniądza. Ale
teoria pieniądza dowiodła, że pieniądz nie jest miarą
wartości, że jest to tylko arytmetyka, i to arytmetyka
umowna. Pieniądz jest dla wartości tym, czym termo-
metr dla temperatury. Termometr ze swą podziałką,
dowolnie stopniowaną, wskazuje dokładnie, gdy mamy
do czynienia z utratą lub ze wzrostem ciepła. Ale jakie
są prawa równowagi ciepła, w jakiej proporcji znaj-
duje się ono w różnych ciałach, jakiej ilości potrzeba,
aby spowodować na termometrze jego wzrost o 10, 15
lub 20 stopni, tego termometr nie mówi. Nie ma nawet
pewności co do tego, czy stopnie podziałki, wszystkie
sobie równe, odpowiadają jednakowym przyrostom
ciepła.
Pojęcie, jakie sobie wyrobiono o mierze wartości, jest
więc niedokładne. To, czego szukamy, to nie miernik
wartości, co tylekroć powtarzano i co nie ma sensu, ale
prawo, zgodnie z którym ustosunkowuje się produkty
w bogactwie społecznym, bo od znajomości tego prawa
zależy zwyżka i spadek cen towarów w zakresie, w ja-
kim te zjawiska są normalne i uzasadnione. Słowem,
podobnie jak przez mierzenie ciał niebieskich rozumie-
my stosunek wynikający z porównania tych ciał ze
sobą, tak samo przez mierzenie wartości rozumieć na-
leży stosunek wynikający z ich porównania. Otóż mó-
wię, że ten stosunek rządzi się własnym prawem, a to
porównanie ma swą podstawową zasadę.
Przypuszczam więc istnienie siły, która łączy ze sobą
w pewnych proporcjach elementy bogactwa i tworzy
z nich jednorodną całość. Jeżeli elementy składowe nie
są w wymaganych proporcjach, połączenie i tak nastą-
pi, ale zamiast żeby wchłonięta została cała materia,
część zostanie odrzucona jako bezużyteczna. Ruch
wewnętrzny, za pomocą którego dokonuje się połączenia
i który determinuje powinowactwo chemiczne różnych
substancji, ruch ten w społeczeństwie — to wymiana,
i to nie tylko wymiana ujmowana w postaci elementar-
nej i od człowieka do człowieka, ale wymiana jako ze-
spolenie się wszystkich wartości wyprodukowanych
przez przemysł prywatny w jedno i to samo bogactwo
społeczne. Wreszcie proporcja, według której każdy ele-
ment łączy się z pozostałymi, proporcja ta jest tym, co
my nazywamy wartością; nadwyżka pozostała po po-
łączeniu — to nie-wartość; dopóki dzięki pewnej ilości
nowych elementów nie połączy się ona z nimi, jest
rzeczą niemożliwą, żeby była przedmiotem wymiany.
Poniżej wyjaśnimy rolę pieniądza.
Jeżeli jest właśnie tak, to łatwo zrozumieć, że pro-
porcje wartości, składających się w danej chwili na bo-
gactwo danego kraju, można ustalić lub przynajmniej
w przybliżeniu empirycznie ocenić na podstawie sta-
tystyk i inwentarzy, mniej więcej tak, jak chemicy za
pomocą doświadczenia popartego analizą odkryli sto-
sunek wodoru i tlenu potrzebny do powstania wody.
Metoda ta, zastosowana do oznaczania wartości, nie ma
w sobie nic takiego, co wprowadziłoby sprzeczność; jest
to ostatecznie tylko sprawa rachunkowości. Ale tego
rodzaju praca, jakkolwiek byłaby niezwykle interesu-
jąca, niewiele by nas nauczyła. Rzeczywiście, z jednej
strony wiemy, że proporcja nieustannie się zmienia,
z drugiej, jasną jest rzeczą, że zestawienie danych
o majątku publicznym, podając tylko proporcję war-
tości w miejscu i w czasie, gdzie tabelę tę opracowano,
nie daje podstaw do wyprowadzenia prawa proporcjo-
nalności bogactw. Do tego trzeba by bowiem nie jed-
nego tego rodzaju opracowania; aby taka metoda
zasługiwała na zaufanie, trzeba tysięcy i milionów podob-
nych opracowań.
Otóż z nauką ekonomiczną sprawa ma się zupełnie
inaczej niż z chemią. Chemicy, którym doświadczenie
pozwoliło- odkryć te piękne proporcje, nic nie wiedzą
ani o ich przyczynach, ani o sposobach uzyskania tych
proporcji, ani o sile, która je ustala. W przeciwieństwie
do tego ekonomia społeczna, której żadne badanie a po-
steriori nie może zapoznać bezpośrednio z prawem pro-
porcjonalności wartości, może je uchwycić u samych
podstaw, analizując siłę, która je wytwarza, a którą
teraz czas jest przedstawić.
Tą siłą, którą A. Smith sławił tak wymownie, a którą
jego spadkobiercy zapoznali stawiając ją na jednym
poziomie z przywilejem, tą siłą jest praca. Praca
poszczególnych producentów różni się od siebie ilością
i jakością. Dzieje się z nią pod tym względem tak jak
ze wszystkimi wielkimi elementami przyrody i praw-
dami najogólniejszymi, prostymi w działaniu i w for-
mule, ale ulegającymi w nieskończoność zmianom z po-
wodu mnóstwa przyczyn szczególnych i przejawiający-
mi się w niezliczonej różnorodności form. To praca, tyl-
ko praca wytwarza wszystkie elementy bogactwa i łą-
czy je ze sobą aż do ostatnich drobinek zgodnie z pra-
wem proporcjonalności zmiennej, ale określonej. To
praca wreszcie, jako pierwiastek życia, wprawia w
ruch, mens agitat, materię, molem bogactwa i układa
w ustalone proporcje.
Społeczeństwo, czyli człowiek zbiorowy, produkuje
nieprzebrane mnóstwo przedmiotów, korzystanie z któ-
rych stanowi o jego dobrobycie. Dobrobyt ten wzrasta
nie tylko pod względem ilości produktów, ale również
pod względem ich różnorodności (jakości) oraz proporcji.
Z tego podstawowego faktu wynika, że społeczeń-
stwo musi stale, w każdej chwili swego życia doszuki-
wać się wśród swych produktów takiej proporcji, żeby
powstała stąd największa suma dobrobytu przy danej
zdolności wytwórczej i danych środkach produkcji.
Obfitość, różnorodność i proporcjonalność produktów
to trzy momenty, które się składają na bogactwo; bo-
gactwo jako przedmiot ekonomii społecznej podlega
tym samym warunkom egzystencji co piękno jako
przedmiot sztuki, cnota jako przedmiot moralności,
prawda jako przedmiot metafizyki.
Ale jak ustala się ta proporcja wspaniała i tak po-
trzebna, że bez niej część trudu ludzkiego przepada,
jest niepotrzebna, nieharmonijna, nieprawdziwa i, co
za tym idzie, jest synonimem ubóstwa, nicości?
Prometeusz, według mitu, jest symbolem ludzkiej
działalności. Prometeusz kradnie niebu ogień, odkry-
wa pierwsze sztuki. Prometeusz przewiduje przyszłość
i chce dorównać Jowiszowi; Prometeusz jest bogiem.
Nazwijmy więc społeczeństwo Prometeuszem.
Prometeusz poświęca pracy przeciętnie dziesięć go-
dzin dziennie, siedem przeznacza na wypoczynek i ty-
leż na rozrywki. Aby ze swych ćwiczeń wyciągnąć jak
największą korzyść, Prometeusz bierze pod uwagę
trud i czas, jakie wydatkuje na każdy przedmiot kon-
sumpcji. Nic poza doświadczeniem nie może go niczego
nauczyć, a to doświadczenie będzie trwało całe życie.
Pracując i produkując, Prometeusz wykonuje nieprze-
brane mnóstwo zawodów. Ale w ostatecznym rachun-
ku, im więcej pracuje, tym bardziej wyrafinowany sta-
je się jego dobrobyt, a jego przepych ulega idealizacji;
im dalej rozciąga swe zwycięstwa nad przyrodą, tym
bardziej umacnia w sobie samym pierwiastek życia i
inteligencji, którego używanie jedynie napawa go
szczęściem. I to do tego stopnia, że kiedy pracownik
został już przygotowany, a w jego zajęciach zaprowa-
dzono porządek, praca nie jest dla niego trudem —
praca to życie, to zadowolenie. Ale powab pracy nie
przekreśla reguły, skoro, wprost przeciwnie, jest jej
skutkiem; ci zaś, co pod pretekstem, że praca powinna
być pociągająca, w konkluzji negują sprawiedliwość
i wypowiadają się za komunizmem, podobni są do dzie-
ci, które zerwawszy kwiat w ogrodzie, urządzają sobie
kwietnik na schodach 19.
W społeczeństwie sprawiedliwość nie jest więc ni-
czym innym niż proporcjonalnością wartości; rękojmią
i sankcją jej jest odpowiedzialność producenta. Pro-
meteusz wie, że jeden produkt kosztuje godzinę pracy,
inny zaś — dzień, tydzień, rok; wie jednocześnie, że
wszystkie te produkty ułożone w kolejności wzrostu
ich kosztów stanowią rosnący szereg jego bogactwa.
Rozpocznie więc od zapewnienia sobie egzystencji, za-
opatrując się w rzeczy mniej kosztowne, ale najpo-
trzebniejsze; następnie, w miarę zabezpieczania sobie
bytu, zacznie myśleć o przedmiotach zbytku, postępu-
jąc zawsze, jeśli jest rozsądny, zgodnie z naturalną gra-
dacją ceny, jaką ma każda rzecz. Prometeusz niekiedy
może się pomylić w swoim rachunku albo też, unie-
siony namiętnością, poświęci jakieś dobro bezpośred-
nie dla przedwczesnego zadowolenia i pomimo ciężkiej
pracy doświadczy głodu. Tak więc prawo zawiera w so-
bie samym sankcję: nie można go pogwałcić; kto je
przekroczy, będzie natychmiast ukarany.
Say miał więc słuszność mówiąc: „Dobrobyt tej kla-
sy (konsumentów), składającej się ze wszystkich in-
nych, rozstrzyga o powszechnym dobrobycie, o
pomyślności kraju". Powinien był tylko dodać, że
dobrobyt
klasy producentów, składającej się również ze wszyst-
kich innych, też rozstrzyga o powszechnym dobrobycie,
o pomyślności kraju. — Tak samo kiedy mówi: „Los
każdego konsumenta znajduje się nieprzerwanie w sta-
nie rywalizacji ze wszystkim, co on kupuje", powinien
dodać jeszcze: „Los każdego producenta jest bez ustan-
ku atakowany przez to, co on sprzedaje". Bez jasnego
sformułowania tej dwustronności większość zjawisk
ekonomicznych staje się niezrozumiała. Na właściwym
miejscu pokażę, jak wskutek tego dotkliwego niedo-
ciągnięcia większość ekonomistów wypisywała w
swych książkach niedorzeczności w sprawie bilansu
handlowego.
Powiedziałem przed chwilą, że społeczeństwo produ-
kuje z początku rzeczy najmniej kosztowne, a zatem
najpotrzebniejsze... Otóż czy to prawda, że taniość jest
współodpowiednikiem potrzebności, i na odwrót, tak
że dwa słowa jiotrzeba i taniość, tak samo jak i następ-
ne: drożyzna i zbytkowność, są synonimami?
Gdyby każdy z osobna wzięty produkt pracy mógł
wystarczyć człowiekowi do istnienia, wspomniana sy-
nonimiczność budziłaby wątpliwości. Wobec tego że
wszystkie produkty mają te same właściwości, najko-
rzystniej dla nas byłoby produkować najpotrzebniejsze
i najmniej kosztowne. Ale paralelizm między użytecz-
nością a ceną produktów nie daje się sformułować z ta-
ką precyzją ekonomiczną: czy to wskutek zapobiegli-
wości przyrody, czy wskutek zupełnie innych przyczyn
równowaga między potrzebą a zdolnością produkcji
jest więcej niż teorią, jest faktem, który znajduje po-
twierdzenie w praktyce codziennej tak samo jak postęp
społeczny.
Przenieśmy się myślą w czasy nazajutrz po narodzi-
nach człowieka, to znaczy do chwili stanowiącej punkt
wyjścia cywilizacji: czyż nie prawda, że zajęcia po-
czątkowo najprostsze, te, które wymagały najmniej
przygotowań i najmniej kosztów, były następujące:
zbiór roślin, pasterstwo, polowanie i rybołówstwo, a
dopiero w ślad za nimi, i to nieprędko, przyszła kolej
na rolnictwo. Od owego czasu te cztery pierwotne za-
jęcia zostały udoskonalone i co więcej, oparte na włas-
ności: są to dwie okoliczności, które nie zmieniają isto-
ty zjawisk, ale wręcz przeciwnie, je uwypuklają.
W istocie, własność zawsze łączyła się raczej z przed-
miotami użyteczności bardziej bezpośredniej, z wartoś-
ciami skończonymi, jeśli wolno tak się wyrazić, tak że
można by nakreślić skalę wartości, układając ją odpo-
wiednio do postępów zawłaszczania.
Dunoyer 20 w dziele pt. La liberte du travail pozyty-
wnie wypowiedział się za tą zasadą, przy czym rozró-
żnił cztery wielkie kategorie zajęć [industries], które
ułożył w kolejności ich rozwoju, to znaczy od wyma-
gających najmniejszego do wymagających najwię-
kszego nakładu pracy. Są to: przemysł wydobywczy
[industrie extractive], mieszczący w sobie wszystkie
wyżej cytowane funkcje na poły barbarzyńskie, han-
del [industrie commerciale], manufaktura [industrie
manufacturiere] i rolnictwo [industrie agricole]. Uczo-
ny autor z głęboką słusznością 21 umieścił na ostatnim
miejscu rolnictwo. Jest bowiem rzeczą pewną, pomimo
starożytności rolnictwa, że ta dziedzina nie dorówny-
wała kroku innym; otóż następstwo spraw ludzkich nie
powinno być określane na podstawie początków, ale
z punktu widzenia całego rozwoju. Być może, iż rolnic-
two powstało przed innymi zajęciami, albo że wszystkie
te zajęcia są sobie równe wiekiem; ale za ostatnie
w czasie powinno być uważane to, które udoskonaliło
się najpóźniej.
Tym sposobem sama natura rzeczy wskazuje pra-
cownikowi porządek, w jakim powinien on brać się do
produkcji wartości, które składają się na jego dobro-
byt: nasze prawo proporcjonalności jest więc równo-
cześnie fizyczne i logiczne, obiektywne i subiektywne:
ma ono najwyższy stopień pewności. Zbadajmy jego
zastosowanie.
Ze wszystkich produktów pracy żaden, być może, nie
wymagał dłuższych i bardziej wytrwałych wysiłków
niż kalendarz. Nie istnieje przecież żaden taki, z które-
go korzystanie można by uzyskać niższym kosztem, bo
zgodnie z naszymi własnymi określeniami korzystanie
z niego stałoby się bardziej potrzebne. W jaki sposób
to wytłumaczyć? Dlaczego kalendarz, tak mało po-
trzebny pierwotnym hordom, którym wystarczała ko-
lejność nocy i dnia, podobnie jak zimy i lata, stał się na
dłuższą metę tak niezbędny i tak mało kosztowny,
a przy tym tak doskonały? Czyżby dlatego, że przez
przedziwną zgodność te określenia w ekonomii społecz-
nej wszystkie są synonimami? Słowem, jak, zgodnie
z naszym prawem proporcjonalności, wytłumaczyć
zmienną wartość kalendarza?
Żeby praca potrzebna do wyprodukowania kalenda-
rza była wykonana, żeby była możliwa, trzeba było,
aby człowiek znalazł środki do zyskania na czasie prze-
znaczonym na jego pierwsze zajęcia i na te, które sta-
nowiły ich bezpośrednią konsekwencję. Innymi słowy,
trzeba było, żeby te zajęcia stały się bardziej wydajne
albo mniej kosztowne, niż były z początku, co można
też wyrazić inaczej, a mianowicie, że początkowo trzeba
było rozwiązać zagadnienie produkcji kalendarza
kosztem samego przemysłu wydobywczego.
Przypuszczam zatem, że nagle, szczęśliwym zbiegiem
okoliczności, dzięki podziałowi pracy, zastosowaniu
pewnej maszyny, lepiej uzgodnionemu pokierowaniu
czynnikami naturalnymi, słowem, własnym przemys-
łem Prometeusz znajduje środki do wyprodukowania
w ciągu jednego dnia pewnego przedmiotu, podczas gdy
poprzednio zużywał na to dziesięć dni. Cóż więc nastą-
piło w ślad za tym? Dany przedmiot zmienił miejsce na
tablicy składników bogactwa. Jego zdolność kojarzenia
się z innymi produktami (pozwolę sobie tak to nazwać)
wzrosła, a zatem jego względna wartość zmniejszyła się
w takim samym stopniu; i zamiast być oznaczana liczbą
100, będzie oznaczana co najwyżej liczbą 10. Ale ta war-
tość będzie zawsze ściśle określona, a tym, co określa
liczbę będącą wykładnikiem tego znaczenia, będzie pra-
ca. Tak więc wartość zmienia się, ale prawo wartości
pozostaje niezmienne. Co więcej, jeśli wartość ulega
zmianie, to dlatego że rządzi się prawem, którego pod-
stawa jest ze swej istoty ruchoma; jest to praca mierzo-
na czasem.
Do produkcji kalendarza stosuje się to samo rozumo-
wanie co do wszelkich możliwych wartości. Nie mam po-
trzeby dodawać, jak cywilizacja, czyli społeczne zjawis-
ko wzrostu bogactw, rozszerzając zakres naszych spraw
doprowadziła do tego, że nasz czas jest coraz cenniejszy
i że zmuszeni jesteśmy do prowadzenia nieustannie
szczegółowego rejestru całego naszego życia; ona to
sprawiła, że kalendarz stał się dla nas wszystkich jedną
z rzeczy najbardziej nieodzownych. Wiadomo zresztą,
że to wspaniałe odkrycie przyczyniło się do powstania,
jako swego naturalnego uzupełnienia, jednej z
najcenniejszych gałęzi przemysłu, a mianowicie
zegarmist-
rzostwa.
Tutaj naturalnym biegiem rzeczy jest miejsce na za-
rzut, jedyny zarzut, jaki można postawić teorii propor-
cjonalności wartości. Say i ekonomiści, którzy poszli
w jego ślady, zauważyli, iż praca podlega ocenie, a więc
nie różni się pod tym względem od żadnego innego to-
waru, a zatem, biorąc ją za podstawę i causa efficiens
wartości, popada się w błędne koło. Wobec tego —
brzmiał ich wniosek — trzeba zwrócić się do rzadkości
i do opinii.
Ekonomiści ci — niech mi wolno będzie tak powie-
dzieć — dali tym dowód niesłychanego braku uwagi.
Mówi się, że praca ma wartość nie jako towar, ale ze
względu na wartości, co do których zakłada się, że są
w niej potencjalnie zawarte. Wartość pracy jest to wy-
rażenie przenośne, antycypacja przyczyny na podstawie
skutku.
Jest to taka sama fikcja jak produkcyjność kapitału.
Praca produkuje, kapitał ma wartość; a gdy za pomocą
pewnego rodzaju wyrzutni mówi się o wartości pracy, to
popełnia się przesunięcie, które nie sprzeciwia się regu-
łom języka, ale którego teoretycy nie powinni brać za
rzeczywistość. Praca, podobnie jak wolność, miłość,
ambicja, geniusz, jest rzeczą z natury nieuchwytną i nie-
określoną, ale którą jakościowo określa jej przedmiot,
to znaczy staje się czymś realnym poprzez swój wytwór.
Gdy się więc mówi: praca tego człowieka warta jest pięć
franków dziennie, to tak jakby się powiedziało: dzienny
produkt pracy tego człowieka wart jest pięć franków.
Otóż skutkiem pracy jest nieustanne eliminowanie
rzadkości i opinii jako elementów konstytutywnych
wartości, której konieczną konsekwencją jest
przekształcanie użyteczności naturalnych, a więc
niejasnych (za-
właszczonych lub nie zawłaszczonych), w użyteczności
wymierne, czyli społeczne: a stąd już wynika, że pra-
ca jest zarazem walką wypowiedzianą skąpstwu przy-
rody i stałym sprzysiężeniem przeciwko własności.
Zgodnie z tą analizą wartość, rozpatrywana w społe-
czeństwie, które dzięki podziałowi pracy i wymianie'
tworzą naturalnie między sobą producenci, jest stosun-
kiem proporcjonalności produktów składających się na
bogactwo; a to nazywa się specjalnie wartością pewnego
produktu i stanowi formułę, która wskazuje w znakach
pieniężnych udział tego produktu w ogólnym bogactwie.
Użyteczność jest podstawą wartości; praca ustala stosu-
nek; cena jest wyrażeniem, które — pomijając odchyle-
nia wymagające jeszcze zbadania — tłumaczy ten sto-
sunek.
Oto jest punkt centralny, wokół którego waha się
wartość użytkowa i wartość wymienna, punkt, w któ-
rym różnica między nimi ulega zatarciu i znika. Takie
oto jest absolutne i niezmienne prawo, które panuje
nad zakłóceniami ekonomicznymi, kaprysami przemysłu
i handlu i które rządzi postępem. Każdy wysiłek ludz-
kości myślącej i pracującej, każda spekulacja indywi-
dualna i społeczna, traktowane jako część uzupełniają-
ca bogactwo zbiorowe, podlega temu prawu. Przezna-
czeniem ekonomii politycznej było poznanie tego prawa
drogą kolejnych ustaleń jego przeciwstawnych termi-
nów; przedmiotem ekonomii społecznej — proszę o po-
zwolenie na odróżnienie jej w tej chwili od ekonomii
politycznej, chociaż u podstawy nie powinny się one
różnić od siebie — będzie jej obwieszczenie i powszech-
ne Urzeczywistnienie.
Teoria miary, czyli proporcjonalności wartości — trzeba
o tym pamiętać — jest nie czym innym jak teorią
równości. W istocie, w społeczeństwie, gdzie spostrzeżo-
no, że producent i konsument to te same osoby, dochód
wypłacany próżniakowi jest jak wartość rzucona w kra-
ter Etny; tak samo pracownik, któremu wyznacza się
płacę nadmierną, jest jak żniwiarz, któremu dano by
bochenek chleba za zebranie jednego kłosa; i wszystko,
co ekonomiści uznali za konsumpcję nieproduktywną,
jest w istocie rzeczy naruszeniem prawa proporcjonal-
ności.
W dalszym ciągu naszych wywodów przekonamy się,
jak z tych prostych danych geniusz społeczny wyprowa-
dza stopniowo wciąż jeszcze niejasny system organizacji
pracy, rozkładu płac, taryfikacji produktów i powszech-
nej solidarności. Porządek w społeczeństwie opiera się
bowiem na obliczeniach sprawiedliwości nieubłaganej,
nie zaś na rajskich uczuciach braterstwa, oddania i mi-
łości, które to uczucia wielce szanowni socjaliści usiłu-
ją dziś wzniecić wśród ludu. Na próżno jednak biorą za
przykład Jezusa Chrystusa i prawią morały o koniecz-
ności poświęcenia, sami dając tego przykład; egoizm jest
silniejszy, jedynie surowe prawo, determinacja ekono-
miczna zdolne są go poskromić. Zapał humanitarny mo-
że wywołać wstrząsy sprzyjające postępowi cywilizacji,
ale te kryzysy uczuciowe, podobnie jak wahania wartoś-
ci, pociągną za sobą jedynie bardziej stanowcze, bardziej
bezwzględne panowanie sprawiedliwości. Przyroda czy
bóstwo nie ufają naszym sercom; nie myślą w ogóle o
miłości bliźniego i wszystko, co nauka nam odkrywa z
zamierzeń Opatrzności dotyczących biegu spraw w spo-
łeczeństwie — mówię to ku wstydowi ludzkiej świado-
mości, ale trzeba, żebyśmy w swej hipokryzji byli tego
świadomi — świadczy o głębokiej mizantropii ze strony
Boga. Bóg pomaga nam nie z dobroci, ale dlatego, że
porządek leży w jego istocie; Bóg wyposaża nas w do-
bro świata nie dlatego, że uważa nas za godnych tego,
ale dlatego, że religia najwyższej mądrości zobowiązuje
go do tego; i wówczas gdy gmin daje mu błogie imię
Ojca, historyk, ekonomista, filozof nie mogą uwierzyć,
że Bóg nas kocha ani że nas szanuje.
Naśladujmy tę wzniosłą obojętność, tę stoicką pogo-
dę Boga, a ponieważ nakaz miłosierdzia zawsze spełzał
na niczym, gdy chodziło o tworzenie dobra społecznego,
szukajmy w czystym rozumie warunków zgody i cno-
ty.
Wartość rozumiana jako proporcjonalność produktów,
inaczej mówiąc, wartość ukontytuówana22,
zakłada siłą konieczności użyteczność i sprzedażność,
nierozdzielnie i harmonijnie ze sobą połączone. Zakłada
użyteczność, bo bez spełnienia tego warunku produkt
byłby pozbawiony tego podobieństwa do innych pro-
duktów, które sprawia, że jest on wymienialny, i które
czyni go składnikiem bogactwa; zakłada sprzedajność,
bo gdyby produkt w każdej chwili i po ustalonej cenie
nie nadawał się do wymiany — byłby nie-wartością,
byłby niczym.
Ale w ramach wartości ukonstytuowanej wszystkie
te właściwości nabierają znaczenia szerszego, bardziej
prawidłowego, prawdziwszego niż przedtem. A zatem
użyteczność nie jest już tą właściwością, że tak powiem,
inertną, jaką mają rzeczy służące do zaspokajania na-
szych potrzeb i będące przedmiotem naszych dociekań;
odtąd sprzedażność nie jest już tą przesadną ślepą fan-
tazją ani nieuzasadnioną opinią; wreszcie zmienność
przestaje znajdować wyraz w przesiąkniętej złą wiarą
rozgrywce między podażą i popytem; wszystko to znikło,
aby ustąpić miejsca idei pozytywnej, normalnej i bez
względu na wszelkie możliwe zmiany dającej się okre-
ślić. Dzięki ukonstytuowaniu się wartości każdy pro-
dukt — jeśli można posłużyć się taką analogią — jest
jak pokarm, który odkryty przez instynkt odżywiania
się, następnie przygotowany przez organ trawienia,
wchodzi do ogólnego obiegu i zgodnie z określonymi sto-
sunkami przemienia się w skórę, kości, substancje płyn-
ne itd., dając ciału życie, siłę i piękność.
Otóż co się dzieje z ideą wartości, wówczas gdy anta-
gonistyczne pojęcia wartości użytkowej i wartości wy-
miennej podnosimy do poziomu wartości ukonstytuowa-
nej, czyli wartości bezwzględnej? Następuje — że po-
zwolę sobie tak powiedzieć — wzajemny ucisk, wza-
jemne przenikanie się, spowodowane tym, że te dwa
elementarne pojęcia zderzają się ze sobą jak odchyla-
jące się od pionu atomy Epikura, pochłaniają jedno
drugie i znikają, pozostawiając na swoim miejscu połą-
czenie: obdarzone, ale w stopniu wyższym, wszystkimi
właściwościami pozytywnymi i pozbawione właściwości
negatywnych. Wartość rzeczywiście taka — a więc pie-
niądz, pierwszorzędny papier wartościowy, renta pań-
stwowa, akcje solidnego przedsiębiorstwa — nie może
bez powodu nadmiernie urosnąć ani stracić przy wy-
mianie: podlega ona jedynie naturalnemu prawu zwyż-
ki wartości poszczególnych artykułów przemysłowych
i wzrostu produkcji. Co więcej, wartość taka nie jest
bynajmniej wynikiem porozumienia, eklektyzmu, spra-
wą jakiegoś złotego środka czy też mieszaniny: jest to
produkt zupełnego zlania się, produkt całkiem nowy
i różny od swych składników, tak jak woda, wynik po-
łączenia tlenu i wodoru, jest ciałem swoistym, całko-
wicie różnym od jej części składowych.
Przekształcenie dwóch antytetycznych idei w trzecią
ideę, ideę wyższego rzędu, jest tym, co po szkolnemu
nazywa się syntezą. Dopiero synteza wprowadza ideę po-
zytywną i zupełną, którą otrzymuje się — jak widzie-
liśmy — przez kolejną afirmację lub negację, bo to na
jedno wychodzi, dwóch pojęć diametralnie przeciw-
stawnych. Stąd wyprowadza się wniosek o kapitalnym
znaczeniu zarówno w zastosowaniu, jak i w teorii: ile-
kroć w dziedzinie moralności, historii lub ekonomii po-
litycznej analiza stwierdziła antynomię pewnej idei,
można stwierdzić a priori, że antynomia ta kryje w so-
bie ideę wyższą, która wcześniej czy później wyjdzie na
jaw.
Przykro mi, że tak długo kładłem nacisk na pojęcia
dobrze znane wszystkim świeżo upieczonym maturzy-
stom, ale te szczegóły stanowiły z mojej strony spłatę
długu wobec niektórych ekonomistów, którzy z powo-
du mej krytyki własności nagromadzili długie szeregi
dylematów, aby mnie poddać próbie, bo jeżeli nie jestem
posiadaczem, to z pewnością jestem komunistą; kimkol-
wiek, ale w każdym razie nie tym, który wie, co to jest
teza, antyteza i synteza.
Syntetyczna idea wartości jako podstawowy warunek
porządku i postępu społeczeństwa została w bardzo ogól-
nych zarysach dostrzeżona przez A. Smitha, który —
że się posłużę słowami A. Blanąuiego 23 — „wskazał na
pracę jako na uniwersalną i niezmienną miarę wartości
i dowiódł, że każda rzecz ma swoją cenę naturalną, ku
której ciąży wśród wahań, jakim stale podlegają jej ce-
ny bieżące, ulegające wpływom okoliczności przypadko-
wych, obce cenie zakupu danej rzeczy".
Ale ta idea wartości była u Adama Smitha całkiem
intuicyjna: otóż społeczeństwo nie zmienia swych
przyzwyczajeń na zasadzie intuicyjnej wiary; podejmuje
ono decyzje zawsze w oparciu o autorytet faktów. Trzeba
było, żeby antynomia wyraziła się w sposób bardziej do-
bitny i jasny; J. B. Say przyczynił się głównie do jas-
nego jej wyłożenia. Ale pomimo wysiłków wyobraźni
i niebywałej subtelności tego ekonomisty definicja
Smitha panuje nad nim i wyziera ze wszystkich jego
rozumowań.
Ocenić jakąś rzecz — mówi Say — to oświadczyć, że
powinna ona być ceniona tyle samo co inna, którą się
określa... „Wartość każdej rzeczy jest nieokreślona i do-
wolna, dopóki nie jest rozpoznań a..." Istnieje więc
sposób rozpoznania wartości rzeczy, to jest jej ustalenia;
a ponieważ tego rozpoznania, czyli ustalenia, dokonuje
się przez porównanie dwóch rzeczy ze sobą, istnieje więc
też cecha wspólna, zasada, za pomocą której oświadcza
się, że dana rzecz warta jest więcej, mniej lub tyle samo
co inna.
Say powiedział na wstępie: „Miarą wartości jest war-
tość innego produktu". Później, spostrzegłszy się, że zda-
nie to jest tautologią, zmienił je w następujący sposób:
„Miarą wartości jest ilość innego produktu", co jest rów-
nie mało zrozumiałe. Poza tym ten pisarz, zazwyczaj tak
przejrzysty i tak zrównoważony, troszczy się o rozróż-
nienia nieistotne. „Można ocenić wartość rzeczy, nie
można jej natomiast wymierzyć, to jest porównać jej
z jakąś niezmienną i znaną podstawą, bo podstawy ta-
kiej w ogóle nie ma. Wszystko, co można tu zrobić,
sprowadza się do oszacowania rzeczy przez ich porów-
nanie". Kiedy indziej rozróżnia wartość realną i war-
tość względną: „Z pierwszą mamy do czynienia wtedy,
gdy wartość rzeczy zmienia się wraz ze zmianami
kosztów produkcji; z drugą — gdy wartość rzeczy
zmienia się w stosunku do wartości innych towarów".
Osobliwa to troska u człowieka utalentowanego, któ-
ry nie spostrzega się, że porównywać, szacować, oceniać
to tyle co m i e r z y ć, że wszelkie mierzenie jest zawsze
tylko porównaniem i tym samym ukazuje stosunek rze-
czywisty, jeżeli porównania dokonano dobrze; że wobec
tego wartość, czyli miara rzeczywista, i wartość, czyli
miara względna, to rzeczy identyczne i że trudność spro-
wadza się nie do znalezienia podstawy miary, bo wszyst-
kie ilości mogą się nawzajem zastępować, ale do okreś-
lenia punktu odniesienia. W geometrii punktem odnie-
sienia jest przestrzeń, a jednostką miary jest bądź wynik
podziału koła na 360 części, bądź obwód kuli ziemskiej,
bądź przeciętny wymiar ramienia, ręki, wielkiego palca
u ręki albo stopy męskiej. W nauce ekonomii, jak powie-
dzieliśmy w ślad za A. Smithem, punktem widzenia,
z którego porównuje się wszystkie wartości, jest praca;
jednostką miary przyjętą we Francji jest frank. Nie
do wiary, że tyle ludzi, ludzi myślących, od czterdzie-
stu lat nie może sobie poradzić w walce z ideą tak pro-
stą. Ale nie, porównania wartości dokonuje się nie ma-
jąc dla nich żadnego punktu odniesienia ani jednostki
miary; oto co dziewiętnastowieczni ekonomiści posta-
nowili twierdzić wbrew wszystkim, zamiast przyjąć re-
wolucyjną teorię równości. Co o tym powie potomność?
Chcę teraz za pomocą jaskrawych przykładów wyka-
zać, że nieodzowna w teorii idea miary, czyli proporcji
wartości, została zrealizowana i że realizuje się ją co-
dziennie w praktyce.
§ III

Zastosowanie prawa
proporcjonalności wartości.

Każdy produkt zawiera określoną ilość pracy.


Wskutek tego każdy produkt może być wymieniony
na inny produkt, czego dowodem jest powszechnie
istniejąca praktyka.
Ale znieście pracę, a nie zostanie wam nic prócz
mniejszych lub większych użyteczności, które, jako po-
zbawione jakiegokolwiek śladu działalności ludzkiej, są
ze sobą niewspółmierne, a więc, logicznie biorąc, nie-.
wymierne.
Pieniądz, jak każdy inny towar, jest znakiem repre-
zentującym pracę: z tego tytułu mógł on służyć za uni-
wersalny środek oceny dóbr, za pośrednika przy trans-
akcjach. Ale funkcja specjalna, którą zwyczaj wyzna-
czył szlachetnym kruszcom, a mianowicie służenie za
czynnik ułatwiający wymianę, jest czysto umowna
i każdy inny towar, być może mniej dogodnie, ale w spo-
sób równie niezawodny, mógłby spełniać tę rolę; ekono-
miści przyznają to i cytują niejeden przykład z tej dzie-
dziny. Ale jaka jest przyczyna tego powszechnego przy-
pisywania szlachetnym kruszcom wyższości w spełnia-
niu funkcji pieniądza i czym się tłumaczy ta ich specja-
lizacja w funkcji pieniądza, nie mająca analogii w eko-
nomii politycznej? Otóż każda rzecz unikalna, nie znaj-
dująca porównań w obrębie swego gatunku jest przez
to samo trudniejsza do wytłumaczenia, a często całkiem
niezrozumiała. A więc, czy można ustalić kategorię,
z której pieniądz, jak się wydaje, został wyodrębniony,
i co za tym idzie, sprowadzić go do jego prawdziwej
zasady?
W tej kwestii ekonomiści, zgodnie ze swym zwyczjem,
wyszli poza sferę swej nauki: sięgali do fizyki, do
mechaniki, do historii itd., mówili o wszystkim, ale od-
powiedzi nie dali. Szlachetne kruszce — powiedzieli —
wskutek swej rzadkości, ścisłości, niezniszczalności na-
dawały pieniądzowi tę dogodność w posługiwaniu się,
jaką trudno byłoby znaleźć w tym samym stopniu w in-
nych towarach. Krótko mówiąc, ekonomiści, zamiast od-
powiedzieć na pytanie z dziedziny ekonomii, jakie im
postawiono, zabrali się do rozprawiania o zagadnieniu
sztuki. Potrafili wyśmienicie wykorzystać techniczną
przydatność złota i srebra do służenia za pieniądz, ale
żaden z nich nie dostrzegł ani nie zrozumiał przyczyny
ekonomicznej, której kruszce szlachetne zawdzięczają
swoje uprzywilejowane stanowisko.
Otóż nikt nie zauważył, że ze wszystkich towarów
złoto i srebro są pierwszymi, których wartość się ukon-
stytuowała. W epoce patriarchalnej złoto i srebro są
jeszcze przedmiotem handlu, najczęściej w formie sztab,
ale już widoczna staje się ich przewaga i dawanie im
pierwszeństwa przed innymi. Stopniowo panujący bio-
rą je w swoje ręce i kładą na nich swą pieczęć. I z tego
to uświęcenia monarszego powstaje pieniądz bity, czyli
towar par excellence, który mimo wszystkich wstrzą-
sów handlu zachowuje określoną wartość proporcjo-
nalną i jest przyjmowany jako środek płatniczy przy
wszelkich transakcjach.
Pieniądz bity odróżnia się od innych towarów nie
trwałością kruszcu, bo jest ona mniejsza niż trwałość
stali, ani swą użytecznością, bo jest ona o wiele mniejsza
od użyteczności zboża, żelaza, węgla i mnóstwa innych
substancji mających opinię niemal bezwartościowych
w porównaniu ze złotem, ani rzadkością, ani ścisłością,
bo obie te cechy mogłyby być zastąpione bądź pracą
wydatkowaną na inne przedmioty, bądź, jak to się dzisiaj
dzieje, banknotem reprezentującym wielkie zasoby że-
laza lub miedzi. Cecha charakterystyczna, jaką odzna-
cza się złoto lub srebro — powtarzam — stąd pochodzi,
że dzięki swym właściwościom jako kruszców, dzięki
trudności ich wydobywania, a przede wszystkim dzięki
sankcji władzy państwowej, wcześnie nabrały one jako
towary stałości i tożsamości.
Powiadam więc, że wartość złota i srebra, tej miano-
wicie ich części, która znajduje zastosowanie w biciu
pieniądza, chociaż może wartość jej nie została ściśle
obliczona, nie ma w sobie nic z dowolności; dodam, że
nie podlega ona deprecjacji na podobieństwo innych
wartości, chociaż może się nieustannie zmieniać.
Wszystkie wysiłki umysłu i wiedzy, jakich dokonano,
aby udowodnić na przykładzie pieniądza, że wartość
z swej istoty jest nie do ustalenia, dały tylko początek
paralogizmom, których źródłem jest fałszywe pojmowa-
nie kwestii ab ignorantia elenchi.
Filip I, król Francji24, dodaje do liwra tureńskiego
Karola Wielkiego domieszkę w proporcji jedna trzecia
i wyobraża sobie, że skoro on jeden ma monopol na bicie
monety, to może postępować tak jak każdy kupiec ma-
jący monopol na jakiś produkt. Czymże było w istocie
to fałszowanie pieniędzy, z powodu którego stawiano ty-
le zarzutów Filipowi i jego następcom? Posunięciem bar-
dzo słusznym z punktu widzenia zwyczaju handlowego,
ale z gruntu fałszywym z punktu widzenia nauki eko-
nomicznej, a mianowicie, skoro podaż i popyt są regu-
latorami wartości, można bądź wywołując sztuczną
rzadkość, bądź zagarniając w swoje ręce produkcję spo-
wodować wyższą ocenę, a co za tym idzie, podnieść war-
tość rzeczy, przy czym jest to zgodne z rzeczywistością,
gdy idzie o złoto i srebro, tak samo jak o zboże, wino,
olej, tytoń. Jednakże co się tyczy oszustwa Filipa, to. ra-
czej nie podejrzewano, że bity przez niego pieniądz
sprowadzony został do właściwej jego wartości i że on
sam utracił przez tę operację właśnie tyle, ile sądził, że
na niej zyska. Taki sam rezultat uzyskano w wyniku
wszystkich podobnych prób. Jaka była przyczyna tego
zawodu?
Idzie o to — mówią ekonomiści — że przez fałszowa-
nie pieniędzy kruszcowych ilość złota i srebra w obiegu,
realnie biorąc, nie zmniejszyła się ani nie wzrosła, a wo-
bec tego stosunek ilości tych kruszców do innych towa-
rów wcale się nie zmienił, i w konsekwencji nie było
w mocy panującego zrobić tak, żeby to, co warte było
poprzednio dwie jednostki, osiągnęło wartość czterech.
Trzeba nawet stwierdzić, że gdyby zamiast fałszowania
monet leżało w mocy króla powiększenie w dwójnasób
ich masy, to wartość wymienna złota i srebra spadłaby
natychmiast do połowy, a to znowu za sprawą propor-
cjonalności i równowagi. Popsucie monet było więc ze
strony króla pożyczką przymusową lub, ściśle mówiąc,
bankructwem, oszustwem.
Rzecz dziwna, ekonomiści, jeśli chcą, to bardzo dobrze
tłumaczą teorię miary wartości: wystarczy w tym celu
umieścić wartość w rozdziale o pieniądzu. Jakże więc
mogą nie widzieć, że pieniądz jest prawem pisanym han-
dlu, typem wymiany, pierwszym ogniwem tego długie-
go łańcucha wytworów, które wszystkie pod nazwą to-
warów muszą otrzymać sankcję społeczną i stać się, je-
żeli nie faktycznie, to przynajmniej prawnie, nadający-
mi się do przyjęcia w charakterze pieniędzy na wszelkie-
go rodzaju rynku?
„Pieniądz — mówi bardzo słusznie Augier — nie rnoże
służyć ani za skalę dla ustalania treści umów zawie-
ranych na rynkach w przyszłości, ani za dobry środek
wymiany inaczej jak tylko wówczas, gdy jego wartość
zbliża się możliwie najbardziej do ideału stałości, nigdy
nie jest on bowiem wymieniany na żadną inną war-
tość ani nie kupuje nic innego jak tylko tę wartość,
jaką posiada" *.
Przełóżmy to wybitnie rozumne spostrzeżenie na for-
mułę ogólną.
Praca staje się gwarancją dobrobytu i równości tylko
wtedy, gdy produkt każdej jednostki ludzkiej jest pro-
porcjonalny do masy, bo nie jest wymieniany i nie na-
bywa nic innego jak tylko wartość równą tej, jaka
w nim tkwi.
Czyż nie jest rzeczą osobliwą, że jawnie bierze się
w obronę handel spekulacyjny i oszukańczy i że równo-
cześnie podnosi się krzyk z powodu usiłowania fałszo-
wania pieniędzy przez monarchę, który koniec końców
po prostu stosował do pieniądza podstawową zasadę
ekonomii politycznej, a mianowicie arbitralną niesta-
łość wartości? Niech no tylko monopol odważy się po-
dać 750 gramów tytoniu za kilogram, a zaraz ekono-
miści zakrzykną, że to kradzież; ale jeżeli ten sam mo-
nopol, korzystając ze swego przywileju, podniesie cenę
kilograma tytoniu o 2 franki, uznają, że to drogo, ale
nie dopatrzą się w tym nic, co byłoby wbrew zasa-
dom. Cóż za galimatias ta ekonomia polityczna!
W biciu monet ze złota i srebra jest coś więcej niż
to, o czym mówili ekonomiści; tkwi w tym mianowicie
uświęcenie prawa proporcjonalności, pierwszy akt
ukonstytuowania się wartości. Ludzkość operuje we
wszystkim nie kończącymi się gradacjami: z chwilą gdy
zrozumiała, że wszystkie produkty pracy powinny być
poddane mierze proporcji, która czyni je wszystkie jed-
nakowo wymienialnymi, zaczyna nadawać tę cechę wy-
mienialności bezwzględnej produktowi specjalnemu,
który stanie się dla niej typem i będzie patronował
wszystkim innym. Jest to akurat tak, jak kiedy po to,
by wychować swych członków dla wolności i równości,
zaczyna się od powoływania królów. Lud ma niejasną
świadomość tego opatrznościowego pochodu, skoro w
swych marzeniach o fortunie i w swych legendach
zawsze mówi o złocie i o władzy królewskiej; filozofo-
wie zaś składają tylko hołd powszechnemu rozsądko-
wi, gdy w swych umoralniających kazaniach i w swych
utopiach społecznych grzmią z taką samą mocą prze-
ciwko złotu jak przeciwko tyranii. Auri sacra fames!
Przeklęta żądza złota! — woła komunista. Tak sa-
mo można by powiedzieć: przeklęta pszenica, przeklę-
ta winorośl, przeklęte barany; bo tak samo jak złoto
i srebro, każda wartość handlowa powinna uzyskać
ścisłe i rygorystyczne określenie. Dzieło to rozpoczęło
się od dawna; dziś wprost w oczach posuwa się naprzód.
Przejdźmy do innych rozważań.
Aksjomatem powszechnie przyjętym przez ekono-
mistów jest teza, że każda praca musi pozostawić pewną
nadwyżką.
Twierdzenie to jest dla mnie prawdą uniwersalną
i absolutną; jest to wniosek wysnuty z prawa propor-
cjonalności, które można uważać za kwintesencję całej
nauki ekonomicznej. Ale zasada ta, z przeproszeniem
ekonomistów, że każda praca musi pozostawić nad-
wyżkę, nie ma sensu w ich teorii i w jej ramach nie
może być udowodniona. Jeżeli podaż i popyt są jedynym
regulatorem wartości, to jak można rozpoznać, co
znajduje się w nadmiarze, a co wystarcza! Skoro ani
cena kosztu, ani cena sprzedażna, ani płaca nie mogą
być matematycznie ustalone, jak więc można zrozumieć
nadwyżkę, zysk? Zwyczaj handlowy dał nam, obok sło-
wa, również i ideę zysku; a ponieważ jesteśmy poli-
tycznie równi, wyprowadza się stąd wniosek, że każdy
obywatel ma równe prawo do realizowania poprzez
własne działanie zawodowe zysków. Ale operacje
handlowe są ze swej istoty nieregularne; dowiedziono
też bez zastrzeżeń, że zyski handlowe są tylko arbitral-
nym i przymusowym pobraniem przez producenta od
konsumenta, jednym słowem, przesunięciem, żeby nie
powiedzieć inaczej. Można by to zaraz zauważyć, gdyby
dało się porównać sumę wszystkich niedoborów z każ-
dego roku z sumą zysków. W rozumieniu ekonomii po-
litycznej zasada, że każda praca powinna pozostawić
nadwyżkę, nie jest niczym innym jak uświęceniem
konstytucyjnego prawa okradania bliźniego, któreśmy
wszyscy nabyli wskutek rewolucji.
Tylko prawo proporcjonalności wartości może dać
podstawę do rozstrzygnięcia tego zagadnienia. Ujmę tę
kwestię trochę z lotu ptaka, jest ona bowiem trudna
i zbyt rozległa, bym mógł ją potraktować tak szczegóło-
wo, jak na to zasługuje.
Większość filozofów, tak samo jak większość filolo-
gów, widzi w społeczeństwie tylko istotę rozumną, albo
mówiąc ściślej, abstrakcyjną nazwę oznaczającą zbioro-
wość ludzką. Pogląd, że imiona zbiorowe, nazwy rodzaju
i gatunku nie oznaczają w ogóle nic realnego, to przesąd,
który przyjęliśmy w dzieciństwie wraz z pierwszymi
lekcjami gramatyki. Można by dużo powiedzieć w tym
przedmiocie; ograniczę się jednak ściśle do ram tematu.
Dla prawdziwego ekonomisty społeczeństwo to ży-
wa istota, obdarzona inteligencją i możnością właści-
wego sobie działania, podlegająca prawom specjalnym,
które wykrywa tylko obserwacja i których istnienie
nie przejawia się w formie fizycznej, ale przez współ-
działanie i głęboką solidarność wszystkich swych człon-
ków. A zatem gdy przed chwilą pod znakiem boga
z bajki tworzyliśmy alegorię społeczeństwa, język nasz
w istocie nie miał w sobie nic metaforycznego; cho-
dziło o byt społeczny, jedność organiczną i syntetycz-
ną, której dopiero co nadaliśmy nazwę. Dla każdego,
kto zastanawiał się nad prawami pracy i wymiany (po-
zostawiam na uboczu wszystkie inne rozważania), real-
ność, powiedziałbym może — osobowość człowieka
zbiorowego, jest tak samo pewna jak realność i osobo-
wość jednostki ludzkiej. Cała różnica polega na tym,
że jednostka przedstawia się zmysłom pod postacią
organizmu, którego części pozostają w spójności ma-
terialnej, która to okoliczność nie istnieje w społeczeń-
stwie. Ale inteligencja, spontaniczność, rozwój, życie,
wszystko to, co na najwyższym poziomie stanowi o re-
alności istoty ludzkiej, ma zasadnicze znaczenie zarów-
no dla społeczeństwa, jak i dla pojedynczego człowie-
ka. Stąd też wyciągamy wniosek, że rządzenie społe-
czeństwami jest nauką, czyli badaniem związków na-
turalnych, a nie sztuką, czyli swobodnym uznaniem
i samowolą. Stąd też każde społeczeństwo chyli się ku
upadkowi, kiedy rządy w nim przechodzą w ręce ideo-
logów.
Zasada, że każda praca musi pozostawiać pewną nad-
wyżką, nie do udowodnienia dla ekonomii politycznej,
czyli dla rutyny właścicieli, jest jedną z tych, oo naj-
dobitniej świadczą o realności osoby zbiorowej; jak
bowiem zobaczymy, zasada ta jest prawdziwa w odniesie-
niu do jednostek tylko dlatego, że emanuje ze społeczeń-
stwa, które tym sposobem umożliwia jednostce korzy-
stanie ze swych własnych praw.
Przechodzimy do faktów. Zauważono, że przedsiębior-
stwa kolejowe w znacznie mniejszym stopniu są źród-
łem bogactwa dla przedsiębiorców niż dla państwa.
Spostrzeżenie to jest słuszne; trzeba by tylko dodać, że
stosuje się ono nie tylko do idei kolei żelaznych, ale do
całego przemysłu. Ale zjawisko to, będące w istocie rze-
czy skutkiem prawa proporcjonalności wartości, a tak-
że bezwzględnej identyczności produkcji i spożycia, jest
niewytłumaczalne na gruncie zwykłego pojęcia war-
tości użytkowej i wartości wymiennej.
Przeciętna cena płacona za przewóz towarów końmi
wynosi 18 centymów od tony za kilometr, włącznie z za-
ładowaniem i wyładunkiem. Obliczono, że przy tej ce-
nie zwykłe przedsiębiorstwo kolejowe nie uzyskałoby
nawet 10 procent czystego zysku, co stanowi wynik nie-
mal zupełnie równy temu, jaki osiąga przedsiębiorstwo
przewozu końmi. Ale przypuśćmy, że szybkość przewo-
zu koleją żelazną w stosunku do szybkości transportu
konnego, po przeprowadzeniu wszelkich niezbędnych
przeładowań, kształtuje się jak 4 do 1; a ponieważ
w społeczeństwie czas reprezentuje wartość, więc przy
równych cenach zarobek kolei żelaznej w porównaniu
z zarobkiem na przewozie konnym da 400 procent zy-
sku. Jednakże ten olbrzymi zysk, najzupełniej realny
w odniesieniu do społeczeństwa, nie może być zrealizo-
wany w tym samym stosunku przez przewoźnika, jeśli
bowiem przedsiębiorstwo korzysta z dodatkowej war-
tości w rozmiarach 400 od 100, to przewoźnik osiąga
zaledwie 10 od 100. Rzeczywiście, aby wyrazić sprawę
jeszcze dobitniej, przypuśćmy, że kolej podniesie swą
taryfę do 25 centymów, podczas gdy przy przewozie
konnym opłata wynosić będzie nadal 18 centymów; w
jednej chwili kolej straci wszystkie swe zlecenia prze-
wozu i jeśli trzeba będzie — wszyscy powrócą do po-
słańca i do dyliżansu. Lokomotywa zostanie zarzucona:
korzyść społeczna w wysokości 400 od 100 ustąpi miejs-
ca stracie prywatnej w wysokości 33 od 100.
Przyczyna tego nietrudna jest do zrozumienia: ko-
rzyść wynikająca z szybkości kolei żelaznej jest w ca-
łej rozciągłości korzyścią społeczną i każda jednostka
uczestniczy w niej w proporcji minimalnej (nie zapo-
minajmy, że w danej chwili idzie tylko o przewóz to-
warów), podczas gdy strata dotyka bezpośrednio i oso-
biście konsumenta. Korzyść społeczna równa 400 re-
prezentuje dla jednostki — jeżeli społeczeństwo składa
się z miliona ludzi — cztery dziesięciotysięczne, podczas
gdy strata w wysokości 33 od 100 dla każdego konsu-
menta daje deficyt społeczny w wysokości 33 milionów.
Interes prywatny i interes kolektywny, tak różne na
pierwszy rzut oka, są więc, rzecz prosta, identyczne
i adekwatne; ten przykład może pomóc do zrozumienia,
jak w nauce ekonomicznej wszystkie interesy się ze
sobą zgadzają.
Tym więc sposobem do tego, żeby społeczeństwo zrea-
lizowało korzyść w rozumieniu jak wyżej, trzeba, żeby
taryfa kolejowa nie przekraczała albo bardzo niewiele
tylko przekraczała cenę przewozu kołowego.
Ale żeby ten warunek został spełniony, inaczej mó-
wiąc, żeby kolej żelazna mogła się opłacać, trzeba, aby
materiału przeznaczonego do przewozu było dostatecz-
nie dużo do pokrycia przynajmniej procentu od zaan-
gażowanego kapitału i kosztu utrzymania torów. A zatem
pierwszym warunkiem istnienia kolei żelaznej jest
ożywiony ruch towarowy; ten zaś warunek z kolei przy-
puszcza większą jeszcze produkcję, wielką masę wy-
mienianych towarów.
Ale produkcja, ruch towarowy, wymiana nie są rze-
czami, które się improwizuje; następnie różne formy
pracy nie rozwijają się każda z osobna i jedna niezależ-
nie od drugiej; ich postęp jest siłą konieczności wza-
jemnie uwarunkowany, od siebie wzajem uzależniony
i pozostaje w pewnym wzajemnym stosunku. Antago-
nizm może istnieć pomiędzy przemysłowcami, działal-
ność społeczna wbrew nim jest jedna, zbieżna i harmo-
nijna. Wreszcie nadchodzi dzień przeznaczony na two-
rzenie wielkich narzędzi pracy; jest to ten dzień, gdy
spożycie ogółu pozwala utrzymać je w ruchu. Przy-
śpieszać godzinę wyznaczoną przez postęp pracy byłoby
tym samym co naśladować tego szaleńca, który wybie-
rając się z Lyonu do Marsylii kazał zmajstrować dla
siebie samego parowóz.
Z chwilą wyświetlenia tych punktów naszego rozu-
mowania nic łatwiejszego nad wytłumaczenie, jakim
sposobem praca musi pozostawić każdemu producento-
wi nadwyżki.
A przede wszystkim co się tyczy społeczeństwa: Pro-
meteusz wychodząc z łona natury budzi się do życia
w pełnej czaru bezczynności, która stałaby się jednak
Wkrótce źródłem nędzy i utrapienia, gdyby nie pośpie-
szył wyjść z tego stanu za pomocą pracy. Podczas tego
pierwotnego próżniactwa produkt Prometeusza jest ża-
den, jego poziom życia jest taki jak bydlęcia i może być
sprowadzony do zera.
Prometeusz bierze się jednak do dzieła i już od pierw-
szego dnia, pierwszego dnia powtórnego stworzenia,
produkt Prometeusza, a więc jego bogactwo, jego do-
brobyt równa się dziesięciu.
Drugiego dnia Prometeusz dokonuje podziału swej
pracy i jego produkt staje się równy stu.
Trzeciego dnia i każdego z następnych dni Prometeusz
wynajduje maszyny, odkrywa nowe zastosowanie ciał,
nowe siły przyrody; jego bytowanie obejmuje obszar
od dziedziny wrażeń zmysłowych do sfery moralności
i inteligencji; i za każdym krokiem dokonanym przez
jego działalność gospodarczą rozmiary jego produkcji
rosną, przysparzając mu szczęśliwości. I wobec tego że
dla niego, koniec końców, konsumować to produkować,
jasną jest rzeczą, że każdy dzień spożycia, zabierając
tylko produkt poprzedniego dnia, pozostawia nadwyżkę
produktu na dzień następny.
Zwróćmy przy tym uwagę na fakt o kapitalnym zna-
czeniu, że dobrobyt człowieka pozostaje w prostym sto-
sunku do intensywności pracy i różnorodności zajęć, tak
że wzrost bogactwa i wzrost utrudzenia są współzależne
i równoległe.
Powiedzieć teraz, że każda jednostka bierze udział
w ogólnych warunkach zbiorowego rozwoju, to potwier-
dzić prawdę, która będąc oczywista — mogłaby się wy-
dawać niemądra. Zasygnalizujemy raczej dwie wielkie
formy spożycia w społeczeństwie.
Społeczeństwo, tak samo jak jednostka, ma przede
wszystkim swoje przedmioty osobistego spożycia, przed-
mioty, których potrzeba powstaje stopniowo, z upły-
wem czasu i które realizują się pod wpływem jego ta-
jemniczych instynktów. Taki właśnie tajemniczy in-
stynkt w średniowieczu zadecydował w wielu miastach
o tym, że budowa ratuszów i katedr przybrała charakter
gwałtownej namiętności, którą należało za wszelką cenę
zaspokoić; od tego zależało istnienie wspólnoty. Bezpie-
czeństwo i siła, porządek społeczny, centralizacja, po-
czucie państwowości, ojczyzna, niepodległość — oto co
składa się na życie społeczeństwa, na jego mentalność,
oto uczucia, które powinny były znaleźć swój wyraz
i swoje godła. Takie przeznaczenie miała niegdyś świą-
tynia jerozolimska, prawdziwe palladium narodu ży-
dowskiego; taką rolę odegrała też świątynia Jowisza
Kapitolińskiego w Rzymie. Później, po pałacu muni-
cypalnym i świątyni, organem, że się tak wyrażę, cen-
tralizacji i postępu stały się inne obiekty użyteczności
publicznej — mosty, teatry, szkoły, szpitale, drogi itd.
Koszt wielkich obiektów użyteczności publicznej, słu-
żących ze swej istoty do wspólnego, a co za tym idzie,
bezpłatnego użytku, wynagradzają społeczeństwu ko-
rzyści polityczne i moralne, jakie przynoszą te wielkie
dzieła, które to korzyści stwarzają rękojmię bezpieczeń-
stwa dla pracy i ideał dla umysłów i dodają polotu
przedsiębiorczości i sztuce.
Ale inaczej ma się sprawa z przedmiotami konsump-
cji domowej, które jedne tylko należą do kategorii
przedmiotów wymiennych: są one produkowane na
warunkach wzajemności, pozwalających na ich konsu-
mowanie, a więc na natychmiastowe ich opłacenie
z uwzględnieniem zysku producenta.
Warunki te przeanalizowaliśmy wyczerpująco w ra-
mach teorii proporcjonalności wartości, którą z równym
powodzeniem można by nazwać teorią progresywnej
redukcji cen kosztu.
Za pomocą teorii i za pomocą faktów dowiodłem za-
sady, że każda praca powinna pozostawiać nadwyżkę;
ale ta zasada, tak samo pewna jak wynik działania aryt-
metycznego, w oczach całego świata daleka jest jeszcze od
urzeczywistnienia się. Podczas gdy za sprawą postę-
pu i zbiorowych wysiłków każdy dzień pracy indywi-
dualnej przynosi coraz większy produkt, a więc pra-
cownik pobierający jedną i tę samą płacę powinien by
być coraz bogatszy, istnieją w społeczeństwie stany,
które odnoszą stąd korzyść, i inne, które gonią resztka-
mi sił; istnieją pracownicy płatni w dwójnasób, w trój-
nasób, i tacy, którzy pobierają stokrotnie wyższą płacę,
ale są i tacy, którzy cierpią niedostatek; na każdym
kroku spotyka się ludzi opływających w dostatki i ta-
kich, co cierpią głód, a także wskutek potwornego po-
działu środków materialnych — jednostki, które konsu-
mują, chociaż nie produkują. Podział dobrobytu postę-
puje w ślad za zmianami wartości, odtwarzając je za-
równo w nędzy, jak i w zbytku, i to z energią i w roz-
miarach przerażających. Wszędzie też postęp bogactwa,
inaczej mówiąc, proporcjonalność wartości — jest pra-
wem dominującym. I kiedy ekonomiści przeciwstawiają
skargom partii socjalnej stopniowy wzrost majątku spo-
łecznego i łagodzenie doli klas najuboższych, to nie zda-
jąc sobie z tego sprawy głoszą prawdę, która jest prze-
kreśleniem ich teorii.
Zaklinam ekonomistów, żeby w spokoju ducha, z dala
od przesądów, które go zakłócają, i bez względu na sta-
nowiska, jakie zajmują lub spodziewają się zająć, na
interesy, którym służą, na poklask, o który się ubiegają,
na odznaczenia, które podniecają ich próżność — po-
wiedzieli, czy do dziś dnia zasada, że każda praca po-
winna pozostawiać nadwyżkę, objawiła się im kiedy-
kolwiek z tym szeregiem preliminariów i konsekwencji,
które tu podnieśliśmy, i czy przez te słowa rozumieli
kiedykolwiek co innego niż prawo spekulowania na
wartościach wynikające z gry podaży i popytu? Czy to
nieprawda, że za jednym zamachem głoszą postęp bo-
gactwa i dobrobytu i, co za tym idzie, miary wartości,
a z drugiej nieograniczoną swobodę transakcji handlo-
wych i niewspółmierność wartości, inaczej mówiąc, coś,
co jest szczytem sprzeczności? Czy to nie wskutek tej
sprzeczności słyszy się bez ustanku na wykładach i czy-
ta się w podręcznikach ekonomii politycznej tę niedo-
rzeczną hipotezę: Gdyby cena wszystkich rzeczy
podniosła się w dwójnasób... Tak jak gdyby cena wszyst-
kich rzeczy nie opierała się na proporcji między nimi
i jakby można było podwoić proporcję, stosunek, pra-
wo! Czyż wreszcie nie wskutek zwyczaju właścicieli,
nienormalnego zwyczaju bronionego przez ekonomię
polityczną, każdy parający się przemysłem, handlem,
sztuką i każdy pracownik państwowy ma tendencję, pod
pretekstem usług oddawanych społeczeństwu, do nieu-
stannego przesadzania swej roli, czyż nie zabiega o od-
szkodowania, subwencje, wysokie pensje, wielkie ho-
noraria; tak jak gdyby wynagrodzenie za każdą usługę
nie było siłą konieczności wyznaczone przez wysokość
jej kosztów? Dlaczego ekonomiści nie rozpowszechniają
ze wszystkich sił tej tak prostej i tak wymownej praw-
dy, że za pracę każdego człowieka można kupić tylko tę
wartość, jaką ona zawiera, a ta wartość jest proporcjo-
nalna do usług wszystkich innych pracowników, jeżeli,
jak zdają się sądzić, praca każdego człowieka powinna
pozostawić pewną nadwyżkę?...
Ale tutaj nasuwa się ostatnia uwaga, którą przedsta-
wię w kilku słowach.
J. B. Say, to jest ten z ekonomistów, który kładł naj-
większy nacisk na absolutną nieokreśloność wartości,
jest jednocześnie tym, co zadał sobie najwięcej trudu,
żeby obalić to twierdzenie. To on, jeśli się nie mylę, jest
autorem tezy, że każdy produkt wart jest tyle, ile ko-
sztuje, czyli, co na jedno wychodzi, produkty kupuje
się za produkty. Aforyzm ten, pełen konsekwencji ega-
litarnych, spotkał się od razu z opozycją ze strony in-
nych ekonomistów. Rozpatrzmy po kolei stanowiska za
i przeciw.
Kiedy mówię: każdy produkt wart jest produktów,
które kosztował — oznacza to, że każdy produkt jest
jednostką złożoną, grupującą w nowej formie pewną
liczbę innych produktów konsumowanych w różnych
ilościach. Stąd już wynika, że produkty ludzkich wy-
siłków są, jedne w stosunku do drugich, rodzajami i ga-
tunkami i tworzą szereg od prostego do złożonego w za-
leżności od liczby i proporcji elementów ekwiwalent-
nych jeden drugiemu, które składają się na każdy pro-
dukt. W tej chwili nie ma znaczenia, czy ten szereg, tak
samo jak ekwiwalentność jego elementów, znajduje
mniej czy bardziej ścisły wyraz praktyczny w równo-
wadze płac i majątków; idzie tu przede wszystkim o sto-
sunek między rzeczami, o prawo ekonomiczne. Bo tu-
taj, jak zawsze, idea powołuje do życia fakt, który gdy
zostanie uznany przez myśl, co dała mu życie, stopnio-
wo się ulepsza i układa się zgodnie ze swą zasadą. Han-
del, wolny i konkurencyjny, jest jedynie długą operacją
przystosowawczą, której istotą jest doprowadzenie do
proporcjonalności wartości w przewidywaniu, że pra-
wo cywilne ją uświęci i przyjmie za regułę sytuacji
istniejącej między osobami. Powiadam więc, że zasada
Saya, iż każdy produkt wart jest tyle, ile kosztuje, uka-
zuje szereg produkcji ludzkiej analogiczny do szeregów
zwierzęcego i roślinnego, w którym jednostki elemen-
tarne (dni pracy) uchodzą za równe. Tym sposobem eko-
nomia polityczna głosi od swego zarania, ale przez
przekorę, to, czego ani Platon, ani Rousseau, ani żaden
publicysta dawny, ani nowoczesny nie uważali za możli-
we, to jest równość warunków i majątków.
Prometeusz jest na przemian to rolnikiem, to hodow-
cą winorośli, to piekarzem, to znów tkaczem. Jakikol-
wiek zawód uprawia, to ponieważ pracuje tylko na sie-
bie samego, kupuje to, co konsumuje (swoje produkty),
za jedne i te same pieniądze (za swoje produkty), któ-
rych jednostką miary jest z natury rzeczy dzień pracy.
To prawda, że praca sama w sobie podlega zmianom;
Prometeusz nie zawsze jest jednakowo dziarski i co
chwila jego zapał, jego płodność podnosi się lub spada.
Ale tak jak wszystko, co podlega zmianom, tak i praca
ma swoją przeciętną i to upoważnia nas do powiedze-
nia, że, biorąc z grubsza, za dzień pracy płaci się dniem
pracy — ani mniej, ani więcej. Święta prawda, że je-
żeli się porówna produkty z określonej epoki życia spo-
łecznego z produktami pochodzącymi z innej epoki, to
okaże się, że stumilionowy z kolei dzień pracy rozwoju
ludzkiego daje wynik bez porównania większy niż dzień
pierwszy. Ale tutaj właśnie trzeba podkreślić, że życie
jednostki zbiorowej w tej samej mierze co fizycznej
jednostki ludzkiej nie może być rozbite na części; że
jeżeli dnie nie są do siebie podobne, to trudno, są nie-
rozłącznie ze sobą związane, w całej zaś egzystencji
ludzkiej występuje zarówno przykrość, jak i przyjem-
ność.
Jeżeli więc krawiec po to, by wytworzyć wartość jed-
nego dnia, konsumuje dziesięć razy więcej, niż wynosi
dzień tkacza, to dzieje się tak, jak gdyby tkacz oddawał
dziesięć dni swego życia za jeden dzień życia krawca.
Dokładnie tak właśnie się dzieje, kiedy chłop płaci 12
franków notariuszowi za pismo, którego zredagowanie
kosztuje godzinę pracy. Ta właśnie nierówność, ta nie-
sprawiedliwość w wymianie jest najdonioślejszą przy-
czyną nędzy, jaką ujawnili socjaliści, a której istnienie
ekonomiści po cichu uznają, spodziewając się, że znak
dany przez mistrza pozwoli im uznać ją całkiem głośno.
Każdy błąd w sprawiedliwości komutatywnej to zło-
żenie ofiary z pracownika, przelanie krwi jednego czło-
wieka w drugiego... Nie ma się czego bać: nie mam
wcale zamiaru miotać piorunów w podniecającej fiii—
pice przeciwko własności; tym mniej myślę o tym, że
zgodnie z moimi zasadami ludzkość nigdy się nie myli,
że konstytuując się początkowo na podstawie prawa
własności ustanowiła ona tylko jedną z zasad swej przy-
szłej organizacji; i że skoro przewaga własności została
obalona, to pozostaje tylko sprowadzić do jedności tę
słynną antytezę. Wszystko, co można by mi zarzucić
występując na rzecz własności, wiem równie dobrze jak
każdy z mych krytyków, od których proszę jednej je-
dynej łaski — okazania serca, skoro dialektyka ich za-
wodzi. Jakie to bogactwa, których modułem nie jest
praca, miałyby być uznane za legalne? I jeżeli praca
tworzy bogactwo i legalizuje własność, to jak wytłuma-
czyć konsumpcję próżniaka? Jakim sposobem system
podziału, w którym produkt wart jest zależnie od oso-
by, raz mniej, raz więcej, niż kosztuje — jakim sposo-
bem taki system jest uczciwy?
Idee Saya prowadziły do prawa agrarnego. Dlatego
też partia konserwatywna pośpieszyła wystąpić prze-
ciwko nim: „Podstawowym źródłem bogactwa — po-
wiedział Rossi — jest praca. Głosząc tę wielką prawdę,
szkoła przemysłowa nie tylko wydobyła na jaw zasadę
ekonomii, ale również zasadę faktów społecznych, bę-
dącą w rękach zręcznego historyka najbardziej
niezawodnym przewodnikiem, który może towarzyszyć
rodzajowi ludzkiemu w jego pochodzie i jego urządzeniom
na powierzchni globu".
Dlaczego Rossi, wyrywszy w swym sercu te głębokie
słowa, uznał za celowe cofnąć je w pewnym czasopiś-
mie, a następnie bez żadnego powodu kompromitować
swą godność filozofa i ekonomisty?
„Mówicie, że bogactwo jest jedynie wynikiem pracy,
twierdzicie, że w każdym wypadku praca jest miarą
wartości, regulatorem cen; i żeby jakoś uniknąć sprze-
ciwów, jakie ze wszech stron wywołują te doktryny,
jedne — niepełne, inne — bezwzględne, chcąc nie chcąc
dojdziecie do konieczności generalizowania pojęcia pra-
cy i do zastąpienia analizy całkowicie błędną syntezą".
Żałuję, że człowiek tej miary co Rossi nasuwa mi
smutne myśli, ale czytając ustęp, który przed chwilą
zacytowałem, nie mogłem powstrzymać się, aby nie po-
wiedzieć: Nauka i prawda są odtąd niczym; tym, co się
teraz uwielbia, jest sklepik, a po sklepiku — desperacki
konstytucjonalizm, który go reprezentuje. Gdzie więc
Rossi ma zamiar skierować swe kroki? Chce pracy czy
czego innego? Analizy czy syntezy? A może chce tego
wszystkiego równocześnie? Niech wybierze, bo konklu-
zja jest nieuchronnie przeciwko niemu.
Jeżeli praca jest źródłem wszelkiego bogactwa, jeżeli
jest to najpewniejszy przewodnik do śledzenia historii
ludzkich urządzeń na powierzchni ziemi, to jakże rów-
ność podziału, równość zgodna z miarą pracy, mogłaby
nie być prawem?
Jeżeli, w przeciwieństwie do tego, są bogactwa, któ-
rych źródłem nie jest praca, to jakim sposobem istnieje
przywilej posiadania tych bogactw? Jakimi uprawnie-
niami legitymuje się monopol? Trzeba wreszcie wyłożyć
tę teorię prawa konsumpcji nieproduktywnej, tę
jurysprudencję miłych rozkoszy, tę religię nieróbstwa,
świętą prerogatywę kasty wybranych!
Co oznacza teraz ten apel o analizę fałszywych opi-
nii opartych na syntezie? Te metafizyczne terminy na-
dają się tylko do przekonania głuptasów, którzy nie
mają żadnych wątpliwości, że jednemu i temu samemu
zdaniu można równie dobrze i całkiem dowolnie nadać
formę analityczną i syntetyczną. — Praca jest podsta-
wą wartości i źródłem bogactwa. Jest to zdanie anali-
tyczne, takie, jakiego pragnie Rossi; zdanie to bowiem
streszcza w sobie analizę, w której zawiera się dowód,
że pierwotne pojęcie pracy i następujące po nim poję-
cia produktu, wartości, kapitału, bogactwa itd. są iden-
tyczne. Widzimy jednak, że Rossi odrzuca doktrynę,
która wynika z tej analizy. — Praca, kapitał i ziemia
stanowią źródła bogactwa. Jest to zdanie syntetyczne,
takie właśnie, jakiego Rossi nie chce; w istocie bogac-
two uważane jest tutaj za pojęcie ogólne, które pojawia
się pod trzema odrębnymi, nie zaś identycznymi posta-
ciami. Jednakże doktryna w ten właśnie sposób sfor-
mułowana znajduje u Rossiego więcej uznania. Czy za-
dowala to Rossiego, że przedstawiamy jego analityczną
teorię monopolu i naszą syntetyczną teorię pracy? Mogę
mu udzielić tej satysfakcji. Ale czerwieniłbym się, gdy-
bym z człowiekiem tak poważnym miał robić dalej ta-
kie figle. Rossi wie lepiej niż ktokolwiek, że ani anali-
za, ani synteza same przez się absolutnie niczego nie
dowodzą, a tym, co ma znaczenie — jak mówił Bacon —
jest dokonanie ścisłych porównań i kompletnych obli-
czeń.
Wobec tego że Rossi miał skłonność do abstrakcji,
oto co by powiedział temu zastępowi ekonomistów
łowiących z takim respektem byle słówko, które padło
z jego ust:
„Kapitał to materiał na bogactwo, tak samo jak srebro
jest materiałem na pieniądz, pszenica — na chleb i, się-
gając do końca tego szeregu, jak ziemia, woda, ogień,
powietrze są materiałem na wszystkie nasze produkty.
Ale praca, tylko praca tworzy po kolei każdą użytecz-
ność, nadając ją tym materiałom i co za tym idzie, prze-
kształcając je w kapitały i w bogactwa. Kapitał po-
wstaje z pracy, czyli z urzeczywistnionej inteligencji
i z urzeczywistnionego życia, tak samo jak zwierzęta
i rośliny są realizacjami duszy uniwersalnej, jak arcy-
dzieła Homera, Rafaela i Rossiniego są wyrazem ich
idei i ich uczuć. Wartość to proporcja, zgodnie z którą
wszystkie realizacje duszy ludzkiej powinny się rów-
noważyć, aby stworzyć harmonijną całość, która będąc
bogactwem, rodzi nasz dobrobyt i jest raczej oznaką,
nie zaś przedmiotem naszej szczęśliwości.
„Zdanie: Me istnieje miara wartości — jest nielo-
giczne i kontradyktoryjne, co wynika z samych moty-
wów, na których chciano je oprzeć.
„Zdanie: Praca jest podstawą proporcjonalności war-
tości — nie tylko jest prawdziwe, bo jest wynikiem nie-
zachwianie prawidłowej analizy, ale jest celem postę-
pu, warunkiem i formą dobrobytu społecznego, począt-
kiem i końcem ekonomii politycznej. Z tego zdania oraz
z wypływających z niego wniosków: każdy produkt
wart jest tyle, ile kosztuje i produkty kupuje sią za
produkty, wyprowadza się dogmat równości warunków.
„Idea wolności społecznie ukonstytuowanej, czyli pro-
porcjonalności produktów, służy ponadto do wytłuma-
czenia: a) jakim sposobem wynalazek mechaniczny, nie-
zależnie od przywileju, który przejściowo stwarza, i
zakłóceń, jakie powoduje, wywołuje w końcu ogólne po-
lepszenie; b) dlaczego wykrycie sposobu postępowania
ekonomicznego nie może dać odkrywcy korzyści równej
tej, jaką przynosi społeczeństwu; c) jak to się dzieje, że
mimo wahań między ceną podaży a ceną popytu war-
tość każdego produktu dąży nieustannie do poziomu
ceny kosztu, dostosowując się do potrzeb konsumpcji,
i w konsekwencji do ustalenia się pozytywnie i trwale;
d) jakim sposobem, wówczas gdy produkcja kolektywna
powiększa bez ustanku masę rzeczy przeznaczonych do
konsumpcji i wskutek tego sprawia, że dzień pracy jest
coraz wyżej opłacany, praca musi pozostawiać każdemu
producentowi nadwyżkę; e) jakim sposobem utrudzenie
człowieka, zamiast zmniejszać się wraz z postępem spo-
łecznym, bezustannie wzrasta pod względem jakości
i ilości, czyli pod względem natężenia i trudności, i to
we wszystkich gałęziach przemysłu; f) jak to się dzieje,
że wartość społeczna eliminuje nieustannie wartości
fikcyjne, inaczej mówiąc, jak przemysł dokonuje uspo-
łecznienia kapitału i własności; g) wreszcie, jak to się
dzieje, że podział produktów, nabierając regularności
w miarę ustalania się wzajemnej gwarancji wskutek
konstytuowania się wartości, popycha społeczeństwo
ku równości warunków i majątków.
„Wreszcie, wobec tego że teoria kolejnego konstytuo-
wania się wszelkich wartości handlowych implikuje
postęp w nieskończoność pracy, bogactwa i dobrobytu,
przeznaczenie ekonomiczne społeczeństwa objawiło
nam: Produkować bezustannie możliwie małym nakła-
dem pracy na każdy produkt jak największą ilość pro-
d,uktów przy możliwie największej różnorodności war-
tości, tak by każdej jednostce ludzkiej przypadła jak
największa suma zadowolenia fizycznego, moralnego i
umysłowego, a rodzajowi ludzkiemu najwyższa dosko-
nałość i bezgraniczna chwała".
Teraz, kiedy nie bez trudności określiliśmy istotę
kwestii wysuniętej przez Akademię Nauk Moralnych,
a dotyczącej wahań zysku i płacy, nadszedł czas, aby
zwrócić się ku zasadniczej części naszego zadania. Wszę-
dzie gdzie praca nie została absolutnie uspołeczniona,
a więc wszędzie gdzie wartość nie została syntetycznie
określona, istnieją zakłócenia i nieuczciwość w wymia-
nie, walka prowadzona za pomocą podstępów i zasadzek,
przeszkody stawiane produkcji, cyrkulacji i konsumpcji,
praca nieproduktywna, brak gwarancji, zdzierstwo,
brak solidarności, ubóstwo i zbytek; ale równocześnie
istnieje też wysiłek geniuszu społecznego, aby osiągnąć
sprawiedliwość, i stała tendencja do zrzeszania się i po-
rządku. Ekonomia polityczna nie jest niczym innym
jak tylko historią tej wielkiej walki. W istocie, ekono-
mia polityczna, z jednej strony uświęcając anomalie
wartości i prerogatywy egoizmu i usiłując je uwiecz-
nić, jest rzeczywiście teorią nieszczęścia i organizacją
nędzy, ale z drugiej strony, wówczas gdy wysuwa środ-
ki wynalezione przez cywilizację w celu rozprawienia
się z pauperyzmem, chociaż środki te nieustannie obra-
cały się wyłącznie na korzyść monopolu, ekonomia po-
lityczna jest wstępem do organizacji bogactwa.
Idzie więc o to, aby powrócić do badania faktów i na-
wyków ekonomicznych, wydobyć z nich ducha i na ich
podstawie sformułować filozofię. Bez tego żadne zro-
zumienie ruchu społeczeństw nie może być osiągnięte,
żadna reforma wypróbowana. Błędem socjalizmu było
dotąd uwiecznianie marzeń religijnych przez rzucanie
się w przyszłość fantastyczną, zamiast chwytać rze-
czywistość, która ją druzgocze; tak samo jak błędem
ekonomistów jest upatrywanie w każdym fakcie doko-
nanym nakazu banicji za jakąkolwiek próbę przepro-
wadzenia zmian.
Co do mnie, to wcale nie tak rozumiem naukę eko-
nomiczną, tę prawdziwą wiedzę społeczną. Zamiast
a priori odpowiadać na straszliwe zagadnienia organi-
zacji pracy i podziału bogactw, będę ekonomii politycz-
nej jako depozytariuszce potajemnych myśli ludzkości
stawiać pytania; każę mówić faktom w porządku ich
powstawania i opowiem, nie dodając nic od siebie,
o świadectwach, jakie one przynoszą. Będzie to tryum-
falna i jednocześnie żałosna historia, której bohaterami
będą idee, epizody teorii, a danymi — formuły.
Rozdział trzeci

ROZWÓJ EKONOMII.

EPOKA PIERWSZA —PODZIAŁ PRACY

Podstawowym pojęciem, dominującą kategorią eko-


nomii politycznej jest wartość.
Pozytywne określenie wartości następuje poprzez
szereg wahań między podażą a popytem.
W konsekwencji wartość przybiera kolejno trzy for-
my: wartości użytkowej, wartości wymiennej i wartości
syntetycznej lub społecznej, która jest wartością praw-
dziwą. Pierwsza z tych postaci rodzi przez zaprzeczenie
drugą, obie zaś razem, łącząc się i wzajemnie przeni-
kając, dają początek trzeciej; i tym sposobem sprzecz-
ność czy antagonizm idei okazuje się punktem wyjścia
całej nauki ekonomii, o której też, parodiując powie-
dzenie Tertuliana o Ewangelii: credo quia absurdum,
rzec można, że zawsze istnieje w niej ukryta prawda, i to
tam, gdzie na zewnątrz występuje sprzeczność,
a więc credo ąuia contrarium.
Z punktu widzenia ekonomii politycznej postęp spo-
łeczny polega więc na bezustannym rozstrzyganiu pro-
blemu powstawania wartości, inaczej mówiąc, proble-
mu proporcjonalności i współzależności produktów.
Ale podczas gdy w przyrodzie synteza przeciwieństw
następuje równocześnie z ich wystąpieniem, to wydaje
się, iż w społeczeństwie czynniki przeciwstawne po-
wstają w dużych odstępach czasu i znikają dopiero po
długotrwałych i burzliwych wstrząsach. Tak więc jest
rzeczą bezprzykładną, a nawet niepojętą, by istniała
dolina bez góry, strona lewa bez prawej, biegun pół-
nocny bez bieguna południowego, kij, który by miał
jeden tylko koniec lub oba końce bez środka itd. Ciało
ludzkie wraz ze swą doskonale antytetyczną dychoto-
mią ukształtowane jest całkowicie od chwili poczęcia;
niepodobna, by powstawało ono i łączyło się z oddziel-
nych kawałków tak jak ubranie, które później, przy-
bierając kształty ciała, ma mu służyć za odzienie *.
W społeczeństwie, podobnie jak w umyśle ludzkim,
jest przeciwnie: myśl bynajmniej nie osiąga jednym
skokiem swej pełni; rzec nawet można, iż rodzaj prze-
paści dzieli dwie przeciwne pozycje, a samo rozpozna-
nie ich nie pozwala jeszcze przewidzieć, jaka będzie
ich synteza. Trzeba, by pierwotne pojęcia zostały, że
tak powiem, zapłodnione przez burzliwe dysputy i
namiętne walki; zapowiedzią pokoju będą krwawe bitwy.
W chwili obecnej zmęczona wojną i polemiką Europa
oczekuje zasady, która umożliwiłaby pojednanie; z nie-
jasnego odczucia tej właśnie sytuacji zrodziło się po-
stawione przez Akademię Nauk Moralnych i Politycz-
nych pytanie, jakie mianowicie ogólne fakty regulują
stosunek zysków do płac i stanowią o ich wahaniach,
inaczej mówiąc, jakie są główne epizody i najważniej-
sze fazy walki pracy i kapitału.
Wykazując więc, że ekonomia polityczna ze wszyst-
kimi swoimi sprzecznymi hipotezami i dwuznacznymi
Wnioskami jest niczym innym jak organizacją przywi-
leju i nędzy, dowiodę tym samym, że mieści ona w so-
bie z natury rzeczy obietnicę organizacji pracy i rów-
ności, zgodnie bowiem z tym, co powiedzieliśmy, każda
systematyczna sprzeczność jest zapowiedzią syntezy; co
więcej, zbuduję podstawy tej syntezy. Stąd też wyłożyć
system sprzeczności ekonomicznych — to kłaść podwa-
liny powszechnego związku; wyjaśnić, w jaki sposób
produkty zbiorowej pracy wyszły ze społeczeństwa —
to wskazać drogę, która umożliwi ponowne ich doń
wprowadzenie; ukazać genezę zagadnień produkcji
i rozdziału — to przygotować ich rozwiązanie. Wszyst-
kie te twierdzenia są tożsame i równie oczywiste.

§I

Antagonistyczne skutki
zasady podziału pracy

We wspólnocie pierwotnej wszyscy ludzie są równi;


równi przez swoją nagość i swoją niewiedzę, równi
przez nieokreśloną potęgę swoich zdolności. Zazwyczaj
ekonomiści biorą pod uwagę jedynie pierwszy z tych
aspektów, zaniedbują zaś lub zapełnię nie doceniają
drugiego. A jednak według najbardziej przenikliwych
filozofów nowoczesnych, La Roehefoucaulda, Helwec-
jusza, Kanta, Fichtego, Hegla, Jacotota23, między po-
szczególnymi jednostkami zachodzą jedynie różnice
w jakości inteligencji, która to jakość stanowi o szcze-
gólnych lub odrębnych zdolnościach każdego człowie-
ka, podczas gdy inteligencja w swej istocie, to znaczy
jako zdolność wydawania sądów, jest u wszystkich
ilościowo jednakowa. Wynika stąd, że wcześniej czy
później, zależnie od okoliczności, ogólny postęp powi-
nien doprowadzić wszystkich ludzi od równości pier-
wotnej i negatywnej do pozytywnej równowartości
wszystkich uzdolnień i rodzajów wiedzy.
Kładę szczególny nacisk na tę cenną daną psycho-
logiczną, z której wynika niezbicie, iż nie sposób już
przyjmować hierarchii zdolności za podstawę i zasadę
organizacji; jedyną naszą regułą i zarazem naszym
ideałem jest równość. Podobnie więc jak równość nędzy
musi przekształcić się stopniowo w równość dobrobytu,
czego dowiedliśmy przez teorię wartości, tak i równość
duchowa, początkowo negatywna, gdyż nie wyraża nic
prócz pustki, musi pojawić się ponownie, tym razem
jako równość pozytywna, u szczytu rozwoju ludzkości.
Postęp intelektualny odbywa się równolegle z postę-
pem ekonomicznym; pierwszy jest wyrazem, objawem
drugiego, i odwrotnie; psychologia i ekonomia społecz-
na są zgodne lub, mówiąc dokładniej, każda z nich
stanowi odbicie tej samej historii z innego punktu
widzenia. Znajduje to wyraz zwłaszcza w wielkim pra-
wie Smitha, w podziale pracy.
W istocie swej podział pracy jest sposobem, w jaki
urzeczywistnia się równość stanów i inteligencji. On
to właśnie, poprzez zróżnicowanie funkcji, stwarza
podstawy proporcjonalności produktów i równowagi
w wymianie, przez co otwiera drogę do bogactwa;
a także, odsłaniając nam wszędzie, zarówno w sztuce,
jak i w przyrodzie, nieskończoność, prowadzi nas do
idealizacji wszystkich naszych czynności i czyni umysł
nasz twórczym, mentem diviniorem, to znaczy nadaje
mu cechy boskości — immanentnej i dostrzegalnej
cechy wszystkich pracujących.
Podział pracy jest więc pierwszą fazą zarówno roz-
woju ekonomicznego, jak i postępu umysłowego; nasz
punkt wyjścia okazuje się prawdziwy tak w odniesie-
niu do człowieka, jak i w stosunku do rzeczy; tok zaś
naszego wykładu nie jest bynajmniej dowolny.
Lecz w uroczystej godzinie podziału pracy nad ludz-
kością zrywa się wicher zwiastujący burzę. Postęp nie
dokonuje się dla wszystkich w sposób jednakowy
i jednolity, jakkolwiek w końcu musi dosięgnąć i prze-
kształcić każdą istotę rozumną i pracującą. Początkowo
ogarnia on małą liczbę uprzywilejowanych, którzy
stają się w ten sposób elitą narodów, podczas gdy masy
utrzymują się lub nawet pogrążają głębiej w barba-
rzyństwie. Postęp ma swoich wybrańców; to właśnie
sprawiło, iż tak długo wierzono w naturalną i opatrz-
nościową nierówność stanów, to także zrodziło kasty
i ukształtowało wszystkie społeczeństwa na zasadzie
hierarchii. Nie rozumiano, iż wszelka nierówność, bę-
dąc zawsze tylko negacją, nosi w sobie znamię swej
nieprawości i zapowiedź swojego upadku; tym bardziej
nie umiano sobie wyobrazić, by nierówność ta wywo-
dziła się przypadkowo z przyczyny, którą jej później-
szy skutek miał całkowicie usunąć.
Tak więc antynomia wartości odtworzyła się w pra-
wie podziału, i stało się tak, że najważniejsze i najpo-
tężniejsze narzędzie wiedzy i bogactwa, jakie Opa-
trzność włożyła w nasze ręce, przekształciło się dla nas
w narzędzie nędzy i głupoty. Oto jak brzmi to nowe
prawo przeciwieństw, któremu zawdzięczamy dwie
najdawniejsze choroby cywilizacji, arystokrację i pro-
letariat: praca dzieląc się zgodnie ze swoim wewnętrz-
nym prawem, które jest zasadniczym warunkiem jej
płodności, zaprzecza ostatecznie swoim celom i sama
siebie unicestwia; innymi słowy, podział, poza którym
nie ma postępu, nie ma bogactwa, nie ma równości,
spycha robotnika na podrzędne stanowisko, czyni inte-
ligencję bezużyteczną, bogactwo szkodliwym, a równość
niemożliwą.
Wszyscy ekonomiści, poczynając od A. Smitha, wska-
zywali na dodatnie i ujemne strony prawa podziału,
kładąc jednak dla dogodzenia swemu optymizmowi
o wiele większy nacisk na pierwsze niż na drugie;
żaden zaś z nich nigdy nie zadał sobie pytania, czym
mogą być ujemne strony tego prawa. Oto jak streścił
zagadnienie J. B. Say:
„Człowiek, który wykonuje przez całe życie jedną
i tę samą czynność, z pewnością osiąga w niej większą
niż inni wprawę i szybkość; zarazem jednak staje się
mniej zdolny do wykonywania jakiejkolwiek innej
czynności, czy to fizycznej, czy to umysłowej; pozo-
stałe jego zdolności wygasają; a następstwem tego jest
degeneracja człowieka jako jednostki. Smutne daje
o sobie świadectwo, kto nigdy nie robił nic innego poza
osiemnastą częścią szpilki; nie należy przy tym mnie-
mać, że jedynie robotnik, który przez całe życie włada
pilnikiem lub młotem, poniża w ten sposób godność
swojej natury: dotyczy to także człowieka, który za-
wodowo posługuje się najwyższymi władzami swego
umysłu... W rezultacie powiedzieć można, że rozdział
prac jest sprawnym spożytkowaniem sił człowieka, że
niesłychanie pomnaża produkty społeczeństwa, że jed-
nak uszczupla zdolności każdego człowieka jako jed-
nostki" (Traite d"economie politiąue).
Co więc poza pracą stanowi pierwszą przyczynę po-
mnożenia bogactw i wzrostu sprawności robotników?
Podział.
Co jest pierwszą przyczyną upadku umysłowego
i, jak tego nie omieszkamy dowieść, ucywilizowanej
nędzy? Podział.
Jakim sposobem ta sama zasada prowadzić może do
diametralnie przeciwstawnych skutków, chociaż następ-
stwa jej śledzi się ze ścisłą dokładnością? Żaden eko-
nomista, ani przed A. Smithem, ani po nim, nie do-
strzegł nawet tego zagadnienia. Say posuwa się aż do
stwierdzenia, że w podziale pracy ta sama przyczyna,
która rodzi dobro, wywołuje zło; po czym, wygłosiw-
szy kilka słów litości dla ofiar podziału rzemiosł, zado-
wolony, że wyłożył sprawę bezstronnie i wiernie, od-
prawia nas z kwitkiem. „Wiecie już, zdaje się mówić,
że im dalej posuwa się podział pracy, tym bardziej
zwiększa się jej moc produkcyjna, lecz jednocześnie
praca, osiągając coraz większy stopień mechanizacji,
coraz bardziej stępia inteligencję".
Daremnie oburzamy się na teorię, która stwarzając
dzięki samej pracy arystokrację zdolności prowadzi nie-
uchronnie do nierówności społecznej; na próżno zapew-
niamy w imię demokracji i postępu, że w przyszłości
nie będzie już ani szlachty, ani burżuazji, ani paria-
sów. Niewzruszony niczym przeznaczenie ekonomista
odpowiada: „Jesteście skazani na to, by wytwarzać
dużo i by wytwarzać tanio; w przeciwnym wypadku
przemysł wasz zawsze będzie wątły, wasz handel —
żaden, i wlec się będziecie w ogonie cywilizacji, miast ob-
jąć jej przewodnictwo. — Jak to! Byliżby więc wśród
nas, istot szlachetnych, tacy, którym przeznaczone jest
zezwierzęcenie? Czyż w miarę doskonalenia się naszego
przemysłu musi wzrastać liczba naszych wyklętych bra-
ci?... — Niestety!... Oto ostatnie słowo ekonomisty.
Nie można nie uznać, że podział pracy jako fakt
ogólny i jako przyczyna posiada wszelkie cechy prawa;
ponieważ jednak prawo to rządzi dwoma szeregami
zjawisk całkowicie przeciwnych i wzajemnie się uni-
cestwiających, przyznać trzeba również, że jest to pra-
wo nie znanego naukom ścisłym rodzaju, że jest to —
rzecz szczególna — prawo sprzeczne: przeciwprawo,
antynomia. Z góry dodajmy, że zdaje się to być cechą
szczególną całej ekonomii społecznej, a stąd też i fi-
lozofii.
Otóż ponowne zespolenie pracy, które by usunęło
ujemne strony podziału utrzymując zarazem jego po-
żyteczne następstwa, jest jedynym lekarstwem na wła-
ściwą tej zasadzie sprzeczność. Aby zapewnić fortunę
posiadaczowi, trzeba, żeby biedak zginął; podobnie
kapłani żydowscy, knując wysłanie Chrystusa na
śmierć, mówili: expedit unum hominem pro populo
mori. Dowiodę, że wyrok taki musi zapaść; potem, jeśli
robotnikowi wykonującemu stale wyznaczoną czynność
pozostanie jeszcze choćby błysk inteligencji, pocieszy
się on myślą, że umiera zgodnie z regułami ekonomii
politycznej.
Praca, która miała stać się bodźcem rozwoju świa-
domości i źródłem szczęścia, staje się poprzez
rozdrobnienie przyczyną osłabienia umysłu, pomniejsza
czło-
wieka o najszlachetniejszą cząstkę jego istoty, degra-
dując go do roli zwierzęcia. Z tą chwilą upadły czło-
wiek zaczyna pracować jak bydlę, a zatem powinno się
go traktować jak bydlę. Ten wyrok natury z koniecz-
ności zostanie wykonany przez społeczeństwo.
Pierwszym po skażeniu umysłu skutkiem rozczłon-
kowania pracy jest przedłużenie dnia roboczego, któ-
rego długość wzrasta w stosunku odwrotnie proporcjo-
nalnym do sumy wydatkowanej inteligencji. Produkt
bowiem ocenia się z punktu widzenia zarazem ilości
i jakości, skoro więc wskutek jakiegokolwiek postępu
dokonanego w przemyśle praca pogarsza się pod wzglę-
dem jakości, konieczna staje się kompensata w postaci
zwiększenia jej ilości. Ponieważ jednak długość dnia
pracy nie może przekraczać szesnastu do osiemnastu
godzin na dobę, z chwilą gdy niepodobna uzyskać już
kompensaty przez przedłużenie czasu pracy, osiąga się
ją poprzez obniżkę ceny pracy i zmniejsza się płacę.
Obniżka ta zaś następuje nie dlatego, jak to sobie
naiwnie wyobrażano, że wartość jest z zasady dowol-
na, lecz właśnie dlatego, że z zasady daje się ona
określić. Mniejsza o to, że walka podaży i popytu
przynosi raz wynik pomyślny dla pracodawcy, raz dla
robotnika najemnego; tego rodzaju wahania mogą osią-
gać różną rozpiętość zależnie od dodatkowych, dobrze
znanych okoliczności, których znaczenie oceniano już
tysiąc razy. Jedno jest pewne, i jedno tylko chcemy
podkreślić, to mianowicie, że świadomość ogółu nie
szacuje jednakowo pracy majstra i zwykłego wyrob-
nika. Konieczna jest więc obniżka ceny dnia pracy;
i tym sposobem robotnik, któremu poniżająca funkcja
wyrządziła już krzywdę duchową, nie może uniknąć
także straty materialnej, którą przynosi mu szczupłość
wynagrodzenia. Jest to dosłowne zastosowanie ewan-
gelicznego powiedzenia: Temu, kto nie ma, i to, co
ma, będzie odjęte.
Przypadkami ekonomicznymi rządzi nieubłagana ra-
cja, która drwi z religii i ze sprawiedliwości podobnie
jak z aforyzmów politycznych i która czyni człowieka
szczęśliwym lub nieszczęśliwym zależnie od tego, czy
jest posłuszny, czy też wymyka się wyrokom losu. Za-
pewne, daleko odeszliśmy od tego chrześcijańskiego
miłosierdzia, które jest dziś natchnieniem tylu szacow-
nych pisarzy26 i które, przenikając do serc burżuazji,
usiłuje poprzez mnóstwo pobożnych fundacji złagodzić
surowość prawa. Ekonomia polityczna zna tylko spra-
wiedliwość, sprawiedliwość nieugiętą i szczelną jak
sakiewka skąpca; a ponieważ ekonomia polityczna jest
wynikiem spontaniczności procesów społecznych i wy-
razem woli boskiej, mogłem powiedzieć: Bóg jest prze-
ciwnikiem człowieka, Opatrzność zaś cechuje mizan-
tropia. Bóg każe nam płacić odmierzoną krwią i od-
mierzonymi łzami za każdą udzieloną nam naukę; na
domiar złego, w naszych stosunkach z bliźnimi postę-
pujemy wszyscy tak jak on. Gdzież jest więc ta miłość
Ojca Niebieskiego dla jego stworzeń? Gdzie jest ludz-
kie braterstwo?
Czyż może być inaczej? — pytają deiści. Gdy upada
człowiek, pozostaje zwierzę: jakże Stwórca mógłby
rozpoznać w nim swój obraz? I cóż prostszego nad to,
że traktuje go wówczas jak bydlę robocze? Ale próba
ta nie będzie trwać wiecznie: prędzej czy później po
rozczłonkowaniu pracy dokona się jej synteza.
Argumentem tym posługują się zwykle a wszyscy,
którzy usiłują znaleźć usprawiedliwienie dla Opatrzności,
a którym najczęściej udaje się jedynie dostar-
czyć nowej broni ateizmowi. Oznaczałoby to więc, że
przez sześć tysięcy lat Bóg skąpił nam myśli mogącej
oszczędzić tysięcy ofiar, nie dopuszczając do przepro-
wadzenia socjalistycznego i syntetycznego zarazem po-
działu pracy! Że zamiast tego dał nam za pośrednic-
twem swych sług, Mojżesza, Buddy, Zaratustry, Ma-
hometa itd., te płaskie obrządki, które przynoszą hańbę
naszemu rozumowi i które sprawiły, że więcej ludzi
dało gardło, niż jest liter w świętych księgach! Co
więcej, jeśli wierzyć pierwotnemu objawieniu, ekono-
mia społeczna jest tą przeklętą nauką, tym owocem
z drzewa zastrzeżonego dla Boga, po który nie wolno
było człowiekowi sięgać! Dlaczego religia potępia pra-
cę, skoro prawdą jest to, co odkrywa dziś nauka eko-
nomii, że praca jest matką miłości i instrumentem
szczęścia? Skąd ta zawiść w stosunku do naszych po-
stępów? Jeśli jednak, jak się wydaje obecnie, nasz
postęp zależy od nas samych, na cóż się zda czcić to
urojone bóstwo i czego jeszcze żąda ono od nas poprzez
ten tłum natchnionych, którzy prześladują nas swymi
kazaniami? Wy wszyscy, chrześcijanie, protestanci
i prawosławni, głosiciele nowego objawienia, szarlata-
ni i wystrychnięci na dudka, posłuchajcie pierwszego
wersetu humanitarnego hymnu o miłosierdziu Boga:
„W miarę coraz pełniejszego zastosowania zasady po-
działu pracy robotnik staje się słabszy, bardziej ogra-
niczony i bardziej zależny! Rzemiosło czyni postępy,
rzemieślnik uwstecznia się!" (Tocqueville: De la de-
mocratie en Ameriąue).
Strzeżmy się więc, by nie uprzedzać naszych wnios-
ków i by nie przesądzać o tym, co ostatecznie wyjawi
nam doświadczenie. W chwili obecnej Bóg zdaje się
nam raczej przeciwny niż przychylny; ograniczmy się
do stwierdzenia tego faktu.
Podobnie więc jak w swym punkcie wyjścia ekono-
mia polityczna wyrzekła tajemnicze i ponure słowa:
W miarą jak wzrasta produkcja dóbr użytkowych, kur-
czą się możliwości ich sprzedaży, tak po przebyciu
pierwszego odcinka drogi ostrzega nas złowieszczym
głosem: W miarą jak rzemiosło czyni postępy, rze-
mieślnik uwstecznia się.
Przytoczmy kilka przykładów na poparcie powyż-
szych myśli.
Jacy robotnicy w całym przemyśle metalurgicznym
wykazują najmniejszą sprawność? Właśnie ci, których
nazywa się mechanikami. Od czasu gdy tak wspaniale
udoskonalono narzędzia, mechanik stał się człowiekiem,
który umie już tylko posługiwać się pilnikiem lub pod-
stawiać obrabianą sztukę pod hebel: co do mechaniki,
to jest to sprawa inżynierów i majstrów. Kowal wiejski
jednoczy niekiedy z konieczności różnorodne umiejęt-
ności: ślusarza, nożownika, rusznikarza, mechanika,
kołodzieja, weterynarza; wiedza tkwiąca w młocie tego
człowieka, któremu zawsze kpiarśki lud nadaje przy-
domek „paliżelaza", zadziwiłaby świat pięknoduchów.
Robotnik z Creusot27, który przez dziesięć lat miał
przed oczyma wszystkie najdelikatniejsze i najwspa-
nialsze rzeczy, jakie może wytworzyć jego zawód, opu-
ściwszy fabrykę staje się istotą niezdolną do jakiej-
kolwiek innej pracy, do zarobienia na życie. Ta nie-
zdolność podmiotu jest wprost proporcjonalna do do-
skonałości kunsztu; dotyczy to wszystkich zawodów
w tym samym stopniu co metalurgii.
Płaca mechaników utrzymywała się dotychczas na
wysokim poziomie; jest rzeczą nieuniknioną, by pewnego
dnia spadła, nie znajdując oparcia w miernej ja-
kości pracy.
Przytoczyłem tu przykład przemysłu mechaniczne-
go; weźmy teraz sztuki wyzwolone.
Czyż Gutenberg i jego pomysłowi towarzysze,
Fust28 i Schóffer, mogli byli przypuszczać, że w na-
stępstwie podziału pracy ich wzniosły wynalazek sta-
nie się domeną ignorantów, powiedziałbym, niemal
idiotów? Niewiele jest ludzi o tak słabej inteligencji
i tak znikomym wykształceniu, jak masa robotników
związanych z różnymi gałęziami przemysłu drukar-
skiego: składaczy, preserów, odlewa czy, introligato-
rów, papierników29. Drukarz, jakiego się spotykało
jeszcze w czasach Estienne'ów30, stał się prawie ab-
strakcją. Zatrudnienie kobiet przy składaniu czcionek
było ciosem w samo serce tego szlachetnego zawodu
i dopełniło jego upodlenia. Widziałem składaczkę, a by-
ła to jedna z najlepszych, która nie umiała czytać
i znała litery jedynie z wyglądu. Cały kunszt drukar-
ski znają jedynie kierownicy drukarni i korektorzy, ci
skromni uczeni, którym bezczelność autorów i właści-
cieli przynosi jeszcze upokorzenia, i kilku robotni-
ków — prawdziwych artystów. Jednym słowem, dru-
karstwo, uległszy mechanizacji, nie znajduje się już,
jeśli chodzi o jego personel, na cywilizowanym pozio-
mie; wkrótce pozostaną zeń jedynie pomniki.
Dochodzą mnie wieści, że robotnicy drukarscy w Pa-
ryżu pracują poprzez zrzeszanie się nad podniesieniem
się z upadku; oby ich wysiłki nie wyczerpały się
w czczym empiryzmie ani nie zagubiły się w jałowych
utopiach!
Po przemyśle prywatnym przyjrzyjmy się administracji
nam raczej przeciwny niż przychylny; ograniczmy się
do stwierdzenia tego faktu.
Podobnie więc jak w swym punkcie wyjścia ekono-
mia polityczna wyrzekła tajemnicze i ponure słowa:
W miarą jak wzrasta produkcja dóbr użytkowych, kur-
czą się możliwości ich sprzedaży, tak po przebyciu
pierwszego odcinka drogi Ostrzega nas złowieszczym
głosem: W miarę jak rzemiosło czyni postępy, rze-
mieślnik uwstecznia się.
Przytoczmy kilka przykładów na poparcie powyż-
szych myśli.
Jacy robotnicy w całym przemyśle metalurgicznym
wykazują najmniejszą sprawność? Właśnie ci, których
nazywa się mechanikami. Od czasu gdy tak wspaniale
udoskonalono narzędzia, mechanik stał się człowiekiem,
który umie już tylko posługiwać się pilnikiem lub pod-
stawiać obrabianą sztukę pod hebel: co do mechaniki,
to jest to sprawa inżynierów i majstrów. Kowal wiejski
jednoczy niekiedy z konieczności różnorodne umiejęt-
ności: ślusarza, nożownika, rusznikarza, mechanika,
kołodzieja, weterynarza; wiedza tkwiąca w młocie tego
człowieka, któremu zawsze kpiarski lud nadaje przy-
domek „paliżelaza", zadziwiłaby świat pięknoduchów.
Robotnik z Creusot21, który przez dziesięć lat miał
przed oczyma wszystkie najdelikatniejsze i najwspa-
nialsze rzeczy, jakie może wytworzyć jego zawód, opu-
ściwszy fabrykę staje się istotą niezdolną do jakiej-
kolwiek innej pracy, do zarobienia na życie. Ta nie-
zdolność podmiotu jest wprost proporcjonalna do do-
skonałości kunsztu; dotyczy to wszystkich zawodów
w tym samym stopniu co metalurgii.
Płaca mechaników utrzymywała się dotychczas na
wysokim poziomie; jest rzeczą nieuniknioną, by pewnego
dnia spadła, nie znajdując oparcia w miernej ja-
kości pracy.
Przytoczyłem tu przykład przemysłu mechaniczne-
go; weźmy teraz sztuki wyzwolone.
Czyż Gutenberg i jego pomysłowi towarzysze,
Fust28 i Schóffer, mogli byli przypuszczać, że w na-
stępstwie podziału pracy ich wzniosły wynalazek sta-
nie się domeną ignorantów, powiedziałbym, niemal
idiotów? Niewiele jest ludzi o tak słabej inteligencji
i tak znikomym wykształceniu, jak masa robotników
związanych z różnymi gałęziami przemysłu drukar-
skiego: składaczy, preserów, ódlewaczy, introligato-
rów, papierników29. Drukarz, jakiego się spotykało
jeszcze w czasach Estienne'ów30, stał się prawie ab-
strakcją. Zatrudnienie kobiet przy składaniu czcionek
było ciosem w samo serce tego szlachetnego zawodu
i dopełniło jego upodlenia. Widziałem składaczkę, a by-
ła to jedna z najlepszych, która nie umiała czytać
i znała litery jedynie z wyglądu. Cały kunszt drukar-
ski znają jedynie kierownicy drukarni i korektorzy, ci
skromni uczeni, którym bezczelność autorów i właści-
pieli przynosi jeszcze upokorzenia, i kilku robotni-
ków — prawdziwych artystów. Jednym słowem, dru-
karstwo, uległszy mechanizacji, nie znajduje się już,
jeśli chodzi o jego personel, na cywilizowanym pozio-
mie; wkrótce pozostaną zeń jedynie pomniki.
Dochodzą mnie wieści, że robotnicy drukarscy w Pa-
ryżu pracują poprzez zrzeszanie się nad podniesieniem
się z upadku; oby ich wysiłki nie wyczerpały się
w czczym empiryzmie ani nie zagubiły się w jałowych
utopiach!
Po przemyśle prywatnym przyjrzyjmy się admini-
stracji. W administracji publicznej skutki pracy
rozczłonko-
wanej są nie mniej przerażające i występują z nie
mniejszą ostrością: wszędzie w miarę postępów kunsztu
pensje ogromnej większości zatrudnionych ulegają
zmniejszeniu. — Listonosz otrzymuje od 400 do 600
franków rocznej pensji, z której administracja potrąca
około 10% ńa emeryturę. Po trzydziestu latach służby
renta, lub raczej restytucja, wynosi 300 franków rocz-
nie; wpłacając je jakiemuś przytułkowi, emeryt zysku-
je prawo do łóżka, zupy i opierunku. Mówię o tym
z bólem serca, lecz widzę, że administracja jest i tak
hojna: jakież chcielibyście, by było wynagrodzenie czło-
wieka, którego całe zajęcie polega tylko na chodzeniu?
Legenda przyznaje zaledwie piąć sous Żydowi Wiecz-
nemu Tułaczowi; listonosze otrzymują dwadzieścia lub
trzydzieści sous; co prawda większość z nich ma
rodzinę. Co do tych usług, które wymagają posłu-
giwania się władzami umysłowymi, to są one zastrze-
żone dla dyrektorów i urzędników; są oni lepiej wy-
nagradzani, wykonują bowiem pracę godną ludzi.
Wszędzie więc, zarówno w administracji publicznej,
jak i w wolnym przemyśle, rzeczy mają się tak, że
dziewięć dziesiątych pracowników służy jako zwierzęta
robocze pozostałej dziesiątej części: oto nieunikniony
skutek postępu przemysłowego i nieodzowny warunek
wszelkiego bogactwa. Należy w pełni zdać sobie spra-
wę z tej podstawowej prawdy, zanim zacznie się mówić
ludowi o równości, wolności, instytucjach demokratycz-
nych i innych utopiach, których urzeczywistnienie mu-
siałby poprzedzić całkowity przewrót w stosunkach
między pracującymi.
Najbardziej znamiennym skutkiem podziału pracy
jest upadek literatury.
W średniowieczu i w starożytności literat, coś w rodzaju
doktora wszech nauk, następca trubadura, poeta,
wszystko wiedząc — mógł wszystko. Literatura wy-
dawała rozkazy i rządziła społeczeństwem; królowie
zabiegali o przychylność pisarzy i mścili się za ich po-
gardę, paląc ich samych i ich książki, tym nawet spo-
sobem świadcząc o wszechpotędze literatury.
Dziś jest się przemysłowcem, adwokatem, lekarzem,
bankierem, kupcem, profesorem, inżynierem, bibliote-
karzem itd.; nie jest się już literatem. Lub raczej, kto-
kolwiek wzniósł się na nieco wyższy szczebel w swym
zawodzie, tym samym nieodzownie staje się literatem.
Literatura, tak jak matura, stała się elementarną czę-
ścią każdego zawodu. Literat sprowadzony do swej naj-
czystszej postaci to pisarz publiczny, rodzaj urzędnika
do układania zdań, opłacanego przez wszystkich; naj-
bardziej znaną odmianą literata jest dziennikarz.
Dziwny to był pomysł, który zrodził się cztery lata
temu w Izbach, by uchwalić ustawę o prawach autor-
skich 31, jak gdyby myśl nie dążyła coraz bardziej do
tego, by stać się wszystkim, a styl — niczym. Dzięki
Bogu, koniec już z wymową parlamentarną, podobnie
jak z poezją epicką i z mitologią; teatr z rzadka tylko
przyciąga ludzi interesu i uczonych; i podczas gdy
znawców zdumiewa upadek sztuki, filozoficznie nastro-
jony obserwator widzi w nim jedynie postęp męskiego
rozsądku, dla którego te trudne błahostki są przeszko-
dą raczej niż rozrywką. Powieść jest interesująca o ty-
le tylko, o ile zbliża się do rzeczywistości; historia spro-
wadza się do egzegezy antropologicznej; wreszcie sztu-
ka pięknego wysławiania się zdaje się wszędzie pełnić
jedynie podrzędną i pomocniczą rolę w stosunku do
faktów. Poniechano kultu słowa, zbyt zawiłego i zbyt
żmudnego dla umysłów niecierpliwych; kunszt wymo-
wy z dnia na dzień traci urok. Język XIX wieku skła-
da się z faktów i cyfr: najbardziej wymowny spośród
nas jest ten, kto w najmniejszej ilości słów potrafi wy-
razić najwięcej rzeczy. Kto nie umie mówić takim języ-
kiem, odsyłany jest bez miłodzierdzia między retorów;
mówi się o nim, że słowami pokrywa zupełną pustkę
myślową.
W rodzącym się społeczeństwie postępy literatury
z konieczności wyprzedzają postępy filozofii i wytwór-
czości i przez długi czas stanowią wyraz obu pozosta-
łych. Przychodzi jednak dzień, gdy myśl wykracza po-
za język i, co za tym idzie, kiedy prymat literatury
staje się dla społeczeństwa pewną oznaką upadku. Ję-
zyk w istocie stanowi zbiór wrodzonych pojęć każde-
go narodu, encyklopedię objawioną mu na początku
przez Opatrzność; jest to pole, które jego rozum musi
uprawiać, nim przypuści bezpośredni atak na przyrodę
przez obserwację i doświadczenie. Otóż z chwilą gdy
jakieś społeczeństwo wyczerpawszy wiedzę zawartą
w swoim słownictwie, zamiast kształcić się dalej i się-
gać po wyższą filozofię, zawija się w swój poetycki
płaszcz i zaczyna igrać swymi okresami i hemistycha-
mi — śmiało można powiedzieć, że społeczeństwo takie
jest zgubione. Wszystko staje się w nim wydelikacone,
małostkowe i fałszywe; nie będzie mu nawet dane za-
chować w całej jego świetności tego języka, który uko-
chało do szaleństwa; miast pójść śladem geniuszów po-
stępu, Tacytów, Tucydydesów, Makiawelów i Monte-
skiuszów, zniżać się będzie w niepowstrzymanym upad-
ku od majestatu Cycerona do finezji Seneki, do antytez
świętego Augustyna i do kalamburów świętego Ber-
narda 32.
Nie łudźmy się więc: z chwilą gdy rozum, początko-
wo zawarty całkowicie w słowie, przechodzi do do-
świadczenia i pracy, literat w ścisłym znaczeniu tego
słowa staje się już tylko nędznym uosobieniem naj-
słabszej z naszych zdolności; literatura zaś, odrzu-
cona przez rozumną wytwórczość, znajduje odbiorców
jedynie wśród próżniaków, których bawi, i proletariu-
szy, których fascynuje, żonglerów, którzy przypuszcza-
ją szturm do władzy, i szarlatanów, którzy jej bronią,
wielkich kapłanów prawa boskiego dmących w synaj-
ską trąbę i fanatyków władzy ludu, którym pozostało
ćwiczyć swe wątłe głosy w mowach pogrzebowych
w oczekiwaniu na dzień, gdy będą mogli dać upust
swej wymowie na mównicy, i którzy nie potrafią dać
publiczności nic prócz nędznej parodii Grakchusa i De-
mostenesa.
Wszystkie władze społeczeństwa są więc zgodne
w nieskończonym pomniejszaniu stanowiska robotni-
ka wykonującego stale przydzieloną mu czynność; po-
wszechne zaś doświadczenie, potwierdzając teorię, do-
wodzi, że robotnik ten skazany jest już w łonie matki
na niedolę, i żadna reforma polityczna, żadne zespole-
nie interesów, żadne wysiłki ani ze strony dobroczyn-
ności, ani ze strony oświaty nie mogą mu pomóc. Prze-
różne wymyślone w ostatnich czasach specyfiki nie tyl-
ko nie mogą wyleczyć tej rany, lecz drażniąc ją, przy-
czyniają się raczej do jej zaognienia; wszystko zaś, co
zostało w tym względzie napisane, uwypukliło tylko
fakt, że ekonomia polityczna obraca się w błędnym
kole. Wykażemy to w kilku słowach.
§ II

Bezsilność półśrodków. — Panowie


Blanqui, Chevalier, Dunoyer, Rossi i Passy

Wszystkie środki, jakie proponowano dla zapobieże-


nia zgubnym skutkom rozczłonkowania pracy, sprowa-
dzają się do dwóch, a nawet i te dwa stanowią jeden,
pierwszy z nich bowiem jest odwrotnością drugiego:
podnieść moralność robotnika, zwiększając jego dobro-
byt i jego godność, lub też stworzyć warunki do jego
emancypacji i szczęścia przez oświatę.
Zbadamy kolejno oba te systemy, z których pierw-
szy reprezentuje Blanąui, drugi — Chevalier.
Blanąui jest rzecznikiem spółek i postępu, pisarzem
o tendencjach demokratycznych, profesorem cieszącym
się sympatią proletariatu. W swym przemówieniu
inauguracyjnym na rok 1845 Blanąui oświadczył, że
jedynym środkiem ratunku jest zespolenie pracy i ka-
pitału, udział robotnika w zyskach, czyli zapoczątkowa-
nie solidarności przemysłowej. „Nasze stulecie — po-
wiada — ujrzeć musi narodziny zbiorowego wytwór-
cy". Blanąui zapomina, że zbiorowy wytwórca już daw-
no się narodził, podobnie jak zbiorowy spożywca, i że
problem dotyczy już nie genetyki, ale medycyny. Cho-
dzi o to, by krew zasilana w zbiorowym procesie tra-
wienia, zamiast spływać w całości do głowy, brzucha
i piersi, docierała także do rąk i do nóg. Ponadto, nic
mi nie wiadomo o środkach, jakie zamierza zastoso-
wać Blanąui, aby wprowadzić w życie swą szlachetną
ideę; czy myśli o stworzeniu warsztatów narodowych,
czy też o udziale państwa jako komandytariusza w
przedsiębiorstwach, czy o wywłaszczeniu przedsiębior-
ców i zastąpieniu ich spółkami pracowniczymi, czy
wreszcie zadowoli się zaleceniem, by robotnicy two-
rzyli kasy oszczędności; w tym ostatnim wypadku
Udział ich w zyskach można by odłożyć ad calendas
graecas.
Jakkolwiek by było, myśl Blanąuiego sprowadza się
do osiągnięcia podwyżki płac związanej z przyznaniem
robotnikom tytułu wspólników lub co najmniej współ-
zainteresowanych. Co więc przyniósłby robotnikowi
udział w zyskach?
Przędzalnia o 15 000 wrzecion zatrudniająca 300 ro-
botników przynosi w roku bieżącym znacznie mniej
niż 20 000 franków zysku. Wiem od pewnego przemy-
słowca z Miluzy, że tkalnie alzackie są na ogół poniżej
przeciętnego poziomu i że w przemyśle tym osiąga się
zyski już nie przez pracą, ale przez wyzyskiwanie mo-
żliwości rynkowych. Sprzedać, sprzedać we właściwym
czasie, sprzedać drogo — oto całe zagadnienie; wytwa-
rzanie jest tylko środkiem do przygotowania transakcji
sprzedaży. Wynika stąd, że przypuszczenie moje, iż za-
kład o 300 robotnikach może osiągnąć średnio 20 000
franków zysku, jest założeniem czysto teoretycznym.
Przyjmijmy jednak tę liczbę. Dzieląc 20 000 franków,
stanowiących zysk fabryki, przez 300 osób i 300 dni
pracy, otrzymuję w wyniku 22,2 centyma jako część
zysku przypadającą na każdego robotnika, a więc do^
datek na codzienne wydatki wynosi 18 centymów; jest
to cena kawałka chleba. Czyż więc warto wywłaszczać
przedsiębiorców i stawiać na kartę pomyślność ogółu
po to, by stworzyć zakłady przemysłowe tym bardziej
nietrwałe, że w następstwie rozdrobnienia Własności na
nieskończenie małe akcje i pozbawienia jej oparcia
w postaci zysku przedsiębiorstwom zabrakłoby bala-
stu, który by zabezpieczał je przed burzami? A jeśli
odrzucić wywłaszczenie, jakże żałosna perspektywa
staje przed klasą robotniczą, perspektywa podwyż-
ki płac o 18 centymów za cenę kilku wieków oszczę-
dzania, tyle bowiem czasu będzie trzeba, by klasa ta
stworzyła własne kapitały, i to przy założeniu, że po-
wtarzające się okresowo bezrobocia nie zmuszą jej do
okresowego zjadania oszczędności!
Na przytoczony przeze mnie fakt wskazywano już
wielokrotnie. Passy przedstawił * zebrane na podstawie
ksiąg rachunkowych pewnej normandzkiej przędzalni,
w której robotnicy byli wspólnikami przedsiębiorcy,
dane dotyczące płac szeregu rodzin w ciągu dziesięciu
lat i otrzymał średnią od 1200 do 1400 franków rocz-
nie. Następnie postanowił porównać położenie robot-
ników przędzalni, opłacanych w zależności od cen, ja-
kie uzyskali pracodawcy, z położeniem zwykłych ro-
botników najemnych i uznał, że różnice są niemal nie-
dostrzegalne. Wynik ten był łatwy do przewidzenia.
Zjawiska ekonomiczne podlegają prawom równie
abstrakcyjnym i niewzruszalnym jak liczby; ich nie-
śmiertelną harmonię zakłócają jedynie przywilej, oszu-
stwo i samowola.
Żałując, jak się wydaje, tego pierwszego kroku
w stronę idei socjalistycznych, Blanąui pospieszył z od-
wołaniem swoich słów. Na tym samym posiedzeniu,
na którym Passy33 wykazał niewystarczalność spółki
udziałowej, Blanąui powiedział: „Wydawałoby się, że
pracę można zorganizować i że państwo może kierować
szczęściem ludzkości podobnie jak ruchami armii, i to
z matematyczną dokładnością. Oto zgubna tendencja,
oto złudzenie, które Akademia powinna jak najusilniej
zwalczać. Jest to bowiem nie tylko urojenie, ale nie-
bezpieczny sofizmat. Szanujmy dobre i uczciwe in-
tencje; nie lękajmy się jednak powiedzieć, że ogłaszać
książkę o organizacji pracy to to samo, co po raz pięć-
dziesiąty pisać traktat o kwadraturze koła lub o ka-
mieniu filozoficznym".
Następnie Blanąui w porywie gorliwości burzy osta-
tecznie teorię udziału w zyskach, którą tak silnie już
zachwiał Passy, następującym przykładem: „Pewien
światły rolnik, Dailly, założył oddzielne konto dla każ-
dej działki ziemi i dla każdego produktu i stwierdził,
że na przestrzeni 30 lat ten sam człowiek nie otrzy-
mał ani razu takich samych plonów z tej samej działki.
Wartość produktów wahała się od 26 000 franków do
9000 lub 7000 franków, niekiedy nawet spadała do 300
franków, pewne zaś produkty, np. ziemniaki, rujnować
ły go w jednym wypadku na dziewięć. Jakże więc
można wobec tych wahań i tak niepewnych zysków
wprowadzać regularną dystrybucję i jednolite płace
dla robotników?..."
Można na to odpowiedzieć, że różnice w ilości pro-
duktów otrzymywanych z każdej działki wskazują po
prostu, iż trzeba, by właściciele zrzeszyli się między
sobą po wejściu w spółkę z robotnikami, przez co soli-
darność by się pogłębiała; równałoby się to jednak
przesądzeniu sprawy możliwości organizacji pracy, któ-
ra jest właśnie kwestionowana i którą Blanąui, po roz-
ważeniu zagadnienia, uważa za nieosiągalną. Jest rze-
czą oczywistą, że solidarność nie dorzuciłaby nawet
obola do ogólnego bogactwa, że zatem nie ma ona nic
wspólnego z zagadnieniem podziału zysków.
Słowem, nie ma mowy o tym, by będący przedmio-
tem takiej zawiści i często bardzo problematyczny zysk
pracodawców mógł pokryć różnicę między rzeczywistą
a żądaną wysokością płac; dawny zaś projekt Blan-
ąuiego, mizerny w skutkach i potępiony przez samego
autora, byłby klęską dla przemysłu rękodzielniczego.
A skoro wszędzie dokonał się już podział pracy, rozu-
mowanie to można uogólnić i wyciągnąć zeń wniosek,
że nędza jest skutkiem pracy, równie jak nieróbstwa.
Odpowiada się na to argumentem, który cieszy się
wielkim powodzeniem wśród ludu: Podwyższcie cenę
pracy, podwójcie, potrójcie płace.
Przyznaję, że gdyby podwyżka ta była możliwa, od-
niosłaby pełny sukces niezależnie od tego, co powie-
dział w tym przedmiocie Chevalier 34, któremu winien
jestem w tym miejscu drobne sprostowanie.
Zdaniem Chevaliera podwyżka ceny jakiegokol-
wiek towaru 'sprawiłaby, że ceny innych towarów
wzrosłyby w tym samym stopniu, i nikt nie odniósłby
stąd żadnego pożytku.
Rozumowanie to, które ekonomiści przekazują sobie
nawzajem od przeszło Wieku, jest równie fałszywe jak
stare, i rzeczą Chevaliera jako inżyniera powinno było
być sprostowanie tradycji ekonomicznej. Jeśli pensja
kierownika biura wynosi dziennie 10 franków, a płaca
robotnika 4, i jeśli przychód każdego z nich zwiększy
się o 5 franków, to stosunek ich zarobków, który w
pierwszym wypadku przedstawiał się jak 100 do 40,
w drugim wypadku wyniesie już tylko 100 do 60. Pod-
wyżka płac, która musi nastąpić przez dodawanie, a nie
przez operowanie współczynnikiem, byłaby więc do-
skonałym środkiem do zrównania; ekonomiści zaś za-
sługiwaliby na to, by socjaliści do nich z kolei skiero-
wali zarzut ignorancji, którym bezmyślnie i na oślep
obrzucają ich ekonomiści.
Powiadam jednak, że podwyżka taka jest nieosiągal-
na i że niedorzecznością jest dopuszczanie jej możli-
wości; jak bowiem słusznie zresztą zauważył Chevalier,
liczba oznaczająca cenę dnia pracy jest tylko wykład-
nikiem algebraicznym pozbawionym wpływu na rze-
czywistość; dążyć więc należy przede wszystkim do
zwiększenia nie jej wyrazu pieniężnego, lecz ilości
produktów, przy jednoczesnym usuwaniu nierówności
dystrybucji. Dopóki to nie nastąpi, wszelka podwyżka
płac nie może odnieść innego skutku prócz zwyżki cen
zboża, wina, mięsa, cukru, mydła, węgla itd., a to ozna-
cza głód. Cóż to jest bowiem płaca?
Jest to cena kosztu zboża, wina, mięsa, węgla; istotna
cena wszystkich dóbr. Posuńmy się jeszcze dalej: pła-
ca to proporcjonalny udział w składających się na bo-
gactwo elementach, które ulegają codziennie reprodu-
ktywnemu spożyciu przez masę pracujących. Otóż
w rozumieniu ludu podwoić płacę to przyznać każde-
mu wytwórcy prawo do udziału przewyższającego pro-
dukt jego pracy, co jest sprzecznością; gdyby zaś pod-
wyżka ta dotyczyła niewielkiej tylko części przemysłu,
spowodowałaby ogólne zakłócenia w wymianie, sło-
wem, niedostatek produktów. Niech Bóg mnie broni od
przepowiedni! Mimo jednak całej mojej sympatii dla
sprawy polepszenia losu klasy robotniczej oświadczam,
iż jest rzeczą niemożliwą, by strajki wraz z następują-
cą po nich podwyżką płac nie doprowadziły do ogólnej
zwyżki cen: jest to równie pewne jak to, że dwa i dwa
równa się cztery. Tego rodzaju dochody bynajmniej
nie zapewnią robotnikom bogactwa i tysiąckroć jeszcze
odeń cenniejszej wolności. Popierani przez nierozważną
prasę, robotnicy, żądając podwyżki płac, oddali o wiele
większą przysługę monopolowi niż swoim prawdziwym
interesom: oby umieli rozpoznać gorzki owoc swego
niedoświadczenia, gdy popadną znów w dotkliwszy tym
razem niedostatek!
Przekonany o bezużytecznośei lub, ściślej mówiąc,
o zgubnych skutkach podwyżki płac i wyczuwając, że
jest to zagadnienie w całości organiczne, a bynajmniej
nie handlowe, Chevalier odwraca problem. Żąda dla
klasy robotniczej przede wszystkim oświaty i propo-
nuje w tej dziedzinie szeroko zakrojone reformy.
Oświata — słowo, które rzucił robotnikom także
Arago35 — to podstawa wszelkiego postępu. Oświa-
ta!... Trzeba raz wreszcie dowiedzieć się, czego możemy
od niej oczekiwać dla rozwiązania zajmującego nas za-
gadnienia; trzeba dowiedzieć się, powiadam, nie tego.
czy jest rzeczą pożądaną, by była wszystkim dostępna,
czego nikt nie podaje w wątpliwość, lecz tego, czy jest
możliwa.
Aby dobrze uchwycić całą doniosłość poglądów Che-
valiera, niezbędne jest zapoznanie się z jego taktyką.
Chevalier — od dawna wdrożony do dyscypliny, naj-
pierw poprzez swoje studia politechniczne, później
przez stosunki z saintsimonistami, a wreszcie przez
swoje stanowisko uniwersyteckie — zdaje się nie uzna-
wać, by uczeń mógł mieć wolę niezależną od regula-
minu, członek sekty — poglądy odmienne od poglądów
przywódcy, urzędnik państwowy — zdanie inne niż
władza. Ten sposób pojmowania porządku może być
równie godzien szacunku jak każdy inny, i nie mam
zamiaru wyrażać w tym względzie ani uznania, ani na-
gany. Czy Chevalier zdolny jest do wypowiedzenia
własnego sądu? W imię zasady, że wszystko, co nie jest
zakazane przez prawo, jest dozwolone — spieszy z wy-
przedzeniem innych i z wypowiedzeniem swego zdania;
z tym tylko, że podporządkowuje się następnie,
jeśli zachodzi tego potrzeba, zdaniu władzy. Tak właś-
nie, nim spoczął na łonie konstytucji, Chevalier oddał
się Enfantinowi36; tak też wypowiedział się na temat
kanałów, kolei żelaznej, finansów, własności, i to na
długo przedtem, nam rząd zajął jakiekolwiek stanowi-
sko wobec budowy dróg żelaznych, konwersji rent,
patentów na wynalazki, praw autorskich itd.
Chevalier daleki jest więc od tego, by darzyć ślepym
podziwem nauczanie uniwersyteckie; i dopóki może so-
bie na to pozwolić, mówi bez skrępowania, co o nim
myśli. Jego poglądy należą do najbardziej radykalnych.
Yillemain 37 powiedział w swoim sprawozdaniu: „Ce-
lem szkolnictwa wyższego jest przygotowanie na dal-
szą metę dobranego zastępu ludzi, którzy by objęli
i obsłużyli wszystkie stanowiska w administracji, są-
downictwie, adwokaturze i różnych wolnych zawodach,
włączając w to wyższe stopnie i specjalności naukowe
w marynarce i wojsku".
„Szkolnictwo wyższe — stwierdza w odpowiedzi na
to Chevalier * — powołane jest także do przygotowy-
wania ludzi, z których jedni będą rolnikami, inni fa-
brykantami, ci kupcami, tamci inżynierami. Tymcza-
sem program zapomina o wszystkich tych ludziach.
Przeoczenie to wykracza już poza ramy przyzwoitości;
bo przecież praca przemysłowa w swych rozmaitych
postaciach, rolnictwo, handel nie są w państwie ani
dodatkiem, ani przypadkiem, lecz rzeczą podstawową...
Jeśli uniwersytet chce usprawiedliwić swoją nazwę,
trzeba, by poszedł w tym kierunku; jeśli tego nie uczy-
ni, przyjdzie chwila, że naprzeciw niego wzniesie się
uniwersytet przemysłowy... Będzie to ołtarz przeciw
ołtarzowi" itd...
A ponieważ światła myśl ma to do siebie, że oświetla
również zagadnienia, które się z nią łączą, kształcenie
zawodowe nastręcza Chevalierowi bardzo zgrabny spo-
sób rozstrzygnięcia przy tej okazji sporu duchowień-
stwa i uniwersytetu o wolność nauczania.
„Przyznać trzeba, że daje się piękne pole do popisu
klerowi, pozwalając, by podstawą nauczania pozosta-
ła łacina. Kler zna łacinę równie dobrze jak uniwer-
sytet; to jego język. Poza tym nauka w jego szkołach
jest tańsza; niepodobna więc, by nie przyciągał dużej
części młodzieży do swych małych seminariów i szkół
z pełnym programem nauczania..."
Wniosek nasuwa się sam: zmieńcie materiał naucza-
nia, a zmniejszycie wpływy katolicyzmu w królestwie;
ponieważ zaś kler zna tylko łacinę i Pismo święte, po-
nieważ nie liczy w swych zastępach ani mistrzów
w rzemiosłach, ani księgowych; ponieważ wśród skła-
dających się nań czterdziestu tysięcy księży jest może
dwudziestu takich, którzy potrafią sporządzić plan czy
wykuć gwóźdź, to już wkrótce okaże się, co wybiorą
ojcowie rodzin: rzemiosło czy brewiarz, i czy nie osą-
dzą, że praca jest najpiękniejszym językiem, w jakim
można modlić się do Boga.
Tym sposobem skończyłoby się to śmieszne przeciw-
stawienie wychowania religijnego i nauki świeckiej,
spraw ducha i spraw ciała, rozumu i wiary, ołtarza
i tronu, tych starych schematów pozbawionych już sen-
su, które bawią prostoduszny lud, dopóki nie wprawią
go w gniew.
Zresztą, Chevalier nie nalega na to rozwiązanie; wie,
że religia i monarchia to dwie wspólniczki, które, choć
wiecznie skłócone, nie mogą istnieć jedna bez drugiej;
aby zaś nie wzbudzać podejrzeń, rzuca się w objęcia
innego rewolucyjnego ideału — równości.
„Francja jest w stanie dostarczyć szkole politech-
nicznej dwadzieścia razy tyle uczniów, ile wstępuje do
niej obecnie (a ponieważ przeciętna wynosi 176, stano-
wiłoby to 3520). Wystarczy, by uniwersytet tego ze-
chciał... Gdyby zdanie moje miało jakąś wagę, utrzy-
mywałbym, że uzdolnienia matematyczne mają charak-
ter znacznie mniej wyjątkowy, niż się powszechnie
mniema. Przypominam tu powodzenie, z jakim dzieci
wzięte niejako na chybił-trafił z bruku Paryża pobie-
rają nauki w La Martiniere według metody kapitana
Tabareau".
Gdyby szkolnictwo wyższe zreformowane zgodnie
z poglądami Chevaliera objęło wszystkich młodych
Francuzów, a nie, jak obecnie, 90 000, nie byłoby żad-
nej przesady w podwyższeniu liczby matematyków
z 3520 do 10 000; ale z tej samej racji mielibyśmy
wówczas 10 000 artystów, filologów i filozofów; —
10 000 lekarzy, fizyków, chemików i przyrodników; —
10 000 ekonomistów, prawników, administratorów; —
20 000 przemysłowców, kierowników warsztatów, kup-
ców i księgowych; — 40 000 rolników, winogradników,
górników itd.; w sumie — 100 000 nowych sił rocznie,
czyli około trzeciej części młodzieży. Reszta, posiada-
jąc zamiast umiejętności specjalnych tylko umiejętnoś-
ci mieszane, dałaby się rozmieścić po trosze wszędzie.
Jest rzeczą pewną, że tak potężny rozkwit inteligen-
cji przyspieszyłby postęp równości, i nie wątpię, że
jest to skrytym życzeniem Chevaliera. Oto jednak, co
mnie niepokoi: zdolności nie brak nigdy, podobnie jak
ludzi; zagadnienie polega na tym, by znaleźć dla
pierwszych zastosowanie, dla drugich chleb. Na próżno
Che-
valier mówi nam: „Szkolnictwo wyższe dawałoby mniej
powodów do skarg, że zalewa społeczeństwo ludźmi
ambitnymi, pozbawionymi wszelako środków do zaspo-
kojenia swych pragnień i zainteresowanymi w dokona-
niu przewrotu w państwie; ludźmi nie przystosowany-
mi i nie dającymi się przystosować, nie zdatnymi do
niczego, a uważającymi się za zdolnych do wszystkiego,
zwłaszcza do kierowania sprawami publicznymi. Studia
naukowe nie podniecają tak umysłu; oświecają go
i temperują zarazem; przystosowują człowieka do życia
praktycznego..." Taki sposób mówienia — odpowiem
mu — dobry jest dla patriarchów; profesor ekonomii
politycznej więcej powinien mieć szacunku dla swej
katedry i dla swych słuchaczy. Rząd ma co roku nie
więcej niż sto dwadzieścia wolnych posad na stu sie-
demdziesięciu sześciu studentów przyjętych do szkoły
politechnicznej; jakież więc powstałyby trudności, gdy-
by ilość przyjętych wyniosła dziesięć tysięcy, czy na-
wet, przyjmując cyfrę Chevaliera, tylko trzy tysiące
pięćset? Ogólnie rzecz biorąc, liczba stanowisk cywil-
nych wynosi sześćdziesiąt tysięcy, a ilość wakatów się-
ga trzech tysięcy rocznie; jakież przerażenie ogarnęło-
by władze, gdyby poszedłszy za reformistycznymi
poglądami Chevaliera zostały nagle oblężone przez pięć-
dziesiąt tysięcy ubiegających się o posady! Często czy-
niono republikanom następujący zarzut, na który nie
znajdowali odpowiedzi: Jeśli wszyscy mieć będą prawo
głosu, czyż deputowani staną się przez to więcej warci
i czy przyniesie to korzyść proletariatowi? To samo py-
tanie stawiam Chevalierow'i: Jeśli każdy rok szkolny
przyniesie panu sto tysięcy nowych sił, cóż pan z nimi
uczyni?
Aby zatrudnić tę interesującą młodzież, zstąpi pan
aż na ostatni szczebel hierarchii. Każe pan zaczynać
młodemu człowiekowi po piętnastu latach górnolotnych
studiów nie jak dziś od stopnia podchorążego inży-
nierii, podporucznika artylerii, oficera marynarki, za-
stępcy prokuratora, kontrolera, nadleśniczego itp., lecz
od niskich zatrudnień żołnierza przydzielonego do ro-
bót ziemnych lub transportu wojskowego, piaskarza,
majtka, zbieracza chrustu i poborcy podatkowego. Za-
jąwszy takie stanowisko młodzieniec będzie musiał cze-
kać, aż śmierć, przerzedzając szeregi, pozwoli mu awan-
sować o jeden krok. Może się więc zdarzyć, że czło-
wiek, który wyszedł ze szkoły politechnicznej i mógł-
by stać się drugim Vaubaneim38, umrze jako dróżnik
na drugorzędnym trakcie lub jako kapral w jakimś re-
gimencie.
O ileż ostrożniejszy okazał się katolicyzm i o ileż
przewyższył nas wszystkich, saintsimoniści, republi-
kanie, profesorowie uniwersytetu, ekonomiści, w zna-
jomości człowieka i społeczeństwa. Kapłan wie, że ży-
cie nasze jest tylko podróżą, że niepodobna, byśmy
osiągnęli doskonałość na tym padole, i zadowala się na
ziemi przekazaniem pobieżnego wykształcenia, które
ma znaleźć dopełnienie w niebie. Człowiek, którego
ukształtowała religia, zadowolony, że wie, czyni
i otrzymuje to, co wystarcza mu do ziemskiego bytu,
nigdy nie przysporzy kłopotu rządowi, stanie się ra-
czej jego męczennikiem. O, umiłowana religio, dlacze-
góż zapoznaje cię burżuazja, której tak bardzo jesteś
potrzebna?...
W jakiż przerażający wir zmagań, pychy i nędzy
rzuca nas ta mania powszechnego nauczania. Na cóż
się przyda wykształcenie zawodowe, po co zakładać
szkoły rolnicze i handlowe, skoro wasi studenci nie
mają ani przedsiębiorstw, ani kapitałów. I czyż trzeba
aż do dwudziestego roku życia faszerować się wszel-
kiego rodzaju naukami, by potem wiązać nici przy
przędzarce „Jenny" albo rąbać węgiel w głębi kopalni?
Jakże to! Przyznajecie sami, że możecie dać rocznie
zaledwie 3 000 stanowisk na 50 000 nowych sił, a mimo
to mówicie o tworzeniu dalszych szkół. Pozostańcie
już raczej przy systemie wyłączności i przywileju,
systemie starym jak świat, podporze dynastii i patry-
cjatów, prawdziwej maszynie do wałaszenia ludzi, by
zapewnić rozkosz kaście sułtanów. Każcie drogo sobie
płacić za wasze lekcje, mnóżcie przeszkody, odstręczaj-
cie długotrwałością studiów synów proletariuszy, któ-
rym głód nie pozwala czekać, i osłaniajcie całą waszą
mocą szkoły duchowne, gdzie człowiek uczy się pra-
cować dla przyszłego życia, rezygnować, pościć, sza-
nować możnych, kochać króla i modlić się do Boga.
Wszelkie bowiem niepotrzebne studia zostają prędzej
czy później poniechane: nauka jest trucizną dla nie-
wolników.
Bez wątpienia, Chevalier zbyt jest przenikliwy, by
nie dostrzec konsekwencji swojej myśli; lecz w głębi
serca powiedział sobie, i można tylko przyklasnąć jego
dobrym intencjom: trzeba przede wszystkim, by ludzie
byli ludźmi, a potem — zobaczy się.
Tak więc posuwamy się na oślep prowadzeni przez
Opatrzność, która nigdy nie przestrzega nas inaczej
jak przez zadawanie ciosów; jest to początek i koniec
ekonomii politycznej.
W przeciwieństwie do Chevaliera, profesora ekonomii
politycznej w College de France, ekonomista z Insty-
tutu, Dunoyer, nie Chce, by organizowano nauczanie.
Organizacja nauczania jest odmianą organizacji pracy;
a więc — precz z organizacją. Nauczanie, zwraca uwagę
Dunoyer, jest zawodem, a nie urzędem; podobnie więc
jak wszystkie zawody powinno być i pozostać wolne.
Zgubne idee centralizacji i wchłonięcia wszelkiej dzia-
łalności przez państwo posiała wśród nas wspólnota,
socjalizm, tendencje rewolucyjne, których głównymi
nosicielami byli Robespierre, Napoleon, Ludwik XVIII
i Guizot39. Prasa jest wszak wolna, a pióro dzienni-
karza jest towarem; religia jest również wolna, i każ-
dy, kto nosi sutannę, krótką czy długą, i kto umie we
właściwej chwili rozniecić ciekawość ogółu, może ze-
brać wokół siebie słuchaczy. Lacordaire40 ma swoich
pobożnych, Leroux41 swoich apostołów, Buchez42 —
swój klasztor. Czemuż więc i nauczanie nie miałoby
być wolne? Jeśli prawo do pobierania nauki, podobnie
jak prawo do nabywania towarów, nie ulega wątpli-
wości, a prawo do nauczania jest ich logicznym dopeł-
nieniem (skoro nauczanie jest odmianą sprzedaży), to
niepodobna naruszyć wolności nauczania nie gwałcąc
najcenniejszej ze swobód — wolności sumienia. A poza
tym, dodaje Dunoyer, jeśli przyjąć, że państwo winno
zapewnić wszystkim oświatę, to Wkrótce okaże się, że
winno zapewnić także pracę, potem — mieszkanie, po-
tem — zastawę stołową... Do czegóż to prowadzi?
Argumenty Dunoyer a są nieodparte: zorganizować
nauczanie to dać każdemu obywatelowi obietnicę wol-
nego zawodu i obfitych zarobków; te dwa pojęcia są
tak ściśle ze sobą związane, jak krwiobieg tętniczy
i krwiobieg żylny. Ale z teorii Dunoyera wynika rów-
nież, że postęp dotyczy jedynie pewnej elity i że dzie-
więciu dziesiątym rodzaju ludzkiego przypada w udzia-
le niezmienny stan barbarzyństwa. Stanowi to nawet,
zdaniem Dunoyera, istotę społeczeństw, która przeja-
wia się w następującym rytmie: religia, hierarchia,
żebractwo. Tak więc w jego systemie, który jest zara-
zem systemem Destutt de Tracy'ego43, Monteskiusza
i Platona, sprzeczność podziału pracy, podobnie jak
sprzeczność wartości, jest nierozwiązalna.
Przyznaję, że z niewypowiedzianą przyjemnością
patrzę, jak Dunoyer, zwolennik wolności, zwalcza Che-
valiera, zwolennika centralizacji nauczania; jak Du-
noyerowi z kolei przeciwstawiła się Guizot; jak Guizot,
przedstawiciel stronników centralizacji, popada w
sprzeczność z Kartą 44, która głosi zasadę wolności; jak
wreszcie Kartę depczą profesorowie uniwersytetu, któ-
rzy żądają wyłącznie dla siebie przywileju nauczania
wbrew wyraźnemu nakazowi Ewangelii, która mówi
kapłanom: Idźcie i nauczajcie. A ponad całym tym za-
mętem ekonomistów, prawodawców, ministrów, akade-
mików, profesorów i księży Opatrzność ekonomiczna
zadaje kłam Ewangelii i woła: Cóż mam począć, peda-
godzy, z waszym nauczaniem?
Któż wybawi nas z tej udręki? Rossi skłania się do
eklektyzmu: Jeśli podział pracy jest niedostateczny, po-
wiada, praca pozostaje nieproduktywna; jeśli jest nad-
mierny, praca ogłupia człowieka. Rozwiązania należy
szukać między tymi dwoma krańcami: in medio vir-
tus. — Na nieszczęście, ten złoty środek jest niczym
innym jak tylko umiarkowaną nędzą dodaną do mier-
nego bogactwa, a więc w najmniejszym nawet stopniu
nie wpływa na zmianę położenia. Stosunek dobra do
zła, zamiast przedstawiać się jak 100 do 100, wynosi
już tylko 50 do 50; i to jest właśnie miara eklektyzmu.
Zresztą, złoty środek Rossiego pozostaje w bezpośred-
niej sprzeczności z wielkim prawem ekonomicznym:
Wytwarzać możliwie najmniejszym nakładem kosztów
możliwie największą ilość wartości... Jak tedy praca
może wypełnić swoje powołanie bez najdalej idącego
podziału? Szukajmy, proszę, dalej.
„Ekonomiśoie — mówi Rossi — wolno tworzyć
wszelkie systemy i stawiać wszelkie hipotezy; ale
człowiek rozumny, wolny, odpowiedzialny pozostaje
pod władzą prawa moralnego... Ekonomia polityczna
jest tylko nauką, która śledzi stosunki między rzecza-
mi i wyciąga z nich wnioski. Ona bada skutki pracy;
wy zaś musicie, i to w praktyce, stosować pracę odpo-
wiednio do doniosłości celu. Gdy zastosowanie1 pracy
jest sprzeczne z celem wyższym niż wytwarzanie bo-
gactw, nie należy jej stosować... Przypuśćmy, że środ-
kiem do pomnożenia bogactwa narodowego byłoby
zmuszanie dzieci do pracy przez piętnaście godzin na
dobę: moralność powiedziałaby, że jest to niedozwolo-
ne. Ale czy dowodzi to, że ekonomia polityczna jest fał-
szywa? Me! Dowodzi to tylko, że mieszacie rzeczy,
które powinny być rozdzielone".
Gdyby Rossi miał nieco więcej tej galijskiej prosto-
duszności, którą tak trudno zdobyć cudzoziemcom, po
prostu „rzuciłby swój język psom", jak mówi pani
de Sevigne4r>. Każdy profesor musi jednak mówić,
mówić, móWić 'nie po to, by coś powiedzieć, lecz aby
nie milczeć. Rossi trzy razy obraca się wokół zagadnie-
nia, a następnie idzie spocząć na laurach; to wystarcza,
by niektórzy ludzie sądzili, że odpowiedział na pytanie.
Zapewne, zły to znak dla danej nauki, jeśli w pew-
nym momencie jej rozwoju, następującego zgodnie
z właściwymi jej zasadami, inna nauka zadaje jej kłam;
na przykład gdy postulaty ekonomii politycznej okazu-
ją się sprzeczne z postulatami moralności; przyjmuję,
że moralność, podobnie jak ekonomia polityczna, jest
nauką. Czymże więc jest wiedza ludzka, jeśli wszyst-
kie jej twierdzenia unicestwiają się wzajemnie; i cze-
mu mamy zawierzyć? Praca rozczłonkowana jest zaję-
ciem niewolniczym, lecz tylko ona jest prawdziwie
płodna; praca nie podzielona może być udziałem jedy-
nie człowieka wolnego, ale jest nieopłacalna. Z jednej
strony ekonomia polityczna mówd nam: bądźcie bogaci;
z drugiej moralność nakazuje: bądźcie wolni; Rossi
zaś, przemawiając w imieniu obydwu, uprzedza nas
jednocześnie, że nie możemy być ani wolni, ani bogaci,
być bowiem jednym czy drugim tylko w połowie to
nie być ani jednym, ani drugim. A więc doktryna Ros-
siego nie tylko nie zaspokaja tego podwójnego dążenia
ludzkości, lecz ma jeszcze tę ujemną stronę, że nie wy-
łączając niczego, odbiera nam wszystko; jest to po-
wtórzenie pod inną postacią historii systemu przedsta-
wicielskiego.
Ale antagonizm sięga o wiele głębiej, niż sądzi
Rossi. Skoro bowiem zgodnie z powszechnym doświad-
czeniem, pokrywającym się w tym punkcie z teorią,
płaca zmniejsza się wraz z postępami podziału pracy,
to jest rzeczą jasną, że oddając się w niewolę pracy
rozczłonkowanej nie zdobędziemy bogactwa, zmienimy
tylko ludzi w maszyny — przykładem ludność robot-
nicza Starego i Nowego Świata. Skoro zaś, z drugiej
strony, społeczeństwo pozbawione podziału pracy po-
pada w barbarzyństwo, to jest równie oczywiste, że
wyrzekając się bogactwa nie można osiągnąć wolno-
ści — przykładem wszystkie plemiona koczownicze
Azji i Afryki. Rozwiązanie problemu podziału jest więc
koniecznością, bezwzględnym nakazem tak nauki eko-
nomii, jak i moralności; a co w tej mierze osiągnęli
ekonomiści? Przed przeszło trzydziestu laty Lemontey,
rozwijając spostrzeżenie Smitha, wykazał demoralizu-
jący i zabójczy wpływ podziału pracy; co mu na to
odpowiedziano? Jakie badania poczyniono? Jakie za-
proponowano drogi wyjścia? Czy w ogóle zrozumiano
zagadnienie?
Co roku ekonomiści zdają sprawę z ruchu handlo-
wego w państwach europejskich ze ścisłością, którą
uważałbym za bardziej godną pochwały, gdyby nie
pozostawała wiecznie bezpłodna. Wiedzą, ile wyprodu-
kowano metrów sukna, sztuk jedwabiu, kilogramów
żelaza; ile na głowę wyniosło spożycie zboża, wina, cu-
kru, mięsa; można by rzec, że publikacja wykazów
stanowi ich zdaniem nec plus ultra nauki, a ostatecz-
nym celem ich zabiegów jest zostać generalnymi kon-
trolerami narodów. Nigdy jeszcze tak wielka obfitość
materiałów nie otwierała piękniejszych perspektyw
przed badaniami; ale jakich odkryć dokonano? Jakaż
nowa zasada wyłoniła się z tego nagromadzenia fak-
tów? Czy wynikło zeń jakieś rozwiązanie tylu starych
problemów lub nowy kierunek dla studiów?
Wydaje się, iż jedno zagadnienie, między innymi,
dojrzało do ostatecznego osądzenia, a mianowicie pau-
peryzm. Pauperyzm jest dziś najlepiej znaną ze wszy-
stkich klęsk świata cywilizowanego; wiadomo w przy-
bliżeniu, skąd pochodzi, kiedy i jak się zjawia i jakie
są jego koszta; obliczono, w jakim stosunku występuje
na różnych stopniach cywilizacji, i przekonano się
jednocześnie, że wszelkie środki, jakimi go dotychczas
zwalczano, są bezsilne. Podzielono pauperyzm na ro-
dzaje, gatunki i odmiany: jest to cała historia natural-
na, jedna z najważniejszych gałęzi antropologia. Otóż
ze wszystkich zebranych faktów wynika niezbicie —
czego jednak nie dostrzegło się i nie chce się dostrzec
i co ekonomiści uparcie pokrywają milczeniem — że
pauperyzm jest i będzie przyrodzoną i chroniczną cho-
robą społeczeństw dopóty, dopóki istnieje antagonizm
pracy i kapitału, i że antagonizm ten może się zakoń-
czyć jedynie absolutną negacją ekonomii politycznej.
Jakież wyjście z tego labiryntu znaleźli ekonomiści?
Ten ostatni punkt zasługuje, byśmy się przy nim na
chwilę zatrzymali.
We wspólnocie pierwotnej nędza jest stanem po-
wszechnym, jak już na to zwróciłem uwagę w po-
przednim paragrafie.
Praca jest wypowiedzianą tej nędzy wojną.
Praca organizuje się początkowo poprzez podział, na-
stępnie za pośrednictwem maszyn, potem — konku-
rencji itd. itd.
Otóż rzecz w tym, by przekonać się, czy istotą tego
procesu organizacji, takiego, jak przedstawia go nam
ekonomia polityczna, nie jest wydobywać z nędzy jed-
nych i zarazem pogrążać w niej innych nieuniknienie
i niepowstrzymanie. Oto jak powinno się stawiać za-
gadnienia pauperyzmu i oto jak postanowiliśmy je
rozwiązać.
Cóż więc oznaczają te odwieczne brednie ekonomis-
tów o nieprzezorności robotników, o ich lenistwie,
braku godności, nieuctwie, rozwiązłości, przedwczes-
nym zawieraniu małżeństw itd.? Wszystkie te wady,
cały ten brud jest tylko płaszczem pauperyzmu; lecz
gdzież jest przyczyna, pierwsza przyczyna, która utrzy-
muje nieubłaganie cztery piąte rodzaju ludzkiego
w upodleniu? Czyż natura nie uczyniła wszystkich
ludzi równie gruboskórnymi, niechętnymi do pracy,
lubieżnymi i dzikimi? Czyż patrycjusz i proletariusz
nie są ulepieni z tej samej gliny? Jakże więc doszło
do tego, że po tylu wiekach i mimo tylu cudów tech-
niki, nauki i sztuki dobrobyt i ogłada nie są jeszcze
udziałem wszystkich ludzi? Jak to się dzieje, że w Pa-
ryżu i Londynie, w ośrodkach skupiających społeczne
bogactwa, nędza jest równie odrażająca jak za czasów
Cezara i Agrykoli? Jak to możliwe, (by obok wyrafi-
nowanej arystokracji istniały pogrążone w takiej ciem-
nocie masy? Oskarża się lud o przywary; lecz przy-
wary klas wyższych nie wydają się mniejsze, a są, być
może, nawet większe. Wszyscy są jednakowo splamie-
ni grzechem pierworodnym; jakże się to dzieje, raz
jeszcze pytam, że chrzest cywilizacji nie okazał się
równie skuteczny dla wszystkich? Czyżby nawet sam
postęp był przywilejem, a człowiek, który nie posiada
ani wozu, ani konia pod wierzch, byłżdby skazany na
wieczne brodzenie w błocie? Co mówię? Człowiek
odarty ze wszystkiego nie zna nawet pragnienia ra-
tunku: upadł tak nisko, że wszelka ambicja wygasła
w jego sercu.
„Najniezbędniejszą ze wszystkich zalet osobistych —
zwraca bardzo słusznie uwagę Dunoyer — tą, która
jest źródłem wszystkich innych, jest żądza dobrobytu,
namiętne pragnienie wydobycia się z nędzy i poniże-
nia, duch współzawodnictwa i godność zarazem, które
nie pozwalają człowiekowi zadowolić się niską kondy-
cją... Ale to uczucie, które wydaje się tak naturalne,
jest na nieszczęście o wiele mniej powszechne, niż się
sądzi. Mało jest zarzutów, na które olbrzymia więk-
szość ludzi zasługiwałaby mniej, niż zarzut zbytniego
przywiązania do wygód, który czynią im ascetyczni
moraliści; stokroć słuszniejszy byłby zarzut przeciw-
ny... Co więcej, godną uwagi cechą natury ludzkiej jest,
że im mniejsze człowiek ma wykształcenie i mniej
posiada środków, w tym mniejszym stopniu odczuwa
pragnienie zdobycia -ich. Właśnie największym nędza-
rzom, dzikim i najmniej oświeconym spośród ludzi,
najtrudniej jest wpoić jakieś potrzeby i z największym
tylko trudem zaszczepić im można pragnienie wyjścia
z ich stanu; (trzeba, by człowiek zapewnił już sobie
przez pracę pewien dobrobyt, zanim odczuje żywiej tę
potrzebę polepszenia swego położenia, udoskonalenia
swego bytu, którą nazywam umiłowaniem dobrobytu"
(De la liberte du travail, t. II, str. 80).
Tak więc nędza klas pracujących pochodzi na ogół
z braku serca i ducha lub, ja!k powiedział gdzieś Passy,
ze słabości, z bierności ich władz moralnych i umysło-
wych. Ten bezwład ma swe źródło w tym, że rzeczone
klasy pracujące, na wpół jeszcze dzikie, nie odczuwają
dość żywo pragnienia polepszenia swego stanu; zwraca
na to uwagę Dunoyer. Ponieważ jednak ten brak
pragnienia sam jest skutkiem nędzy, wynika stąd, że
nędza i apatia są skutkiem i przyczyną i że proletariat
obraca się w błędym kole.
Aby wyjść z tej otchłani, potrzebny jest albo do-
brobyt, to znaczy stopniowa i ciągła podwyżka płac,
albo inteligencja i odwaga, to znaczy stopniowy roz-
wój zdolności: dwie rzeczy krańcowo przeciwstawne
poniżeniu duszy i ciała, które jest naturalnym skutkiem
podziału pracy. Niedola proletariatu ma więc charak-
ter w pełni opatrznościowy; podjąć zaś pracę nad jej
usunięciem to, w pojęciu ekonomii politycznej, wywo-
łać rewolucyjną burzę.
Albowiem świadomość powszechna, znajdując wyraz
na przemian w egoizmie bogaczy i w apatii proleta-
riatu, nie bez głębokiej racji, zaczerpniętej z najwyższych
względów moralnych, odmawia ludzkiego wy-
nagrodzenia temu, kto spełnia jedynie czynność dźwig-
ni i sprężyny. Gdyby, co jest zresztą niemożliwe,
dobrobyt materialny mógł przypaść w udziale robot-
nikowi wykonującemu stale przydzieloną mu czynność,
nastąpiłaby rzecz potworna: robotnicy zatrudnieni przy
odpychających pracach staliby się podobni Rzymianom
opływającym w bogactwa tego świata, których stępio-
na inteligencja straciła zdolność nawet do wymyślania
nowych sposobów używania. Dobrobyt bez wykształ-
cenia ogłupia lud i czyni go bezczelnym: spostrzeżenie
to uczyniono już w głębokiej starożytności. Incrassa-
tus est et recalcitratus, czytamy w Deuteronornium,^.
Zresztą, robotnik, który wykonuje stale przydzieloną
mu czynność, sam wydał na siebie wyrok: jest zadowo-
lony, byleby miał zapewniony chleb, sen na barłogu
i pijaństwo w niedzielę; wszelkie inne położenie było-
by dlań szkodliwe i zakłóciłoby porządek publiczny.
W Lyonie istnieje pewna grupa ludzi, którzy dzięki
zapewnionemu im przez władze miejskie monopolowi
otrzymują wynagrodzenie przewyższające zarobki pro-
fesorów uniwersytetu i szefów kancelarii ministerstw;
są to tragarze. Ceny załadunku i wyładunku w niektó-
rych przystaniach Lyonu, zgodnie z taryfą „Rigues"47,
to znaczy spółek tragarzy, wynoszą 30 centymów za
100 kilogramów. Przy tej stawce nie należy do rzadkoś-
ci, by jeden człowiek zarabiał 12, 15, a nawet 20 fran-
ków dziennie: w tym celu trzeba tylko przenieść czter-
dzieści lub pięćdziesiąt worków ze statku do składu.
Jest to kwestia kilku godzin. Cóż za sprzyjające warun-
ki dla rozwoju inteligencji, tak u dzieci, jak i u ojców,
gdyby dostatek sam przez się i przez to, że zapewnia
wolny czas, był czynnikiem umoralniającym. Ale nic
podobnego: lyońscy tragarze są dziś tacy, jacy byli
zawsze: są pijakami, rozpustnikami, grubianami, zuch-
walcami, egoistami i tchórzami. Mówię o tym z przy-
krością, lecz uważam za swój obowiązek oświadczyć
to, co jest prawdą: jedną z pierwszych reform, jakie
należałoby przeprowadzić wśród klas pracujących, jest
zmniejszenie zarobków pewnych grup i jednoczesna
podwyżka zarobków innych grup. Monopol nie staje
się bardziej godny szacunku przez to tylko, że należy
do najniższych warstw ludu, zwłaszcza jeśli służy je-
dynie podtrzymywaniu najbardziej niskiego indywidua-
lizmu. Rozruchy wśród robotników przemysłu jedwab-
niczego spotkały się z brakiem przychylności, a nawet
wrogością ze strony tragarzy i w ogóle wszystkich pra-
cowników rzecznych. Nic, co się 'dzieje poiza przysta-
niami, nie jest w stanie ich wzruszyć. Te zwierzęta
robocze, przyzwyczajone od dawna do despotyzmu, nie
wmieszają się nigdy do polityki, 'byleby utrzymano ich
przywileje. Muszę jednak powiedzieć na ich usprawied-
liwienie, że od czasu, kiedy prawa konkurencji zaczy-
nają naruszać stawki, w tych z gruba ciosanych natu-
rach poczęły się budzić bardziej społeczne uczucia:
jeszcze kilka obniżek, odrobina nędzy, a lyońskie ,,Ri-
gues" staną się doborowymi oddziałami, gdy trzeba bę-
dzie uderzyć na Bastylię.
Krótko mówiąc, jest rzeczą niemożliwą i sprzeczną,
by przy obecnym systemie społecznym proletariat mógł
osiągnąć dobrobyt przez wykształcenie czy też wy-
kształcenie przez dobrobyt. Pomijając bowiem to, że
proletariusz, człowiek-maszyna, jest równie niezdolny
do ponoszenia ciężaru dostatków, jak i wykształcenia,
dowiedzione zostało, z jednej strony, iż płaca jego
wykazuje zawsze tendencję raczej zniżkową niż
zwyżkową; z drugiej zaś, że gdyby nawet mógł
kształcić swą inteligencję, byłoby to dlań bezużytecz-
ne; i ttym sposobem proletariusz pogrąża się nieustan-
nie i coraz bardziej w barbarzyństwie i nędzy. Wszel-
kie próby podjęte w ostatnich czasach w Anglii i Fran-
cji celem polepszenia losu klas ubogich w zakresie
pracy dzieci i kobiet oraz nauczania podstawowego
przeprowadzone zostały wbrew danym ekonomicznym
i ze szkodą dla ustalonego porządku, jeśli nie były
wręcz owocem ukrytych zamysłów radykalizmu. Dla
mas pracujących postęp pozostał księgą zamkniętą na
siedem pieczęci; bezsensowne ustawy z pewnością nie
pozwolą rozwiązać tej nieubłaganej zagadki.
Zresztą, jeśli ekonomiści zakrzepli w swojej rutynie
utracili w końcu nawet zdolność rozumienia zjawisk
społecznych, nie można powiedzieć, by socjaliści lepiej
rozwiązali sprzeczność wynikającą z podziału pracy.
Wprost przeciwnie, zatrzymali się na negacji; czyż bo-
wiem nie poprzestaje na negacji ten, kto przeciwsta-
wia, na przykład, jednostajności pracy rozczłonkowa-
nej rzekomą różnorodność, polegającą na tym, że każdy
mógłby zmieniać zajęcie dziesięć, piętnaście, dwadzieś-
cia, dowolną ilość razy w ciągu jednego dnia; jak
gdyby zmieniając dziesięć, piętnaście, dwadzieścia razy
dziennie przedmiot cząstkowej czynności dokonywało
się syntezy pracy; jak gdyby, w następstwie tego, dwa-
dzieścia ułamków dnia wyrobnika mogło dać równo-
wartość dnia artysty. Gdyby nawet udało się wprowa-
dzić w życie tę akrobację przemysłową — a można
z góry stwierdzić, że musiałaby ustąpić przed koniecz-
nością uczynienia robotników odpowiedzialnymi, a ich
czynności osobistymi — nie przyniosłoby to żadnej
zmiany w położeniu fizycznym, moralnym i
intelektualnym robotnika; co najwyżej, rozpraszając go,
mo-
głoby spowodować większą jeszcze jego niezdolność,
a co za tym idzie — większe uzależnienie. Zdanie to
podzielają, co więcej, organizatorzy, tak komuniści, jak
i inni. Wszyscy oni tak dalece nie roszczą sobie preten-
sji do rozwiązania sprzeczności tkwiących w podziale
pracy, że za zasadniczy warunek organizacji przyj-
mują hierarchię pracy, to znaczy klasyfikację robot-
ników na takich, którzy wykonują pracę cząstkową,
i takich, którzy wykonują pracę całkowitą lub synte-
tyczną; osią wszystkich systemów utopijnych jest zróż-
nicowanie zdolności, podstawa czy też odwieczny pre-
tekst nierówności majątkowej. Reformatorzy, których
plany odznaczają się jedynie logiką i którzy po de-
klamatorskich wystąpieniach przeciw nadmiernemu
uproszczeniu, monotonii, jednostajności i rozczłonkowa-
niu pracy wysuwają propozycję, żeby mnogość speł-
niała rolę syntezy, tacy wynalazcy zasługują na odda-
nie pod sąd i odesłanie z powrotem do szkoły.
A ty, krytyku, zapyta bez wątpienia czytelnik, jakież
znajdujesz rozwiązanie? Zechciej pokazać nam synte-
zę, która przy jednoczesnym zachowaniu odpowiedzial-
ności, osobowości, jednym słowem, specjalności robot-
nika, mogłaby połączyć najdalej posunięty podział
i największą różnorodność w złożoną i harmonijną
całość.
Mam na to gotową odpowiedź: badajmy fakty, szu-
kajmy wskazówek w dziejach ludzkości; nie ma lepsze-
go przewodnika. Podział pracy jest faktem ekonomicz-
nym o największym, poza wahaniami wartości, wpły-
wie na zyski i płace. Jest to pierwsza tyczka miernicza
zatknięta przez Opatrzność na gruncie wytwórczości,
punkt wyjścia olbrzymiej triangulacji, której ostatecznym
celem jest określenie praw i obowiązków każde-
go człowieka i całej ludzkości. Postępujmy więc dalej
za znakami wytyczającymi nam drogę; porzucając je,
moglibyśmy tylko zabłądzić i zgubić się:
Tu longe seąuere, et vestigia semper adora.
Rozdział czwarty

EPOKA DRUGA — MASZYNY

„Z głębokim żalem ujrzałam, że w fabrycznych okrę-


gach kraju nadal panuje nędza".
Słowa królowej Wiktorii na otwarciu sesji parla-
mentu.
Jeśli cokolwiek dać może władcom do myślenia, to
właśnie to, że będąc bardziej lub mniej nieczułymi
świadkami nieszczęść ludzkich, żadną miarą nie są
w stanie, wskutek samego ustroju społeczeństwa i na-
tury swej władzy, uleczyć cierpień narodów; nie wol-
no im nawet zajmować się nimi. Wszelkie zagadnienia
dotyczące pracy i płacy, mówią zgodnie teoretycy eko-
nomii i ustroju przedstawicielskiego, powinny znajdo-
wać , się poza zasięgiem uprawnień władzy. Ze swych
prześwietnych wyżyn, na które wyniosła ich religia,
królowie, władcy, książęta, wszystkie potęgi i całe woj-
sko niebieskie patrzą na nawałnice społeczne, które do
nich nie mają dostępu; władza ich nie rozciąga się na
wichry i fale. Królowie nic nie mogą uczynić dla ura-
towania śmiertelników. I, po prawdzie, ci teoretycy
mają rację: książę ustanowiony jest dla utrzymywania
porządku, nie zaś dla dokonywania przewrotów; dla
ochrony rzeczywistości, a nie dla wprowadzania utopii.
Jest on wyrazem jednego z przeciwieństw; stwarzając
tedy harmonię, wyeliminowałby sam siebie, co byłoby
z jego strony posunięciem w najwyższym stopniu nie-
konstytutywnym i absurdalnym.
Wbrew jednak teoriom postępy myśli powodują
ciągłe zmiany w zewnętrznej formie instytucji i spra-
wiają, że stale wyłaniają się potrzeby czegoś, czego
prawodawca ani nie chciał, ani nawet nie przewidział;
na przykład, zagadnienia podatkowe stają się proble-
mami repartycji; zagadnienia użyteczności publicznej
przekształcają się w zagadnienia robót państwowych
i organizacji przemysłu; zagadnienia finansowe przy-
bierają postać operacji kredytowych; zagadnienia pra-
wa międzynarodowego stają się zagadnieniami ceł
i rynków zbytu. Wynika stąd, że władza księcia —
który zgodnie z teorią nie powinien nigdy mieszać się
do tych spraw, stających się jednak wbrew przewidy-
waniom teorii nieuchronnie i z każdym dniem w coraz
większym stopniu przedmiotem rządów — jest i może
być już tylko, cokolwiek by powiedziano, hipotezą
i fikcją, podobnie jak bóstwo, którego jest kontynua-
cją-
Wreszcie, ponieważ niepodobna, by książę, a z nim
interesy, do których obrony jest powołany, ustąpił
i unicestwił sam siebie w obliczu wyłaniających się za-
sad i tworzących się nowych praw, wynika stąd, iż po-
stęp, utorowawszy sobie niepostrzeżenie drogę w umy-
słach, dokonuje się w społeczeństwie poprzez wstrząsy,
siła zaś, wbrew oszczerstwom, jakich jest przedmio-
tem, stanowi warunek sine qua non wszelkich prze-
mian. Społeczeństwo, w którym stłumione zostały siły
rewolucyjne, jest społeczeństwem umarłym dla poste
pu; historia nie zna prawdy, która byłaby pewniej
dowiedziona.
To, co mówię o monarchiach konstytucyjnych, jest
równie prawdziwe w odniesieniu do demokracji z sy-
stemem przedstawicielskim; wszędzie umowa społeczna
związała władzę i sprzysięgła się przeciw życiu, a pra-
wodawca nie mógł ani przewidzieć, że pracuje ze szko-
dą dla swego celu, ani też postępować inaczej.
Politowania godni aktorzy komedii parlamentarnych,
monarchowie i posłowie, oto czym jesteście: talizmana-
mi ochronnymi przeciw przyszłości. Każdy rok przy-
nosi wam narzekania ludu; a gdy spytać was o sposób
na te bolączki, mądrość wasza zakrywa swe oblicze.
Jeśli trzeba podeprzeć przywileje, to znaczy uświęcone
prawo silniejszego, które was wydało i które zmienia
się z każdym dniem — natychmiast, na najlżejsze wa-
sze skinienie, całe zastępy podnoszą się, chwytają za
broń i stają w szyku bojowym. Kiedy zaś lud skarży
się, iż mimo że pracuje — właśnie dlatego, że pracu-
je — zżera go nędza, kiedy społeczeństwo błaga was
o środki do życia, recytujecie mu akty miłosierdzia.
Całą waszą energię zużywacie na nieruchome trwanie,
cała wasza cnota wyczerpuje się w aspiracjach. Jak fa-
ryzeusz, zamiast żywić waszego ojca, modlicie się zań.
Ach, powiadam wam, znamy tajemnicę waszego powo-
łania: istniejecie tylko po to, żeby przeszkadzać nam
żyć. Nolite ergo imperare — idźcie precz!...
My zaś, którzy pojmujemy najzupełniej odmiennie
misję władzy; my, którzy chcemy, by szczególnym za-
daniem rządu było właśnie wybieganie w przyszłość,
szukanie postępu, zapewnienie wszystkim wolności,
równości, zdrowia i bogactwa, odważnie prowadźmy
dalej naszą krytykę, ufając, że kiedy obnażymy źródło
choroby społeczeństwa, powód jego stanów gorączko-
wych, przyczynę wstrząśnień, nie zabraknie nam sił,
by zastosować lekarstwo.

§I

O roli maszyn w stosunku do wolności

Wprowadzenie maszyn do przemysłu dokonuje się


wbrew prawu podziału i jak gdyby dla przywrócenia
równowagi do głębi przez to prawo zachwianej. Aby
właściwie ocenić doniosłość tego ruchu i uchwycić je-
go istotę, niezbędne jest poczynienie kilku ogólnych
uwag.
Po zgromadzeniu i uporządkowaniu materiałów do
dziejów filozofii współcześni filozofowie na skutek
charakteru swych prac zająć się musieli również hi-
storią; ujrzeli wówczas, nie bez zdziwienia, że historia
filozofii jest w gruncie rzeczy tym samym co filozofia
historii; co więcej, że te dwa kierunki dociekań, pozor-
nie tak różne, historia filozofii i filozofia historii, są
tylko inscenizacją koncepcji metafizyki, w której mie-
ści się cała filozofia.
Otóż jeśli podzielić materiał historii powszechnej na
pewną ilość działów, takich jak nauki matematyczne,
historia naturalna, ekonomia społeczna itd., to okazuje
się, że każdy z tych działów zawiera również metafi-
zykę. Podobnie rzecz się ma z każdym, aż do najdrob-
niejszego, podziałem historii; tak że u podstaw każde-
go przejawu przyrody czy wytwórczości, bez względu
na ich rozmiary i jakość, spoczywa cała filozofia; aby
wznieść się do najwznioślejszych pojęć filozoficznych,
można więc posługiwać się z równym powodzeniem
wszystkimi paradygmatami; wreszcie, skoro w naj-
skromniejszym rzemiośle, tak jak i w najbardziej ogól-
nych naukach odnaleźć można wszystkie postulaty ro-
zumu, to dla uczynienia każdego rzemieślnika filozo-
fem, czyli umysłem uogólniającym i wysoce syntetycz-
nym, wystarczyłoby wyuczyć go... jego zawodu.
To prawda, że dotychczas filozofia, podobnie jak bo-
gactwo, była wyłącznym udziałem pewnych kast: ma-
my filozofię historii, filozofię prawa i kilka innych
jeszcze filozofii; jest to jeden z rodzajów przywłaszcze-
nia, który, podobnie jak wiele innych równie szlachet-
nego pochodzenia, musi zniknąć. Aby jednak urzeczy-
wistnić to olbrzymie zrównanie, trzeba zacząć od filo-
zofii pracy, po czym każdy pracujący będzie mógł
zająć się z kolei filozofią swego stanu.
Skoro więc każdy p-rodukt sztuki i przemysłu, każdy
system polityczny i religijny, każdy twór organiczny
czy nieorganiczny jest jedynie urzeczywistnieniem, na-
turalnym lub praktycznym zastosowaniem filozofii, do-
wodzi to tożsamości praw przyrody i rozumu, bytu
l idei49; gdy zaś z naszej strony stwierdzamy stałą
zgodność zjawisk ekonomicznych z prawami czystej
myśli, równoważność rzeczywistości i ideału w spra-
wach ludzkich, to przeprowadzamy tym sposobem
w odniesieniu do szczególnego przypadku ten sam od-
wieczny dowód.
Cóż bowiem, w rzeczy samej, twierdzimy?
Aby określić wartość, innymi słowy, by zorganizo-
wać produkcję i podział bogactw, społeczeństwo obiera
dokładnie taką samą drogę, jaką kroczy rozum w kształ-
towaniu pojęć. Z początku ustanawia pierwszy fakt,
wysuwa pierwszą hipotezę — podział pracy, prawdzi-
wą antynomię, której antagonistyczne skutki przejawiają
się w ekonomii społecznej w taki sam sposób,
w jaki umysł mógłby wydedukować jej następstwa;
rozwój przemysłu, postępując we wszystkim za deduk-
cją pojęć, dzieli się na dwa prądy, jeden złożony ze
skutków pożytecznych, drugi z następstw niszczyciel-
skich; wszystkie te konsekwencje są jednak równie ko-
nieczne i stanowią prawidłowy produkt tego samego
prawa. Aby nadać harmonijną postać tej zasadzie o po-
dwójnym obliczu i usunąć tę sprzeczność, społeczeń-
stwo wyprowadza z niej drugą sprzeczność, za którą
wkrótce pójdzie trzecia; i taką oto drogą iść będzie
geniusz społeczny aż do chwili, gdy wyczerpawszy
wszystkie swe sprzeczności — zakładam, że sprzecz-
ności w rozwoju ludzkości mają kres, dowód na to jed-
nak nie istnieje — wróci jednym skokiem na swoje
poprzednie pozycje i w jednej formule rozwiąże wszy-
stkie zagadnienia.
Posługując się w naszym wykładzie tą metodą rów-
noległego rozwoju rzeczywistości i idei, odnosimy po-
dwójną korzyść: tę, po pierwsze, że unikamy zarzutu
materializmu, jaki tak często spotyka ekonomistów, dla
których fakty są prawdą przez to samo, że są faktami,
i to faktami materialnymi. Dla nas, przeciwnie, fakty
bynajmniej nie są materią, gdyż nie wiemy, co ozna-
cza słowo materia, lecz widzialnymi przejawami nie-
widzialnych idei50. Z tego też powodu fakty stanowią
dowód tylko wedle miary idei, którą reprezentują; oto
dlaczego odrzuciliśmy wartość użytkową i wartość wy-
mienną, a następnie i sam podział pracy jako niepra-
womocne i tymczasowe, mimo iż ekonomiści uważają
je za absolutnie obowiązujące.
Z drugiej strony, nie sposób już oskarżać nas o spi-
rytualizm, idealizm czy mistycyzm, przyjmując bowiem za
jedyny punkt wyjścia zewnętrzny przejaw idei, idei,
o której nic nie wierny, która nie istnieje dopóty, dopó-
ki nie znajdzie odbicia, podobnie jak światło, które by-
łoby niczym, gdyby słońce zawieszone było samotnie
w nieskończonej pustce; odrzucając wszelkie a priori
teogoniczne i kosmogoniczne badania dotyczące sub-
stancji, przyczyny, ja i nie-ja, ograniczamy się do po-
szukiwania praw bytu i do śledzenia systemu jego
przejawów, posuwając się tak daleko, jak tylko rozum
może sięgnąć.
Bez wątpienia, wszelkie poznanie w gruncie rzeczy
zatrzymuje się przed jakąś tajemnicą, taką na przy-
kład, jak materia i duch, które przyjmujemy za dwie
nieznane zasady i podstawy wszystkich zjawisk. Nie
znaczy to jednak bynajmniej, aby tajemnica była
punktem wyjścia poznania, ani też, by mistycyzm był
koniecznym warunkiem logiki; wprost przeciwnie, ro-
zum nasz samorzutnie dąży do nieustannego odrzuca-
nia mistycyzmu; występuje a priori przeciw wszelkiej
tajemnicy, ponieważ tajemnica nie jest rozumowi do
niczego przydatna i może on jej tylko zaprzeczyć; prze-
czenie zaś mistycyzmowi jest jedyną rzeczą, która nie
wymaga od rozumu doświadczenia.
Słowem, ludzkie fakty są wcieleniem ludzkich idei;
stąd też badać prawa ekonomii społecznej — to budo-
wać teorię praw rozumu i tworzyć filozofię. Możemy
teraz prowadzić dalej nasze dociekania.
Na końcu poprzedniego rozdziału zostawiliśmy ro-
botnika w zmaganiach z prawem podziału; jaki sposób
znajdzie ten niestrudzony Edyp, by rozwiązać tę za-
gadkę?
Nieustanne pojawianie się w społeczeństwie maszyn
jest antytezą, odwrotnością podziału pracy; jest to protest
geniuszu przemysłowego przeciw rozczłonkowanej
i zabójczej dla człowieka pracy. Czym jest 'bowiem ma-
szyna? Sposobem połączenia różnych części pracy, któ-
re rozłączył podział. Każdą maszynę można zdefinio-
wać jako zespolenie szeregu czynności, uproszczenie
środków, kondensację pracy, obniżkę kosztów. Pod
wszystkimi tymi względami maszyna jest przeciwień-
stwem podziału. Dzięki maszynie więc dokona się od-
rodzenie człowieka, którego udziałem stała się praca
cząstkowa; robotnik dozna ulgi w trudach, nastąpi
zniżka cen produktów, przesunięcia w stosunkach war-
tości, postęp ku nowym odkryciom, wzrost ogólnego
dobrobytu.
Podobnie jak odkrycie jakiejś formuły wkłada nową
moc w ręce matematyka, tak też wynalazek maszyny,
ograniczając pracę ręczną, pomnaża siły wytwórcy;
i mniemać można, iż jeśli nawet antynomia podziału
pracy nie zostanie tym sposobem całkowicie przezwy-
ciężona, to ulegnie zrównoważeniu i neutralizacji. War-
to przeczytać u Chevaliera o niezliczonych korzyściach,
jakie odnosi społeczeństwo z zastosowania maszyn; jest
to porywający obraz, do którego z przyjemnością od-
syłam czytelnika.
Maszyny, które w ekonomii politycznej występują
jako sprzeczne z podziałem pracy, są odpowiednikiem
syntezy przeciwstawiającej się w umyśle ludzkim ana-
lizie; i podobnie jak w podziale pracy i w maszynach
zawiera się cała ekonomia polityczna, o czym się
wkrótce przekonamy, tak też w analizie i syntezie
mieści się cała logika i filozofia. W procesie pracy ko-
nieczność zmusza człowieka do kolejnego wprowadza-
nia podziałów pracy i narzędzi; podobnie ten, kto ro-
zumuje, musi koniecznie posługiwać się kolejno syntezą i
analizą, i niczym, ale to niczym więcej. Ani praca,
ani rozum nie posuną się nigdy dalej: Prometeusz, po-
dobnie jak Neptun, w trzech krokach dosięga krańca
świata.
Te zasady, równie proste, równie jasne jak aksjo-
maty, pociągają za sobą wiele doniosłych konsekwencji.
Ponieważ w procesie myślenia analiza i synteza są
z zasady nierozłączne; ponieważ, z drugiej strony, teoria
jest słuszna o tyle tylko, o ile postępuje krok w krok
za doświadczeniem, to wynika stąd, że praca, która ze-
spala analizę i syntezę, teorię i doświadczenie w jedno-
lite działanie, praca, która jest zewnętrzną formą logi-
ki, a tym samym połączeniem rzeczywistości i idei,
przedstawia się nam ponownie jako powszechny spo-
sób nauczania. Fit fabricando faber; ze wszystkich sy-
stemów kształcenia najbardziej absurdalny jest ten,
który rozdziela inteligencję i działanie i przepoławia
człowieka na dwa niemożliwe byty: jeden, który tylko
myśli, i drugi, który jest automatem. Dlatego to popie-
ramy słuszne skargi Chevaliera, Dunoyer a i wszystkich
tych, którzy żądają reformy szkolnictwa wyższego; na
tym także opieramy nadzieję, iż reforma ta przyniesie
takie wyniki, jakich od niej oczekujemy. Gdyby kształ-
cenie miało nade wszystko charakter doświadczalny
i praktyczny, a wykład miał na celu jedynie wyjaśnia-
nie pracy, zestawienia i koordynację jej elementów,
gdyby temu, kto nie może przyswoić sobie wiadomości
poprzez wyobraźnię i pamięć, pozwalano uczyć się za
pośrednictwem oczu i rąk, to wkrótce, wraz z formami
pracy, pomnożyłyby się również zdolności; znając teorię
jakiegoś przedmiotu, każdy tym samym władałby ję-
zykiem filozofii; przy sprzyjających okolicznościach
mógłby, choć raz w życiu stworzyć coś, zmienić,
udoskonalić, dać dowody inteligencji i pojętności, wy-
pracować swoje arcydzieło, słowem: okazać się czło-
wiekiem. Nierówność zasobów pamięci nie przeszka-
dzałaby wówczas równowartości uzdolnień, talent zaś
wydawałby się nam już tylko tym, czym jest w istocie,
to znaczy zdrowiem umysłu.
Wśród osiemnastowiecznych pięknoduchów toczyły
się długie dysputy nad tym, co składa się na talent,
czym różni się on od zdolności, co należy rozumieć
przez rozum itd. Przeniesiono w sferę intelektualną te
same rozróżnienia, które dzieliły ludzi w społeczeń-
stwie. Twierdzono, że istnieją talenty królewskie
i władcze, talenty książęce, talenty ministerialne; na-
stępnie rozumy szlacheckie i rozumy mieszczańskie,
zdolności miejskie i zdolności wiejskie. Na samym dole
drabiny znajdować się miał nieokrzesany tłum dusz
przedsiębiorczych, zaledwie z grubsza ociosanych i wy-
łączonych z chwały wybrańców. Retoryka pełna jest
jeszcze tych zuchwalstw, którym interes monarchii,
próżność ludzi wykształconych i hipokryzja socjalistów
starają się zapewnić nasze zaufanie gwoli wiecznego
niewolnictwa narodów i podtrzymania porządku rze-
czy.
Jeśli jednak dowiedzione zostało, że wszystkie dzia-
łania umysłu sprowadzają się do dwóch, analizy i syn-
tezy, które są z konieczności nierozdzielne, jakkolwiek
odrębne; jeśli nieuniknioną konsekwencją tego jest, że
pomimo nieskończonej różnorodności prac i studiów,
umysł tka wiecznie od nowa tę samą tkaninę, to czło-
wiek genialny jest niczym innym jak tylko człowie-
kiem o prawidłowej strukturze fizycznej i duchowej,
który wiele pracował, wiele rozmyślał, wiele analizowiał
i wnioskował; istota zaś ograniczona, która niezmiennie
gnuś-
nieje w rutynie, zamiast rozwijać swe zdolności, zabiła
swoją inteligencję biernością i automatyzmem. Niedo-
rzecznością jest uważać za różne z natury to, co w rze-
czywistości różni się tylko w czasie, a następnie prze-
istaczać w przywilej i uznawać wyłączność różnych
stopni rozwoju, które dzięki pracy i wykształceniu mu-
szą z biegiem czasu zatrzeć się i zniknąć.
Wymowni psychologowie, którzy podzielili dusze
ludzkie na dynastie, rody szlacheckie, rodziny miesz-
czańskie i proletariat, zauważyli jednak, że talent by-
najmniej nie bywa wszechstronny i że ogranicza się
do pewnej specjalności; co za tym idzie, ogłosili Ho-
mera, Platona, Fidiasza, Archimedesa, Cezara itd.,
z których każdy wydawał się im pierwszy w swoim
rodzaju, równymi sobie i panującymi nad odrębnymi
królestwami. Cóż za niekonsekwencja! Tak jakby spe-
cjalizacja talentu nie dowodziła właśnie prawa rów-
ności inteligencji! I jak gdyby, z drugiej strony, stałe
powodzenie geniuszu w twórczości nie było dowodem,
iż postępuje on wedle obcych mu zasad, które są rękoj-
mią doskonałości jego dzieł tak długo, dopóki wiernie
i pewnie do nich się stosuje. Ta apoteoza geniuszu, o ja-
kiej śnią z otwartymi oczyma ludzie, których bełkot
zawsze pozostawał jałowy, mogłaby ugruntować prze-
konanie o wrodzonej głupocie większości śmiertelni-
ków, gdyby nie była jaskrawym dowodem ich zdolności
do doskonalenia się.
Tak więc praca, po zróżnicowaniu zdolności i przy-
gotowaniu warunków dla ich równowagi poprzez po-
dział rzemiosł, uzupełnia, jeśli wolno mi się tak wy-
razić, uzbrojenie inteligencji zastosowaniem maszyn.
Historia i wyniki analizy świadczą o tym, że mimo
anomalii wywołanych przeciwieństwem zasad ekono-
micznych, różnice inteligencji między ludźmi dotyczą
nie jej siły, jasności czy rozmiarów, ale specjalizacji,
kierunku, czyli, jak powiada szkoła, polegają na zde-
terminowaniu jakościowym inteligencji; po drugie zaś
wyrażają się w stopniu jej wyćwiczenia i wykształ-
cenia. A więc zarówno u jednostki, jak i u człowieka
zbiorowego inteligencja jest w znacznie większym stop-
niu władzą nabytą, która kształtuje się i rozwija, quae
fit, niż bytem czy entelechią całkowicie uformowaną
przed wszelką praktyką. Rozum, jakkolwiek byśmy go
nazwali, geniuszem, talentem, pomysłowością, jest
w punkcie wyjścia nagą i bezwładną potencją, która
rośnie, wzmacnia się, zabarwia, ulega determinacji
i nabiera niezliczonych odcieni. Ze względu na zdobytą
wiedzę, która jest kapitałem inteligencji, istnieją i zaw-
sze istnieć będą różnice między poszczególnymi jed-
nostkami; ale w stosunku do inteligencji jako władzy
pierwotnie równej u Wszystkich ludzi postęp społeczny
powinien polegać na nieustannym doskonaleniu jej, tak
aby wreszcie stała się znowu równa u wszystkich;
w przeciwnym wypadku praca pozostałaby dla jednych
przywilejem, a dla innych karą.
Jednak równowaga zdolności, do której przygrywką
był podział pracy, nie stanowi jedynego przeznaczenia
maszyn; zamysły Opatrzności sięgają o wiele dalej.
Wraz z wprowadzeniem maszyn do przemysłu zaczyna
się rozkwit wolności.
Maszyna jest symbolem wolności człowieka, insyg-
nium naszego panowania nad naturą, atrybutem naszej
potęgi, wyrazem naszych praw, godłem naszej osobo-
wości. A przecież wolność i inteligencja — to całe czło-
wieczeństwo; jeśli bowiem odrzucamy jako mistyczne i
niezrozumiałe wszelkie spekulacje dotyczące istoty
ludzkiej rozpatrywanej z punktu widzenia substancji
(ducha lub materii), pozostają nam dwie tylko kate-
gorie przejawów, z których pierwsza obejmuje to, co
nazywamy doznaniami, aktami woli, namiętnościami,
pociągami, instynktami, uczuciami, druga zaś wszystkie
zjawiska sklasyfikowane pod nazwą uwagi, postrzega-
nia, pamięci, wyobraźni, porównywania, wydawania
sądów, rozumowania itd. Co do ustroju organicznego
człowieka, to nie tylko nie jest on podstawą czy pod-
łożem tych dwóch rodzajów władz, lecz uważać go
należy za ich syntetyczną i pozytywną realizację, ży-
wy i harmonijny ich wyraz. Podobnie bowiem jak
z wyłonionych w ciągu stuleci przez ludzkość sprzecz-
nych zasad musi kiedyś wyniknąć organizacja społecz-
na, tak też i człowieka pojmować należy jako wynik
dwóch szeregów sił potencjalnych.
Tym sposobem ekonomia społeczna, która początko-
wo przedstawiała się nam jako logika, w dalszym swo-
im rozwoju przedstawia się z kolei jako psychologia.
Kształcenie inteligencji i wolności, jednym słowem
dobrobyt człowieka — pojęcia te są doskonale równo-
znaczne — oto wspólny cel ekonomii politycznej i filo-
zofii. Określenie praw produkcji i podziału bogactw
będzie polegało na przedstawieniu w obiektywnym
i konkretnym wykładzie dowodu praw rozumu i wol-
ności, na stworzeniu a posteriori filozofii i prawa; i tak,
w jakąkolwiek zwrócimy się stronę, zawsze dochodzi-
my do metafizyki w całym tego słowa znaczeniu.
Spróbujmy teraz przy pomocy danych dostarczo-
nych nam przez psychologię i ekonomię polityczną
zdefiniować wolność.
Jeśli wolno pojmować rozum ludzki u jego początków
jako obdarzony świadomością i zdolnością myśle-
nia atom, który kiedyś wyobrażać będzie wszechświat,
lecz w pierwszej chwili jest próżnią, nie odbijającą
żadnego obrazu, to podobnie uważać można wolność
u początków świadomości za żyjący punkt, punctum
saliens, nieokreśloną, ślepą lub raczej obojętną moc
spontaniczną, zdolną do przyjęcia wszelkich możliwych
wrażeń, upodobań i skłonności. Wolność jest to moc
działania lub niedziałania, która poprzez wybór lub
jakąkolwiek determinację (używam tu słowa determi-
nacja w znaczeniu zarazem czynnym i biernym) prze-
staje być obojętna i staje się wolą.
Powiadam więc, iż wolność, podobnie jak inteligen-
cja, jest z natury władzą nieokreśloną, bezkształtną,
której wartość i charakter określić muszą wrażenia
zewnętrzne; a więc jest władzą początkowo negatyw-
ną, która jednak powoli staje się określona i zaryso-
wuje się dzięki ćwiczeniu, to jest dzięki kształceniu.
Etymologia słowa liberte [wolność], tak przynaj-
mniej, jak ją rozumiem, pozwoli lepiej jeszcze pojąć
moją myśl. Rdzeń tego słowa to lib-et, podoba się (por.
niem. lieben, kochać); utworzono zeń lib-eri, dzieci, ci,
którzy są nam drodzy, nazwa przysługująca dzieciom
ojca rodziny; lib-ertas, stan, charakter lub skłonność
dzieci szlachetnego pochodzenia; lib-ido, namiętność
niewolnicza, która nie uznaje ani Boga, ani prawa, ani
ojczyzny, synonim słowa licentia, złe prowadzenie się.
Jeśli spontaniczność ulegała determinacji w kierunku
użyteczności, szlachetności, to znaczy dobra, nazywa-
no ją libertas; jeśli przeciwnie, przybierała cechy
szkodliwości, występku i podłości, a więc zła, nazywa-
no ją libido.
Uczony ekonomista Dunoyer dał definicję wolności,
która w zestawieniu z naszą ostatecznie wykaże słusz-
ność tej ostatniej.
„Nazywam wolnością władzę łatwiejszego posługi-
wania się swymi siłami, jaką człowiek zdobywa w mia-
rę uwalniania się od przeszkód, które pierwotnie utrud-
niały mu spożytkowanie tych sił. Powiadam, że czło-
wiek jest tym bardziej wolny, im bardziej wyzwala się
od przyczyn, które krępowały jego siły; im bardziej
oddala od siebie te przyczyny; im bardziej rozszerza
i oczyszcza sferę swojego działania... Tak więc mówi-
my, iż dany człowiek ma wolny umysł, że cieszy się
wielką swobodą umysłu, nie tylko wówczas, gdy inteli-
gencji jego nie krępuje żadna przemoc zewnętrzna,
lecz także wówczas, gdy nie zaciemnia jej pijaństwo,
nie zniekształca choroba i nie utrzymuje w niemocy
niedostatek ćwiczenia" 31.
Dunoyer ujął wolność jedynie od strony negatyw-
nej, to znaczy tak, jakby była ona tylko synonimem
uwalniania się od przeszkód,. Gdyby tak się rzeczy
miały, wolność nie byłaby jedną z władz człowieka, by-
łaby niczym. Wkrótce jednak udaje się Dunoyerowi,
mimo iż pozostaje przy swej niepełnej definicji, uchwy-
cić właściwą stronę zagadnienia; wówczas to powiada,
że dokonując wynalazku maszyny człowiek oddaje
przysługę swej wolności; nie dlatego wprawdzie, że
wolność tę determinuje, jak my to wyrażamy; Dunoyer
mówi, że maszyna usuwa z jej drogi jakąś przeszkodę.
„Tak więc mowa artykułowana jest lepszym narzędziem
niż mowa polegająca na dawaniu znaków; człowiek
z większą swobodą wyraża swą myśl i odciska ją
w umyśle innego człowieka słowami niż gestami. Sło-
wo pisane jest narzędziem potężniejszym niż słowo mó-
wione; bo przecież człowiek ma większą swobodę
oddziaływania na umysły bliźnich wówczas, gdy umie na-
dać słowu kształt widoczny dla oczu, niż wówczas, gdy
umie je tylko wypowiadać. Prasa drukarska jest narzę-
dziem dwieście lub trzysta razy potężniejszym od pió-
ra; człowiek posiada Wszakże dwieście lub trzysta razy
większą swobodę nawiązania stosunków z innymi ludź-
mi, gdy może rozprzestrzeniać swoje myśli drukiem,
niż gdyby pisał odręcznie".
Nie będę wytykał wszystkich nieścisłości i niezgod-
nych z logiką punktów tego sposobu przedstawiania
wolności. Od czasu Destutt de Tracy'ego, ostatniego
przedstawiciela filozofii Condillaca, zmniejszyła się
wśród ekonomistów szkoły francuskiej zdolność myśle-
nia filozoficznego; lęk przed ideologią zniekształcił ich
język; czytając ich, spostrzega się, że cześć dla faktu
wytrzebiła w nich wszelki zmysł teoretyczny. Wolę
stwierdzić, że Dunoyer, a wraz z nim ekonomia poli-
tyczna, nie pomylił się co do istoty wolności jako siły,
energii lub spontanicznej władzy, która sama w sobie
jest obojętna w stosunku do wszelkiego działania, a stąd
podatna w jednakowej mierze na wszelką determina-
cję, dobrą lub złą, pożyteczną lub szkodliwą. Dunoyer
tak dalece przeczuwa prawdę, że sam pisze: „Zamiast
uznać wolność za dogmat, przedstawię ją jako wynik;
zamiast czynić ją atrybutem człowieka, uczynię z niej
atrybut cywilizacji; zamiast szukać takich form rządów,
które by umożliwiły jej ustanowienie, wyłożę, jak
umiem najlepiej, jakim sposobem rodzi się ona
z wszystkich naszych postępów".
Następnie z nie mniejszą słusznością dorzuca:
„Czytelnik zechce zwrócić uwagę, jak dalece metoda
ta różni się od metody filozofów-dogmatyków, którzy
mówią tylko o prawach i obowiązkach, o tym, co rządy
obowiązane są robić i czego narody mają prawo się do-
magać itd. Nie powiadam w formie sentencji, że lu-
dzie mają prawo być wolni; ograniczam się do pytania:
jakim sposobem stają się wolni?"
Na podstawie tego wykładu można dzieło, którego
pragnął dokonać Dunoyer, określić w czterech wier-
szach jako przegląd przeszkód krępujących wolność
i środków (narzędzi, metod, idei, zwyczajów, religii,
rządów itd.) sprzyjających jej. Gdyby nie braki, dzieło
Dunoyera byłoby prawdziwą filozofią ekonomii poli-
tycznej.
Podniósłszy zagadnienie wolności, ekonomia politycz-
na daje nam więc jej definicję zgodną we wszystkich
punktach z definicją, którą podaje psychologia i jaka
nasuwa się w związku z analogiami językowymi; i tym
sposobem badania nad człowiekiem przenoszą się stop-
niowo z kontemplacji jego ja na obserwację rzeczy-
wistości.
Otóż podobnie jak determinacje rozumu ludzkiego
otrzymały nazwę idei (idei pierwotnych przyjętych
a priori lub zasad, koncepcji, kategorii; i idei wtórnych
lub, mówiąc dokładniej, nabytych i empirycznych), tak
determinacje wolności nazwano aktami woli, uczucia-
mi, zwyczajami, obyczajami. Następnie, w miarę jak
język, z natury Obrazowy, dostarczał elementów pier-
wotnej psychologii, weszło w zwyczaj, by za miejsce
lub władzę będącą siedliskiem idei uznawać inteligen-
cję, akty zaś woli, uczucia itd. przypisywać świado-
mości. Przez długi czas filozofowie brali wszystkie te
abstrakcje za rzeczywistość; żaden z nich nie dostrzegł,
iż wszelki podział władz duszy jest z konieczności wy-
tworem fantazji i że psychologia ich jest tylko
złudzeniem.
Jakkolwiek by się rzeczy miały, jeśli ujmiemy teraz
te dwa szeregi determinacji, rozum i wolność, jako po-
łączone i stopione organicznie w żywą, rozumną i wol-
ną osobę, to natychmiast zrozumiemy, że muszą one
wspierać się wzajemnie i wpływać na siebie. Jeśli
wskutek błędu lub nieuwagi rozumu ślepa z natury
wolność popadnie w fałszywe i zgubne przyzwyczaje-
nie, to wkrótce sam rozum odczuje tego skutki; za-
miast pojęć prawdziwych, zgodnych z naturalnymi sto-
sunkami rzeczy, wchłonie w siebie jedynie przesądy,
które następnie tym trudniej będzie wykorzenić z in-
teligencji, im bardziej świadomość przywiąże się do
nich z biegiem czasu. W tym stanie rzeczy rozum i wol-
ność doznają uszczuplenia; rozwój rozumu ulega za-
kłóceniom, a rozkwit wolności — skrępowaniu; i czło-
wiek wykoleja się, to znaczy staje się zarazem zły
i nieszczęśliwy.
Tak więc wskutek sprzecznych postrzeżeń i niepełne-
go doświadczenia rozum ogłosił ustami ekonomistów,
że nie istnieje prawo wartości, a prawem handlu jest
popyt i podaż; wówczas wolność dała się porwać ambi-
cji, egoizmowi i grze, handel stał się zwykłym zakła-
dem między stronami, zakładem podlegającym pewnym
przepisom, źródła bogactwa zaś zrodziły nędzę; socja-
lizm, będąc sam niewolnikiem rutyny, zdobył się jedy-
nie na protest przeciw skutkom, zamiast wystąpić prze-
ciw przyczynom; rozum zaś w obliczu całego tego żła
przyznać musiał, iż obrał fałszywą drogę.
Człowiek osiągnąć może dobrobyt pod tym jedynie
warunkiem, że jego rozum i jego wolność nie tylko
będą ze sobą zgodne, ale także nie zatrzymają się nigdy
w rozwoju. Ponieważ zaś wolność, podobnie jak rozum,
może dokonywać nieograniczonych postępów i
ponieważ, skądinąd, Obie te potęgi są ściśle ze sobą
powiąza-
ne i współzależne, płynie stąd wniosek, że wolność tym
jest doskonalsza, im determinacje jej bardziej są zgod-
ne z prawami rozumu, które są zarazem prawami rze-
czy; gdyby rozum był nieskończony, to wolność rów-
nież stałaby się nieskończona. Innymi słowy, pełnia
wolności zasadza się na pełni rozumu: summa lex,
summa libertas.
Te uwagi wstępne były niezbędne do właściwej oce-
ny roli maszyn i ukazania powiązań różnych stopni
rozwoju ekonomicznego. W związku z tym przypomnę
czytelnikowi, że nie jest bynajmniej naszym zamiarem
kreślić historię wedle porządku czasowego, ale według
następstwa idej. Fazy lub kategorie ekonomiczne prze-
jawiają się niekiedy jednocześnie, niekiedy zaś na prze-
mian; stąd właśnie pochodzi olbrzymia trudność usyste-
matyzowania idej, czego zawsze doświadczali ekono-
miści; stąd też chaotyczność ich dzieł, nawet tych,
które pod każdym innym względem godne są polece-
nia, jak prace A. Smitha, Ricarda i J. B. Saya. Nie-
mniej jednak teorie ekonomiczne odznaczają się logicz-
nym następstwem i przybierają postać ciągu rozumo-
wego; pochlebiamy sobie, że odkryliśmy ten właśnie
porządek, dzięki któremu praca niniejsza stanie się za-
razem filozofią i historią.
§ II

Sprzeczność maszyn.

Pochodzenie kapitału i pracy najemnej

Zmniejszając trud robotnika, maszyny skracają tym


samym czas pracy; tym sposobem z dnia na dzień
zwiększa się podaż pracy, a popyt na nią maleje.
Wprawdzie stopniowy wzrost konsumpcji spowodowa-
ny zniżką cen przywraca równowagę i wywołuje zapo-
trzebowanie na pracowników, ale ponieważ w przemy-
śle nieprzerwanie następują udoskonalenia, które ce-
chuje nieustanna dążność do zastępowania pracy ludz-
kiej działaniem maszyn, wynika stąd, że istnieje stała
tendencja do ograniczania pracy, do usuwania z pro-
dukcji pracowników.
Otóż w dziedzinie ekonomii rzeczy mają się podobnie
jak w dziedzinie ducha: poza kościołem nie ma zbawie-
nia, poza pracą nie ma środków utrzymania. Społe-
czeństwo i przyroda, jednako bezlitosne, postępują
zgodnie w wykonywaniu tego nowego wyroku.
„Gdy nowa maszyna lub, ogólnie biorąc, jakiekol-
wiek usprawnienie, powiada J. B. Say, zastępuje pra-
cę ludzką stosowaną dotychczas, wówczas pewna ilość
zręcznych rąk, których usługi z powodzeniem zostały
zastąpione, staje się bezczynna. Nowa maszyna zastę-
puje więc pracę części robotników nie uszczuplając jed-
nak liczby wyprodukowanych przedmiotów, wówczas
bowiem wystrzegano by się jej zastosowania; maszyna
przemieszcza dochód. Dalsze jednak skutki w pełni
przemawiają na korzyść maszyn: skoro bowiem obfitość
produktów i umiarkowany koszt własny powodują ob-
niżkę wartości sprzedażnej, to zyskuje na tym konsu-
ment, to znaczy wszyscy".
Optymizm Saya sprzeniewierza się logice i faktom.
Nie chodzi tu tylko o nieznaczną liczbę wypadków, ja-
kie zaszły na przestrzeni trzydziestu wieków wskutek
wprowadzenia jednej, dwóch lub trzech maszyn; cho-
dzi o zjawisko prawidłowe, stałe i powszechne. Po
przemieszczeniu dochodu, jak mówi Say, przez jedną
maszynę przemieszcza go inna, potem jeszcze inna i tak
dalej, dopóki pozostaje praca do wykonania i do-
póki może dokonywać się wymiana. Oto jak należy
przedstawiać i ujmować to zjawisko: przyznać trzeba,
że zmienia to zupełnie postać rzeczy. Przemieszczanie
dochodu, znoszenie pracy i płacy jest przewlekłą, stałą,
niezwalczoną plagą, rodzajem dżumy, która raz zjawia
się pod postacią Gutenberga, to znów przybiera rysy
Arkwrighta 52; tu nosi imię Jacąuarda 53, gdzie indziej
Jamesa Watta lub markiza de Jouffroy 5i. Potwór ten
sroży się przez dłuższy lub krótszy czas pod jedną po-
stacią, potem przybiera postać inną; ekonomiści zaś,
sądząc, że już odszedł, wykrzykują natychmiast: Nic się
nie stało! Spokojni i zadowoleni, gdy całym ciężarem
swej dialektyki podkreślą pozytywną stronę zagadnie-
nia, zamykają oczy na jego stronę niszczycielską, z tym
wszakże, że gdy znów usłyszą o nędzy, podejmują swo-
je kazania o nieprzezorności i pijaństwie robotników.
,,W roku 1750 — to spostrzeżenie Dunoyera daje peł-
ne wyobrażenie o wszystkich tego rodzaju elukubra-
cjach — w roku 1750, powtarzam, ludność księstwa
Lancaster wynosiła 300 000 dusz.
„W 1801 roku dzięki rozwojowi maszyn przędzalni-
czych ludność ta wzrosła do 672 000 dusz.
„W roku 1831 ludność wynosiła 1 336 000 dusz.
„Przemysł bawełniany zamiast 40 000 robotników,
których zatrudniał dawniej, od czasu wynalezienia ma-
szyn zatrudnia ich 1 500 000".
Dunoyer dodaje, że w tym samym czasie, gdy nastą-
piło tak znaczne zwiększenie liczby robotników zatrud-
nionych w tym przemyśle, cena pracy wzrosła półto-
rakrotnie. Liczba ludności zwiększyła się więc w ślad
za ruchem przemysłowym i wzrost jej był faktem nor-
malnym i nienagannym, co mówię? — faktem
szczęśliwym, skoro przytacza się go na cześć i chwałę
rozwoju
technicznego. Lecz nagle Dunoyer zmienia front:
wkrótce zabrakło pracy dla tego mnóstwa maszyn
przędzalniczych, co wywołało nieuchronną obniżkę
płac; maszyny opuściły ludność, którą przyciągnęły;
wówczas Dunoyer powiada: przyczyną nędzy jest nad-
mierna ilość małżeństw.
By sprostać olbrzymiemu popytowi, handel angielski
ściąga zewsząd robotników i nakłania ich do zawierania
małżeństw; dopóki praca znajduje się w obfitości, mał-
żeństwo jest rzeczą niezmiernie pożądaną, co przytacza
się z upodobaniem jako argument przemawiający na
rzecz maszyn; lecz klientela jest płynna; i z chwilą gdy
zaczyna się niedostatek pracy i płacy, podnoszą się głosy
przeciw nadmiernej ilości małżeństw i oskarża się robot-
ników o nieprzezorność. Ekonomia polityczna, to zna-
czy despotyzm właścicieli, nigdy nie może być winna:
trzeba, by winę ponosił proletariat.
Wielokrotnie przytaczano przykład przemysłu dru-
karskiego, i to zawsze jako napawający optymizmem.
Liczba osób, które żyją dziś z fabrykacji książek, jest,
być może, tysiąc razy większa od liczby kopistów i ilu-
minatorów przed Gutenbergiem; a więc, wnioskuje się
z zadowoleniem, druk nikomu nie przynosi szkody. Moż-
na by przytaczać w nieskończoność analogiczne fakty,
z których żadnemu niepodobna by zaprzeczyć, ale też
żaden z nich nie posunąłby zagadnienia ani o krok. Raz
jeszcze powtarzam: nikt nie przeczy, że maszyny przy-
czyniły się do wzrostu powszechnego dobrobytu; w od-
niesieniu do tego nieodpartego faktu twierdzę jednak,
że ekonomiści mijają się z prawdą, gdy z absolutną pew-
nością utrzymują, iż uproszczenie procesów produkcji
nigdy nie wyicołało zmniejszenia ilości rąk zatrudnionych
w jakimkolwiek przemyśle. Powinni by zamiast
tego powiedzieć, że maszyny, podobnie jak podział pra-
cy, są w obecnym systemie ekonomii społecznej i źród-
łem bogactwa, i stałą, nieuchronną przyczyną nędzy.
„W roku 1836 w pewnym warsztacie w Mancheste-
rze dziewięcioma maszynami przędzalniczymi o trzystu
dwudziestu czterech wrzecionach kierowało czterech
prządków. Następnie podwojono długość karet i umiesz-
czono na każdej sześćset osiemdziesiąt wrzecion, a wów-
czas do kierowania nimi wystarczyło dwóch ludzi".
Oto jak się przedstawia w całej swej nagości fakt wy-
pierania człowieka przez maszynę. Na skutek prostej
kombinacji usuwa się trzech robotników na czterech; cóż
stąd, że za lat pięćdziesiąt, gdy liczba mieszkańców zie-
mi wzrośnie dwukrotnie, a klientela Anglii — cztero-
krotnie, i gdy skonstruuje się nowe maszyny, angielscy
fabrykanci zatrudnią ponownie swoich robotników?
Jeśli ekonomiści chcą chełpić się tym, że dzięki maszy-
nom nastąpił wzrost ludności, niechże odrzucą teorię
Malthusa i przestaną wygłaszać tyrady przeciw nad-
miernej płodności małżeństw.
„Nie poprzestano na tym: wkrótce nowe ulepszenie
techniczne pozwoliło na poruczenie jednemu tylko ro-
botnikowi zadania, przy którym dawniej zatrudnionych
było czterech". — Ponowne zmniejszenie pracy ręcznej
o trzy czwarte: w sumie wyparcie w piętnastu szesnas-
tych pracy człowieka.
Pewien fabrykant z Boltonu pisze: „Przedłużenie ka-
ret naszych maszyn przędzalniczych pozwoliło nam za-
trudnić dwudziestu sześciu zaledwie prządków tam,
gdzie w roku 1837 zatrudnialiśmy trzydziestu pięciu". —
I tu także nastąpiło zdziesiątkowanie robotników: na
czterech przypada jedna ofiara.
Fakty te pochodzą z „Revue Economiąue" z roku
1842; podobne im mógłby wskazać każdy. Byłem świad-
kiem wprowadzenia maszyn drukarskich i mogę powie-
dzieć, że na własne oczy widziałem, jak ucierpieli na
tym drukarze. W ciągu piętnastu czy dwudziestu lat,
które upłynęły od czasu zastosowania maszyn, część
robotników przeniosła się z powrotem do składania
czcionek, inni porzucili zawód, wielu umarło z nędzy:
tak dokonuje się refusion robotników w następstwie
wprowadzonych w przemyśle innowacji. Dwadzieścia
lat temu osiemdziesiąt łodzi zaprzężonych w konie
obsługiwało żeglugę między Beaucaire a Lyonem;
wszystko to obróciło się wniwecz wobec dwudziestu
statków parowych. Z pewnością zyskał na tym handel;
lecz co się stało z marynarzami? Czy przenieśli się z ło-
dzi na statki? Nie, podzielili los ludzi ze wszystkich
upadłych rzemiosł: zostali, wyrugowani.
Zresztą, poniższe dokumenty, które zaczerpnąłem z te-
go samego źródła, dadzą dokładniejsze jeszcze wyobra-
żenie o wpływie udoskonaleń przemysłowych na los ro-
botników.
„Średnia płaca tygodniowa w Manchesterze wynosi
15 franków 50 centymów (10 szylingów). Na 450 robot-
ników mniej niż czterdziestu zarabia 25 franków". Autor
artykułu nie omieszkał zwrócić uwagi na to, że Anglik
spożywa pięć razy tyle co Francuz; jest to więc tak, jak
gdyby we Francji robotnik musiał utrzymać się za
2 franki 50 centymów tygodniowo.
„Edinburgh Review", 1835: „Wynalazek karety 35 do-
konany przez Sharpe'a i Roberta z Manchesteru za-
wdzięczamy koalicji robotników, którzy nie chcieli do-
puścić do obniżki płac; wynalazek był surową karą dla
nieostrożnych sprzymierzonych". — Ukarany zasługiwał
na karę. Wynalazek Sharpe'a i Roberta z Manchesteru
musiał zrodzić się z istniejącej sytuacji; odmowa ze stro-
ny robotników przyjęcia obniżki płac, czego od nich żą-
dano, stała się tylko okolicznością rozstrzygającą. Są-
dząc z mściwego tonu, jakiego używa „Edinburgh Re-
view", można by powiedzieć, że maszyny wywołują
skutki retroaktywne.
Pewien fabrykant angielski mówi: „Niesubordynacja
naszych robotników nasunęła nam myśl o obyciu się
bez nich. Zmobilizowaliśmy wszelkie możliwe wysiłki
inteligencji, by zastąpić pracę ludzi bardziej od nich
posłusznymi narzędziami, i dopięliśmy tego celu. Ma-
szyny uwolniły kapitał spod ucisku pracy. Jeśli gdzieś
jeszcze zatrudnimy człowieka, to tylko tymczasowo, do-
póki nie zostanie wynaleziony sposób wykonywania jego
funkcji bez jego udziału".
Cóż to za system, który sprawia, iż kupiec z rozkoszą
myśli o tym, żę już wkrótce społeczeństwo będzie się
mogło obejść bez ludzi. Maszyny uwolniły kapitał spod
ucisku pracyl To zupełnie tak, jak gdyby ministerstwo
chciało uwolnić budżet spod nacisku podatników. Sza-
lony! Robotnicy kosztują cię, lecz są twoimi odbiorcami:
cóż uczynisz ze swymi produktami, gdy wypędzeni przez
ciebie robotnicy nie będą już ich konsumować? Toteż
następstwa wprowadzenia maszyn po zmiażdżeniu ro-
botników uderzają wkrótce we właścicieli; jeśli bowiem
produkcja wyklucza konsumpcję, to niebawem i ona
musi stanąć.
„W czwartym kwartale 1841 roku cztery wielkie ban-
kructwa, które miały miejsce w pewnym fabrycznym
mieście angielskim, wyrzuciły na bruk 1720 osób". —
Przyczyną tych bankructw był nadmiar produkcji, to
znaczy skurczenie się rynku zbytu, czyli nędza ludu.
Jaka szkoda, że maszyny nie mogą uwolnić kapitału
również od nacisku konsumentów! Jakie to nieszczęście,
że maszyny nie kupują tkanin, które wyrabiają! Ideal-
nym społeczeństwem byłoby takie, w którym mógłby
istnieć handel, przemysł i rolnictwo, choć nie byłoby na
ziemi ani jednego człowieka!
,,W jednej z parafii w Yorkshire od dziewięciu mie-
sięcy robotnicy pracują zaledwie przez dwa dni w ty-
godniu". — Maszyny.
„W Geston dwie fabryki oszacowane na 60 000 funtów
szterlingów sprzedano za 26 000". —• Wytwarzały one
więcej, niż mogły sprzedać. — Maszyny.
„W roku 1841 ilość dzieci poniżej lat trzynastu za-
trudnionych w rękodzielniach zmniejszyła się, gdyż
miejsce ich zajęły dzieci powyżej lat trzynastu". — Ma-
szyny. Dorosły robotnik ponownie staje się terminato-
rem, dzieckiem; skutek ten był do przewidzenia już
w tej fazie podziału pracy, w toku której, jak zauwa-
żyliśmy, kwalifikacje robotnika obniżały się w miarę
doskonalenia się rzemiosła.
Na zakończenie dziennikarz rzuca następującą uwa-
gę: „Od roku 1836 przemysł bawełniany uwstecznia
się"; — to znaczy że nie znajduje się już na odpowied-
nim poziomie w stosunku do innych gałęzi przemysłu:
oto inny skutek, przewidziany przez teorię proporcjo-
nalności wartości.
Wydaje się, że dziś zaprzestano już koalicji i strajków
robotników na całym obszarze Anglii; ekonomiści słusz-
nie cieszą się z tego powrotu do porządku, powiedzmy
nawet do rozsądku. Czyż jednak z tego, że robotnicy nie
będą już powiększać (chciałbym przynajmniej mieć tę
nadzieję) nędzy, w jaką wtrącają ich maszyny, nędzą
płynącą z dobrowolnego bezrobocia, wynika, iż sytua
cja uległa zmianie? A skoro nie zaszły żadne zmiany
w sytuacji, to czyż przyszłość nie będzie zawsze tylko
smutnym powtórzeniem przeszłości?
Ekonomiści z upodobaniem szukają spokoju ducha
w obrazach powszechnej szczęśliwości: jest to ich znak
rozpoznawczy, i wedle niego oceniają się oni wzajem-
nie. Nie brak wśród nich wszakże i takich, których fra-
sobliwa i chora wyobraźnia zawsze jest gotowa prze-
ciwstawiać opowieściom o wzrastającym dobrobycie
dowody nieustępliwej nędzy.
Theodore Fix56 tak przedstawiał ogólną sytuację
w grudniu 1844 roku.
„Wyżywienie narodów nie jest już narażone na groź-
ne zakłócenia wywoływane niedostatkiem produktów
i głodem, tak częste aż do początków wieku XIX. Róż-
norodność upraw i udoskonalenia rolnicze prawie zu-
pełnie unieszkodliwiły tę podwójną plagę. W roku 1791
oceniano całkowitą produkcję zboża we Francji na oko-
ło 47 milionów hektolitrów, co daje, po odliczeniu ziar-
na na zasiew, 1 hektolitr 65 centylitrów na jednego
mieszkańca. W roku 1840 produkcję tę ocenia się na
70 milionów hektolitrów, 1 hektolitr 82 centylitry na
głowę, z tym że grunty uprawne zajmują prawie taki
sam obszar jak przed Rewolucją... Ilość wyrobów prze-
mysłowych wzrosła co najmniej w takim stopniu jak
ilość produktów żywnościowych; można powiedzieć, że
ilość tkanin jest ponad dwa razy, a być może trzy razy
taka jak przed pięćdziesięciu laty. Doprowadziło do
tego udoskonalenie procesów technicznych...
„Od początku naszego stulecia przeciętna długość ży-
cia ludzkiego wzrosła o dwa do trzech lat: jest to nie-
wątpliwa oznaka większego dostatku lub, inaczej mó-
wiąc, złagodzenia nędzy.
„Na przestrzeni dwudziestu lat kwota dochodów
pośrednich wzrosła z 540 do 720 milionów, przy czym
w ustawodawstwie podatkowym nie zaszły żadne zmia-
ny: jest to w o wiele większym stopniu objaw postępu
ekonomicznego niż postępu fiskalnego.
„Na dzień 1 stycznia 1844 roku kasa depozytowa win-
na była kasom oszczędności 351 i pół miliona, przy czym
z sumy tej na Paryż przypadało 105 milionów. Tym-
czasem instytucja kas oszczędności rozwija się zaledwie
od lat dwunastu; zaznaczyć też trzeba, że suma 351 i pół
miliona, należna obecnie kasom oszczędności, nie sta-
nowi całkowitej kwoty zrealizowanych oszczędności,
w tej samej bowiem chwili akumulowane kapitały
otrzymują również inne przeznaczenie... W roku 1843
na 320 000 robotników i 80 000 służby, zamieszkałych
w stolicy, 90 000 robotników złożyło w kasie oszczęd-
ności 2 547 000 franków, 34 000 służących — 1 268 000
franków".
Wszystkie te fakty są w pełni prawdziwe, a wnioski,
jakie się z nich wyciąga na korzyść maszyn, jak naj-
bardziej słuszne: w rzeczy samej, maszyny stały się
potężnym bodźcem wzrostu ogólnego dobrobytu. Fakty
jednak, które za chwilę przytoczymy, są nie mniej
autentyczne, płynące zaś z nich wnioski przeciwko ma-
szynom — nie mniej słuszne, mianowicie takie, że ma-
szyny są nieustanną przyczyną pauperyzmu. Sięgam
po dane samego Fixa:
Na 320 000 robotników i 80 000 służących zamieszka-
łych w Paryżu, 230 000 spośród pierwszych i 46 000
spośród drugich, w sumie 276 000, nie odkłada pienię-
dzy w kasie oszczędności. Nie sposób twierdzić, że jest
to 276 000 rozrzutników i nicponi, którzy dobrowolnie
narażają się na nędzę. Ponieważ zaś nawet wśród tych,
którzy oszczędzają, znajdują się biedacy i miernoty,
którzy korzystają z kasy oszczędności tylko w chwi-
lach, kiedy zaprzestają rozpustnego życia lub wydoby-
wają się z nędzy, wnosić więc trzeba, że blisko trzy
czwarte ogółu ludzi żyjących z pracy to bądź osoby
nie przewidujące, leniwe i rozwiązłe, skoro nie odkła-
dają pieniędzy w kasie oszczędności, bądź też zbyt
biedne, by oszczędzać. Jest tylko taka alternatywa. Jeśli
jednak nie miłosierdzie, to przynajmniej rozsądek nie
pozwala oskarżać całej bez wyjątku klasy pracującej:
trzeba więc złożyć winę na nasz ustrój gospodarczy.
Jak się to stało, że Fix nie dostrzegł, iż podawane prze-
zeń cyfry same w sobie zawierają oskarżenie?
Żywi się nadzieję, że z biegiem czasu wszyscy lub
prawie wszyscy robotnicy odkładać będą pieniądze
w kasach oszczędności. Nie czekając na świadectwo
przyszłości możemy już teraz sprawdzić, czy nadzieja
ta jest uzasadniona.
Zgodnie z oświadczeniem Veego, mera V dzielnicy
Paryża, „liczba ubogich rodzin objętych spisami insty-
tucji dobroczynności wynosi 30 000, co daje 65 000
osób". Spis przeprowadzony na początku roku 1846 wy-
kazał 88 474 osoby. ― A ile jest ubogich rodzin nie
objętych spisem? ― Drugie tyle. Przyjmijmy więc liczbę
180 000 ubogich, liczbę nie ulegającą wątpliwości, choć
nieoficjalną. A ile jeszcze ludzi znajduje się w tarapa-
tach materialnych, nawet jeśli zachowują pozory do-
statku? ― Dwa razy tyle; w sumie w Paryżu 360 000
osób żyje w niedostatku.
„Mówi się o zbożu, woła inny ekonomista, Louis
Leclerc57, czyż jednak całe narody nie obywają się
bez chleba? Czyż nawet w naszej ojczyźnie część ludności nie żyje wyłącznie
kukurydzą, tatarką i kaszta-
nami?..."
Leclerc przedstawia fakt, my zaś zajmijmy się jego
interpretacją. Jeśli, co nie ulega wątpliwości, wzrost
ludności daje się odczuć głównie w wielkich miastach,
to znaczy w punktach, gdzie konsumpcja zboża jest
największa, to jest rzeczą jasną, że przeciętna spożycia
na głowę mogła wzrosnąć, chociaż ogólne warunki ży-
cia nie polepszyły się. Ale nie ma nic równie kłamli-
wego jak przeciętna.
„Mówi się — ciągnie dalej ten sam ekonomista —
o wzroście konsumpcji pośredniej. Próżnym byłoby
trudem podejmować próbę uniewinnienia dokonywane-
go w Paryżu fałszerstwa; fałszerstwo to jest faktem;
ma ono swoich mistrzów, ma zręcznych wykonawców;
ma swoją literaturę, traktaty dydaktyczne i klasycz-
ne... Francja posiada wyborne wina, cóż z nimi uczy-
niono? Co się stało z tym świetnym bogactwem? Gdzie
są skarby, które od czasów Probusa 38 stwarzał geniusz
narodowy? Zwróćmy uwagę na to, do czego dochodzi
wszędzie tam, gdzie wino jest drogie, gdzie nie wcho-
dzi w skład normalnego posiłku: w Paryżu, stolicy kró-
lestwa dobrych win, lud zapija się czymś, czego nie
umiem nazwać, sfałszowanym, cienkim, przyprawiają-
cym o mdłości, niekiedy nawet wstrętnym płynem;
ludzie zaś bogaci piją w domu lub pozwalają bez słowa
podawać sobie w renomowanych restauracjach tak zwa-
ne wina; są to napoje podejrzane, o fioletowym zabar-
wieniu, tak niesmaczne, tak mdłe, tak podłe, że skosz-
towawszy ich najbiedniejszy chłop z Burgundii czy
Turyngii wstrząsnąłby się z obrzydzenia; jeśli wziąć
to pod uwagę, to niepodobna już mieć wątpliwości co
do tego, że używanie napojów alkoholowych jest jedną z
najbardziej nieodpartych potrzeb naszej natury!..."
Przytaczam ten ustęp w całości, gdyż w odniesieniu
do poszczególnego przypadku ukazuje on wszystko, co
można by powiedzieć o ujemnej stronie maszyn. Po-
dobnie jak z winem rzecz się ma z tkaninami i w ogóle
z wszystkimi artykułami żywnościowymi i przemysło-
wymi przeznaczonymi na konsumpcję dla klas ubogich.
Przeprowadza się zawsze to samo rozumowanie: zmniej-
szyć w jakikolwiek sposób koszty produkcji, aby 1°
móc korzystnie współzawodniczyć z konkurentami, któ-
rym się lepiej powodzi lub którzy są bogatsi; 2° obsłu-
żyć nieprzeliczoną klientelę złożoną z biedaków, którzy
nie są w stanie kupić nic, co posiada wysoką jakość.
Wino wyprodukowane zwykłym sposobem jest zbyt
drogie dla masowego konsumenta; istnieje obawa, że
mogłoby zostać w piwnicach kupców. Producent omija
tę trudność: nie mogąc zmechanizować uprawy, znaj-
duje sposób, by przy pomocy pewnych składników
udostępnić wszystkim cenny trunek. Niektórzy dzicy
w okresach głodu jedzą ziemię; cywilizowany robotnik
pije wodę. Malthus to wielki geniusz.
Co do wzrostu przeciętnej długości życia ludzkiego,
uznaję prawdziwość tego faktu, ale zarazem stwierdzam,
że wyjaśnienie tego faktu jest fałszywe. Weźmy ludność
składającą się z 10 milionów dusz; jeśliby z jakiejkol-
wiek bądź przyczyny przeciętna długość życia jednego
miliona ludzi wzrosła o pięć lat, a wśród pozostałych
dziewięciu milionów srożyłaby się w dalszym ciągu ta-
ka sama jak przedtem śmiertelność, to rozkładając ten
przyrost długości życia na całą ludność, otrzymalibyśmy
w wyniku wzrost przeciętnej długości życia każdej jed-
nostki o sześć miesięcy. Z przeciętną długością życia,
rzekomym wskaźnikiem przeciętnego dobrobytu, rzecz
ma się podobnie jak z przeciętnym wykształceniem: po-
ziom wiedzy nieustannie podnosi się, co jednak nie
przeszkadza, że we Francji jest dziś tyluż barbarzyń-
ców, co za czasów Franciszka 159. Szarlatani, którzy
zamierzali eksploatować kolej żelazną, zrobili wiele
szumu wokół znaczenia parowozu dla rozprzestrzenienia
idei; ekonomiści zaś, którzy zawsze czatują na cywili-
zowane głupstwa, nie omieszkali powtórzyć tej bred-
ni ― tak jakby myśl potrzebowała parowozów, by się
rozpowszechnić! Ale kto przeszkadza ideom krążyć od
Instytutu 60 do przedmieść Saint-Antoine i Saint-Mar-
ceau, do wąskich i nędznych uliczek Cite i Marais, do-
cierać wszędzie tam, gdzie mieszka to mrowie ludzkie,
któremu bardziej jeszcze nie dostaje myśli niż chleba?
Gdzie leży przyczyna tego, że paryżanina od paryżani-
na, mimo omnibusów i poczty miejskiej, dzieli dziś
trzykrotnie większa odległość niż w XIV wieku?
Zgubny wpływ maszyn na gospodarstwo społeczne
i położenie robotników przejawia się na tysiąc sposo-
bów, które zazębiają się o siebie i wzajemnie się wywo-
łują: w strajkach, redukcji płac, nadprodukcji, zastoju,
spadku jakości i fałszowaniu produktów, bankructwach,
zdeklasowaniu robotników, zwyrodnieniu, wreszcie
w chorobach i śmierci.
Sam Theodore Fix zwrócił uwagę, że w ciągu ostat-
nich pięćdziesięciu lat przeciętny wzrost człowieka we
Francji spadł o kilka milimetrów. Spostrzeżenie to tyleż
jest warte co poprzednie: kogo dotyczy ten spadek
wzrostu?
W przedstawionym Akademii Nauk Moralnych spra-
wozdaniu o skutkach ustawy z 22 marca 1841 roku01
Leon Faucher62 mówił: „Młodzi robotnicy są bladzi,
słabi, niskiego wzrostu i zarówno myślą, jak i poru sza
ją się powoli. W wieku czternastu czy piętnastu lat
nie wyglądają na bardziej rozwiniętych niż dziewięcio-
lub dziesięcioletnie dzieci w normalnych warunkach. Co
do ich rozwoju umysłowego i moralnego, to spotyka się
wśród nich takich, którzy w wieku trzynastu lat nie
znają pojęcia Boga, którzy nigdy nie słyszeli o swoich
obowiązkach i dla których pierwszą szkołą moralności
było więzienie".
Oto co ku wielkiemu niezadowoleniu Charles Dupi-
na 63 dostrzegł Leon Faucher i czemu, jak oświadczał,
ustawa z 22 marca nie jest w stanie zaradzić. Nie burz-
my się przeciw tej bezsilności prawodawcy: zło pochodzi
z przyczyny tak dla nas nieodzownej jak słońce; na
drodze, na którą wstąpiliśmy, wszelkie porywy gniewu,
jak i wszelkie środki łagodzące mogłyby jedynie po-
gorszyć nasze położenie. Tak, podczas, gdy w nauce
i w przemyśle dokonują się tak wspaniałe postępy, inte-
ligencja i dobrobyt proletariatu z konieczności muszą
się kurczyć, jeżeli nie nastąpi przesunięcie środka cięż-
kości cywilizacji; podczas gdy przedłuża się i polepsza
życie klas bogatych, życie klas ubogich nieuniknienie
pogarsza się i skraca. Wynika to z najbardziej nawet
prowomyślnych, chciałem powiedzieć najbardziej opty-
mistycznych dzieł.
Według de Moroguesa 64 7 500 000 ludzi we Francji
wydać może zaledwie 91 franków rocznie, to znaczy 25
centymów dziennie. Pięć sous! Pięć sous! — jest więc
coś proroczego w tym wstrętnym refrenie.
W Anglii (nie wliczając w to Szkocji i Irlandii) opo-
datkowanie ubogich wynosiło:
W 1801 roku -
W 1818 roku —
W 1833 roku —
4 078 891 funtów szterlingów na 8 872 980 ludności
7 870 801 na 11 978 875 ludności
8 000 000 na 14 000 000 ludności
Postępy nędzy były więc szybsze od wzrostu ludności;
jak wobec tego faktu wyglądają hipotezy Malthusa? —
A jednak nie ulega wątpliwości, że w tym samym cza-
sie wzrosła przeciętna dobrobytu. Cóż więc znaczą sta-
tystyki?
Wskaźnik śmiertelności w okręgu pierwszym Paryża
wynosi jeden na pięćdziesięciu dwóch mieszkańców,
w dwunastym zaś jeden na dwudziestu sześciu. Otóż
w tym ostatnim jeden biedak przypada na siedmiu
mieszkańców, podczas gdy w pierwszym jeden ubogi
przypada już tylko na dwudziestu ośmiu. Ale to nie
przeszkadza, że przeciętna długość życia wzrosła nawet
w Paryżu, jak słusznie spostrzegł Fix.
W Miluzie prawdopodobna przeciętna długości życia
wynosi dwadzieścia dziewięć lat dla dzieci klas boga-
tych i dwa lata dla dzieci robotników; — w roku 1812
przeciętna długość życia w tym samym mieście wyno-
siła dwadzieścia pięć lat, dziewięć miesięcy i dwanaście
dni, a w roku 1827 — już tylko dwadzieścia jeden lat
i dziewięć miesięcy. A jednak przeciętna długości życia
dla całej Francji ciągle wzrasta. Cóż to oznacza?
Nie mogąc wytłumaczyć sobie jednoczesnego istnie-
nia tak wielkiego dostatku i takiej nędzy, Blanąui woła:
„Wzrost produkcji nie oznacza zwiększenia bogactwa...
Wprost przeciwnie, nędza szerzy się coraz bardziej
w miarę koncentracji przemysłu. Jakiś podstawowy
błąd niechybnie tkwi w tym systemie, który nie daje
żadnej rękojmi bezpieczeństwa ani kapitałowi, ani pra-
cy i który wydaje się mnożyć kłopoty wytwórców wraz
z tym, jak zmusza ich do pomnażania produktów".
Nie tkwi w tym żaden podstawowy błąd. Blanąuiego
wprawia w zdumienie po prostu to, czego określenia
żądała Akademia, którejjest on członkiem: wychylenie
wahadła ekonomicznego wartości, wyznaczające kolejno
i w jednostajnym rytmie dobro i zło dopóty, dopóki nie
wybije godzina powszechnego zrównania. Jeśli wolno
mi użyć innego porównania, ludzkość w swoim pocho-
dzie jest jak kolumna żołnierzy, którzy w rytm mia-
rowego bicia bębna wyruszyli w drogę jednakowym
krokiem i w tej samej chwili, a między którymi jednak
powoli zatracają się równe odstępy. Całość posuwa się
naprzód, ale odległość między czołem a ogonem kolum-
ny nieustannie się zwiększa; nieuniknionym następst-
wem ruchu są maruderzy i zabłąkani.
Trzeba jednak głębiej jeszcze wniknąć w tę sprzecz-
ność. Maszyny obiecywały nam wzrost bogactwa; do-
trzymały słowa, ale zarazem obdarzyły nas wzrostem
nędzy. — Maszyny obiecywały nam wolność; dowiodę,
że przyniosły niewolę.
Powiedziałem już, że określenie wartości, a wraz
z nią nieszczęścia społeczne zrodziły się z podziału pra-
cy, bez którego nie mogłaby istnieć ani wymiana, ani
bogactwo, ani postęp. Okres, który obecnie przeżywa-
my, epoka maszyn, wyróżnia się pewną szczególną ce-
chą: jest nią praca najemna.
Praca najemna wywodzi się w linii prostej z zasto-
sowania maszyn, to jest — by wyrazić myśl moją
w sposób tak ogólny, jak tego wymaga — z fikcji eko-
nomicznej, dzięki której kapitał staje się czynnikiem
produkcji. Praca najemna, późniejsza w czasie od po-
działu pracy i od wymiany, pozostaje w ścisłym związ-
ku z teorią obniżki kosztów, niezależnie od sposobu,
w jaki osiąga się tę obniżkę. Genealogia ta zbyt jest
interesująca, by nie poświęcić jej kilku słów.
Pierwszą, najprostszą, najpotężniejszą maszyną jest
warsztat.
Praca została podzielona na elementy, pozwalając
każdemu oddawać się specjalności, która najbardziej
mu odpowiadała; warsztat grupował pracowników w za-
leżności od stosunku każdej części do całości. Jest to
najbardziej elementarna postać równowagi wartości,
której wszakże, zdaniem ekonomistów, niepodobna
osiągnąć. Otóż dzięki warsztatowi wzrasta produkcja,
a wraz z nią deficyt.
Pewien człowiek zauważył, że dzieląc produkcję na
części i dając każdą z nich do wykonania innemu ro-
botnikowi, osiągnie pomnożenie siły, i że ten iloczyn
będzie dużo wyższy niż suma pracy tej samej liczby
robotników wówczas, gdy praca nie jest podzielona.
Snując dalej tę myśl, człowiek ów mówi sobie, że
tworząc stałą grupę robotników wyspecjalizowanych
w produkcji, którą ma zamiar podjąć, będzie mógł
produkować regularniej, obficiej i taniej. Nie jest zresz-
tą konieczne, by robotnicy zgrupowani byli w tym sa-
mym pomieszczeniu: istnienie warsztatu nie polega
w zasadzie na ich stykaniu się ze sobą. Wynika ono ze
stosunku i proporcji różnych prac i ze wspólnej myśli,
która nimi kieruje. Słowem, zebranie robotników w jed-
nym miejscu może przedstawiać pewne korzyści, o któ-
rych nie należy zapominać, lecz nie stanowi o istnieniu
warsztatu.
Oto co proponuje ów człowiek tym, których pragnie
wciągnąć do współpracy ze sobą: Zapewnię wam stały
zbyt waszych produktów, jeśli wyrazicie zgodę na to,
bym był waszym nabywcą lub pośrednikiem. Układ ten
jest ponad wszelką wątpliwość tak korzystny, że pro-
pozycja nie może nie zostać przyjęta. Robotnik uzyskuje
ciągłość pracy, stałą cenę i pewność jutra; przedsię-
biorcy zaś układ ten ułatwia sprzedaż, ponieważ
wytwarzając taniej będzie mógł odpowiednio obniżyć
cenę;
wreszcie, zyski jego znacznie wzrosną dzięki pokaźnym
rozmiarom zbytu. Na koniec cała ludność i przedstawi-
ciele władzy winszować mu będą powiększenia bogac-
twa społecznego i uchwalą dlań nagrodę.
Obniżka kosztów oznacza jednak przede wszystkim
zredukowanie usług, wprawdzie nie robotników pracu-
jących w nowo powstałym warsztacie, lecz robotników
tego samego zawodu pozostających poza warsztatem,
jak również wielu innych, których dodatkowe usługi
będą w przyszłości mniej potrzebne. Każde założenie
warsztatu powoduje wyrugowanie pewnej liczby robot-
ników; twierdzenie to, jakkolwiek wydaje się wątpli-
we, jest równie prawdziwe w odniesieniu do warsztatu,
jak i do maszyny.
Ekonomiści zgadzają się z tym; przy tej okazji wy-
głaszają jednak swoje niezmienne przemówienie: Po
upływie pewnego czasu popyt na dany produkt zwięk-
szy się pod wpływem obniżki ceny, a wówczas wzrośnie
z kolei zapotrzebowanie na pracę. Bez wątpienia, z cza-
sem równowaga zostanie przywrócona; lecz, raz jeszcze
powtarzam, zanim zostanie przywrócona w jednym pun-
kcie, w innym już się będzie chwiała, duch wynalazczy
bowiem, podobnie jak praca, nie zna spoczynku. Jakaż
teoria zdolna byłaby usprawiedliwić te nieustanne he-
katomby? „Jeśli zredukuje się — pisał Sismondi 65 —
liczbę wyrobników do jednej czwartej lub jednej piątej
ich obecnej ilości, potrzebna będzie wówczas już tylko
czwarta czy piąta część obecnej liczby księży, lekarzy
itd. Jeśli usunie się ich zupełnie, można będzie z powo-
dzeniem obejść się bez rodzaju ludzkiego". I stałoby
się tak niechybnie, gdyby nie to, że aby dostosować
pracę każdej maszyny do potrzeb konsumpcji, to jest by
przywrócić nieustannie naruszaną proporcję war-
tości, trzeba nieprzerwanie tworzyć nowe maszyny,
otwierać nowe rynki zbytu, a co za tym idzie, mnożyć
usługi i wprowadzać dalsze przesunięcia siły roboczej.
Tym sposobem przemysł i bogactwo, z jednej strony,
a ludzie i nędza z drugiej, idą, można powiedzieć, sze-
regiem; jedno zawsze pociąga za sobą drugie.
Pokazałem wyżej, że u zarania przemysłu przedsię-
biorca układa się jak równy z równym ze swymi to-
warzyszami, którzy następnie stają się jego robotnika-
mi. I zaiste, jest rzeczą zrozumiałą, że ta pierwotna
równość musiała szybko zniknąć wskutek korzystnego
położenia pracodawcy i zależności robotników najem-
nych. Na próżno ustawodawstwo zapewnia każdemu
prawo do zakładania przedsiębiorstw, jak również pra-
wo do samodzielnej pracy i bezpośredniej sprzedaży
swych wyrobów. Zgodnie z naszą hipotezą to ostatnie
nie znajduje zastosowania w praktyce, celem warsztatu
bowiem jest zniweczenie pracy odosobnionej. Co zaś do
prawa prowadzenia, jak mówią, pługu i kierowania
zaprzęgiem, to z rolnictwem rzecz ma się podobnie jak
z przemysłem; nic to, że umie się pracować: trzeba
jeszcze przybyć w porę; warsztat, tak jak ziemia, na-
leży do pierwszego okupanta. Wobec przedsiębiorstwa,
które zdołało się już rozrosnąć, rozszerzyć swoje pod-
stawy, zapełnić się kapitałami, zapewnić sobie klientelę,
wobec tak potężnej siły, cóż znaczy robotnik, który
posiada tylko swoje ręce? Tak więc cechy i godność
mistrza powstały w średniowieczu bynajmniej nie na
skutek samowolnego aktu władzy zwierzchniej czy też
przypadkowej i brutalnej uzurpacji: wyłoniły się one
siłą rzeczy na długo przedtem, nim królewskie edykty
prawnie je uświęciły; i pomimo reformy z roku 1789
tworzą się ponownie na naszych oczach ze stokroć
groźniejszym rozmachem. Pozostawcie pracę jej włas-
nym tendencjom rozwojowym, a trzy czwarte rodzaju
ludzkiego popadnie niechybnie w niewolnictwo.
Ale to nie wszystko. Poniżywszy pracownika przez
postawienie nad nim mistrza, maszyna czy warsztat
dopełnia jego upodlenia, sprowadzając go ze stanowiska
rzemieślnika do stanowiska wyrobnika.
Niegdyś ludność znad Saony i Rodanu składała się
w przeważającej części z marynarzy wprawionych
w prowadzeniu łodzi, bądź to końmi, bądź wiosłem.
Obecnie, gdy niemal wszędzie zastosowano holowniki
parowe, marynarze w większości nie mogą utrzymać
się ze swej pracy i albo spędzają trzy czwarte życia
bez pracy, albo zostają palaczami.
Jeśli nie nędza, to degradacja: oto ostateczność, przed
którą maszyny stawiają robotnika. Z maszyną jest bo-
wiem tak jak z armatą: poza kapitanem ci, którzy się
nią zajmują, są obsługą, niewolnikami.
Od chwili powstania wielkich rękodzielni całe mnós-
two drobnych rzemiosł domowych znikło: czy myślicie,
że robotnice płatne po 50 i 75 centymów mają tyleż
inteligencji, co ich babki?
„Przeprowadzenie linii kolejowej z Paryża do Saint-
-Germain — powiada Dunoyer — spowodowało między
Le Pecq a mnóstwem sąsiednich miejscowości tak na-
tężony ruch omnibusów i pojazdów konnych, że wbrew
wszelkim przewidywaniom znacznie wzrosło zapotrze-
bowanie na konie".
Wbrew wszelkim przewidywaniom! Tylko ekonomista
może nie przewidzieć takich rzeczy. Im więcej wpro-
wadzacie maszyn, tym bardziej mnożycie ciężkie i od-
pychające prace: maksyma ta jest tak prawdziwa jak
żadna z tych, które pamiętają nawet potop. Niech kto
chce oskarża mnie o niechęć do najpiękniejszego wy-
nalazku naszego wieku; nic nie powstrzyma mnie od
stwierdzenia, że głównym skutkiem kolei żelaznej, poza
uzależnieniem drobnego przemysłu, będzie powstanie
dużego odłamu ludności złożonego ze zdegradowanych
robotników, dróżników, zamiataczy, ładowaczy, wyła-
dowywaczy, woźniców, stróżów, odźwiernych, wago-
wych, smarowników, czyścicieli, palaczy, strażaków itd.
itd. Cztery tysiące kilometrów dróg żelaznych dadzą
Francji dodatkowo pięćdziesiąt tysięcy niewolników;
z pewnością nie dla tych ludzi Chevalier żąda szkół
zawodowych.
Można wprawdzie powiedzieć, że masa przewozów
wzrosła stosunkowo znacznie bardziej niż liczba robot-
ników najemnych, że różnica ta przemawia na korzyść
kolei żelaznej, a zatem iż w sumie dokonał się postęp.
Można nawet uogólnić to spostrzeżenie i zastosować to
samo rozumowanie do wszystkich gałęzi przemysłu.
Jednakże ta właśnie powszechność zjawiska uwydat-
nia uzależnienie robotników. Pierwszorzędna rola przy-
pada w przemyśle maszynom, drugoplanowa — czło-
wiekowi; cały geniusz pracy obraca się na upodlenie
proletariatu. Jak świetny stanie się nasz naród, gdy na
czterdzieści milionów mieszkańców liczyć będzie trzy-
dzieści pięć milionów wyrobników, gryzipiórków i słu-
żących!
Wraz z maszyną i warsztatem do ekonomii politycz-
nej wkracza prawo boskie, to znaczy zasada autorytetu.
Kapitał, Mistrzostwo cechowe, Przywilej, Monopol,
Spółka komandytowa, Kredyt, Własność itd., oto w ję-
zyku ekonomicznym odpowiedniki tego, co gdzie indziej
nazwano Władzą, Autorytetem, Suwerennością, Prawera
pisanym, Objawieniem, Religią, wreszcie Bogiem,
który jest przyczyną i podstawą wszystkich naszych
nieszczęść i wszystkich naszych zbrodni, a który tym
bardziej się nam wymyka, im usilniej próbujemy go
określić.
Czy jest zatem rzeczą niemożliwą, by przy obecnym
stanie społeczeństwa warsztat, ze swoją hierarchiczną
organizacją, i maszyny, zamiast służyć wyłącznie inte-
resom klasy najmniej licznej, najmniej pracowitej
i najbogatszej, użyte zostały dla dobra ogółu?
Tym właśnie obecnie się zajmiemy.

§ III

O środkach zapobiegawczych
przeciw niszczycielskiemu wpływowi maszyn

Ograniczenie pracy ręcznej jest równoznaczne z ob-


niżką cen, a tym samym ze wzrostem wymiany: skoro
bowiem konsument mniej płaci, więcej będzie kupował.
Ograniczenie pracy ręcznej jest jednak także rów-
noznaczne ze zwężeniem rynku: bo jeśli wytwórca
mniej zarabia, to będzie też mniej kupował. I rzeczy-
wiście tak się dzieje. Koncentracja sił wytwórczych
w warsztacie i wtargnięcie do produkcji kapitału pod
nazwą maszyn wywołują zarazem nadprodukcję i nie-
dostatek; i obie te plagi, groźniejsze od pożogi i dżumy,
szerzą się w naszych czasach na oczach wszystkich,
przybierając zastraszające rozmiary i niszczycielskie na-
tężenie. Niepodobieństwem jest jednak cofnąć się: trze-
ba produkować, produkować ciągle, produkować tanio;
w przeciwnym wypadku istnienie społeczeństwa byłoby
wystawione na niebezpieczeństwo. By uniknąć poniżę
nia, którym groziła mu zasada podziału pracy, robotnik
stworzył wspaniałe maszyny; teraz jego własne dzieło
pozbawia go pracy albo ujarzmia. Jakie przeciw tej
alternatywie wysuwa się środki?
De Sismondi wraz ze wszystkimi wyznawcami poglą-
dów patriarchalnych chciałby, aby podział pracy, ma-
szyny i manufaktury zostały poniechane i by każda ro-
dzina wróciła do systemu pierwotnej wspólności posia-
dania, to znaczy do zasady: każdy u siebie, każdy dla
siebie, w najbardziej dosłownym jej znaczeniu. Byłoby
to krokiem wstecz, a więc czymś niemożliwym.
Blanąui rusza znów do ataku ze swoim projektem
udziału robotnika w zyskach i przekształcenia wszyst-
kich przedsiębiorstw przemysłowych w spółki koman-
dytowe 66. Wykazałem już, że projekt ten naraża na
szwank pomyślność ogółu, nie przynosząc jednocześnie
żadnej znaczniejszej poprawy w losie robotników; wy-
daje się, że sam Blanąui przyłączył się do tej opinii.
W istocie, jak pogodzić udział robotników w zyskach
z prawami wynalazców, przedsiębiorców i kapitalistów,
skoro pierwsi muszą uzyskać pokrycie pokaźnych wkła-
dów pieniężnych i wynagrodzić sobie swoje długie i mo-
zolne wysiłki; drudzy narażają nieustannie nabyty ma-
jątek i sami ponoszą ryzyko, z jakim często wiąże się
prowadzenie przedsiębiorstwa; ostatnim wreszcie, każda
obniżka stopy procentowej groziłaby niejako utratą
oszczędności? Jednym słowem, jak pogodzić pożądaną
równość między pracownikami a pracodawcami z pre-
ponderancją, której niepodobna odmówić kierownikom
zakładów, wspólnikom i wynalazcom, a z której tak nie-
zbicie wynika, że przysługuje im prawo do wyłącznego
przywłaszczania zysków? Ustanowić prawnie dopuszcze-
nie wszystkich robotników do podziału zysków
znaczyloby to skazać społeczeństwo na rozkład; wszyscy
eko-
nomiści tak dobrze to pojęli, że przekształcili ostatecznie
swój pierwotny projekt w ostrzeżenie skierowane do
pracodawców. Otóż dopóki jedynym udziałem robotni-
ka najemnego w zysku będzie to tylko, co zostawi mu
pracodawca, dopóty pozostawać on będzie w wiecznym
ubóstwie; nie leży w mocy ludzkiej sprawić, by stało
się inaczej.
Zresztą chwalebna skądinąd idea spółki robotników
i przedsiębiorców prowadzi do następującej komunis-
tycznej konkluzji, której przesłanki są z całą oczywis-
tością fałszywe: ostatecznym przeznaczeniem maszyn
jest uczynić człowieka bogatym i szczęśliwym, a pracę
wyeliminować. Skoro więc czynniki naturalne wszystko
za nas zrobią, maszyny powinny należeć do państwa,
celem zaś postępu jest wspólnota.
Analizę teorii komunistycznej przeprowadzę w odpo-
wiednim miejscu, uważam jednak za swój obowiązek
uprzedzić już teraz zwolenników tej utopii, że nadzieja,
którą żywią w stosunku do maszyn, jest jedynie złu-
dzeniem ekonomistów, czymś w rodzaju perpetuum,
mobile, którego ciągle się szuka i nie znajduje, ocze-
kuje się go bowiem od tego, co go dać nie może. Maszy-
ny nie działają same; by utrzymać je w ruchu, trzeba
zorganizować olbrzymią obsługę, tak iż w końcu czło-
wiek stwarza sobie tym więcej zajęcia, im większą iloś-
cią narzędzi się otacza; i głównym problemem związa-
nym z maszynami jest nie tyle podział ich wytworów,
ile zasilanie samych maszyn, to jest nieustanne odna-
wianie wprawiającej je w ruch siły. Siłą tą zaś jest niei
powietrze, nie woda, para czy elektryczność, ale praca,,
to znaczy rynek zbytu.
Kolej żelazna znosi wzdłuż swojej linii transport kołowy,
dyliżansy, rymarzy, siodlarzy, kowali, oberżys-
tów; mówię tu o faktach występujących po przeprowa-
dzeniu kolei. Załóżmy, że państwo, w myśl zasady od-
szkodowania czy zachowania, czyni przemysłowców
zdeklasowanych przez kolej właścicielami lub eksplo-
atatorami drogi żelaznej. Przypuśćmy też, że ceny prze-
wozu zmniejszyły się o 25% (w przeciwnym wypadku,
na cóż by się przydała kolej?); w rezultacie dochód
wszystkich tych przemysłowców razem wziętych
zmniejszy się w takim samym stosunku, co sprowadza
się do tego, że czwarta część ludzi, którzy żyli poprzed-
nio z przewozów, zostanie mimo hojności państwa do-
słownie bez środków do życia. Aby stawić czoło deficy-
towi, pozostaje im tylko nadzieja na to, że masa prze-
wozów na danej linii wzrośnie o 25%, albo też że będą
mogli znaleźć zatrudnienie w innych gałęziach prze-
mysłu, co z góry wydaje się niepodobieństwem; zgodnie
bowiem z przewidywaniem i ze stanem faktycznym
wszystkie stanowiska są zajęte, wszędzie zachowane są
proporcje, podaż zaś całkowicie zaspokaja popyt.
Jeśli jednak chce się, by wzrosła masa przewozów,
trzeba spowodować ożywienie pracy w innych gałę-
ziach przemysłu. Otóż zakładając nawet, że przy tej
nadprodukcji zatrudnieni zostaną pracownicy zdekla-
sowani, że przydzielenie ich do różnych rodzajów pracy
jest tak łatwe, jak przedstawia to teoria, nie osiągnie
się jeszcze zamierzonego wyniku. Personel obsługi prze-
wozów ma się bowiem do personelu obsługi produkcji
jak 100 do 1000; toteż by przy tańszych o czwartą część,
inaczej mówiąc, o czwartą część większych przewozach
osiągnąć taki sam jak poprzednio dochód, trzeba wzmóc
produkcję również o jedną czwartą, to znaczy powięk-
szyć personel obsługi rolnictwa i przemysłu nie o 25 —
cyfra ta oznacza proporcję przewozów — lecz o 250.
A'by jednak osiągnąć ten wynik, trzeba będzie tworzyć
maszyny i tworzyć, co gorsza, ludzi; a to sprowadza
zagadnienie nieustannie do tego samego punktu. I tak
sprzeczność rodzi sprzeczność; już nie tylko za sprawą
maszyn braknie pracy człowiekowi, ale również wsku-
tek ich niedostatecznej liczebności i niewystarczające-
go spożycia brak ludzi maszynom; i tym sposobem, do-
póki nie ustali się równowaga, zarazem braknie pracy
i rąk, a także produktów i rynków zbytu. Przy tym
to, co powiedzieliśmy o kolei żelaznej, odnosi się
w równej mierze do wszystkich gałęzi przemysłu; mi-
mo że człowiek i maszyna nieustannie są za sobą w po-
goni, to jednak człowiek nie może znaleźć spokoju,
maszyna zaś ciągle jest nienasycona.
Jakiekolwiek więc postępy uczyniłaby technika,
choćby wynaleziono maszyny stokroć nawet wspanial-
sze niż przędzarka „Jenny", warsztat pończoszniczy czy
prasa cylindryczna, choćby odkryto siły stokroć po-
tężniejsze niż para wodna — nawet wówczas nie zdo-
łano by uwolnić ludzkości, zapewnić jej wytchnienia
i sprawić, by produkcja wszelkich dóbr stała się dar-
mowa; przeciwnie, pociągnęłoby to za sobą jedynie
pomnożenie pracy, wzrost ludności, uczyniłoby pod-
daństwo jeszcze cięższym, a utrzymanie droższym
i pogłębiłoby przepaść dzielącą klasę, która rozkazuje
i używa, od klasy, która słucha i cierpi.
Przypuśćmy teraz, że wszystkie te trudności zostały
przezwyciężone; przypuśćmy, że ilość robotników, któ-
rych pozbawiła pracy kolej, jest wystarczająca dla po-
krycia zwiększonego zapotrzebowania na siłę roboczą
w związku z koniecznością „żywienia" parowozu, że
pracownikom tym wynagrodzono w pełni poniesione
straty i nikt nie został poszkodowany; wprost prze-
ciwnie, dobrobyt każdego z nich wzrósł o część zysku
osiągniętego z przewozów koleją. Cóż więc, spytacie,
stoi na przeszkodzie temu, by rzeczy potoczyły się
Właśnie tak prawidłowo i z taką dokładnością? I cóż
może być łatwiejszego dla rozumnego rządu niż prze-
prowadzenie takich właśnie przesunięć w przemyśle?
Posunąłem moją hipotezę tak daleko, jak to tylko
było możliwe, by ukazać z jednej strony cel, do któ-
rego dąży ludzkość, z drugiej zaś trudności, jakie musi
przezwyciężyć, by go dopiąć. Z pewnością porządek
opatrznościowy polega na tym, by postęp w odniesie-
niu do maszyn dokonywał się tak, jak to powiedziałem;
jeśli jednak społeczeństwo napotyka na swej drodze
przeszkody i błądzi między Scyllą a Charybdą, to dzie-
je się tak właśnie dlatego, że brak mu zupełnie or-
ganizacji. Doszliśmy zaledwie do drugiej fazy rozwoju,
a już spotkaliśmy na naszej drodze dwie przepaście,
jak się wydaje, nie do przebycia: podział pracy i ma-
szyny. Co zrobić, by inteligentny robotnik, wykonując
stale pewną pracę cząstkową, nie popadł w otępienie,
a jeśli inteligencja jego już się stępiła, jak sprawić, by
powrócił do życia umysłowego? Co zrobić, po drugie,
by między robotnikami, wśród których praca, płaca,
inteligencja i wolność, to znaczy egoizm, wprowadza
głęboki rozłam, narodziła się solidarność interesów, bez
której każdy krok postępu przemysłowego oznacza ka-
tastrofę? Wreszcie, jak pogodzić to, co w wyniku do-
konanego postępu stało się nie do pogodzenia? Odwo-
ływanie się do wspólnoty i do braterstwa byłoby
uprzedzaniem faktów: nie ma nic wspólnego i nie
może być braterstwa między łudźmy takimi, jakimi
uczynił ich podział pracy i obsługa maszyn. Nie tu,
przynajmniej obecnie, należy szukać rozwiązania.
A więc, powiecie, skoro zło leży bardziej w umys-
łach niż w systemie, wróćmy do nauczania, pracujmy
nad wykształceniem ludu.
Ale do tego, żeby oświata była pożyteczna, a nawet
żeby w ogóle była możliwa, trzeba przede wszystkim,
by uczeń był wolny, podobnie jak rola, którą przed
zasiewem orze się pługiem i oczyszcza z cierni i perzu.
Poza tym, najlepszym systemem nauczania, nawet
w odniesieniu do filozofii i moralności, byłby system
kształcenia zawodowego; ale jak znowu pogodzić ten
system z rozczłonkowaniem pracy i obsługą maszyn?
W jaki sposób człowiek, który wskutek swej pracy stał
się niewolnikiem, to znaczy sprzętem, przedmiotem,
ma stać się ponownie dzięki tej samej pracy lub wy-
konując to samo zajęcie — osobą? Jak można nie do-
strzegać, że pojęcia te są sprzeczne i że gdyby nawet
proletariusz mógł osiągnąć pewien stopień inteligen-
cji, co jest niepodobieństwem, to posłużyłby się nią
przede wszystkim dla dokonania przewrotu w społe-
czeństwie i przeprowadzenia zmiany wszystkich sto-
sunków społecznych i przemysłowych? To, co mówię,
nie jest przesadą. Klasa robotnicza w Paryżu i wiel-
kich miastach jest dziś o wiele silniejsza ideologicznie
niż przed dwudziestu pięciu laty; niech mi ktoś udo-
wodni, że nie jest ona zdecydowanie i czynnie rewo-
lucyjna. A będzie stawać się coraz bardziej rewolu-
cyjna w miarę przyswajania sdbie idei sprawiedliwości
i porządku, zwłaszcza w miarę lepszego pojmowania
mechanizmu własności.
Pozwolę sobie raz jeszcze wrócić do etymologii; wy-
daje mi się, iż język jasno wyraził moralne położenie
robotnika, pozbawionego — że tak powiem —
osobowości przez przemysł. W łacinie idea niewolnictwa
mieściła w sobie pojęcie podporządkowania człowieka
rzeczom; a kiedy później prawo feudalne uznało pod-
danego za przywiązanego do ziemi, oddało przez to
określenie dosłowne znaczenie wyrazu servus *.
Spontaniczny rozum — wyrocznia samego przezna-
czenia, skazała więc robotnika na poddaństwo, zanim
jeszcze nauka stwierdziła jego niegodność. Na cóż się
zatem zdadzą wysiłki filantropii w stosunku do istot,
które odepchnęła Opatrzność?
Praca jest kształceniem naszej wolności. Starożytni
mieli głębokie wyczucie tej prawdy, skoro wprowadzili
rozróżnienie między sztukami wyzwolonymi a sztuka-
mi służebnymi. Albowiem jaka profesja — takie poję-
cia; jakie pojęcia — takie obyczaje. W stanie niewol-
niczym wszystko nabiera cech upodlenia: zwyczaje,
upodobania, skłonności, uczucia, przyjemności; niewol-
nictwo niesie ze sobą ogólne zniszczenie. Zajmować
się kształceniem klas biednych! Ależ to wzbudziłoby
w tych zwyrodniałych duszach najokrutniejszą sprzecz-
ność: narzucać im pojęcia, które praca uczyniła dla
nich czymś nie do zniesienia, uczucia nie do pogodze-
nia z ich niskim stanem, przyjemności, których nie by-
liby w stanie odczuć. Gdyby podobny projekt mógł
być wprowadzony w życie, zamiast zrobić z robotnika
człowieka — uczyniłby zeń demona. Przyjrzyjcież się
fizjonomiom osobników zaludniających więzienia i ga-
lery, a zobaczycie, że większość z nich to ludzie, któ-
rzy okazali się zbyt słabi wobec objawionego im pięk-
na, elegancji, dobrobytu, honoru i wiedzy, tzn. tego
wszystkiego, co składa się na godność człowieka; ob-
jawienie to zdemoralizowało ich, zabiło.
„Należałoby przynajmniej ustalić płace — powiadają
mniej odważni •— ustanowić we wszystkich gałęziach
przemysłu taryfy płac, które przyjęliby zarówno pra-
codawcy, jak i pracownicy".
Tę zbawczą hipotezę wysuwa Fix, po czym zwycięs-
ko odpowiada:
„Taryfy takie wprowadzono w Anglii i gdzie indziej;
wiadomo, ile są one warte: wszędzie natychmiast po
przyjęciu zostały pogwałcone i przez pracodawców,
i przez robotników".
Przyczyny pogwałcenia taryf płac łatwo jest uchwycić: są
nimi maszyny, są nimi metody postępowania
przemysłowców i ich nieustanne kombinacje. W danej
chwili przyjęta została pewna taryfa płac: lecz oto
zjawia się nagle nowy wynalazek, który umożliwia
swemu autorowi obniżenie ceny towaru. Co uczynią
inni przedsiębiorcy? Przestaną wytwarzać i zwolnią
robotników albo też zaproponują im obniżkę płac. Jest
to dla nich jedyne wyjście, dopóki oni z kolei nie znaj-
dą sposobu, dzięki któremu bez obniżki płac będą mogli
produkować taniej niż ich konkurenci, co jednak po-
ciągnie za sobą redukcję robotników.
Leon Faucher zdaje się skłaniać ku systemowi od-
szkodowań. Mówi on:
„Pojmujemy, że państwo, dając wyraz ogólnemu ży-
czeniu, może z pewnych względów zarządzić zaprzesta-
nie produkcji w jakiejś gałęzi przemysłu". — Mniema-
my, iż państwo zawsze może wydać takie zarządzenie,
ale pod warunkiem, że zapewni każdemu swobodę
wytwarzania, że bronić będzie tej swobody i ochraniać
ją przed wszelkimi zakusami. — „Jest to jednak osta-
teczność, doświadczenie z reguły niebezpieczne, któ-
remu powinny towarzyszyć wszelkie środki, jakie tylko
można przedsięwziąć, mające oszczędzać ludzi. Państwo
nie ma prawa odbierać pewnej klasie obywateli pracy,
z której żyją, dopóki nie zapewni im innych środków
utrzymania lub też nie zdobędzie pewności, że znajdą
oni w innej gałęzi przemysłu zastosowanie dla swej
inteligencji i swych rąk. W krajach cywilizowanych
jest zasadą, że rząd, nawet mając na celu użyteczność
publiczną, nie może zawładnąć własnością prywatną,
jeśli uprzednio nie powetuje Właścicielowi straty za
pomocą sprawiedliwego odszkodowania. Otóż praca wy-
daje się nam własnością równie prawowitą, równie
świętą jak pole lub dom, i nie rozumiemy, jak można
odbierać ją bez żadnego odszkodowania...
„O ile uważamy za nierealne te doktryny, które
przedstawiają rząd jako powszechnego dostawcę pracy
w społeczeństwie, o tyle wydaje nam się rzeczą słusz-
ną i konieczną, by wszelkie przesunięcia w pracy, do-
konywane w imię użyteczności publicznej, przeprowa-
dzane były jedynie przy zapewnieniu kompensaty lub
przejścia do innej pracy i żeby ani jednostek, ani klas
nie składano w ofierze racji stanu. W dobrze zorgani-
zowanych państwach Władza znajduje zawsze czas
i pieniądze na (to, by Ulżyć cierpieniom części społe-
czeństwa. Właśnie dlatego, że przemysł nie pochodzi
od rządu, że rodzi się i rozwija pod wpływem swobod-
nej i indywidualnej inicjatywy obywateli, rząd, jeśli
zakłóca jego bieg, winien mu dać jakieś zadośćuczy-
nienie lub odszkodowanie".
Oto złote słowa! Leon Faucher domaga się, cokolwiek
by sam o tym sądził, organizacji pracy. Sprawić, by
wszelkie przesunięcia w pracy przeprowadzane były
jedynie przy zapewnieniu kompensaty lub przejścia
do innej pracy i żeby ani jednostek, ani klas nie skła-
dano nigdy w ofierze racji stanu, czyli postępu prze-
mysłowego i wolności przedsiębiorstw — najwyższemu
prawu państwa; a to znaczy bez wątpienia tyle, co
stworzyć instytucję dostawcy pracy i stróża pracy
w społeczeństwie w sposób, który określiłaby przy-
szłość. Ponieważ zaś, jak już kilkakrotnie powtarza-
liśmy, postęp przemysłowy, a co za tym idzie — de-
klasacja i reklasacja odbywają się w społeczeństwie
nieprzerwanie, chodzi więc nie o znalezienie szczegól-
nej drogi dla wprowadzenia każdej innowacji, lecz
o określenie zasady, organicznego prawa przemian,
które by stosowało się do wszystkich przypadków
i wywoływało samo przez się zamierzony skutek. Czy
Leon Faucher jest w stanie sformułować to prawo
i pogodzić ze sobą opisane przez nas różnorodne
sprzeczności? Nie, ponieważ pozostaje z upodobaniem
przy idei odszkodowania. Władza — powiada on —
w dobrze zorganizowanych państwach znajduje zawsze
czas i pieniądze na to, by ulżyć cierpieniom części
społeczeństwa. Przykro mi to mówić ze względu na
szlachetność intencji Fauchera, ale wydaje mi się to
całkowicie niewykonalne.
Władza ma tyle tylko czasu i pieniędzy, ile ich za-
biera podatnikom. Posłużenie się podatkiem dla zapew-
nienia odszkodowania zdeklasowanym przemysłowcom
byłoby wyrokiem śmierci na nowe wynalazki, byłoby
komunizmem opartym na bagnetach, nie rozwiązałoby
jednak trudności. Nie trzeba chyba -mówić nic więcej
o odszkodowaniu dawanym przez państwo. Zastosowa-
nie odszkodowania zgodnie z projektem Fauchera do-
prowadziłoby albo do despotyzmu przemysłowego, cze-
goś na kształt rządów Muhammada-Ali 67, albo też wy-
rodziłoby się w opodatkowanie biedaków, to znaczy
w czczą obłudę. Dla dobra ludzkości lepiej będzie nie
przyznawać odszkodowań i pozwolić pracy, aby się
sama przez się ukonstytuowała.
Są tacy, którzy mówią: Niech rząd przeniesie usu-
niętych z pracy robotników do miejsc, gdzie nie istnie-
je przemysł prywatny, dokąd nie sięgają przedsiębior-
stwa indywidualne. Musimy zalesić góry, uprawić pięć
lub sześć milionów hektarów nieużytków, przekopać
kanały, wreszcie przedsięwziąć tysiące pilnych robót
użytecznych dla ogółu.
„Czytelnicy zechcą nam darować — odpowiada Fix —
lecz i tu musimy uciec się do użycia kapitału.
Obszary te, z wyjątkiem pewnych gruntów gminnych,
leżą odłogiem, ponieważ wykorzystanie ich nie dałoby
żadnego czystego zysku, a najprawdopodobniej nie
przyniosłoby nawet zwrotu kosztów uprawy. Tereny
te Znajdują się w posiadaniu właścicieli, którzy roz-
porządzają lub nie rozporządzają kapitałem koniecznym
do ich uprawy. W pierwszym przypadku właściciel,
gdyby uprawiał te ziemie, musiałby z wszelkim praw-
dopodobieństwem zadowolić się znikomym zyskiem
i, być może, wyrzec się nawet tego, co zwie się rentą
gruntową; uznał jednak, że podejmując uprawę, stra-
ciłby nawet swój kapitał zakładowy, dalsze zaś jego
obliczenia wykazały, że sprzedaż produktów nie pokry-
łaby kosztów uprawy... Po dokładnym rozważeniu
wszystkiego pozostawia więc tę ziemię odłogiem, po-
nieważ włożony w nią kapitał nie tylko nie przyniósł-
by żadnych zysków, ale przepadłby. Gdyby rzeczy miały
się inaczej, wszystkie te ziemie zaczęto by natychmiast
uprawiać; oszczędności, które dziś przeznacza się na co
innego, niezawodnie włożono by w pewnej mierze
w uprawę roli; kapitały bowiem nie mają upodobań,
dają natomiast procenty i szukają zawsze zastosowa-
nia zarazem najbardziej pewnego i najbardziej zys-
kownego".
Rozumowanie to, bardzo dobrze umotywowane, spro-
wadza się do tego, że nie nadszedł jeszcze dla Francji
czas na uprawę nieużytków, podobnie jak dla Kafrów
i Hotentotów nie nadszedł jeszcze czas na kolej żelaz-
ną. Społeczeństwo bowiem, jak już powiedzieliśmy
w rozdziale drugim, przystępuje najpierw do eksplo-
atacji tego, czego użytkowanie jest najłatwiejsze, naj-
pewniejsze, najbardziej konieczne i najmniej kosztowne;
dopiero później stopniowo czyni użytek z przed-
miotów stosunkowo mniej dających. Rodzaj ludzki nie
zajmował się nigdy niczym innym; od czasu, gdy mę-
czy się na powierzchni ziemi, zawsze nurtuje go ta
sama troska: zapewnić sobie środki utrzymania, szu-
kając jednocześnie nowych dróg. Aby uprawa ugorów,
o której mowa, nie stała się rujnującą spekulacją
i przyczyną nędzy, aby, innymi słowy, stała się możli-
wa, trzeba pomnożyć jeszcze nasze kapitały i nasze
maszyny, odkryć nowe sposoby wytwarzania, lepiej
podzielić pracę. Jednak zwracanie się do rządu o pod-
jęcie takiej inicjatywy byłoby postępowaniem na wzór
wieśniaków, którzy widząc nadciągającą burzę zaczy-
nają modlić się do Boga i wzywać świętych. Dziś na-
leży powtarzać na każdym kroku, że rządy są przed-
stawicielami 'bóstwa, powiedziałbym nawet — wyko-
nawcami zemsty niebios, i nie mogą nic dla nas
uczynić. Czy, na przykład, rząd angielski potrafi dać
pracę tym nieszczęśliwym, którzy szukają schronienia
w workhouses? A gdyby nawet potrafił, czy miałby
odwagę to zrobić? Pomagaj sam sobie, a Bóg ci pomo-
że! Ten akt nieufności ludu wobec bóstwa mówi nam
również, czego możemy oczekiwać od władzy: ni-
czego!
Doszedłszy do drugiej stacji naszej drogi krzyżowej,
zamiast oddać się jałowej kontemplacji, zwróćmy bacz-
niejszą uwagę na naukę, jakiej udziela nam przezna-
czenie. Rękojmią naszej wolności są postępy naszych
mąk.

Rozdział czternasty

STRESZCZENIE I WNIOSKI

Aby wyrazić doniosłość odkryć Newtona, powiedzia-


no o nim, że odsłonił otchłań ludzkiej niewiedzy.
Nie ma tu bynajmniej Newtona i nikt nie może
rościć sobie pretensji do takiego miejsca w nauce eko-
nomii, jakie w nauce o wszechświecie potomność przy-
znaje temu wielkiemu człowiekowi. Śmiem jednak
twierdzić, że jest tu więcej zagadek, niż ich rozwiązał
Newton. Otchłań niebios nie dorównuje głębi naszej
inteligencji, w łonie której poruszają się wspaniałe
systemy. Można by powiedzieć, że jest to kraina nowa
i nieznana, która istnieje poza przestrzenią i czasem,
podobnie jak królestwo niebieskie i siedziba piekieł,
i w której oko nasze zatapia się z niemym podziwem
jak w przepaści bez dna.

Nan secus ac si qua penitus vi terra dehiscens


Infernas reseret sedes et regna racludat
Pallida, Dis invisa, superąue immane barathrum
Cernatur, trepidentąue immisso lumine Manes.
(Virgilius Aeneis, lib. VIII)

Tłoczą się tu, zderzają, ważą odwieczne siły; opa-


dają zasłony z tajemnic Opatrzności, a tajniki przezna-
czenia ukazują się w całej swej nagości. To, co niewi-
doczne, staje się widome, niedotykalne — staje się ma-
terialne; myśl staje się rzeczywistością, rzeczywistością
tysiąckroć cudowniejszą i wspanialszą niż najbardziej
fantastyczne utopie. Dotychczas nie znaleźliśmy jesz-
cze prostej formuły wyrażającej jedność tego olbrzy-
miego mechanizmu; wymyka się nam synteza tych
gigantycznych trybów, które urabiają dobrobyt i nędzę
pokoleń i kształtują nowy akt stworzenia. Wiemy
już jednak, że nie istnieją w przyrodzie pierwowzory
tego, co dzieje się w ekonomii społecznej; musimy
nieustannie znajdować specjalne nazwy dla faktów,
które trudno przyrównać do innych, i tworzyć nowy
język. Jest to świat transcendentny, którego zasady
przerastają geometrię i algebrę, którego moce nie wy-
wodzą się z przyciągania ani z żadnej siły fizycznej,
ale który posługuje się geometrią i algebrą jako po-
mocniczymi narzędziami i używa jako materiału potęg
samej przyrody; wreszcie, świat wolny ód kategorii
czasu, przestrzeni, powstawania, życia i śmierci, gdzie
wszystko wydaje się zarazem wieczne i przemijające,
jednoczesne i kolejne, ograniczone i nieograniczone,
ważkie i nieważkie... Cóż mam jeszcze powiedzieć?
Jest to sam akt tworzenia schwytany niejako na go-
rącym uczynku!
I świat ten, który przedstawia się nam jak bajka,
który obala nasze zwykłe sądy i nieustannie zadaje
kłam naszemu rozumowi, ten świat, który nas otacza,
przenika, niepokoi, a który oglądać możemy jedynie
oczyma duszy i dotykać tylko w jego objawach, ten
dziwny świat — to społeczeństwo, to my!
Któż widział monopol i konkurencję w inny sposób
niż poprzez ich skutki, to znaczy ich objawy? Któż
dotykał kredytu i własności? Cóż to jest siła zbiorowa,
podział pracy i wartość? A jednak czyż istnieje coś od
nich silniejszego, pewniejszego, bardziej zrozumiałego
i bardziej rzeczywistego? Spójrzcie z oddali na wóz
ciągnięty po bitej drodze przez osiem koni, którymi
powozi człowiek w roboczej bluzie: jest to tylko ma-
terialna masa, poruszana na czterech kołach przez siłę
zwierzęcą. Pozornie więc widzicie jedynie pewne
zjawisko mechaniczne, zdeterminowane przez pewne zja-
wisko fizjologiczne, poza którym nie dostrzegacie już
nic. Zbliżcie się jednak, spytajcie tego człowieka, co
robi, czego chce, dokąd zmierza; w jakiej myśli i z ja-
kiego tytułu jedzie tym wozem. Natychmiast pokaże
wam list przewozowy, swoją władzę, swoją opatrzność,
gdy on sam jest opatrznością swojego zaprzęgu. W liś-
cie tym przeczytacie, że jest on wozakiem, że jako taki
dokonuje przewozu pewnej ilości towarów za taką
a taką zapłatą, zależną od ciężaru i odległości; że musi
odbyć podróż taką a taką drogą i w takim a takim
czasie pod karą potrącenia pewnej sumy z należnego
mu wynagrodzenia; że przewóz ten nakłada na niego
odpowiedzialność za zguby i straty spowodowane in-
nymi przyczynami niż siła wyższa i wady właściwe
przedmiotów; że cena przewozu obejmuje lub nie obej-
muje ubezpieczenia od nieprzewidzianych wypadków,
i tysiąc innych szczegółów, które są szkopułem prawa
i udręczeniem prawoznawców. Człowiek ten, jak mó-
wię, objawi wam na kawałku papieru wielkości dłoni
nieskończony porządek, niepojętą mieszaninę doświad-
czenia i czystego rozumu, której cały geniusz człowie-
ka, wsparty doświadczeniem w sprawach wszechświa-
ta, nie byłby zdolny odkryć, gdyby człowiek nie był
przeszedł z bytowania indywidualnego do życia zbio-
rowego.
W rzeczy samej, gdzież są byty odpowiadające poję-
ciu pracy, wartości, wymiany, obiegu, konsumpcji,
odpowiedzialności, własności, solidarności, stowarzysze-
nia itd.? Kto dostarczył ich pierwowzorów? Cóż to' za
świat na wpół materialny, na wpół wyrozumowany,
będący w połowie koniecznością, w połowie fikcją?
Czymże jest ta siła, zwana pracą, która unosi nas z so bą z
tym większą pewnością, im bardziej czujemy się
od niej zależni? Czymże jest to życie zbiorowe, przy-
czyna naszych radości i naszych mąk, które spala nas
niegasnącym płomieniem? Dopóki żyjemy, jesteśmy
wszyscy, choć tego nie dostrzegamy, odpowiednio do
naszych zdolności i naszej specjalności, myślącymi
sprężynami, myślącymi kółkami, myślącymi trybami,
myślącymi ciężarkami itd. olbrzymiej maszyny, która
również myśli i która porusza się samoczynnie. Pod-
stawą nauki, jak powiedzieliśmy, jest zgodność myśli
i doświadczenia, lecz nauka nie tworzy ani jednego,
ani drugiego. A oto tu, przeciwnie: stajemy w obliczu
nauki, w której nic nie jest nam dane a priori, ani za
pośrednictwem rozumu, ani za pośrednictwem doświad-
czenia; nauki, w której ludzkość czerpie wszystko
z siebie samej, noumeny i fenomeny, uniwersalia i ka-
tegorie, fakty i idee; wreszcie nauki, która zamiast
polegać po prostu jak wszystkie inne nauki na rozu-
mowym opisie rzeczywistości, sama tworzy rzeczywi-
stość i rozum!
Tak więc twórcą rozumu ekonomicznego jest czło-
wiek; twórcą materii ekonomicznej jest człowiek; ar-
chitektem systemu ekonomicznego jest także człowiek.
Rozum i doświadczenie społeczne to dzieło ludz-
kości; a potem ludzkość przystępuje do wznoszenia
nauki o społeczeństwie w ten sam sposób, w jaki zbu-
dowała nauki przyrodnicze; godzi ze sobą rozum i do-
świadczenie, które sama sobie dała, i oto staje w obli-
czu najbardziej niepojętego cudu: chociaż wszystko
w niej wywodzi się z utopii, tak zasady, jak i czyny,
to jednak poznać siebie samą może tylko wtedy, gdy
wszelką utopię odrzuci.
Socjalizm słusznie unosi się przeciw ekonomii
politycznej i mówi jej: Jesteś tylko rutyną i sama siebie
nie rozumiesz. Ekonomia polityczna zaś słusznie powia-
da socjalizmowi: Jesteś tylko utopią, nierzeczywistą
i nieosiągalną. Ani jedno, ani drugie jednak — socjalizm
przecząc doświadczeniu ludzkości, a ekonomia politycz-
na negując jej rozum — nie spełnia podstawowych wa-
runków humanistycznej prawdy 68.
Nauka o społeczeństwie zasadza się na zgodności
rozumu społecznego i praktyki społecznej. Otóż naszej
epoce dane będzie podziwiać tę naukę, której nikłe
tylko przebłyski dostrzegli nasi mistrzowie, w całej
jej świetności i wzniosłej harmonii!...
Cóż jednak czynię, nieszczęsny! Nie pora rozniecać
nadzieje w chwili, gdy szarlataneria i przesądy dzielą
świat między siebie! Nie niedowiarstwo zwalczać mu-
simy, ale pychę. Zacznijmy więc od stwierdzenia, że
nauka o społeczeństwie nie jest bynajmniej ukształto-
wana i że pozostaje jeszcze w stadium niejasnych prze-
czuć.
„Malthus — powiada świetny jego biograf Charles
Comte — był głęboko przekonany, że pewne zasady
ekonomii politycznej są prawdziwe o tyle tylko, o ile
zawierają się w określonych granicach; głównych trud-
ności nauki dopatrywał się w częstym połączeniu zło-
żonych przyczyn, we wzajemnym działaniu i oddzia-
ływaniu na siebie skutków i przyczyn i w konieczności
czynienia od znacznej liczby ważnych twierdzeń wy-
jątków lub wyznaczania im granic".
Oto co sądził Malthus o ekonomii politycznej; praca,
którą obecnie publikujemy, jest jedynie demonstracją
tej jego myśli. Do powyższego świadectwa dorzucimy
inne jeszcze, nie mniej odeń wiarygodne. Na jednym
z ostatnich posiedzeń Akademii Nauk Moralnych
Dunoyer, człowiek prawdziwie niezależny, który nie po-
zwala zaślepić się ani stronniczności, ani pogardzie dla
nieoświeconych przeciwników, uczynił podobne wy-
znanie z równą jak Malthus prostotą i powagą.
„Wydaje się, iż ekonomia polityczna, mimo że po-
siada szereg pewnych zasad i opiera się na znacznej
liczbie ścisłych faktów i prawidłowo wyprowadzonych
wniosków, nie jest jeszcze bynajmniej całkowicie
ukształtowaną nauką. Nie istnieje pełne porozumienie
co do zakresu, jaki powinny ogarniać jej badania, ani
co do podstawowego przedmiotu tych badań. Nie uzna-
je się całokształtu prac, nie ma tu zgodności co do
ścisłego znaczenia, jakie powinno się nadawać więk-
szości słów składających się na słownictwo ekonomicz-
ne. Ekonomia obfituje w prawdy szczegółowe, w ca-
łości jednak pozostawia nieskończenie wiele do życze-
nia, i wydaje się, że jako nauka nie jest jeszcze bynaj-
mniej ukonstytuowana".
Rossi posuwa się dalej niż Dunoyer; swemu sądowi
nadaje on formę nagany skierowanej do współczesnych
przedstawicieli nauki:
„Wydaje się — woła — że nauka ekonomii ponie-
chała dziś wszelkiej metodycznej myśli; a przecież nie
ma nauki bez metody" (Sprawozdanie Rossiego z kur-
su Whateleya).
Blanąui, Wołowski69, Chevalier, wszyscy, którzy
rzucili choć trochę wnikliwsze spojrzenie na,ekonomię
społeczną, mówią to samo. Pisarz zaś, który najtrafniej
ocenił wartość nowoczesnych utopii, Pierre Leroux,
pisze na każdej stronie „Revue Sociale": „Szukajmy
rozwiązania problemu proletariatu; szukajmy go nie-
ustannie, dopóki go nie znajdziemy. Oto całe zadanie
naszej epoki!..." Otóż problem proletariatu to
ukonstytuowanie się nauki o społeczeństwie.
Opanowaniem
całej nauki ekonomii chełpią się już tylko krótko-
wzroczni ekonomiści i fanatyczni socjaliści, dla których
cała nauka streszcza się w jednej formule: laissez faire,
laissez passer, lub też: każdemu według jego potrzeb
w granicach środków społecznych.
Skąd pochodzi opóźnienie prawdy społecznej, które
jest powodem rozczarowania ekonomistów i daje kre-
dyt wyzyskującym sytuację rzekomym reformatorom?
Przyczynę tego upatrujemy w datującym się już od
bardzo dawna rozdziale filozofii i ekonomii politycznej.
Filozofia, to znaczy metafizyka lub — jeśli kto wo-
li — logika, jest algebrą społeczeństwa; ekonomia po-
lityczna jest urzeczywistnieniem tej algebry. Nie do-
strzegli tego ani J. B. Say, ani Bentham, ani żaden
z tych ekonomistów i utylitarystów, którzy dokonali
rozłamu w moralności i niemal jednocześnie wystąpili
przeciw polityce i filozofii. A jednak czyż może być
pewniejszy sprawdzian filozofii — teorii rozumu, niż
praca, to znaczy praktyka rozumu? I odwrotnie, czyż
istnieje bardziej niezawodny sprawdzian nauki ekono-
mii niż formuły filozoficzne? Niedaleka jest już chwi-
la — w tym pokładam największą moją nadzieję —
kiedy mistrzowie nauk moralnych i politycznych znaj-
dą się w warsztatach i kantorach na podobieństwo
naszych najzdolniejszych budowniczych, którzy swoje
wykształcenie zdobyli przez długie i żmudne termino-
wanie...
Pod jakim jednak warunkiem może istnieć nauka?
Pod warunkiem, że ustali swoje pole obserwacji
i swoje granice, określi swój przedmiot i ustali meto-
dę. W tym względzie ekonomista wypowiada się tak
samo jak filozof; słowa Dunoyera, które przed chwilą
przytoczyłem, wydają się dosłownie wzięte z przedmo-
wy Jouffroya do tłumaczenia Reida 70.
Polem obserwacji filozofii jest nasze ja; polem obser-
wacji nauki ekonomii jest społeczeństwo, a więc rów-
nież ja. Jeśli chcecie poznać człowieka, badajcie spo-
łeczeństwo; jeśli chcecie poznać społeczeństwo, badaj-
cie człowieka. Człowiek i społeczeństwo są dla siebie
wzajemnie podmiotem i przedmiotem; równoległość,
równoznaczność obu nauk jest zupełna.
Cóż to jest jednak to ja zbiorowe i jednostkowe?
Czymże jest to póle obserwacji, w którym zachodzą
tak niezwykłe zjawiska? Aby je odkryć, przyjrzyjmy
się jego odpowiednikom.
Wszystko, co myślimy, zdaje się istnieć, następować
po sobie lub układać się w trzech transcendentnych
wymiarach, poza którymi nie wyobrażamy sobie
ani nie pojmujemy absolutnie nic; są to przestrzeń,
czas i inteligencja.
Podobnie jak wszelki przedmiot materialny z ko-
nieczności pojmujemy przestrzennie, podobnie jak nam
się wydaje, że zjawiska powiązane ze sobą stosunkiem
przyczynowości następują po sobie w czasie, tak też
naszym pojęciom czysto abstrakcyjnym przypisujemy
odrębne siedlisko, które nazywamy intelektem lub
inteligencją.
Inteligencja, podobnie jak przestrzeń i wieczność,
jest nieskończona. Obracają się w niej całe światy,
niezliczone organizmy o złożonych prawach, o różno-
rodnych i nie przewidzianych skutkach, dorównujące
swą wspaniałością i harmonią światom rozrzuconym
przez stwórcę w przestrzeni, organizmom, które zapa-
lają się i gasną w czasie. Polityka i ekonomia politycz-
na, prawoznawstwo, filozofia, teologia, poezja, język,
obyczaje, literatura, sztuki piękne — pole obserwacji
naszego ja jest bardziej rozległe, płodniejsze i bogat-
sze niż dwoiste pole obserwacji przyrody: przestrzeń
i czas.
Nasze ja, podobnie jak czas i przestrzeń, jest więc
nieskończone. Człowiek i to, co jest tworem człowie-
ka, stanowi wraz z bytami rzuconymi w przestrzeń
i zjawiskami następującymi po sobie w czasie potrójne
objawienie Boga. Te trzy nieskończoności, nieograniczo-
ne przejawy nieskończoności, których niepodobna roz-
dzielić ani sprowadzić do prostszej postaci, przenikają
się i wspierają nawzajem: przestrzeń lub rozciągłość
jest nie do pojęcia bez ruchu, który implikuje ideę
siły, to znaczy czegoś spontanicznego, ja.
Idee rzeczy, które przedstawiają się nam przestrzen-
nie, przybierają w naszej wyobraźni postać obrazów;
idee, których przedmioty umieszczamy w czasie, kształ-
tują się w dzieje; wreszcie, idee lub stosunki, które nie
mieszczą się ani w kategoriach czasu, ani w katego-
riach przestrzeni, a które należą do intelektu, układa-
ją się w systemy.
Obraz, historia, system są więc trzema analogiczny-
mi lub raczej homologicznymi sposobami wyrażenia
faktu, że pewna liczba pojęć przedstawia się naszemu
umysłowi jako symetryczna i doskonała całość. Dlate-
go też wyrażenia te można w pewnych wypadkach
brać jedne za drugie, tak jak to uczyniliśmy na wstępie
tej pracy, przedstawiając ją jako historię ekonomii
politycznej sporządzoną nie wedle dat odkryć, lecz
wedle porządku teorii.
Posiadamy więc — i nie możemy nie posiadać •—
pojęcie tego, co mieści w sobie przedmioty czystej
myśli, lub, jak mówi Kant, noumeny, podobnie jak
posiadamy pojęcie tego, co obejmuje rzeczy postrze-
galne — fenomeny.
Jednak przestrzeń i czas nie są niczym rzeczywi-
stym: są to dwie formy odciśnięte w naszym ja przez
postrzeganie zmysłowe.
Podobnie niczym rzeczywistym nie jest inteligencja:
jest to forma, którą ja samo sobie narzuca przez ana-
logię w związku z ideami, jakie podsuwa mu doświad-
czenie.
Co do kolejności, w jakiej nabywamy idee, intuicje
lub obrazy, to wydaje się nam, że zaczynamy od tych,
których pierwowzory lub rzeczywiste odpowiedniki
zawierają się w przestrzeni; następnie chwytamy, by
się tak wyrazić, w locie idee, które unosi ze sobą czas,
a na koniec odkrywamy nagle za pomocą apercepcji
idee lub pojęcia, które nie mają wzorów zewnętrznych
i które ukazują się nam w tym urojonym wymiarze,
zwanym przez nas inteligencją. Taka jest droga nasze-
go poznania: wychodzimy od postrzegania, aby następ-
nie wznieść się do abstrakcji; drabina naszego rozumu
opiera się na ziemi, przebija niebo i gubi się w otchła-
niach ducha.
Odwróćmy teraz ten porządek i wyobraźmy sobie
akt stworzenia jako upadek idei ze sfery najwyższej,
inteligencji, do sfer niższych, czasu i przestrzeni; upa-
dek, podczas którego idee pierwotnie czyste oblekły
ciało, czyli substratum, które ma je urzeczywistniać
i wyrażać. Z tego punktu widzenia wszystkie rzeczy
stworzone, zjawiska przyrody i przejawy ludzkości,
ukażą się nam jako rzut niematerialnego i niezmien-
nego umysłu na płaszczyznę bądź to nieruchomą i po-
ziomą — przestrzeń, bądź to pochyłą i ruchomą —
czas.
Stąd pochodzi to, że w umyśle idee są równe sobie,
współczesne i współrzędne, w społeczeństwie natomiast
i w przyrodzie zdają się bezładnie rozrzucone, rozpro-
szone, Zlokalizowane, podrzędne i kolejne względem
siebie, i układają się w obrazy i dzieje niczym nie
przypominające pierwotnego rysunku; cała zaś wiedza
ludzka polega na odnajdywaniu w tych koncepcjach
abstrakcyjnego systemu myśli wiecznej. Właśnie za po-
mocą tego rodzaju rekonstrukcji przyrodnicy odkryli
systemy bytów organicznych i nieorganicznych; my
zaś, posługując się tym samym sposobem, uczyniliśmy
próbę odtworzenia ciągu faz ekonomii społecznej, któ-
re w społeczeństwie ukazują się nam jako odosobnione,
bezładne, anarchiczne. Temat, który podjęliśmy, jest
prawdziwą historią naturalną pracy, odtworzoną we-
dług fragmentów zebranych przez ekonomistów; sys-
tem zaś, który wyłonił się z naszej analizy, jest praw-
dziwy z tego samego tytułu co systematyka roślin
opracowana przez Linneusza i de Jussieu'go czy sys-
tematyka zwierząt Cuviera.
Ludzkie ja, przejawiające się poprzez pracę — oto
póle badań ekonomii politycznej, będącej konkretną
formą filozofii. Identyczność tych dwóch nauk lub mó-
wiąc właściwiej — tych dwóch sceptycyzmów ujawni-
ła się w toku niniejszego dzieła. Tak więc podział
pracy ukazał nam powstawanie pojęć w postaci po-
działu elementarnych kategorii; następnie ujrzeliśmy,
jak wolność narodziła się z oddziaływania człowieka na
przyrodę i jak w ślad za wolnością ukształtowały się
Wszystkie stosunki człowieka ze społeczeństwem i z so-
bą samym. W rezultacie nauka ekonomii była dla nas
zarazem ontologią, logiką, psychologią, teologią, poli-
tyką, estetyką, symboliką i moralnością...
Po ustaleniu pola nauki i wyznaczeniu jej granic
musieliśmy określić jej metodę. Otóż metoda nauki
ekonomii jest również taka sama jak metoda filozofii:
organizacja pracy, naszym zdaniem, jest niczym innym
jak organizacją zdrowego rozsądku...
Wśród praw, które są podstawą tej organizacji,
zwróciliśmy uwagę na antynomię.
Uczyniliśmy spostrzeżenie, iż wszelka myśl prawdzi-
wa występuje w jednym czasie i dwóch momentach.
Każdy z tych momentów jest zaprzeczeniem drugiego,
oba zaś zniknąć mogą jedynie pod wpływem wyższej
idei; co za tym idzie, sprzeczność jest prawem życia
i postępu, zasadą ciągłego ruchu. W istocie, jeśli dana
rzecz na zasadzie tkwiącej w niej siły rozwojowej od-
nawia się przez to właśnie, co traci, to wynika stąd, że
rzecz ta jest niezniszczalna, a utrzymujący ją ruch —
wieczny. W ekonomii społecznej działanie monopolu jest
niweczeniem tego, co nieustannie wytwarza konkuren-
cja; konsumpcja pożera to, co tworzy praca; społeczeń-
stwo zagarnia to, co przywłaszcza sobie posiadacz: stąd
pochodzi ciągły ruch, niezniszczalne życie ludzkości.
Jeśli jedna z dwóch przeciwstawnych sił napotyka
przeszkody, jeśli na przykład działalność indywidualna
skrępowana zostaje przez siły społeczne, wówczas orga-
nizacja społeczeństwa wyradza się w komunizm i ulega
unicestwieniu. Jeśli przeciwnie, inicjatywa indywi-
dualna nie znajduje w niczym przeciwwagi, to
organizm zbiorowy zostaje skażony, a cywiliza-
cji grozi ustrój kastowy, ustrój niesprawiedliwości
i nędzy.
Sprzeczność jest podstawą przyciągania, ruchu, na
niej zasadza się równowaga, ona to rodzi namiętność
i doprowadza do rozkładu wszelkiej harmonii i zgody...
Za nią kroczy prawo postępu i ciągu, melodia bytów,
prawo piękna i wzniosłości. Odrzućcie sprzeczność,
a postęp bytów stanie się niewytłumaczalny: gdzież
jest bowiem siła, która by ten postęp rodziła? Odrzuć-
cie ciąg, a świat stanie się zamętem jałowych przeci-
wieństw, powszechnym wrzeniem bez celu i bez myś-
li...
Gdyby wywody te, które my uważamy za czystą
prawdę, budziły wątpliwości, to i wtedy przytoczenie
ich w niniejszej pracy byłoby ogromnie pożyteczne.
Niechże czytelnik zechce to rozważyć: w niejednej
chwili swego życia ten sam człowiek potwierdza i ne-
guje jednocześnie te same zasady i te same teorie;
postępuje tak niewątpliwie z większym lub mniejszym
przekonaniem, ale też zawsze zdają się przemawiać za
tym pewne racje; racje te nie uspokajają wprawdzie
w pełni sumienia, wystarczają jednak dla zapewnienia
tryumfu namiętności i posiania wątpliwości w umyśle.
Ale pozostawmy logikę: czyż nic nie znaczy to, że rzu-
ciliśmy światło na podwójne Oblicze rzeczy, że nauczy-
liśmy się nie ufać rozumowaniu, że wiemy, jak się to
dzieje, że im słuszniejsze są poglądy człowieka, im
bardziej prawe jego serce, tym większe jest niebezpie-
czeństwo, że człowiek ten zostanie wystrychnięty na
dudka i zacznie działać niedorzecznie? Wszystkie na-
sze nieporozumienia polityczne, religijne, ekonomiczne
itd. pochodzą z wewnętrznych sprzeczności wszechrze-
czy; z tego również źródła spływa na społeczeństwo
skażenie zasad, sprzedajność sumień, szarlataneria wy-
znań wiary, hipokryzja poglądów...
A teraz, cóż jest przedmiotem nauki ekonomii?
Wskazuje go sama metoda. Sprzeczność jest podsta-
wą przyciągania i równowagi w przyrodzie; sprzecność
jest więc podstawą postępu i równowagi w spo-
łeczeństwie, przedmiotem zaś nauki ekonomii jest
sprawiedliwość.
Z czysto obiektywnego punktu widzenia, jedynego,
jaki interesuje ekonomię społeczną, sprawiedliwość wy-
raża się w wartości. Czym zaś jest wartość? Realizacją
pracy.
„Rzeczywista cena każdej rzeczy — mówi A. Smith
— rzeczywisty koszt, jaki ponieść musi ten, kto chce
ją nabyć, to praca i trud, jaki trzeba sobie zadać, aby
ją posiąść... To, co kupńje się za pieniądze lub za to-
wary, kupowane jest za pracę, podobnie jak to, co
zdobywamy pracując w pocie czoła. Te pieniądze i to-
wary mieszczą w sobie wartość pewnej ilości pracy,
którą wymieniamy na coś, co w założeniu zawierać
winno wartość równej ilości pracy. Praca była pierw-
szą ceną wszelkich dóbr, monetą, którą płaciło się przy
ich pierwotnym kupnie; wszystkie bogactwa świata
były pierwotnie kupowane nie za złoto i srebro, lecz
za pracę; a wartość ich dla ludzi, którzy je posiadali
i pragnęli wymieniać je na nowe produkty, równała
się dokładnie tej właśnie ilości pracy, która uczyniła
ich zdolnymi do kupna lub wejścia w spółkę".
Jeśli jednak wartość jest urzeczywistnieniem pracy,
jest ona zarazem zasadą, według której porównuje się
ze sobą produkty: stąd też teoria proporcjonalności,
która dominuje nad całą nauką ekonomii i do której
byłby mógł wznieść się A. Smith, gdyby w duchu jego
czasów leżało dążenie do tworzenia systemu na pod-
stawie doświadczeń i przy pomocy logiki.
Ale w jaki sposób sprawiedliwość przejawia się
w społeczeństwie? Innymi słowy, jaką drogą następuje
ustalenie proporcji wartości? Dał na to odpowiedź J. B.
Say: poprzez oscylację między wartością użytko-
wą i wartością wymienną.
W tym miejscu w ekonomii politycznej pojawia się
zasada arbitralności, która rządzi pracą i aż nazbyt
często jest jej katem.
W początkach nauki praca, pozbawiona metody, nie
rozumiejąca wartości, niezgrabnie stawiająca pierwsze
kroki, odwołuje się do wolnej woli, aby stworzyć bo-
gactwa i ustalić ceny wszelkich dóbr. Z tą chwilą obie
te potęgi wchodzą ze sobą w stan walki, zapoczątko-
wując budowę organizacji społecznej. Praca i wolna
wola są bowiem tym, co nazwiemy później pracą i ka-
pitałem, pracą najemną i przywilejem, konkurencją
i monopolem, wspólnotą i własnością, plebsem i szlach-
tą, państwem i obywatelem, stowarzyszeniem i jedno-
stką. Dla każdego, kto przyswoił sobie podstawowe po-
jęcia logiki, jest rzeczą oczywistą, że wszystkie te
przeciwieństwa, nieustannie się odradzające, muszą być
nieustannie rozwiązywane; otóż tego właśnie nie chcą
zrozumieć ekonomiści, którym wydaje się, że arbitral-
na z zasady wartość wymyka się wszelkiemu określe-
niu; zarówno stąd, jak z odrazy do filozofii pochodzi
zgubne dla społeczeństwa zacofanie nauki ekonomii.
„Mówić o absolutnej wysokości i głębokości — po-
wiada McCulloch71 — byłoby rzeczą równie niedo-
rzeczną, jak mówić o absolutnej wartości".
Tak samo wypowiadają się w tej sprawie wszyscy
ekonomiści, a jednak przykład ten świadczy o tym,
jak dalecy są oni od osiągnięcia porozumienia zarówno
co do istoty wartości, jak co do znaczenia słów, któ-
rymi się posługują. Wyrażenie absolutny mieści w so-
bie pojęcie całkowitości, doskonałości lub pełni, a co
za tym idzie, dokładności i ścisłości. Absolutna większość
to większość ścisła (połowa plus jeden), a nie
większość nieokreślona. Podobnie absolutna wartość
jest wartością dokładną, wyprowadzoną ze ścisłego
porównania ze sobą produktów; czyż może być coś
prostszego? Pociąga to jednak za sobą zasadniczą kon-
sekwencję: skoro wartości są nawzajem dla siebie mia-
rą, wahania ich bynajmniej nie powinny być przypad-
kowe; jest to najwyższe życzenie społeczeństwa, jest
to także sens ekonomii politycznej, która w swym ca-
łokształcie jest niczym innym jak obrazem sprzeczno-
ści, których synteza rodzi nieuchronnie prawdziwą war-
tość.
Tak więc społeczeństwo kształtuje się stopniowo po-
przez pewnego rodzaju wahania między koniecznością
a dowolnością, sprawiedliwość zaś ustanawia się po-
przez kradzież. Poziom równości w społeczeństwie nie
jest niezmienny; równość, podobnie jak wszystkie wiel-
kie prawa przyrody, jest abstrakcyjnym punktem, po-
za który fakty wychylają się nieustannie w obu kie-
runkach, opisując większe lub mniejsze, bardziej lub
mniej regularne łuki. Równość, to najwyższe prawo
społeczeństwa, nie jest bynajmniej wielkością stałą, ale
średnią nieskończonej ilości równań. W tej postaci uka-
zała się nam równość już w pierwszej epoce rozwoju
ekonomicznego, w podziale pracy, i w tej postaci prze-
jawia się nieustannie od chwili, gdy Opatrzność usta-
liła prawa rządzące światem.
Adam Smith, który przeczuł niejako wszystkie wiel-
kie zagadnienia ekonomii politycznej, po uznaniu pracy
za podstawę wartości i opisaniu magicznych skutków
prawa podziału pracy stwierdza, że mimo wzrostu
ilości produktów, jaki pociąga za sobą ten podział,
płaca robotnika nie zwiększa się; przeciwnie, zmniejsza
się często, gdyż zysk osiągnięty dzięki zbiorowemu
wysiłkowi nie płynie bynajmniej do kieszeni pracow-
nika, lecz do kieszeni pracodawcy.
„Powiecie, być może, że zysk jest niczym innym jak
odmienną nazwą płacy za specjalny rodzaj pracy, za
pracę w dziedzinie dozoru i kierownictwa... Ale zysk
ten z natury różni się od płacy, rządzi się innymi pra-
wami i nie pozostaje w żadnym stosunku do ilości
i istoty tej rzekomej pracy w dziedzinie dozoru i kie-
rownictwa. Zasadza się on w całości na wartości wło-
żonego kapitału i jego wysokość jest proporcjonalna
do rozmiarów tego kapitału... Tak więc produkt pracy
nie należy w całości do robotnika; trzeba, by ten ostat-
ni dzielił się nim z właścicielem".
Jak się rzeczy mają, mówi sucho A. Smith: wszyst-
ko dla pracodawcy, nic dla robotnika. Można nazwać
to niesprawiedliwością, rabunkiem, kradzieżą — eko-
nomisty to nie wzrusza. Właściciel grabieżca wydaje
mu się automatem w takim samym stopniu jak ogra-
biony robotnik. Dowodem zaś tego, że ani jeden, ani
drugi nie zasługuje na zawiść ani na litość, jest fakt,
że robotnicy nie wysuwają żadnych żądań, dopóki nie
zaczną umierać z głodu, i że nigdy żaden kapitalista,
przedsiębiorca czy właściciel, ani za życia, ani w chwili
śmierci, nie doznał najmniejszych wyrzutów sumienia.
Może słusznie, a może niesłusznie można oskarżać su-
mienie ogółu — nieświadome lub skażone. A. Smith
ogranicza się do przytoczenia faktów, co ma dla nas
o wiele większą wartość niż wszelkie deklamacje.
Tak więc wyznaczając wśród robotników jednego
uprzywilejowanego, nazaraeum inter fratres tuos, ro-
zum społeczny stworzył uosobienie siły zbiorowej.
Społeczeństwo posługuje się mitami i alegoriami: historia
cywilizacji to długi szereg symboli. Homer stresz-
cza w sobie bohaterską Grecję; Jezus Chrystus to
cierpiąca ludzkość, która z długiej i bolesnej agonii
z wysiłkiem wyrywa się ku wolności, sprawiedliwości,
cnocie. Karol Wielki jest uosobieniem feudalizmu; Ro-
land — rycerstwa; Piotr Pustelnik 72 — wypraw krzy-
żowych; Grzegorz VII — papiestwa; Napoleon — rewo-
lucji francuskiej. Podobnie przedsiębiorca przemysło-
wy, który eksploatuje kapitał przy pomocy grupy
robotników, jest uosobieniem siły zbiorowej i wchłania
przynoszony przez nią zysk, tak jak koło napędowe
maszyny gromadzi w sobie siłę. Jest on prawdziwym
bohaterem, królem pracy. Ekonomia polityczna jest
rozległą symboliką, własność zaś jest religią.
Siedźmy dalej rozumowanie A. Smitha, którego świa-
tłe myśli, rozrzucone wśród niezrozumiałej i mętnej
gadaniny, wydają się księgą pierwotnego objawienia.
,,W miarę jak ziemie danego kraju stają się własno-
ścią prywatną, właściciele, podobnie jak wszyscy inni
ludzie, z upodobaniem zbierają tam, gdzie nie posiali,
i żądają czynszu dzierżawnego nawet za naturalne pło-
dy ziemi. Ustalona zostaje dodatkowa cena na drzewo,
na lasy, na trawy polne i na wszystko, co daje ziemia;
ale kiedy ziemia znajdowała się we wspólnym posiada-
niu, jej płody kosztowały robotnika tyle tylko, ile tru-
du musiał włożyć w ich zebranie, teraz natomiast
kosztują go drożej. Robotnik musi płacić za pozwole-
nie zbierania płodów ziemi, to znaczy wpłaca właści-
cielowi część tego, co zebrał lub wytworzył własną
pracą, bez udziału właściciela".
Oto monopol, oto procent od kapitału, oto renta!
A. Smith, jak wszyscy wizjonerzy, widzi, ale nie ro-
zumie; opowiada, ale nie pojmuje; w natchnieniu
zesłanym nań przez Boga mówi bez zdziwienia i bez
litości, ale znaczenie jego własnych słów pozostaje
dlań zamkniętą księgą. Z jakąż zimną krwią opowiada
o zagarnięciu ziemi na własność! Dopóki ziemia zdaje
się nic nie warta, dopóki praca nie uprawi jej, nie
użyźni, nie uczyni użyteczną i nie nada jej wartoś-
c i, dopóty nie nęci ona nikogo jako własność. Truteń
nie siada na kwiatach, szuka uli. To, co robotnik wy-
tworzył, natychmiast zostaje mu odebrane; robotnik
jest jak pies myśliwski trzymany na smyczy przez
właściciela.
Jakiś wyczerpany pracą niewolnik dokonuje wyna-
lazku pługa. Twardą kłodą drzewa ciągniętą przez
konia orze rolę, czyniąc ją zdolną do wydania dziesię-
ciokrotnie, stokrotnie większego plonu. Właściciel jed-
nym rzutem oka ogarnia znaczenie tego wynalazku:
zagarnia ziemię, przywłaszcza sobie dochód, przypisuje
samemu sobie nawet pomysł i każe śmiertelnym wiel-
bić się za swój wspaniały dar. Staje się równy bogom:
jego żona to nimfa, to Cerera; on zaś jest Tryptole-
mem7S. Nędza czyni wynalazki, własność zbiera ich
owoce. Geniusz bowiem musi pozostać biedakiem: do-
statek stłumiłby talent. Największą przysługą, jaką
własność oddała światu, jest to, że nieustannie ciemię-
żyła i ciemięży pracę i talent.
Cóż jednak począć ze stosami ziarna? Jakże ubogie
jest bogactwo, które pan dzieli ze swymi końmi, ze
swymi wołami i swymi niewolnikami! Czyż warto być
bogatym, jeśli cała płynąca stąd korzyść polega na
tym, że można zjeść o kilka garści więcej ryżu i jęcz-
mienia?...
Jakaś staruszka, utarłszy trochę ziarna dla swych
bezzębnych ust, spostrzega, że miazga ta kwaśnieje,
fermentuje i że upieczona w popiele staje się pożywie-
niem 'bez porównania lepszym od surowej czy palonej
pszenicy. 'Cud! Odkryty został chleb powszedni! ,— In-
na stara kobieta zebrawszy w gliniany dzban odrzu-
cone winogrona słyszy, że moszcz burzy się jak na
ogniu; trunek oczyszcza się z mętów i mieni się rubino-
wy, szlachetny, nieśmiertelny. Evohe74! Wynalazł go
młody Bachus, ukochany syn właściciela, umiłowane
dziecię bogów. To, czego właściciel nie mógłby zjeść
w ciągu kilku tygodni, pić będzie mógł przez cały rok.
Winnica, podobnie jak zbiory, podobnie jak rola, zo-
staje przywłaszczona.
Co zrobić z runem owczym, którego taką obfitość
przynosi każdy rok? Gdyby nawet właściciel wyścielił
nim swoje łoże pod sam pułap, gdyby trzydziestokrot-
nie podwyższył swoje wspaniałe posłanie, ten bezuży-
teczny zbytek potwierdziłby tylko jego bezsilność.
Opływa w dostatki, a nie może z nich korzystać: cóż
za ironia!
Jakaś pasterka, nie mając czym z winy skąpego pa-
na przykryć swej nagości, zbiera z zarośli kłaki wełny,
skręca je, wyciąga w równe i cienkie nitki, które umo-
cowuje na kawałku drzewa, krzyżuje ze sobą i tym
sposobem tka sobie miękką i lekką suknię, tysiąckroć
bardziej elegancką niż połatane skóry, które okrywają
jej pyszną panią! To tkaczka Arachne stworzyła owo
cudo! Właściciel natychmiast zaczyna strzyc wełnę
swych owiec, swych wielbłądów i swych kóz; daje swej
żonie gromadę niewolników, którzy przędą i tkają pod
jej przewodnictwem. To już nie Arachne, skromna słu-
żebna, to Pallas, córka właściciela, którą natchnęli
bogowie i która z zazdrości mści się na Arachne, gło-
dząc ją na śmierć.
Cóż to za widok ta nieustanna walka pracy i przy--
wileju; pracy, która tworzy wszystko z niczego, i przy--
wileju, który zjawia się zawsze, by pochłonąć to, czego
bynajmniej nie stworzył! Przeznaczeniem bowiem czło-
wieka jest nieprzerwanie kroczyć naprzód. Człowiek.
musi pracować, tworzyć, pomnażać, doskonalić zawsze
i wciąż. Pozwólcie pracującym uczestniczyć w korzyści
z jego wynalazku, a poprzestanie na tym jednym po-
myśle i inteligencja jego przestanie się rozwijać. Oto
tajemnica tej niesprawiedliwości, która uderzyła A.
Smitha, dla której jednak ten flegmatycznie usposo-'
biony historyk nie znalazł jednego nawet słowa.potę-
pienia. Czuł on, choć nie mógł zdać sobie z tego spra-
wy, że jest w tym palec Boży; że dopóki praca nie
zapełni ziemi, motorem cywilizacji jest nieproduktyw-«
ne spożycie, i że Właśnie grabież niepostrzeżenie kła-:
dzie podwaliny braterstwa między ludźmi. • •
Człowiek musi pracować] Dlatego to właśnie Opatrz^
ność ustanowiła, zorganizowała, uświęciła kradzież!
Gdyby właściciel przestał zagarniać, to wkrótce prole-
tariusz przestałby wytwarzać, a wtedy znaleźliby się>
na progu dzikości i odrażającej nędzy. Po cóż mieliby
pracować Polinezyjczycy, którzy nie znają własności
i u których istnieje całkowita wspólność dóbr i -miłości?-
Ziemia i piękno należą do wszystkich, dzieci -ft** do ni-
kogo: na cóż więc zda się mówić im o moralności',
o godności, o osobowości, o filozofii i o postępie? Nie
trzeba nawet szukać tak daleko; po cóż ma pracować
Korsykanin, który przez sześć miesięcy w roku- znaj^
duje pod swoimi kasztanami żywność i schronienie?
Cóż go obchodzi wasz pobór rekruta, wasze koleje, wa-
sze mównice, wasza prasa? Czyż potrzebuje czegoś
więcej niż snu, gdy zje swoje kasztany? Pewien- prefekt z
Korsyki mówił, że aby ucywilizować tę wyspę,
trzeba wyciąć kasztany. O wiele pewniejszym sposo-
bem byłoby ich przywłaszczenie.
Lecz oto właściciel nie znajduje już dość siły, by
pochłonąć produkt pracy robotnika: wzywa wówczas
swoich faworytów, swoich błaznów, swoich pomocni-
ków, swoich współwinowajców. I tym razem ów po-
tworny spisek odsłania nam Smith:
„Przy każdym nowym przekształceniu produktu nie
tylko wzrasta kwota zysków, lecz także każdy następ-
ny zysk przewyższa poprzedni, ponieważ kapitał, który
ten zysk rodzi, powiększa się nieuchronnie coraz bar-
dziej. W rzeczy samej, podczas gdy zwyżka płac od-
działywa na cenę towaru podobnie jak zwykły procent
na przyrost wierzytelności, to zwyżka zysków oddzia-
ływa nań tak jak procent składany. Jeżeliby, na przy-
kład, w fabryce płótna płace robotników zatrudnionych
przy czesaniu lnu, prządek, tkaczy itd. uległy podwyż-
ce o 2 procent dziennie, to konieczna stałaby się pod-
wyżka ceny sztuki płótna o tyle razy więcej niż 2
procent, ilu wytworzyło ją robotników, z tym że liczbę
robotników należałoby pomnożyć przez liczbę ich dni
pracy. W każdej z różnych faz obróbki, przez jakie
przechodzi towar, ta część jego ceny, która zostaje
wydatkowana na płace, wzrosłaby jedynie w proporcji
arytmetycznej do zwyżki płac. Gdyby natomiast zyski
poszczególnych pracodawców zatrudniających tych ro-
botników zwiększyły się o 5%, to część ceny, która
stanowi zysk, zwiększyłaby się w każdej z tych faz
w stosunku progresywnym do zwyżki stopy zysku,
czyli w postępie geometrycznym. Właściciel czesalni
lnu, sprzedając swój len, żądałby nadwyżki 5% ponad
wartość surowca i płac, które wypłacił swoim robotnikom.
Właściciel przędzalni żądałby dodatkowo zysku
w wysokości 5% zarówno od ceny lnu czesanego, któ-
ry opłacił, jak od płac prządek. Wreszcie, właściciel
tkalni domagałby się również 5!% zarówno od ceny
zapłaconej za przędzę lnianą, jak też od płac tkaczy..."
Oto odarta z zasłon hierarchia ekonomiczna, poczy-
nając od Jowisza-właściciela, a kończąc na niewolniku.
Z pracy, z jej podziału, z rozróżnienia między praco-
dawcą a robotnikiem najemnym, z monopolu kapita-
łów wyłania się kasta panów — właścicieli ziemskich,
finansistów, przedsiębiorców, bourgeois, majstrów
i nadzorców, żyjących z rent, lichwy i wyzysku robot-
nika, a nade wszystko wykorzystujących dla swych ce-
lów przepisy dotyczące porządku i bezpieczeństwa pub-
licznego, co jest najstraszniejszą postacią wyzysku i nę-
dzy. Wynalazek polityki i praw zawdzięczamy wyłącz-
nie własności: Numa75 i Egeria, Tarkwiniusz76 i Ta-
naąuil byli, podobnie jak Napoleon i Karol Wielki,
szlachetnego rodu. Regum timendorum in proprios
greges, reges in ipsos imperium est Jovis — powiada
Horacy. Można by rzec, iż jest to legion demonów,
które zbiegły się ze wszystkich zakątków piekieł, by
męczyć biedną duszę. Targajcie jej łańcuchami, od-
bierzcie jej sen i pożywienie; bijcie ją, palcie, tortu-
rujcie rozpalonymi kleszczami bez wytchnienia, bez
litości! Gdybyśmy bowiem oszczędzali pracownika, gdy-
byśmy oddali mu sprawiedliwość, dla nas samych nic
by nie zostało i musielibyśmy zginąć.
O Boże! Jakąż zbrodnię popełnił ten nieszczęśnik,
że oddajesz go w ręce strażników, którzy tak hojnie
obdarzają go ciosami, a tak skąpią mu pożywienia?...
Wy zaś, właściciele, wybrane rózgi Opatrzności, nie
przekraczajcie przepisanej miary, albowiem w sercu
waszego sługi wzbiera wściekłość, a oczy jego nabie-
gają krwią.
Bunt robotników wydziera nieubłaganym pracodaw-
com ustępstwo. Cóż za szczęśliwy i radosny dzień!
Praca jest wolna. Ale cóż to za wolność, sprawiedliwe
nieba! Wolność proletariusza oznacza, że może on pra-
cować, czyli pozwalać się dalej ograbiać, albo nie pra-
cować, czyli umierać z głodu! Wolność tylko sile przy-
nosi korzyść: za pomocą konkurencji kapitał wszędzie
miażdży pracę i przekształca przemysł w rozległą koa-
licję monopoli. Po raz drugi pracujący plebs znajduje
się u nóg arystokracji; nie może i nie ma nawet prawa
upominać się o podwyżkę płac.
„Pracodawcy, mówi wyrocznia, są wszędzie i zawsze
w milczącym, lecz stałym i jednolitym porozumieniu
co do tego, by nie podnosić płac ponad istniejący po-
ziom. Pogwałcenie tej reguły równa się zdradzie. Ohyd-
ne prawodawstwo toleruje to sprzysiężenie, podczas
gdy koalicje robotników są surowo karane".
Skąd pochodzi ten nowy akt niesprawiedliwości,
który nawet niewzruszenie spokojny Smith nazywa
ohydnym. Czyżby i ta krzycząca niesprawiedliwość
była koniecznością. Czy przeznaczenie pobłądziłoby,
a Opatrzność doznała porażki, gdyby nie dała jednym
ludziom pierwszeństwa przed drugimi? Czyż znajdzie-
my sposób na to, by wraz z monopolem usprawiedli-
wić tę stronniczość praw, którym poddany został ro-
dzaj ludzki?
Dlaczegóż by nie, jeśli tylko zechcemy wznieść
się ponad sentymenty i spojrzeć z góry na zachodzące
siłą rzeczy fakty, na wewnętrzne prawo cywilizacji?
Cóż to jest praca? Czym jest przywilej?
Praca, odpowiednik działalności twórczej, jest
nieświadoma samej siebie, nieokreślona, bezpłodna, dopó-
ki nie przeniknie jej idea i prawo; praca jest tyglem,
w którym kształtuje się wartość, olbrzymią macicą
cywilizacji, biernym, czyli żeńskim pierwiastkiem spo-
łeczeństwa. Przywilej, wywodzący się z wolnej woli,
jest iskrą elektryczną, która stanowi o indywidualiza-
cji, wolnością, która urzeczywistnia, władzą, która roz-
kazuje, mózgiem, który myśli, ja, które rządzi.
Stosunek pracy do przywileju jest więc stosunkiem
samicy do samca, małżonki do małżonka. Wszystkie
ludy uważały zawsze cudzołóstwo kobiety za bardziej
naganne niż cudzołóstwo mężczyzny, i dlatego karały
je z większą surowością. Ci, którzy zatrzymując się nad
okrucieństwem form zapominają o zasadzie i dostrze-
gają jedynie barbarzyństwo popełnione w stosunku do
kobiet, są nędznymi politykami z romansów, godnymi,
by występować w opowieściach autorki Lelii77. Wszel-
kie wykroczenie przeciw dyscyplinie ze strony robot-
ników jest odpowiednikiem cudzołóstwa popełnionego
przez kobietę. Czyż nie jest wobec tego rzeczą oczy-
wistą, że gdyby trybunały z równą łaskawością odnosi-
ły się do skargi robotnika jak do skargi pracodawcy, to
zerwana zostałaby więź hierarchiczna, bez której ludz-
kość nie może istnieć, i całe gospodarstwo społeczne
poszłoby w gruzy?
Osądźcie to zresztą według faktów. Porównajcie
strajk robotników z koalicją przedsiębiorców. Tam nie-
ufność w stosunku do słusznego prawa, wzburzenie
i zamęt; na zewnątrz krzyki i wrzenie, wewnątrz
strach, duch uległości i pragnienie pokoju. Tu, prze-
ciwnie, wyrachowane postanowienie, poczucie siły,
pewność powodzenia, zimna krew w czynach. Po czy-
jej więc stronie, waszym zdaniem, znajduje się siła?
Gdzie znajduje się zasada organizacji, gdzie znajduje
się życie? Bez wątpienia, społeczeństwo winno zapew-
nić wszystkim pomoc i opiekę; nie bronię tu bynaj-
mniej sprawy ciemięży cieli ludzkości; oby dosięgła ich
zemsta niebios! Trzeba jednak, by dokonało się wy-
chowanie proletariusza. Proletariusz to Herkules, który
osiąga nieśmiertelność poprzez pracę i cnotę: ale czego
dokonałby Herkules, gdyby go nie prześladował Ery-
steusz?
Kto jesteś? — pytał papież, święty Leon, Attylę, gdy
ten pogromca narodów rozbił obóz u wrót Rzymu. —
Jestem biczem Bożym, odparł barbarzyńca. — Z wdzię-
cznością przyjmujemy — odrzekł mu papież — wszyst-
ko, co zsyła nam Bóg; lecz miej się na baczności, byś
nie uczynił nic, co by ci nie było nakazane!
Właściciele, kim jesteście?
Rzecz szczególna, własność, atakowana ze wszystkich
stron w imię miłosierdzia, sprawiedliwości, ekonomii
społecznej, nigdy nie umiała powiedzieć na swe uspra-
wiedliwienie nic innego prócz tych słów: Jestem, po-
nieważ jestem. Jestem zaprzeczeniem społeczeństwa,
ograbieniem robotnika, prawem tego, kto nie wytwa-
rza, racją silniejszego; i nie może żyć ten, kogo nie
pożeram.
Ta przerażająca zagadka doprowadziła do rozpaczy
najbardziej przenikliwe umysły.
„Zanim nastąpiło przywłaszczenie ziemi 1 akumu-
lacja kapitałów, całkowity produkt pracy należał do
robotnika. Nie było właściciela ani pracodawcy, z któ-
rym by robotnik musiał go dzielić. Gdyby stan ten
istniał nadal, wynagrodzenie za pracę wzrosłoby wraz
ze zwiększeniem się mocy produkcyjnej, jakie nastę-
puje w wyniku podziału pracy. Produkty, na których
wytworzenie zużywano by coraz mniej pracy, można
by było także nabywać za coraz mniejszą jej ilość".
Tak mówi A. Smith. Komentator zaś jego dodaje:
„Mogę zrozumieć, jakim sposobem prawo do przy-
właszczania, pod nazwą procentu, zysku lub czynszu
dzierżawnego, produktu pracy innych ludzi staje się
pożywką chciwości; nie mogę jednak pojąć, jak można
przez uszczuplenie wynagrodzenia robotnika dla po-
większenia dostatku próżniaka spowodować rozrost
przemysłu lub przyspieszyć wzbogacenie społeczeń-
stwa".
Raz jeszcze powtórzmy, co jest powodem tego przy-
właszczenia, powodem, którego nie dostrzegł ani Smith,
ani jego komentator, aby ponownie i po raz ostatni
ukazać w pełnym świetle nieubłagane prawo rządzące
społeczeństwem ludzkim.
Dzielić pracę — to rozkładać produkcję na części;
aby powstała wartość, trzeba, by nastąpiło zespolenie
tych części. Przed ustanowieniem własności każdy mo-
że czerpać z oceanu wodę, z której otrzymuje sól do
swych pokarmów, zrywać oliwki, z których wyciska
oliwę, wydobywać minerały zawierające żelazo i złoto.
Każdy też może wymienić pewną część tego, co zebrał,
na ekwiwalentną ilość zapasów zgromadzonych przez
innego człowieka: aż do tej chwili nie wychodzimy po-
za święte prawo pracy i poza wspólnotę ziemi. Otóż
jeśli mam prawo do korzystania z wszystkich dóbr
materialnych dzięki własnej pracy bądź też w drodze
wymiany, jeśli posiadanie, do którego w ten sposób
doszedłem, jest w pełni prawowite, to podobnie mam
prawo do zespolenia różnych składników, które zdoby-
wam pracą i przez wymianę, w nowy produkt, który
jest moją własnością i z którego mam prawo korzystać z
wyłączeniem wszystkich innych ludzi. Mogę, na
przykład, za pomocą soli, z której otrzymam sodę,
i oliwy, którą wycisnę z oliwek, i nasion sezamu
otrzymać mieszaninę do prania bielizny, która będzie
dla mnie z punktu widzenia czystości i higieny nie-
słychanie cenna i użyteczna. Mogę nawet zachować
dla siebie tajemnicę składu tej mieszaniny, a co za
tym idzie, osiągnąć z niej za pośrednictwem wymiany
prawowity zysk.
Z punktu widzenia prawa, jakaż jest różnica, czy
wyprodukuję uncję czy milion kilogramów mydła?
Czy większa lub mniejsza ilość ma jakiś wpływ
na charakter moralny czynności? A więc własność po-
dobnie jak handel, podobnie jak praca, jest naturalnym
prawem, którego nic na świecie nie może mi odebrać.
Ale dokonując powiązania różnych składników w no-
wy produkt, który jest moją wyłączną własnością po-
dobnie jak składające się nań surowce, zakładam tym
samym warsztat, organizuję eksploatację ludzi; groma-
dzę w swoich rękach zysk ze szkodą dla tych wszyst-
kich, którzy wchodzą ze mną w stosunki w dziedzinie
interesów; jeśli zaś zechcecie zająć moje miejsce w mo-
im przedsiębiorstwie, zażądam naturalnie renty. Po-
siądziecie mój sekret, zastąpicie mnie w fabrykacji,
wprawiać będziecie w ruch mój młyn, zbierać będzie-
cie plony z mojego pola i winogrona z mojej winnicy,
lecz będziecie musieli oddać mi czwartą czy trzecią
ich część lub nawet połowę.
Cały ten łańcuch jest konieczny i nierozerwalny; nie
kryje się tu ani wąż, ani diabeł; takie jest właśnie
prawo rzeczy, dictamen zdrowego rozsądku. W handlu
grabież jest czymś identycznym z wymianą; co zaś
może naprawdę wprawić w osłupienie, to to, że porządek
ten nie tylko znajduje usprawiedliwienie w do-
brej wierze układających się stron, lecz że narzuca go
sama sprawiedliwość.
Pewien człowiek kupuje od swego sąsiada węglarza
worek węgla, od kupca towarów kolonialnych pewną
ilość siarki z Etny. Miesza je ze sobą dodając do nich
pewną część saletry sprzedanej przez drogistę. Z tego
wszystkiego powstaje proch, którego sto funtów wy-
starczy, aby zniszczyć twierdzę. Pytam jednak, czy
drwala, który zwęglił drewno, sycylijskiego pasterza,
który zebrał siarkę, marynarza, który ją przewiózł,
komisjonera, który wysłał ją z Marsylii, kupca, który
ją sprzedał, obciąża wina za katastrofę. Czy istnieje
między nimi jakakolwiek solidarność w wytworzeniu
tego prochu, nie mówiąc o jego użyciu?
Jeśli zatem niepodobna odkryć najmniejszego powią-
zania między czynnościami różnych jednostek, z któ-
rych każda nieświadomie współdziałała w wytworzeniu
prochu, to jest też oczywiste, że nie ma między nimi
powiązania ani solidarności w odniesieniu do dochodu
ze sprzedaży tego prochu i że zysk, jaki przynieść
może jego użycie, należy wyłącznie do wynalazcy, któ-
ry też osobiście musiałby ponieść karę w wypadku po-
pełnienia przestępstwa lub nieostrożności. Własność
jest identyczna z odpowiedzialnością; stwierdzając od-
powiedzialność, nie można nie uznać własności.
Podziwiajcie nierozumność rozumu! Z chwilą gdy ta
sama własność, której prawowitemu pochodzeniu nie-
podobna zaprzeczyć, zostaje wykorzystana, staje się
krzyczącą niesprawiedliwością; nie dlatego, żeby przy-
łączył się do niej jakiś modyfikujący ją czynnik, ale
wskutek samego rozwoju zasady.
Weźmy całokształt produktów, których dostarczają
rynkowi przemysł i rolnictwo. Wszystkie te produkty,
podobnie jak proch i mydło, są wynikiem łączenia
składników pochodzących ze wspólnych zasobów. Cena
tych produktów składa się niezmiennie, po pierwsze,
z płac różnych kategorii robotników, po drugie, z zys-
ków, jakich żądają przedsiębiorcy i kapitaliści. Tym
sposobem społeczeństwo dzieli się na dwie klasy ludzi:
1° przedsiębiorców, kapitalistów i właścicieli, posiada-
jących monopol na wszystkie przedmioty spożycia; 2°
robotników najemnych lub pracowników, którzy mogą
opłacić jedynie połowę wartości tych przedmiotów, co
uniemożliwia im konsumpcję, obieg i reprodukcję.
Na próżno Adam Smith powiada:
„Prosta sprawiedliwość wymaga, aby ci, którzy ubie-
rają, żywią i zapewniają mieszkanie całemu narodowi,
mieli taki udział w produkcie swej własnej pracy, któ-
ry by im samym zapewniał znośne wyżywienie, odzież
i mieszkanie".
Czy mogłoby to nastąpić bez wyzucia z posiadania
tych, którzy uzurpują sobie monopol? A jak zapobiec
monopolowi, jeśli jest on nieuniknionym skutkiem swo-
bodnego korzystania z praw do działalności przemysło-
wej? Sprawiedliwość, którą chciałby ustanowić Adam
Smith, nie jest możliwa w ustroju opartym na włas-
ności. Jeśli tedy sprawiedliwość nie jest możliwa, jeśli
staje się wręcz niesprawiedliwością, to na cóż zda się
jeszcze mówić o sprawiedliwości i humanitarności?
Czyż Opatrzność zna sprawiedliwość, czyż przeznacze-
nie jest przychylne człowiekowi? Musimy dążyć nie
do zniszczenia monopolu bynajmniej, a tym mniej
pracy, lecz do zmuszenia tego monopolu, poprzez syn-
tezę, ku której nieuchronnie prowadzi właściwa mu
sprzeczność, żeby wytwarzał w interesie wszystkich te
dobra, które obecnie zachowuje dla niewielu. Poza tym
rozwiązaniem nie ma dla nas wyjścia; Opatrzność po-
zostaje nieczuła na nasze łzy; przeznaczenie kroczy
nieugięcie swoją drogą. Podczas gdy my z powagą
dyskutujemy nad tym, co sprawiedliwe, a co niespra-
wiedliwe, Bóg, który uczynił nas tak jak on sam isto-
tami sprzecznymi w myślach, słowach i uczynkach,
odpowiada nam wybuchem śmiechu.
Ta właśnie zasadnicza sprzeczność naszych idei, któ-
ra urzeczywistnia się poprzez pracę i wyraża się z ol-
brzymią siłą w społeczeństwie, sprawia, że wszystkie
rzeczy stają się czymś przeciwnym temu, czym być
powinny; i ona to nadaje społeczeństwu wygląd ko-
bierca oglądanego z odwrotnej strony lub zwierzęcia,
którego skórę obrócono włosem do środka. Dzięki po-
działowi pracy i maszynom człowiek miał stopniowo
wznosić się ku wiedzy i ku wolności; a tymczasem
wskutek podziału pracy i zastosowania maszyn popada
w otępienie i staje się niewolnikiem. Podatek, mówi
teoria, powinien być proporcjonalny do majątku; a jest,
przeciwnie, proporcjonalny do nędzy. Ten, kto nie wy-
twarza, powinien słuchać, a tymczasem, jak na urą-
gowisko, ten, kto nie wytwarza, rozkazuje. Kredyt,
wedle etymologii swej nazwy i zgodnie z teoretyczną
definicją, jest dostawcą pracy; w praktyce zaś wyzys-
kuje ją i zabija. Własność, zgodnie z duchem swej
najpiękniejszej prerogatywy, jest rozszerzeniem prawa
do ziemi; kiedy jednak prerogatywa ta zostaje wyko-
rzystana, własność staje się odebraniem praw do zie-
mi. We wszystkich swych kategoriach ekonomia poli-
tyczna reprodukuje sprzeczności i idee religii. Życie
człowieka, stwierdza filozofia, jest ciągłym wyzwala-
niem się zwierzęcości i natury, jest walką z Bogiem
W praktyce religijnej życie jest walką człowieka z sobą
samym, bezwzględnym poddaniem się społeczeństwa
Istocie wyższej. Miłujcie Boga z całego serca swego,
mówi nam Ewangelia, i nienawidźcie duszy waszej dla
życia wiecznego — jest to wprost przeciwne temu, co
nakazuje nahi rozum...
Nie będę ciągnął dalej tego streszczenia. Doszedłem
do kresu wytkniętej sobie drogi, a myśli cisną się
w głowie tak tłumnie i z taką gwałtownością, że trzeba
by mi już nowej książki na opisanie tego, co odkry-
wam; i wbrew konwencjom pisarskim nie widzę innego
sposobu zakończenia mego dzieła jak ten, bym się
z nagła zatrzymał.
Jeśli się nie omyliłem, czytelnik powinien być prze-
konany o jednej przynajmniej rzeczy, o tym mianowi-
cie, że prawdy społecznej niepodobna odnaleźć ani
w utopii, ani w rutynie; że ekonomia polityczna nie
jest bynajmniej nauką o społeczeństwie, lecz zawiera
materiał do tej nauki, podobnie jak chaos poprzedza-
jący Stworzenie zawierał elementy wszechświata; że
aby dojść do ostatecznej organizacji, która wydaje się
przeznaczeniem rodzaju ludzkiego na ziemi, trzeba je-
dynie wszystkie nasze sprzeczności doprowadzić do
postaci powszechnego równania.
Ale jaką fortaułę przybierze to równanie?
Możemy ją już teraz przewidzieć: powinno to być
prawo wymiany, teoria wzajemnej pomocy, system
gwarancji, który by zniweczył dawne formy naszych
stowarzyszeń i spółek handlowych i czynił zadość
wszystkim warunkom skuteczności, postępu i sprawie-
dliwości, jakie wysunęła krytyka; spółka, już nie kon-
wencjonalna, lecz rzeczywista, która by przekształciła
podział pracy w narzędzie nauki. Spółka ta obaliłaby
poddaństwo w stosunku (do maszyn i zapobiegła
kryzysom, jakie wywołuje ich pojawianie się; przekształ-
ciłaby konkurencję w dobrodziejstwo, a monopol w rę-
kojmię bezpieczeństwa ogółu; na mocy swej zasady,
zamiast prosić kapitał o kredyt, a państwo o opiekę,
podporządkowałaby kapitał i państwo pracy; za po-
średnictwem uczciwej wymiany zaprowadziłaby praw-
dziwą solidarność między narodami; nie krępując ini-
cjatywy jednostek ani nie wprowadzając zakazu o-
szczędzania, nieustannie przywracałaby społeczeństwu
dobra, które odbiera mu przywłaszczenie; poprzez ten
wyjściowy i wejściowy ruch kapitałów zapewniałaby
równość polityczną i przemysłową obywateli, a poprzez
rozległy system powszechnej oświaty wprowadzała
równość funkcji i równowartościowość zdolności, pod-
nosząc nieustannie ich poziom; dokonując odnowy su-
mień ludzkich poprzez sprawiedliwość, dobrobyt i cnotę,
zapewniałaby harmonię i równowagę pokoleń; słowem,
spółka ta, będąc zarazem organizacją i przejściem
do niej, uniknęłaby tymczasowości, dawała rękojmię
wszystkiego, a niczego nie przedsiębrała...78
Teoria wzajemnej pomocy lub mutuum, to znaczy
wymiany w naturze, której najprostszą postacią jest
pożyczka konsumpcyjna, jest z punktu widzenia bytu
zbiorowego syntezą idei Własności i idei wspólnoty;
syntezą tak dawną jak elementy, które się na nią skła-
dają; jest ona bowiem niczym innym jak powrotem
społeczeństwa do jego pierwotnej praktyki poprzez
labirynt wynalazków i systemów, wynikielm trwają-
cych od sześciu tysięcy lat rozważań nad tym podsta-
wowym twierdzeniem: A równa się A.
Wszystko dziś gotuje się do tego uroczystego odro-
dzenia; wszystko wskazuje na to, że panowanie fikcji
skończyło się i że społeczeństwo wróci do prostoty
swej natury. Monopol wzdął się do rozmiarów świata:
otóż monopol, który ogarnia świat, nie może pozostać
wyłączny; musi upowszechnić się albo pęknąć. Obłuda,
sprzedajność, prostytucja, kradzież — oto co kryje się
na dnie świadomości ogółu. Należy więc sądzić, że zbli-
ża się sprawiedliwość i pokuta, chyba że ludzkość nau-
czy się żyć tym, co ją zabija...
Socjalizlm, przeczuwając już upadek swych utopii,
chwyta się rzeczywistości i faktów: śmieje się sam
z siebie w Paryżu; dyskutuje w Berlinie, Kolonii, Lips-
ku, Wrocławiu; drży w Anglii; grzmi po drugiej stro-
nie oceanu; pozwala zabijać się w Polsce; próbuje rzą-
dzić w Bernie i Lozannie79. Przenikając masy, socja-
lizm stał się zupełnie inny: lud niewiele się troszczy
o honor szkół; lud żąda pracy, nauki, dobrobytu, rów-
ności. Nie przywiązuje wagi do systemu, byleby za-
wierał w sobie to, o co mu chodzi. A kiedy lud czegoś
chce i gdy musi już tylko znaleźć sposób, w jaki mógł-
by to osiągnąć, wówczas odkrycie nie każe długo na
siebie czekać: przygotujcie się na to, że już wkrótce
ujrzycie koniec wielkiej maskarady.
Niechże kapłan zrozumie wreszcie, że grzech to nę-
dza, a prawdziwa cnota, która czyni nas godnymi
żywota wiecznego, to walka z religią i z Bogiem; niech
filozof, porzucając swą pychę, supercilium philosophi-
cum, dowie się wreszcie, że rozum to społeczeństwo
i że filozofować — to posługiwać się swymi rękoma;
niech artysta nie zapomina, że niegdyś zstąpił z Olim-
pu do stajni Chrystusowej, że z tej stajni wzniósł się
do nie znanej przedtem świetności, że więc odrodzić go
musi chrześcijaństwo i praca; niech kapitalista pamię-
ta,' że srebro i złoto nie są prawdziwymi wartościami, że
dzięki uczciwej wymianie wszystkie produkty osiąg-
ną tę samą godność, a wówczas każdy wytwórca będzie
miał w swym domu mennicę; że podobnie jak fikcja
produktywnego kapitału ograbiła robotnika, tak też
zorganizowana praca pochłonie kapitał; niech właści-
ciel dowie się, że jest tylko poborcą dochodów społe-
czeństwa, że o ile niegdyś, wykorzystując wojnę, mógł
odebrać prawo do ziemi, to proletariusz może z kolei
poprzez stowarzyszenie odebrać mu prawo do zbiorów
i sprawić, że własność w pustce wyzionie ducha; niech
książę i jego pyszny orszak, jego żołnierze, sędziowie,
doradcy, parowie i cała armia tych, którzy nie wytwa-
rzają, pośpieszą z błaganiem o łaskę rolnika i rzemieśl-
nika, albowiem organizacja pracy jest równoznaczna
z uzależnieniem władzy, robotnik zaś ma moc pozosta-
wienia tego, kto nie wytwarza, jego ubóstwu i skaza-
nia władzy na zagładę w pohańbieniu i głodzie...
Wszystko to nie będzie nie przewidzianą, niespodzia-
ną nowością, nagłym skutkiem namiętności ludu lub
zręczności kilku jednostek, lecz spontanicznym powro-
tem społeczeństwa do praktyki, która sięga niepamięt-
nych czasów i chwilowo tylko została poniechana
z ważnych powodów...
W swym wahadłowym ruchu ludzkość nieustannie
obraca się wokół siebie samej: postępy jej są tylko
odmłodzeniem jej tradycji; jej systemy, pozornie tak
sobie przeciwstawne, opierają się w gruncie rzeczy na
zawsze jednakowych, choć z różnych stron widzianych
podstawach. W toku rozwoju cywilizacji prawda po-
zostaje zawsze ta sama, zawsze stara i zawsze nowa:
religia, filozofia, nauka zmieniają jedynie postać ze-
wnętrzną. Na tym właśnie polega Opatrzność i nieomyl-
ność rozumu ludzkiego; to stanowi o niezmienności
naszej istoty w procesie postępu; to sprawia, że w spo-
łeczeństwie, mimo iż nieodparcie dokonują się prze-
wroty, jego istota pozostaje niezmienna, to także roz-
szerza nieustannie perspektywy i ukazuje w oddali
ostateczne rozwiązanie, dając oparcie naszym tajem-
nym przeczuciom.
Rozmyślając nad tymi zmaganiami ludzkości, przy-
pominam sobie mimo woli, że w symbolice chrześci-
jańskiej następcą kościoła walczącego ma się stać
w ostatnim dniu kościół tryumfujący; system sprzecz-
ności społecznych zdaje mi się magicznym mostem,
przerzuconym nad rzeką zapomnienia...
Z POWODU LUDWIKA BLANCA

O obecnej użyteczności
i o przyszłych możliwościach państwa
Piąty artykuł

Przeobrażenie albo upadek, oto — powiedzieliśmy


wczoraj — alternatywa postawiona przed narodem
francuskim przez ludowy zamach stanu z lutego.
Przeobrażenie to może się dokonać tylko po uprzed-
nim zaprzeczeniu kapitałowi i państwu, tym dwom
podstawowym zasadom, które jedyne tylko pozostają
jeszcze tradycjami ludzkości.
Ale rewolucjonista wówczas nawet, gdy burzy, ni-
weczy, gdy znosi, usuwa z drogi, zawsze działać musi
na mocy obowiązujących ustaw i zgodnie z istniejącym
porządkiem rzeczy. Mamy konstytucję, kodeks, powin-
niśmy postępować legalnie, konstytucyjnie.
Zniesienie państwa dokonujące się z inicjatywy
państwa nie będzie przecie niczym innym jak tylko
jego samobójstwem. Co to znaczy dla rewolucji? Co to
znaczy dla wolności? Czy zarzucą nam, jak to kiedyś
uczynił Ludwik Blanc, że podstawą naszej teorii jest
błędne koło, bo odrzuca ona drogę dyktatury i szanuje
umowy społeczne, nie wyłączając tych, które zostały
prawidłowo i uroczyście rozwiązane? To tak jakby
chcieć zaprzeczyć wiecznemu wyrokowaniu, usunąć za
jednym zamachem artykuł 1234 Kodeksu Cywilnego
i na jego miejsce wprowadzić itakl przepis prawa he-
roicznego:
„Zobowiązania wygasają nie przez zapłatą i nie przez
odnowienie, ani też za zgodą stron itp. itp., ale pod
naciskiem siły".
Ta polityka samowoli nie będzie nigdy naszą poli-
tyką. Wierni prawu postępu, które nie bardziej pozwa-
la na przerwanie ciągłości cywilizacji niż ciągłości
w naturze, zmusimy państwo, aby posłużyło do znie-
sienia państwa, podobnie jak kapitał zmusimy do znie-
sienia procentu.
Z chwilą rozwiązania tej pierwszej kwestii stanie na
porządku dziennym inna sprawa, którą trzeba rozwią-
zać natychmiast, bo stanowi ona pierwsze ogniwo dłu-
giego łańcucha kolejnych eliminacji, których formułą
ogólną jest anarchia, zniesienie rządu.
Czy lud, czyli społeczeństwo, może zrobić cokolwiek
sam przez się, bezpośrednio, bez pomocy, interwencji,
inicjatywy czy reprezentacji państwa? Bo jest rzeczą
oczywistą, że jeżeli lud, jeżeli społeczeństwo może coś-
kolwiek, choćby jedną tylko rzecz zrobić bez państwa,
to może bez państwa zrobić ich tysiąc, może zrobić
wszystko. Jeden jedyny przykład ściśle stwierdzony
stanowi tutaj decydujący prejudykat przeciwko pań-
stwu: wnioskowanie od szczegółu do ogółu jest uzasad-
nione.
Na to pytanie, zarówno prejudycjalne jak determi-
nujące, odpowiemy projektem następującym:
PROJEKT DEKRETU

Zgromadzenie Narodowe zważywszy,


że praprzyczyną wszystkich nieporządków trapią-
cych społeczeństwo, uciemiężenia obywateli i upadku
narodów jest absolutna i hierarchiczna centralizacja
władz publicznych, zwana rządem lub państwem;
że sprawą doniosłą jest jak najszybsze zniesienie
tego olbrzymiego pasożytnictwa przez zorganizowanie
w każdej dziedzinie funkcyj głosowania powszechnego,
które by wytworzyło wieloraką i demokratyczną cen-
tralizację i działalność państwa jako rozkazodawcy,
sługi czy mandatariusza bezpośrednio zastąpiło inicja-
tywą ludzi;
że organizacja kredytu jest punktem wyjścia refor-
my politycznej, jak również rewolucji ekonomicznej
i że jest to sprawa paląca;
że podstawą kredytu publicznego oraz obrotu kapi-
tałów i produktów jest pieniądz kruszcowy;
że pieniądz, który dawniej był towarem stawianym
wyżej od każdego innego, wobec czego stał się uniwer-
salnym środkiem płatniczym, jest dzisiaj jedynie zna-
kiem reprezentującym wartość i narzędziem wymiany;
że — jak dowodzi nauka ekonomii — nic łatwiejsze-
go, jak obchodzić się przy transakcjach bez szlachet-
nych kruszców i zastępować znak drogi i niedoskonale
zabezpieczony znakiem, którego zabezpieczenie byłoby
doskonałe, a wartość wewnętrzna równa zeru;
że posługiwanie się, zresztą całkowicie usprawiedli-
wione i powszechnie stosowane, biletami bankowymi
jest dopiero pierwszym krokiem dokonanym przez
rozum publiczny w kierunku zastąpienia pieniądza
kruszcowego papierem; i biorąc pod uwagę,
że zgodnie z 'tygodniowymi sprawozdaniami Banku
Francji papier zmierza nieustannie, a zwłaszcza od
dwóch lat, do zastąpienia monet znajdujących się
w obiegu;
że z tendencji tej powstało nagromadzenie w kasach
Banku prawie trzeciej części istniejących monet i że,
jak się wydaje, ruch ten wcale nie ma się ku końcowi;
że to gromadzenie w Banku monet i zastępowanie
ich banknotami ma ten bezpośredni skutek, że pie-
niądz, sam przez się bezużyteczny dla obrotu podobnie
jak i dla konsumpcji i produkcji, dobry co najwyżej
do tego, aby budzić zaufanie do papieru i stanowić rę-
kojmię dla wymieniających, jest własnością publiczną
i wspólną, przejściowe korzystanie z której regulowa-
ne jest przez każdego w zależności od produktów, jakie
ma otrzymać w drodze wymiany;
że Bank Francji, którego pierwotny kapitał wynosił
90 milionów, korzystając ze swego przywileju i suk-
cesywnej emisji banknotów, przelał do swych kas
pancernych około 350 milionów w pieniądzu kruszco-
wym, należącym do całego kraju, a naród francuski,
niepodzielny właściciel tego kapitału, stał się tym sa-
mym komandytariuszem, współwłaścicielem i współ-
użytkownikiem Banku w części równej czterem piątym
użytkowanego kapitału;
że należy zatem jak najprędzej znieść przywilej
Banku Francji i w imieniu i na rachunek ludu zorga-
nizować tę wielką instytucję;
że ponieważ procent przysługujący akcjonariuszom-
-założycielom od Banku został ustalony na 4' od sta
rocznie na kapitale wynoszącym 90 milionów, a kapitał
uzupełniający, jako własność narodowa, nie powi-
nien przynosić procentu, stopa dyskontowa Banku po-
winna 'być ustalona odpowiednio od procentu przysłu-
gującego akcjonariuszom, gotówki w kasie i masy
dokonanych operacji;
że inne postępowanie stanowiłoby ze strony Banku
nadużycie i kradzież, a ze strony państwa karygodne
lekceważenie najświętszych interesów ludu;
a także biorąc pod uwagę,
że wskutek wyżej wymienionych przyczyn, a przede
wszystkim wskutek obniżki stopy dyskonta można
przypuszczać, iż gotówka w kasie, wynosząca w chwili
obecnej 450 milionów, dojdzie wkrótce do 500, a nawet
600 milionów, co pozwoli Bankowi bez niebezpieczeń-
stwa dla niego samego i bez zagrożenia bezpieczeństwa
publicznego włączyć do swych uprawnień dział kre-
dytu rolnego i niezwłocznie podnieść rozmiary emisji
na podstawie mocnych papierów handlowych lub hi-
potecznych do 750, a nawet do 800 milionów;
że w tych warunkach procent handlowy, przewidy-
wany w umowach sprzedaży na termin dostawy i w
umowach o prowadzenie przedsiębiorstw, podzieliłby
los procentu pobieranego od pieniądza gotówkowego
i spadłby do zera, co sprowadziłoby wszystkie transak-
cje do transakcji gotówkowych;
że przy takim stanie rzeczy, zważywszy, iż cyrku-
lacja zostałaby uwolniona od wszelkich danin, a handel
od wszelkich hamulców, konsumpcja, jak również mo-
cą nieodpartej konsekwencji i produkcja wzrastałyby
w rozmiarach nieograniczonych, i wreszcie wobec tego,
iż dochód od kapitałów oraz obiektów własności nie-
ruchomej wygasłby, operacje znane pod nazwą pożycz-
ki, wynajmu, czynszu Ltd. zamieniałyby się w operacje
wymiany i ruch kapitałów uległby utożsamieniu z cyr-
kulacją produktów;
i zważywszy na mocy całokształtu tych faktów dokład-
nie znanych i nie budzących wątpliwości,
że procent od kapitału, bez względu na stopę na
wstępie ustaloną, podlega nieuchronnie prawu samo-
rzutnego spadku skutkiem samego tylko faktu akumu-
lacji monet w banku centralnym i nieustającego za-
stępowania pieniądza kruszcowego papierem, tak że
cały kredyt wypłacany staje się nieodparcie kredytem
bezpłatnym;
że nieprawdą jest zatem twierdzenie, iż tylko i je-
dynie mnożenie się kapitałów może doprowadzić do
obniżki stopy procentowej;
że dowiedzione jest odtąd przez teorię kapitału
i przez praktykę Banku, zarówno na mocy faktów,
jak i na mocy prawa, wbrew przesądowi sfer handlo-
wych i rutynie kapitalistycznej, że kapitał jest jałowy,
że tylko praca jest płodna i ma prawo być wynagra-
dzana i że wszelkie obciążenie pracy na rzecz kapitału,
bez względu na sposób i pretekst jego dokonywania,
stanowi dla społeczeństwa czystą stratę;
że na skutek tego wszelkie sprzedaże, dzierżawy,
procenty, ażda, premie, dywidendy, zyski, prowizje,
wszelkiego rodzaju obciążenia płacone kapitałowi przez
pracę, wszelkie potrącenia, opłaty, dary, cła, podatki
od obrotu, fabrykacja, tranzytu itd. ściągane przez pań-
stwo wyłącznie w celu utrzymania organizacji kapita-
listycznej i feudalizmu kupieckiego składają się razem
wzięte na krzywdę klasy pracującej, na coroczną na-
leżność w rozmiarach około sześciu miliardów i są ceną
nieróbstwa i pasożytnictwa, wynikiem fałszywego po-
glądu, nierozważnej rutyny i błędu rachunkowego; że tu
tkwi podstawowe źródło powszechnego ubós-
twa, upadku narodu francuskiego i wszystkich niebez-
pieczeństw, na jakie narażone są w obecnej chwili
rodzina i społeczeństwo,
uchwala:
Artykuł 1. — Bank Francji zostaje uznany za Bank
Narodowy. Jego kapitał w wysokości 90 milionów oraz
wszystkie walory składające się na aktywa spółki prze-
chodzą na własność publiczną.
Art. 2. — Kapitał i inne wartości stanowiące włas-
ność Banku Francji, nabyte przez naród na mocy ni-
niejszej ustawy, będą zwrócone w czteroprocentowej
rencie państwowej przy stopie procentowej stanowią-
cej przeciętną dwóch ostatnich lat.
Art. 3. — Zarząd Banku Narodowego będzie się skła-
dał z delegatów izb handlowych wybranych przez
wszystkich obywateli uprawiających handel (Art. I
Kodeksu Handlowego).
Rady narodowe 2 w Paryżu i w poszczególnych de-
partamentach będą wyznaczone przez izby handlowe
w każdej z tych miejscowości.
Art. 4. — Naczelnik Banku w Paryżu, dyrektorowie
w departamentach, podobnie jak kierownicy kas, ra-
chunkowości, działu dyskontowego i radcowie prawni,
będą również mianowani przez wymienione izby. Poza
sprawą ogłoszenia niniejszej ustawy państwo ani bez-
pośrednio, ani pośrednio nie bierze udziału w organi-
zacji ani w kierowaniu Bankiem, zarówno jak i w kon-
troli Banku lub nadzorze nad nim.
Art. 5. — Uposażenia będą wynosiły: 6000 franków
dla naczelnika Banku i 4000 franków dla dyrektorów.
Uposażenia innych urzędników zostaną uregulowane
odpowiednio do tych wynagrodzeń.
Art. 6. —Operacje Banku Narodowego obejmują
zarówno kredyt przemysłowy i handlowy, jak i kre-
dyt rolny.
Specjalna ustawa ureguluje warunki funkcjonowa-
nia hipoteki oraz zagadnienie wysokości i repartycji
kredytu, jaki będzie w tym zakresie przyznawany.
Art. 7. — Stopa procentowa lub dyskontowa, jedno-
lita dla wszystkich rodzajów kredytu, ustalona jest
prowizorycznie na 1% rocznie wraz z prowizją, przy
czym dyskonto przy walorach na krótki termin nie
może w żadnym razie spaść poniżej V4°/o.
Art. 8. — Roczna rata na poczet zwrotu sum zalicz-
kowanych na hipoteki nie będzie mogła być niższa od
5% wraz z procentami. Płacona będzie zawsze z góry;
pierwsza wpłata w dniu otrzymania pożyczki.
Art. 9. — Sprzedaż weksli i kredyty dokonywane
będą w biletach bankowych lub w pieniądzu kruszco-
wym, zgodnie z życzeniem handlującego lub pożyczko-
biorcy.
Od każdej jednak wpłaty lub wypłaty w pieniądzu
kruszcowym Bank pobierać będzie ażio w wysokości
1/4% jako zapłatę za posługiwanie się brzęczącą go-
tówką i odszkodowanie za bogactwo, które stało się
bezużyteczne.
Art. 10.—Bank Narodowy dostarczy sumę 10 milio-
nów celem rozdziału jej tytułem pomocy i odszkodo-
wania między robotników i rodziny robotników, którzy
w chwili ogłoszenia niniejszej ustawy byliby pozba-
wieni pracy albo którzy od 24 lutego roku 1848 naj-
bardziej ucierpieli od bezrobocia.
Jednej z komisyj Zgromadzenia Narodowego powie-
rzone będzie uregulowanie warunków rozdziału i wy-
sokości przypadających z tego tytułu kwot.
Art. 11. — Na potrzeby wolnego przemysłu i stowa-
rzyszeń robotniczych otwarty będzie kredyt w wyso-
kości 50 milionów, podlegający spłacie w ratach rocz-
nych.
Komisja Zgromadzenia Narodowego ureguluje też
warunki rozdziału oraz wysokość kredytów.
Art. 12.—'Od chwili ogłoszenia niniejszej ustawy
Bank Narodowy będzie się rządził i administrował sam
pod kontrolą i nadzorem izb handlowych i zgodnie
z zasadami swego statutu: ustawa, która go powołuje,
ma bowiem na celu jedynie zapewnienie mu podstaw
egzystencji.
Zostanie opublikowany regulamin Banku Narodowe-
go, który wyłoży zasady oraz motywy jego utworzenia
i określi formy zarządzania nim, przepisy porządkowe
dla biur oraz sposób odnawiania sztabu jego pracow-
ników.
Artykuł 13. — Artykuły 1905 do 1914 Kodeksu Cy-
wilnego w sprawie pożyczki na procent i ustanowienia
renty, ustawa z 3 września 1807 w sprawie prawnej
stopy procentowej zostają uchylone.
Teraz jedna tylko uwaga.
Pozostawiając na uboczu część ekonomiczną tego
projektu, do której będziemy mieli sposobność jeszcze
powrócić, i przystępując tylko do kwestii stosunku do
państwa, jaki wynika z artykułów 3, 4, 12 i 13, zwra-
camy uwagę, że Bank Narodowy z chwilą jego Utwo-
rzenia i oparcia na zasadzie kredytu bezpłatnego i gło-
sowania powszechnego staje się niezależny od państwa;
rząd nie jest powołany do tego, aby się do niego mie-
szać. Władza wykonawcza, podobnie jak ustawodawcza
i sądowa, nie ma prawa informować się o jego ope-
racjach. Jak zobaczymy nieco'później, ustawodawcami,
inicjatorami i sędziami Banku są wszystkie izby han-
dlowe wybierane przez wszystkich handlowców i re-
prezentujące ogół obywateli. Poddany władzy ludu,
Bank ten funkcjonuje w interesie ogółu bez przywile-
ju i bez zazdrości, uwolniony od nienawiści pracownika,
jak również od obaw władzy, i jest żywym wyrazem
zaufania ogółu, zaufania niezachwianego w swej wiecznej
podstawie.
Dotknąć ten Bank znaczyłoby dotknąć całe społe-
czeństwo; nie ma ani jednego obywatela, który by nie
bronił go jak swego własnego dziedzictwa. Narzucać
mu prawa — to nastawać na wolność publiczną. Pra-
wa nadaje mu tylko lud, ma on też służyć tylko ludo-
wi. Jest on warownią zapewniającą bezpieczeństwo
ogółu, jest świątynią solidarności i braterstwa; nie ma
takiego pracownika, który by nie widział w nim rękoj-
mi swego bytu, bytu swej żony i swych dzieci. Dlacze-
go państwo miałoby się wtrącać w sferę zarządzania
nim, do jego regulaminu, do jego operacji? Do czego
miałby służyć ten pośrednik polityczny, ten agent
fiskalny między Bankiem Narodowym, organem obrotu
służącym ludowi, a ludem? Czy republice potrzebny
jest gubernator z 50 000 franków uposażenia, człon-
kowie zarządu z 20 000, dyrektorowie z 10 000 fran-
ków?
Ale cóż tu mówić o ustawach! Ustawy we wszyst-
kim, co dotyczy kursu, ażia, procentu, lichwy, pożycz-
ki i renty, są bezużyteczne. W dniu, gdy po układach
społecznych pojawi się nauka społeczna ustawo-
dawstwa, rząd, policja, sądy, żandarmi, dozorcy wię-
zienni — cały aparat prewencji, represji i przymusu
stanie się zbędny. Miejsce ustawy, która dysponuje,
która nakazuje, która karze, która naprawia, zajmie Idea,
która organizuje, Idea, która nie rozkazuje,
ale daje możność żyć.
Róbcie, co chcecie z lichwą, udzielając poza Bankiem
Narodowym kredytu na */2%: co do mnie, oświadczam,
że gdybym był członkiem sądu powołanego do orze-
czenia w sprawie z oskarżenia o lichwę, to gdyby na-
wet lichwa ta wynosiła 1000%, miałbym pokusę ska-
zać nie kata, ,ale jego ofiary...
ZWIERZENIA REWOLUCJONISTY
jako przyczynek
do historii rewolucji lutowej
II. WYZNANIE WIARY. CHARAKTER
I PRZEZNACZENIE STRONNICTW

Wierzący mówi: Niezbadane są wyroki Boże. Tylko


świętokradcza filozofia, stosując do wydarzeń swą
chwiejną logikę, może w swej niepohamowanej pysze
pokusić się o to, aby uczynić je zrozumiałymi. Skąd —
pyta Pan — te rewolucje z ich odchyleniami i nawro-
tami, z ich katastrofami i zbrodniami? Skąd te stra-
szliwe kryzysy, które zdają się zapowiadać społeczeń
stwom ich ostatnią godzinę, te trzęsienia ziemi wśród
narodów, te wielkie spustoszenia historii? Posłuchajcie
Bossueta2, posłuchajcie tych, których wiara trzyma
w jarzmie zbawienia; odpowiedzą wam, że wyroki
Opatrzności są niedostępne dla rozumu ludzkiego i że
wszystko dzieje się dla większej chwały bożej, ad md-
iorem Dei gloriam.
Mniej skromna od wiary, filozofia usiłuje nadać
trochę sensu sprawom tego świata, wyznacza ich po-
budki i przyczyny; i kiedy teologia, jej zwierzchnicz-
ka, milknie, to ta, idąc w ślad za nią, śmiało zabiera
głos. Gdzie kończy się nadnaturalne objawienie, tam
zaczyna się objawienie rozumowe.
Najsampierw, co to jest religia? Religia to wieczna
miłość, co porywa duszę poza sferę zmysłów i ćó'nie-
zmiennie utrzymuje w społeczeństwach młodość.' Wcale
nie ido niej należy dawać nam wiedzę: dogmat religijny
służy tylko do tego, aby przytłumić miłość bliźniego.
Dlatego tak zwani teologowie chcieliby z tego, co w
naszej świadomości jest najczystsze, zrobić fantasma-
zję tajemnic.
Bóg jest siłą uniwersalną, przesyconą inteligencją,
która dzięki nie kończącej się świadomości samej siebie
wytwarza istoty zamieszkujące wszelkie możliwe kró-
lestwa, poczynając od nieważkiego fluidu aż do czło-
wieka, i spośród których tylko człowiek dochodzi do
poznania siebie i powiedzenia o sobie: Ja! Bóg, który
bynajmniej nie jest naszym mistrzem, jest przedmio-
tem naszych badań: im bardziej go zgłębiamy, tym
bardziej — w zależności od tego, pod jakim kątem
widzenia go rozpatrujemy — charakter atrybutów, ja-
kie mu przypisujemy, wydaje się zbliżać go do nas lub
oddalać, i to do tego stopnia, że istota Boga może być
rozpatrywana niezależnie albo jako istota człowieka,
albo jako istota będąca jego antagonistą.
Jakim sposobem cudotwórcy zrobili z niego istotę
osobową — to króla absolutnego, jak Bóg żydów
i chrześcijan, to znowu władcę konstytucyjnego, jak
bóg deistów — której niepojęta Opatrzność zajmuje
się tylko tym, aby zbijać z tropu nasz umysł zarówno
przez swe nakazy, jak i przez swe uczynki?
Jakie są te zasady zbawienia, które nie mają nic
wspólnego z zasadami naszego stulecia, to uduchowie-
nie, które unicestwia wszelkie inne zainteresowania, to
rozmyślanie, które pozbawia wartości każdy inny ideał,
i ta rzekoma nauka, która zwraca się przeciwko każdej
nauce? Czego chce od nas religia ze swymi dogmatami
nie mającymi rozumowo uchwytnej podstawy, ze swy-
mi bezprzedmiotowymi symbolami, ze swymi
obrządkami pozbawionymi ludzkiego znaczenia?
Katolicyzm
albo jest alegorią społeczeństwa, albo niczym. Otóż
nadszedł czas, kiedy alegoria powinna ustąpić miejsca
rzeczywistości, teologia bowiem stała się bezbożnością
i wiarą świętokradczą. Bóg, który rządzi i który się nie
wypowiada, jest Bogiem, którego nie uznaję, którego
nienawidzę bardziej niż czegokolwiek innego.
Czy sądzicie, że skoro zwrócę się do niego z takimi
pytaniami:
„Skąd to się bierze, mój Boże, że społeczeństwo
dzieli się na odłamy wzajem nieprzyjazne, nietoleran-
cyjne, uporczywie trzymające się swoich błędów, nie-
ubłagane w swym gniewie? Dlaczegóż konieczne jest,
żeby ludzie się nienawidzili i rozszarpywali się wza-
jem po to, żeby świat podążał naprzód i żeby rozwijała
się cywilizacja? Jakiż los, jaki szatan sprawił, i to niby
dla porządku i dla doskonalenia jednostek, żeby nie
mogły one swobodnie myśleć jedne obok drugich, ko-
chać się w razie potrzeby, a w każdym razie pozosta-
wiać siebie wzajemnie w spokoju?"
Czy sądzicie, że ten Bóg, ustami swych sług, prze-
mówi do mnie tymi bezbożnymi słowy:
„Człowiecze! Czyż nie widzisz, że rodzaj ludzki po-
grążony jest w upadku, a dusza ludzka od chwili stwo-
rzenia wydana mocom piekielnym? Sprawiedliwość
i pokój nie są z tych regionów, które ty zamieszkujesz.
Najwyższy sędzia w pokutę za grzech pierworodny
wydał ludzi na pastwę ich własnych sporów. Czy gar-
nek ma prawo spytać garncarza: dlaczego mnie takim
zrobiłeś"?
Czy sądzicie — powiadam na to — że moje serce
godzi się z tym, a mój rozum czuje się usatysfakcjo-
nowany?
Uszanujmy, jeśli chcecie, tajemnicę Boga, nagnijmy
naszą wolę do nie podlegających dyskusji wyroków
bożych. Ale skoro Bóg wydał świat i nas samych na
łup naszej przedsiębiorczej ciekawości, to chyba zgo-
dzi się na to, żebyśmy dyskutowali nad źródłem i przy-
czyną naszych rozbieżności, chociażby nawet te debaty
uczyniły nas pewnego dnia równymi mu w mądrości.
Dyskutujmy więc i oby podobało się Istocie bez począt-
ku i końca, jeśli nigdy nie będziemy robili nic innego.
Człowiek byłby od dawna panem globu ziemskiego,
a my, demokraci i socjaliści, nie porzucilibyśmy mię-
dzy 24 lutego roku 1848 a 13 czerwca roku 1849 zadań
realnych dla majaków 3.
Co do mnie, to nie cofam się przed żadnym docie-
kaniem. I jeżeli najwyższy Objawicie! wzbrania się
mnie pouczyć, nauczę się sam; dotrę do głębi mej du-
szy; będę pożywał, jak mój ojciec, świętych owoców
wiedzy i jeśli na nieszczęście się pomylę, będę miał
przynajmniej tę zasługę, że byłem odważny, podczas
gdy on nie będzie miał wytłumaczenia dla swego mil-
czenia.
Zdany na swój własny rozum, usiłuję połapać się na
tym terenie najeżonym trudnościami, jakie nastręcza
polityka i historia; i oto co na pierwszy rzut oka, jak
sądzę, na wstępie zrozumiałem.
Społeczeństwo, podobnie jak czas, przedstawia się
umysłowi w dwóch wymiarach — jako przeszłość i ja-
ko przyszłość. Teraźniejszość to linia wyobrażalna, któ-
ra oddziela jedną od drugiej, tak jak równik dzieli
glob ziemski na dwie hemisfery.
Przeszłość i przyszłość — oto dwa bieguny ludzkie-
go strumienia: pierwszy jest twórcą drugiego, drugi
logicznym i koniecznym uzupełnieniem pierwszego.
Ogarnijmy myślą jednocześnie oba te wymiary
historii: wszystko to razem utworzy system społeczny
całkowity, bez przerw w ciągłości, identyczny we
wszystkich swych częściach, w którym anomalie i przy-
padki posłużą do tego, aby lepiej uwidocznić myśl hi-
storyczną, porządek rzeczy.
Tak więc system społeczny w całej swej prawdzi-
wości i integralności nie może istnieć tego a tego dnia
i w tej a tej części globu; w całości może się nam obja-
wić jedynie z końcem wszech czasów, może go poznać
jedynie ostatni spośród śmiertelnych. Co się tyczy nas,
którzy znajdujemy się w ciągu następujących po sobie
pokoleń, to możemy go sobie wyobrazić jedynie w po-
staci coraz bardziej przybliżonych przypuszczeń; jedy-
na rzecz, jaka przypadła nam w udziale w tej filozofii
postępującej naprzód ludzkości, to — zgodnie ze zdro-
wym rozumieniem naszej przeszłości •— nieprzerwanie
przygotowywać sobie przyszłość. Nasi ojcowie przeka-
zali nam szczególną postać społeczeństwa; my przeka-
żemy je w innej postaci naszym potomkom: tu leżą
granice naszej wiedzy, jeśli taka istnieje; do tego spro-
wadza się korzystanie z naszej wolności. Musimy więc
oddziaływać na siebie samych, jeśli chcemy wpły-
wać na losy świata; przeszłość naszych przodków jest
tym, z czego musimy korzystać, pozostawiając przy-
szłość potomkom.
Otóż wobec tego, że ludzkość wciąż postępuje na-
przód, a dysponuje tylko wspomnieniami i przewidy-
waniami, dzieli się więc naturalnie na dwie wielkie
grupy: jedną, która ulegając bardziej doświadczeniom
przeszłych pokoleń wzbrania się posuwać naprzód
w nieznane, i drugą, która zniecierpliwiona teraźniej-
szym złem skłania się bardziej ku reformom.
Brać pod uwagę w równej mierze tradycje, jak prze-
widywania i posuwać się pewnym krokiem drogą po-
stępu jest rzeczą niemożliwą i naszym zdaniem nazbyt
ekskluzywną. Nie bylibyśmy ludźmi, gdybyśmy od sa-
mego początku sądzili o rzeczach z tą jednoczesnością
apercepcji, jaka właściwa jest nauce. Warunkiem
wstępnym naszego wykształcenia jest więc różnica
poglądów. Otóż wobec tego, że dostrzegamy już przy-
czynę naszych dyskusji, mamy podstawę wierzyć, iż
bez egzorcyzmów i czarów potrafimy się z nimi upo-
rać; ale czyż wiara, gdy wtrąca się do rozumowania,
ma nam do zaofiarowania zasadę równie prostą?
Przyjrzyjmy się faktom.
Obóz przeszłości, zależnie od tego, czy rozpatrujemy
go na gruncie faktów religijnych, politycznych czy
ekonomicznych, nosi miano katolicyzmu, legitymizmu,
własności. Uogólnieniem tych trzech terminów jest
absolutyzm. Wszystko, co możemy, wszystko, czego
pragniemy, wszystko, czym jesteśmy, z jakiegokolwiek
punktu widzenia byśmy to rozpatrywali — jest wy-
nikiem — czy to z racji pokrewieństwa, czy też z racji
swej przeciwstawności — tej przeszłości, czyli włas-
ności feudalnej lub patrymonialnej władzy królews-
kiej, katolicyzmu.
Nie jesteśmy dzisiaj tym, czym byliśmy wczoraj,
właśnie dlatego, żeśmy tym byli; pewnego dnia prze-
staniemy być tym, czym jesteśmy, właśnie dlatego, że
tym jesteśmy.
Ale jak dokonuje się ta ewolucja?
Chcąc wyjść ze stanu chaosu i osiągnąć jedność,
katoilicyzm dąży drogą coraz dalej idącej racjonalizacji.
Ale na skutek tej racjonalizacji ulega on sam przez się
skażeniu, traci swój mistyczny charakter i staje się
filozofią natury i ludzkości. Przywileje kościoła galli-
kańskiego w wiekach średnich, wpływ reformacji
w wieku XVI, prace apologetyczne Fenelona, Bossueta,
Fleury'ego4 itd. itd. w wieku XVII, ruch encyklope-
dystów w wieku XVIII, tolerancja lub, ściśle mówiąc,
indyferentyzm prawny i konstytucyjny w wieku XIX
są wyrazicielami różnych faz katolicyzmu.
Z drugiej strony władza królewska, początkowo abso-
lutna jako moc paternalistyczna, która się z czasem
spotęgowała, odczuwa — w miarę jak rozszerza swój
zakres działania — potrzebę organizowania; a to orga-
nizowanie, które jest nie czym innym jak zastosowa-
niem zasady podziału pracy do polityki, nieuchronnie
prowadzi władzę królewską do demokracji. Emancy-
pacja gmin, wtrącicielstwo władzy królewskiej, do
którego doszło potem za Ludwika XI, Richelieu i za
Ludwika XIV, konstytucje z roku 1790, z III roku Re-
publiki, z roku 1814 i 1830, nowa konstytucja z roku
1848 są objawami rewolucji w dziedzinie politycznej.
Wreszcie własność na skutek dziedziczenia, równości
podziału, przeniesień własności, hipoteki, wskutek po-
działu pracy, cyrkulacji i mnóstwa innych przyczyn
zmierza do przeistoczenia się co do swej istoty i formy;
wiedzą to dobrze wszyscy ekonomiści. Zniesienie dóbr
martwej ręki5, praw senioralnych, feudalnych itd.,
sprzedaż przez państwo dóbr należących do kleru,
równość podatkowa sprawiły, że w ciągu sześćdziesię-
ciu lat własność uległa zmianom, które chociaż mniej
rzucają się w oczy, nie są przez to wcale mniej głębo-
kie ani mniej realne.
Ponadto, te trzy równoległe ruchy — ruch katolicki,
ruch monarchiczny i ruch ekonomiczny, są, jak powie-
dzieliśmy, jednym i tym samym, to jest przemianą
idei absolutystycznej w swe przeciwieństwo, a miano-
wicie w ideę demokratyczną i społeczną. Władza kró-
lewska z woli Boga jest w ujęciu filozoficznym ema-
nacją katolicyzmu wytworzoną przez rozróżnienie tego,
co duchowe, od doczesności; własność jako instytucja
feudalna jest emanacją władzy królewskiej. Socjalizm
lub demokracja socjalna, ten ostatni wyraz katolicyz-
mu, jest przeto też ostatnią formą władzy królewskiej
i własności. Socjalizm jest wytworem katolicyzmu,
a równocześnie jego przeciwnikiem, a więc zarówno
synem Chrystusa, jak i Antychrysta. Wiara, bez wąt-
pienia, nie zgodzi się z tym; wystarczy nam jednak, że
filozofia, że historia temu przyświadczają.
Katolicyzm, władza królewska, własność, słowem
absolutyzm, są więc w naszych oczach przeszłością
historyczną i społeczną, demokracja socjalna jest wy-
razem przyszłości.
Tak samo jak absolutyzm był w pewnym okresie
prawnym i normalnym stanem społeczeństwa, tak też
i socjalizm aspiruje do tego, żeby stać się prawnym
i normalnym stanem tego społeczeństwa.
Dopóki dwie przeciwstawne formy ruchu, lub raczej
obozy, które je reprezentują, nie zrozumieją się na-
wzajem, dopóty będą prowadziły wojnę, będą sobie
mówiły, jak Ajaks do Ulissesa: Wyrzuć mnie stąd albo
ja ciebie wyrzucę. W dniu, w którym dojdzie do skut-
ku ich wzajemne uznanie się, nie omieszkają się ziden-
tyfikować i zlać się w jedno.
Katolicyzm wysunął zagadnienie; socjalizm chce je
rozwiązać. Pierwszy dostarczył ludzkości symboliki;
drugiemu przypada rola dania jej egzegezy. Ewolucja
ta jest nieunikniona, nieuchronna.
Ale powiedzieliśmy już, że rewolucje ludzkości nie
dokonują się wcale z taką filozoficzną łagodnością; na-
rody zdobywają naukę nie inaczej jak wbrew samym
sobie; a ponadto, czyż ludzkość nie jest wolna? Prze-
cież przy każdej próbie postępu wzbiera burza sprze-
czności, przeciwieństw i walk, które pod wrażeniem
boskiego szaleństwa, zamiast znaleźć rozwiązanie po-
lubowne w drodze kompromisu, kończą się katastro-
fami.
Te burze i starcia świadczą, że społeczeństwo bynaj-
mniej nie przebiega szlaku swych przeznaczeń w pła-
szczyźnie uporządkowanej i drogą prostą; odchyla się
ono to w prawo, to w lewo, jakby przywiązane i zara-
zem odpychane przez przeciwstawne siły: te wahania
w połączeniu z atakami socjalizmu i oporem absolu-
tyzmu wywołują kolejne akty dramatu społecznego.
Tym sposobem, podczas gdy bezpośredni ruch spo-
łeczeństwa powoduje powstanie dwóch przeciwstaw-
nych obozów, absolutyzmu i socjalizmu, ruch wahadło-
wy wytwarza z kolei dwa inne stronnictwa, wrogie
sobie i obu tamtym, które nazwę ich imionami histo-
rycznymi, pierwsze złotym środkiem, czyli doktryne-
ryzmem8, a drugie — demagogią, jakobinizmem lub
radykalizmem.
Złoty środek, znany filozofom pod nazwą eklektyzmu,
bierze początek w tym egoistycznym i leniwym
ukształtowaniu umysłu, który od rozwiązań śmiałych
woli niemożliwe przystosowywanie się do siebie; który
uznaje religię, ale przykrojoną do swego widzimisię;
który pragnie mieć filozofię, ale z zastrzeżeniem; któ-
ry godzi się na monarchię, ale tylko jeśli jest usłużna, i na
demokrację, jeśli jest uległa; który godzi wolność
handlu, ale z zachowaniem protekcjonizmu; który uzna-
wałby bezpłatność cyrkulacji i kredytu, ale z zawaro-
waniem procentu od swoich kapitałów; wreszcie w mia-
rę możności chce zachować równowagę między władzą
a wolnością, między status quo a postępem, między
interesem prywatnym a interesem społecznym, nigdy
nie chcąc zrozumieć, że władza mocą przeznaczenia
rodzi wolność, że filozofia jest nieuchronnie wytworem
religii, że monarchia nieustannie przekształca się w de-
mokrację, a co za tym idzie, że ostatnie słowo postępu
polega na tym, iż na skutek następujących jedne za
drugimi reform interes indywidualny identyfikuje się
z interesem ogółu, a wolność staje się synonimem po-
rządku.
Obóz demagogiczny, czyli tak zwany radykalny, za-
wdzięcza swe powstanie niecierpliwości, jaką w umy-
słach rzetelnych budzi zarówno absolutystyczna reak-
cja, jak i ostrożności ludzi złotego środka. Widząc
w panujących i kapłanach jedynie wyzyskiwaczy i ty-
ranów, a w ludziach złotego środka jedynie mistyfika-
torów i ambicjuszy, demagogia myśli mniej o pokojo-
wym przekształceniu niż o gwałtownym zniesieniu
instytucji przeszłości; traktuje ona przeszłość nie jako
zagadnienie, ale jako przeciwnika. Odwołuje się bar-
dziej do namiętności ludu niż do jego rozumu; gdy
wyobraża sobie, że daje mu mówić, w rzeczywistości
podżega go do buntu.
Złoty środek to obłuda postępu.
Demagogia to jego gorączka.
Złoty środek odwołuje się najczęściej do burżuazji,
wrogiej szlachcie i klerowi, którym zarzuca i którym
zazdrości prerogatyw, ale jednocześnie wzdraga się
przed uleganiem tendencjom radykalnym i zastrzega
się przeciwko równościowym konkluzjom postępu.
Radykalizm bardziej odpowiada ludowi. Rzeczywiś-
cie, im bardziej człowiek czuje się wydziedziczony,
tym bardziej skłonny jest przewracać do góry nogami
i budować od nowa społeczeństwo, które go wydzie-
dzicza.
Tym sposobem demagogia i złoty środek przeciwsta-
wiają się sobie wzajem, podobnie jak absolutyzm
i socjalizm; te cztery stronnictwa, jeśli można się tak
wyrazić, stanowią cztery punkty węzłowe historii. Ja-
ko konieczny rezultat naszej zdolności doskonalenia się,
istnieją one w każdym społeczeństwie, podobnie jak
w każdym umyśle z osobna, i są niezniszczalne. Pod
tysiącem przeróżnych nazw — Greków i barbarzyń-
ców, patrycjuszy i proletariuszy, gwelfów i gibelinów,
szlachty i poddanych, bourgeois i towarzyszy, kapita-
listów i robotników — odnajdziecie je w każdym stu-
leciu i wśród wszystkich ludów. Wszystkie one miały
swoje Zbrodnie i swe szaleństwa, tak samo jak mają
swój udział w prawdzie i swą użyteczność w ewolucji
ludzkości. Będąc przewodnikami opinii, czynnikami
postępu i jego hamulcami są uosobieniem zdolności
bytu zbiorowego, warunków życia społecznego.
Absolutyzm odznacza się przede wszystkim inercją:
tym, co jest w nim prawdziwe, jest jego zmysł zacho-
wawczości, bez którego postęp, z braku trwałej podsta-
wy, jest tylko pustym słowem. To dlatego właśnie obóz
absolutystyczny nazywany jest też stronnictwem za-
chowawczym.
Tym, czym wyróżnia się złoty środek, czyli doktry-
neryzm, jest cecha sofistyczności i niezależności: praw-
dziwą jego ideą jest przekonanie, że do społeczeństwa
należą rządy po swej własnej myśli, należy do niego
to, aby sobie samemu być Opatrznością i Bogiem. Dla
doktrynera prawo jest czystym wytworem myśli
o rządzeniu sobą, a więc myśli na wskroś subiektyw-
nej.
Jakobinizm poznaje się po jego żarliwej opozycji
wobec zgnuśnienia i samowoli. Jego protest jest jego
uzasadnieniem.
Socjalizm uważa ustrój społeczny za wynik nauki
pozytywnej i obiektywnej; ale dzieli tu los każdego
szybkiego rozwoju nauki, ulega mianowicie złudzeniom
i bierze swe hipotezy za rzeczywistość, a swe utopie
za instytucje.
Absolutyzm, silny swym pierwszeństwem, powie-
działbym nieomal — prawem starszeństwa, ale wystry-
chnięty na dudka przez swą zasadę kierowniczą, której
cała skuteczność polega na usunięciu się w kąt, zawsze
zajęty odbudową przeszłości, służy tylko za pożywkę
dla rewolucji; złoty środek usiłuje powstrzymać pochód
rewolucji, osiąga jednak to, że przyśpiesza jego bieg;
jakobinizm chce przyśpieszyć ruch i wywołać przeciw-
działanie; socjalizm, zadając gwałt tradycjom, kończy
na tym, że częstokroć zostaje wyklęty przez społeczeń-
stwo.
Poza tym ze stronnictwami politycznymi dzieje się
tak jak z systemami filozofii. Tworzą się i przeczą so-
bie wzajem, jak wszystkie wyrazy Skrajne, podniecają
wzajemnie, wyłączają się, raz po raz wydaje się, że
zniknęły, aby po długim czasie znów pojawić się na
widowni. Każdy człowiek myślący i usiłujący zdać so-
bie sprawę ze swych poglądów, czy to w dziedzinie
polityki, czy też filozofii, zalicza się przez sam fakt
sądu, który wygłasza, dc jakiegoś obozu lub do jakiegoś
systemu; tylko ten, co nie myśli, nie należy do
żadnego stronnictwa, nie ma żadnej filozofii, żadnej
religii. Tak właśnie przedstawia się zazwyczaj stan
mas, które poza okresami szczególnego wzburzenia po-
zostają całkowicie obojętne wobec spekulacji politycz-
nych czy religijnych. Ale ten spokój, ta stoicka pogoda
intelektualna ludu nie są daremne. Na dłuższą metę to
właśnie lud, i to bez pomocy teorii, przez swe sponta-
niczne działania, zmienia, reformuje, wchłania projekty
polityków oraz doktryny filozofów i bez ustanku two-
rzy nową rzeczywistość, zmieniając nieprzerwanie
podstawę polityki i filozofii.
Absolutyzm, dominujący we Francji aż do schyłku
ubiegłego stulecia, do tego czasu nie może wydobyć się
z upadku; doktryneryzm, który dość hałaśliwie poja-
wił się na widowni jako skutek rewolucji lipcowej,
przeminął wraz z końcem osiemnastolecia władzy kró-
lewskiej. Co się tyczy jakobinizmu i socjalizmu, to
pierwszy, rozpłomieniony przez powieściopisarzy rewo-
lucyjnych, pojawił się raz jeszcze w lutym, aby stłu-
mić rewolucję w dniach 17 marca, 16 kwietnia, 15 maja
i zapaść się w nicość po rewolucyjnym zrywie 16 czer-
wca; a drugi, który wiódł przez dwadzieścia lat swą
mistyczną egzystencję, bliski jest całkowitego rozprzę-
żenia. W chwili gdy to piszę, nie ma już we Francji
stronnictw; pod sztandarem republiki nie pozostaje już
nic oprócz koalicji zrujnowanych bourgeois i zwróco-
nej przeciwko niej koalicji mrących z głodu proletariu-
szy. Nędza powszechna zdziała to, czego nie mógł
zdziałać rozum powszechny: niszcząc bogactwo, znisz-
czy antagonizm.
To, co przed chwilą powiedziałem o stronnictwach,
na jakie głównie dzieli się całe społeczeństwo, jest wciąż
jeszcze tylko definicją; no cóż! — oto i cała
historia. To jest Właśnie filozofia postępu, śmierć mi-
stycyzmu społecznego, finis theologiae. Niech sobie
sceptyk i jasnowidz dyskutują do utraty tchu nad war-
tością i usprawnieniami rozumu ludzkiego, cóż znaczy
ich wątpienie, jeśli rozum narzuca nam proroczo swe
sformułowania? Cóż to dla nas znaczy, iż wiemy, że
moglibyśmy nie być ludźmi? Jest to przywilej rozumu,
jest to owa błahostka, jeśli kto chce, polegająca na
sprowadzaniu największych i najbardziej niejasnych
zjawisk cywilizacji i natury do idei prostych i jasnych.
Tak samo jak największe rzeki są u źródła zaledwie
strumykami, tak też w świetle myśli filozoficznej naj-
straszliwsze rewolucje powstają z przyczyn, których
prostota wygląda wręcz naiwnie. Wiara nie uczy nas
wcale sądzić o rzeczach zgodnie z tym pospolitym roz-
różnieniem: a to dlatego, że wiara, tak samo jak Bóg,
którego jest darem, nie rozumuje.
Określenie, jakie dopiero co dałem stronnictwom, ich
zasadom i ich tendencjom, jest prawdziwe, bo jest ko-
nieczne i uniwersalne, wspólne wszystkim stuleciom
i wszystkim narodom, i to bez względu na pewne róż-
nice zachodzące między stronnictwami, bez względu na
ich rodowód, ich zainteresowania, ich cele; jest
prawdziwe, bo nie może nie być prawdziwe.
Jest to wyraz najpowszechniejszych aspektów histo-
rii i najpierwotniejszych skłonności tkwiących w spo-
łeczeństwie.
Społeczeństwo, istność żywa i zdolna do doskonale-
nia się, która w przeciwieństwie do Boga rozwija się
w czasie, Bóg bowiem istnieje niewzruszenie wśród
wieczności, ma z natury rzeczy dwa bieguny, jeden
skierowany ku przeszłości i drugi — ku przyszłości.
W społeczeństwie, gdzie idee i poglądy dzielą się i róż-
nicują podobnie jak temperamenty i interesy, istnieją
też dwa główne obozy: obóz absolutystyczny, który
usiłuje zachować i odbudować przeszłość, i obóz socja-
listyczny, który nieustannie dąży do wyodrębnienia
i uformowania przyszłości.
Ale społeczeństwo, korzystając z umysłu analitycz-
nego, w jaki wyposażony jest człowiek, waha się i nie-
ustannie odchyla od linii postępu to w prawo, to w le-
wo, w zależności od różnorodnych namiętności, które
są dlań siłą napędową. Istnieją też między dwoma obo-
zami skrajnymi dwa stronnictwa pośrednie, używając
wyrażeń parlamentarnych, prawe centrum i lewe cen-
trum, Żyronda i Góra, które popychają ku rewolucji,
powstrzymują od niej lub ją wykolejają.
Wszystko to stanowi oczywistość nieomal matema-
tyczną, podlegającą sprawdzeniu za pomocą doświad-
czenia. Ścisłość tej topografii jest -taka, że wystarczy
rzut oka, aby od razu znaleźć klucz do wszystkich
przemian i wstecznych ruchów ludzkości.
III. ISTOTA I PRZEZNACZENIE RZĄDU

Trzeba, mówi Pismo święte, żeby istniały stronnic-


twa, Oportet hoereses esse. Przeklęte trzeba! — woła
Bossuet w głębokiej adoracji, przy czym nie śmie szu-
kać racji bytu tego trzeba.
Trochę zastanowienia wymaga zasada, na jakiej
opierają się obozy i ich znaczenie; chodzi o to, żeby
poznać ich cel i zadanie.
Wszyscy ludzie są równi i wolni: społeczeństwo ze
swej istoty i przeznaczenia jest wszakże niezależne,
rzec by można — niekierowalne. Wobec^tego, że sferę
działalności każdego obywatela wyznacza naturalny
podział pracy i dokonany przezeń wybór zawodu, a
funkcje społeczne powiązane są w ten sposób, żeby
dawały efekt harmonijny, wynikiem wolnej działalności
wszystkich jest porządek; rządu nie ma ktokolwiek
kładzie na mnie rękę, żeby mną rządzić, jest
uzurpatorem i tyranem; ogłaszam go swoim wrogiem. |
Ale przede wszystkim fizjologia społeczna nie prze-
widuje organizacji opartej na równości: idea Opatrz-
ności, która jako jedna z pierwszych pojawia się w spo-
łeczeństwie, nie daje się z nią pogodzić. Równość
otrzymujemy jako spadek po tyranii i rządach, w któ-
rych wolność nieustannie zmaga się z absolutyzmem, jak
Izrael z Jehową. Równość rodzi się więc nieustan-
nie z nierówności; punktem wyjścia wolności jest rząd.
Gdy pierwsi ludzie zaczęli się zgromadzać na skraju
lasów, aby założyć społeczeństwo, nie powiedzieli so-
bie, tak jak robią to udziałowcy spółki komandytowej:
Organizujmy nasze prawa i nasze obowiązki w ten
sposób, abyśmy dla każdego z osobna i dla wszystkich
razem wytwarzali jak największą sumę dobrobytu
i aby każdy z nas równocześnie korzystał z równości
i niezależności. Tyle rozumu nie wykazali pierwsi lu-
dzie i byłoby to sprzeczne z teorią objawicieli. Trzy-
mano się wówczas całkiem innego języka: Stwórzmy
w naszym środowisku władzę, która by nas nadzoro-
wała i nami rządziła. Constituamus super nos regem.
To samo usłyszeli nasi chłopi, gdy oddali swe głosy na
Ludwika Bonapartego. Głos ludu jest głosem władzy,
zanim stanie się głosem wolności. Dlatego też wszelka
władza wywodzi się z prawa boskiego: Omnis potestas
a Deo, mówi święty Paweł.
Władza — oto jaka była pierwsza myśl społeczna
rodzaju ludzkiego.
A druga: od początku pracować nad usunięciem wła-
dzy, każdy bowiem chciał z niej zrobić narzędzie włas-
nej wolności przeciwko wolności innego; takie jest
przeznaczenie, na tym polega działalność stronnictw.
Władza na świecie nie tyle została ustanowiona, ile
stała się przedmiotem powszechnego współzawodnic-
twa. Autorytet, rząd, władza, państwo — wszystko to
są słowa oznaczające jedno i to samo; każdy widzi tu
środek ucisku i wyzysku swych bliźnich. Zwolennicy
absolutyzmu, doktrynerzy, demagodzy i socjaliści nie-
ustannie zwracali wzrok ku władzy jako ku jedynemu
biegunowi.
Stąd właśnie pochodzi aforyzm stronnictwa jakobi-
nów, którego ani doktrynerzy, ani zwolennicy absolu-
tyzmu z pewnością się nie wyprą: Rewolucja społeczna
jest celem; rewolucja polityczna (czyli przesunięcie
ośrodka Władzy) jest środkiem. Oznacza to: dajcie nam
prawo życia i śmierci nad wami i nad należącymi do
was dobrami, a my was uczynimy wolnymi!... Sześć
tysięcy lat upłynęło od czasu, jak królowie i kapłani
powtarzają nam to!
Tak więc rząd i partie są dla siebie wzajem przyczy-
ną, celem i środkiem. Przeznaczenie ich jest wspólne:
codziennie nawoływać ludy do emancypacji, pobudzać
energicznie ich inicjatywę krępowaniem ich zdolności,
kształtować ich umysły i popychać je nieustannie
w kierunku postępu za pomocą przesądów, za pomocą
ograniczeń, przez opór i to z powziętym z góry zamia-
rem wobec wszystkich ich idei, wszystkich ich potrzeb.
Nie będziesz nigdy robił tego a tego, powstrzymasz się
od tamtego — bez względu na to, jaki obóz rządzi, rząd
nigdy nie umiał mówić nic innego. Od czasów raju
systemem wychowania rodzaju ludzkiego jest zakaz.
Ale skoro tylko ludzkość doszła do lat dojrzałych, to
rząd, partie powinny zniknąć. Taka konkluzja nasuwa
się z nieodpartą ścisłością logiczną, z taką samą ko-
niecznością, z jaką spotkaliśmy się, gdy socjalizm wy-
kluwał się z absolutyzmu, filozofia z religii, a na grun-
cie nierówności wyrosła równość.
Gdy w drodze analizy filozoficznej chce się zdać so-
bie sprawę z tego, co to jest władza, jakie jest jej po-
chodzenie, formy i skutki, to Wkrótce dochodzi się do
wniosku, że struktura władzy duchowej i doczesnej to
organizm o charakterze przygotowawczym, z istoty
swej pasożytniczy i przekupny, bez względu na formę,
bez względu na ideę, jaką reprezentuje, niezdolny do
wytwarzania czegokolwiek innego niż tyrania i nędza.
Dlatego też filozofia, w przeciwieństwie do wiary,
twierdzi, że ustanowienie władzy nad narodem jest
przedsięwzięciem o charakterze przejściowym, że wła-
dza, w żadnym razie nie będąc konkluzją rozumowania
naukowego, ale wytworem spontaniczności, zanika od
chwili, gdy stanie się przedmiotem dyskusji; że w żad-
nym razie nie ulega wzmocnieniu i nie wzrasta z cza-
sem, jak przypuszczają rywalizujące ze sobą partie,
które przyprawiają się wzajemnie o udręki; że musi
się bez końca kurczyć i w końcu rozpłynąć w organi-
zacji życia gospodarczego; że w konsekwencji nie może
być przyjmowana za stojącą nad, ale pod spo-
łeczeństwem; i, odwracając aforyzm jakobinów, pro-
wadzi do konkluzji, która twierdzi: Rewolucja politycz-
na, czyli zniesienie władzy wśród ludzi jest celem;
rewolucja społeczna jest jej środkiem.
Oto dlaczego — dodaje filozofia — wszystkie bez
wyjątku stronnictwa, o ile dążą do władzy, są odmia-
nami absolutyzmu; nie będzie więc wolności dla oby-
wateli, porządku w społeczeństwach, jedności wśród
ludzi pracy, dopóki wyrzeczenie się władzy w kate-
chizmie politycznym nie zastąpi wiary w autorytety.
Nie ma już partii.
Nie ma już władzy.
Absolutna wolność dla człowieka i obywatela
Oto w trzech słowach nasze polityczne i społeczne
wyznanie wiary.
W tym właśnie duchu, duchu negacji rządu, powie-
dzieliśmy pewnego dnia człowiekowi o rzadkiej inteli-
gencji 7, ale który miał tę słabość, że chciał być mi-
nistrem:
„Niech pan spiskuje wraz z nami w celu obalenia
rządu. Niech się pan stanie rewolucjonistą w celu
przeobrażenia Europy i świata i niech pan pozostanie
dziennikarzem" („Representant du Peuple", 5 czerwca
1848).
Odpowiedziano nam:
„Rewolucjonistą można być na dwa sposoby: od gó-
ry, i będzie to rewolucja inicjatywy, inteligencji, po-
stępu, idei; i od dołu, i wtedy będzie to rewolucja przez
powstanie, siłę, z rozpaczy, od strony bruku.
„Byłem i wciąż jeszcze jestem rewolucjonistą od góry,
nie byłem zaś i nigdy nie będę rewolucjonistą od dołu.
„Niech pan nie liczy więc na mnie, że będę spisko-
wał w celu obalenia jakiegokolwiek rządu; moja umys-
łowość jest temu przeciwna. Dostępna jest jednej tylko
myśli: o ulepszeniu rządu" („Presse", 6 czerwca 1848).
Jest w tym rozróżnieniu rewolucji od góry i od do-
łu dużo frazeologii, a bardzo mało prawdy. Wyrażając
się w ten sposób, Girardin sądził, że mówi rzeczy za-
równo nowe, jak głębokie. Nie powiedział jednak nic
więcej nad to, że oddał się raz jeszcze odwiecznemu
złudzeniu demagogów, którzy myśląc, że za pomocą
władzy przybliżą rewolucję, umieli ją tylko opóźniać.
Zbadajmy bliżej myśl Girardina.
Podoba się temu uzdolnionemu publicyście nazywać
rewolucję inicjatywy, inteligencji, postępu i idei rewo-
lucją od góry; podoba mu się nazywać rewolucję za
pomocą powstania, z rozpaczy rewolucją od dołu.
A właśnie prawdzie odpowiada coś wręcz przeciwnego.
Rewolucja od góry, w myśl twierdzenia autora, na
którego się powołuję, oznacza najwidoczniej władzę;
od dołu — oznacza Lud. Z jednej strony akcja rządu,
z drugiej inicjatywa mas.
Chodzi więc o to, aby ustalić, która z tych dwóch
inicjatyw — inicjatywa rządu czy inicjatywa Ludu —
jest bardziej rozumna, bardziej postępowa, bardziej
pokojowa.
Otóż rewolucja od góry to — później powiem z ja-
kiej przyczyny — nieuchronnie rewolucja z woli pa-
nującego, rewolucja w imię widzimisię jakiegoś mini-
stra, wskutek poszukiwań po omacku ze strony jakie-
goś zgromadzenia, wskutek gwałtu jakiegoś klubu; jest
to rewolucja przez dyktaturę i despotyzm. Stosowali
ją Ludwik XIV, Robespierre, Napoleon, Karol X,
chcieli jej Guizot 9, Louis Blanc 10, Leon Faucher n.
Biali, Błękitni, Czerwoni — wszyscy oni zgadzają się
na tym punkcie.
Rewolucja z inicjatywy mas to rewolucja za zgodą
obywateli, na gruncie doświadczenia ludzi pracy, bę-
dąca skutkiem postępu i rozpowszechnienia się oświa-
ty, słowem, rewolucja jako skutek wolności. Condorcet,
Turgot, Danton dążyli do rewolucji oddolnej, do praw-
dziwej demokracji. Jednym z ludzi, którzy najszerzej
uprawiali rewolucję, a przy tym najmniej rządzili, był
Ludwik Święty. Francja za czasów Ludwika Świętego
sama się tworzyła; jak winorośl, która wypuszcza pę-
dy, wytwarzała lenników i wasali: słynny statut, któ-
ry ogłosił król, był po prostu rejestrem publicznych
aktów woli.
Socjalizm przyniósł taką rewolucję w całej pełni
w postaci złudzeń radykalizmu; przed dwoma z górą
tysiącami lat boski Plato był smutnym jej przykładem;
Saint-Simon, Fourier, Owen, Cabet12, Louis Blanc,
wszyscy zwolennicy organizowania pracy przez pań-
stwo, przez kapitał, przez jakąkolwiek władzę, odwołują
się — podobnie jak Girardin — do rewolucji odgórnej.
Zamiast uczyć Lud, żeby się organizował sam, do-
magają się od niego władzy. Czymże różnią się od de-
spotów? Są utopistami tak samo jak wszyscy despoci:
ci odchodzą, tamci nie mogą zapuścić korzeni.
Tkwiłaby w tym sprzeczność wewnętrzna, gdyby
rząd mógł być kiedykolwiek rewolucyjny /tylko dlate-
go, że jest rządem. Społeczeństwo, jako masa przepojo
na inteligencją, może się zrewolucjonizować samo przez
się, bo tylko ono może racjonalnie rozwinąć swe
żywiołowe siły, zanalizować i wytłumaczyć tajemnicę
swego przeznaczenia i swego pochodzenia, zmienić swą
wiarę i swą filozofię; bo wreszcie ono jedno zdolne jest
do walki ze swym twórcą i do wydania owocu. Rządy
to bicze boże ustanowione w celu zdyscyplinowania
świata; a wy chcecie, żeby one same się zniweczyły,
żeby stworzyły wolność, żeby dokonały rewolucji.
Tak być nie może. Wszystkie rewolucje, od chwili
namaszczenia pierwszego króla aż do Deklaracji praw
człowieka, dokonały się z porywu Ludu. Jeśli kiedy-
kolwiek władcy stosowali się do inicjatywy Ludu, to
byli do tego zmuszeni. Prawie zawsze sprzeciwiali się
jej, tłumili ją i uderzali na nią; z własnej inicjatywy
nic nigdy nie rewolucjonizowali. Ich rola nie polega na
budzeniu postępu, ale na hamowaniu go. Gdyby na-
wet — co jest wbrew logice — posiadali wiedzę rewo-
lucyjną, wiedzę społeczną, to i tak nie mogliby jej za-
stosować, nie mieliby do tego prawa. Trzeba by było,
żeby uprzednio przekazali swą wiedzę Ludowi, żeby
uzyskali zgodę obywateli. Tak może myśleć tylko ten,
kto nie zdaje sobie sprawy z istoty autorytetu i władzy.
Fakty potwierdzają teorię. Najbardziej wolne są narody,
których władza ma najmniej inicjatywy, gdzie
jej rola jest najbardziej ograniczona. Powołamy się tu-
taj na Stany Zjednoczone, na Szwajcarię, Anglię, Ho-
landię. W przeciwieństwie do tego narodami najbar-
dziej uciemiężonymi są te, gdzie władza jest najlepiej
zorganizowana i najmocniejsza; przykładem jest Fran-
cja. A tymczasem Francja nieustannie skarży się, że
nie jest rządzona; domaga się silnej władzy, coraz sil-
niejszej!
Kiedyś kościół, występując jako troskliwa matka,
mówił: Wszystko dla Ludu, ale wszystko za pośred-
nictwem księży.
Po kościele przyszła monarchia: Wszystko dla Ludu,
ale wszystko przez panującego.
Doktrynerzy: Wszystko dla Ludu, ale wszystko przez
burżuazję.
Jakobini nie zmienili "zasady, zmienili formułę:
Wszystko dla Ludu, ale wszystko przez państwo.
Wciąż ta sama wszechwładza rządu, ten sam komu-
nizm.
Któż wreszcie poważy się powiedzieć: Wszystko dla
Ludu i wszystko przez Lud, nawet rząd. Wszystko dla
Ludu: rolnictwo, handel, przemysł, filozofia, religia,
policja itd. Wszystko przez Lud: rząd i religia, równie
dobrze jak rolnictwo i handel.
Demokracja to zniesienie wszelkiej władzy: ducho-
wej i doczesnej, ustawodawczej, wykonawczej i sądo-
wej, władzy z tytułu własności. Bez wątpienia nie
Biblia nam to objawia, ale logika społeczeństw, zwią-
zek między aktami rewolucyjnymi i cała filozofia no-
woczesna.
Według Lamartińe'a13, który " pod tym względem
pozostaje w zgodzie z de Genoudem 14, rząd powinien
powiedzieć: Ja chcę. Kraj zaś odpowiedzieć: Zgadzam
się.
Ale doświadczenie wieków odpowiada im, że naj-
lepszym z rządów jest ten, który potrafi stać się nie-
potrzebny. Czy potrzebne nam są pasożyty do tego,
żeby pracować, a księża — żeby mówić z Bogiem? Nie
potrzebujmy więcej wybranych, aby nami rządzili.
Wyzysk człowieka przez człowieka — powiedział
ktoś — to kradzież. No, a rządzenie człowieka człowie-
kiem to niewolnictwo; a każda pozytywna religia, pro-
wadząca do dogmatu o nieomylności papieża, to nic
innego jak ubóstwienie człowieka przez człowieka,
bałwochwalstwo.
Absolutyzm, podbudowując jednocześnie potęgę oł-
tarza, tronu i kasy ogniotrwałej, pomnożył okowy trzy-
mające ludzkość w pętach. Obok wyzysku człowieka
przez człowieka, obok ubóstwienia człowieka przez
człowieka mamy jeszcze:
Sądy człowieka nad człowiekiem!
Potępienie człowieka przez człowieka!
I — aby zakończyć ten szereg — karanie człowieka
przez człowieka!
Te instytucje religijne, polityczne, sądowe, którymi
się tak szczycimy, które mamy szanować, którym ma-
my być posłuszni aż do chwili, kiedy upływ czasu ska-
że je nieuchronnie na upadek, i które upadają we wła-
ściwej porze, jak spada owoc, są narzędziami naszego
doświadczenia, widomymi znakami panowania nad
ludzkością instynktu, resztkami, osłabionymi wpraw-
dzie, ale nie zniekształconymi, krwawych obyczajów,
jakimi odznaczało się nasze dziecięctwo. Antropofa-
gia nie istnieje od dawna, znikła, nie bez oporu wła-
dzy, wraz ze swymi okrutnymi obrzędami; tkwi jednak
nadal w duchu naszych instytucji; świadczy o tym
sakrament eucharystii i kodeks karny.
Myśl filozoficzna żywi odrazę do tej symboliki dzi-
kich ludzi; odrzuca przesadne formy czci człowieka.
A jednak nie pojmuje ona — podobnie jak jakobini
i doktrynerzy — żeby można było dokonać reformy
drogą ustawodawczą; nie dopuszcza myśli, aby ktokol-
wiek miał prawo wyświadczać Ludowi dobro wbrew
jego woli, aby dopuszczalne było dać wolność narodo-
wi, który chce być rządzony. Filozofia darzy zaufaniem
tylko te reformy, które są wynikiem dobrej woli spo-
łeczeństw. Jedynymi rewolucjami, jakie uznaje, są te,
które powstają z inicjatywy mas; neguje w sposób jak
najbardziej stanowczy kompetencję rządów w zakresie
dokonywania rewolucji.
Streszczamy się:
Jeżeli o rozstrzygnięcie zwracamy się tylko do wiary,
to rozbicie społeczeństwa wydaje się przerażającym
wynikiem grzechu pierworodnego i upadku człowieka.
Mitologia grecka wyraziła to w opowieści o wojowni-
kach zrodzonych z zębów węża, którzy pozabijali się
nawzajem zaraz po urodzeniu. Zgodnie z tym mitem
Bóg po to pozostawił w rękach walczących stron rzą-
dy nad ludzkością, aby niezgoda położyła podstawy
pod jego panowanie na ziemi i żeby człowiek, cierpią-
cy od nieustannej tyranii, nauczył się zwracać myślą
ku innemu życiu.
Z punktu widzenia rozumu rządy i stronnictwa są
tylko inscenizacją zasadniczych koncepcji społeczeń-
stwa, urzeczywistnieniem abstrakcji, pantomimą me-
tafizyczną, której sensem jest Wolność.
Ta dwojaka definicja rządu i stronnictwa stanowi
nasze wyznanie wiary politycznej. Znasz, czytelniku, te
osobistości alegoryczne, którym w tej. relacji przy-
padają główne role; wiesz, co jest treścią tego przed-
stawienia: skup więc teraz uwagę na sprawach, które
chcę ci opowiedzieć.
POSTSCRIPTUM

II

Zapewne zapytają mnie teraz o przyczynę tego wro-


dzonego zamiłowania do kompromisów, tego kultu zło-
tego środka i zastoju, który przejawia się wszędzie
w skłonnościach Francuzów i czyni z nich naród za-
chowawczy z temperamentu i upodobania, z koniecz-
ności tylko i w drodze wyjątku decydujący się na re-
wolucję.
Sądzę, że znalazłem tę przyczynę w warunkach orga-
nicznych i klimatycznych, w jakich żyje społeczeństwo
francuskie, od niepamiętnych czasów dążące do pew-
nego stanu niczym się nie wyróżniającego, co przeja-
wia się na każdym kroku w instytucjach i obyczajach
francuskich. Zwrócimy tylko uwagę na:
1) Najdalej idący podział własności i mnóstwo drob-
nych placówek przemysłowych i handlowych, co stwa-
rza każdemu ojcu rodziny — rolnikowi, sklepikarzowi,
fabrykantowi — sferę absorbującej go działalności
i sprawia, że znika nam z oczu działalność ogólna,
a w ślad za tym inicjatywa na większą skalę.
2) Gospodarkę komunalną i departamentową, izby
handlowe, lokalne związki rolników itd., które do mi-
lionów ośrodków domowych dodają 50 000 ognisk
interesów miejscowych i korporacyjnych, rozdrabniając
w nieskończoność akcję państwową; żyją one własnym
życiem i regulują po swojemu swą działalność.
3) 600 000 najemnych pracowników państwowych
i samorządowych bezpośrednio zainteresowanych w status
quo, którzy tłumią swym ciężarem wybuchową siłę kraju.
4) Łatwość, pozorną przynajmniej, zdobycia pracą
lub handlem niewielkiego majątku, w klimacie umiar-
kowanym, w kraju żyznym, popartą przyzwyczajenia-
mi wynikającymi z umiarkowanego dobrobytu, co za-
spokaja ambicje wielu ludzi.
5) Produkcję wina, usposabiającą do wesołości, co
odwraca umysł od dogmatyzmu, odbiera powagę spe-
kulacjom, rodzi beztroskę mas, sprawiając, że tanim
kosztem zadowalają się one swoim losem.
Francja jest krajem aureae medioctritatis, opiewanego
przez poetów wszystkich stuleci. Łatwość, bezpieczeń-
stwo życia, równość i niezależność majątkowa — oto
marzenia Ludu francuskiego. Tak więc, wbrew temu,
co pisano o jego próżności i o jego ambicjach, ten pod-
bijający humor, który mu się zarzuca, ma na celu to
jedynie, aby nie pozostać w tyle za kimkolwiek; naj-
większą jego wadą jest nie pycha, ale zawiść. Czyż
jest w tym co dziwnego, że ten Lud, który jest wro-
giem wszelkiego rodzaju wystawności, który zawsze
czuje się bliski swego ideału, jest nieczuły na idee
i odkrycia, których nowatorstwo go przytłacza, i nie-
chętny reformom, które mu się proponuje; że wystę-
puje przeciwko wszystkiemu, co wykracza poza zako-
rzenione przyzwyczajenia i ustalone idee, że gotów
jest zawsze pokrzyżować tego rodzaju plany; że nie
powstaje przeciwko niczemu, chyba w obronie swego
skromnego dobrobytu, i że stałym jego dążeniem jest dojść
drogą nie najkrótszą, ale najgładszą do tej rów-
nowagi warunków, którą mu obiecywali teoretycy zło-
tego środka, a która w jego oczach stanowi o szczęściu?
Za każdym razem, gdy naród francuski okazał gwał-
towność, bądź w reakcji, bądź w rewolucji, działo się
to wyłącznie dlatego, że jego dobrobyt, tak jak go so-
bie wyobrażał i rozumiał, wydawał mu się narażony
czy to przez politykę panujących, czy też przez fana-
tyzm partii i sekt, dlatego że czuł, jak stanowisko
kompromisowe w dziedzinie interesów, praw, idei tra-
ci grunt pod nogami. Cóż z taką zaciekłością zdecydo-
wało o wypędzeniu hugonotów i o przeklęciu Ligi15?
Przede wszystkim lekceważenie zagadnień duchowych,
sprawiające, że Francuzom nienawistne jest wszelkie-
go rodzaju religianctwo, które laik nazywa ślepą wia-
rą prostaczków. Następnie, jeżeli nie bardzo dowierza-
no hugonotom, popieranym przez panów lennych i po-
dejrzanym o tendencje feudalne, to nie mniej nie
dowierzano członkom Ligi, okrzyczanym za czynniki
ulegające wpływom ultramontańskim 16... Któż nas ra-
nił, ciemiężył za Ludwika XIV i Napoleona, napawał
odrazą za Ludwika XVI, a następnie za Karolą X
i Ludwika Filipa? U pierwszych wybujałości władzy,
nadużycia wojenne, dynastyczne i ultranarodowe;
u drugich uparte upodobanie do arystokracji kupiec-
kiej albo szlacheckiej. We Francji rewolucja zawsze
brała początek z umiarkowanego złotego środka. A je-
żeli od kilku lat w masach Ludu wciąż jeszcze panują
niepokoje, jeżeli w głębi naszego umiarkowanego spo-
łeczeństwa wulkan rewolucyjny wre i grozi nowym
wybuchem, to dlatego, iż w oczach wszystkich staje
się jasne, że klasa średnia, która miała wszystko doko-
ła sprowadzić do swego poziomu i stać się stanem
powszechnym, właściwym wszystkim, sama znalazła się
w niebezpieczeństwie, że w obliczu dawnych ostoi —
kościoła, kapitału oraz państwa — pewność pracy,
możliwość utrzymania się, wolność sumienia,
niezależność przemysłu, skromność majątków, bez
których niepodobna żyć, są zdecydowanie niestałe.
Tym sposobem po to, aby ocalić materialny złoty
środek, stały przedmiot wysiłków Francuzów, trzeba
będzie porzucić teoretyczny złoty środek; aby osiągnąć i
umocnić tę pozłacaną mierność, rękojmię obojętności
politycznej i religijnej, trzeba powziąć dziś stanowczą
decyzję przeciwko opieszałości umysłu i sumienia, która
pod nazwą' eklektyzmu, złotego środka, trzeciego
stronnictwa itd. osiągała, jak dotąd, przywilej po
wszechnego szacunku. Skłoń głowę, szyderczy Gali jeży
ku, stań się skrajny, zamiast być umiarkowanym!
Przypomnij sobie, że bez ścisłości zasad, bez
nieugiętości logiki i bezwzględności doktryn nie ma dla
jakie gokolwiek narodu ani umiarkowania, ani tolerancji,
ani równości, ani pewności.
Socjalizm,, podobnie jak wszystkie wielkie idee, któ-
re dotyczą całości ustroju społecznego, może być
ujmowany z najróżniejszych punktów widzenia.
Socjalizm to nie tylko usunięcie nędzy, zniesienie
kapitalizmu i pracy najemnej, przekształcenie własności,
decentralizacja rządów, wprowadzenie powszechnego
prawa wyborczego, rzeczywista i bezpośrednia
suwerenność ludzi pracy, równowaga sił ekonomicznych,
zastąpienie rządów prawa rządami opartymi na umowie
itd.
Z całą ścisłością się wyrażając, jest to ukonstytuo-
wanie się niewielkich majątków, upowszechnienie się
klasy średniej. Jest to zastosowanie ze wszystkimi
konsekwencjami zasady suum cuiąue. Każdemu to, co
mu się należy, zgodnie z interpretacją pierwszej szko-
ły socjalistycznej. Każdemu według jego zdolności,
każdej zdolności według tego, co dokonała, a to ozna-
cza złoty środek naturalny i opatrznościowy w dzie-
dzinie pracy i wynagrodzenia za nią.
Któż nie widzi, że ta potrzeba zrównoważenia sił
ekonomicznych, bardziej równomiernego podziału dóbr
natury i wytworów przemysłu, która stała się tak
pilna, jest wynikiem ruchu, jaki się dokonał w ciągu
ostatnich lat sześćdziesięciu?
Zgromadzenie konstytucyjne, uchwalając sprzedaż
dóbr narodowych i wolność uprawiania przemysłu,
wprowadzając w dziedzinie prawa publicznego zasadę
równości wobec prawa, wytworzyło, przynajmniej na
pewien czas i do pewnego stopnia, równość majątkową.
Za cesarstwa niedoskonałość dzieła rewolucji zaledwie
się odczuwało. Przyjemność, jaką sprawiały ludziom
chwalebne skutki rewolucji, nie pozostawiała czasu na
zastanawianie się nad wadami gospodarki publicznej. Ale
kiedy restauracja dodała bodźca zdolnościom
przemysłowym kraju, tendencje kapitalistyczna i
aglomeracyjna nie omieszkały się objawić. Wówczas to
właśnie zaczęła też wzrastać klasa pracowników
najemnych, proletariat, podczas gdy równocześnie
dokonywała się, na gruncie feudalizmu kupieckiego i
feudalizmu w ogóle, reforma władania ziemią, powstawała
wielka własność. Każdemu, kto zastanawiał się nad
połączonym działaniem banków, hipotek, spółek
przemysłowych, do czego trzeba dodać centralizację
polityczną, która służy im za sankcję przymusową i
karną,wyda się rzeczą niewątpliwą, że naród francuski
wydany jest, bez jakiejkolwiek obrony ze strony prawa,
na pastwę oligarchii, której nie przewidzieli
rewolucjoniści z roku 1789, a która powstała
spontanicznie
jako wynik źle pokierowanej gry sił ekonomicznych.
Niech tylko ten system, naprawdę zależny od przy-
padku, potrwa jeszcze pięćdziesiąt lat, a drobny prze-
mysł, podobnie jak drobna własność zostaną stopnio-
wo zniesione. Pozostanie tylko olbrzymia masa najem-
ników w służbie wielkich właścicieli ziemskich, baro-
nów władających winnicami, drogami żelaznymi, wę-
glem, żelazem, bawełną itp. Społeczeństwo podzieli się
na dwie kasty — wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych,
a cała bez wyjątku klasa średnia zniknie.
Czy naród, wbrew swemu charakterowi i swym
skłonnościom, pogodzi się z nienormalnym położeniem,
jakie gotuje mu brak przewidywania ze strony jego
przywódców, czy mu się podporządkuje? Czy z obawy
przed komunizmem zdecyduje się powrócić do dawnego
stanu feudalnego? Nie, nie! Francja nie chce na
przyszłość ani niewoli, ani wspólnoty: pragnie systemu
równowagi, w którym każdej rodzinie zapewnione będzie
osiągnięcie pracą należnego jej dobrobytu. A poza tym
całkowitej wolności poglądów i łatwości urządzania się.
Powstało już kilka porozumień idących po tej linii.
Podobnie jak Robespierre odrzucił definicję własno-
ści, która stanowiła ustępstwo ze strony państwa, tak
też w roku 1848 odrzucona została definicja, która
zgodnie z prawem rzymskim przysądzała własność
pierwszemu, co zawłaszczył dany przedmiot. Według
nas własność nie pochodzi ani z zawłaszczenia, ani od
państwa; jest ona wynikiem pracy. Z tego punktu wi-
dzenia konstytucja z roku 1848 jest diametralnym
przeciwstawieniem Kodeksu Cywilnego: według tego
Kodeksu własność pochodząca z prawa kwirytów jest
bezwzględnym prawem używania i nadużywania; we-
dług tej konstytucji własność jest tylko atrybucją oby-
watela pod gwarancją pracy i nieustanną modyfikacją
sił ekonomicznych. Odległość między tymi dwiema
definicjami własności jest olbrzymia.
W tym samym duchu wydane zostały ustawy doty-
czące procentu od kapitału, koncesji na kopalnie i dro-
gi żelazne, patentów na wynalazki, własności literac-
kiej, pracy dzieci w przemyśle itd. Ustawy te stanowią
pierwsze kroki, niewątpliwie świadczą jednak o god-
nym uwagi duchu umiarkowania i o stanowczej woli
wyrwania gospodarki społecznej z uścisku feudaliz-
mu, który ją zagarnął, i anarchii, która okrywa ją
hańbą.
Takie oto jest zagadnienie, którego rozwiązania do-
maga się od nas wielowiekowy postęp, i to nie za po-
mocą pustych formułek rządu i ułomnych kompromi-
sów, ale przez ścisłe zdyscyplinowanie sił przemysło-
wych. Utrwalać, porządkować, czynić coraz bardziej
płodną i pożyteczną równość majątków, tworzyć wy-
siłkiem geniuszu równowagę ekonomiczną, jakiej
przykładu nie daje historia ludzkości i jaką stworzyć może
tylko nauka. Czy w tym, co się tyczy dobrobytu,
organizacji złotego środka, który powinien zadowolić
każdą uzasadnioną ambicję i unicestwić zawiść, czy w
tym,nie tkwi apoteozą klasy średniej? Jest to problem
decydujący, który cechuje wiek męski narodów i który
mógł pojawić się tylko raz w ciągu wieków, bo
rozwiązanie obejmujące cały postęp, jaki jest możliwy,
może być bezwzględne i wieczne.
Ale to wyzucie z posiadania nie dokonuje się bez
przejęcia; zanim zagadnienie przeniknie do umysłów
i zanim rozwiązanie teoretyczne i praktyczne będzie
możliwe, jakież pojawią się przeciwieństwa i rozdar-
cia! Ile niepewności i boleści! Francja, która w imię
zachowania swych miejscowych obyczajów zmuszona
jest walczyć z nawykami narodowymi i wyrzec się
swej dawnej polityki i oficjalnych idei, ta Francja
może powtórzyć za poetą:

Mój Boże! Cóż za okrutna wojna!


Widzę dwóch ludzi w sobie...

Tak, w dzisiejszej Francji są dwie Francje. Jest


Francja przeszłości, która zna siebie i, socjalistyczna
czy demokratyczna, religijna czy filozoficzna, żyje
zgodnie ze swymi tradycjami, ciąży ku nim z rozpaczą
w sercu, protestuje przeciwko rewolucji bez analogii;
i Francja przyszłości, która jeszcze nie zna siebie, któ-
ra siebie szuka, która już teraz we wszystkich swych
aspiracjach i poglądach czuje się w opozycji do daw-
nej Francji. Tu tkwi konflikt.
Wszyscy, dopóki żyjemy, pobożni czy sceptycy, ro-
jaliści czy republikanie, w tej mierze, w jakiej rozu-
mujemy zgodnie z ideami przekazanymi nam i pody-
ktowanymi interesami, jesteśmy zachowawcami; w tej
zaś mierze, w jakiej jesteśmy posłuszni naszym skry-
tym instynktom, tajemniczym siłom, które nie dają
nam pokoju, pragnieniom ogólnej poprawy, jakie pod-
powiadają nam okoliczności, jesteśmy rewolucjonista-
mi. Zresztą, co się tyczy celu ostatecznego, te dwie
Francje stanowią jedno: dwoisty bieg, który nas po-
ciąga, jednych z lewicy, drugich z prawicy, znajduje
ujście w jednym i tym samym ruchu, a mianowicie
w poszukiwaniu równości i stabilizacji, słowem: w rów-
nowadze ekonomicznej, a to poprzez wyrzeczenie się
eklektyzmu filozoficznego i doktrynalnego złotego
środka.
Ostatni rzut oka na stan tradycji francuskich i na
postęp dokonany w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat
w tej nowej metamorfozie wykaże, iż taki jest nie-
unikniony wynik, ku któremu popycha nas przeznaczenie
ludzkości i nasza Własna skłonność.
DO MIESZCZAŃSTWA

Cześć wam, Mieszczanie, za te nowe próby. Wyście


byli zawsze najbardziej nieustraszeni, najzdolniejsi
pośród rewolucjonistów.
Wyście to już od trzeciego stulecia ery chrześcijań-
skiej za pomocą waszych związków municypalnych ca-
łunem okryli Państwo rzymskie w Galii. Gdyby nie
Barbarzyńcy, którzy wtargnęli, by nagle zmienić obli-
cze rzeczy, Republika przez was ukonstytuowana była-
by rządziła w ciągu średniowiecza. Monarchia w na-
szym kraju jest frankońska, pamiętajcie o tym; ona nie
jest galijska.
Wyście to w czasie późniejszym, przeciwstawiając
gminę zamkowi, króla wielkim wasalom, pokonali feu-
dalizm.
Wyście to, wreszcie, od lat osiemdziesięciu głosili
jedną po drugiej wszelkie idee rewolucyjne, wolność
wyznań, wolność prasy, wolność zebrań, wolność han-
dlu i przemysłu; wyście przez wasze uczone konstytu-
cje zdobyli przewagę nad ołtarzem i tronem; wyście
ustanowili na niezniszczalnych podstawach równość
wobec prawa, kontrolę prawną, jawność dochodów
państwowych, podporządkowanie Rządu Krajowi,
wszechwładztwo Opinii.
Wyście sami, wy jedyni, tak jest, wyście ustanowili
zasady, wyście założyli podwaliny Rewolucji w XIX
stuleciu.
Nic, co próbowano robić bez was, życia nie miało.
Nic, coście wy przedsięwzięli, nie chybiło.
Nic, co wy przygotujecie, nie zawiedzie.
Przed Mieszczaństwem despotyzm schylił głowę:
szczęśliwy Żołnierz i Pomazaniec prawowity, i Obywa-
tel Król z chwilą, kiedy mieli nieszczęście wam się nie
podobać, przedefilowali przed wami jak cienie. Miesz-
czanie Francji, inicjatywa porywów Ludzkości do was
należy. Proletariusz-nowicjusz nazywa was swymi mi-
strzami, swymi wzorami. Czyż byłoby możliwe, abyście
wy po przeprowadzeniu tylu rewolucji stali się w spo-
sób nieprzebaczalny, bez powodu, bez interesu, bez ho-
noru — antyrewolucjonistami?
Znam wasze żale: datują się one nie od lutego.
Pewnego dnia, 31 maja 1793 roku, byliście zaskocze-
ni, wyparci przez lud sankiulocki 2. W ciągu czternastu
miesięcy, w ciągu najstraszliwszego okresu, jaki kiedy-
kolwiek przebyliście, ster rządów ujęli w swe ręce
trybuni ludowi. Cóż oni uczynili w ciągu tych czterna-
stu miesięcy dyktatury dla swoich biednych klientów?
Niestety, nic! Zarozumiali jak zawsze i gadatliwi,
wszystkie swoje wysiłki ograniczyli do jakiego takie-
go kontynuowania waszej pracy. W roku 1793, podob-
nie jak w 1848, wybrańcy ludu — pośród których więk-
szość z ludu nie pochodziła — troszczyli się tylko
o własność; o pracy zgoła nie myśleli. Poza stawianiem
oporu w obcych krajach siły rządowe były całkowicie
poświęcone zabezpieczeniu waszych interesów. To jed-
nak nie złagodziło waszej urazy wywołanej tym targ-
nięciem się na wasze stare prerogatywy. Lud bowiem przy
swoim braku doświadczenia nie potrafił prowadzić
wszczętej przez was rewolucji, odkąd po termidorze,
jak mu się zdawało, wyście się tej rewolucji wyparli.
Stało się to dla naszego kraju hamulcem postępu oraz
początkiem naszej pokuty. Proletariat sądził, że mści
się na was, narzucając waszej pysze przez swoje głoso-
wanie samowładztwo bohatera. Sialiście opór, a zebra-
liście despotyzm. Wolność została zastąpiona Chwałą,
najbardziej zgubnym, najbardziej głupim ze wszyst-
kich bożyszcz. W ciągu lat piętnastu trybuna była nie-
ma, mieszczaństwo upokorzone 3. Rewolucja skuta łań-
cuchami. Wreszcie dzięki wam Karta 1814 roku4, wy-
darta, a nie z łaski nadana, wbrew temu, co by się
o tym mówiło, została na nowo w świat rzucona; przed
upływem piętnastu lat dawne rządy przeżyły w dniach
lipca swoje Waterloo.
W 1848 roku lud, poparty podobnie jak w 93 waszy-
mi patriotycznymi bagnetami, wypędza z Tuilerii
starego szalbierza i proklamuje Republikę. W tym
względzie staje się on wyrazicielem waszych uczuć,
wyciąga prawowite konsekwencje z waszej długotrwa-
łej opozycji. Ale lud nie był jeszcze bynajmniej wta-
jemniczony w życie polityczne; po raz drugi kierowa-
nie rewolucją wymknęło mu się z rąk. I tak samo jak
w roku 93 zarozumialstwo to stało się na nowo przed-
miotem waszego gniewu.
Jaką jednak krzywdę wyrządził ten nieszkodliwy
lud podczas owego trzymiesięcznego bezkrólewia, że
wy, zaledwie przywróceni do władzy, wykazaliście się
tak gorącymi reakcjonistami? Rząd Tymczasowy myś-
lał tylko o tym, aby zadośćuczynić waszej miłości
własnej, uciszyć wasze niepokoje. Pierwszą jego myślą
było przypomnienie wam o radzie familijnej; jego
jedynym pragnieniem było, by wam przekazać opiekę
nad proletariatem. Lud nie sprzeciwiał się temu, przy-
klaskiwał. A wy, czy to przez potrzebę odwetu tej tra-
dycyjnej dobroduszności, czy też z powodu przywłasz-
czenia sobie prawa do tego, wy, którym przywrócono
dominującą rolę w polityce, traktowaliście tych naiw-
nych rewolucjonistów, jak gdyby oni byli bandą włó-
częgów i nicponiów. Rozstrzeliwaliście, zsyłaliście, ska-
zywaliście na galery biednych robotników, których do
buntu pchał lęk przed głodem i których hekatomba
służyła za odskocznię dla trzech czy czterech intryg
w Komisji Wykonawczej i w Zgromadzeniu. Mieszcza-
nie, staliście się okrutni i niewdzięczni: toteż represje,
jakie nastąpiły po dniach czerwcowych 5, wołały o po-
mstę do nieba. Wyście się stali współwinowajcami re-
akcji, wy okryliście się hańbą.
Obecnie znowu pojawili się intryganci polityczni,
zdemoralizowani przez wszelkie formy rządu, obiekty
waszej odwiecznej nienawiści. Obłudnicy, potrafili was
otumanić; przyjaciele obcych krajów, uczynili z was
cichych wspólników swojej antynarodowej polityki;
słudzy wszelkich tyranii, które wyście pokonali, łączą
się z wami każdego dnia w swych zemstach zabójczych
dla wolności. W ciągu trzech lat wasi rzekomi zbawcy
ściągnęli na was więcej hańby, aniżeli pół wieku nie-
powodzeń sprowadziło nędzy na proletariat. I ci lu-
dzie, którym wasza ślepa namiętność pozwoliła ująć
w ręce nieograniczoną władzę, drwią z was i was znie-
ważają; przedstawiają was jako wrogów wszelkiego ła-
du, niezdolnych do karności, zarażonych filozofią, li-
beralizmem, socjalizmem; oni was mają za rewolucjo-
nistów!
Przyjmijcie, Mieszczanie, to miano jako tytuł do waszej
chwały i jako rękojmię waszego pojednania z
proletariatem. Pojednanie — powiadam wam — to
rewolucja. Wróg wtargnął do waszej domeny: niechaj jego
obelgi służą wam za hasło zbiórki. Wy, seniorzy
Rewolucji, którzy byliście świadkami narodzin i śmierci
tylu despotyzmów, od Cezarów aż do najmłodszych
Bourbonów, wyście nie mogli uchybić waszemu
przeznaczeniu. Serce mi mówi, że wy jeszcze coś
zdziałacie.
Rewolucja wyciąga do was ramiona: ratujcie lud,
ratujcie siebie samych, jak to czynili wasi ojcowie;
ratujcie poprzez Rewolucję.
Biedna Rewolucja! Wszyscy obrzucają ją kamienia-
mi. Ci, którzy jej nie spotwarzają, nie ufają jej jednak
i pracują najusilniej nad tym, aby ją sprowadzić na
manowce. Jedni mówią wam o przedłużeniu władzy
prezydenta 6; inni prawią o połączeniu dwóch kierun-
ków i o konieczności jak najszybszego uporania się
z dylematem: monarchia czy demokracja. Ci bronią
Konstytucji z 1848 roku, tamci oświadczają się za Pra-
wodawstwem bezpośrednim... Myślałby kto, że to
sprzysiężenie empiryków przeciwko idei lutego.
Gdyby ta polityka mogła służyć do czegokolwiek,
gdyby rozporządzała najmniejszą choćby siłą utrzyma-
nia się i pokoju — byłbym milczał. Nie mąciłbym,
Mieszczanie, waszego spokoju. Ale niezależnie od te-
go, czy jest kto za Rewolucją, czy przeciwko niej, Re-
wolucja na was zakłada swe fundamenty i to z szyb-
kością tysiąca mil na sekundę. Nie chodzi tu o dysku-
towanie na jej temat: trzeba, żebyście się przygotowali
na jej przyjęcie; a przede wszystkim trzeba, żebyście
ją poznali.
W czasie długiego przebywania w więzieniu, gdy
władze, łamiąc moje dziennikarskie pióro, trzymają mnie
z dala od codziennej polemiki, moja rewolucyjna
dusza podróżuje znowu po krainie Idei.
Z moich wędrówek po tej krainie, leżącej poza prze-
sądami naszego starego świata, przywiozłem trochę na-
sion, których uprawa nie może się nie udać na naszej
przysposobionej glebie. Pozwólcie, że ofiaruję wam
dzisiaj ich próbkę. Wam, Mieszczanie, przypada honor
tego siewu, którego pierwszym owocem będzie przy-
wołanie na waszą pamięć jedynej sprawy, jaką warto
w tych czasach wam się zająć i o jakiej się wszędzie za-
pomina — Rewolucji. I oby po mnie, zachęceni moim
przykładem, najśmielsi badacze mogli dokonać wresz-
cie od tak dawna wymarzonego odkrycia: Republiki de-
mokratycznej i społecznej!

Z braterskim pozdrowieniem
P. J. Proudhon

Conciergerie, 10 lipca 1851


MYŚL OGÓLNA REWOLUCJI
W XIX WIEKU

Na trzy rzeczy trzeba zwrócić uwagę w całej historii


rewolucji, a mianowicie na:
Poprzedni system rządów, którego usunięcie jest ce-
lem rewolucji i który, dążąc do utrzymania się — sta-
je się kontrrewolucją.
Partie, które biorąc rewolucję z punktów widzenia
odpowiadających różnorodnym uprzedzeniom i intere-
som, usiłują, każda ze swojej strony, przyciągnąć ją do
siebie i posługiwać się nią na swoją korzyść.
Rewolucję samą w sobie, czyli rozwiązanie.
Historia parlamentarna, filozoficzna i dramatyczna
rewolucji roku 1848 mogłaby już dostarczyć materiału
na tomy. Ograniczę się do omówienia kilku poszczegól-
nych kwestii, które nasze aktualne wiadomości pozwolą
oświetlić. To, co powiem, wystarczy — mam nadzie-
ję — do wyjaśnienia przebiegu i pozwoli domyślić się
przyszłości rewolucji w wieku XIX.
Pierwsze studium — Reakcje pociągają za
sobą rewolucje.
Drugie studium — Czy istnieje dostateczna
przyczyna rewolucji w wieku XIX?
Trzecie studium — O zasadzie stowarzyszenia.
Czwarte studium — O zasadzie władzy.
Piąte studium — Likwidacja społeczna.
Szóste studium — Organizacja sił ekonomicznych.
Siódme studium — Rozpłynięcie się rządu
w organizmie ekonomicznym.
To nie opowiadanie, to plan teoretyczny, intelektual-
ny obraz rewolucji.
Wprowadźcie do niego przestrzeń i czas, daty, imio-
na, zjawiska, epizody, uroczyste przemówienia, paniki,
walki, odezwy, sztuczki, ewolucje parlamentarne, ze-
msty, pojedynki itd. itd., a będziecie mieli rewolucję
jak u Bucheza 2 i Micheleta 3.
Po raz pierwszy publiczność będzie mogła sądzić
o duchu i całości rewolucji, zanim się ona dokona: kto
wie, ile nasi ojcowie uniknęliby klęsk, gdyby — pomi-
jając przypadki, stronnictwa i ludzi — mogli zawczasu
odczytać własny los?
W miarę możności będę usiłował trzymać się w tym
wykładzie tego, co przeszło próbę faktów. A spośród
faktów będę wybierał zawsze najbardziej znane i naj-
prostsze: jest to jedyny sposób, aby sprawić, by rewo-
lucja społeczna, która dotąd była tylko apokalipsą, sta-
ła się wreszcie rzeczywistością.
Studium pierwsze

REAKCJE POCIĄGAJĄ
ZA SOBĄ REWOLUCJE
1. O SILE REWOLUCYJNEJ

Jest to szeroko rozpowszechniona w naszych czasach


opinia, zarówno wśród ludzi biorących udział w ruchu,
jak i wśród tych, co stawiają mu opór, że rewolucja,
odpowiednio zwalczana na samym początku, może być
powstrzymana, stłumiona, wypaczona, że można jej
w ogóle uniknąć, ale trzeba do tego dwóch rzeczy —
przebiegłości i siły. Jeden z najrozumniejszych pisarzy
swego czasu, Józef Droz 4, członek Akademii Francus-
kiej, napisał z myślą o tym historię panowania Lud-
wika XVI, podczas którego to panowania można było,
według autora, przewidzieć rewolucję i przeszkodzić
jej. A pośród rewolucjonistów naszej epoki jeden
z najinteligentniejszych, Blanąui5, jest również prze-
konany, że dysponując dostateczną energią i zręcznoś-
cią, władza może prowadzić lud, gdzie jej się podoba,
może pognębić prawo i unicestwić ducha rewolucyj-
nego. Cała polityka trybuna z Belle Isle6 — proszę
jego przyjaciół, żeby brali tę kwalifikację z najlepszej
strony — tak samo jak polityka akademika 7, wywodzi
się z obawy przed tryumfem reakcji, obawy, którą ja
osobiście ośmielam się nazywać śmieszną. Tym
sposobem reakcja, ten zarodek despotyzmu, istnieje w
sercach wszystkich ludzi; ukazuje się nam ona równo-
cześnie na dwóch krańcach horyzontu politycznego.
Jest to jedna z przyczyn, i to wcale nie najmniejszych,
naszych nieszczęść.
Przeszkodzić rewolucji! Ale czyż nie wydaje się to
wam groźbą wobec Opatrzności, brakiem wiary w nie-
uchronny los, słowem, wszystkim najbardziej niedo-
rzecznym, co tylko można sobie wyobrazić. Przeszkodź-
cie materii ważyć, ogniowi parzyć, a słońcu świecić!
Spróbuję wykazać za pomocą tego, co się dzieje
przed naszymi oczyma, że tak jak instynkt reakcji nie-
odłączny jest od każdej instytucji społecznej, tak też
nieprzeparta jest potrzeba rewolucji; że każda partia
polityczna, jakakolwiek ona jest, może być na prze-
mian, zależnie od okoliczności, to wyrazicielką rewo-
lucji, to wyrazicielką reakcji; że dwa te krańce, reakcja
i rewolucja, współodpowiadające sobie wzajem i wza-
jem się rodzące, mają przy zbliżaniu się konfliktów za-
sadnicze znaczenie dla ludzkości; tak że aby uniknąć
raf podwodnych, które z prawej i z lewej strony za-
grażają społeczeństwu, jedynym środkiem, w przeci-
wieństwie do tego, czym chełpi się ustawodawstwo
współczesne,, jest to, żeby reakcja nieustannie szła na
kompromis z rewolucją. Gromadzić pretensje i, że po-
zwolę sobie użyć tutaj tego porównania, magazynować
za pomocą nacisku siłę rewolucyjną — to skazywać się
na przekraczanie jednym skokiem całej przestrzeni,
którą roztropność nakazywałaby przebiegać etapami,
i zamiast postępu nieustannego, wybrać postęp skoka-
mi i zrywami.
Któż nie wie, że jako najpotężniejsi władcy wsławili
się ci, co w tej mierze, w jakiej pozwalały na to
okoliczności, w których żyli, byli rewolucjonistami?
Aleksander Macedoński, który doprowadził do
zjednoczenia Grecji; Juliusz Cezar, który założył
Imperium Rzymskie na ruinach republiki obłudnej i
sprzedajnej;
Chlodwig, którego nawrócenie się było hasłem do de-
finitywnego opanowania Galii przez chrześcijaństwo
i do pewnego stopnia przyczyną zjednoczenia się hord
frankońskich w oceanie galijskim; Karol Wielki, który
zapoczątkował centralizację lenn i wyznaczył punkt
wyjścia feudalizmu; Ludwik Gruby 8, o którym pamięć
droga jest trzeciemu stanowi ze względu na przychyl-
ność, jaką okazywał gminom miejskim; Ludwik Świę-
ty 9, który organizował korporacje sztuk i rzemiosł;
Ludwik XI10 i Richelieu, którzy doprowadzili do końca
porażkę baronów — w różnym wprawdzie stopniu,
ale wszyscy byli rewolucjonistami.
Aż do ohydnej Nocy Świętego Bartłomieja nie było
nikogo, kto w duchu ludu, w zgodzie pod tym wzglę-
dem z Katarzyną Medycejską n, zwracającą się raczej
przeciwko panom niż przeciwko reformacji, podjąłby
manifestację gwałtu przeciwko feudalizmowi. Dopiero
w roku 1614 na ostatnim zgromadzeniu Stanów
Generalnych 12, miało się wrażenie, że monarchia
francuska wyrzeka się swej roli inicjatorki i zdradza
własną tradycję: dzień 21 stycznia 1793 roku n był
ekspiacją za to wiarołomstwo.
Łatwo byłoby mnożyć tego rodzaju przykłady:
wszyscy, nawet najmniej obeznani z historią, mogliby
tu coś dorzucić.
Rewolucja jest siłą, nad którą żadna inna potęga,
boska ani ludzka, nie może osiągnąć przewagi; istotą
jej jest to, że się umacnia i rośnie wskutek oporu, któ-
ry napotyka. Można kierować, można miarkować, można
zwalniać bieg rewolucji; przed chwilą powiedziałem, że
najroztropniejsza polityka polega na tym, że się jej
ustępuje krok za krokiem, tak żeby wieczna ewolucja
ludzkości dokonywała się nie wielkimi skokami, ale
nieodczuwalnie i bez hałasu. Nigdy nie odpiera się
rewolucji, nie oszukuje się jej, nie można jej wynaturzyć
ani tym bardziej jej zwyciężyć. Im bardziej ją tłumić,
tym bardziej wzrasta jej prężność, a jej działanie staje
się nie do odparcia. Do tego stopnia, że dla tryumfu idei
jest zupełnie wszystko jedno, czy będzie prześladowana,
gnębiona, miażdżona na początku, czy też będzie się
rozwijała i szerzyła bez przeszkód. Jak antyczna Nemezis,
której ani prośby, ani groźby nie mogły wzruszyć,
rewolucja posuwa się naprzód krokiem nieuchronnym i
posępnym, wśród kwiatów, które jej rzucają wyznawcy,
we krwi swych obrońców i po trupach swych wrogów.
Gdy w roku 1822 ustała działalność konspiracyjna 14,
niektórzy myśleli, że restauracja zwyciężyła rewolu-
cję. I w tym także okresie, gdy premierem był Ville-
le15, i podczas wyprawy hiszpańskiej 16 szeroko sza-
fowano zniewagami.
Głupcy! Rewolucja minęła: oczekiwała was w roku
1830.
Gdy tajne stowarzyszenia 17 w roku 1839, po zamachu
Bianąuiego i Barbesa, zostały rozpędzone, myślano
jeszcze o nieśmiertelności młodej dynastii: zdawało się,
że postęp jest na jej rozkazy. Lata, które nastąpiły,
w ślad za tym były najbardziej kwitnącym okresem
ówczesnego królestwa. Poczynając jednak od roku 1839
zaczęły się, wśród mieszczaństwa od koalicji 18, wśród
ludu zaś od rozruchów z dnia 12 maja19, objawy wiel-
kiego zniechęcenia, których uwieńczeniem były
wypadki lutowe 20. Może przy większej rozwadze i
większej odwadze zdołano by przedłużyć o kilka lat
istnienie tej władzy królewskiej, która stała się jawnie
reakcyjna: opóźniona katastrofa byłaby tylko bardziej
gwałtowna.
Gdy minął luty, widziano, jak po kolei jakobini, ży-
rondyści, bonapartyści, orleaniści, legitymiści, jezuici,
wszystkie partie przeszłości, powiedziałbym: nieomal
wszystkie frakcje dziedzicznie kontrrewolucyjne
z dawnych lat, miażdżyły rewolucję, której nie rozu-
miały. Była chwila, że doszło do kompletnej koalicji:
nie śmiałbym twierdzić, że partia republikańska na-
prawdę się z tego otrząsnęła. Dobrze więc! Niech ob-
staje, niech się upiera przy swoim; popłoch będzie
powszechny. Im bardziej opóźni się nieunikniony ter-
min, tym więcej wypadnie zapłacić za zwłokę: jest to
równie elementarną rzeczą w praktyce rewolucyj, jak
pewnik w geometrii. Rewolucja nie ustępuje, a to z tej
prostej przyczyny, że nie może nie mieć słuszności.
Każda rewolucja przybiera początkowo postać skar-
gi ludu, oskarżenia wadliwego stanu rzeczy, którego
dokuczliwość pierwsi odczuwają najbiedniejsi. Bunto-
wanie się nie leży w charakterze mas, chyba że skie-
rowane jest przeciw temu, kto im zadaje cierpienia
fizyczne albo moralne. Czy jest tu powód do ucisku,
zemsty, prześladowań? Cóż za obłęd! Rząd, który trwa
przy swej polityce uchylania się od spełnienia życzeń
mas, przy polityce odrzucania ich skarg, sam się de-
maskuje: jest to złoczyńca, który zwalcza wyrzuty su-
mienia za pomocą nowych przestępstw. Przy każdym
zamachu sumienie odzywa się coraz później, aż do
chwili, gdy w końcu rozsądek winnego zmąci się i wy-
da go w ręce kata.
Istnieje jeden tylko sposób zapobiegania niebezpie-
czeństwom rewolucji; już go wymieniłem: zrobić z niej
prawo. Lud cierpi, jest niezadowolony ze swego losu:
jest to chory, który jęczy, dziecko w kołysce, które
krzyczy. Stańcie przed nim, wysłuchajcie jego skarg,
zbadajcie ich przyczynę, ich następstwa, obliczcie, jeśli
trzeba, ile przypada na przesadę, a następnie natych-
miast zajmijcie się bez wytchnienia ulżeniem cierpią-
cemu. Rewolucja dokona się wówczas bez hałasów ja-
ko naturalny i szczęśliwy rozwój dawnego porządku
rzeczy. Nikt jej nie dostrzeże, nie będzie wyrażał wąt-
pliwości. Wdzięczny lud nazwie was swym dobroczyń-
cą, swym przedstawicielem, swym przywódcą. Będzie
to tak jak z Ludwikiem XVI, który w roku 1789 został
powitany przez Zgromadzenie Narodowe i przez lud
jak odnowiciel swobód publicznych. W owej chwili
Ludwik XVI, bardziej potężny od swego dziadka, Lud-
wika XIV, mógł na wieki umocnić swą dynastię: rewo-
lucja wystąpiła wobec niego jako narzędzie królowa-
nia. Szaleniec, zdołał dostrzec w niej tylko wtarg-
nięcie w jego prawa! Trwał aż do wstąpienia na szafot
w swym niepojętym zaślepieniu.
Niestety! Sądzić należy, iż rewolucja pokojowa jest
czymś nazbyt idealnym, aby nasza wojownicza ludz-
kość zadowoliła się nią.
Rzadko widzi się, żeby wypadki podążały natural-
nym i przynoszącym najmniej strat biegiem rzeczy:
przy tym nie brak tu pretekstów. Podobnie jak do isto-
ty rewolucji należy palący charakter potrzeb, tak też
do istoty reakcji należy autorytet obyczaju. Status quo
zawsze przemawia przeciwko ubogim: to właśnie spra-
wia, że reakcja z początku uzyskuje taką samą więk-
szość, jaką na końcu osiąga rewolucja. W tym biegu w
przeciwległym kierunku, gdzie to, co przynosi ko-
rzyść jednej stronie, obraca się nieustannie na nieko-
rzyść drugiej, ileż trzeba się obawiać, aby nie doszło
do zaciętych walk!...
Dwie przyczyny stają na drodze prawidłowemu prze-
biegowi rewolucyj: okrzepły układ interesów i pycha
rządu.
Zrządzeniem losu, które później znajdzie wyjaśnienie,
dwie te przyczyny oddziałują zawsze pospołu, przy tym w
taki sposób, że bogactwo i władza wraz z tra dycją jest po
jednej stronie, ubóstwo, dezorganizacja i niewiedza po
drugiej; strona zadowolona nie chce ro bić ustępstw, strona
pokrzywdzona nie może się już ich wyrzec, przez co
konflikt staje się nieunikniony.
Wtedy to właśnie najbardziej interesujące są pery-
petie tej walki, gdzie wszystkie niepomyślne szanse
z początku Wydają się być po stronie ruchu, natomiast
wszystkie elementy powodzenia przemawiają za obo-
zem oporu. Ci, co patrzą na sprawy powierzchownie,
niezdolni do zrozumienia rozwiązania konfliktu, któ-
rego — jak się im zdaje — żaden rozum nie byłby
w stanie przewidzieć, nie omieszkają tłumaczyć przy-
czyn swego błędu przypadkiem, zbrodnią kogoś tam,
niezręcznością kogoś innego, wszelakimi kaprysami losu,
wszystkimi namiętnościami ludzkości. Rewolucje, które
w oczach współczesnych pięknoduchów są
wynaturzeniem, historykom, którzy później je opowiadają,
wydają się wyrokami boskimi. Czegóż nie powiedziano o
rewolucji roku 1789? Co do tej rewolucji, która później
utwierdzona została ośmiu konstytucjami, która od góry
do dołu przeobraziła całe społeczeństwo francuskie i
zniszczyła dawny feudalizm, tak że wspomnienia po nim
nie zostało, nawet co do niej — niepewność trwa wciąż
jeszcze. Nie umiano się pogodzić z myślą
o jej konieczności historycznej, nie znajduje zrozumie-
nia jej wspaniałe zwycięstwo. Z nienawiści do jej za-
sad, jej tendencji zorganizował się dzisiejszy obóz re-
akcji. A wśród tych, którzy bronią faktu dokonanego
w roku 1789, wielu oburza się na jej kontynuatorów:
porwani cudem pierwszej rewolucji, nie chcą narażać
się na ryzyko drugiej! Wszyscy porozumiewają się więc
w celu działania i powiększają wokół siebie
niebezpieczeństwo tymi właśnie środkami, które
przedsiębiorą w celu jego uniknięcia.
Jakaż nauka, jakie dowodzenie byłyby zdolne wy-
prowadzić ich z błędu, skoro ich własne doświadczenie
ich nie przekonywa?
Postaram się w różnych częściach tej publikacji i od
zaraz będę próbował ustalić w sposób jak najbardziej
przekonywający, że od trzech lat rewolucja posuwała
się naprzód tylko za sprawą reakcji czerwonej, trójko-
lorowej, białej, która ją przyjęła; a kiedy mówię „po-
suwała się naprzód", to biorę to wyrażenie w znacze-
niu ściślejszego określenia idei, jako faktyczne roz-
powszechnienie się tego zjawiska. Gdyby rewolucja
nieistniała, wiedzcie to dobrze, reakcja wynalazłaby ją.
Myśl powzięta niejasno pod naporem potrzeby,
następnie z grubsza ociosana, sformułowana pod
wpływem opozycji, prędko staje się prawem. A ponieważ
prawa są ze sobą ściśle związane, tak że nie można nie
uznawać jednego, nie poświęcając równocześnie
wszystkich innych, to stąd wynika, że reakcyjny rząd jest
pociągany przez widmo, za którym posuwa się aż do
samowoli bez końca, i że chcąc ocalić społeczeństwo
od rewolucji, zainteresowuje tą rewolucją całe
społeczeństwo. Jest to tak jak w dawnej monarchii, która
odprawiła z początku Turgota 21, następnie Neckera 22;
przeciwstawiała się wszelkim reformom, wywoływała
niezadowolenie stanu trzeciego, parlamentu, kleru,
szlachty i stworzyła, i że tak powiem, wprowadziła do
świata faktów rewolucję, która od tej chwili nie
przestawała rosnąć i, stając się coraz piękniejsza,
pragnąć coraz to nowych zdobyczy.

2. RÓWNOLEGŁE POSTĘPY REAKCJI


I REWOLUCJI PO LUTYM

W roku 1848 proletariat, interweniując nagle w spo-


rze między burżuazją a koroną, rzucił na szalę krzyk
ubóstwa. Jakaż była przyczyna tego ubóstwa? Brak
pracy — mówił. Lud domagał się więc pracy; jego
sprzeciw nie wykraczał poza to żądanie. Tych, którzy
w jego imieniu proklamowali republikę, a jemu obie-
cali pracę, powitał z zapałem i uznał sprawę republi-
kańską za swoją. W braku interesu bardziej pozytyw-
nego, lud uznał asygnatę opiewającą na republikę. By-
ło to dość, żeby go wziąć pod ochronę. Któż mógłby
przypuścić, że następnego dnia ci, co podpisali zobo-
wiązanie, nie pomyślą o niczym innym, jak tylko o tym,
żeby je spalić? Pracy, a przez pracę chleba — do tego
sprowadzały się w roku 1848 roszczenia klas pracują-
cych; taka oto była ta niezachwiana podstawa, jaką
dały one republice, taka była rewolucja.
Czym innym zatem była proklamacja republiki
z dnia 25 lutego roku 1848, akt mniejszości, mniej lub
więcej inteligentnej, mniej lub więcej uzurpatorskiej,
a czym innym rewolucyjna kwestia pracy, która uczy-
niła tę republikę interesem i nadała jej w oczach mas
wartość realną. Nie, republika lutowa nie jest rewolu-
cją, jest zastawem rewolucji.
Ocalenie tego zastawu od zniszczenia nie zależało od
tych, co kierowali republiką — od pierwszego do
ostatniego: to lud powinien czuwać w nadchodzących
zgromadzeniach ludowych nad tym, na jakich warunkach
h rzymma im przypaść ten zastaw.
Z początku to domaganie się pracy nie wydało się
nowym szefom, z których żaden nie zajmował się dotąd
ekonomią polityczną, wygórowane. Wręcz przeciwnie,
było ono dla nich powodem do składania sobie wzajemnie
powinszowań. Jakiż inny naród, tak jak ten, w dniu swego
tryumfu nie żądałby ani chleba, ani widowisk, jak to
czynił ongiś motłoch rzymma im przypaść ten zastaw.
ski: panem et circen-pliny, uległości w klasach pr
bezpieczeństwa rządu! Kiedy Rząd Tymczasowyski:
panem et circenses, ale tylko pracy! Jakaż to gwarancja
moralności, dyscyacujących! Jaka rękojmia
proklamował prawo do pracy, to czynił to — trzeba
przyznać — w najlepszej w świecie wierze i z najbar-
dziej chwalebnymi uczuciami! Słowa te bez wątpienia
świadczyły o jego nieuctwie: ale tkwiła w nich zac-
na intencja. A czegóż nie można zrobić z narodem fran-
cuskim, gdy się okazuje dobre chęci? Nie było bour-
geois tak niezgodliwego, który, gdyby mu tylko prze-
kazać władzę, nie byłby w tym momencie gotów dać
robotę wszystkim. Prawo do pracy! Rząd Tymczasowy
będzie sobie rościł wobec potomności prawo do chwały
z powodu tego hasła proroczego, które przypieczętowało
upadek monarchii konstytucyjnej, usankcjonowało
republikę i dało początek rewolucji.
Ale obietnica to jeszcze nie wszystko. Trzeba jej do-
trzymać.
Przyglądając się bardziej z bliska temu hasłu, rychło
spostrzegamy, że prawo do pracy było sprawą bardziej
ryzykowną, niż przypuszczano. Po długotrwałych dys-
kusjach rząd, który wydawał 1500 milionów rokrocz-
nie na samo tylko robienie porządku, zmuszony był
przyznać, że nie pozostaje mu ani centyma na pomoc,
której miałby udzielić robotnikom, i że na ich zatrud-
nienie, a co za tym idzie, na ich opłacanie, trzeba by
było wprowadzić nowe podatki, powodując tym błęd-
ne koło, ponieważ wspomniane podatki byłyby uiszcza-
ne przez tych samych ludzi, którym trzeba było poma-
gać; a zresztą nie jest wcale rzeczą państwa robić kon-
kurencję przemysłowi prywatnemu, któremu już i tak
brak warunków do życia i który usilnie zabiega o ryn-
ki zbytu. Dalej, że roboty przedsiębrane pod kierow-
nictwem władz najczęściej kosztują więcej, niż wy-
nosi ich wartość, wobec czego inicjatywa przemysłowa
państwa, bez względu na to, jakiej dziedziny dotyczy,
może doprowadzić tylko do pogorszenia sytuacji pra-
cowników. Z tych zatem i z innych jeszcze względów,
nie mniej bezapelacyjnych, rząd dawał do zrozumienia,
że nie było tu nic do roboty, że trzeba było wyrzec się
robót publicznych, utrzymać porządek, cierpliwie cze-
kać i mieć ufność, że sytuacja się poprawi!
Trzeba przyznać, że rząd miał do pewnego stopnia
rację. Aby wszystkim zapewnić pracę, a zatem i wy-
mianę, trzeba, jak to pokażemy, zmienić kierunek,
wprowadzić przesunięcia w gospodarstwie społecznym:
jest to ciężka sprawa, wykraczająca poza zakres kom-
petencji Rządu Tymczasowego, co do której zadaniem
jego była uprzednia konsultacja z krajem. Co się ty-
czy planów, jakie odtąd proponowano, i konferencji
półurzędowych, na których żartowano sobie przy tej
sposobności z bezrobocia robotników, to z punktu
widzenia historii zasługują one nie tyle na zaszczytną
pamięć, ile na krytykę. Były one w tej samej mierze
pretekstami dla reakcji, która wkrótce pojawiła się w ło-
nie partii republikańskiej.
Ale gdzie zaczynał się błąd ludzi będących u wła-
dzy, co doprowadzało do rozpaczy proletariuszy, co
z prostego zagadnienia pracy w ciągu niespełna dziesię-
ciu lat zrobi najbardziej może integralną ze wszystkich
rewolucyj, to to, że rząd, zamiast jak Ludwik XVI pro-
wokować dociekania publicystów, zamiast odwoływać
się do opinii obywateli i w wielkiej sprawie pracy
i ubóstwa pobudzać ich do wyrażania życzeń, zamykał
się w ciągu czterech miesięcy we wrogim milczeniu,
wahał się, czy uznać przyrodzone prawa człowieka
i obywatela, nie miał zaufania do wolności, zwłaszcza
do wolności prasy i zgromadzeń ludowych, opierał się
staraniom patriotów dotyczącym zabezpieczenia i opła-
ty skarbowej, nadzorował kluby, zamiast je organizo-
wać i nimi kierować, tworzył na wszelki wypadek kor-
pus pretorianów w straży obywatelskiej, schlebiał kle-
rowi, wzywał dq Paryża wojsko w celu bratania się
z ludem; dał sygnał nienawiści do socjalizmu — taką
bowiem nową nazwę przybrała rewolucja; następnie,
pod wpływem czy to niedbalstwa, czy nieporadności,
czy też przeciwieństw, czy wreszcie wskutek intryg lub
zdrady albo wszystkich tych przyczyn razem wziętych,
popchnął masy bez zarobku w Paryżu, w Rouen do roz-
paczliwej walki; na koniec, po zwycięstwie miał tylko
jedną myśl, jedną ideę, a mianowicie per fas et nefas
stłumić skargę ludzi pracy, protest ludowy.
Wystarczy przejrzeć szereg dekretów Rządu Tym-
czasowego i Komisji Wykonawczej do chwili dyktatury
Cavaignaca23, aby się przekonać, że w ciągu tych
czterech miesięcy represje były przewidywane,
przygotowywane, organizowane, a rozruchy bezpośrednio
lub pośrednio prowokowane przez władzę.
Reakcyjną myśl, że lud nie zapomina nigdy, powzięli
w łonie partii republikańskiej ludzie, których przeraża-
ło wspomnienie Heberta24, Jacques'a Roux25, Marata,
i którzy, zwalczając manifestacje bez większego zna-
czenia, szczerze myśleli, że ratują rewolucję. Członków
Rządu Tymczasowego dzieliła na dwa wrogie obozy
rządowa gorliwość; doprowadziła ona jednych do tego,
że pragnęli przeciwko rewolucji wielkiego dnia, aby
potem, dzięki świetności zwycięstwa, panować, a
drugich, że przekładali nade wszystko wykazanie się
przeważającą siłą, dywersjami politycznymi i wojennymi,
aby doprowadzić do uspokojenia przez zmęczenie i
bezowocność agitacji. Czy mogło być inaczej? Nie, bo
każdy odcień, biorąc swoje godło za znak prawdziwej
republiki, oddawał się patriotycznie zwalczaniu swych
rywali, uważanych przezeń albo za nazbyt
umiarkowanych, albo za zbyt płomiennych. Rewolucja
niechybnie musiała być wzięta w te dwa ognie; była
wówczas zbyt mała i zbyt nisko, aby została zauważona
przez swych groźnych stróżów.
Ja sam, jeżeli wspominam te fakty, to nie dla czczej
przyjemności piętnowania ludzi raczej nierozważnych
niż winnych, których bieg wypadków doprowadził do
steru władzy, ale po to, aby im przypomnieć, że podob-
nie jak rewolucja posłużyła się nimi po raz pierwszy,
tak też posłuży się nimi po raz drugi, jeśli trwać będą
na drodze skrytej nieufności i dyskredytowania, jakiej
od początku trzymali się wobec niej.
Tym sposobem, wskutek uprzedzenia ze strony rzą-
du oraz tradycyj właścicieli, których ścisły związek
stanowi całą teorię polityczną i ekonomiczną dawnego
liberalizmu, rząd — nie robię tutaj żadnej przymówki
do osób, rozumiem przez to słowo grupę rządzącą za-
równo przed, jak i po dniach czerwcowych — rząd, po-
wiadam, wówczas gdy sprawiedliwość i przezorność
nakazywały mu przedstawić krajowi żądanie klas pra-
cujących, przypisał sobie pod wpływem nienawiści kil-
ku utopistów, bardziej hałaśliwych niż strasznych, pra-
wo rozstrzygnięcia negatywnie najżywotniejszej kwes-
tii nowoczesnych społeczeństw. W tym tkwił jego błąd;
i niech to będzie dla niego nauczka.
Od tej chwili okazało się, że republika, nawet
w przeddzień roku 1793, a nawet ta, która z niego wy-
szła w wieku XIX, mogła nie być tym samym co rewo-
lucja. A jeśli socjalizm tak zniesławiany wówczas przez
tych samych, którzy odtąd, uznawszy swój błąd, zaczną
raz po raz powoływać się na sojusz z nim, jeżeli socja-
lizm — powiadam — wywołał tę waśń, jeżeli w imie-
niu oszukanego człowieka pracy, zdradzonej rewolucji
wypowiedział się przeciwko republice jakobińskiej lub
żyrondystowskiej (dla niego było to jedno i to samo),
republika ta przepadła w wyborach z 10 grudnia26;
konstytucja z roku 1848 była jedynie przejściem do ce-
sarstwa. Socjalizm miał szczytniejsze widoki: jedno-
zgodnie złożył w ofierze swe żale i wypowiedział się
mimo wszystko za republikańską formą rządu 27. Aktem
tym raczej zwiększył chwilowo swe niebezpieczeństwo,
niż zapewnił sobie pomoc; później zobaczymy, czy taktyka
ta była szczęśliwa.
Oto więc konflikt zawiązany między interesami
wszechmocnymi, zręcznie prowadzonymi, nieubłaga-
nymi, które w organie dawnych trybunów chełpią się
tradycjami z lat 1789 i 1793, a rewolucją w kolebce,
wewnętrznie skłóconą, której żadna przeszłość histo-
ryczna nie przynosi zaszczytu, żadna formuła nie łą-
czy, żadna idea nie określa.
Co w istocie dopełniło miary niebezpieczeństw socja-
lizmu, to to, że nie potrafił powiedzieć, czym jest,
przedstawić choćby jednej propozycji, wyłożyć swych
żalów, umotywować swych wniosków. Co to jest socja-
lizm? — zapytywano. I natychmiast pojawiało się dzie-
sięć różnych definicji, co wykazywało, jak na wyścigi,
nicość całej sprawy. Fakt, prawo, tradycja, zdrowy roz-
sądek, wszystko łączyło się przeciwko niej. Dodajcie do
tego nieodparty argument o narodzie wychowanym
w kulcie dawnych rewolucjonistów, który kolportuje
się jeszcze cichaczem, oraz że socjalizm nie pochodzi
z roku 1789 ani 1793; że nie wywodzi się z wielkiej
epoki; że Mirabeau i Danton nim pogardzili, że Ro-
bespierre kazał go zgilotynować, przedtem go napięt-
nowawszy; że była to deprawacja umysłu rewolucyjne-
go, odchylenie od polityki prowadzonej przez naszych
ojców!... Jeżeli w tej chwili znalazłby się u władzy
jeden tylko człowiek, który zdołałby zrozumieć rewo-
lucję, to mógłby, korzystając z odrobiny względów,
z jakimi ona się spotykała, pomiarkować szybkość jej
rozwoju według własnego upodobania. Rewolucja przy-
jęta z góry, zamiast śpieszyć się w tempie wyścigo-
wym, rozwijała się powoli w ciągu stulecia.
Sprawy nie mogły posuwać się naprzód w ten spo-
sób. Idee ulegają określeniu przez ich przeciwników;
rewolucja zostanie określona przez reakcję. Brak nam
było formułek: Rząd Tymczasowy, Komisja Wykonaw-
cza, dyktatura Cavaignaca, prezydentura Ludwika
Bonapartego wzięły na siebie dostarczenie ich nam.
Głupota rządów buduje wiedzę rewolucjonistów: bez
tego legionu reakcjonistów, który zatryumfował nad
nami, my, socjaliści, nie potrafilibyśmy powiedzieć, do-
kąd idziemy i kim jesteśmy.
Raz jeszcze oświadczam, że nikomu nie zarzucam ja-
kichś tam intencji. Mam zwyczaj wierzyć zawsze
w ludzkie dobre zamiary, bez nich czymże stałaby się
niewinność mężów stanu? Dlaczego mielibyśmy znieść
karę śmierci za przestępstwa polityczne? Reakcja upa-
dłaby, wkrótce byłaby pozbawiona moralności, tak sa-
mo jak rozumu, nie służyłaby nam w żadnej mierze do
naszego wychowania rewolucyjnego, gdyby nie była
wytworem płomiennych przekonań, gdyby jej przed-
stawiciele, których punktem wyjścia były najróżniej-
sze poglądy, nie tworzyli olbrzymiego łańcucha, ciąg-
nącego się od wierzchołka Góry28 aż do krańcowych
legitymistów29. Charakter rewolucji uwydatniał się
w wybrykach jej przeciwników i błędach jej zwolen-
ników, przy czym nikt nie mógł się pochwalić, że we
wszystkich momentach walki był całkowicie prawo-
wierny. Wszyscy my, jak jesteśmy, zawiedliśmy w ro-
ku 1848 i dzięki temu właśnie od roku 1848 przeszliśmy
taki szmat drogi.
Zaledwie obeschła krew dni czerwcowych, a już re-
wolucja, zwyciężona na polu publicznym, zaczęła zno-
wu grzmieć, bardziej wyraziście, bardziej oskarżyciel-
sko w dziennikach i na zgromadzeniach ludowych. Nie
upłynęły trzy miesiące, a już rząd, zaskoczony tą nie-
pohamowaną zaciętością, domagał się od Zgromadzenia
Konstytucyjnego nowych środków walki: zryw czerw-
cowy nie został uśmierzony — zapewniał; bez ustawy
przeciwko prasie i klubom nie może odpowiadać za ład
i uchronić społeczeństwa od chaosu.
Do istoty reakcji należy, i to w miarę jak rewolucja na
nią naciska, manifestowanie złych skłonności. To,
co myślał ten lub ów członek Rządu Tymczasowego,
który teraz zdobył sobie łaski u ludu, i czym się dzielił
w poufnych zwierzeniach, o tym ministrowie Cavaig-
naca mówili na cały głos.
Ale do natury partii odsuniętych od steru władzy
należy też przechodzenie do opozycji; socjalizm mógł
więc liczyć, że przeciwnicy z przedednia częściowo
przynajmniej idą z nim ręka w rękę. Nastąpiło to, co
musiało nastąpić.
Robotnicy, a nawet spora część mieszczaństwa w dal-
szym ciągu domagali się pracy. Interesy nie szły; chło-
pi skarżyli się na drożyznę dzierżaw i na deprecjację
środków żywności; ci, co zwalczali powstanie, wypo-
wiadali się przeciwko socjalizmowi, a w zamian za to
popierali ustawę o pomocy doraźnej i o zabezpiecze-
niu przyszłości. Rząd nie umiał dopatrzyć się w tym
wszystkim niczego innego, jak tylko epidemii, będą-
cej wynikiem nieszczęśliwych okoliczności, w jakich
się znajdowano, pewnego rodzaju cholery intelektual-
nej i moralnej, którą trzeba było leczyć upustem krwi
i środkami uspokajającymi.
Tak więc rząd czuł się skrępowany istniejącymi in-
stytucjami! Prawo nie wystarczało do jego obrony:
potrzeba mu było samowoli. Niepokój wzbudzało to,
że w przeciwieństwie do tego socjalizm, oświadczając
się za republiką, umocnił się na pozycji legalności jak
w fortecy. I odtąd tak już było przy każdym wysiłku
przedsiębranym przez reakcję: prawo było zawsze po
stronie rewolucjonistów i zawsze przeciwko konser-
watystom. Nigdy nie widziano podobnego pecha. Po-
wiedzenie pewnego byłego ministra z czasów monar-
chii: legalność nas zabija30, stawało się znowu prawdą
pod rządami republikańskimi. Trzeba było skończyć
z legalnością albo cofnąć się przed rewolucją!
Ustawy represyjne zostały uchwalone, a następnie,
za kolejnymi nawrotami, nabierały brzmienia coraz
bardziej surowego. W chwili gdy to piszę, ustawa o ze-
braniach jest zniesiona, prasa rewolucyjna nie istnie-
je. Jakąż korzyść osiągnął rząd z tej kuracji przeciw-
zapalnej?
Na początku wolność prasy została związana soli-
darną odpowiedzialnością z prawem do pracy. Szeregi
rewolucjonistów wzrosły o wszystkich starych przy-
jaciół swobód publicznych, którzy nie chcieli wierzyć,
że zakneblowanie ust prasie może być skutecznym środ-
kiem na zarazę umysłów. Następnie, z chwilą zawie-
szenia dzienników, zaczęła się propaganda ustna: to
znaczy, że gwałtom reakcji przeciwstawione zostały
wielkie środki rewolucyjne. W ciągu dwóch lat rewo-
lucja zrobiła więcej spustoszenia przez tę informację
szeptaną, prowadzoną przez cały lud, niż osiągnęła
w ciągu pół wieku codziennych roztrząsań. Podczas
gdy reakcja mści się na słowie drukowanym, rewolu-
cja tryumfuje dzięki słowu mówionemu: chory, o któ-
rym mniemano, że leczy się go z gorączki, popadł w ma-
lignę.
Czy fakty te są prawdziwe? — Czyż nie jesteśmy
codziennie ich świadkami? Czyż reakcja, atakując po
kolei wszystkie swobody, nie umacniała każdorazowo
rewolucji? A ta powieść, którą może się wydawać, że
piszę, a której niedorzeczność pozostawia za sobą da-
leko opowieści Perraulta 31, czyż nie mówi o historii
współczesnej? Rewolucja nigdy nie rozwijała się tak
pomyślnie, jak od czasu, gdy najwybitniejsi mężowie
stanu sprzysięgli się przeciwko niej, a jej organa znikły z
widowni. Od tej chwili wszystko, co przedsiębra-
no przeciwko rewolucji, umacniało ją: powołamy się
tylko na najważniejsze fakty.
W ciągu kilku miesięcy choroba rewolucyjna zaka-
ziła dwie trzecie Europy. Główne jej ogniska znajdo-
wały się we Włoszech, w Rzymie i Wenecji; za Renem
i na Węgrzech. Rząd Republiki Francuskiej, chcąc bar-
dziej niezawodnie stłumić rewolucję u siebie, nie cofa
się przed układami z zagranicą. Restauracja wbrew li-
berałom wszczęła wojnę z Hiszpanią 32; reakcja z roku
1849 wbrew demokracji socjalnej —1 z rozmysłem uży-
wam tych dwóch słów, które wskazują na postęp, jaki
w ciągu roku zrobiła rewolucja — dokonała ekspedy-
cji rzymskiej 33. Potomkowie Woltera, spadkobiercy ja-
kobinów — czyż można było oczekiwać mniej od tych
pomocników Robespierre'a? — pierwsi powzięli myśl
niesienia pomocy papieżowi, zaślubienia republiki z ka-
tolicyzmem; zrealizowali ją jezuici. Pobita w Rzymie,
demokracja socjalna próbowała protestować w Pary-
żu: została rozproszona bez walki.
Co zyskała na tym reakcja? To, że z nienawiścią do-
królów złączyła się w sercach ludu nienawiść do księży
i że walka z zasadą autokracji skomplikowała się od-
tąd w całej Europie przez walkę z zasadami chrześci-
jaństwa. W roku 1848 istniał tylko, mówiąc językiem
lekarzy, stan podniecenia politycznego, wkrótce jed-
nak wskutek użycia niewłaściwych leków choroba
ogarnęła również życie gospodarcze. A teraz okazuje
się ona religijna! Czyż nie można stracić wiary w me-
dycynę? Jakichże środków odtąd używać?
W tym wypadku politycy wyposażeni w zwykły
zdrowy rozsądek byliby zatrąbili na odwrót; tymcza-
sem wybrano tę chwilę akurat na to, aby popchnąć
reakcję do chwycenia się środków ostatecznych.
„Nie — mówiono — naród nie ma prawa zatruwać się,
pozbawiać się życia. Rząd ma powierzoną sobie troskę
o jego dusze; są to zadania opiekuna i ojca, powinien
więc mieć prawa opiekuna i ojca. Ocalenie ludu jest
najwyższym prawem! Czyń, co ci każe powinność,
i niech się dzieje, co chce".
Postanowiono, że kraj zostanie oczyszczony, wy-
krwawiony, przypieczony, zdany na łaskę i niełaskę.
Zorganizowano rozległy system sanitarny, stosowany
z gorliwością i poświęceniem, które przynosiły zaszczyt
apostołom. Hipokrates, ocalając Ateny od dżumy, nie
wydawał się bardziej wspaniałomyślny. Konstytucja,
ciało wyborcze, gwardia narodowa, rady municypalne,
uniwersytet, armia, policja, sądy, wszystko to zostało
rzucone na stos. Mieszczaństwo, ten wieczny przyjaciel
porządku, zostało oskarżone o dążenia liberalne; spo-
tkało się ono z takimi samymi podejrzeniami, jak pro-
letariat. Rząd doszedł do tego, że ustami Rouhera34
oświadczył, że on sam nie uważa się za zdrowy, że nosi
w sobie bakcyl rewolucyjny: Ecce in iniąuitatibus con-
ceptus sum!... Po czym przystąpiono do dzieła.
Wychowanie świeckie zrodzone z wolności badań,
zależne wyłącznie od rozumu było niepewne. Rząd zro-
zumiał, jak pilne było poddanie go autorytetowi wia-
ry. Nauczyciele szkół podstawowych podporządkowani
zostali księżom, wydani na łup ignorantom; gimnazja
z kolei oddano w ręce kongregacji; oświata publiczna
oddana została pod nadzór kleru: głośne dymisje wśród
personelu nauczycielskiego spowodowane denuncjacja-
mi zwiastowały światu, że wychowanie podobnie jak
prasa przestało być wolne. Co osiągnięto takim postę-
powaniem? Wśród ludzi oddanych sprawie wychowania
młodzieży nie spowodowało to bojaźni; poczynania
rządu rzuciły ich wszystkich w objęcia rewolucji.
Następnie przyszła kolej na armię.
Zrodzona z ludu, rekrutowana rokrocznie spośród
niego, pozostająca z nim w ciągłej styczności: nic więc
dziwnego, że w razie wzburzenia wśród ludu i pogwał-
cenia konstytucji nie było nic mniej pewnego niż jej
posłuszeństwo.
Ludziom została przepisana dieta: zakaz myślenia,
pozbawienie swobody słowa na tematy polityczne i spo-
łeczne w mowie i w piśmie... w połączeniu z kompletną
izolacją jednostki ludzkiej. Gdy tylko w jakimś pułku
pojawiał się najmniejszy symptom zarazy, był on na-
tychmiast poddawany czystce, usuwany ze stolicy
i z ośrodków o znacznym zaludnieniu, wysyłany dy-
scyplinarnie do Afryki. Niełatwą jest rzeczą znać opi-
nię żołnierza: to przynajmniej, co nie ulega wątpli-
wości, to, że tryb życia, jakiemu został poddany od
dwóch lat, przekonał go w sposób całkowicie niewąt-
pliwy, że rząd nie chce ani republiki, ani konstytucji,
ani wolności, ani prawa do pracy, ani powszechnego
prawa wyborczego, że plan ministrów polega na przy-
wróceniu we Francji ancien regime'u, tak samo jak
w Rzymie przywrócili oni rządy klechów, i że liczą
na to!... Czy żołnierz, zamknięty w sobie, przełknie
tę miksturę? Rząd ma nadzieję, ale nie pewność.
W kwietniu, maju i czerwcu roku 1848 partia po-
rządku pierwsze swe sukcesy zawdzięczała Gwardii Na-
rodowej 35. Ale Gwardia Narodowa, zwalczając rozru-
chy, nie miała zamiaru służyć kontrrewolucji. Nieje-
den raz dała to do poznania. Została uznana za chorą.
Jej najpierw rozwiązanie, a następnie rozbrojenie, nie
masowe, bo taka porcja byłaby za duża, ale częściami,
było wśród wszystkich trosk rządu tą, która najbar-
dziej go trapiła. Przeciwko Gwardii Narodowej, uzbro-
jonej, zorganizowanej, gotowej do walki, władza reak-
cyjna nie znała środków zapobiegawczych. Rząd nie
może czuć się bezpieczny, dopóki istnieć będzie we
Francji choćby jeden żołnierz-obywatel. Gwardziści
Narodowi! — jesteście nie do wyleczenia z wolności
i postępu: idźcie w szeregi rewolucji.
Jak wszyscy ludzie dotknięci monomanią, rząd jest
logiczny w swej idei, że nie można bardziej. Trzyma
się jej z zadziwiającą wytrwałością i skrupulatnością.
Zrozumiał świetnie, że kuracja narodowa, europejska,
z której zrobił sobie czyściec, mogłaby nie zjawić się
na czas, gdy wybije godzina ludu, i że wówczas bied-
ny pacjent, doprowadzony do szaleństwa środkami za-
pobiegawczymi, zdolny jest zerwać pęta, zmiażdżyć
swych stróżów i w chwili wściekłości narazić na nie-
bezpieczeństwo owoce trzyletniej kuracji. Ponowny
upadek byłby wówczas nieunikniony. Już w marcu
i kwietniu roku 1850 na pytanie wyborcze: monarchia
czy republika, czyli rewolucja czy status quo, potężna
większość oświadczyła się za rewolucją. Jak zażegnać
takie niebezpieczeństwo, jak ocalić lud od jego włas-
nych szaleństw?
Trzeba teraz — powiedzieli ludzie uczeni — działać
na zwłokę. Podzielmy lud na dwie kategorie, jedną
obejmującą wszystkich obywateli, z góry, odpowiednio
do ich stanu, uważanych za najbardziej rewolucyjnych:
zostaną oni pozbawieni prawa wyborczego; i drugą, to
jest tych, co zgodnie ze swą pozycją społeczną powinni
skłaniać się bardziej ku status quo; ci właśnie utworzą
ciało wyborcze. Mimo wszystko tymi skreśleniami usu-
nie się z list trzy miliony ludzi; cóż to znaczy, jeżeli
pozostałe siedem milionów zgodzi się na to uprzywile-
jowanie? Mając siedem milionów wyborców i armię
jesteśmy pewni, że zwyciężymy rewolucję: religia, wła-
dza, rodzina, własność zostaną uratowane.
Obecnych było na tych naradach siedemnastu no-
tablów z dziedziny nauk moralnych i politycznych,
pochłoniętych, jak mówiono, sztuką „zamatowania" re-
wolucji i rewolucjonistów. Ordynacja wyborcza przed-
stawiona Zgromadzeniu Ustawodawczemu została za-
twierdzona 31 maja 36.
Na nieszczęście niepodobna było spreparować usta-
wy o przywileju tego rodzaju, żeby równocześnie sta-
nowiła ona listę podejrzanych. Ustawa z dnia 31 maja
uderzając na oślep i niemal na równi w socjalistów
i konserwatystów sprawiła tyle tylko, że podrażniła
rewolucjonistów przez to, że nadała reakcji charakter
bardziej ohydny. Na siedem milionów wyborców kon-
serwatystów cztery mogły należeć do demokracji; do-
dajcie do tego trzy miliony niezadowolonych wyklu-
czonych, a będziecie mieli, przynajmniej co się tyczy
prawa wyborczego, stosunek sił rewolucji i kontrrewo-
lucji. Toteż przyjrzyjcie się nędzy! To właśnie wyborcy
w imię porządku są tymi, na korzyść których została
wymyślona ustawa z 31 maja; a oni pierwsi gotowi są
ją przekląć, oskarżają ją o wszystkie nieszczęścia obec-
ne i te, o wiele większe, których obawiają się w przy-
szłości; w swych dziennikach domagają się wielkim
głosem jej odwołania. A najlepszą racją przemawia-
jącą za tym, że ustawa ta nigdy nie będzie wykony-
wana, jest jej całkowita bezużyteczność, rząd jest bo-
wiem bardziej zainteresowany w tym, żeby ją uchylić,
niż żeby jej bronić. Czy więc nie dość tego, nie dosyć
skandali?
Reakcja od trzech lat przyśpieszała rozwój rewolu-
cji, niby w cieplarni. Swoją polityką, początkowo dwu-
znaczną, następnie lawirującą i wreszcie do najwyż-
szego stopnia absolutystyczną i terrorystyczną, przy-
czyniła się do powstania ogromnej partii rewolucyjnej
tam, gdzie zazwyczaj nie można było liczyć na ani jed-
nego człowieka. I po cóż ta samowola, dobry Boże?
W jakim celu wszystkie te gwałty? Komuż to było
potrzebne? Jakiegoż to potwora, wroga cywilizacji
i społeczeństwa chciano zwalczyć? Czyż wiedziano, czy
rewolucja z roku 1848, ta rewolucja, która unikała sa-
mookreślenia się, była w zgodzie z prawem, czy prze-
ciwko prawu? Kto ją badał? Kto z ręką na sercu mógł
ją oskarżać? Pożałowania godna halucynacja! Partia
rewolucyjna za czasów Rządu Tymczasowego i Komisji
Wykonawczej była jeszcze urojeniem: idea jej tkwiła
całkowicie w formułach mistycznych, szukała konkret-
nego wyrazu. To reakcja, przemawiając górnolotnie do
widma, uczyniła to widmo ciałem żywym, olbrzymem,
który pierwszym swym ruchem mógł ją zmiażdżyć. To,
z czego ja sam z trudem zdawałem sobie sprawę przed
czerwcem, to, co zrozumiałem dopiero później, dzień
po dniu, pod ogniem artylerii reakcyjnej, to odważam
się teraz twierdzić z pewnością: określiła się, zna sie-
bie, jest faktem dokonanym.

3. BEZSILNOŚĆ REAKCJI,
TRYUMF REWOLUCJI

Teraz, reakcjoniści, posługujecie się środkami he-


roicznymi. Doprowadziliście przemoc do granic ohydy,
wymysł do kłamstwa, nadużywanie waszych możliwości
ustawodawczych do nieuczciwości. Szafowaliście po-
gardą i obelgą, pożądaliście wojny domowej i krwi.
Wszystko to jest dla rewolucji akurat tym, czym dla
hipopotama rażenie strzałą z łuku. Ci, co was nie nie-
nawidzą, gardzą wami; nie mają racji. Jesteście uczci-
wymi ludźmi, ożywionymi najlepszymi dążeniami,
przepełnionymi duchem tolerancji i filantropii, ale wa-
sze umysły i wasze sumienia widzą wszystko na opak.
Nie wiem, co będziecie chcieli rozstrzygnąć, jeżeli
w dalszym ciągu będziecie grali pobudkę do natarcia
na rewolucję, ani — czego zbliżanie się widzę wyraź-
nie — kiedy zdecydujecie się na układy z nią. Ale na
wypadek, jeżeli wybierzecie pierwsze wyjście, powiem
wam, co macie do roboty, i sami osądźcie, co was
czeka.
Lud, waszym zdaniem, dotknięty jest obłędem. Wa-
szą misją jest go leczyć: ocalenie publiczne to jedyne
wasze prawo, najwyższa wasza powinność. Wy, co je-
steście za to odpowiedzialni, okryjecie się hańbą wobec
potomności, jeśli opuścicie stanowisko, które powierzy-
ła wam Opatrzność. Macie prawo, macie siłę, wasza
decyzja jest określona.
Z chwilą gdy wszystkie normalne środki, jakimi dys-
ponuje rząd, spełzły na niczym, wasza polityka stresz-
cza się w jednym słowie: siła.
Siła, aby przeszkodzić samobójstwu społeczeństwa,
musi udaremnić wszelkie okazywanie uczuć, wszelką
myśl rewolucyjną; musi nałożyć narodowi kaftan bez-
pieczeństwa, trzymać w stanie oblężenia osiemdziesiąt
sześć departamentów; zawiesić wszędzie, w każdej
miejscowości stan prawny, atakować zło u źródła, wy-
pędzając z kraju, z Europy twórców i zwolenników idei
anarchicznych i antyspołecznych; musi przygotować
odbudowę dawnych instytucji, powierzając rządowi
władzę dyskrecjonalną nad własnością, przemysłem,
handlem itd., aż do zupełnego wyleczenia.
Nie skąpcie samowoli, nie rozprawiajcie o wyborze
dyktatury. Monarchia prawowita, quasi-prawowita,
zlanie się poszczególnych gałęzi, rozwiązanie imperial-
ne, rewizja całkowita lub częściowa, wszystko to,
wierzcie mi, jest bez znaczenia. Partia najbardziej
gwałtowna będzie dla was najpewniejsza. Pomyślcie,
że idzie nie o formę rządu, ale o społeczeństwo. Waszą
jedyną troską powinno być przedsięwzięcie właściwych
środków, bo jeżeli w ostatniej chwili rewolucja wy-
mknie się wam z rąk, jesteście zgubieni.
Gdyby władca, w chwili obecnej obarczony władzą
wykonawczą, był dożywotnim prezydentem, gdyby
równocześnie Zgromadzenie, niepewne wyborców, mo-
gło ulec odroczeniu, tak jak kiedyś Konwent, do chwili
wyzdrowienia chorego — wydaje się, że rozwiązanie
można by znaleźć. Rząd nie miałby nic innego do ro-
boty, jak siedzieć cicho i odprawiać we wszystkich koś-
ciołach Francji msze na intencję wyzdrowienia ludu.
Miałby niewiele do roboty przeciwko rozruchom. Le-
galność w tym formalistycznym kraju jest tak potęż-
na, że nie istnieje takie uciemiężenie, taka obelga, któ-
rych nie bylibyśmy gotowi wysłuchać, skoro mówi się
do nas w imieniu prawa.
Ale zgodnie z brzmieniem paktu zasadniczego Lud-
wik Bonaparte ustępuje z urzędu z końcem kwietnia
roku 1852; co się tyczy Zgromadzenia, to jego upraw-
nienia wygasają zaraz potem, 29 maja, w pełni zapału
rewolucyjnego. Wszystko skończy się kompromitacją,,
jeżeli sprawy pójdą tak, jak przepisuje konstytucja. Nie
traćcie ani chwili: Caveant consules!
A następnie, wobec tego, że konstytucja stanowi
w tej chwili całe niebezpieczeństwo, że nie istnieje moż-
liwość rozwiązania zgodnego z prawem, że rząd nie
może liczyć na poparcie żadnej partii, wobec tego, że
gangrena objęła wszystko, powinniście, pod rygorem
odpowiedzialności za przestępstwo służbowe i tchórzo-
stwo, zaczerpnąć rady tylko u siebie samych i liczyć
się tylko z ogromem waszych obowiązków.
Przede wszystkim trzeba, żeby konstytucja została
przez was przemocą zrewidowana, równocześnie
sprawowanie rządu przez Ludwika Bonapartego prze-
mocą sprolongowane.
Ta prolongata nie wystarczy, bo wybory w roku 1852
mogą doprowadzić do powstania Zgromadzenia dema-
gogicznego, którego pierwszym aktem byłoby oskarże-
nie nowo wybranego prezydenta i jego ministrów.
Trzeba jeszcze, żeby prezydent równocześnie z prolon-
gatą swego urzędu przez Zgromadzenie z kolei prze-
mocą je prolongował37.
Rady generalne i municypalne, należycie odnowione,
proszone będą o nadesłanie swego poparcia pod groźbą
natychmiastowego rozwiązania i przysłania na ich miej-
sce komisarzy.
Istnieje prawdopodobieństwo, że po tym dwukrot-
nym przedłużeniu mandatów prezydenta i Zgromadze-
nia nastąpi pewien ruch: trzeba spróbować szczęścia,
wydać bitwę, odnieść zwycięstwo!
Kto zwycięża bez niebezpieczeństwa — tryumfuje
bez chwały!
Zdecydujcie się!
Następnie na podstawie ustawy z 31 maja trzeba od-
roczyć głosowanie powszechne, wrócić do systemu Vil-
lele'a i do pluralizmu lub lepiej jeszcze: całkowicie
znieść system przedstawicielski w oczekiwaniu na po-
nowne sklasyfikowanie narodu na kategorie i przywró-
cenie, na trwalszych podstawach, feudalizmu.
Otóż przypuśćmy, że rewolucja, gwałtem sprowoko-
wana, ani się ruszy, a jeśli się ruszy, będzie zmiażdżo-
na; że na akty uzurpacyjne większości — dwustu
przedstawicieli republikanów bynajmniej nie odpowie
deklaracją o wyjęciu spod prawa, z góry ułożoną, pod-
pisaną i opublikowaną; że na skutek tej deklaracji
twórcy zamachu stanu nie będą bici na ulicach, w do-
mu, wszędzie, gdzie mściwa ręka sprzysiężonych pa-
triotów zdoła ich dosięgnąć; że ludność w Paryżu ani
w departamentach nie powstanie masowo; że część
wojsk, na których reakcja opiera swe nadzieje, nie
przyłączy się do powstańców; że dwieście albo trzy-
sta tysięcy żołnierzy wystarczy do tego, by trzymać
w poszanowaniu rewolucjonistów z trzydziestu sied-
miu tysięcy gmin, którym zamach stanu posłuży za
sygnał; że w braku powstania, odmowa płacenia podat-
ków, porzucenie pracy, zahamowanie transportu, znisz-
czenia, pożary, wszystkie okropieństwa przewidziane
przez autora Spectre rouge38 nie postawią z kolei
kontrrewolucji w stan oblężenia; że szefowi władzy
wykonawczej, wybranemu przez czterystu konspirato-
rów, osiemdziesięciu sześciu prefektom, czterystu pięć-
dziesięciu dziewięciu podprefektom, prokuratorom ge-
neralnym, prezydentom, radcom, ich zastępcom, kapi-
tanom żandarmerii, komisarzom policji i kilku tysią-
com notablów i ich wspólników przedstawi się de-
kret uzurpacyjny, aby mogli rozpocząć swą działal-
ność.
Przypuszczając, powiadam, że żaden z tych domy-
słów, tak strasznych, a tak prawdopodobnych się nie
sprawdzi, trzeba jeszcze, jeżeli wam zależy na tym,
żeby wasze dzieło się umocniło:
1. Ogłosić stan oblężenia powszechny, absolutny, i to
na czas nieograniczony.
2. Zadekretować wysłanie za morza stu tysięcy osób.
3. Podwoić stan liczebny armii i trzymać ją stale
w pogotowiu wojennym.
4. Powiększyć garnizony, żandarmerię; uzbroić for-
tece, wznieść w każdym kantonie ufortyfikowany za-
mek, zainteresować wojsko reakcją, tworząc z armii
kastę, która odpowiednio uposażona i uszlachcona mo-
głaby częściowo sama się rekrutować.
5. Zreformować lud za pomocą nieprzenikalnych dla
siebie wzajem korporacji; usunąć wolną konkurencję;
stworzyć w handlu, przemyśle, rolnictwie, własności,
finansach uprzywilejowaną burżuazję, która podałaby
rękę arystokracji rodowej i wojskowej oraz urzędniczej.
6. Oczyścić, spalić dziewięć dziesiątych bibliotek,
książki przyrodnicze, filozoficzne i historyczne; uni-
cestwić wszelkie ślady ruchu umysłowego ostatnich
czterech stuleci; przekazać dyrekcję badań i archiwów
cywilizacji wyłącznie jezuitom.
7. Na pokrycie związanych z tym wydatków i na
przywrócenie na rzecz nowej szlachty, jak również koś-
ciołów, seminariów i klasztorów, przedmiotów własnoś-
ci specjalnej i niezbywalnej, podnieść podatki o mi-
liard, zawrzeć nowe umowy pożyczkowe itd. itd.
Oto w streszczeniu polityka i zespół środków orga-
nicznych, a zarazem represyjnych, za pomocą których
reakcja, jeśli chce być logiczna i korzystać do końca
ze szczęśliwego trafu, powinna prowadzić dalej swe
przedsięwzięcie. Jest to odrodzenie społeczne, które
przejmując dorobek cywilizacji od czternastego wieku
zapoczątkowuje na nowo feudalizm z pomocą nowych
elementów, których dostarcza nowoczesny geniusz i do-
świadczenie rewolucyjne. Wahać się, zatrzymywać
wpół drogi to haniebnie tracić owoce trzech lat wysił-
ku i godzić się na nieuchronną i niepowetowaną klę-
skę!
Czyście się nad tym zastanowili, reakcjoniści? Czy
obliczyliście siłę zdobytą pod naporem tych trzech lat
przez rewolucję? Czy jesteście świadomi, że potwór
wpił w was swe pazury i zęby i jeżeli koniec końców
go nie udusicie, on was połknie?
Jeżeli reakcja licząc na rozum kraju czeka na rok
1852, to jest zgubiona. Na tym punkcie wszyscy są pra-
wie całkowicie zgodni, wśród ludu i w rządzie, wśród
konserwatystów i republikanów.
Jeżeli ograniczy się ona do sprolongowania upraw-
nień prezydenta, to jest zgubiona.
Jeżeli po sprolongowaniu przez ten sam dekret
uprawnień Zgromadzenia zachowa ustawę z 31 maja
i powszechne prawo wyborcze, jest zgubiona.
Jeżeli pozostawi w kraju sto tysięcy najenergiczniej-
szych republikanów socjalistów, jest zgubiona.
Jeżeli zachowa sposób rekrutacji do armii i jej dzi-
siejszą szczupłość liczebną, jest zgubiona.
Jeżeli po stworzeniu na nowo kasty wojskowej nie
przywróci do dawnego stanu, zgodnie z zasadami feu-
dalnymi, przemysłu i handlu, jest zgubiona.
Jeśli nie przywróci wielkiej własności i prawa ma-
joratu, jest zgubiona.
Jeżeli nie zreformuje całkowicie systemu nauczania
i wychowania publicznego, jeżeli nie usunie z pamięci
ludzkiej dawnych rewolucji, jest zgubiona.
Jeżeli w celu pokrycia wydatków, jakie pociągają za
sobą tak wielkie przedsięwzięcia, nie podwoi podat-
ków i nie potrafi ich wyegzekwować, jest zgubiona.
Czy spośród tych wszystkich warunków, z których
opuszczenie jednego tylko pogrążyłoby was natych-
miast w przepaść, możecie spróbować tylko pierwsze-
go? Czy ośmielicie się podać narodowi do wiadomości
tę sprzeczną z konstytucją uchwałę: Uprawnienia Lud-
wika Bonaparte zostały przedłużone?...
Nie, wy nie możecie nic, wy nie ośmielicie się nic
zrobić, rojaliści, imperialiści, bankokraci, maltuzjaniś-
ci, jezuici, którzy używaliście i nadużywaliście siły
przeciwko idei. Utraciliście, bez jakiejkolwiek korzyści
dla waszego konserwatyzmu, honor; straciliście czas.
Przedłużajcie, nie przedłużajcie, rewidujcie wszystko,
czy też nie rewidujcie nic; wezwijcie Chamborda39,
Joinville'a 40 czy też pogódźcie się z republiką, wszyst-
ko to nie ma żadnego znaczenia. Jeżeli nie w roku 1852,
to na pewno w 1856 będziecie mieli Konwent Narodo-
wy. Idea rewolucji tryumfuje, aby ją zwalczyć, nie po-
zostaje wam nic innego jak legalność republikańska,
którą od trzech lat nieustannie gwałcicie. Wasza jedy-
na ucieczka to ta republika nicości, która w roku 1848
usiłowała być umiarkowana i uczciwa, jak gdyby honor
i umiarkowanie mogły się znaleźć tam, gdzie brak jest
zasad, a której haniebną nagość ukazaliście oczom ca-
łego świata. Czyż nie widzicie jej to pod płaszczykiem
uczuć najbardziej pokojowych, to znów pod maską naj-
bardziej napuszonych deklamacji, jak woła was do
siebie i wyciąga do was ramiona. Idźcie więc do tej re-
publiki konstytucyjnej, parlamentarnej, rządowej, wy-
cukrowanej jakobinizmem i doktryną, która bez wzglę-
du na to, czy powołuje się na nazwisko Sieyesa 41, czy
na Robespierre'a, pozostaje zawsze jednak formułą
kontrrewolucji. Gdy wyczerpiecie przemoc, pozostanie
wam podstęp; to tam właśnie gotujemy się was dopę-
dzić.
Ale mówię republikanom lutego, nie bacząc na róż-
nicę odcieni, którym rewolucja może zarzucić pewne
błędy, ale nie wiarołomstwo:
To wy, wysunąwszy w roku 1848 nieświadomie spra-
wę rewolucji, przez wasze ambitne rywalizacje, przez
waszą politykę rutyniczną, przez wasze fantazje re-
trospektywne, daliście prawie zaraz sygnał reakcji.
Widzicie, co ona wywołała.
Przed czerwcową batalią rewolucja zaledwie miała
świadomość samej siebie: było to niejasne dążenie klas
pracujących do życia w warunkach mniej nieszczęśli-
wych. We wszystkich epokach słyszano tego rodzaju
skargi; jeżeli nie należało ich lekceważyć, to nie było
też powodu do alarmu.
Dzięki prześladowaniu, jakiego doznała, rewolucja
ma dziś świadomość samej siebie. Może ona wskazać
swą rację bytu; jest w stanie wyciągać wnioski z sy-
tuacji, zna swą zasadę kierowniczą, swoje środki, swój
cel; ma swą metodę i swój probierz. Aby zrozumieć
siebie samą,, musiała jedynie wyśledzić rodowód idej
różnych swych przeciwników. W tej chwili wyzwala
się z fałszywych doktryn, które ją zaciemniają, partii
i tradycji, które ją zalewają: zobaczycie ją wkrótce
wolną i wspaniałą, jak opanowuje masy i popycha je
ku przyszłości z niepowstrzymanym rozmachem.
W punkcie, do którego doszliśmy, rewolucja, doko-
nana w sferze myśli, jest już tylko sprawą realizacji.
Już jest za późno na to, by zmiarkować, co się święci:
gdy władza powróci do waszych rąk i zmieni swą politykę
wobec niej, nie osiągnie wyniku, jeżeli jedno-
cześnie nie zmieni zasady. Powiedziałem wam, że re-
wolucji wyrżnęły się zęby trzonowe: reakcja była dla
niej tylko kryzysem okresu ząbkowania. Potrzebne jej
jest teraz posilne odżywianie: parę strzępów wolności,
zezwoleń udzielonych na zaspokojenie jej pierwszych
pretensji, trochę ustępstw wobec interesów, jakie ona
reprezentuje, posłużyłyby tylko do tego, aby podniecić
jej głód. Czy rewolucja chce być? Otóż być — to dla
niej panować.
Czy chcecie wreszcie służyć tej wielkiej sprawie,
poświęcić się duszą i ciałem rewolucji?
Jeszcze jest czas; możecie stać się z powrotem przy-
wódcami ruchu, czynnikami wnoszącymi do niego
umiar, możecie uratować wasz kraj od bolesnego kry-
zysu, wyemancypować bez tarć proletariat, zrobić się
arbitrami Europy, decydować o losach cywilizacji
i ludzkości.
Wiem dobrze, że takie jest wasze gorące pragnienie;
nie mówię o samych tylko intencjach. Pytam o czyny,
rękojmie.
Rękojmi rewolucji, a nie uroczystych przemówień,
planów odnowy ekonomicznej, a nie teoryj rządzenia:
oto czego chce, czego oczekuje od was proletariat. Rzą-
du! Ach, będziemy go mieli zawsze powyżej uszu. Nie
ma nic bardziej kontrrewolucyjnego, zapamiętajcie to
sobie, niż rząd. Bez względu na liberalizm, jaki chciał-
by sobie przypisać, lub nazwisko, którym świeci w oczy,.
rewolucja go odrzuca, jej misją jest roztopienie go
w organizacji przemysłowej.
Wystąpcie więc raz wreszcie kategorycznie jako ja-
kobini, żyrondyści, Góra, terroryści, pobłażliwi; i tak
wszyscy jak jeden zasłużyliście na naganę i potrzebujecie
wzajemnego wybaczenia. Gdy los znowu zacznie
wam sprzyjać, pomyślcie, jaki będziecie mieli pro-
gram? Nie chodzi o to, co chcieliście zrobić w innym
czasie, ale o to, co zrobicie w warunkach, które nie są
już takie same. Wypowiadacie się za rewolucją — tak
czy nie?...
Studium drugie
CZY ISTNIEJE DOSTATECZNA
PRZYCZYNA REWOLUCJI W WIEKU XIX?

1. PRAWO TENDENCJI W
SPOŁECZEŃSTWIE.
REWOLUCJA W ROKU 1789 DOKONAŁA
ZALEDWIE POŁOWY SWEGO DZIEŁA

Rewolucja w dziedzinie faktów moralnych jest ak-


tem zwierzchniej sprawiedliwości, biorącym początek
w rzeczywistej potrzebie, wskutek czego zawiera w so-
bie samej swe usprawiedliwienie i opieranie się jej jest
przestępstwem ze strony męża stanu. Takie właśnie
twierdzenie sformułowaliśmy w pierwszym studium.
Teraz idzie o to, czy idea, która powstaje jako for-
muła rewolucji, nie jest w ogóle chimeryczna; czy
przedmiot jej jest realny, czy nie bierze się jakiejś
fantazji albo przesady ludu za słuszny i poważny pro-
test. Drugie twierdzenie, które powinniśmy zbadać,
jest następujące:
Czy dzisiejsze społeczeństwo ma dostateczny powód
do rewolucji?
Bo jeżeli taki powód nie istnieje, jeżeli lud, jak się
to mówi, skarży się tylko na to, że porasta w tłuszcz.
obowiązkiem człowieka na stanowisku państwowym
byłoby może po prostu wyprowadzić z błędu masy,
które widzieliśmy niekiedy podniecone bez powodu,
jakby echem głosu, który się do nich odwołuje.
W paru słowach, czy casus rewolucyjny wysunięty został
w tej chwili przez naturę rzeczy, uszeregowanie
faktów, grę instytucyj, wzrost potrzeb, postęp idej i na-
kaz Opatrzności?
Powinno to być możliwe do osądzenia na pierwszy
rzut oka. Gdyby trzeba było na to długiego filozofo-
wania, gdyby nie można się było obyć bez dysertacji
wymagających benedyktyńskiej cierpliwości, sprawa
mogłaby istnieć, ale tylko w zarodku, jako możliwość.
Dowodzenie takiej rzeczy byłoby snuciem przepowied-
ni, a nie zajmowaniem się sprawą praktyczną, historią.
Dla rozwiązania tej kwestii posłużę się równie pro-
stą, jak stanowczą zasadą, której dostarcza mi prakty-
ka rewolucyj. JA mianowicie, że przyczyną rewolucyj
jest nie tyle niedostatek, jaki w pewnej chwili odczu-
wa społeczeństwo, ile ciągłość tego niedostatku, powo-
dująca znikanie i neutralizowanie dobrobytu^
Tym sposobem proces, który uczy rewolucji, pogląd,
który z czasem ona realizuje, zwraca się nie tyle ku
faktom, ile ku tendencjom: jak gdyby społeczeństwo
mniej troszczyło się o zasady, a kierowało się przede
wszystkim określonymi celami.
Na ogół biorąc, dobro i zło, przyjemność i ból są nie-
rozerwalnie splecione w losie człowieka. Jednakże po-
przez nieustanne wahanie dobro, jak się wydaje, bie-
rze górę nad złem i razem wziąwszy, naszym zdaniem,
panuje w tej dziedzinie wyraźny postęp ku lepszemu.
Rozumowanie mas jest ukształtowane zgodnie z tą
obserwacją. Nie będąc ani optymistą, ani pesymistą,
lud nie wypowiada się bezwzględnie ani za jednym,
ani za drugim!
Wobec tego iż sądzi, że zawsze, po każdej refor-
mie, pozostaje do zniesienia jakieś nadużycie, jakaś
wada do zwalczenia, ogranicza się on do poszukiwa
nia lepszego, najmniej złego i dąży do swego własne-
go uświęcenia przez pracę, naukę i obyczaje. Jego
przepisem zachowania się jest więc dążenie do
dobrobytu i cnoty. Buntuje się też w tym tyl-
ko wypadku, kiedy grozi mu tendencja do ubóstwa
i zepsucia.
Tak więc w wieku XVII nie było rewolucji, pomimo
że myśl wstecznicza, która przejawiła się w 1614 ro-
ku 42, stała się kierowniczą zasadą polityki królewskiej,
pomimo że zgodnie ze świadectwem la Bruyere'a 4S, Ra-
cine'a 44, Fenelona 45, Vaubana 46, Boisąuilleberta 47
pa-
nowała wówczas przerażająca nędza. Wśród innych
motywów rezygnacji z rewolucji był i ten, że ta nędza
była zapewne przypadkowym tylko wynikiem przy-
czyn przejściowych: lud przypominał sobie nawet, że
nie tak dawno jeszcze był o wiele bardziej nieszczęśli-
wy. Monarchia absolutna za Ludwika XIV nie mogła
mu się wydawać czymś gorszym niż feudalizm. Uzbroił
się więc w cierpliwość.
Za Ludwika XV również nie było rewolucyj, jeśli
nie brać pod uwagę przewrotów w sferze umysłowej.
Psucie się zasad, widoczne dla filozofów, pozostawało
niewidoczne dla mas, których logika nigdy nie oddzie-
la idei od faktu. Doświadczenia ludu za Ludwika XV
nie były na wysokości krytyki filozofów i naród przy-
puszczał jeszcze, że przy władcy, który byłby człowie-
kiem uczciwym i stojącym na wysokości zadania, cier-
pienia te mogłyby osiągnąć kres. Toteż Ludwik XV
został przez niego powitany z miłością, podczas gdy
Turgot, rygorystyczny reformator, przyjęty był bez
cienia sympatii. Temu wielkiemu obywatelowi brak
było poparcia ze strony opinii: w roku 1776 można
było powiedzieć, że człowiek, który pragnął dobra kraju i
chciał pokojowo przeprowadzić reformy, został
zdradzony przez lud... Nie zależało mu na tym, aby
rewolucja odgórna dokonała się bez hałasu, powiedział-
bym — prawie bez udziału rewolucjonistów.
Trzeba było piętnastu lat zamętu za monarchy oso-
biście nieposzlakowanego, aby wykazać prostaczkom,
że zło wcale nie było przypadkowe, ale że tkwiło u pod-
stawy ustroju, że dezorganizacja była systematyczna,
a nie przypadkowa, i że sytuacja, zamiast ulegać po-
prawie, z każdym dniem, siłą fatalności instytucjonal-
nej, pogarszała się. Ogłoszenie w roku 1790 Czerwonej
Księgi48 przyniosło udowodnienie tej prawdy za po-
mocą liczb. Wtedy to rewolucja stała się popularna,
nieunikniona.
Pytanie, które postawiliśmy w tytule tego studium:
Czy w XIX stuleciu istnieje dostateczny powód do re-
wolucji? — można też wyrazić inaczej: Jaka jest dzi-
siaj tendencja społeczeństwa?
Ponieważ znaczenie ma nie tyle liczba i waga fak-
tów, które wypada zasygnalizować, ile wymowność ich
tendencyj, niewiele stronic wystarczy do umotywowa-
nia odpowiedzi, której nie waham się tutaj wyłuszczyć:
społeczeństwo takie, jakie mogło się swobodnie rozwi-
jać w ciągu ostatniego pół wieku, pod ciężarem trosk
z lat 1789—1793, pod ochroną cesarstwa i gwarancyj
z lat 1814, 1830 i 1848, jest na drodze zdecydowanie
złej i coraz gorszej!
Powróćmy do punktu wyjścia tego społeczeństwa,
do roku 1789.
Rewolucja roku 1789 miała za zadanie niszczyć, ale
jednocześnie tworzyć. Miała obalić ancien regime, ale
stworzyć nową organizację, której plan i właściwości
powinny były być we wszystkim przeciwieństwem
dawnego porządku zgodnie z regułą rewolucyjną: Każ-
da negacja w społeczeństwie przypuszcza następującą
w ślad za nią i przeciwstawną jej afirmację.
Z tych dwóch założeń rewolucja z wielkim trudem
spełniła pierwsze; drugie pozostało całkowicie zapo-
mniane. Stąd bierze się ten rodzaj niemożności życia,
który urabia społeczeństwo francuskie od sześćdziesię-
ciu lat.
A zatem skutkiem obalenia w nocy 4 sierpnia 49 rzą-
dów feudalnych i proklamowania zasady wolności
i równości obywatelskiej było to, że na przyszłość spo-
łeczeństwo miało się organizować już nie do polityki
i wojny, ale do pracy. Czymże była w istocie rzeczy or-
ganizacja feudalna? Organizacją w ścisłym tego słowa
znaczeniu wojskową. Co to jest praca? — Negacja wal-
ki. Obalić feudalizm znaczyło skazać siebie na wiecz-
notrwały pokój nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz.
Aktem tym cała dawna polityka państwa w stosunku
do innego państwa, wszystkie systemy równowagi eu-
ropejskiej zostały zniesione: ta sama równość, ta sa-
ma niezależność, której panowanie między obywatela-
mi obiecywała rewolucja, miały istnieć w stosunkach
między narodami, między poszczególnymi prowincja-
mi i osiedlami.
Po dniu 4 sierpnia nie chodziło więc o organizowanie
rządu, ponieważ tworząc rządy, nie robiono nic innego,
jak tylko odbudowywano dawne kadry; chodziło nato-
miast o gospodarkę narodową i równowagę w intere-
sach. Zgodnie bowiem z nowym ustawodawstwem uro-
dzenie nie odgrywało roli, gdy chodziło o stanowisko
społeczne obywatela, praca była wszystkim i nawet
własność od niej zależała. Co się tyczy spraw zagra-
nicznych, to skoro stosunki państw między sobą miały
być zreformowane na podstawie tych samych zasad,
i biorąc pod uwagę, że prawo prywatne, prawo pu-
bliczne i prawo międzynarodowe są identyczne i ade-
kwatne, stało się rzeczą jasną, że zadanie rewolucji
po obaleniu we Francji i w Europie rządów feudal-
nych, czyli wojskowych, polegało na utworzeniu na
ich miejsce wszędzie rządów równościowych, czyli
przemysłowych.
Postępy w rolnictwie, które uwydatniły się zaraz
po rozdziale dóbr państwowych, rozwój przemysłu, ja-
ki ogarnął kraj po upadku cesarstwa, wzrastające za-
interesowanie kwestiami ekonomicznymi po roku 1830
we wszystkich krajach wykazały, że to właśnie ku te-
mu terenowi ekonomii politycznej powinien był się
zwrócić wysiłek rewolucji.
Ten tak widoczny, tak narzucający się sam przez się
wniosek z negatywnego oddziaływania dnia 4 sierpnia
roku 1789 nie został zrozumiany przez nikogo spośród
tych, co do roku 1814 byli jego wyrazicielami.
Wszystkie idee dotyczyły polityki. Za sprawą kontr-
rewolucji i wobec tego, że partia rewolucyjna zmu-
szona była chwilowo poświęcić się obronie, naród zno-
wu został wydany na łup wojskowych i legistów. My-
ślałbyś, że szlachta, duchowieństwo, monarchia znikły
po to tylko, żeby ustąpić miejsca rządzącym innej ra-
sy: konstytucjonalistom, anglomanom, klasycznym re-
publikanom, policjantom, zaślepionym w Rzymianach,
w Spartanach, przede wszystkim w swych własnych
osobach, a zresztą bardzo mało troszczącym się o rze-
czywiste potrzeby kraju, który, nic już z tego nie ro-
zumiejąc, pozwolił im się zabijać, jeśli im to dogadza,
i skończył na tym, że losy swe związał z losami jednego
żołnierza.
Aby w dwóch słowach wyrazić moją myśl, jakkol-
wiek wyda się ona niezbyt budująca: rewolucjoniści
od chwili wzięcia Bastylii nie stali na wysokości swej
misji, tak samo jak nie stanęli na wysokości swych
zadań nazajutrz po lutym, a to z tych samych przy-
czyn, a mianowicie braku wiedzy ekonomicznej, prze-
sądu w kwestii rządu, nieufności, w czym zresztą byli
podobni do proletariatu. W roku 1793, wobec koniecz-
ności stawiania najazdowi oporu, wymagającego ol-
brzymiej koncentracji sił, zboczenie z drogi nie wcho-
dziło w grę. Zasada centralizacji szeroko stosowana
przez Komitet Ocalenia Publicznego 50 stała się dogma-
tem dla jakobinów, którzy przekazali ją cesarstwu
i rządom, jakie nastały później. Taka oto jest nie-
szczęsna tradycja, która w roku 1848 zdecydowała o od-
wrocie Rządu Tymczasowego i która dziś jeszcze sta-
nowi całą wiedzę, jaką karmi się polityka partii repu-
blikańskiej.
A zatem organizacja ekonomiczna, która jako nie-
zbędnej konsekwencji wymagała definitywnego usu-
nięcia feudalizmu, od pierwszego dnia pozostawiona
została bez kierownictwa, a polityka we wszystkich
umysłach brała górę nad przemysłem, Rousseau i Mon-
tesąuieu wyłączali Quesnaya 51 i Adama Smitha, z cze-
go musiało wyniknąć, że nowe społeczeństwo, dopiero
co poczęte, pozostawało w stanie embrionalnym; że
zamiast się rozwijać gospodarczo zgodnie ze swą zasadą
kierowniczą, usychało w konstytucjonalizmie; że jego
życie obracało się w kręgu nieustannych sprzeczności;
że zamiast porządku, jaki jest mu właściwy, wnosiło
wszędzie systematyczne zepsucie i legalne utrapienie;
wreszcie że władza jako wyraz tego społeczeństwa, od-
twarzając w swym założeniu z najdalej idącą wiernością
antynomię zasad, znalazła się w takiej sytuacji, że
była gotowa zawsze zwalczać naród, a naród stanął
wobec konieczności nieustannego godzenia we władzę.
Krótko mówiąc, społeczeństwo, które powinno było
tworzyć rewolucję w roku 1789, nie istnieje: musi ono
być stworzone. To, co mieliśmy w ciągu ostatnich
sześćdziesięciu lat, jest porządkiem sztucznym, po-
wierzchownym, z trudnością pokrywającym najstrasz-
liwszą anarchię i demoralizację.
Nie jesteśmy w ogóle przyzwyczajeni do poszukiwa-
nia w tak odległych czasach przyczyn zaburzeń spo-
łecznych i rewolucyj. Odstraszają nas przede wszyst-
kim kwestie ekonomiczne: lud od czasu wielkiej batalii
z roku 1793 był do tego stopnia oderwany od swych
rzeczywistych interesów, umysły tak bardzo zbite
z tropu wskutek agitacji z trybuny, w miejscach pu-
blicznych i w prasie, iż można mieć pewność, że gdy
porzuci się politykę dla gospodarki, będzie się zaraz
opuszczonym przez swych czytelników, a jedynym po-
wiernikiem idej pozostanie kartka papieru. Wypadnie
się nam jednak przekonać, że poza równie jałową jak
absorbującą sferą parlamentaryzmu istnieje inna, nie-
porównanie obszerniejsza, na której rozgrywają się na-
sze losy; że ponad owymi majakami politycznymi, któ-
rych postacie przykuwają naszą uwagę i działają na
wyobraźnię, istnieją zjawiska ekonomii społecznej, któ-
re przez swą harmonię albo przez swe skłócenie wy-
twarzają w społeczeństwach wszelkie dobro i wszelkie
zło. Niech więc czytelnik raczy wejść w ślad za mną
tylko na kwadrans w tok bardzo ogólnych rozważań,
do których zmuszony jestem przejść teraz. Po zrobie-
niu tego obiecuję odprowadzić go z powrotem do sfery
polityki.

2. ANARCHIA SIŁ EKONOMICZNYCH.


CIĄŻENIE SPOŁECZEŃSTWA KU UBÓSTWU

Siłami gospodarczymi nazywam pewne podstawy


działania, takie jak podział pracy, konkurencja, siła
zbiorowa, wymiana, kredyt, własność itd., które w od-
niesieniu do pracy i bogactwa są tym, czym różnice
między klasami, system przedstawicielski, dziedzicz-
ność monarchii, centralizacja administracyjna, hierar-
chia sądownicza są w odniesieniu do państwa.
Jeśli siły te utrzymywane są w równowadze, pod-
dane właściwym im prawom i w żaden sposób nie za-
leżą od widzimisię człowieka, praca może być należy-
cie zorganizowana, a dobrobyt wszystkich zapewnio-
ny. Jeżeli przeciwnie, są one pozostawione bez kierow-
nictwa i bez przeciwwagi, praca pozostaje w stanie cał-
kowitej anarchii: pożyteczne skutki sił gospodarczych
mieszają się z taką samą ilością skutków szkodliwych;
deficyt równoważy korzyść; społeczeństwo jako ogni-
sko, czynnik albo przedmiot produkcji, cyrkulacji i kon-
sumpcji znajduje się w stanie stale rosnącego zastoju.
Jak dotąd, nie wydaje się, żeby w społeczeństwie
można było myśleć o ładzie inaczej niż w jednej z tych
dwóch form — w formie politycznej i w formie eko-
nomicznej, między którymi istnieje zasadnicza anty-
patia i sprzeczność.
Anarchia sił gospodarczych, walka, w jakiej pozo-
stają one z systemem rządów, jedyną przeszkodą na
drodze do ich organizacji, z którą nie mogą się one po-
godzić i zespolić — oto rzeczywista, głęboka przyczyna
słabości trapiącej społeczeństwo francuskie, słabości,
która wzmogła się poczynając od drugiej połowy pa-
nowania Ludwika Filipa.
Przed siedmiu laty zapełniłem dwa tomy in octavo
opowiadaniem o tych zaburzeniach i o przerażających
starciach powstałych na ich tle. Praca ta pozostała bez
odpowiedzi ze strony ekonomistów, a nie lepiej została
przyjęta przez demokrację socjalną. Jeśli pozwalam
sobie na tę uwagę, to tylko po to, żeby pokazać na
swym własnym przykładzie, jak mało przychylności do-
znają na ogół dociekania z dziedziny ekonomii politycz-
nej, jak jeszcze mało rewolucyjne są zatem nasze czasy.
Tak samo ograniczę się do przypomnienia pokrótce
kilku najogólniejszych faktów, aby dać czytelnikowi
przegląd tego rodzaju potęg i zjawisk, które do dzisiej-
szego dnia pozostają ukryte przed wzrokiem ogółu,
a których obecność może położyć kres dramatowi
w dziedzinie rządzenia.
Wszyscy wiemy, co to jest podział pracy.
Jest to, w danej dziedzinie przemysłu, podział siły
roboczej, w ramach którego każda osoba dokonuje
zawsze tej samej operacji albo małej liczby operacji,
wskutek czego produkt, zamiast wychodzić całkowicie
z rąk jednego tylko robotnika, staje się wspólnym
i zbiorowym dziełem wielu.
Zgodnie z poglądem Adama Smitha, który pierwszy
dowiódł naukowo tego prawa, i wszystkich innych eko-
nomistów, podział pracy jest wielką dźwignią nowo-
czesnego przemysłu. Jemu ,u głównie należy przypisać
wyższość ludów cywilizowanych nad dzikimi ludami.
Bez podziału pracy zastosowanie maszyn nie wyszłoby
poza sferę najstarszych i najpospolitszych narzędzi.
Cuda mechaniki i pary jako siły napędowej nie by-
łyby się nigdy ujawniły, postęp byłby przed społeczeń-
stwem zamknięty; nawet sama rewolucja francuska,
nie mając ujścia, byłaby tylko bezpłodną rewoltą i
nigdy nie doprowadziłaby do celu. Dzięki podziałowi
pracy produkt pracy wzrasta dziesięciokrotnie i sto-
krotnie, ekonomia polityczna wznosi się do wysokości
filozofii, poziom zaś umysłowy narodów osiąga coraz
wyższy poziom. Pierwszą więc rzeczą, jaka powinna
była zwrócić uwagę ustawodawcy w społeczeństwie
zrodzonym z nienawiści do ustroju feudalnego i woj-
skowego, społeczeństwie, którego przeznaczeniem by-
ło organizowanie się w imię pracy i pokoju, było wy-
odrębnienie funkcji przemysłowych i podział pracy.
Stało się jednak inaczej. Ta potęga ekonomiczna wy-
stawiona została na wszystkie przewroty wynikające
z przypadku i z interesu. Wobec tego że podział pracy
stawał się coraz bardziej drobiazgowy i pozostawał bez
przeciwwagi, robotnik poddany został mechanizacji co-
raz bardziej poniżającej. Taki jest skutek podziału pra-
cy, gdy się go stosuje tak, jak to się praktykuje w na-
szych czasach, tzn. nie tylko po to, żeby uczynić prze-
mysł bez porównania bardziej wydajnym, ale równo-
cześnie po to, żeby zubożyć robotnika na ciele i du-
szy, zabrać mu to, co on tworzy w postaci bogactwa,
na rzecz przedsiębiorcy i kapitalisty. Oto jak stresz-
cza swe poglądy na ten doniosły temat tak niepodej-
rzany obserwator jak de Tocqueville 52:
„W miarę jak zasada podziału pracy znajduje coraz
pełniejsze zastosowanie, robotnik staje się słabszy, bar-
dziej ograniczony i bardziej zależny. Sztuka robi po-
stępy, rękodzielnik cofa się".
J. B. Say 53 powiedział:
„Człowiek, który w ciągu całego życia spełnia, tylko
jedną i tę samą czynność, z pewnością dochodzi do te-
go, że wykonuje ją szybciej i lepiej niż inny człowiek,
ale równocześnie staje się mniej zdolny do każdego
innego zajęcia, czy to fizycznego, czy umysłowego; in-
ne jego zdolności zanikają i powstaje stąd wynaturze-
nie człowieka jako jednostki. Jest to smutne świadec-
two doprowadzenia do stanu, gdy robi się zawsze tyl-
ko osiemnastą część szpilki... W ostatecznym wyniku
można powiedzieć, że oddzielenie od siebie prac jest
zręcznym posługiwaniem się siłami człowieka, że przy-
czynia się do cudownego pomnożenia produktów spo-
łeczeństwa, ale że ujmuje coś ze zdolności każdego
człowieka z osobna wziętego".
Wszyscy ekonomiści są zgodni co do tego faktu, jed-
nego z najważniejszych, jakie ujawnia nauka, i jeżeli
nie kładą nań nacisku z zapalczywością, jaką zazwy-
czaj wkładają w swoje polemiki, to dlatego — co trze-
ba powiedzieć ku hańbie umysłu ludzkiego — iż nie
wyobrażają sobie, że tego spaczenia największej spo-
śród sił ekonomicznych można by było uniknąć.
A zatem, im dalej sięga podział pracy i im bardziej
wzrasta moc wytwórcza maszyn, tym niżej spada inte-
ligencja pracownika i siła robocza dąży do ogranicze-
nia samej siebie. Ale im bardziej obniża się wartość
robotnika i spada popyt na pracę, tym bardziej spada
płaca, tym bardziej wzrasta ubóstwo. A ofiarami tych
zaburzeń przemysłowych są nie setki ludzi, ale mi-
liony.
W Anglii zauważono, że w niektórych zakładach
wskutek podziału pracy i mocy wytwórczej maszyn
liczba robotników zmniejszyła się o trzecią część, o po-
łowę, o trzy czwarte, o pięć szóstych; następnie płace
zmniejszały się w tym samym stosunku i spadały prze-
ciętnie z 3 franków dziennie do 50 i 30 centymów. Wy-
rzucanie nieużytecznych konsumentów przeprowadza-
li właściciele w całych prowincjach. Wszędzie kobieta, a
następnie dziecko zajmowały miejsce mężczyzn
w manufakturach. Wobec tego że konsumpcja zbied-
niałego ludu nie mogła dotrzymywać kroku produkcji,
tę ostatnią musiano wstrzymywać. Powstawało stąd
regularne bezrobocie, trwające po sześć tygodni, trzy
miesiące i sześć miesięcy rocznie. Statystyka takiego
bezrobocia dotycząca robotników paryskich została
ostatnio opublikowana przez robotnika Piotra Vincar-
da34. Szczegóły jej są wstrząsające. Wobec tego że
szczupłość płac związana była z długotrwałością bez-
robocia, dochodzimy do wniosku, że niektórzy robot-
nicy, zarabiający 1 franka dziennie i pozostający bez
pracy przez sześć miesięcy, muszą żyć za 50 centymów
dziennie. Oto sytuacja, w jakiej znajduje się w Paryżu
ludność licząca 320 tysięcy osób. O sytuacji klas pra-
cujących we wszystkich punktach republiki sądzić
można na podstawie tej próbki.
Konserwatywni filantropi zwolennicy dawnych
zwyczajów, oskarżają o tę anomalię system przemysło-
wy; chcieliby oni powrotu do stosunków rolniczych
feudalnych. Twierdzę, że nie przemysł trzeba oskar-
żać, ale anarchię gospodarczą; utrzymuję, że zasada zo-
stała sfałszowana, że panuje tu dezorganizacja sił i że
temu właśnie przypisać należy fatalną tendencję spo-
łeczeństwa, do której zostało zmuszone.
Inny przykład.
Konkurencja, poza podziałem pracy, jest jednym
z najsilniej działających czynników uprzemysłowienia
i jednocześnie jedną z najcenniejszych rękojmi jego
powodzenia. W jej to imię po części dokonana została
pierwsza rewolucja. Stowarzyszenia robotnicze, two-
rzone od kilku lat w Paryżu, nadały jej ostatnio nową
sankcję, wprowadzając u siebie roboty płatne od sztuki i
porzucając na gruncie doświadczenia absurdalną
myśl o równości płac. Konkurencja jest właśnie pra-
wem rynku, rodzajem przyprawy pobudzającej wy-
mianę, solą pracy. Usunąć konkurencję to usunąć sa-
mą wolność, to zapoczątkować odbudowę ancien regi-
me'u od dołu, przywracając pracę w warunkach syste-
mu protekcji i nadużyć, od którego wyzwolił ją rok
1789.
Otóż konkurencja, w braku legalnych form, wyższej
zasady regulacyjnej, uległa podobnie jak podział pra-
cy wypaczeniu. Zarówno z jednej, jak i z drugiej stro-
ny nastąpiło wypaczenie pierwotnej zasady, anarchia
i tendencja do zła. Okaże się to niewątpliwe, kiedy
uświadomimy sobie, że z trzydziestu sześciu milionów
mieszkańców Francji co najmniej dziesięć milionów
należy do klasy najemnej, której konkurencja jest za-
broniona i której przedstawiciele mogą tylko między
sobą prowadzić walkę o swą skąpą płacę. Tym sposo-
bem konkurencja, która zgodnie z myślą panującą
w roku 1789 miała być prawem powszechnym, stała
się dzisiaj czymś wyjątkowym, opartym na przywile-
ju: tylko ci, którym kapitały pozwalają stać się przed-
siębiorcami, mogą korzystać ze swego prawa do kon-
kurencji.
Wynika stąd, że konkurencja, jak to uznali Rossi,
Blanąui, Dupin55 i cała masa innych, zamiast służyć
przemysłowi i demokratyzować go, dawać oparcie pra-
cownikowi najemnemu, zapewniać rzetelność handlu,
doprowadziła do powstania arystokracji kupieckiej
i obszarniczej, tysiąc razy bardziej chciwej niż arysto-
kracja rodowa; że przez nią wszystkie zyski na pro-
dukcji przypadają kapitałom, że konsument, nie uzbro-
jony w nieufność wobec nadużyć handlu, obdzierany jest
przez spekulanta, a warunki życia robotników sta-
ją się coraz bardziej niepewne.
„Najmniejsze wysiłki spekulacji mogą doprowadzić
do zmiany cen chleba o pięć centymów i więcej za funt,
co przy trzydziestu sześciu milionach ludzi daje
620 500 000 franków".
Widzieliśmy ostatnio, gdy prefekt policji na ogólne
życzenie zezwolił na sprzedaż mięsa z licytacji, co dla
dobrobytu ludu sprawić może wolna konkurencja i do
jakiego stopnia gwarancja ta jest dla nas wciąż jesz-
cze nierealna. Do złamania monopolu rzeźników po-
trzeba tylko energii całej ludności i współdziałania
władz.
Oskarżajcie charakter ludzi — mówią nam ekono-
miści — nie oskarżajcie konkurencji. — Bez wątpie-
nia: toteż wcale nie oskarżam konkurencji. Ale muszę
zwrócić uwagę, że charakter człowieka nie czyni też
zła dla zła, i pytam, jak to się stało, że zmylił on drogę.
Jak to! Konkurencja miała nas czynić coraz bardziej
równymi i wolnymi, a oto podporządkowuje jednych
drugim i stopniowo przekształca pracownika w nie-
wolnika! Jest w tym wypaczenie zasady, zapomnienie
o prawie. To nie zwykłe wypadki przy pracy, to cały
system niedoli.
Litujemy się nad robotnikami, którzy wykonują za-
wody niebezpieczne i niezdrowe, chciano by przez
współczucie dla ich losu, aby cywilizacja mogła ob-
chodzić się bez ich usług. Utrapienia te, nieodłączne od
pewnych czynności, są niczym w porównaniu z plagą
anarchii gospodarczej.
Powołamy się na ostatni przykład.
Najbardziej żywotną ze wszystkich sił gospodar-
czych działających w społeczeństwie, jaką stworzyły
rewolucje na usługi przemysłu, jest kredyt. Burżuazja
ze sfer właścicieli, przemysłowców, kupców dobrze wie
o tym. Wszystkie jej wysiłki od roku 1789, tzn. za cza-
sów Konstytuanty, Zgromadzenia Ustawodawczego,
Konwentu, Dyrektoriatu, Cesarstwa, Restauracji, Mo-
narchii Lipcowej, zmierzały w istocie do dwóch tylko
rzeczy: do kredytu i pokoju.
Czegóż ona nie zrobiła, żeby sobie pozyskać nie-
przystępnego Ludwika XVI? Czegóż nie wybaczyła
Ludwikowi Filipowi? Chłop także wie o tym: z całej
polityki rozumie on, podobnie jak mieszczanin, dwie
tylko rzeczy: ograniczenie lichwy i zmniejszenie po-
datku. Co się tyczy klasy robotniczej, tak wspaniale
uzdolnionej do postępu, to była ona utrzymywana w ta-
kiej niewiedzy co do rzeczywistej przyczyny jej cier-
pień, że po lutym ledwie z trudem, jąkając się, zaczyna
ona wymieniać słowo „kredyt" i dopatrywać się w nim
zasady największej spośród sił rewolucyjnych. W isto-
cie robotnik zna w dziedzinie kredytu dwa tylko zja-
wiska: „kredka" 56 u piekarza i lombard.
Dla narodu poświęcającego się pracy kredyt jest
tym, czym dla zwierzęcia jest krążenie krwi, organem
służącym odżywianiu, samym życiem. Jego funkcjono-
wanie nie może być przerwane bez tego, żeby orga-
nizm społeczny nie znalazł się w niebezpieczeństwie.
Jeżeli jakaś instytucja, która po zniesieniu praw feu-
dalnych i zrównaniu klas wręcz narzucała' się usta-
wodawcom bardziej niż jakakolwiek inna, to był to
z pewnością kredyt. Ale cóż, kiedy żadna z francu-
skich deklaracji praw, tak górnolotnych, żadna z kon-
stytucji, tak rozwlekle traktujących o podziale władz
i kombinacjach wyborczych, nie mówiła o nim nic.
Kredyt, podobnie jak podział pracy, zastosowanie
maszyn, konkurencja, został pozostawiony samemu sobie.
Władza finansowa, ważna z innych względów niż
wykonawcza, ustawodawcza i sądownicza, nie zasłu-
żyła nawet na zaszczytną wzmiankę w różnych fran-
cuskich Kartach. Przekazana dekretem cesarskim z 23
kwietnia 1803 roku57 zespołowi poborców podatko-
wych, pozostała do dziś dnia w stanie tajemnej mocy;
co się jej tyczy, powołać się można na jedną zaledwie
ustawę z roku 1807, która ustala stopę procentową na
pięć od sta. Po rewolucji, tak samo jak i przed nią,
kredyt funkcjonował, jak mógł, albo, mówiąc ściślej,
jak się podobało głównym posiadaczom gotówki. Zresz-
tą z całą słusznością można powiedzieć, że rząd, po-
święcając kraj, nie zachował nic dla siebie samego; jak
robił dla innych, tak robił też dla siebie: pod tym
względem nie mamy mu nic do zarzucenia.
Cóż wynikło z tego nieprawdopodobnego zaniedba-
nia?
Przede wszystkim to, że zbijanie majątku i gra na
giełdzie dokonywane są przeważnie za pomocą gotów-
ki, która jest zarówno narzędziem transakcji przemy-
słowych, jak i towarem najbardziej poszukiwanym,
a więc najbardziej produktywnym i najpewniejszym;
wskutek tego handel pieniężny szybko ześrodkował się
w rękach niewielu monopolistów, których arsenałem
jest bank.
Że odtąd kraj i państwo zostały podporządkowane
koalicji kapitalistów.
Że dzięki podatkowi pobieranemu przez tę banko-
krację od wszystkich spraw rolnych i przemysłowych
własność zadłużyła się hipotecznie na 12 miliardów,
a państwo na więcej niż 6 miliardów.
Że procenty płacone przez naród od tego dwojakiego
długu, koszty spisywania aktów, odnowień, zleceń,
wraz z potrąceniami, sięgają co najmniej 1200 milio-
nów rocznie.
Że ta olbrzymia suma 1200 milionów franków nie
obejmuje jeszcze wszystkiego, co producenci mają za-
płacić gospodarce finansowej, i że należy do tego do-
dać sumę 700 do 800 milionów z tytułu dyskonta, zali-
czek na kapitał, opóźnień płatności, akcji komandyto-
wych, dywidend, zobowiązań z tytułu zwykłych (nie
rejentalnych) skryptów dłużnych, kosztów sądowych
itd.
Że własność, nękana zdzierstwami przez bank, mu-
siała w swych stosunkach z przemysłem zastosować ta-
ką samą taktykę, zajmować się grą na giełdzie i upra-
wiać lichwę w stosunku do pracy, przez co umowy
dzierżawne oraz umowy o najem lokali osiągnęły po-
ziom prohibicyjny, wypędzając rolnika z pól, a robot-
nika z mieszkań.
Tak więc dzisiaj ci, których praca tworzy wszystkie
rzeczy, nie mogą ani kupować swych własnych pro-
duktów, ani zaopatrzyć się w meble, ani posiadać
mieszkania, ani kiedykolwiek powiedzieć: Ten dom, ten
ogród, ta winnica, to pole należy do mnie.
Wręcz przeciwnie, konieczność ekonomiczna spra-
wia, że przy dzisiejszym systemie kredytu oraz wzra-
stającej nieustannie dezorganizacji sił ekonomicznych
biedny, pracując więcej, jest coraz biedniejszy, a bo-
gaty, nie pracując, coraz bogatszy, jak o tym nietrud-
no się przekonać na podstawie następującego rachun-
ku.
Na około 10 miliardów wartości wytwarzanych rok-
rocznie i przeznaczanych na konsumpcję 6 miliar-
dów — jeśli wierzyć szacunkowi uczonego ekonomisty
Chevego5S, pobierają pasożyty, a mianowicie finanse,
własność związana z nadmiernym używaniem, budżet
i jego satelici, renta, a wobec tego dla ludzi pracy po-
zostają 4 miliony. Inny uczony ekonomista, Che-
valier 59, podzieliwszy domniemany produkt kraju mię-
dzy 36 milionów jego mieszkańców, znalazł, że dochód
dzienny na głowę wynosi przeciętnie 65 centymów;
a ponieważ od tej liczby trzeba odjąć część, z której
płaci się procenty, rentę, podatki i koszty, jakie one za
sobą pociągają, to jeszcze inny uczony ekonomista, de
Morogues60, wyciągnął stąd wniosek, że konsumpcja
znacznej części obywateli kształtowała się na poziomie
poniżej 25 centymów dziennie. Otóż wobec tego, że zo-
bowiązania podobnie jak i podatki nieustannie wzra-
stają, podczas gdy — wskutek dezorganizacji gospodar-
czej — udział pracy i płac zmniejsza się, wynika stąd,
zdaniem wymienionych ekonomistów, że dobrobyt klas
pracujących kształtuje się zgodnie ze zmniejszającym
się postępem, który można przedstawić za pomocą sze-
regu liczb 65, 60, 55, 50, 45, 40, 35, 30, 25, 20, 15, 10,
5, 0 —5, —10, —15 itd. To prawo ubożenia jest uko-
ronowaniem prawa Malthusa; elementarne jego przed-
stawienie znajdziemy we wszystkich podręcznikach
statystyki.
Niektórzy utopiści atakują konkurencję; inni nie
uznają podziału pracy i całego systemu przemysłowe-
go; robotnicy w swej nieokrzesanej niewiedzy zwala-
ją odpowiedzialność na maszyny. Do dziś dnia nikt
nie wpadł na pomysł zanegowania celowości kredytu.
A jednak jest rzeczą niezaprzeczalną, że spaczenie jego
zasady jest najistotniejszą przyczyną ubóstwa mas; bez
tego dotkliwe skutki podziału pracy, zastosowania ma-
szyn, konkurencji zaledwie dałyby się odczuć, a może
nawet nie istniałyby. Czyż nie jest rzeczą jasną, że
społeczeństwo zmierza w kierunku zła, do ubóstwa, i to
nie z winy ludzi, ale wskutek anarchii swych własnych
elementów?
Mówią, że to nadużywanie dialektyki; że kapitały,
ziemia, domy nie mogą być oddawane w najem za dar-
mo, że każda usługa musi być opłacona itd. Niech i tak
będzie. Chcę wierzyć, że dostarczenie jakiejś wartości,
tak samo jak praca, która ją stworzyła, jest usługą
wymagającą wynagrodzenia. Skoro idzie o dobro in-
nego, wolę wyjść poza prawo niż pozostawać w jego
ramach; ale czyż to w czymkolwiek zmienia fakt?
Utrzymują, że kredyt jest za drogi, że z pieniądzem
jest tak jak z mięsem, które prefekt policji pozwala
nam nabyć taniej niż u straganiarzy, jak z przewoza-
mi, za które płacilibyśmy o 80% taniej niż według ta-
ryfy, gdyby koleje i żegluga umiały lub mogły dać kra-
jowi korzystać ze swych nieprzebranych środków.
Twierdzę, że byłoby można, i to łatwo, obniżyć koszt
kredytu o 75% do 90% nie krzywdząc pożyczkodaw-
ców i że tylko od narodu i państwa zależy, żeby to się
stało. Niech się tylko nie argumentuje rzekomą nie-
możliwością prawną. Ze zwierzchnimi prawami kapi-
talistów jest akurat tak jak z prawami szlachty i klasz-
torów; nic łatwiejszego jak je znieść; i, powtarzam,
właśnie dla uratowania własności trzeba, żeby zostały
one zniesione.
Czy podobna przypuścić, że rewolucjoniści z lat
1789, 1792, 1793, 1794, którzy z takim zapałem przyło-
żyli topór do pnia feudalizmu, nie wyrwaliby go z naj-
drobniejszymi korzeniami, gdyby przewidzieli, że
w cieniu ich dwuznacznego autokratyzmu korzenie te
puszczą podobne odrośle?

Czy podobna uwierzyć, że zamiast przywrócić feu-


dalny wymiar sprawiedliwości i dawny parlament są-
dowy, pod innymi nazwami i w innej formie wskrzesić
absolutyzm, chrzcząc go mianem konstytucji, ujarz-
mić po dawnemu prowincje pod pretekstem jedności
i centralizacji, raz jeszcze poświęcić wszystkie swobo-
dy, dając im za nieodstępnego towarzysza tzw. ład
publiczny, który nie jest niczym innym jak tylko anar-
chią, korupcją i brutalną siłą; czy podobna uwierzyć —
powiadam — że nie powitaliby jednomyślnie nowego
układu stosunków, nie dobiliby rewolucji, gdyby ich
wzrok przeniknął w głąb tego organizmu, którego ich
instynkt szukał, ale stan wiedzy i bieżące troski nie po-
zwalały go odgadnąć?...
Nie dość tego, że dzisiejsze społeczeństwo wskutek
odchylenia się od nowych zasad zmierza nieustannie do
zubożenia producenta, do poddania pracy kapitałowi;
zmierza ono jeszcze do zrobienia z robotników helo-
tów, kasty niższej, tak jak ongiś, od kasty ludzi wol-
nych; dąży ono do tego, aby ujarzmienie klasy pra-
cującej i konieczność jej ubóstwa wynieść do godności
dogmatu politycznego i społecznego.
Kilka faktów wybranych spośród tysięcy odsłoni
nam tę zgubną tendencję.
Według Chevaliera roczne spożycie wina między ro-
kiem 1806 a 1811 wynosiło 170 litrów na osobę, obecnie
zaś nie więcej niż 95. Znieście podatek, który wraz
z kosztami dodatkowymi wynosi nie mniej niż 30 do 35
centymów od litra u detalisty, a spożycie podniesie się
znowu z 95 litrów do 200, i właściciel winnicy, który
nie wie, co robić ze swymi produktami, będzie mógł je
sprzedać. Ale żeby osiągnąć ten cel, należałoby albo
zredukować budżet, albo przerzucić podatek na klasę
bogatą. A ponieważ ani jedno, ani drugie nie wydaje
się wykonalne, a ponadto niedobrze jest, żeby robot-
nik pił za dużo wina, zważywszy, że picie wina jest nie
do pogodzenia ze skromnością, która przystoi ludziom
tej kondycji, podatek nie zostanie obniżony, zostanie
raczej podniesiony.
Zgodnie z pisarzem, którego konserwatywne poglą-
dy chronią przed jakimkolwiek zarzutem przesady,
a mianowicie Raudotem, Francja, pomimo wysokiej
taryfy celnej, zmuszona jest rokrocznie kupować za
granicą za 9 milionów franków zwierząt rzeźnych,
a mianowicie owiec i wołów.
Pomimo tego przywozu ilość mięsa zaofiarowanego
konsumentowi nie przekracza przeciętnie 20 kilogra-
mów rocznie na głowę, czyli 54 gramów, a więc trochę
mniej niż dwie uncje dziennie. Otóż jeśli się pomyśli,
że z tej niewielkiej ilości 85 wielkich miast, siedzib
departamentów, i miasteczek, których ludność nie do-
sięga razem 3 milionów mieszkańców, konsumuje
czwartą część, to trzeba wyciągnąć stąd wniosek, że
większość mieszkańców Francji nigdy nie jada mięsa,
co rzeczywiście jest prawdą.
Zgodny z tą polityką jest fakt, że wino i mięso są
dziś wyłączone z listy artykułów pierwszej potrzeby
i że tyle ludzi we Francji, podobnie jak w Irlandii, je
tylko ziemniaki, kasztany, kaszę gryczaną i kukurydzę.
Skutki takiej diety są takie, jakich teoria mogła ocze-
kiwać. Wszędzie w Europie konstytucja fizyczna pra-
cownika uległa pogorszeniu. We Francji komisje po-
borowe stwierdziły, że w ciągu pięćdziesięciu lat prze-
ciętna wzrostu zmniejszyła się o kilka centymetrów,
a spadek ten dotyczy głównie właśnie klasy robotni-
czej, tej cierpiącej części ludzkości. Przed rokiem 1789
powołanie do służby wojskowej wymagało w piechocie
wzrostu 5 stóp i 1 cal. Od tego czasu wskutek obniże-
nia się wzrostu i osłabienia zdrowia, jak również nad-
miernego wyczerpania ludzi, miara ta została obniżona
do 4 stóp i 10 cali. Co się tyczy zwolnień od służby z po-
wodu zbyt niskiego wzrostu lub ułomności, to było ich
między rokiem 1830 a 1839 — 45,5%, a między rokiem
1839 a 1848 — 50,5%.
Przeciętna długość życia wzrosła co prawda, ale
kosztem tejże klasy, jak o tym świadczą między inny-
mi tablice śmiertelności miasta Paryża. W drugiej
dzielnicy przypada 1 zgon na 26 mieszkańców, podczas
gdy w pierwszej zaledwie 1 na 52.
Czyż można wątpić w istnienie niekorzystnej ten-
dencji we współczesnym społeczeństwie, przynajmniej
co się tyczy klasy robotniczej? Czyż nie wydaje się, że
jest ona wywoływana umyślnie, bynajmniej nie w celu
poprawy warunków fizycznych, moralnych i umysło-
wych ludzi, ale w celu spowodowania ich ubóstwa, ig-
norancji i deprawacji?
Przeciętna liczba uczniów przyjmowanych corocz-
nie do politechniki wynosi, jak mi się zdaje, 176. Zda-
niem Chevaliera mogłaby ona być dwadzieścia razy
większa, co wcale nie jest przesadą. Ale co zrobiłoby
nasze społeczeństwo kapitalistyczne z 3520 wychowan-
kami, których wyrzucałaby z końcem każdego roku po-
litechnika? Kładę nacisk na to pytanie: co by z nimi
zrobiło?
Skoro przepisy zdecydowały o nieprzyjmowaniu wię-
cej niż 176 uczniów zamiast 3520, którzy mogliby być
przyjęci, to idzie tu o to, że ani rząd, ani przemysł
feudalny nie są w stanie zatroszczyć się o więcej niż
176 młodych ludzi: to zrozumiałe. Nie uprawia się nauki
dla nauki; nikt nie uczy się chemii, rachunku
całkowego, geometrii analitycznej, mechaniki, aby na-
stępnie stać się robotnikiem albo rolnikiem. Mnóstwo
zdolności pozostaje z dala od tego, by służyć krajowi
i państwu, jest im nie na rękę. Aby więc uniknąć
niebezpiecznego zdeklasowania, trzeba, żeby wykształ-
cenie było udzielane odpowiednio do stanu majątko-
wego i żeby było skąpe, a nawet żadne dla klasy naj-
liczniejszej i najniższej, mierne dla klasy średniej,
a wyższe tylko dla szczupłej liczby jednostek bogatych,
których zadaniem jest reprezentowanie swymi talen-
tami arystokracji, skąd się wywodzą. Kler katolicki,
wierny dogmatom, wierny tradycjom feudalnym, zaw-
sze to dobrze rozumiał, toteż prawo, które przekazało
mu uniwersytety i szkoły, było tylko aktem sprawie-
dliwości.
Nauczanie zatem nie może być powszechne, przede
wszystkim jednak nie może być wolne; w społeczeń-
stwie feudalnym byłaby to niedorzeczność. Żeby utrzy-
mać subordynację w masach, trzeba powściągnąć wy-
kluwanie się zdolności w szkołach średnich, ograni-
czyć zbyt wielką liczbę uczniów, zwłaszcza tych zbyt'
niespokojnych, trzeba utrzymywać w systematycznej
niewiedzy miliony pracowników, których wymagają
roboty odpychające i przykre, wreszcie wykorzystywać
kształcenie w sposób sprzeczny z jego przeznaczeniem,
a mianowicie tak, by oddziaływało ono w kierunku
ogłupiania i wyzysku proletariatu.
I jak gdyby zło podobnie jak dobro musiało mieć
swoją sankcję, ubóstwo tym sposobem przewidziane,
przygotowane, organizowane przez anarchię ekono-
miczną znalazło swoją sankcję: tkwi ona w statystyce
kryminalnej. W przeciągu ostatnich dwudziestu lat liczba
dochodzeń prowadzonych na żądanie urzędu pro-
kuratorskiego oraz liczba występujących w nich osób
oskarżonych wzrastały następująco:

Rok Liczba spraw Liczba osób oskarżonych


1827 34 908 47 443
1846 80 891 101433
1847 95 914 124 159
W sądach karnych rozwój przebiegał podobnie:

Rok Liczba spraw Liczba osób oskarżonych


1829 108 390 159 740
1845 152 923 197 913
1847 184 922 239 291

Gdy umysł robotnika został przytępiony przez dro-


biazgowy podział pracy, obsługę maszyn i ogłupiające
szkolenie, gdy robotnik został zniechęcony nędzną pła-
cą, zdemoralizowany bezrobociem, wygłodzony przez
działanie monopoli, gdy nie ma już ani grosza przy du-
szy, gdy jest bezdomny — wtedy żebrze, kradnie, oszu-
kuje, zabija; przeszedłszy przez ręce wyzyskiwaczy,
dostaje się w ręce wymiaru sprawiedliwości. Czy to
jasne?
Teraz zajmę się polityką.

3. ANOMALIA RZĄDOWA.
TENDENCJA DO TYRANII I DO KORUPCJI

Prawda opanowuje umysły jako przeciwieństwo błę-


du. Zamiast wolności i równości ekonomicznej rewo-
lucja pozostawiła nam w spadku z dobrodziejstwem
inwentarza władzę i karność polityczną. Państwo, z każ-
dym dniem rosnące, wyposażone w prerogatywy i atry-
bucje bez końca, wzięło na siebie zabiegi o nasze szczęś-
cie, zabiegi, których moglibyśmy oczekiwać z całkiem
innej strony. Jak wywiązało się ono z tego zadania?
Jaką rolę — pozostawiając na uboczu jego szczególną
organizację — odegrał rząd w ostatnich pięćdziesięciu
latach? Jaka była jego tendencja? Tu właśnie tkwi py-
tanie.
Aż do roku 1848 mężowie stanu, którzy należeli bądź
do opozycji, bądź do rządu i których wpływ kierował
myślą publiczną i władzą, nie mieli, zdawałoby się,
świadomości fałszywego kierunku, w jakim zmierza
społeczeństwo, przede wszystkim co się tyczy klas pra-
cujących. Większość spośród nich przypisywała sobie
nawet zasługę zajmowania się od czasu do czasu po-
prawą ich losu. Jeden dopominał się o nauczycieli, in-
ny występował przeciwko przedwczesnemu, niemoral-
nemu zatrudnianiu dzieci w manufakturach. Ten doma-
gał się zmniejszenia obciążenia podatkowego ziemi, na-
pojów lub mięsa, ów wzywał do całkowitego zniesienia
akcyzy i ceł. W wysokich sferach władzy panował po-
wszechny zapał do spraw ekonomicznych i społecznych.
Nikt nie dostrzegał, że przy obecnym stanie instytucyj
reformy te były czymś niewinnym, były chimeryczne,
że do urzeczywistnienia ich trzeba było ni mniej, ni
więcej tylko nowego działania, inaczej mówiąc, rewo-
lucji.
Po 24 lutego ludzie wchodzący w skład rządu, uczest-
niczący w przywilejach opamiętali się. Polityka nie-
ustannego ucisku i zubożania, którą dotąd prowadzili,
nie zdając sobie z tego sprawy, powiedziałbym nawet —
wbrew sobie samym, została przyjęta przez wielu
z nich, tym razem z całą świadomością rzeczy.
Rząd jest organem społeczeństwa.
To, co się w nim dzieje najbardziej skrytego, naj-
bardziej metafizycznego, odbija się na władzy z otwar-
tością wprost wojskową, z surowością fiskalną. Dawno
już pewien mąż stanu powiedział, że rząd nie mógłby
istnieć bez długu i wielkiego budżetu. Ten aforyzm, co
do którego opozycja nie miała słuszności, gdy się nim
gorszyła, jest wyrazem finansowym wstecznej i wy-
wrotowej tendencji władzy. Obecnie jesteśmy w moż-
ności zmierzyć jej głębokość. To znaczy że rząd, usta-
nowiony po to, żeby kierował społeczeństwem, jest
zwierciadłem społeczeństwa.

Na dzień pierwszy kwietnia roku 1814 procenty od


długu publicznego wynosiły: 63 307 637 franków

31 lipca 1830 199 417 208 franków


1 stycznia 1847 237113 366 „
1 stycznia 1851 271 000 000 „

Długi publiczne, zarówno państwowe jak i miejskie,


które należy tutaj uważać za dodatek do długów wła-
dzy centralnej, stanowią w przybliżeniu połowę ogól-
nej sumy zobowiązań hipotecznych i skryptowych
obciążających kraj; oba wzrastały równolegle pod na-
ciskiem tych samych przyczyn. Tendencja bije w oczy:
dokądże ona nas prowadzi? Do bankructwa.
Pierwszy regularny budżet od czasu Dyrektoriatu po-
chodzi z roku 1802. Poczynając od tej chwili wydatki
wzrastały stopniowo w tych samych rozmiarach co za-
dłużenie kraju i dług państwa:
rok 1802
589 500 000
863 853 109
1 014 914 432
franków
1848
1819
1829
1840
1 298 514 449,72
1 692 181 111,48

W ciągu pięćdziesięciu lat budżet wydatków został


nieomal potrojony; wzrost roczny wynosił przeciętnie
około 24 milionów franków. Zbyt niemądrze byłoby
przypisywać ten wzrost — jak to się raz po raz robiło
za czasów restauracji i monarchii lipcowej, opozycji dy-
nastycznej i konspiracji republikańskiej — nieudolnoś-
ci ministrów, ich mniej lub więcej inteligentnej i li-
beralnej polityce. Tłumaczyć nieudolnością ludzi zja-
wisko tak stałe, tak regularne, jak wzrost budżetu,
zwłaszcza gdy wzrost ten znajduje odpowiednik w hi-
potekach i zapisach księgi głównej, jest równie niedo-
rzeczne, jak dżumę na Wschodzie albo żółtą febrę tłu-
maczyć ignorancją lekarzy. Trzeba atakować higienę;
to wasza polityka ekonomiczna wymaga reformy.
Tak więc rząd, uważany za organ porządku i gwa-
rancję wolności, idzie tą samą drogą co społeczeństwo,
popada w coraz większe kłopoty, zadłuża się i zmierza
do bankructwa. Zobaczymy jeszcze, że podobnie jak
społeczeństwo wydane na pastwę anarchii swych ele-
mentów dąży do odbudowy starodawnych kast, tak rząd
ze swojej strony zmierza do ugody z tą nową arystokra-
cją i do zrealizowania w pełni ucisku proletariatu.
Z tego samego w istocie, że siły społeczne zostały
pozostawione przez rewolucję w stanie nie zorganizo-
wanym, wynika nierówność sytuacyj, której przyczyną
nie jest już tylko, jak ongiś, naturalna nierówność
władz umysłowych, ale i to, że powstaje nowy pretekst
niepowodzeń społecznych i do kaprysów natury dodaje
nowe tytuły, a mianowicie niesprawiedliwości mająt-
kowe. Przywilej, zniesiony przez prawo, powstaje na
nowo z przyczyny braku równowagi: nie jest to już
prosty skutek boskiej predestynacji, ale jeszcze jedna
konieczność cywilizacyjna.
Skoro przywilej znalazł usprawiedliwienie w porząd-
ku naturalnym i w porządku opatrznościowym, to cze-
go mu brak do zapewnienia ostatecznego tryumfu? Ze-
strojenia praw, instytucyj, rządu z nim samym: oto ku
czemu wytęży on wszystkie swe siły.
Z początku, wobec tego że żadne prawo tego nie za-
brania ze względu na to przynajmniej, iż spowodowała
go jedna z tych dwóch przyczyn — natura lub mają-
tek — można sobie powiedzieć z całym uzasadnieniem,
że już z tego tytułu przywilej ma prawo do szacunku
ze strony obywateli i do poparcia ze strony rządu.
Jaka zasada rządzi dzisiejszym społeczeństwem? Każ-
dy u siebie, każdy dla siebie; Bóg, przypadek; —
dla wszystkich. Przywilej, który powstał z przypadku,
z udanej operacji handlowej, z tych wszystkich nie-
pewnych środków, których dostarcza chaotyczny stan
przemysłu, jest więc darem Opatrzności, który wszyscy
powinni respektować.
Na czym polega skądinąd mandat rządu? Na ochronie
i obronie każdego jako osoby, jego pracy zawodowej,
jego własności. Otóż skoro siłą konieczności własność,
bogactwo, dobrobyt gromadzą się tylko po jednej stro-
nie, a ubóstwo po przeciwnej, jasną jest rzeczą, że rząd
uważa, iż jest ustanowiony w celu obrony klasy boga-
tej przed klasą biedną. Dla udoskonalenia systemu trze-
ba jednak, żeby to, co istnieje faktycznie, było określo-
ne i uświęcone przez prawo: tego właśnie chce władza,
o tym też w pełni świadczy analiza budżetu.
Przechodzę do kwestii przypadku.
Rząd Tymczasowy ujawnił, że na wzrost uposażeń
urzędniczych w latach 1830—1848 wydano 65 milio-
nów franków. Przypuszczając, że tylko połowa tej su-
my została przeznaczona na nowo utworzone urzędy
i że przeciętne uposażenie wynosiło przypuszczalnie
1000 franków, jest to dodatek w postaci 32 500 urzęd-
ników, jakich sobie sprawił rząd za monarchii lipcowej.
Dzisiaj ogólna liczba urzędników wynosi według Rau-
dota 61 568 365 osób; jeden człowiek na dziewięciu żyje
z budżetu państwa i instytucji samorządowych. Niech
sobie krzyczą o trwonieniu, ile chcą, nie uwierzę jed-
nak nigdy, że zaangażowanie 32 500 nowych urzędni-
ków jest tylko aktem marnotrawstwa. Jakiż mieliby
w tym interes król, ministrowie, wszystkie osoby, któ-
re do tej pory miały stanowiska i były uposażone?
Czyż nie słuszniej jest powiedzieć, że z chwilą gdy
wrzenie wśród klas pracujących przybrało z czasem
rozmiary straszliwe, a wskutek tego niebezpieczeństwo
dla klas uprzywilejowanych stawało się coraz groźniej-
sze, władza, siła, która powściąga i udziela poparcia,
musi się na tyle umocnić, aby nie zostać od razu oba-
lona?
Analiza budżetu armii i marynarki przynosi po-
twierdzenie tego poglądu.
Od roku 1830 do 1848 — zapożyczam te dane z dzien-
nika „Europę et Ameriąue" — połączone budżety ma-
rynarki i armii podnosiły się stopniowo z 323 980 000
franków do 535 837 000. Rocznie wynosiło to przecięt-
nie 420 milionów. Przeciętny wzrost sięgał 12 milio-
nów. Suma ogólna za osiemnaście lat wynosi 7554 mi-
liony.
W tym samym okresie budżet oświecenia publiczne
go wzrósł z 2 258 000 franków do 19 298 000. Suma ogól-
na wynosi tu 232 802 000 franków. Różnica w stosun-
ku do budżetu wojskowego stanowi 7 321 198 000
franków.
A zatem, podczas gdy rząd pod nazwą oświaty pu-
blicznej wydawał przeciętnie 13 milionów na utrzymy-
wanie ciemnoty, jednocześnie wydawał 420 milionów,
to jest trzydzieści dwa razy więcej, na utrzymanie
w ryzach tej ciemnoty ogniem i żelazem, na wypadek
gdyby wściekłość nędzarzy miała doprowadzić do wy-
buchu. To właśnie politycy dzisiejsi nazwali pokojem
zbrojnym. Takie same zmiany zaznaczyły się w innych
resortach; pragnę przez to powiedzieć, że ich budżet
wzrastał zawsze w prostym stosunku do usług, jakie
one świadczyły sprawie przywileju, i w odwrotnym
stosunku do tych, jakie mogły świadczyć producentom.
Otóż jeśli uznać, że wielkie powagi administracyjne
i finansowe, które w ciągu tych osiemnastu lat rządzi-
ły Francją, nie miały absolutnie intencji, jakie zdra-
dzają te porównania budżetowe, co koniec końców nie
ma wielkiego znaczenia, to nadal pozostaje prawdą, że
system zubożania i ucisku ze strony państwa rozwinął
się samorzutnie i zdecydowanie, przy czym bardzo do-
brze mógł się obejść bez współudziału mężów stanu.
Raz jeszcze stwierdzam, że nie chodzi tutaj wcale o in-
tencje osobiste. Ponad tendencją jednostek ludzkich
jest jeszcze tendencja faktów; to o nią właśnie troszczy
się filozof życzliwy zawsze dla swoich bliźnich.
Jeżeli struktura wydatków budżetowych jest cieka-
wa, to struktura dochodów jest wcale nie mniej pou-
czająca. Nie wchodzę tu w szczegóły: wystarcza ogólny
jej charakter. Właśnie w tym, co ogólne, zawiera się
prawda.
Od roku 1848 dowiedziono, i to za pomocą liczb, że
gdyby zastąpić istniejący system podatkowy jednym
jedynym podatkiem, którego podstawą byłby kapitał,
i to proporcjonalnym do majątku każdego człowieka,
powiedzmy w wysokości 1%, to podatek zostałby roz-
łożony niemal idealnie równo i łączyłby w sobie zalety
proporcjonalności oraz progresji, będąc pozbawiony ich
stron ujemnych. Przy tym systemie praca nie byłaby
wcale albo tylko bardzo niewiele obciążona; w przeci-
wieństwie do tego kapitał byłby metodycznie obcią-
żony podatkiem. W razie gdyby kapitał nie był poparty
pracą kapitalisty, znalazłby się w niebezpieczeństwie,
podczas gdy robotnik, którego majątek nie osiągałby
wysokości podlegającej opodatkowaniu, nie płaciłby
nic. Z punktu widzenia sprawiedliwości opodatkowania
byłby to system nec plus ultra nauki skarbowości. Ale
byłby to system zarządzania d rebours; propozycja ta,
powitana szyderstwami przez praktyków, naraziłaby
na wstyd i nieomal zniechęcenie jej autorów.
Stosowany obecnie system podatkowy jest wręcz
przeciwieństwem systemu opisanego przed chwilą. Jest
on pomyślany tak, żeby producent płacił wszystko, a ka-
pitalista nic. W istocie, wówczas nawet, gdy ten ostatni
figuruje z tytułu tej lub innej należności w księdze
poborcy podatków albo gdy uiszcza opłaty ustalone
przez urząd skarbowy na przedmioty spożycia, jasną
jest rzeczą, że biorąc pod uwagę, iż jego dochód pocho-
dzi wyłącznie z potrąceń od jego kapitałów, a nie z wy-
miany jego produktów, dochód ten wolny jest od opo-
datkowania, ponieważ płaci tylko ten, co produkuje.
Tak właśnie być powinno i rząd jest tutaj w całko-
witej zgodzie ze społeczeństwem. Wobec tego że nie-
równość sytuacji będąca wynikiem anarchii ekonomicznej
pojmowana jest jako wskazanie, jako prawo opatrz-
nościowe, rząd nie ma nic lepszego do roboty, jak iść
za głosem Opatrzności i współdziałać z nią; z tego też
powodu, nie zadowalając się obroną przywileju, przy-
chodzi mu jeszcze z pomocą, nic zgoła od niego nie
żądając. Dajcie mu czas, a rząd pod mianem szlachty,
burżuazji albo jakimkolwiek innym zrobi z przywileju
instytucję.
Między kapitałem a władzą istnieje przecie układ
co do tego, żeby wydatki pokrywał wyłącznie pracow-
nik, a tajemnica tego układu polega, jak to powiedzia-
łem, po prostu na tym, że zamiast nałożyć podatek na
kapitał, obciąża się nim produkty. Za pomocą tej ma-
skarady kapitalista-właściciel udaje, że płaci za swe zie-
mie, swój dom, swe ruchomości, za zmianę własności,
za swe podróże, za swą konsumpcję itd., jak pozostali
obywatele. Tak samo mówi, że jego dochód, który bez
podatku wynosiłby 3000, 6000, 10 000 lub 20 000 fran-
ków, wobec istnienia podatku nie przekracza 2500, 4500,
8000 czy 15 000 franków, a ponadto pomstuje z więk-
szym oburzeniem niż jego najemca na rozdęcie bu-
dżetu.
Czyste nieporozumienie. Kapitalista nie płaci nic:
rząd dzieli się z nim, to wszystko. Idą ręka w rękę. Ja-
kiż człowiek pracy nie czułby się szczęśliwy figurując
w Wielkiej Księdze z 2000 franków renty pod tym je-
dynie warunkiem, że ustąpił czwartą część na amorty-
zację?
W budżecie wydatków jest jeden rozdział, który zaw-
sze wydawał mi się zapowiedzią nawrotu ancien regi-
me'u, a mianowicie rozdział dotyczący rejestracji.
Nie wystarcza, że producent płaci za prawo wyrabia-
nia, uprawiania, sprzedawania, kupowania, przewozu
itd.; rejestracja, jak może, zakazuje mu mieć własność.
Zarówno z tytułu spadku po ojcu, jak po wujaszku,
z tytułu czynszu, z tytułu zakupu. Jak gdyby ustawo-
dawca z roku 1789, na wzór praw feudalnych, miał na
celu niezbywalność nieruchomości. Jak gdyby chciał
bez ustanku przypominać chłopu pańszczyźnianemu,
oswobodzonemu przez noc 4 sierpnia, że należy do sta-
nu niewolnego; że nie może rościć sobie prawa do zie-
mi; że każdy rolnik korzysta z pełni praw z zastrzeże-
niem przyzwolenia panującego z tytułu emfiteuzy lub
dóbr martwej ręki. Bądźmy ostrożni: są ludzie, którzy
z czcią religijną kultywują swe dawne myśli; ci ludzie
są naszymi nauczycielami i przyjaciółmi tych wszyst-
kich, co nam pożyczają na hipotekę...
Zwolennicy autokracji z całą energią właściwą ich
przekonaniom odrzucają tę krytykę, która zamiast zwa-
lać winę na ludzi napada na instytucje, kompromituje
i zagraża istnieniu tego, co tamci uważają za swe dzie-
dzictwo.
Czy to wina naszych instytucji przedstawicielskich —
wykrzykują — czy to wina zasady konstytucjonalizmu,
czy też wina ministrów niezdolnych, skorumpowanych
marnotrawców, że część tych miliardów, uciułanych za
cenę tylu poświęceń i odebranych własności, rolnictwu,
przemysłowi, posłużyła tylko do utrzymania synekur
i kupowania sumień? Czy to wina tej wspaniałej cen-
tralizacji, że podatek, który stał się nadmierny, silniej
obciąża robotnika niż właściciela; że przy subwencji
rocznej w wysokości 420 milionów nasze porty pozba-
wione są dopływu okrętów, a nasze magazyny materia-
łów; że po rewolucji lipcowej w roku 1848 armia była
bez żywności, jazda bez koni, place ćwiczebne w złym
stanie; że nie mogliśmy postawić w stan pogotowia
wojennego więcej niż sześćdziesiąt tysięcy ludzi? Czy
więc nie zachodzi potrzeba, wręcz przeciwnie,
doszukiwania się złej woli, a nie oskarżania systemu? A
odtąd czym że stają się wasze deklamacje o dążeniach
społeczeństwa i rządu?
Wspaniale. Do wad wrodzonych, do skłonności feu-
dalnych o charakterze politycznym dodajmy korupcję.
Fakt ten, daleki od osłabienia słuszności mego rozumo-
wania, dodaje mu mocy. Korupcja łączy się bardzo do-
brze z ogólną tendencją władzy, należy ona do jej środ-
ków, jest jednym z jej elementów.
Do czego dąży system?
Przede wszystkim do tego, żeby feudalizm kapitali-
styczny zachował możność korzystania ze swych praw;
do utrzymania i powiększenia przewagi kapitału nad
pracą; do wzmocnienia, jeśli to możliwe, klasy pasożyt-
niczej przez przydzielanie wszędzie funkcji publicz-
nych protegowanym, a w razie potrzeby nowym lu-
dziom; do przywrócenia stopniowo i uszlachcenia wiel-
kiej własności. Czyż Ludwik Filip pod koniec swego
panowania nie zabrał się do wystawiania dyplomów
szlacheckich, do wynagradzania w ten pośredni sposób
pewnych dowodów przywiązania, czego urzędowa ta-
ryfa stanowisk państwowych nie mogła spełnić, wresz-
cie do łączenia ze sobą zapomóg, odszkodowań, emery-
tur, dostaw, koncesji, eksploatacji, przyzwoleń, posad,
patentów, przywilejów, urzędów ministerialnych, spó-
łek akcyjnych, administracji municypalnych itd. pod
patronatem państwa? Takie oto są przyczyny tej sprze-
dajności, których skandaliczny rozgłos za ostatniego
panowania tak dalece nas zaskoczył, ale z powodu
których świadomość publiczna mniej się zdumiała, niż
gdyby rozgłoszono prawdziwą tajemnicę. Taki oto jest
ostateczny cel tej centralizacji, która pod pretekstem
interesów ogółu wyzyskuje, uciemiężą interesy lokalne
i prywatne, sprzedając temu, co daje wyższą cenę, spra-
wiedliwość, jakiej one się domagają.
Korupcja więc — wiedzcie to — jest duszą centrali-
zacji. Ani monarchia, ani demokracja nic tu nie pomo-
gą. Rząd jest niezmienny w swoim sposobie myślenia
i w swej istocie; jeżeli miesza się do gospodarki publicz-
nej, to po to, żeby za sprawą protekcji i siły uświęcić
to, ku czemu prowadzi przypadek. Weźmy na przykład
urząd celny.
Cła przywozowe i wywozowe, nie biorąc pod uwagę
ceł od soli, przynoszą państwu razem 160 milionów.
160 milionów na ochronę pracy krajowej! Czy dostrze-
gacie tę żonglerkę? Przypuśćmy, że granica celna nie
istnieje; że konkurencja angielska, niemiecka, amery-
kańska zalewa ze wszystkich stron nasz rynek i że
wówczas państwo robi przemysłowcom następującą
propozycję: Co wolicie dla ochrony waszych intere-
sów — zapłacić mi 160 milionów czy je otrzymać? Czy
sądzicie, że przemysłowcy wybiorą pierwszą propozy-
cję? Jest to właśnie to, co rząd im narzuca. Do kosztów
zwyczajnych, po jakich otrzymujemy produkty zagra-
niczne, i kosztów dostawy państwo dorzuca 160 milio-
nów, które stanowią łapówkę: oto czym jest cło. Kwe-
stia ta jest dzisiaj tak zagmatwana, że w całej republi-
ce nie ma nikogo, kto ośmieliłby się zaproponować
zniesienie za jednym zamachem tego niedorzecznego
haraczu.
Dobrze więc! Ta suma 160 milionów, tak zwane ob-
ciążenie z tytułu ochrony pracy krajowej, w przybli-
żeniu nawet nie określa całej korzyści, jaką rząd czerpie z
cła.
Departament Var jest niezbyt zasobny w bydło i trud-
no o lepsze wyjście z sytuacji niż sprowadzać woły
z kraju nadgranicznego, jakim jest Piemont. Rząd jako
protektor hodowli krajowej nie pozwala na to. Co to
oznacza? Ano to, że hodowcy bydła z Camargue mają
większy posłuch w ministerstwie niż konsumenci z de-
partamentu Var. Nie szukajcie nawet innej przyczyny.
Dzieje departamentu Var są takie same jak osiem-
dziesięciu pięciu innych. Wszyscy mają interesy specy-
ficzne, a zatem antagonistyczne, szukają więc arbitra.
Ich interesy bardziej niż armia składają się na siłę rzą-
du. I oto patrzcie: rząd robi z siebie znawcę spraw ko-
palń, kanałów, kolei, akurat tak samo, jak dwór, który
przed rokiem 1789 sprzedawał nominacje pułkowników,
tereny do polowania i beneficja. Chciałbym wierzyć,
że osobistości, które zajęły się interesami po roku 1830,
pozostały czyste z wyjątkiem jednej jedynej 82, ale czyż
nie jest rzeczą oczywistą, że jeżeli wskutek szczególnej
nieskazitelności charakteru Francuzów przeniewiercy
byli rzadkością, to jednak sprzeniewierzenia są organi-
zowane, istnieją?
Czy wiadomo, jak to się stało, że Tulon, mimo iż
położony nad morzem, utracił prawo połowu? Marsy-
lia pożądała monopolu w dziedzinie tego zyskownego
zawodu. Rząd utrzymywał więc, że sieci rybaków z Tu-
lonu przeszkadzają ruchowi okrętów państwowych!
Otóż dlatego właśnie mieszkańcy Tulonu muszą dziś
sprowadzać ryby z Marsylii.
Żegluga rzeczna od dawna domaga się zniesienia pra-
wa żeglowania po kanałach; przynosi ono skarbowi do-
chód niewielki, ale stanowi ogromne utrudnienie dla
handlu. Rząd odpowiada na to, że nie ma swobody ru-
chów, że potrzebna mu jest ustawa o wykupie, że istnieje
zresztą projekt wydzierżawienia. Istota sprawy
polega na tym, że przede wszystkim istnieją akcje
uprzywilejowane, które to akcje mogą być odkupione
po bardzo wysokiej cenie, następnie, że gdyby upraw-
nienia do żeglugi zostały zniesione, to flota rzeczna
mogłaby robić konkurencję kolejom żelaznym, których
koncesjonariusze, bardzo dobrze przez rząd widziani,
nie są w żadnym razie zainteresowani w obniżeniu ta-
ryf kolejowych. Czy moglibyście podejrzewać Leona
Fauchera 63, Foulda 64, Magne'a 65, a nawet samego pre-
zydenta republiki, że robią pieniądze korzystając ze
swych prerogatyw i te pieniądze kładą do swojej kie-
szeni? Nie, przynajmniej ja nie. Ja mówię tylko, że je-
żeli mąż stanu ma ochotę na sprzeniewierzenia, może
to robić i koniec końców to zrobi. Cóż ja mówię? Doj-
dziemy do tego, że ze sprzedajności uczynimy jedną
z prerogatyw rządu. Tygrys pożera, bo jest do tego, że-
by pożerać; a wy chcecie, żeby rząd, który jest do tego,
by uprawiać korupcję, nie uprawiał jej?...
Aż do instytucji dobroczynnych nie ma nic, co by
nie służyło zamierzeniom władzy. Dobroczynność to
najsilniejsza więź, za pomocą której przywilej i rząd,
powołany do jego obrony, utrzymuje w ryzach prole-
tariat. Dzięki dobroczynności miłej sercu ludzkiemu,
bardziej zrozumiałej dla człowieka biednego niż mgli-
ste prawa ekonomii politycznej, otrzymuje się zwolnie-
nie od czynienia sprawiedliwości. Wielu dobroczyńców
figuruje w spisach świętych; nie znajduje się w nich
jednak żaden sędzia. Rząd, podobnie jak Kościół, prze-
znacza braterstwu miejsce o wiele wyższe niż prawu.
Przyjaciel biednych czuje wstręt do ludzi wyrachowa-
nych. W związku z dyskusją nad instytucjami kredytu
zastawniczego „Journal des Debats" przypomniał, że już
wówczas istniało z górą 800 przytułków kantonal-
nych, i dawał do zrozumienia, że z czasem będą istniały
wszędzie. Zakłady kredytu zastawniczego — dawał do
zrozumienia — rozwijają się w podobny sposób; każde
miasto chce mieć u siebie własny zakład i otrzyma go.
Toteż nie mogę zrozumieć oburzenia tego burżuazyjne-
go szmatławca na dwóch czcigodnych socjalistów, któ-
rzy proponowali, aby utworzyć w każdym kantonie
zakład kredytu zastawniczego. Nie było nigdy propo-
zycji bardziej godnej względów „Journal des Debats".
Instytucja zastawnicza, gdzie kredyt byłby bezpłatny,
jest przedsionkiem przytułku. A co to jest przytułek?
To świątynia nędzy.
Za pomocą trzech ministerstw — rolnictwa oraz
handlu, robót publicznych i spraw wewnętrznych, dzię-
ki podatkom i opłatom celnym rząd trzyma rękę na
wszystkim, co wpływa i co się wydaje, co się produkuje
i co się konsumuje, na wszystkich interesach osób pry-
watnych, gmin i departamentów, podtrzymuje dążenie
społeczeństwa do zubożenia mas, do podporządkowania
ludzi pracy i do coraz większej przewagi funkcji pa-
sożytniczych. Przy pomocy policji rozciąga on nadzór
nad przeciwnikami systemu; za pomocą wymiaru spra-
wiedliwości skazuje ich na kary i utrzymuje w ryzach,
przy pomocy armii niszczy ich, za pomocą oświecenia
publicznego rozdziela w stosunku, jaki mu odpowiada,
wiedzę i niewiedzę, za pomocą obrzędów religijnych
usypia sprzeciwy na dnie serc; za pomocą skarbu opła-
ca ze środków ludzi pracy koszty tego rozległego sprzy-
siężenia.
Za monarchii lipcowej, powtarzam, mężowie stanu
wcale nie lepiej od mas rozumieli myśl, której służyli.
Ludwik Filip, Guizot 66 i ich wspólnicy załatwiali sprawy
z naiwnością właściwą zepsuciu, jakie ich cechowało,
znakomicie posługiwali się różnymi środkami
i środeczkami, ale nie rozróżniali wyraźnie celu. Od
czasu gdy nazajutrz po wypadkach lutowych dał się
słyszeć straszliwy głos proletariatu, system zaczynał
być zrozumiały; stanął on odważnie i mocniej na grun-
cie swego bezczelnego dogmatyzmu; przybrał sobie
nazwisko Malthusa i imię Loyoli. W istocie rzeczy nic
się nie zmieniło wskutek wypadków lutowych — nie
więcej niż po wydarzeniach lat 1830, 1814, 1793 —
w porządku rzeczy nazywającym siebie konstytucyj-
nym, jaki powołany został do życia w roku 1791. Lud-
wik Bonaparte, niezależnie od tego, czy o tym wie, czy
nie wie, prowadzi dalej to, co robił Ludwik Filip, Bur-
boni, Napoleon i Robespierre.
Tym sposobem w roku 1851, podobnie jak w 1789,
i z przyczyn podobnych, panuje w społeczeństwie wy-
raźna tendencja do ubóstwa... Dzisiaj, tak samo jak
wtedy, zło, na które uskarża się klasa pracująca, nie
jest skutkiem jakiejś przyczyny przejściowej czy przy-^
padkowej: jest to wynik systematycznego schodzenia
sił społecznych na manowce.
Zboczenie to datuje się od dawna; sięga ono wstecz
poza rok 1789, początki jego kryją się w głębiach ogól-
nej gospodarki kraju. Pierwsza rewolucja, walcząc
z bardziej widocznymi nadużyciami, mogła działać je-
dynie na powierzchni. Po obaleniu tyranii nie umiała
ona ustanowić porządku, bo ruiny feudalne, którymi
zasłany był kraj, zasłaniały przed nią elementy ładu.
Tak samo ta rewolucja, której dzieje wydają się nam
tak wykończone jako czysta negacja, będzie w oczach
potomności tylko pierwszym aktem, jutrzenką wielkiej
rewolucji, która powinna wypełnić wiek XIX.
Wstrząs z lat 1789—1793, obaliwszy wraz z despo-
tyzmem monarchicznym resztki feudalizmu, obwieściw-
szy jedność narodową, równość wobec prawa i w dzie-
dzinie opodatkowania, wolność prasy i wyznania i za-
interesowawszy lud w tej mierze, w jakiej mógł to
uczynić, przez sprzedaż majątków narodowych, nie po-
zostawił żadnej organicznej tradycji, żadnej efektyw-
nej twórczości. Nie urzeczywistnił nawet żadnej ze
swych obietnic. Proklamując wolność przekonań, rów-
ność wobec prawa, zwierzchnictwo ludu, podporządko-
wanie władcy krajowi, rewolucja uczyniła ze społe-
czeństwa i rządu dwie sprawy nie do pogodzenia; i ta
właśnie niezgodność stała się przyczyną albo raczej po-
służyła za pretekst do owej zgubnej dla wolności
i wszechpochłaniającej koncentracji, którą tak podzi-
wia i zachwala demokracja parlamentarna, bo w jej
naturze leży dążenie do despotyzmu, a mianowicie do
centralizacji.
Oto jak się wypowiadał na ten temat Royer-Col-
lard 67 w swym przemówieniu w sprawie wolności pra-
sy (Izba Posłów, dyskusja w dniach 19—24 stycznia
1822 roku):
„Widzieliśmy, jak ginie dawne społeczeństwo, a wraz
z nim mnóstwo instytucji demokratycznych i niezależ-
nych magistratur, które ono nosiło w swym łonie, mnó-
stwo praw prywatnych, prawdziwe republiki w ra-
mach monarchii. Instytucje te, te magistratury nie
miały udziału w zwierzchnictwie, to prawda, ale one
ustanawiały wszędzie granice, których godność broniła
wytrwale. Żadna z nich nie pozostała przy życiu
i żadna inna nie powstała na ich miejsce; rewolucję
przetrzymały tylko poszczególne jednostki. Z tego
punktu widzenia dyktatura, na której się skończyło,
pochłonęła swoje dzieło. Z rozproszonego społeczeństwa
powstała centralizacja; nie trzeba gdzie indziej szukać
jej początków. Centralizacja nie przyszła tak jak inne
doktryny z podniesionym czołem, z autorytetem za-
sady: pojawiła się skromnie jako konsekwencja, ko-
nieczność. W istocie, tam gdzie są tylko jednostki
ludzkie, wszystkie interesy, które nie są ich interesa-
mi, należą do zakresu spraw publicznych, spraw pań-
stwowych. Tam gdzie nie ma niezależnych magistratur,
są tylko delegaci władzy. W ten sposób staliśmy się
narodem administrowanym ręką odpowiedzialnych
urzędników, scentralizowanych ze swej strony we wła-
dzy, której są ministrami. Społeczeństwo zostało w tym
stanie przekazane restauracji.
„Konstytucja miała za jednym zamachem utworzyć
rząd i społeczeństwo. Społeczeństwo bez wątpienia nie
zostało zapomniane ani zlekceważone, ale odroczone.
Konstytucja powołała do życia jedynie rząd; uczyniła
to przez podział zwierzchnictwa i wielość władz. Ale
aby jakiś naród stał się narodem wolnym, nie wystar-
cza, żeby był rządzony przez różne władze. Podział
zwierzchnictwa przeprowadzony w myśl konstytucji
jest niewątpliwie faktem doniosłym i mającym bardzo
poważne konsekwencje dotyczące władzy królewskiej,
którą modyfikuje, ale rząd, który stąd powstaje, jest
jednolity w działaniu i jeśli nie napotyka od zewnątrz
żadnej zapory, którą powinien respektować, jest rzą-
dem absolutnym, a naród i jego prawa stanowią jego
własność. Dopiero z chwilą wprowadzenia wolności
prasy jako prawa publicznego konstytucja zwróciła spo-
łeczeństwo sobie samemu..."
To, co mówił Royer-Collard o władzy panującego w
roku 1814, z większą jeszcze słusznością jest prawdą
w zastosowaniu do republiki z roku 1848.
Republika miała za zadanie zorganizować społeczeń-
stwo; myślała jednak jedynie o rządzie. Wobec tego że
centralizacja nieustannie się wzmagała, podczas gdy
społeczeństwo nie było w stanie przeciwstawić jej żad-
nej w ogóle instytucji — wskutek przywiązywania nad-
miernej wagi do idei politycznych i nieliczenia się
z ideami społecznymi — doszło do tego, że rząd i spo-
łeczeństwo nie mogły żyć razem, bo w charakterze
pierwszego z nich leżało podporządkowanie sobie
i ujarzmienie drugiego.
Tak więc, podczas gdy zagadnienie postawione na
porządku dziennym w roku 1789 wydawało się oficjal-
nie rozwiązane, w rzeczywistości nic się nie zmieniło
oprócz metafizyki rządzenia, tego, co Napoleon nazy-
wał ideologią. Wolność, równość i postęp, ze wszystki-
mi swymi pochodnymi oratorskimi, to słowa — czyta
się je w tekstach konstytucji i ustaw: w instytucjach
nie ma nawet ich śladu. Niecny feudalizm, oparty na
spekulacji kupieckiej i przemysłowej, chaos interesów,
antagonizm zasad, deprawacja prawa zastąpiły dawną
hierarchię klas. Nadużycia utraciły oblicze, jakie miały
przed rokiem 1789, i przybrały inną organizację; nie
zmniejszyły się jednak ani liczebnie, ani pod względem
znaczenia. Zajęci troskami politycznymi, straciliśmy
z oczu gospodarkę społeczną. W ten to sposób partia de-
mokratyczna, spadkobierczyni pierwszej rewolucji, do-
szła do tego, że chciała zreformować społeczeństwo
przez wywyższenie inicjatywy państwa, stworzyć in-
stytucję zapładniającą mocą władzy, słowem: usunąć
nadużycia za pomocą tychże samych nadużyć.
Gdy to zaślepienie opanowało umysły, społeczeństwo
popadło w krąg złudzeń, popychając kapitał do coraz
bardziej przytłaczającej koncentracji, państwo do roz-
ciągania swej władzy coraz szerzej, a przeto do przy-
bierania coraz bardziej charakteru tyranii, a klasę pra-
cującą do nie dającego się odrobić upadku fizycznego,
moralnego i umysłowego.
Mówić, że rewolucja roku 1789 nic nie stworzyła, że
wcale nie wyzwoliła mas, ale tylko zmieniła charakter
nędzy, mówić, co za tym idzie, że nowa rewolucja, or-
ganizująca i naprawiająca, konieczna jest po to, by za-
pełnić pustkę spowodowaną przez pierwszą rewolu-
cję — to w oczach wielu ludzi znaczy wysuwać propo-
zycję paradoksalną, skandaliczną, pełną niepokojów
i klęsk. Mniej lub bardziej zabezpieczeni zwolennicy
rządów konstytucyjnych nie zgadzają się z tym; demo-
kraci przywiązani do litery roku 1793, których podobna
myśl przeraża, przeciwstawiają się jej. Zdaniem jed-
nych i drugich istnieją tylko cierpienia przypadkowe,
spowodowane przede wszystkim nieudolnością tych, co
dzierżą władzę; energiczna demokracja wszystko to
uzdrowi. Stąd pochodzi niepokój, żeby nie powiedzieć
antypatia, jaką ich napawa rewolucja, i ta polityka
reakcyjna, z którą się związali po wypadkach lutowych.
Tymczasem wymowa faktów jest tak wyrazista, sta-
tystyki i ankiety tak oświetliły tę sprawę, że tylko głu-
pota albo zła wola może argumentować za jakąś lepszą
polityką tam, gdzie wszystko świadczy o sprzeczności
i niemocy tkwiących w rządzie.
Na miejsce tych rządów autokratycznych, feudalnych
i wojskowych, imitujących ancien regime, wznieść
trzeba nowy gmach instytucji przemysłowych. Na
miejsce tej materialistycznej i wszechpochłaniającej
centralizacji władz politycznych trzeba stworzyć
urnysłowa i liberalną centralizację sił ekonomicznych. Pra-
ca, handel, kredyt, oświata, własność, moralność pu-
bliczna, filozofia, sztuki piękne, wszystko to każe nam
tak postąpić.
Konkluduję:
W XIX wieku istnieje dostateczny powód do rewolucji.
Studium czwarte
O ZASADZIE WŁADZY

Proszę czytelnika o wybaczenie, jeżeli w toku tego


studium wymknie mi się taki zwrot, który by zdradził
uczucie miłości własnej. Wobec wielkiego zagadnienia
władzy jestem podwójnie nieszczęśliwy, ponieważ je-
stem jeszcze osamotniony w oświadczaniu się w spo-
sób kategoryczny za rewolucją i ponieważ przypisuje
się mi przewrotne idee, wobec których sam doznaję
większego wstrętu niż ktokolwiek inny. Nie jest to mo-
ją winą, że popierając tak wspaniałą tezę, daję pozór
obrony swojej osobistej sprawy. Jeżeli nie będę mógł
się powstrzymać od pewnej zapalczywości, to postaram
się czynić to tak, aby wykład przeznaczony dla czy-
telnika nic na tym nie tracił. Umysł nasz ukonstytuo-
wany jest w ten sposób, że nigdy lepiej nie ogarnia
wiedzy niż wtedy, gdy jest ona wynikiem ścierania się
poglądów. Człowiek — powiada Ilobbes 68 — jest zwie-
rzęciem bojowym. Sam Bóg, kiedy nas stworzył, pou-
czył nas: Rośnijcie, mnóżcie się, pracujcie i polemi-
zujcie.
Przed jakimiś dwunastu laty — dobrze to będzie
przypomnieć -— gdy zajmowałem się badaniem pod-
staw społeczeństwa, nie mając bynajmniej na celu
względów politycznych nie dających się wówczas
przewidzieć, a tylko jedyną i największą chwałę filozofii,
rzuciłem po raz pierwszy w świat negację, która od
owego czasu zdobyła olbrzymi rozgłos — negację rządu
i własności. Już inni przede mną negowali te dwie za-
sady, ale kierowali się oryginalnością, humorystyką,
poszukiwaniem paradoksów; nikt jednak nie uczynił
tej negacji przedmiotem poważnej i rzetelnej krytyki.
Jeden z naszych najmilszych felietonistów, p. Pelle-
tan 69, widął mnie pewnego razu, motu proprio, w obro-
nę, niemniej jednak wystąpił wobec czytelników z tym
osobliwym zwierzeniem, że ja, atakując to własność,
to władzę, to znowu coś innego, strzelam w powie-
trze, aby zwrócić na siebie uwagę głupców. P. Pel-
letan był doprawdy zbyt dobry i nie mogę mieć do
niego pretensji z powodu jego uprzejmości: wziął mnie
za literata.
Czas już, aby publiczność wiedziała, że negacja w fi-
lozofii, w polityce, w teologii, w historii jest przed-
wstępnym warunkiem twierdzenia. Wszelki postęp za-
czyna się od burzenia, wszelka reforma opiera się na
ujawnieniu nadużycia, wszelka nowa idea opiera się
na niedostateczności wykazanej przez dawną ideę. Tak
właśnie chrystianizm, negując mnogość bóstw, repre-
zentując z punktu widzenia pogan ateizm, przyjął jed-
ność boską, a z tej jedności wysnuł następnie całą
swoją teologię. Tak właśnie Luter, negując z kolei
autorytet Kościoła, przyjął jako konsekwencję autory-
tet rozumu i położył kamień węgielny pod nowoczesną
filozofię. Tak właśnie nasi ojcowie, rewolucjoniści
89 roku, negując ustrój feudalny, przyjęli, nie rozu-
miejąc jej, konieczność innego ustroju, którego zało-
żenie jest posłannictwem naszej epoki. Tak wreszcie
ja sam, po wykazaniu na nowo w oczach moich
czytelników nieprawości i bezsilności rządu jako zasady
ładu, wydobędę z tej negacji ideę przewodnią pozy-
tywną, która powinna poprowadzić cywilizację w kie-
runku nowej jej postaci.
Aby lepiej oświetlić pozycję, jaką zajmuję w tej kry-
tyce, przytoczę tu jeszcze inne porównanie.
Z niektórymi ideami dzieje się tak jak z niektórymi
narzędziami. Nikt nie zna wynalazcy pierwszych na-
rzędzi, jak motyka, grabie, siekiera, wóz, pług. Od cza-
sów najgłębszej starożytności znajduje się je równo-
miernie u wszystkich narodów na kuli ziemskiej. Ale
nie znajduje się już tej samorzutności w narzędziach
udoskonalonych, jak lokomotywa, dagerotyp, kierowa-
nie balonem, telegraf elektryczny. Nie ma już w tym —
że tak powiem — palca bożego: imię wynalazcy znane
jest od razu w dzień pierwszego doświadczenia; trzeba
tam było pomocy nauki połączonej z długotrwałą prak-
tyką przemysłową.
Tak właśnie rodzą się i rozwijają idee, które służą do
kierowania rodzajem ludzkim. Pierwszych idei dostar-
cza ludziom samorzutna, bezpośrednia intuicja, której
pierwszeństwa nikt nie może dochodzić. Ale następu-
je czas, kiedy te dane zdrowego rozsądku nie wystar-
czają już dla życia zbiorowego: wówczas rozumowanie,
które samo tylko stwierdza tę niedostateczność w spo-
sób autentyczny, może również samo tylko ją uzupeł-
nić. Wszystkie rasy wytworzyły i zorganizowały po-
śród siebie, bez pomocy wtajemniczonych, idee władzy,
własności, rządu, sprawiedliwości, kultu. Obecnie, gdy
idee te tracą na sile, gdy analiza metodyczna, docho-
dzenie urzędowe — że śmiem tak powiedzieć — stwier-
dziły wobec społeczeństwa i wobec rozumu ich niedo-
stateczność, chodzi o to, aby wiedzieć, w jaki sposób za
pomocą nauki uzupełnić te idee, które nauka po-
tępiła i uznała za nieprawdziwe.
Ten więc, kto w obliczu ludu w formie pozaprawne-
go aktu pierwszy przedstawił umotywowane wnioski
przeciwko rządowi i dawnej własności, ten — powia-
dam — zobowiązał się do późniejszego wystąpienia
z nowymi wnioskami na korzyść innego ustroju spo-
łecznego. Spróbuję rozwiązać to zagadnienie, podobnie
jak ongi próbowałem poddać je krytyce; chcę przez to
powiedzieć, że po uświadomieniu moich współczesnych
w kwestii własnej nędzy postaram się oświetlić im
tajemnicę ich własnych dążeń: niech Bóg broni, żebym
miał się tutaj podawać za odkrywcę i żebym kiedykol-
wiek rościł sobie pretensje do wynalezienia
idei! Widzę, badam i piszę. Mogę powiedzieć jak psal-
mista: Credidi, propter quod locutus sum!
Dlaczego do najbardziej nawet jasnych zagadnień
zawsze musi przeniknąć pewna dwuznaczność?
Pierwszeństwo koncepcji filozoficznych, chociażby
ograniczały się one do zwykłych obserwacji natury
człowieka i rozwoju społeczeństw, chociażby nie inte-
resowały się ani handlem, ani patentami, podobnie jak
pierwszeństwo wynalazków w przemyśle jest przed-
miotem współzawodnictwa dla umysłów elitarnych,
które znają ich wartość i które w nich szukają chwały.
W dziedzinie czystej myśli, tak samo jak w dziedzi-
nie techniki stosowanej do sztuki, zachodzi rywaliza-
cja, naśladownictwo, powiedziałbym, że nieomal pod-
rabianie, gdybym się nie obawiał użyciem tak mocnego
słowa napiętnować zaszczytnej ambicji, która świad-
czy o wyższości obecnego pokolenia. Idea anarchii
miała tę szansę. Negacja rządu była po Lutym odtwa-
rzana ze świeżym uporem i nie bez pewnego powodzenia;
ludzie wybitni w partii demokratycznej i socjali-
stycznej, w których jednak idea anarchistyczna wzbu-
dziła pewien niepokój, uważali, że mogą zawładnąć
rozważaniami dotyczącymi krytyki rządu i na tych roz-
ważaniach, zasadniczo negatywnych, odbudować pod
nową nazwą i z pewnymi zmianami zasadę, którą dzi-
siaj należy zastąpić inną. Ci zacni obywatele bezwied-
nie i mimo woli wystąpili jako kontrrewolucjoniści;
falsyfikat bowiem — skoro już to określenie lepiej niż
inne oddaje moją myśl — w sprawach politycznych
i społecznych jest kontrrewolucją. Zaraz to udowodnię.
Mam tu na myśli tę odbudowę władzy pomyślanej ja-
ko konkurencyjna w stosunku do anarchizmu, którą
ogół niedawno się zajmował pod nazwą prawodawstwa
bezpośredniego, rządu bezpośredniego i której autora-
mi lub reedytorami są w pierwszym rzędzie pp. Rit-
tinghausen70 i Considerant71, a następnie p. Ledru-
Rollin.
Według pp. Consideranta i Rittinghausena przewod-
nia myśl rządu bezpośredniego miała przyjść z Nie-
miec; co się tyczy p. Ledru-Rollina, to on ją tylko re-
windykował z dobrodziejstwem inwentarza dla naszej
pierwszej rewolucji; ideę tę znajduje się obszernie po-
traktowaną w Konstytucji 93 roku oraz w Umowie
społecznej.
Jest rzeczą zrozumiałą, że jeżeli ja z kolei wdaję się
w dyskusję, to bynajmniej nie w celu domagania się
pierwszeństwa, które w zakreślonych tu granicach od-
rzucam z całych swoich sił. Rząd bezpośredni i prawo-
dawstwo bezpośrednie są, według mnie, dwoma naj-
kolosalniejszymi błędami, o jakich mówiło się w anna-
łach polityki i filozofii. W jaki sposób p. Rittinghausen,
który zna gruntownie filozofię niemiecką, w jaki sposób
p. Considerant, który napisał przed dziesięciu czy
piętnastu laty broszurę pod tytułem: Kląska polityki
we Francji12; w jaki sposób p. Ledru-Rollin, który
związawszy się z Konstytucją 93 roku robił tak szla-
chetne i zbędne wysiłki, by ją uczynić wykonalną i by
z rządu bezpośredniego uczynić rzecz zgodną ze zdro-
wym rozsądkiem; w jaki sposób — powiadam — ci
panowie nie zrozumieli, że argumenty, którymi chełpli-
wie się posługują przeciwko rządowi pośredniemu, po-
siadają tę jedynie wartość, iż w równym stopniu dają
się zastosować do rządu bezpośredniego; że ich krytyka
jest do przyjęcia tylko pod tym warunkiem, że będzie
bezwzględna; i że zatrzymując się w połowie drogi
wpadają w najbardziej bezlitosną niekonsekwencję?
W jaki sposób oni zwłaszcza nie widzieli, że ich rze-
komy rząd bezpośredni nie jest niczym innym jak tyl-
ko ograniczeniem idei rządu do absurdu, tak że jeżeli
wskutek rozwoju idei i skomplikowania spraw społe-
czeństwo jest zmuszone wyrzec się obecnie wszelkiego
rządu, to właśnie dlatego, że jedyna forma rządu ma-
jąca pozory racjonalności, liberalizmu, równoupraw-
nienia —- rząd bezpośredni — jest niemożliwa?...
W owym czasie zjawił się p. de Girardin73, który
ubiegając się niewątpliwie o udział w wynalazku,
a przynajmniej o udział w jego udoskonaleniu, zapro-
ponował taką formułę: Zniesienie władzy przez uprosz-
czenie rządu. Cóż więc zrobi p. de Girardin w tych prze-
klętych galerach? Ten umysł, tak bardzo rzutki, nie
potrafi się wszak nigdy pohamować! — Jest pan zbyt
porywczy, p. de Girardin, nic pan tu nie spłodzi. Wła-
dza ma się tak do rządu jak myśl do mowy, jak idea
do czynu, jak dusza do ciała. Władza jest zasadą rządu,
jak rząd jest pełnieniem władzy. Znieść jedno z nich,
jeżeli to zniesienie ma być rzeczywiste, to zburzyć jed-
no i drugie; z tej samej przyczyny zachować jedno
z nich, jeżeli zachowanie jest istotne, znaczy utrzymać
oba.
Zresztą uproszczenie p. de Girardina było od dawna
znane ogółowi. Jest to połączenie osobistości zapoży-
czone od tego, co kupcy nazywają swą księgą kasową.
Są trzy działy: pierwszy nazywa się winien, drugi ma,
a trzeci — bilans. Brak tylko szefa, który by je wpra-
wił w ruch i nimi kierował. P. de Girardin spośród te-
go tysiąca idei, jakie codziennie tryskają wprost z je-
go mózgu, ale nie mogą zapuścić korzeni, nie omiesz-
ka bez wątpienia wybrać jednej, aby pełniła tę nie-
zbędną funkcję, funkcję rządu.
Należy oddać sprawiedliwość ogółowi. To, co widział
on w tym wszystkim najwyraźniej, to to, że rząd bez-
pośredni, rząd uproszczony, prawodawstwo bezpośred-
nie, Konstytucja 93 roku, jakikolwiek rząd, razem z ty-
mi pięknymi wynalazkami rządowymi, jest bardzo cho-
ry i skłania się coraz bardziej ku anarchii; zezwalam
moim czytelnikom interpretować ten wyraz w takim
sensie, jaki im się podoba. Niechaj pp. Considerant
i Rittinghausen prowadzą dalej swe badania; niechaj
p. Ledru-Rollin zgłębia do dna Konstytucję 93 roku;
niechaj p. de Girardin ma więcej zaufania do swego
natchnienia, my zaś wstępnym bojem dochodzimy do
czystej negacji. Po spełnieniu tego i przeciwstawieniu
negacji jej samej pozostanie tylko — jak powiadają
Niemcy — znaleźć afirmację. Naprzód, nowatorzy!
Mniej pośpiechu, a więcej śmiałości! Idźcie za świa-
tłem, które z daleka wam błysnęło; jesteście na granicy
starego i nowego świata.
W marcu i kwietniu 1850 roku rewolucja ujęła
zagadnienie wyborcze w słowach: monarchia czy repu-
blika. Wyborcy wypowiedzieli się za republiką: rewo-
lucja odniosła zwycięstwo.
Teraz podejmuję się wykazać, że dylemat z 1850 ro-
ku nie ma innego znaczenia jak tylko to: rząd czy też
nie-rząd. Odeprzyjcie ten dylemat, reakcjoniści, a ugo-
dzicie rewolucję w samo serce.
Co się tyczy prawodawstwa bezpośredniego, rządu
bezpośrednio i rządu uproszczonego, to sądzę, że ich
twórcy dobrze zrobią, jeżeli jak najwcześniej się ich
wyrzekną; o ile naturalnie dbają choćby trochę o sza-
cunek ze strony rewolucjonistów i o poważanie wolno-
myślicieli.
Będę mówił zwięźle. Wiem, że zagadnienie tak wiel-
kiej wagi, gdyby chciało się nadać mu właściwą formę
i odpowiednio szczegółowo je przedstawić, wymagałoby
wykładu zawartego w wielu tomach. Ale rozum ludu
jest w naszych czasach bystry; wszystko rozumie,
wszystko rozwiązuje, wszystko wie. Jego codzienne
doświadczenia, jego samorzutna intuicja zastępuje mu
dialektykę i erudycję; to, co jeszcze przed czterema
laty wymagało dla zawodowych publicystów całego
arkusza, lud ogarnie na kilku stronicach.

1. TRADYCYJNA NEGACJA RZĄDU.


WYNURZENIE SIĘ IDEI, KTÓRA PO NIEJ
NASTĘPUJE

Forma, w jaką pierwotni ludzie ujmowali ład w spo-


łeczeństwie, jest formą patriarchalną czy hierarchicz-
ną, to znaczy w zasadzie jest władzą, w działaniu —
rządem. Sprawiedliwość, w której później rozróżniano
sprawiedliwość rozdawczą i wzajemną, przedstawiała się
nasamprzód tylko pod pierwszą postacią: wyższy
dający niższym to, co się każdemu z nich należy.
Idea rządu zrodziła się więc z obyczajów rodzinnych
oraz z doświadczeń domowych; nie podnosiły się wów-
czas żadne sprzeciwy. Rząd wydawał się społeczeństwu
równie naturalny jak karność dzieci w stosunku clo
ojca. Oto dlaczego p. de Bonald 74 mógł słusznie powie-
dzieć, że rodzina jest zarodkiem państwa, że występu-
ją w niej jego zasadnicze kategorie: król — ojciec, mi-
nister — matka, poddany — dziecko1. Dlatego także
wszyscy braterscy socjaliści, którzy przyjmują rodzinę
za element społeczeństwa, dochodzą do dyktatury, naj-
bardziej przesadnej formy rządu. Administracja p. Ca-
beta 73 w jego gminach w Nauvoo jest tego wymownym
przykładem. Ile czasu będzie nam jeszcze trzeba, żeby
zrozumieć ten rodowód idei?
Pierwotna koncepcja ładu poprzez rząd należy do
wszystkich ludów: od samego początku wysiłki, jakie
były czynione, żeby organizować, ograniczać, zmieniać
działanie władz, przystosowywać je do ogólnych po-
trzeb i okoliczności, wykazują, że negacja zawierała
się w afirmacji; jest też rzeczą pewną, iż nie było żad-
nej hipotezy współzawodniczącej; duch pozostał wszę-
dzie ten sam. Widzimy, że gdy tylko narody wyszły ze
stanu dzikiego i barbarzyńskiego, natychmiast wkro-
czyły na drogę rządową, przechodziły przez cykl zaw-
sze tych samych instytucji, które wszyscy historycy
i publicyści zaliczają do następujących po sobie kate-
gorii: monarchia, arystokracja, demokracja.
Ale oto co jest ważniejsze.
Uprzedzenie wobec rządu, przenikając najgłębiej do
świadomości, godząc w słuszność jego modelu, przez
długi czas czyniło jakąkolwiek inną koncepcję niemożliwą
i najśmielsi spośród myślicieli doszli do wniosku,
że rząd, chociaż był niewątpliwie plagą, karą dla ludz-
kości, był jednak złem koniecznym!...
Oto dlaczego aż do naszych czasów najbardziej wy-
zwoleńcze rewolucje oraz wszelkie wrzenia na rzecz
wolności kończyły się zawsze aktem skruchy i podda-
niem się władzy; oto dlaczego wszystkie rewolucje słu-
żyły odnowie tyranii; nie bardziej wyłączam tu Kon-
stytucję 93 roku niż Konstytucję 1848 roku, wszak by-
ły one najbardziej postępowym wyrazem demokracji
francuskiej.
Tym, co utrzymywało tę skłonność umysłu i spra-
wiało, że zalety rządu były przez tak długi czas nie-
podważalne, było to, iż wskutek założonej analogii mię-
dzy społeczeństwem a rodziną rząd przedstawiał się
zawsze umysłom jako naturalny organ sprawiedliwoś-
ci, opiekun słabych, kustosz pokoju. Dzięki tej opatrz-
nościowej władzy i wysokiej gwarancji rząd zapuścił
korzenie zarówno w sercach, jak w umysłach! Stawał
się częścią duszy powszechnej; był wiarą, intymnym
niepokonanym zabobonem obywateli. Jeżeli zdarzyło
się, że był słaby, mówiło się o nim jak o religii i o wła-
sności: to nie instytucja jest zła, to jest nadużycie. To
nie król jest zły, źli są jego ministrowie. O, gdyby król
wiedział!...
W ten sposób do hierarchicznych i absolutystycz-
nych danych władzy rządzącej przybywał ideał prze-
mawiający do duszy i stale spiskujący przeciwko in-
stynktowi równości i niezależności; tymczasem lud
w każdej rewolucji idąc za głosem swego serca wierzył,
że usunie wady swego rządu; ale same jego idee knuły
przeciwko niemu zdradę; lud sądząc, że wprowadza
władzę zgodnie ze swymi interesami, w rzeczywistości
miał ją zawsze przeciwko sobie; zamiast opiekuna zy-
skiwał tyrana.
Doświadczenie istotnie wykazuje, że rząd niezależnie
od tego, do jakiego stopnia był ludowy na samym po-
czątku, zawsze i wszędzie stawał po stronie klasy naj-
bardziej światłej i najbogatszej przeciwko najuboższej
i najliczniejszej; że po doraźnym wykazaniu swego li-
beralizmu stopniowo stawał się wyłączny; że, wreszcie,
zamiast utrzymywać wolność i równość pośród wszyst-
kich, przykładał się uporczywie do ich zniszczenia, a to
na mocy swojej naturalnej skłonności do przywilejów.
W innej naszej pracy wykazaliśmy, że od roku 1789
rewolucja nic nie zdziałała; że pozostawiła społeczeń-
stwo — jak powiedział p. Royer-Collard — obrócone
w perzynę; podział dóbr pozostawiła przypadkowi.
Rząd, którego posłannictwem jest opiekowanie się za-
równo własnością, jak ludźmi, stał się faktycznie in-
stytucją dla bogatych przeciwko biednym. Któż teraz
nie dostrzega, że ta anomalia, o której można było
przypuszczać, że jest elementem właściwym politycz-
nemu ustrojowi naszego kraju, wspólna jest wszelkim
rządom? W żadnej epoce nie widziało się, by własność
zależała wyłącznie od pracy; w żadnej epoce praca nie
była zabezpieczona równowagą sił ekonomicznych; pod
tym względem cywilizacja XIX stulecia nie jest bar-
dziej postępowa aniżeli barbarzyństwo czasów pierwot-
nych. Władza, broniąc praw jako tako ustalonych, opie-
kując się interesami jako tako załatwionymi, była więc
zawsze po stronie bogactwa przeciwko niedoli: historia
rządów jest historią męczeństwa proletariatu.
To niechybne porzucenie sprawy ludowej przez wła-
dzę należy badać zwłaszcza w demokracji — ostatnim
wyrazie ewolucji rządu.
Co czyni lud, gdy zmęczony swymi arystokratami,
wzburzony demoralizacją swych książąt ogłasza swą
własną suwerenność, to jest władzę powołaną w wy-
niku własnego głosowania?
Lud sobie mówi:
Przede wszystkim trzeba, żeby w społeczeństwie był
ład.
Strażnikiem tego ładu, który powinien być dla nas
wolnością i równością, jest rząd.
Musimy więc mieć rząd. Niechaj konstytucja i pra-
wa będą wyrazem naszej woli; niechaj urzędnicy i sę-
dziowie, słudzy przez nas wybrani, których możemy
zawsze odwołać, przedsiębiorą jedynie to, co uchwali
wola ludu. Wówczas będziemy pewni, że jeżeli nasz
nadzór nie osłabnie, rząd będzie oddany naszym spra-
wom; że nie będzie służył wyłącznie bogatym, nie bę-
dzie wydany na łup ludzi ambitnych oraz intrygantów;
że sprawy będą się toczyły według naszej woli i z ko-
rzyścią dla nas.
W ten sposób rozumuje ogół we wszystkich epokach
ucisku. Eozumowanie proste, logika bez cienia fan-
tazji — one nigdy nie zawodzą. Niechaj ten ogół doj-
dzie do tego, by powiedzieć wraz z pp. Considerantem
i Rittinghausenem: Nasi wrogowie to nasi urzędnicy;
jeśli będziemy rządzić się sami, będziemy wolni; wy-
wód pozostanie bez zmian. Zasada, mianowicie rząd,
nie zmieni się, przeto wniosek będzie zawsze ten sam.
Oto od kilku milionów lat teorią tą interesują się
klasy uciemiężone oraz mówcy, którzy biorą je w obro-
nę. Rząd bezpośredni datuje się nie od czasu Frank-
furtu 76 ani Konwentu, ani od czasu Rousseau: jest rów-
nie stary jak rząd pcśredni, datuje się od powstania
społeczeństwa.
„Dosyć już dziedzicznego królowania!
„Dosyć już prezydentury!
„Dosyć już reprezentacji!
„Dosyć już delegacji!
„Dosyć już sprzedajności władz!
„Rząd bezpośredni!
„Lud stale sprawujący swą suwerenność!"
Cóż więc leży u podstawy tego ciągle powtarzającego
się refrenu, który został przyjęty jako nowa i rewo-
lucyjna teza, a który znali i stosowali na długo przed
naszą erą Ateńczycy, Beotyjczycy, Lacedemończycy,
Rzymianie itp.? Czyż to nie jest zawsze to samo błęd-
ne koło, zawsze to samo sprowadzanie do absurdu, któ-
re po wyczerpaniu, po kolejnym wyłączeniu monarchii
absolutnych, monarchii arystokratycznych czy repre-
zentacyjnych demokracji odwraca kierunkowskaz
w stronę rządu bezpośredniego, aby na nowo powołać
do życia dyktaturę i królestwo dziedziczne? Rząd bez-
pośredni był u wszystkich narodów epoką powrotu do
życia unicestwionych arystokracji i obalonych tronów;
nie mógł się utrzymać nawet u ludów, które, jak w Ate-
nach i Sparcie, miały przy stosowaniu go tę przewagę,
że ludność ich była bardzo nieliczna i że posługiwali
się niewolnikami. Dla nas, pomimo naszych poczt, na-
szych kolei, naszych telegrafów; pomimo uproszczenia
praw, odwoływalności urzędników, rozkazującej formy
pełnomocnictwa, byłoby to wstępem do cezaryzmu.
Poddałoby to nas cesarskiej tyranii tym szybciej, że
nasi proletariusze nie chcą już być najemnikami, że
posiadacze nie znieśliby tego, aby ich pozbawić praw,
i że zwolennicy rządu bezpośredniego, czyniąc wszyst-
ko w drodze politycznej, nie mają — jak się wydaje —
pojęcia o organizacji ekonomicznej. Jeszcze jeden krok
uczyniony na tej drodze, a zabłyśnie jutrzenka ery
cezarów: po trudnej do rozwikłania demokracji nastą-
pi bez żadnego przejścia cesarstwo, z Napoleonem lub
bez niego.
Trzeba wydostać się z tego piekielnego kręgu. Trzeba
przeniknąć wskroś ideę polityczną, dawne pojęcie spra-
wiedliwości rozdawczej i dojść do pojęcia sprawiedli-
wości wzajemnej, która zgodnie z logiką historii i lo-
giką prawa po niej następuje. O ślepcy dobrowolni,
którzy szukacie w obłokach tego, co macie pod ręką,
przeczytajcie raz jeszcze waszych pisarzy, rozejrzyjcie
się wokoło, przeanalizujcie wasze własne formuły,
a znajdziecie to rozwiązanie, które ciągnie się od nie-
pamiętnych czasów poprzez stulecia i którego ani wy,
ani wasi koryfeusze nie raczyli nigdy zauważyć.
Wszystkie idee są współwieczne w ogólnym zro-
zumieniu: stopniowo występują jedynie w historii,
gdzie kolejno obejmują kierownictwo sprawami i sta-
ją w pierwszym szeregu. Proces, który ideę pozbawia
siły, w logice nosi miano negacji; proces, wskutek któ-
rego ustala się inna idea, nazywa się afirmacją.
Wszelka negacja zawiera jako następstwo afirmację;
ta zasada, którą wykazuje praktyka rewolucyjna, znaj-
duje tutaj doskonałe potwierdzenie.
Pierwszej autentycznej negacji idei władzy dokonał
Luter. Negacja ta wszelako nie wyszła poza sferę re-
ligii: Luter, podobnie jak Leibniz, Kant, Hegel, był
umysłem na wskroś rządowym. Jego negacja nosiła
miano swobodnego badania.
Otóż co neguje swobodne badanie? — Autorytet
Kościoła.
Co zakłada? — Autorytet rozumu.
Co to jest rozum? — Pakt między intuicją i doświad-
czeniem.
Autorytet rozumu: taka jest więc pozytywna, wiecz-
na idea, którą Reformacja wysunęła na miejsce auto-
rytetu wiary. Ponieważ filozofia uwolniła się od obja-
wienia, przeto objawienie będzie odtąd filozofii pod-
porządkowane. Role się zmieniły, kierowanie społe-
czeństwem nie jest już podobne do dawnego, moral-
ność się odmieniła, nawet los wydaje się łagodniejszy.
Już w tej chwili można widzieć, co przyniosła ta zmia-
na autorytetu, kiedy mowę Boga zastąpiło słowo czło-
wieka.
Takie same zmiany zaszły w sferze idei politycz-
nych.
Po Lutrze zasada swobodnego badania została prze-
niesiona, mianowicie przez Jurieu 77, ze spraw ducho-
wnych na świeckie. Suwerenności prawa boskiego
przeciwnik Bossueta 78 przeciwstawił suwerenność ludu,
.co wyraził z nieskończenie większą śmiałością, siłą
i głębią terminami: układ lub umowa społeczna, któ-
rych sprzeczność z takimi terminami, jak władza, auto-
rytet, rząd, imperium, jest widoczna.
Istotnie, czym jest umowa społeczna? Porozumieniem
między obywatelami i rządem? — bynajmniej, byłoby
to ciągłym obracaniem się w sferze tej samej idei.
Umowa społeczna jest porozumieniem między człowie-
kiem a człowiekiem, porozumieniem, którego rezulta-
tem powinno być to, co my nazywamy społeczeństwem.
Tutaj pojęcie sprawiedliwości wzajemnej, wysunięte
przez pierwotne zjawisko wymiany i określone przez
prawo rzymskie, zastępuje pojęcie sprawiedliwości roz-
dawczej, bezapelacyjnie usuniętej przez krytykę repu-
blikańską. Przetłumaczcie te terminy: umowa,
sprawiedliwość wzajemna, które należą do języka prawne-
go, na język interesów, a otrzymacie ha nd e 1, to zna-
czy w sensie najbardziej podniosłym akt, za pomocą
którego człowiek i człowiek, w zasadzie uznawani za
producentów, zrzekają się jeden w stosunku do dru-
giego wszelkich roszczeń wobec rządu.
Sprawiedliwość wzajemna, rządy umów, to innymi
słowy rządy ekonomiczne czy przemysłowe — takie są
rozmaite synonimy idei, której zjawienie powinno zni-
weczyć stare systemy sprawiedliwości rozdawczej,
rządy praw, a używając terminów konkretniej szych —
systemy reżimu feudalnego, rządowego czy wojskowe-
go. Przyszłość ludzkości zależy od tej zmiany.
Ale zanim ta rewolucja znalazła sformułowanie
w doktrynach, zanim została zrozumiana, zanim opa-
nowała lud, do którego jedynie może należeć jej eg-
zekutywa, ileż czasu stracono na jałowe dyskusje! Ja-
każ ospałość idei! Jakież pole dla agitatorów i sofistów!
Od sporu między Jurieu a Bossuetem do ogłoszenia
Umowy społecznej Rousseau upływa prawie całe stu-
lecie; i kiedy ten ostatni się pojawia, zabiera głos by-
najmniej nie po to, aby dochodzić praw idei, ale by ją
przytłumić.
Rousseau, którego autorytet rządzi nami już od wie-
ku prawie, nic zgoła nie rozumiał z umowy społecznej.
Jemu to zwłaszcza należy przypisać, jego oddziaływa-
niu, owo odchylenie 93 roku, za które trzeba było od-
pokutować pięćdziesięcioma siedmioma latami bezpłod-
nych wstrząsów i które bardziej płomiennie niż roz-
ważne umysły chciałyby nam jeszcze narzucić jako
świętą tradycję.
Idea umowy jest odrębna od idei rządu: p. Ledru-
-Rollin, który jest prawnikiem i którego uwagę zwracam
na ten punkt, powinien o tym wiedzieć. Umowę,
kontrakt wzajemny charakteryzuje to, że na mocy te-
go kontraktu zwiększa się wolność i pomyślność czło-
wieka, gdy tymczasem poprzez instytucję władzy jedna
i druga zmniejszają się nieuchronnie. Będzie to unaocz-
nione, gdy się zważy, iż umowa jest aktem, na mocy
którego dwóch lub więcej ludzi układa się, że zorgani-
zują między sobą w określonej mierze i w określonym
czasie tę siłę przemysłową, którą nazywamy wymianą;
zgodnie z tym zobowiązują się jeden wobec drugiego
i wzajemnie gwarantują sobie pewną sumę usług, pro-
duktów, korzyści, obowiązków itp., jakie są w stanie
sobie wzajemnie świadczyć, pozostając zresztą absolut-
nie niezależni zarówno w sprawach spożycia, jak też
wytwarzania.
Pomiędzy kontrahentami istnieje niezawodnie real-
ny i osobisty interes każdego z nich: to implikuje, że
człowiek nie układa się w celu ograniczenia, bez moż-
liwego wynagrodzenia, jednocześnie swojej wolności
i swego dochodu. Między rządzącymi zaś a tymi, któ-
rymi rządzą, przeciwnie, niezależnie od tego, w jaki
sposób jest ukonstytuowane przedstawicielstwo, dele-
gacja lub czynność rządzenia, konieczne jest ustąpienie
części wolności i majątku obywatela: w zamian za ja-
kie korzyści? — to już wyjaśniliśmy przedtem.
Umowa jest więc zasadniczo obopólna: nakłada na
kontrahentów jedynie obowiązek wypływający z ich
osobistego przyrzeczenia, tradycyjnie wzajemnego; nie
podlega żadnemu autorytetowi z zewnątrz; sama jest
prawem obopólnym dla stron: oczekuje wykonania spo-
wodowanego jedynie przez ich inicjatywę.
Jeżeli umowa w najogólniejszym znaczeniu i w co-
dziennej praktyce tak się przedstawia, to czym będzie
umowa społeczna, która ma połączyć wszystkich człon-
ków danego narodu w jednej i tej samej sprawie?
Umowa społeczna jest aktem najwyższym, poprzez
który każdy obywatel wnosi do społeczeństwa swe
przywiązanie, swój rozum, swą pracę, swe usługi, swe
wytwory, swe mienie w zamian za przywiązanie, za.
idee, pracę, wytwory, usługi i mienie swoich bliźnich:
miara praw poszczególnego człowieka jest zawsze wy-
znaczana wysokością jego wkładu, rewindykacja zaś-
odbywa się w miarę dostaw-
W ten sposób umowa społeczna powinna obejmować
ogół obywateli, ich spraw i ich stosunków. — Jeżeliby
choć jeden człowiek był wyłączony z umowy, jeżeliby
choć jedna ze spraw, do załatwienia której powołani są
członkowie narodu, istoty rozumne, zręczne, wrażliwe,
została pominięta — umowa byłaby mniej lub więcej
względna i specjalna: nie byłaby umową społeczną.
Umowa społeczna powinna zwiększać pomyślność
i wolność każdego obywatela. Jeżeliby wśliznęły się do
niej warunki nierówności; jeżeliby jedna część obywa-
teli na mocy umowy poczuła się podporządkowana in-
nej, przez inną wyzyskiwana: nie byłaby to już umowa,
byłoby to oszustwo, przeciwko któremu można by zło-
żyć odwołanie, mając pełne prawo do rozwiązania tej
umowy w każdej chwili.
Umowa społeczna powinna być swobodnie przedysku-
towana, indywidualnie uzgodniona, podpisana manu
propria przez wszystkich, którzy w niej uczestniczą. —
Jeżeliby dyskusja była powstrzymywana, przerywana,
uniemożliwiana; jeśliby zgoła była wymuszona; jeżeli-
by podpis był złożony in blanco, w zaufaniu, bez od-
czytania paragrafów oraz wstępnego wyjaśnienia; je-
żeliby nawet, jak przysięga wojskowa, była przesądzo na i
wymuszona: umowa społeczna byłaby wówczas jedynie
sprzysiężeniem przeciwko wolności i pomyślności
jednostek najciemniejszych, najsłabszych i najliczniej-
szych, byłaby systematycznym ograbianiem, przeciw-
ko któremu opór, a nawet środki odwetowe mogłyby
stać się prawem i obowiązkiem.
Dodajmy, że umowa społeczna, o której tutaj jest
mowa, nie ma nic wspólnego z umową społeczeństwa,
w której — jak to wykazaliśmy w jednej z poprzed-
nich prac — kontrahent zaprzedaje część swojej wol-
ności i poddaje się solidarności krępującej, często nie-
bezpiecznej, żywiąc mniej lub bardziej ugruntowaną
nadzieję zysku. Umowa społeczna jest z natury rzeczy
umową wzajemną: nie tylko pozostawia kontrahentowi
wolność, ale mu jeszcze jej przydaje; nie tylko pozo-
stawia mu nienaruszone mienie, ale mu jeszcze jego
własność zwiększa; nic mu nie przepisuje, gdy chodzi
o jego pracę; ona wpływa tylko na wymianę; żadna
z tych spraw nie występuje bynajmniej w umowie spo-
łeczeństwa, gdzie wywołują one wręcz niechęć.
Taka powinna być umowa społeczna według określeń
prawa i powszechnej praktyki. Czyż trzeba wspomi-
nać, że pośród tej mnogości stosunków, jakie układ spo-
łeczny powinien zdefiniować i uregulować, Rousseau
widział tylko stosunki polityczne, że zignorował punk-
ty zasadnicze, aby zająć się tylko punktami drugorzęd-
nymi? Czyż trzeba mówić o tym, że z tych zasadniczych
i niezbędnych warunków: absolutnej wolności kontra-
henta, jego bezpośredniej, osobistej interwencji, jego
świadomie złożonego podpisu, zwiększenia wolności
i dobrobytu, jakie powinien tam znaleźć, że z tego
wszystkiego Rousseau nie zrozumiał żadnego warunku
i żadnego nie uszanował?
Dla niego umowa społeczna nie jest ani aktem wza-
jemnym, ani nawet aktem społecznym: Rousseau wręcz
unika wdawania się w takie rozważania. Dla niego jest
to podstawowy akt arbitrów wybranych przez obywa-
teli bez jakiejkolwiek uprzedniej umowy, akt służący
do rozstrzygania wszelkiego rodzaju sporów, waśni,
oszustw czy gwałtów, mogących zajść w stosunkach,
jakie zechcą ułożyć między sobą ci arbitrzy, rozporzą-
dzający siłą wystarczającą do wykonywania swych wy-
roków oraz zmuszania do płacenia im honorariów.
W dziele Rousseau nie ma ani śladu pozytywnej, re-
alnej umowy, która by regulowała jakąkolwiek sprawę.
Chcąc przedstawić ścisłą ideę jego teorii, nie potrafił-
bym znaleźć lepszego porównania jak z umową handlo-
wą, z której byłyby usunięte nazwiska stron, przedmiot
umowy, rodzaj wartości wytworów i usług, o jakich
miano traktować; z której byłyby usunięte warunki ja-
kości, dostawy, cena, zaliczka, słowem wszystko, co jest
przedmiotem umów; byłaby tam jedynie mowa o ka-
rach i sądach.
Doprawdy, obywatelu Genewy, pan mówi świetnie.
Ale zanim powie mi pan o władzy i o księciu, o żandar-
mach i sędziach, niech mi pan jednak powie coś niecoś
o tym, o co ja się układam. Cóż — pan podpisuje mnie
pod aktem, na mocy którego mogę być prześladowany
za tysiąc wykroczeń przez policję miejską, wiejską,
rzeczną, leśną itp.; pan mnie widzi pozwanego przed
trybunał, sądzonego, skazanego za szkodzenie, oszustwo,
maruderstwo, kradzież, bankructwo, niszczycielstwo,
nieposłuszeństwo wobec praw państwa; obrazę moral-
ności publicznej, włóczęgostwo; w tym akcie wszelako
nie znajduję ani słowa o moich prawach ani o moich
obowiązkach; nie widzę nic poza karami!
Ale wszelki system karny zakłada pewne obowiązki,
a każdy obowiązek odpowiada niewątpliwie pewnemu
prawu. No więc są w waszej umowie-moje prawa i mo-
je obowiązki? Do czego się zobowiązałem wobec moich
współobywateli? Do czego oni się zobowiązali wobec
mnie? Uwidocznijcie to, bo bez tego wasz system karny
jest nadużyciem władzy; wasz stan prawny jest krzy-
czącą uzurpacją; wasza policja, wasze sądy i wasze wy-
konywanie wyroków to tyle, co fakty nadużycia. Wy,
którzyście tak świetnie negowali własność, którzy
tak krasomówczo oskarżaliście nierówność warunków
wśród ludzi, jakie warunki, jaką spuściznę zapewniliś-
cie mi w waszej republice, żeby uważać się za upraw-
nionych do sądzenia mnie, do trzymania mnie w wię-
zieniu, do pozbawienia mnie życia i honoru? Deklama-
torze wiarołomny, czyż tylko po to podnieśliście tyle
krzyku przeciwko wyzyskiwaczom i tyranom, żeby
potem mnie bezbronnego oddać w ich ręce?
Rousseau określa umowę społeczną w ten sposób:
„Znaleźć formę stowarzyszenia, które broni i opieku-
je się ze wszystkich wspólnych sił osobą i majątkiem
każdego stowarzyszonego i przez które każdy, łącząc się
ze wszystkimi, jest jedynie sobie posłuszny i pozosta-
je równie wolny jak był przedtem".
Tak jest, to są warunki układu społecznego, gdy cho-
dzi o opiekę i ochronę majątku oraz osób. Lecz jeżeli
chodzi o sposób nabywania i przekazywania majątku,
jeżeli chodzi o pracę, o wymianę, o wartość i cenę wy-
tworów, o wychowanie, o tę mnogość stosunków, które
chcąc nie chcąc wyznaczają miejsce człowieka w wiecz-
nej społeczności jego bliźnich, o tym Rousseau nie mówi
ani słowa, jego teorię cechuje najbardziej doskonała ni-
cość. Otóż nie dostrzega się, że bez tego wyznaczenia
praw i obowiązków sankcja, która następuje, jest cał-
kowicie bez znaczenia; że tam, gdzie nie ma zawarowa-
nia, nie może być przekroczenia, a w konsekwencji nie
mogą istnieć winni; a wyprowadzając stąd wnioski we-
dle ścisłości filozoficznej, czy społeczeństwo, które po
sprowokowaniu buntu karze i zabija na mocy takiego
prawa, samo nie popełnia morderstwa z premedytacją
i czy nie przygotowuje zasadzek?
Rousseau jest tak daleki od myśli, żeby w umowie
społecznej wzmiankować o zasadach i o ustawach rzą-
dzących losami narodów i poszczególnych osób, że
w swoim programie demagogicznym, podobnie jak
w Traktacie o wychowaniu, wychodzi z kłamliwego
i wręcz zabójczego założenia, iż poszczególne indywidu-
um jest dobre i że społeczeństwo je demoralizuje; że
więc człowiek powinien, jak tylko może, unikać stosun-
ków z bliźnimi swoimi i że wszystko, co mamy do zro-
bienia na tym marnym świecie, pozostając w naszym
ściśle przestrzeganym odosobnieniu, to tworzyć między
sobą system wzajemnego ubezpieczenia dla ochrony na-
szych osób i naszej własności — reszta, mianowicie
kwestia ekonomiczna, jedynie ważna, pozostawiona
przypadkowi urodzenia i spekulacji jest poddana w wy-
padku spornym orzeczeniu obieralnych arbitrów wyro-
kujących na podstawie własnych zasad lub według po-
czucia naturalnej sprawiedliwości. Krótko mówiąc,
umowa społeczna — według Rousseau — jest jedynie
zaczepno-obronnym przymierzem posiadających prze-
ciwko nieposiadającym, a udział, jaki w tym ma każdy
obywatel, jest polisą, która ma być spłacona w stosun-
ku do jego majątku i według wielkości ryzyka, na jakie
naraża go pauperyzm.
To jest ów układ nienawiści, pomnik nieuleczalnej
mizantropii; to jest ów sojusz baronów własności, hand-
lu i przemysłu przeciwko wydziedziczonemu proletaria-
towi, to wreszcie owa zapowiedź walki społecznej, któ-
rej Rousseau w swym zarozumialstwie — nazwałbym
je zbrodniczym, gdybym wierzył w geniusz tego czło-
wieka — nadał miano umowy społecznej!
Gdyby cnotliwy i wrażliwy — Jean-Jacques miał na
celu uwiecznienie niezgody między śmiertelnymi, to
czyż mógłby uczynić coś lepszego jak ofiarować im, ja-
ko umowę jednoczącą, ten akt wiecznego ich antago-
nizmu? Spójrzcie na jego dzieło: w jego teorii rządu
odnajdziecie tego samego ducha, jaki był jego natchnie-
niem w teorii wychowania. Jaki wychowawca, taki mąż
stanu. Pedagog głosił odosobnienie, publicysta sieje nie-
zgodę.
Po przyjęciu zasady, że lud jest jedynym władcą, że
może być reprezentowany tylko przez samego siebie,
że ustawa musi być wyrazem woli powszechnej, oraz
innych komunałów wspaniale nadających się dla wszel-
kich trybunów, Rousseau subtelrie porzuca swą tezę
i zbacza z drogi. Nasamprzód zastępuje wolę ogólną,
zbiorową, niepodzielną wolą większości; następnie pod
pretekstem, że naród nie może zajmować się od rana
do nocy sprawami publicznymi, wraca do systemu
przedstawicielskiego, tzn. wyboru swoich sędziów, i to
większością głosów. Skoro się tego dopięło, Rousseau
czuje się zadowolony. Tyrania powołująca się,na pra-
wo boskie była wstrętna; on ją reorganizuje i przed-
stawia jako godną szacunku, pochodzi bowiem — po-
wiada — od ludu. Zamiast więc układu powszechnego,
integralnego, który powinien zabezpieczać wszelkie
prawa, popierać wszelkie zdolności, dbać o wszelkie
potrzeby, zapobiegać wszelkim trudnościom, zamiast
tego układu, który powinien być przez wszystkich po-
znany, przyjęty, podpisany — cóż on nam daje w za-
mian? Otóż daje nam to, co dzisiaj nazywa się rządem
bezpośrednim, daje przepis, za pomocą którego nawet
bez monarchii, arystokracji, kapłaństwa można zawsze
zmusić abstrakcyjny kolektyw ludowy do służenia pa-
sożytnictwu mniejszości oraz można go poddać ucis-
kowi większości. Jest to, słowem, legalizacja chaosu
społecznego za pomocą uczonego oszustwa; uświęcenie
nędzy oparte na suwerenności ludu. Zresztą, nie ma
tam jednego nawet słowa o pracy ani o własności, ani
o siłach przemysłowych, o tym, co powinno być przed-
miotem umowy społecznej. Rousseau nie wie, co to
ekonomia. Jego program mówi wyłącznie o prawach
politycznych; nie uznaje praw ekonomicznych.
To właśnie Rousseau uczy nas, że lud, istota zbioro-
wa, nie ma egzystencji jednolitej; że jest to istota ab-
strakcyjna, indywidualność moralna, niezdolna sama
przez się myśleć, działać, poruszać się: to znaczy, że ro-
zum ogólny nie różni się niczym od rozumu indywi-
dualnego, że więc rozum indywidualny reprezentuje
jak najlepiej rozum ogólny, który jest najbardziej roz-
winiętą formą rozumu indywidualnego. Wniosek fał-
szywy, zmierzający wprost do despotyzmu.
To właśnie Rousseau, wyciągając wniosek z tego
pierwszego błędu, wykłada nam w formie aforyzmów
całą tę zgubną dla wolności teorię:
Że rząd ludowy, czyli bezpośredni, wynika zasadniczo
z wyrzeczenia się wolności przez każdą poszczególną
jednostkę w imię korzyści wszystkich.
Że podział władz jest pierwszym warunkiem rządu
wolnościowego.
Że w dobrze zorganizowanej republice nie może być
tolerowane żadne stowarzyszenie ani ugrupowanie oby-
wateli, gdyż byłoby to państwem w państwie, rządem
w rządzie.
Że czym innym jest władca, a czym innym książę.
Że pierwszy zupełnie nie wyłącza drugiego, tak że
najbardziej bezpośredni z rządów może bardzo dobrze
istnieć razem z monarchią dziedziczną, jak to się wi-
działo za Ludwika Filipa i jak pewni ludzie pragnęliby
to znowu ujrzeć.
Że władca, to znaczy lud, istota fikcyjna, osoba mo-
ralna, czysta koncepcja rozumowa, ma jako naturalne-
go i widzialnego przedstawiciela księcia, który ma tym
większą wartość, że jest tylko jeden.
Że rząd w stosunku do społeczeństwa nie jest by-
najmniej czymś wewnętrznym, ale zewnętrznym.
Że według tych wszystkich rozważań, które u Rous-
seau wiążą się z sobą jak twierdzenia geometryczne,
prawdziwa demokracja nigdy nie istniała i nigdy istnieć
nie będzie, ponieważ w demokracji jak największa licz-
ba powinna uchwalać ustawę, sprawować władzę, gdy
tymczasem sprzeczne jest z porządkiem, aby duża ilość
osób rządziła, mała zaś podlegała rządom.
Że rządu bezpośredniego nie da się wprowadzić w
takim zwłaszcza kraju jak Francja, a to dlatego, że
przedtem trzeba by zrównać majątki, a równość ma-
jątków jest niemożliwa.
Że zresztą, i przede wszystkim, z powodu niemożli-
wości utrzymania jednakowych warunków rząd bezpo-
średni jest najbardziej spośród wszystkich niepewny,
najbardziej niebezpieczny, najbardziej obfitujący w ka-
tastrofy oraz w wojny domowe.
Że demokracje starożytne, pomimo swych niewiel-
kich obszarów i ogromnych korzyści płynących z
niewolnictwa, nie mogły się jednak utrzymać, że więc da-
remnym trudem byłoby staranie o ustanowienie takiej
formy rządu wśród nas.
Że zresztą ta forma rządu jest dla bogów, nie dla
ludzi.
Po tego rodzaju długo trwających drwinach ze swych
czytelników, po uczynieniu ze swej pracy noszącej
zwodniczy tytuł Umowa społeczna kodeksu tyranii ka-
pitalistycznej i kupieckiej — szarlatan genewski do-
szedł do wniosku o konieczności istnienia proletariatu,
podporządkowania robotnika, o konieczności dyktatury
i inkwizycji.
Przywilejem lietarów — jak się wydaje — jest to,
że kunsztem stylu mogą zastępować rozum i moralność.
Nigdy jeszcze człowiek nie łączył w sobie w takim
stopniu pychy umysłu, oschłości duszy, niskich skłon-
ności, deprawacji nawyków, niewdzięczności serca;
nigdy jeszcze krasomówstwo namiętności, popisywanie
się wrażliwością, bezczelność paradoksu nie wzbudziły
takiej gorączki uwielbienia. To od czasu Rousseau i za
jego przykładem powstała u nas szkoła, powiedziałbym
przemysł filantropijny i sentymentalny, który upra-
wiając najdoskonalszy egoizm potrafi zbierać zaszczyty
za miłosierdzie i poświęcenie. Nie dowierzajcie tej fi-
lozofii, tej polityce, temu socjalizmowi według wzoru
Rousseau. Jego filozofia to frazesy, ona tylko pustkę
osłania; jego polityka jest pełna żądzy panowania; je-
żeli chodzi o jego idee na temat społeczeństwa, to jest
to ledwie zamaskowana głęboka hipokryzja. Ci, którzy
czytają Rousseau i którzy go podziwiają, mogą być po
prostu ofiarami oszustwa, i ja im wybaczam; ale tych,
którzy idą za nim i naśladują go, ostrzegam, aby czuwali
nad własną reputacją. Niezadługo nadejdzie czas, że
wystarczy, aby pisarz przytoczył cytat z Rousseau, a sta-
nie się podejrzany.
Powiedzmy, żeby już z tym raz skończyć, że ku hań-
bie XVIII oraz naszego stulecia Umowa społeczna Rous-
seau, arcydzieło żonglerki krasomówczej, była podzi-
wiana, wynoszona pod niebiosa, uważana za kartę swo-
bód publicznych; że członkowie Zgromadzenia Konsty-
tucyjnego, żyrondyści, jakobini, kordelierzy uważali
ją za wyrocznię; że posługiwano się nią przy opraco-
wywaniu Konstytucji 93 roku, którą sami autorzy uwa-
żali za niedorzeczną; i że ta książka jest jeszcze i teraz
natchnieniem dla co gorliwszych reformatorów nauk
politycznych i społecznych. Zwłoki autora, które lud
zawlecze na Montfaucon, gdy zrozumie sens słów Wol-
ność, Sprawiedliwość, Moralność, Rozum, Społeczeń-
stwo, Ład, spoczywają otoczone sławą i czcią w kata-
kumbach Panteonu, dokąd nigdy nie będzie miał wstę-
pu żaden z tych uczciwych robotników karmiących swą
krwawicą ubogą rodzinę, gdy tymczasem uznani geniu-
sze, których im każą uwielbiać, wysyłają w swej lu-
bieżnej wściekłości swe bękarty do przytułku79.
Wszelkie zboczenie sumienia publicznego zostaje uka-
rane. Rozgłos Rousseau kosztował Francję więcej złota,
więcej krwi, więcej wstydu aniżeli nienawistne pano-
wanie trzech sławnych kurtyzan, Spódnicy I, Spódni-
cy II, Spódnicy III (Chateauroux, Pompadour i du Bar-
ry) so. Nasza ojczyzna, która cierpiała zawsze jedynie
przez cudzoziemców, ma do zawdzięczenia Rousseau
krwawe walki i rozczarowanie 93 roku.
Tak więc gdy tradycja rewolucyjna szesnastego stu-
lecia dala nam jako antytezę idei rządu ideę umowy
społecznej, której tak wybitnie prawniczy geniusz ga-
lijski nie omieszkał pogłębić, wystarczyło jednego
krasomówcy, żeby nas sprowadzić z właściwej drogi i od-
roczyć jej interpretację. Negacja rządu, która jest pod-
stawą utopii Morelly'ego; która rzuciła iskrę, natych-
miast zgaszoną, na nieszczęsne manifestacje „wściek-
łych" 81 i hebertystów 82; która byłaby wyszła z doktryn
Babeufa 83, gdyby Babeuf umiał zrozumieć i wyciągnąć
wnioski z własnych swych zasad: ta wielka i rozstrzy-
gająca negacja przeszła, nie rozumiana, przez całe XVIII
stulecie.
Ale idea nie może zginąć: ona odradza się zawsze
ze swego przeciwieństwa. Niechaj Rousseau tryumfuje,
jego chwilowa sława będzie przez to tym bardziej nie-
nawistna. Tymczasem wywody teoretyczne i praktycz-
ne z idei umowy, pełne doświadczenie zasady władzy
posłużą do wychowania ludzkości. Z tej pełni rozwoju
politycznego wyłoni się w końcu hipoteza przeciwstaw-
na; rząd, zużywając sam siebie, wyda na świat Socja-
lizm jako swój postulat historyczny.
To Saint-Simon był pierwszym, który na razie jesz-
cze nieśmiało i w mglistej postaci pokazał historyczny
charakter rządu.
„Rodzaj ludzki — pisał w 1818 roku — był powoła-
ny do życia początkowo w ustroju rządowym i feudal-
nym;
„Jego przeznaczeniem było przejść z ustroju rządo-
wego czy wojskowego do ustroju administracyjnego
czy przemysłowego po uczynieniu dostatecznych po-
stępów w naukach pozytywnych oraz w przemyśle.
„Wreszcie w czasie przechodzenia z systemu wojsko-
wego na system pokojowy został narażony poprzez swą
organizację na długi i ciężki kryzys.
„Epoka obecna jest epoką przejściową.
„Kryzys przejściowości rozpoczął się od epokowego
kazania Lutra: od tego czasu umysł ludzki stał się za-
sadniczo krytyczny i rewolucyjny" 84.
Następnie Saint-Simon, posiadając mniej czy bardziej
mglistą intuicję tej wielkiej przemiany, na poparcie
swoich idei cytuje spośród mężów stanu: Sully'ego85,
Colberta, Turgota, Neckera, nawet Villele'a; spośród fi-
lozofów zaś: Bacona, Moritesąuieu, Condorceta80,.
A. Comte'a 87, B. Constanta 88, Cousina 89, A. de
Labor-
de'a 90, Fievete'a 91, Dunoyera 92 itd.
Saint-Simon zawiera się cały w tych kilku wierszach
napisanych stylem proroków i zbyt ciężkich do stra-
wienia dla ówczesnej epoki, o treści zbyt skondensowa-
nej dla młodych umysłów, które pierwsze przylgnęły
do szlachetnego nowatora. Nie znajdzie się tam —
zwróćcie na to uwagę — ani wspólności dóbr i kobiet,
ani rehabilitacji ciała, ani hermafrodytyzmu, ani Ojca
Najwyższego, ani Circulus, ani Trójcy. Nic z tego, cze-
mu uczniowie nadawali rozgłos, nie pochodzi od mi-
strza: wprost przeciwnie, właśnie idea Saint-Simona zo-
stała przez saintsimonistów zapoznana.
Co Saint-Simon chciał powiedzieć?
Z chwilą kiedy, z jednej strony, filozofia następuje
po wierze i zastępuje dawne pojęcie rządu pojęciem
umowy, kiedy, z drugiej strony, w następstwie rewo-
lucji, która zniosła ustrój feudalny, społeczeństwo do-
maga się, aby jego siły ekonomiczne rozwijać i harmo-
nizować, z tą chwilą staje się rzeczą nieuniknioną, by
rząd, negowany w teorii, w praktyce ulegał stopniowo
zniweczeniu. I kiedy Saint-Simon, żeby określić ten no-
wy porządek rzeczy, używa dawnego słowa rząd sprzęg-
niętego z epitetem administracyjny czy przemysłowy,
to jest rzeczą oczywistą, że słowo to pod jego piórem
nabiera znaczenia przenośnego czy raczej analogicznego,
które może zmylić tylko profanów. Czyż można
mieć wątpliwości, gdy chodzi o myśl Saint-Simona, kie-
dy czyta się jeszcze bardziej wyraźny poniższy ustęp?
„Jeżeli śledzić tok wychowania jednostek, to widać,
że działalność rządzenia w szkołach elementarnych jest
jak gdyby najbardziej nasilona; w szkołach wyższego
stopnia widzi się coraz mniej intensywną działalność
rządzenia młodzieżą, gdy tymczasem samo nauczanie
odgrywa rolę coraz bardziej doniosłą. Tak samo rzecz
się miała z wychowaniem społeczeństwa. Działalność
wojskowa, to jest feudalna (rządowa), powinna była wy-
stępować najsilniej na samym początku; musiała ciąg-
le nabierać znaczenia; a władza administracyjna po-
winna była koniecznie dopiąć tego, by zapanować nad
władzą wojskową" 93.
Do tych wyciągów z dzieł Saint-Simona należałoby
dołączyć słynną Przypowieść 94, która jak obuchem ude-
rzyła świat urzędowy w roku 1819 i z powodu której
autor 20 lutego 1820 roku był pozwany przed sąd przy-
sięgłych i następnie uniewinniony. Objętość Przypo-
wieści, zresztą szeroko znanej, nie pozwala nam jej
przytoczyć.
Negacja Saint-Simona — jak widać — nie jest wy-
dedukowana z idei umowy, którą Rousseau i jego sek-
ciarze przekręcali i hańbili od lat osiemdziesięciu; wy-
nika ona z innej intuicji, sprawdzalnej doświadczalnie
,i a posteriori, a wynika w takiej postaci, jaka mogła
odpowiadać badaczowi zjawisk. To, co teoria umowy,
szczęśliwa myśl logiki opatrznościowej pozwoliła od
czasu Jurieu przewidywać jako przyszłość społeczeńst-
wa, mianowicie koniec rządów, to Saint-Simon, zjawia-
jąc się w szczytowym punkcie sporów parlamentarnych,
stwierdza na zasadzie prawa ewolucji ludzkości. Tak
więc teoria prawa i filozofia historii, niby dwa drogo-
wskazy ustawione jeden przed drugim, prowadziły ro-
zum ku nieznanej rewolucji — jeszcze jeden krok, a je-
steśmy już przy wydarzeniach.
Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu — mówi przy-
słowie. Podobnie wszelkie badanie prowadzi do prawdy.
Gdyby wiek XVIII — sądzę, że udowodniłem to aż
nadto — nie był sprowadzony z właściwej drogi przez
klasyczny, retrospektywny i deklamatorski republika-
nizm Rousseau, byłby poprzez rozwój idei umowy, to
znaczy drogą prawną, doszedł do negacji rządu.
Tę negację Saint-Simon wydedukował z obserwacji
historycznej oraz z wychowania ludzkości.
Co do mnie, to wniosek ten — jeżeli wolno mi cy-
tować siebie w tym momencie, kiedy sam jeden repre-
zentuję zasadniczą ideę rewolucyjną — wyciągnąłem
z analizy funkcji ekonomicznych oraz z teorii kredytu
i wymiany. Sądzę, że w celu ustalenia tej trzykrotnie
korygowanej apercepcji nie muszę przypominać róż-
nych dzieł i artykułów, w których jest zawarta: w cią-
gu trzech lat zdobyły one dosyć rozgłosu.
W ten sposób idea, ziarno nie ulegające zepsuciu,
przewija się poprzez lata, oświecając od czasu do czasu
człowieka dobrej woli, aż do momentu, kiedy jakiś
umysł, którego nic nie zastraszy, przyjmie ją, dopro-
wadzi do stanu dojrzałości, po czym ciśnie niby iskrę
w zelektryzowane masy.
Idea umowy, zrodzona z Reformacji pozostającej
w opozycji względem rządu, przeszła przez stulecia
XVII i XVIII nie zwracając szczególnej uwagi żadnego
publicysty ani żadnego rewolucjonisty. Przeciwnie,
wszystko, co było najbardziej znakomite w Kościele,
w filozofii, w polityce, zgodnie ją zwalczało. Rousseau,
Sieyes 95, Robespierre, Guizot — cała ta szkoła parla-
mentarzystów to chorążowie reakcji. Człowiek, zbyt
późno ostrzeżony przez zdegradowanie naczelnej zasa-
dy, wyprowadza znowu na światło dzienne ideę młodą
i płodną: na nieszczęście realistyczna strona jego dok-
tryny oszukuje jego zwolenników; oni nie widzą, że
wytwórca jest negacją tego, kto rządzi, że organizacja
nie daje się pogodzić z władzą; i w dodatku w ciągu lat
trzydziestu tracą wzór z oczu. Wreszcie opanowuje on
opinię siłą krzyku i skandalu; ale wówczas, o vanas ho-
minum mentes, o poetera coeca — reakcje wyznaczają
rewolucję! Idea anarchistyczna, zaledwie zaszczepiona
na glebie ludowej, znajduje natychmiast rzekomych
opiekunów, którzy ją zraszają swymi oszczerstwami,
nawożą gwałtami, ogrzewają pod szkłem swej niena-
wiści, użyczają poparcia za pomocą popierania swoich
głupich reakcji. Teraz ona dzięki nim wysunęła ideę
antyrządową, ideę Pracy, ideę Umowy; ona myśli, ona
pnie się w górę, ona chwyta swymi cęgami społeczności
robotnicze; i wkrótce jak drobne ziarnko w Ewangelii
wyda z siebie olbrzymie drzewo, które gałęźmi swoimi
okryje cały świat.
Z tego że:
Suwerenność Rzymu zastąpiła suwerenność Objawie-
nia.
Pojęcie umowy następuje po pojęciu rządu.
Ewolucja historyczna prowadzi ludzkość nieuchron-
nie ku nowej praktyce.
Krytyka ekonomiczna stwierdza już, że pod tymi no-
wymi rządami instytucja polityczna musi się zatracić
w instytucji przemysłowej. —
Wyprowadzamy bez obawy wniosek, że formuła re-
wolucyjna nie może już być ani prawodawstwem
bezpośrednim, ani rządem bezpośrednim, ani rządem
uproszczonym; formuła ta brzmi: żadnych więcej rządów.
Ani monarchii, ani arystokracji, ani nawet demokra-
cji, o ile ten trzeci termin mieściłby w sobie jakikolwiek
rząd działający w imieniu ludu i ludem się mianujący.
Żadnej władzy, żadnego rządu, nawet ludowego: to
właśnie jest rewolucja.
Prawodawstwo bezpośrednie, rząd bezpośredni, rząd
uproszczony — to stare kłamstwa, które daremnie sta-
rano by się odmłodzić. Rząd ludowy, czy to bezpośred-
ni, czy pośredni, czy to prosty, czy złożony — zawsze
będzie zręcznym okradaniem ludu. Zawsze jest to czło-
wiek, który rozkazuje człowiekowi; fikcja, która gwałci
wolność; siła brutalna, która rozstrzyga sprawy zamiast
sprawiedliwości jedynie do tego powołanej; przewrotna
ambicja, która staje się podnóżkiem oddania i łatwo-
wierności.
Nie, antyczny wąż nie przeważy: przebijając się
przez to zagadnienie rządu bezpośredniego sam siebie
zadusił. Obecnie, kiedy posiadamy w tej samej anty-
tezie ideę polityczną oraz ideę ekonomiczną, wytwór-
czość oraz rząd, kiedy możemy je wydedukować rów-
nolegle, możemy je wypróbować, porównać, obecnie
możemy się nie obawiać reakcji neojakobinizmu. Ci,
których odszczepieństwo Robespierre'a dziś jeszcze
czaruje, jutro będą ortodoksami rewolucji.
2. OGÓLNA KRYTYKA IDEI WŁADZY

W pierwszej części tej pracy wykazałem trzy rzeczy:


1. Że zasada władzy i rządu ma swoje źródło w em-
pirycznych danych rodziny.
2. Że zasada ta była stosowana jednozgodnie przez
wszystkie ludy jako warunek ładu społecznego.
3. Że w pewnym momencie historycznym zasadę tę
zaczęto samorzutnie negować i zastępować ją inną ideą,
która od owego czasu wydawała się podrzędną, miano-
wicie ideą umowy zakładającą ład całkowicie odmienny.
W części drugiej przypomnę pokrótce sprawy czy też
raczej wywody, zarówno faktyczne jak prawne, które
prowadzą społeczeństwo do negowania władzy i które
uzasadniają jej potępienie. Krytyka, którą podaję ni-
żej, nie pochodzi ode mnie, jest dziełem samych ludów;
krytyka wszczynana niejednokrotnie, a zawsze w opar-
ciu o różne dane; krytyka, której wnioski niezmiennie
te same narzucają się przy każdym doświadczeniu
i które w naszych czasach, jak się wydaje, powinny
być ostateczne. Podaję tu myśl nie swoją: jest to myśl
stuleci, jest to opinia rodzaju ludzkiego. Pełnię tu tylko>
służbę sprawozdawczą.
I. TEZA — WŁADZA ABSOLUTNA

Każda idea ustala się lub odpiera zarzuty za pomocą


szeregu terminów, które są jak gdyby jej organizmem,
spomiędzy których ostatni wykazuje niezbicie jej praw-
dę lub fałsz. Jeżeli ewolucja, zamiast odbywać się po
prostu w umyśle poprzez teorie, dokonywa się jedno-
cześnie w instytucjach i w działaniach, wówczas tworzy
historię. To jest właśnie przypadek reprezentowa-
ny w stosunku do zasady władzy czy rządu.
Pierwszym terminem, pod którego postacią przeja-
wia się ta zasada, jest władza absolutna. To jest naj-
czystsza formuła rządu, najracjonalniejsza, najener-
giczniejsza, najszczersza i ogólnie biorąc, najmniej nie-
moralna i najmniej trudna.
Ale absolutyzm w swym naiwnym wyrazie jest
wstrętny dla rozumu i dla wolności; świadomość ludu
burzyła się zawsze przeciwko niemu; a w ślad za świa-
domością szedł bunt, który głośno wypowiadał swój
protest. Zasada była przeto zmuszona do wycofywania
się; cofała się krok za krokiem, idąc na szereg ustępstw,
z których każde było bardziej niewystarczające niż in-
ne i spośród których ostatnie, czysta demokracja czy
rząd bezpośredni, stawało się niewykonalne i doprowa-
dzało do absurdu. Kiedy absolutyzm jest pierw-
szym terminem szeregu, to terminem ostatnim, proro-
czym, jest anarchia rozumiana w każdym jej sensie.
Przejrzymy teraz po kolei główne terminy tej wiel-
kiej ewolucji.
Ludzkość zapytuje swoich władców: Dlaczego rości-
cie sobie pretensje do panowania nade mną i do rzą-
dzenia mną?
Oni odpowiadają na to: Dlatego że społeczeństwo nie
może obejść się bez ładu; dlatego że w społeczeństwie
muszą być ludzie, którzy słuchają i pracują( podczas
gdy inni rozkazują i kierują; dlatego że zdolności in-
dywidualne są niejednakowe, że interesy są sobie prze-
ciwstawne, że namiętności są antagonistyczne, że dobro
poszczególnych jednostek jest sprzeczne z dobrem po-
wszechnym — dlatego właśnie musi istnieć władza,
która wyznacza granice praw i obowiązków; sędzia, który
rozstrzyga zatargi; władza publiczna, która wyko-
nywa wyroki władcy. Otóż władza, państwo, jest właś-
nie tą władzą dyskrecjonalną, tym sędzią, który oddaje
każdemu to, co mu się należy, tą siłą, która zapewnia
i każe szanować pokój. Krótko mówiąc, rząd jest pod-
stawą i rękojmią ładu społecznego: jest tym, co wspól-
nie uznają zdrowy rozsądek i natura.
Ten wykład powtarza się od zarania społeczności.
Brzmi on tak samo we wszystkich epokach, jest na
ustach wszelkich władz: napotkacie identyczny, nie
zmieniony w książkach ekonomistów maltuzjanistów, w
dziennikach reakcji oraz w zakonnych profesjach re-
publikańskich. Różnica między nimi wszystkimi polega
jedynie na rozmiarach ustępstw, jakie zamierzają one
czynić wolności w myśl zasady: ustępstwa pozorne, do-
dające do form rządu zwanych umiarkowanymi, kon-
stytucyjnymi, demokratycznymi itp. okrasę hipokryzji,.
której smak czyni je jeszcze bardziej godnymi pogardy..
W ten sposób rząd w prostocie swej natury przedsta-
wia się jako absolutny, konieczny, sine quo. non waru-
nek ładu. Dlatego rząd dąży zawsze i pod wszelkimi po-
zorami do absolutyzmu: istotnie, zasada głosi, że im
.rząd jest silniejszy, tym ład bardziej się zbliża do do-
skonałości. Te dwa pojęcia, rząd i ład, byłyby więc we
wzajemnym stosunku przyczyny do skutku: przyczy-
ną byłby rząd, skutkiem zaś ład. Bardzo podobnie ro-
zumowały społeczeństwa pierwotne. Zauważyliśmy na-
wet w tej kwestii, że po tym, kiedy te społeczeństwa
były w stanie zrozumieć przeznaczenie ludzkie, było
już rzeczą niemożliwą, aby rozumowały inaczej.
Niemniej jednak rozumowanie to jest błędne; a wnio-
sek absolutnie niedopuszczalny, zważywszy, -że według
logicznej klasyfikacji idei stosunek rządu1 dd" ładu nie
jest bynajmniej, jak utrzymują szefowie rządu, sto-
sunkiem przyczyny do skutku, lecz stosunkiem szcze-
gólnego do ogólnego. Ład —to rodzaj; rząd — gatu-
nek. Innymi słowy, istnieje kilka sposobów rozumie-
nia ładu: który z nich nam dowiedzie, że ład w społe-
czeństwie ma być taki, jaki jego władcom podoba się
wyznaczyć?...
Przytacza się, z jednej strony, przyrodzoną nierów-
ność zdolności i stąd wnioskuje się o nierówności wa-
runków; z drugiej strony, przytacza się niemożność
.sprowadzenia do wspólnego mianownika rozbieżnych
interesów oraz uzgodnienia uczuć.
Ale w tym antagonizmie można widzieć co najwyżej
zagadnienie do rozstrzygnięcia, ale nie pretekst do ty-
ranii. Nierówność zdolności! Rozbieżność interesów!
•O, władcy w koronach, z rózgami liktorskimi we wstę-
gach, oto jest właśnie to, co my nazywamy zagadnie-
niem społecznym: a wy myślicie uporać się z tym za
pomocą kija i bagnetu! Saint-Simon miał słuszność
używając jako synonimów tych dwóch wyrazów: rzą-
dowy i wojskowy. Rząd ustanawiający ład w społeczeń-
stwie to Aleksander przecinający mieczem węzeł gor-
dyjski.
Cóż więc, pasterze ludów, upoważnia was do twier-
dzenia, że zagadnienie sprzeczności interesów oraz nie-
równości zdolności nie może być rozstrzygnięte? — że
z tego nieuchronnie wynika różnica klas — i że po to,
aby utrzymać tę naturalną i opatrznościową różnicę,
konieczna i uprawniona jest siła? Ja, przeciwnie, twier-
dzę wraz z tymi, których świat nazywa utopistami, po-
nieważ odrzucają waszą tyranię, że rozwiązanie można
tu znaleźć. Niektórzy sądzili, że odkryli je w gminie,
inni w stowarzyszeniu, jeszcze inni w działalności
przemysłowej. Ja ze swojej strony powiadam, że tkwi ono
w organizacji sił ekonomicznych poddanych najwyż-
szym prawom umowy. Któż wam mówi, że żadna z tych
hipotez nie jest prawdziwa?
Waszej teorii rządowej, której źródłem jest tylko wa-
sza ignorancja, podstawą tylko sofizmat, środkiem tylko
siła, celem tylko wyzyskiwanie ludzkości — postęp pra-
cy, postęp idei przez moje usta przeciwstawia następu-
jącą teorię liberalną:
Znaleźć formę układu, który sprowadzając do wspól-
nego mianownika rozbieżność interesów, identyfikując
dobro poszczególne z dobrem ogólnym, zacierając nie-
równości naturalne za pomocą wychowania — rozwią-
zywałby wszelkie sprzeczności polityczne i ekonomicz-
ne; znaleźć taką formę układu, gdzie każde indywiduum
byłoby jednakowo i jednoznacznie wytwórcą i konsu-
mentem, obywatelem i księciem, administrującym i ad-
ministrowanym; gdzie jego wolność stale wzrastałaby
i gdzie nigdy nie byłoby zmuszone jej zaprzedawać;
gdzie jego dobrobyt wzrastałby w sposób nieograniczo-
ny, przy czym nie mogłoby ono doznać ze strony społe-
czeństwa lub swych współobywateli żadnego uszczerb-
ku ani w swej własności, ani w swej pracy, ani w
swych dochodach, ani w swych interesach, opinii czy
uczuciach łączących je z bliźnimi.
I cóż! Warunki te wydają się wam niemożliwe do
zrealizowania? Umowa społeczna, gdy rozważacie prze-
rażającą mnogość stosunków, jakie powinna uregulo-
wać, wydaje się wam czymś najbardziej zawiłym, co
można sobie w ogóle wyobrazić, czymś podobnym do
kwadratury koła, do perpetum mobile. Pochodzi to stąd,
że zmęczeni walką przerzucacie się do absolutyzmu, do
siły.
Rozważcie jednak, że jeżeli umowa społeczna pomię-
dzy dwoma wytwórcami może być rozwiązana — a któż
w to wątpi, że zredukowana do tych prostych terminów
nie mogłaby być rozwiązana — to tak samo może być
rozwiązana pomiędzy milionami, dotyczy to bowiem
wciąż tego samego zobowiązania, a ilość podpisów, czy-
niąc umowę bardziej zobowiązującą, nie dorzuca do
niej ani jednego paragrafu. A więc przyczyna waszej
bezsilności nie daje się uznać: jest śmieszna i nie do
darowania.
A oto co powiada wam, ludziom stojącym u władzy,
wytwórca, proletariusz, niewolnik, ten, kogo zamierza-
cie zmusić do pracowania dla was: Nie żądam ani od-
robiny czyjegoś mienia, ale nie mogę tolerować, aby
owoc mojej pracy stawał się czyimś łupem. Ja także
pragnę ładu tak samo, a nawet więcej niż ci, którzy go
zakłócają przez swoje tak zwane rządzenie; ale ja prag-
nę ładu jako działania mojej woli, jako warunku mojej
pracy i prawa mego rozumu. Ja nigdy nie zniosę ładu
wypływającego z cudzej woli i narzucającego mi zależ-
ność oraz poświęcenie jako warunki przedwstępne.

II. PRAWA

Pod naciskiem niecierpliwości ludów i groźby buntu


rząd musiał ustąpić; obiecał instytucje i prawa; oświad-
czył, że jest jego najgorętszym życzeniem, aby każdy
mógł korzystać z owoców swej pracy w cieniu swej
winnicy i swego figowca. Było to koniecznością wy-
pływającą z jego sytuacji. Istotnie, od czasu kiedy
przedstawił się jako sędzia z prawa, wszechwładny pan
losów, nie mógł rościć sobie pretensji do kierowania
ludźmi według swego widzimisię. Czy to będzie król,
czy prezydent, dyrektoriat, komitet, zgromadzenie lu-
dowe — wszystko jedno — w rządzeniu musi się kie-
rować pewnymi regułami postępowania: jakże inaczej
można by uzyskać posłuch wśród swych podwładnych?
W jaki sposób obywatele mieliby się stosować do ładu,
jeżeliby o tym ładzie nie byli powiadomieni; albo je-
żeliby ów ład, o którym zaledwie zostali zawiadomie-
ni, był wnet odwołany: jeżeliby zmieniał się z dnia na
dzień, z godziny na godzinę?
A więc rząd będzie musiał stanowić prawa, tj. za-
kreślać granice samemu sobie: albowiem wszystko, co
jest regułą dla obywatela, staje się granicą dla księcia.
On wyda tyle ustaw, ile spraw mu się nastręczy: a po-
nieważ sprawy są niezliczone, ponieważ stosunki, ro-
dzące się jedne z drugich, mnożą się w nieskończoność,
ponieważ antagonizmy nie mają końca — przeto pra-
wodawstwo będzie musiało działać bez wytchnienia.
Ustawy, dekrety, edykty, rozporządzenia, uchwały bę-
dą gradem spadały na biedny lud. Po jakimś czasie
grunt polityczny będzie pokryty warstwą papieru, co
geologowie rejestrujący zmiany w skorupie ziemskiej
zapiszą pod nazwą formacji papierowo-oschłej. Kon-
went w ciągu trzech lat, jednego miesiąca i czterech
dni wydał jedenaście tysięcy sześćset ustaw i dekre-
tów; Konstytuanta oraz Zgromadzenie Ustawodawcze
wyprodukowały ich niewiele mniej, Cesarstwo i rządy
późniejsze pracowały w taki sam sposób. Obecnie Bul-
letin de Lois zawiera ich podobno ponad pięćdziesiąt
tysięcy; jeżeliby nasi przedstawiciele sumiennie speł-
niali swe obowiązki, to ta ogromna liczba wkrótce by
się podwoiła. Czy sądzicie, że lud i nawet sam rząd za-
chowuje rozum w tym labiryncie?...

Zapewne, odeszliśmy już daleko od instytucji pier-


wotnej. Rząd — jak mówią — odgrywa w społeczeń-
stwie rolę ojca; otóż jakiemu ojcu wpadnie kiedykol-
wiek na myśl zawierać układ ze swą rodziną? Nadawać
akta swoim dzieciom? Zaprowadzać równowagę sił mię-
dzy sobą a ich matką? Głowa rodziny jest inspirowana
w swoich rządach przez swoje serce; ojciec nie zabiera
majątku swoich dzieci, on je utrzymuje własną pracą:
kierowany miłością, liczy się tylko z korzyścią rodzi-
ny oraz z zachodzącymi okolicznościami; jego prawem
jest jego wola i wszyscy, matka i dzieci, mają do niej
zaufanie. Małe państwo byłoby zgubione, gdyby wła-
dza ojcowska napotkała najmniejszą choćby opozycję,
gdyby była ograniczona w swych prerogatywach i z gó-
ry określona co do swoich wyników. I cóż! Czy byłoby
prawdą, że rząd nie jest ojcem dla ludu, skoro poddaje
się przepisom wypływającym z układów, za pomocą
których wdaje się w kompromisy ze swymi podwładny-
mi i pierwszy staje się niewolnikiem racji, która — czy
boska jest, czy ludowa — nie jest jego racją?
Jeżeliby tak było, nie widzę powodu, dla którego
bym ja sam miał ulegać prawu. Kto jest tym, kto mi
zapewnia sprawiedliwość, szczerość? Skąd się one bio-
rą? Kto je urzeczywistnia? Rousseau poucza własnymi
słowami, że w rządzie prawdziwie demokratycznym
i wolnym obywatel, będąc posłusznym prawu, jest po-
słuszny jedynie własnej swej woli. Otóż prawo zostało
ustanowione bez mojego udziału, pomimo absolutnej
niezgodności z moimi poglądami, pomimo krzywdy, ja-
ką mi wyrządza. Państwo bynajmniej nie pertraktuje
ze mną, ono nie idzie na żadną wymianę: ono mnie
obdziera. Gdzież jest więc więź, więź sumienia, więź
rozumu, więź namiętności czy interesu, która mnie obo-
wiązuje?
Ale cóż ja mówię? Prawa dla tego, kto myśli samo-
dzielnie i powinien odpowiadać tylko za swoje własne
czyny! Prawa dla tego, kto pragnie być wolny i czuje
się do tego powołany! Jestem gotów pertraktować, ale
nie chcę praw; nie uznaję żadnego prawa; protestuję
przeciwko wszelkiemu ładowi, jaki spodoba się rzeko-
mo koniecznej władzy narzucić mojej wolnej woli. Pra-
wa! Wiadomo, czym one są i jaką posiadają wartość.
Pajęczyny dla możnych i bogatych, łańcuchy, których
żadna stal nie zdoła przeciąć, dla małych i ubogich, sie-
ci rybackie w rękach rządu.
Mówicie, że ustanowi się niewiele praw, że ustanowi
się prawa proste, że będą one dobre. To jeszcze jed-
no ustępstwo. Rząd widać poczuwa się do winy, jeżeli
w ten sposób wyznaje swoje błędy! On niewątpliwie
ku pouczeniu ustawodawcy i zbudowaniu ludu każe
wyryć na frontonie Pałacu Ustawodawstwa ów wiersz
łaciński, jaki pewien proboszcz burgundzki wypisał na
drzwiach swej piwnicy jako wyznanie swojej gorliwoś-
ci w służbie Bachusa:
Pastor ne noceant, bibo pauca, sed optima, vina!
Prawa nieliczne, prawa doskonałe! Ależ to jest nie-
możliwe! Czyż rząd nie musi regulować wszystkich
spraw, rozstrzygać wszystkich sporów? A wszak spra-
wy ze względu na charakter społeczności są niezliczo-
ne, stosunki nieskończenie zmienne i płynne: jakże więc
byłoby możliwe, aby regulowało je tylko niewiele praw
ustanowionych? Czyż prawa te mogłyby być proste?
Czy nawet najlepsze prawo nie stałoby się w krótkim
czasie nienawistne?
Mówi się o uproszczeniu. Ale jeżeli można uprościć je
w jednym punkcie — można je uprościć we wszyst-
kich punktach; zamiast miliona praw wystarczy jedno
prawo. Jakież to będzie prawo? Nie czyńcie bliźniemu
tego, czego nie chcecie, by wam czyniono; czyńcie bliź-
niemu to, co chcecie, aby wam czyniono. Oto prawo
i proroctwo. Ale jest rzeczą oczywistą, że to już nie jest
prawo; jest to elementarna formuła sprawiedliwości,
reguła wszelkich układów. A więc uproszczenie prawa
doprowadza nas do idei umowy, a więc do negacji wła-
dzy. Istotnie, jeżeli prawo jest jedyne, jeżeli rozwiązuje
wszystkie antynomie społeczności, jeżeli jest przyjęte
i uchwalone przez wszystkich, to jest adekwatne w sto-
sunku do umowy społecznej. Głosząc je, obwieszczacie
koniec rządu. Któż wam przeszkadza wprowadzić to
uproszczenie bezzwłocznie?

III. MONARCHIA KONSTYTUCYJNA

Przed rokiem 89 rząd we Francji był tym, czym jest


jeszcze w Austrii, w Prusach, w Rosji oraz w kilku in-
nych krajach Europy: był władzą bez kontroli otoczoną
kilkoma instytucjami reprezentującymi wobec wszyst-
kich siłę prawa. To była — jak mówił Montesąuieu —
monarchia umiarkowana. Rząd ten zniknął wraz z pra-
wami feudalnymi i duchownymi, których odważył się
bronić wprawdzie nie w porę, ale bardzo sumiennie; po
silnych wstrząsach i po licznych oscylacjach rząd ten
został zastąpiony tzw. rządem reprezentacyjnym, czyli
monarchią konstytucyjną. Powiedzieć, że wolność i do-
brobyt ludu coś na tym zyskały, pomijając uwolnienie
od praw feudalnych, które zostały zniesione, oraz sprze-
daż odzyskanych majątków narodowych — to posunąć się
o wiele za daleko; niemniej jednak należy przyznać,
i to jest rzeczą pewną, iż to nowe wycofywanie się za-
sady rządowej wywołało postęp negacji rewolucyjnej.
W tym leży przyczyna realna, decydująca, która spra-
wia, że my, biorący pod uwagę jedynie prawo, dajemy
pierwszeństwo monarchii konstytucyjnej przed monar-
chią umiarkowaną, podobnie jak demokracja reprezen-
tacyjna czy reżim powszechnego głosowania zasługuje
w naszych oczach na pierwszeństwo przed konstytu-
cjonalizmem, a także rząd bezpośredni zasługuje na
pierwszeństwo przed rządem reprezentacyjnym.
Ale jest do przewidzenia, że kiedy rząd bezpośredni
dojdzie do kresu, zamęt osiągnie swój szczyt, i wów-
czas pozostanie tylko jedno z dwojga: albo przystać na
jego ewolucję od nowa, albo też przystąpić do jego znie-
sienia.
Wróćmy do naszej krytyki.
Suwerenność — mówią konstytucjonaliści — należy
do ludu. Rząd z niego pochodzi. Niechaj więc naród
w swej najbardziej oświeconej części zostanie powoła-
ny do wybrania spośród siebie obywateli najbardziej
wyróżniających się swoim majątkiem, swą wiedzą,
swoimi talentami czy cnotami, najbardziej bezpośrednio
interesujących się sprawiedliwością praw, dobrą admi-
nistracją państwa i najbardziej zdolnych do współdzia-
łania w tych sprawach. Niechaj ci wybrani zbierają się
periodycznie, naradzają regularnie, utworzą radę przy
księciu, niechaj biorą udział w sprawowaniu przezeń
władzy; wówczas uczyni się dla wolności i dobrobytu
ludzi wszystko, czego się można spodziewać po niedo-
skonałości naszej natury. Wówczas rząd znajdzie się
poza niebezpieczeństwem i zawsze będzie współdziałał
z ludem. Zapewne, są to wielkie słowa, ale
świadczyłyby
o wielkim szelmostwie, jeżeli po roku 89, i to dzięki
zwłaszcza Rousseau, nie bylibyśmy się nauczyli wie-
rzyć w uczciwość wszystkich tych, którzy się w ten
sposób mieszają do spraw publicznych.
Przede wszystkim chodzi o ocenę systemu konstytu-
cyjnego, o interpretację nowego dogmatu — suweren-
ności ludu. Kiedy indziej zbadamy, czym jest suweren-
ność sama w sobie.
Do czasu Reformacji uważano, że rząd pochodzi
z prawa boskiego: Omnis potestas a Deo. Po Lutrze za-
częto w nim widzieć instytucję ludzką. Rousseau, który
jeden z pierwszych to zrozumiał, wysnuł z tego swoją
teorię. Rząd pochodził z wysoka; za sprawą Rousseau
uznano jego ludzkie pochodzenie, i to poprzez mecha-
nizm głosowania bardziej lub mniej powszechnego.
Rousseau nawet nie starał się zrozumieć, że skoro rząd
stał się w owym czasie sprzedaj ny i nietrwały, to właś-
nie dlatego, iż zasada władzy w zastosowaniu do naro-
du była fałszywa i niewłaściwa; że więc należało zmie-
nić nie formę czy też pochodzenie władzy — ale zane-
gować samo jej stosowanie.
Rousseau nie wiedział bynajmniej, że władza, której
domeną jest rodzina, jest zasadą mistyczną, poprzedza-
jącą i przewyższającą wolę osób, której dotyczy, zarów-
no więc wolę ojca i matki, jak dziecka; że to, co jest
istotne dla władzy w rodzinie, byłoby jednakowo istot-
ne dla władzy w społeczeństwie, jeżeliby w społeczeń-
stwie była zawarta zasada i przyczyna jakiejkolwiek
władzy; że skoro przyjęta jest hipoteza władzy społecz-
nej, to władza ta nie może w żadnym wypadku zależeć
od umowy; że sprzeczność tkwi w tym, iż ci, którzy
powinni być posłuszni władzy, zaczynają od wydawania
na nią wyroków; że odtąd rząd, jeżeli powinien ist-
nieć, to zaistnieje z konieczności rzeczy; że reprezen-
tuje, tak samo jak w rodzinie, ład naturalny czy bo-
ski, co dla nas na jedno wychodzi; że nikomu nie przy-
stoi prowadzić z nim sporów lub go osądzać; że w ten
sposób do niego, dalekiego od możności poddania się
kontroli reprezentantów, sądownictwu związków kół
ludowych — do niego samego tylko należy utrzymać
się, rozwijać, odnawiać się, uwieczniać itd., i to według
nietykalnego sposobu, którego nikt nie ma prawa na-
ruszyć i który pozostawia podwładnym tylko bardzo
skromną możność urabiania opinii, informacji i formu-
łowania utyskiwań w celu oświetlenia kultu księcia.
Nie ma dwóch rodzajów rządu, jak nie ma dwóch ro-
dzajów religii. Rząd istnieje z prawa boskiego albo nie
istnieje; podobnie Religia: pochodzi z nieba albo jest
niczym. Rząd demokratyczny i religia naturalna są to
dwie sprzeczności, o ile nie woli się w nich widzieć
dwóch mistyfikacji. Lud nie ma więcej głosu doradcze-
go w państwie niż w religii: jego rola sprowadza się
do tego, by słuchał i wierzył.
Toteż wobec tego, że zasada jest nieomylna, że przy-
wilej niekonsekwencji przynależy jedynie ludziom —
to czy rząd, według Rousseau tak samo jak według
Konstytucji 91 roku i lat po niej następujących, nie jest
zawsze wbrew systemowi wyborczemu tylko rządem
prawa boskiego, władzą mistyczną i nadprzyrodzoną,
która narzuca się wolności i sumieniu zachowując
wszelkie pozory domagania się ich zgody.
Prześledźcie ten szereg:
W rodzinie, gdzie władza jest bliska sercu ludzkie-
mu, rząd występuje jako generacja.
W obyczajach dzikich i barbarzyńskich przyjmuje formę
patriarchatu, co należy do kategorii poprzedniej,
albo też występuje jako siła.
W obyczajach kapłańskich opiera się na wierze.
W obyczajach arystokratycznych jego podstawą jest
pierworództwo lub kasta.
W systemie Rousseau, który stał się naszym syste-
mem, występuje jako los albo też jako ilość.
Generacja, siła, wiara, pierworództwo, los, ilość —
wszystko to jest jednakowo niezrozumiałe i niezbęd-
ne, wszystko to nie poddaje się zgoła rozumowaniu, do-
magając się jedynie podporządkowania; takie są, nie
powiem zasady — bo władza tak samo jak wolność
uznaje jedynie samą siebie za zasadę — ale, powiem,
rozmaite sposoby, za pomocą których inwestytura wła-
dzy dokonywa się w społeczeństwach ludzkich. Instynkt
ludowy szukał od wieków wyrazu dla zasady pierwot-
nej, naczelnej, dawniejszej, nie podlegającej dyskusji,
i wyraz ten stał się tak samo pierwotny, naczelny,
dawniejszy, nie podlegający dyskusji. Co się tyczy wy-
tworów władzy, siły, wiary, dziedzictwa czy ilości, to
są to formy zmienne, ale zawsze przyobleczone w ten
średniowieczny autorytet boży; to są boskie wyroki.
Czyżby więc ilość przedstawiała dla waszego rozumu
coś bardziej racjonalnego, bardziej autentycznego, bar-
dziej moralnego aniżeli wiara lub siła? Czyżby głoso-
wanie wydawało wam się bardziej pewne aniżeli trady-
cja lub dziedziczność? Rousseau powstaje przeciwko
prawu siły, jak gdyby raczej siła, a nie ilość była uzur-
pacją. Ale czymże jest ilość? Czego jest ona dowodem?
Jaką przedstawia wartość? Jaki jest stosunek między
bardziej lub mniej jednomyślną i szczerą opinią głosu-
jących a tym, co dominuje nad wszelką opinią, wszel-
kimi głosami — prawdą, prawem?
Cóż! Chodzi o wszystko, co mi jest najdroższe, o mo-
ją wolność, o moją pracę, o wyżywienie mojej żony
i moich dzieci; a kiedy liczę na to, że wspólnie z wa-
mi opracujemy paragrafy, wy odsyłacie to wszystko do
kongresu ukształtowanego przez kaprys losu! Kiedy
zgłaszam się, aby zawrzeć umowę, powiadacie mi, że
trzeba obrać sędziów, którzy nie znając mnie, nie wy-
słuchując mnie, wydadzą akt uniewinniający lub ska-
zujący! Jaki jest, proszę was, stosunek między tym
kongresem a mną? Jaką rękojmię może mi on zaofiaro-
wać? Dlaczego na rzecz jego władzy mam ponieść tak
olbrzymią, niepowetowaną ofiarę, mam zaakceptować
sposób, w jaki spodoba mu się rozstrzygnąć sprawied-
liwą miarę moich praw, jak gdyby on był wyrazicielem
mojej woli? A kiedy ten kongres po obradach, w któ-
rych ja zgoła nie uczestniczę, narzuca mi swoją decy-
zję jako prawo i podaje mi to prawo na ostrzu bagne-
tu — to zapytuję: Gdyby było prawdą, że jestem po
stronie władcy, co stałoby się z moją godnością? Gdy-
bym miał uważać siebie za zawierającego umowę, to
gdzież jest ta umowa?
Posłowie — tak twierdzą — będą to ludzie najzdol-
niejsi, najuczciwsi, najniezależniejsi z tych, jacy są w
kraju; będą wybrani jako tacy przez elitę obywateli jak
najbardziej zainteresowanych ładem, wolnością, dobro-
bytem robotników oraz postępem. Rozumnie powzięta
inicjatywa, która odpowiada za wartość kandydatów!
Dlaczego jednak szanowni bourgeois, składający się
na klasę średnią, mieliby lepiej znać moje istotne spra-
wy aniżeli ja sam? Chodzi o moją pracę, zauważcie to,
chodzi o wymianę mojej pracy, o rzecz, która, poza mi-
łością, najmniej toleruje władzę; jak to powiada poeta:
Non bene conveniunt nec in una sede morantur
Majestas et amor!...
A wy wydajecie moją pracę, moją miłość per procura,
bez mojego na to zezwolenia! Któż mnie upewni, że
wasi prokuratorzy nie nadużyją swoich przywilejów
i z władzy nie uczynią narzędzia wyzysku? Któż mi za-
ręczy, że nieznaczna ich liczba, mając związane ręce,
nogi i sumienia, nie ulegnie zepsuciu? A gdyby nie
chcieli ulec zepsuciu, gdyby osiągnęli to, że władza zro-
zumie głos rozsądku, to któż mnie upewni, że władza
zechce się poddać?
Od roku 1815 do 1830 praworządny kraj był w ciąg-
łej wojnie z władzą: walka skończyła się rewolucją.
Od roku 1830 do 1848 klasa wyborcza, należycie wzmoc-
niona po nieszczęsnym doświadczeniu Restauracji,
uległa kuszeniom władzy; większość była już zdemo-
ralizowana, gdy wybuchnął dzień 24 lutego 96: sprzenie-
wierzenie się obowiązkom skończyło się znowu rewo-
lucją. Próba została dokonana: nie powrócą już do niej.
Otóż to, zwolennicy rządów reprezentacyjnych, odda-
libyście nam prawdziwą przysługę, gdybyście mogli
nas uchronić przed małżeństwami przymusowymi,
przed przekupstwem ministerialnym oraz przed po-
wstańczymi ruchami ludu: A spiritu fornicationis, ab
incursu et daemonio meridiano.
\
IV. POWSZECHNE GŁOSOWANIE

Rozwiązanie znaleziono — wołają nieustraszeni. Nie-


chaj wszyscy obywatele wezmą udział w głosowaniu:
nie będzie takiej mocy, która by się im oparła, ani po-
kusy, która by ich zdeprawowała. Oto co myśleli naza-
jutrz po Lutym twórcy republiki.
Niektórzy dodają: Niechaj pełnomocnictwo ma siłę
nakazu, niechaj przedstawiciel będzie odwoływalny —
a nienaruszalność prawa będzie zabezpieczona, wier-
ność prawodawcy zapewniona.
Wkraczamy w chaos.
Zgoła nie wierzę, a mam po temu ważne powody, tej
wieszczej intuicji tłumu, która by mu pozwoliła roz-
poznać na pierwszy rzut oka zasługi i czcigodność kan-
dydatów. Są liczne przykłady osobistości wybranych
jednogłośnie, które już na podium, gdzie się ukazywa-
ły oczom upojonego ludu, knuły zdradę. Z trudem uda
się ludowi znaleźć wśród związków swoich kół na dzie-
sięciu łajdaków jednego uczciwego człowieka...
Lecz co mnie obchodzą — powtarzam — wszystkie te
wybory? Czy mi potrzeba mandatariuszy albo repre-
zentantów? A jeżeli trzeba, abym dokładnie określił
swą wolę, to czy nie mogę jej wyrazić sam, bez niczy-
jej pomocy? Czy to mnie będzie więcej kosztowało i czy
sam nie jestem pewniejszy siebie aniżeli swego adwo-
kata?
Powiadają mi, że trzeba z tym skończyć, że jest rze-
czą niemożliwą, abym sam zajmował się tylu rozmaity-
mi sprawami; że wreszcie rada arbitrów, której człon-
kowie będą wybrani wszystkimi głosami ludu, rokuje
o wiele większe przybliżenie do prawdy i prawa ani-
żeli sprawiedliwość nieodpowiedzialnego monarchy,
reprezentowanego przez bezczelnych ministrów i przez
urzędników sądowych, którzy wskutek swej nieusuwal-
ności są w tym samym stopniu co książę poza moim za-
sięgiem.
Przede wszystkim nie widzę bynajmniej- koniecznoś-
ci skończenia z tym za taką cenę: zwłaszcza nie widzę,
żeby się na takie skończenie zanosiło. Ani wybory, ani
głosowanie, choćby nawet jednomyślne, nie dają żad-
nych rozstrzygnięć w tej mierze. Z czym skończyliśmy
w ciągu lat sześćdziesięciu, kiedy to wprowadziliśmy
w życie na wszystkich szczeblach jedno i drugie?
Czyśmy przynajmniej coś ustalili? Jaka wiedza spłynę-
ła na lud Z tych zgromadzeń? Jakie on zyskał rękoj-
mie? Gdyby kazało mu się ponawiać jego pełnomoc-
nictwo dziesięć razy na rok, zmieniać co miesiąc urzęd-
ników miejskich oraz sędziów — czyż to dorzuciłoby
choć jeden centym do jego dochodu? Czy byłby przez
to pewniejszy, układając się do snu każdego wieczora,
że nazajutrz będzie miał za co się posilić, że będzie miał
za co nakarmić dzieci swoje? Czy mógłby chociaż być
pewny, że nie przyjdą go zaaresztować, wtrącić do wię-
zienia?...
Rozumiem; że gdy chodzi o zagadnienia nie poddają-
ce się prawidłowemu rozwiązaniu, dotyczące spraw
błahych, przypadków nieważnych, ulega się decyzjom
arbitralnym. Tego rodzaju układy mają to do siebie
pod względem moralnym pocieszające, że dają świa-
dectwo istnienia W duszach czegoś wyższego nawet od
sprawiedliwości — istnienia uczucia braterskiego. Ale
gdy chodzi o zasady, o samą istotę praw, o nadawanie
kierunku społeczeństwu; gdy chodzi o organizację sił
wytwórczych, o moją pracę, moje wyżywienie, o moje
życie; gdy Chodzi o samą hipotezę rządu, która jest
przedmiotem naszych rozważań — to odrzucam wszel-
ką przypuszczalną władzę, wszelkie rozstrzyganie po-
średnie; nie uznaję zgoła konklawe: pragnę prowadzić
układy w swoich sprawach bezpośrednio, indywidual-
nie; powszechne głosowanie jest w moich oczach istną
loterią.:
25 lutego 1848 roku garstka demokratów po odrzuceniu
królestwa proklamuje w Paryżu republikę. W tej
sprawie nie zasięgali rady u nikogo, tylko u siebie sa-
mych, nie czekali, aż lud zebrany na zgromadzeniach
pierwotnych wypowie się na ten temat. Przyłączenie
się obywateli było przez nich śmiało przesądzone. Co
do mnie, to w duszy swojej i w sumieniu swoim wierzę,
że dobrze postąpili; wierzę, że mieli pełne prawo dzia-
łać w ten sposób, chociaż pozostawali w stosunku do
reszty ludu jak 1 do 1000. I dlatego, że byłem przeko-
nany o słuszności ich czynu, nie wahałem się do nich
przyłączyć. Republika — moim zdaniem — nie jest
bowiem niczym innym jak tylko rozwiązaniem umowy
między ludem a rządem. Adversus postem aetema
auctoritas esto! — głosi prawo Dwunastu Tablic. Re-
windykacja wobec władzy nie podlega przedawnieniu,
uzurpacja jest nonsensem.
Jednak z punktu widzenia suwerenności liczby, na-;
kazującego mandatu oraz powszechnego głosowania,
które nami rządzą w większym lub mniejszym stopniu,
tamci obywatele dokonali czynu uzurpatorskiego, praw-
dziwego zamachu przeciwko wierze publicznej oraz pra-
wu człowieka. Jakim prawem oni, którzy nie mieli
mandatu, których lud bynajmniej nie był wybrał, któ-
rzy w masie obywateli stanowili tylko niedostrzegalną
mniejszość, jakim prawem — powiadam — rzucili się
na Tuilerie jak banda rozbójników, obalili monarchię
i proklamowali republikę?
Republika, mówiliśmy przy wyborach 1850 roku, stoi
ponad powszechnym glosowanieml Ta wypowiedź była
odtąd bez sprzeciwu powtarzana z trybuny przez czło-
wieka, który nie jest podejrzany o poglądy anarchi-
styczne — przez generała Cavaignaca. Jeżeli to zdanie jest
prawdziwe, to moralność rewolucji lutowej jest
pomszczona; ale co można powiedzieć o tych, którzy
proklamując republikę widzieli w niej tylko korzysta-
nie z powszechnego głosowania, tylko nową formę rzą-
du? Skoro zasada rządzenia została przyjęta, ludowi po-
zostawało wypowiedzieć się co do formy rządu. Czy
jest ktoś, kto śmiałby twierdzić, że skoro ten warunek
został spełniony, lud francuski głosował na korzyść re-
publiki?...
10 grudnia 1848 roku lud, u którego zasięgano rady
co do wyboru pierwszej władzy, mianuje większością
głosów Ludwika Bonaparte: pięć i pół miliona na sie-
dem i pół miliona głosujących. Wybierając tego kan-
dydata lud z kolei uległ tylko swej własnej skłonności;
nie liczył się z przepowiedniami ani z opiniami re-
publikanów. Jeżeli o mnie chodzi, to ganiłem ten wy-
bór z tej samej racji, która 24 lutego kazała mi przy-
łączyć się do proklamowania republiki. I dlatego, że
wybór ten ganiłem, zwalczałem odtąd, o ile to było
w mojej mocy, rząd pochodzący z wyboru ludu.
Jednakże z punktu widzenia powszechnego głosowa-
nia, mandatu nakazującego i suwerenności liczby by-
łem zmuszony wierzyć, że Ludwik Bonaparte był istot-
nie wyrazicielem idei, potrzeb i dążeń narodu. Jego po-
litykę musiałem przyjąć za politykę ludu. Jeżeli ta po-
lityka była sprzeczna z Konstytucją już przez to samo,
że Konstytucja nie pochodziła bezpośrednio z powszech-
nego głosowania, że dzieło prawodawców nie' uzyskało
uświęcenia, gdy tymczasem prezydent był bezpośred-
nim ucieleśnieniem większości głosów — to polityka ta
powinna być uznana za dozwoloną, inspirowaną i po-
pieraną przez władcę. Ci, którzy 13 czerwca 1849 roku
ruszyli na Konserwatorium97 — byli buntownikami.
Któż przyznał im prawo przypuszczać, że lud po upływie
sześciu miesięcy wyprze się swego prezydenta?
Ludwik Bonaparte przedstawił się pod auspicjami swe-
go stryja: wiedziano, co to ma znaczyć.
Cóż wy na to? Lud — mówię o ludzie takim, jaki
objawia się na forum, przy urnach wyborczych; lud,
którego nie śmiano by w lutym radzić się w kwestii
republiki; lud, który w swej olbrzymiej większości wy-
powiedział się 16 kwietnia98 oraz po dniach czerwco-
wych przeciwko socjalizmowi; lud, który wybrał Lud-
wika Bonaparte w uwielbieniu dla Cesarza; lud, który
mianował Konstytuantę, niestety! — a później Izbę Pra-
wodawczą, hola! Lud, który nie powstał 13 czerwca;
lud, który nie wzniósł okrzyku 31 maja "; lud, który
podpisuje petycje za rewizją i przeciwko rewizji; ów
lud, który, jeżeli będzie chodziło o uznanie najcnotliw-
szych i najzdolniejszych, o danie im mandatów do or-
ganizowania pracy, kredytu, własności, samej nawet
władzy — znajdzie się w sytuacji tego, kogo uświada-
miają z góry; o, jego przedstawiciele, inspirowani przez
jego mądrość, będą nieomylni!
Ani p. Rittinghausen, który odkrył w Niemczech za-
sadą prawodawstwa bezpośredniego, ani p. Considerant,
który prosi o przebaczenie Boga i ludzi, że był tak dłu-
go oporny w stosunku do tej wzniosłej idei; ani p. Le-
dru-Rollin, który odsyła jednego i drugiego do Konsty-
tucji 93 roku i do Jean-Jacques'a; ani p. Louis Blanc,
który zajmując pozycję między Robespierre'em a pa-
nem Guizot wzywa wszystkich trzech do czystego ja-
kobinizmu; ani p. de Girardin, który nie mając więcej
.zaufania do prawodawstwa bezpośredniego niż do po-
wszechnego głosowania i do monarchii reprezentacyjnej
uważa uproszczenie rządu za czyn szybszy, pożytecz-
niejszy i wcześniejszy; żaden z tych ludzi najbardziej
postępowych w owej epoce nie wie, co należy zrobić,
żeby zagwarantować pracę, sprawiedliwą miarę wła-
sności, uczciwość handlu, moralność konkurencji, obfi-
tość kredytu, równość podatków itd. itd. — a jeżeli któ-
ry z nich nawet wie, to nie śmie tego powiedzieć.
A dziesięć milionów obywateli, którzy nie studiowali,
nie analizowali, jak ci zawodowi myśliciele, tych
wszystkich spraw, nie referowali ich przyczyn, nie roz-
wijali ich konsekwencji, nie porównywali zasad orga-
nizacji społecznej w ich powinowactwach; dziesięć mi-
lionów ograniczonych obywateli, którzy przysięgali na
wszelkie świętości, którzy przyklaskiwali wszelkim pro-
gramom, którzy padali ofiarą wszelkich intryg, te dzie-
gieć milionów wydając swoje kartki i mianując ad hoc
swych mandatariuszy ma rozstrzygać nieomylnie za-
gadnienie rewolucji! O, Panowie, wy sami w to nie wie-
rzycie, wy się tego nie spodziewacie. W co wierzycie,
czego możecie być prawie pewni, jeżeli wszystko pój-
dzie swoim trybem, to tego, że będziecie wszyscy przez
część ludu kreowani na rzekome znakomitości: p. Le-
dru-Rollin na prezydenta republiki; p. Louis Blanc na
ministra postępu; p. de Girardin na ministra finansów;
p. Considerant na ministra rolnictwa i robót publicz-
nych; p. Rittinghausen na ministra sprawiedliwości
i oświecenia publicznego; a problem rewolucji roz-
strzygnie się sam. Ale gdzież tam, bądźmy dobrej my-
śli, powszechne głosowanie, mandat nakazujący, odpo-
wiedzialność przedstawicieli, system znakomitościowy
wreszcie — wszystko to jest dziecinada: co do mnie,
nie powierzyłbym im zgoła ani mojej pracy, ani mojego
odpoczynku, ani mego majątku; i nie narażałbym ani
jednego włosa z mej głowy, żeby ich bronić.

V. PRAWODAWSTWO BEZPOŚREDNIE

Prawodawstwo bezpośrednie! Chcąc nie chcąc trzeba


dojść do tego. Robespierre, cytowany przez Louis Blan-
ca, daremnie wołał na temat autorytetu Jean-Jacques'a:
„Czyż nie widzicie, że ten projekt (wezwanie do ludu)
zmierza do zburzenia samego Konwentu; że skoro po-
czątkowe zgromadzenia będą zwołane, wówczas intry-
gi i feliantyzm skłonią je do obdarowania nas wszel-
kimi wnioskami, jakie będą mogły służyć ich zdradziec-
kim zamiarom; że one zakwestionują samą nawet pro-
klamację republiki?... W naszym systemie widzę tylko
projekt zniszczenia dzieła ludu i połączenia na nowo
wrogów, których on zwalczył. Jeżeli żywicie szacunek
tak pełen skrupulatności dla jego suwerennej woli, to
umiejcie też ją uszanować; spełnijcie misję, którą on
wam powierzył. To są kpiny z majestatu władcy, gdy
odsyła mu się sprawę, którą on polecił wam szybko za-
łatwić. Jeżeliby lud miał czas zbierać się w celu sądze-
nia spraw i rozstrzygania zagadnień państwa, nie był-
by zgoła wam powierzał troszczenia się o jego interesy.
Jedynym sposobem wykazania ludowi waszej wierności
jest ustanawianie sprawiedliwych praw, nie zaś prowo-
kowanie wojny domowej".
Robespierre bynajmniej mnie nie przekonywa. Zbyt
dobrze widzę jego despotyzm. Jeżeliby zgromadzenia
początkowe — powiada on — były zwoływane w celu
obradowania nad zagadnieniami państwa, Konwent był-
by zburzony. To rzecz jasna. Jeżeliby lud stał się pra-
wodawcą, do czego byliby potrzebni przedstawiciele?
Jeżeliby lud rządził sam sobą, do czego byliby potrzeb-
ni ministrowie? Jeżeliby pozostawić ludowi tylko pra-
wo kontroli, czym by się stała nasza władza?... Robes-
pierre był jednym spośród tych, którzy wpajając ludo-
wi szacunek dla Konwentu odzwyczaili go od stanowi-
ska publicznego i przygotowali reakcję termidora. Aby
zostać przywódcą tej reakcji, brak mu było tylko tego,
żeby gilotynował swych współzawodników, zamiast
pozwolić w głupi sposób, aby tamci jego zgilotynowali.
Wówczas stanowisko jego w oczekiwaniu niezwyciężo-
nego cesarza zaznaczyło się w Triumwiracie czy w Dy-
rektoriacie. W losach republiki nic by się nie zmieniło;
byłoby tylko jeszcze jedno wyparcie się własnych prze-
konań.
Wreszcie — mówią — lud nie ma czasu!... Możliwe,
ale to nie powód, żebym ja się miał powoływać na Ro-
bespierre^. Ja chcę sam się układać — powiadam
wam — i skoro istnieje prawodawstwo, sam chcę być
własnym swoim prawodawcą. Zacznijmy więc od usu-
nięcia tej zazdrosnej suwerenności adwokata z Arras 10°;
następnie, gdy jego teoria zostanie zdecydowanie po-
grzebana, zwróćmy się do teorii p. Rittinghausena.
Do czego on dąży?
Czy do tego, żebyśmy układali się jedni z drugimi,
każdy w miarę swoich potrzeb, ale zawsze bezpośred-
nio? Bynajmniej: p. Rittinghausen nie jest do tego stop-
nia wrogiem władzy. On pragnie tylko, aby zamiast po-
sługiwać się powszechnym głosowaniem przy wyborze
prawodawców, posługiwać się nim przy opracowywa-
niu prawa jednolitego i bezosobowego. Jest to więc
jeszcze walka, jeszcze mistyfikacja.
Nie będę bynajmniej powtarzał, co na temat po-
wszechnego głosowania w stosunku do prawodawstwa
przytaczano od niepamiętnych czasów jako zarzuty
przeciwko zgromadzeniom obradującym; na przykład
zarzut, że jeden głos stanowi o większości, że dzięki
jednemu głosowi prawodawca ustanawia prawo. Gdy
ten głos przeważa na prawo, prawodawca mówi: tak;
gdy na lewo — mówi: nie. Ta niedorzeczność parlamen-
tarna, która jest silną sprężyną szelmostwa polityczne-
go przeniesionego na grunt powszechnego głosowania,
sprowadziłaby niewątpliwie okropne zatargi oraz po-
tworne skandale. Lud-prawodawca stałby się wkrót-
ce wstrętny dla samego siebie i byłby zdyskredytowa-
ny. — Pozostawiam te zarzuty pomniejszym krytykom
i zatrzymuję się jedynie przy zasadniczym błędzie,
a więc nieuniknionym rozczarowaniu płynącym z tego
rzekomo bezpośredniego prawodawstwa.
To, czego szuka p. Rittinghausen, chociaż o tym nie
mówi, to myśl ogólna, zbiorowa, syntetyczna, niepo-
dzielna, słowem: myśl ludu uważanego już nie za tłum
ani za istotę rozumną, lecz za egzystencję wyższą i ży-
wą. Teoria Rousseau jego samego do tego doprowadzi-
ła. Czego on chciał, czego chcieli jego zwolennicy przez
swoje powszechne głosowanie i przez swe prawo więk-
szości? Przybliżyć, jak tylko można najbardziej, rację
ogólną i oddziaływającą, uważając opinię większości za
adekwatną w stosunku do tej racji. P. Rittinghausen
przypuszcza więc, że przegłosowanie prawa przez cały
lud zapewni większe przybliżenie aniżeli przegłosowa-
nie przez większość przedstawicieli: w tej właśnie hi-
potezie mieści się cała oryginalność, cała moralność
jego teorii.
Ale taka supozycja zawiera w sobie nieuchronnie
przypuszczenie, że w zbiorowości ludu istnieje myśl sui
generis, zdolna do jednoczesnego reprezentowania in-
teresu zbiorowego oraz interesu indywidualnego, i że
można ją odciążyć w mniejszym lub większym stopniu
poprzez jakąkolwiek metodę wyborów czy głosowania;
a więc lud nie jest tylko istotą rozumną, osobowością
moralną — jak mówił Rousseau — ale również osobo-
wością konkretną, która posiada swą realność, swoją
indywidualność, swoją istotę, swoje życie, swój własny
rozum. Gdyby było inaczej, gdyby nie było prawdą, że
składanie głosów czy głosowanie powszechne jest tutaj
uważane przez swych zwolenników za największe przy-
bliżenie do prawdy, zapytałbym, na czym się zasadza
obowiązek mniejszości, obowiązek podporządkowania
się woli większości? A więc idea realności i osobowości
istoty zbiorowej, idea, którą Rousseau neguje od sa-
mego początku w sposób jak najbardziej dobitny, leży
u podstaw tej teorii; z większą słusznością powinna
się odnaleźć w tych teoriach, które mają na celu wpro-
wadzenie interwencji ludu do prawa w sposób bar-
dziej całkowity i bardziej bezpośredni.
Na razie nie obstaję przy realności i osobowości isto-
ty zbiorowej, przy idei, która do dzisiejszego dnia nie
ukazała się w pełni żadnemu filozofowi i której wykład
wymagałby dla niej samej pokaźnego tomu. Ograni-
czam się do przypomnienia, że ta idea, która tylko wy-
raża w sposób konkretny pozytywną suwerenność ro-
dzaju ludzkiego identyczną z suwerennością indywi-
dualną, jest tą zasadą, która jakkolwiek nie uznana,
ukryta jest we wszystkich systemach narady ludowej,
i wracając do p. Rittinghausena powiadam mu:
Jak Pan może sądzić, że myśl jednocześnie szczegó-
łową i ogólną, zbiorową i indywidualną, słowem synte-
tyczną, można uzyskać w drodze głosowania, tj. wła-
śnie za pomocą oficjalnej formuły różnorodności? Sto
tysięcy głosów śpiewających u n i s o n o dostarczy
Panu mglistego zaledwie wyrazu istoty ludowej. Nato-
miast sto tysięcy głosów indywidualnie powołanych do
radzenia, przy tym poszczególnie odpowiadających
zgodnie ze swym własnym poglądem, sto tysięcy gło-
sów śpiewających oddzielnie na rozmaite tony da
w efekcie okropną kocią muzykę; i im więcej będzie
Pan w tych warunkach mnożył owe głosy, tym większy
powstanie zamęt. Wtedy wszystko, co Pan może zdzia-
łać, aby zbliżyć się do rozumu zbiorowego, który jest
samym rdzeniem istoty ludowej, sprowadzi się do ze-
brania umotywowanej opinii poszczególnych obywateli,
do przeprowadzenia obliczeń wszystkich opinii, do po-
równania motywów, do dokonania ich redukcji, następ-
nie do wyprowadzenia stąd za pomocą mniej łub więcej
ścisłej indukcji — syntezy, tj. myśli ogólnej, wyższej,
która jedyna może być przypisana ludowi. Ale ile cza-
su wymagają czynności tego xodzaju? Kto się podejmie
ich wykonania? Kto będzie odpowiedzialny za dokład-
ność roboty, za pewność wyników? Jaki logik podejmie
się wyciągnąć z tej urny wyborczej, zawierającej je-
dynie popioły, zarodek żywy i ożywczy — ideę ludową?
Tego rodzaju problemat jest widocznie nie do roz-
wikłania, jest riierozwiązalny. Toteż p. Rittinghausen
po wysunięciu najpiękniejszych maksym na temat nie
dającego się urzeczywistnić prawa ludu do stanowie-
nia swoich własnych praw skończył na tym, jak zresztą
wszyscy działacze polityczni, że trudność tę ominął. To
już nie lud będzie wysuwał zagadnienia — będzie
to czynił rząd. Na zagadnienia wysunięte wyłącz-
nie przez władzę ludowi pozostaje tylko odpowiadać
tak lub nie, jak dziecku w katechizmie. Nie pozostawia
mu się nawet możności wprowadzania poprawek.
W tym systemie nie zharmonizowanego prawodaw-
stwa wszystko musiało się tak ułożyć, jeżeli chciało
się cośkolwiek wydobyć z mnogości. P. Rittinghausen
uznał to chętnie. On przyznaje, że gdyby lud wzywany
przez swoje związki miał możność wprowadzania po-
prawek do zagadnień albo, co ważniejsze, miał możność
ich wysuwania, to prawodawstwo bezpośrednie byłoby
tylko utopią. Ażeby prawodawstwo to było wykonalne,
trzeba, by władca stale regulował wszystko na zasadzie
alternatywy, która musiałaby zawierać w jednym swym
członie całą prawdę i wyłącznie prawdę; w drugim
zaś — całkowity błąd i wyłącznie błąd. Jeżeliby jeden
z członów tej alternatywy zawierał mniej więcej praw-
dę lub też mniej więcej błąd, wówczas władca, zwie-
dziony zagadnieniem wysuniętym przez ministrów, od-
powiedziałby niezawodnie jakimś głupstwem.
Jest przeto rzeczą niemożliwą uniknąć dylematu
w zagadnieniach ogólnych, obejmujących interesy ca-
łego ludu; to znaczy, iż niezależnie od tego, w jaki spo-
sób zagadnienie zostanie ludowi przedstawione, jest
rzeczą niemal nieuniknioną, że lud się omyli.
Uwidocznijmy to na przykładach.
Przypuśćmy, że postawione zagadnienie będzie
brzmiało: Czy rząd ma być bezpośredni czy pośredni?
Po powodzeniu, jakie osiągnęły wśród demokracji
idee panów Rittinghausena i Consideranta, można mnie-
mać z całą niemal pewnością, że odpowiedź w olbrzy-
miej większości będzie brzmiała: bezpośredni.
Otóż czy rząd będzie bezpośredni czy pośredni —
w gruncie rzeczy pozostanie zawsze taki sam: jeden nie
jest więcej wart niż drugi. Jeżeli lud, którego się ra-
dzą, powie nie, to będzie to rezygnacja; jeżeli powie
tak — zniszczy siebie. I co powiecie o takim wyniku?
Inne zagadnienie.
Czy. w rządzie mają być dwie władze czy też tylko
jedna? Wyraźniej: Czy zamianuje się prezydenta?
Przy obecnym stanie umysłów nie ulega żadnej wąt-
pliwości, że odpowiedź, inspirowana przez republika-
nizm uważający się za bardzo postępowy, nie byłaby
negatywna. Otóż jak wiadomo każdemu, kto się zaj-
mował organizacją rządową, i co zresztą zostanie prze-
ze mnie zaraz dowiedzione — lud, łącząc wszystkie wła-
dze w jednym i tym samym Zgromadzeniu, trafi z desz-
czu pod rynnę. A przecież zagadnienie wydawało się ta-
kie proste.
Czy podatki mają być proporcjonalne czy progresyw-
ne?
W innych czasach proporcjonalność wydawała się
rzeczą naturalną; obecnie osąd zmienił kierunek: moż-
na postawić sto przeciwko jednemu, że lud wybierze
progresję. I cóż. Tak w jednym, jak i w drugim przy-
padku władca popełni bezprawie. Jeżeli podatki będą
proporcjonalne, to ofiarą padnie praca, jeżeli będą pro-
gresywne — ofiarą będzie talent. W obu przypadkach
interes publiczny będzie poszkodowany, a interes pry-
watny nie zaspokojony; wykazują to niezbicie nauki
ekonomiczne, wyższe ponad wszelkie głosowania.
A przecież to zagadnienie wydaje się jednym z najbar-
dziej elementarnych.
Przykłady mógłbym mnożyć w nieskończoność: wolę
jednak przytoczyć te, jakie podaje p. Rittinghausen,
który, oczywiście, uważa je za dostatecznie jasne i prze-
konywające.
Czy należy przeprowadzić linię kolejową z Lyonu do
Avignonu?
Lud na pewno nie powie nie, jako że jego najwięk-
szym pragnieniem jest podnieść Francję do poziomu
Belgii i Anglii, zmniejszając odległości i popierając
z całych sił cyrkulację ludzi i towarów. Lud odpowie
więc tak, jak to przewidział p. Rittinghausen. Otóż owo
tak może zawierać w sobie poważną omyłkę; w każdym
razie jest targnięciem się na prawo lokalne.
Chalon i Avignon są połączone linią wodną, którą
dokonuje się przewozów o 70% taniej niż według tary-
fy kolejowej. Linia ta może jeszcze obniżyć swe ce-
ny — coś niecoś mi o tym wiadomo — do 90%, Zamiast
budować drogę żelazną, która będzie kosztowała 200
milionów i która zrujnuje handel czterech departamen-
tów, dlaczegóż by nie wykorzystać linii wodnej, co nie
pociągnęłoby za sobą żadnych kosztów?... Ale w Pała-
cu Prawodawczym nie rozumują w ten sposób, nie bie-
rze się tam pod uwagę czynnika handlowego, a ponie-
waż lud francuski, z wyjątkiem mieszkańców znad Ro-
danu i Saony, wie nie więcej niż jego ministrowie o tym,
co się dzieje na tych dwóch rzekach, przeto będzie mó-
wił — co łatwo przewidzieć — nie tak jak myśli, ale
według życzenia swych urzędników. Osiemdziesiąt dwa
departamenty skażą na ruinę cztery inne, tego żąda pra-
wodawstwo bezpośrednie.
Kto ma budować kolej, państwo czy też jakieś towa-
rzystwo ubezpieczeń?
W roku 1849 towarzystwa miały poparcie. Lud od-
dawał im swoje oszczędności; p. Arago 101, uczciwy re-
publikanin, oddał im swój głos. Wówczas nie wiedziano,
czym są te towarzystwa. Obecnie państwo pociąga lud
za sobą, i lud, zawsze równie dobrze poinformowany,
niewątpliwie odda pierwszeństwo państwu. Otóż nieza-
leżnie od tego, po czyjej stronie stanie lud, suwerenny
prawodawca będzie także tutaj tylko kukłą w rękach
ludzi ambitnych, ludzi specjalnego pokroju. Gdy pój-
dzie ręka w rękę z towarzystwami, wtedy narażony bę-
dzie na niski poziom cen, na handel zostanie nałożony
okup; gdy pójdzie z państwem — praca utraci swą wol-
ność. Jest to system Muhammad Alego 102 zastosowany
do transportu. Jakaż to dla kraju różnica, czy koleje
wzbogacają dzierżawców podatkowych, czy dostarczają
synekur przyjaciołom p. Rittinghausena?... Trzeba by
kolejom nadać nową cechę, trzeba by je udoskonalić
i objąć ustawą o kopalniach z 1810 roku oraz odstąpić
ich eksploatację, na określonych warunkach, odpowie-
dzialnym towarzystwom nie kapitalistów, lecz robot-
ników. Ale prawodawstwo bezpośrednie nie dojdzie
nigdy co wyzwolenia człowieka: jego formuła jest ogól-
na, ono wszystkich ujarzmia.
W jaki sposób państwo ma budować kolej? — Czy
potrzebne kwoty ma uzyskać przez ściąganie podatków,
czy też zaciągając pożyczkę u bankierów na 8 do W/o,
czy wreszcie wydając dekret o emisji pieniężnych bo-
nów obiegowych zabezpieczonych na samej tej kolei?
Odpowiedź: Wypuszczając pieniężne bony obiegowe.
Przepraszam p. Rittinghausena: rozwiązanie, jakie on
tu podaje w imieniu ludu, chociaż znajdzie mocny kre-
dyt w demokracji, nie będzie przez to nic więcej
warte. Może się bardzo łatwo zdarzyć, i jest nawet
bardzo prawdopodobne, że emitowane bony stracą na
dyskoncie 5, 10, 15%> albo i więcej: wówczas tryb wy-
konania będzie trzy- lub czterokrotnie bardziej uciąż-
liwy dla ludu aniżeli podatek czy pożyczka. Cóż to
ludowi szkodzi — powtarzam — płacić bankierom
lichwiarskie procenty albo czynnikom władzy, zajmu-
jącym najwyższe stanowiska, dopłacać różnicę?
Czy państwo ma dokonywać transportu bezpłatnie,
czy też czerpać dochód z kolei żelaznej?
Jeżeli lud domaga się transportu bezpłatnego, to sam
stwarza sobie złudzenia, gdyż wszelkie usługi powinny
być płatne; jeżeli lud decyduje, że państwo ma czerpać
stąd dochody, to działa przeciwko swojemu własnemu
interesowi, ponieważ usługi publiczne nie powinny da-
wać zysków. A więc problem jest źle postawiony. Nale-
żało zapytać: Czy cena transportu ma być, czy też nie
ma być równa cenie kosztu? Ale wobec tego, że cena
kosztu zmienia się nieustannie i że potrzeba wiedzy oraz
specjalnego prawodawstwa, aby stosować ją w sposób
jednolity, to z tego ostatecznie wynika, że i w tym
punkcie, jak we wszystkich innych, odpowiedź ludu bę-
dzie nie prawem, lecz niespodzianką.
Czy nie jest więc jasne, że to prawodawstwo bezpo-
średnie jest tylko odwieczną sztuczką kuglarską? Na
sto zagadnień postawionych ludowi przez rząd dziewięć-
dziesiąt dziewięć będzie rozstrzygniętych tak jak po-
dane wyżej przypadki, a będzie tak dlatego — p. Rit-
tinghausen, który jest logikiem, nie może o tym
nie wiedzieć — że zagadnienia stawiane ludowi będą
zazwyczaj zagadnieniami specjalnymi, powszechne zaś
głosowanie może dawać tylko odpowiedzi ogólne. Pra-
wodawca działający mechanicznie, zmuszony naginać
się do dylematu, nie będzie mógł zmieniać swej for-
muły stosownie do miejsca, chwili, okoliczności; odpo-
wiedź obliczona na wyobraźnię ludową będzie z góry
wiadoma i niezależnie od tego, jak będzie brzmiała,
zawsze będzie niewłaściwa.

VI. RZĄD BEZPOŚREDNI


CZY KONSTYTUCJA ROKU 93.

OGRANICZENIE DO ABSURDU IDEI RZĄDOWEJ

Pozycja, jaką zajął w tym sporze p. Ledru-Rollin,


jest godna uwagi. Jeżeli dobrze zrozumiałem jego myśl,
to pragnął on wszystkiego naraz: przede wszystkim
pragnął przywrócić Konstytucji 93 roku pierwotną ideę
rządu bezpośredniego; następnie pragnął wykazać, że
ta konstytucja, która stanowiła kulminacyjny punkt
postępu demokratycznego, osiąga, a może nawet prze-
kracza granice możliwości; wreszcie pragnął oderwać
umysły od czczych osobliwości utopii i skierować je na
autentyczną drogę rewolucji.
W tych kwestiach p. Ledru-Rollin — chętnie to przy-
znaję — okazał się liberalniejszym od p. Louis Blanca,
nieugiętego sekciarza rządowości Robespierre'a, a tak-
że rozumniejszym w rzeczach polityki od pp. Conside-
ranta i Rittinghausena, których teoria pogrążona w nie-
możliwościach nie posiada nawet waloru prawdziwej
i nie budzącej wątpliwości logiki.
Pan Ledru-Rollin uosabiający Konstytucję 93 roku
jest niby żywy problem, który przemawia do ludu: Wy
nie możecie w niej pozostać, ale też nie wyjdziecie po-
nad nią. I trzeba przyznać, że ta ocena Konstytucji 93
roku jest prawdziwa.
Ale dochodzę do wniosku, że Konstytucja 93 roku,
ustanowiona przez najliberalniejsze umysły Konwentu,
jest pomnikiem wzniesionym przez naszych ojców jako
świadectwo przeciwko reżimowi politycznemu; powin-
na być dla nas pouczeniem, nie programem, powin-
niśmy przyjąć ją za punkt wyjścia, nie zaś za cel
osiągnięć. Pan Ledru-Rollin jest człowiekiem postępu:
nie potrafiłby wyłączyć wniosku, który biorąc Konsty-
tucję 93 roku za ostatni wyraz praktyki rządowej
wznosi się przy pomocy tego punktu oparcia do sfery
wyższej i nagle zmienia grunt rewolucyjny.
Właśnie wychodząc z tego punktu widzenia i stresz-
czając wszystkie swoje badania, dotyczące zarówno
Konstytucji 93 roku, jak i komentarza niedawno
dodanego przez p. Ledru-Rollina, w jednym jedynym zda-
niu postaram się uwydatnić na zasadzie ostatniego do-
wodu absolutną niezgodność zachodzącą między władzą
a wolnością.
Pan Ledru-Rollin wyczuwał doskonale, że przy tak
wielkim ograniczeniu narzuconym prerogatywie ludo-
wej przez prawo, jakie przypadło w udziale rządowi,
ograniczeniu stawiania zagadnień, które lud sam po-
winien rozstrzygać — prawodawstwo bezpośrednie sta-
ło się tylko dziecinną i niemoralną mistyfikacją. Wra-
cając tedy do Konstytucji 93 roku powiedział sobie
zgodnie z racją stuleci: Lud powinien stanowić tylko
w kwestiach najbardziej ogólnych; rzeczy szczegółowe
należy pozostawić ministrom oraz Zgromadzeniu.
„Różnica między ustawami a dekretami — powia-
da on — została trafnie określona: niezależnie od tego,
co by się o tym mówiło — łatwo jest zachować linię
graniczną".
Niewątpliwie, jeżeli chodzi o praktykę i jeżeli cho-
dzi o podstawowe punkty prawa państwowego, to zaw-
sze można powiedzieć: Autorzy Konstytucji 93 roku
rozumieli to w ten sposób. Ale w teorii, gdzie żąda się
ścisłych odróżnień, rzecz się ma inaczej: Konstytucja
93 roku wydaje się uświęcać uzurpację. „Albowiem —
jak to zaobserwował Louis Blanc — skoro 37 000 wa-
szych gmin przegłosuje ustawę, to na jakiej zasadzie
macie im odbierać troskę, by sami rozstrzygnęli, co to
jest ustawa? Na jakiej zasadzie narzucilibyście im de-
krety, których jako takie nie chciałyby one uznać i któ-
re mogłyby bardzo dobrze pod nowym mianem powo-
łać do życia dawną tyranię?
Demokracja pokojowa, organ p. Consideranta, jest
jeszcze bardziej wyraźna: „Dość już najdawniejszych
zasad sformułowanych we wszystkich konstytucjach,
we wszystkich fundamentalnych ustawach Europy. One
są przez te ustawy ryczałtem utrwalone, ale się je oba-
la, burzy się je w szczegółach przez to, co nazywane
dekretami. Wprowadzić wasz system byłoby tym sa-
mym, co skłonić lud do głoszenia wolności prasy, aby
ją następnie zniszczyć za pomocą dekretów parlamen-
tarnych dotyczących sprzedaży dzienników, opłaty
stemplowej, patentów drukarzy i całego tego balastu
ucisku ukutego w zgromadzeniach prawodawczych;
znaczyłoby to skłonić lud do uznania powszechnego gło-
sowania, aby następnie wyłączyć za pomocą dekretu
z grona mandatariuszy niskie pospólstwo; znaczyłoby
to skłonić lud do ogłoszenia praw człowieka, aby wkrót-
ce potem decyzją Izby wprowadzić stan oblężenia, i to
pod pretekstem uratowania ojczyzny i cywilizacji...
W jaki sposób zapobiegniecie zatargowi o kompetencję
między waszymi dwiema władzami prawodawczymi, za-
targowi, którego przyrodzona niechęć waszych man-
datariuszy (oraz przyrodzony instynkt oporu w masach)
nie omieszka wywoływać w każdej chwili?..."
Te rozważania mają swoją wartość: wszelako w sto-
sunku do konstytucji, takiej jak ta z 93 roku, nie są-
dzę — powtarzam — aby miały jakieś znaczenie poza
teoretycznym. Oto co — jak mi się wydaje — zbliża sir
bardziej bezpośrednio do tego zjawiska.
Rozróżnianie ustaw i dekretów stosowane przez Kon-
stytucję 93 roku oraz przez p. Ledru-Rollina opowi.i
da się istotnie za podziałem władz na prawodawczą
i wykonawczą, według reguły dostarczonej przez Rous-
seau:
„Ustawa jest jedynie deklaracją woli powszechnej,
jasną więc jest rzeczą, że lud nie może być
reprezentowany we władzy prawodawczej; może
natomiast i powinien być reprezentowany we władzy
wykonawczej, która jest tylko siłą zastosowaną do
ustawy".
To według tej właśnie zasady, głoszonej przez Rous-
seau, władza prawodawcza zgodnie z Kartą103 1814
i 1830 roku była uosobiona łącznie w królu oraz
w dwóch Izbach, egzekutywa natomiast należała wy-
łącznie do króla, który w ten sposób, według wzoru
Rousseau, był jedynym i prawdziwym przedstawicielem
kraju.
Otóż zanim rozróżni się ustawy i dekrety, zanim przy-
pisze się te pierwsze ludowi, drugie zaś rządowi, nale-
ży, zdaniem całej opinii demokratycznej, postawić
przed ludem następujące przedwstępne zagadnienie:
Czy rozdzielenie władz ma być warunkiem rządu?
To znaczy:
Czy lud, który nie może być reprezentowany we władzy
prawodawczej, będzie reprezentowany w egzekutywie?
Innymi słowy:
Czy ma być prezydent, czy nie?
Stawię czoło każdemu z całej demokracji, kimkol-
wiek by on był, kto dałby na to odpowiedź twierdzącą.
Otóż jeżeli nie chcecie ani prezydenta, ani konsula,
ani trójwładzy, ani dyrektorów, ani króla, słowem, po-
mimo wyroczni Rousseau, nie chcecie już przedstawi-
ciela władzy wykonawczej — w takim razie, czemu
ma służyć wasze rozróżnianie ustaw i dekretów? Trze-
ba, żeby lud głosował na wszystko, na ustawy i na de-
krety bez żadnego wyjątku, jak tego chce p. Ritting-
hausen. Ale to właśnie będzie tym, co my uznajemy
za niewykonalne: Prawodawstwo bezpośrednie jest po-
grzebane; nie ma co już do tego wracać.
Pan Ledru-Rollin, lub raczej Konstytucja 93 roku,
sądził, iż obszedł trudność mówiąc wraz z Condorcetem,
że władzę wykonawczą powinien wybierać nie lud, któ-
ry nie ma po temu danych, ale zgromadzenie.
Przepraszam za to p. Condorceta. Cóż! Zaczyna się
od głoszenia, że lud może i powinien być reprezento-
wany we władzy wykonawczej, a kiedy dochodzi do
zamianowania tego przedstawiciela ludu, to zamiast
pozwolić wybrać go bezpośrednio przez obywateli, mia-
nuje się go przez komisarzy. Odbiera się ludowi lepszą
połowę rządu; w końcu bowiem egzekutywa jest czymś
więcej niż połową rządu, ona jest wszystkim. Po obar-
czeniu ludu ciężarem ustawodawstwa zrzuca się nań
odpowiedzialność za wszystkie czyny władzy, które
uważa się za wynik stosowania jego ustaw. Stwarza się
pozory, że mówi się do ludu, władcy, ustawodawcy
i sędziego. Przemawiaj, rozstrzygaj, ustanawiaj prawa,
głosuj, rozkazuj! My, twoi mandatariusze, bierzemy na
siebie interpretację, a następnie funkcję wykonawczą.
Ale cokolwiek się zdarzy — ty jesteś za wszystko od-
powiedzialny. Quidquid dixeris, argumentabimur.
Jeżeli p. Ledru-Rollin popełnił jakiś błąd, to ten, że
nazwał to, idąc za p. Considerantem, rządem bezpośred-
nim!
Przede wszystkim lud, zamiast odpowiadać tak lub
nie we wszystkich sprawach państwa, jak tego pragnął
p. Rittinghausen, mógł wypowiadać się jedynie w kwe-
stii ustaw; dziewięć dziesiątych zagadnień występują-
cych pod nazwą dekretów odebrano jego inicjatywie.
Następnie w całości została mu wydarta egzekutywa:
nie tylko nie mianuje on na żadne stanowiska, ale nie
ma nawet prawa mianować swojego przedstawi-
ciela, który sam mianuje zamiast niego.

Szczytem sprzeczności jest to, że wyżej wymieniony


przedstawiciel jest wybrany przez mandatariu-
szy ludu; w ten sposób lud, który nie powinien już mieć
ani przedstawicieli, ani też udzielać pełnomocnictw, któ-
rego bezpośrednia suwerenność powinna, przeciwnie,
nieustannie działać — lud rozporządzałby mniejszą wła-
dzą, niż jej udzielił swoim mandatariuszom i byłby
zmuszony uznać za przedstawiciela w egzekutywie jed-
no lub więcej indywiduów, którym jego komisarze
z egzekutywy przyznaliby tytuł!...
Nie obstaję przy tym; zapytuję jednak ludzi uczci-
wych, czy Konstytucja 93 roku, obiecująca ludowi
wszystko, a nie dająca mu nic, znajdująca się na skra-
ju tego, co racjonalne i realne, nie wydaje im się ra-
czej latarnią morską wzniesioną przez naszych ojców
u wejścia do nowego świata niż planem, którego wyko-
nanie powierzyli oni swemu potomstwu?
Zostawiam na stronie systemy bardziej postępowe,
które niewątpliwie wyłonią się po systemach pp. Rit-
tinghausena i Ledru-Rołlina i których krytykowanie,
dotyczące każdego z osobna, byłoby rzeczą nudną. Prze-
chodzę od razu do hipotezy końcowej.
Jest to hipoteza, że lud po dojściu do władzy abso-
lutnej i mając sam siebie w swojej integralności za de-
spotę traktowałby siebie w sposób następujący: sku-
mulowałby, co byłoby słuszne, wszelkie artybucje,
połączyłby w swojej osobie wszelkie władze; prawo-
dawczą, wykonawczą, sądową oraz inne, jeżeli takowe
istnieją; stanowiłby wszelkie ustawy, przywracałby
wszelkie dekrety, zarządzenia, postanowienia, areszty,
wyroki, załatwiałby wszystkie polecenia; wziąłby na
siebie wszystkich swych agentów i urzędników z całą
ich hierarchią, od góry do dołu; przekazywałby im
wprost i bezpośrednio swoją wolę; czuwałby i gwa-
rantował jej wykonanie, rozkładając odpowiedzialność
na wszystkich proporcjonalnie, zawładnąłby wszelkimi
dotacjami, listami cywilnymi, poborami, zachętą; za-
żywałby wreszcie, władca z faktu i z prawa, wszelkich
honorów i dobrodziejstw suwerenności, władzy, pie-
niądza, rozrywek, wypoczynku itd.
Staram się, o ile mogę, tchnąć nieco logiki w ten sy-
stem, tę naszą ostatnią nadzieję, system, który przez
swą przejrzystość, prostotę, ścisłość zasad, surowość
stosowania, radykalizm demokratyczny i liberalny zo-
stawia daleko poza sobą wszystkie nieśmiałe, niekon-
sekwentne i mętne projekty. Herault-Sechellesał04,
Consideranta, Rittinghausena, Louis Blanca, Robespier-
re'a i innych.
Na nieszczęście system ten, który — śmiem powie-
dzieć — jest bez zarzutu zarówno jako całość, jak też
i w szczegółach, natrafia w praktyce na nieprzezwycię-
żoną trudność.
A to dlatego, że rząd ma w założeniu swoim korela-
tyw i że jeżeli cały lud jako władca jest ponad rządem,
to daremnie będzie się szukało tych, którymi ma się
rządzić. Celem rządu, jak wiadomo, jest nie skasowa-
nie rozbieżności interesów — pod tym względem uzna-
je się on za absolutnie niekompetentny — lecz utrzy-
manie ładu w społeczeństwie pomimo niezgodności in-
teresów. Innymi słowy, celem rządu jest uzupełnianie
braków ładu ekonomicznego oraz harmonii przemysło-
wej. Jeżeli więc lud w interesie swej wolności i swej
suwerenności obarcza siebie rządzeniem, nie może już
zajmować się wytwórczością, ponieważ wytwórczość
i rządzenie są funkcjami z natury rzeczy wyłączającymi
się wzajemnie; chcieć je połączyć znaczyłoby wprowadzić
wszędzie rozdźwięk. A więc — powtarzam raz jesz-
cze — gdzie będą wytwórcy? Gdzie będą ci, którymi
się rządzi? Gdzie będą administrowani? Gdzie sądzeni?
Gdzie ci, od których ma się egzekwować?...
Kiedyśmy byli monarchią absolutną czy tylko umiar-
kowaną, kiedy rządem był król — korelatywem był na-
ród. Ale nie chcieliśmy już tego rządu, oskarżaliśmy,
nie bez słuszności, dwór o marnotrawstwo i rozpustę.
Kiedyśmy byli monarchią konstytucyjną, kiedy rząd
składał się z króla oraz dwóch Izb, przy czym każda
z tych instytucji była utworzona w pewien sposób bądź
na zasadzie dziedziczności, bądź wyboru księcia czy
pewnej klasy narodu, korelatywem było wszystko, co
pozostawało poza rządem; była to, na rozmaitych szczeb-
lach, ogromna większość kraju. — Myśmy to nie bez
powodu zmienili. Rząd bowiem stał się złośliwym no-
wotworem na ciele ludu.
Obecnie jesteśmy republiką pseudodemokratyczną,
wszyscy obywatele mają prawo co trzy lub cztery lata
wybierać: 1° władzę prawodawczą, 2° władzę wyko-
nawczą. Okres tego współuczestniczenia w rządzie jest
dla ludu krótki: trwa co najwyżej czterdzieści osiem
godzin podczas każdych wyborów. Dlatego korelatyw
rządu pozostał niemal taki sam jak przedtem, tj. pra-
wie cały kraj. Prezydent i przedstawiciele, skoro zo-
stali wybrani — są władcami; wszyscy pozostali mają
słuchać. To jest materiał zależny, rządzony i podlega-
jący opodatkowaniu bez pardonu.
Gdyby nawet w tym systemie prezydent oraz przed-
stawiciele byli odwoływalni i wybierani corocznie, to
i tak, czuje się to, korelacja mało by się zmieniła. Kilka
dni dłużej dla mas, kilka dni krócej dla mniejszości rzą-
dzącej — to sprawa, o której nie warto mówić.
Ten system jest zużyty; nie ma już nikogo ani w rzą-
dzie, ani wśród ludu, kto by go pragnął.
Chwytając się ostatniego środka, przedstawiają nam
pod nazwą prawodawstwa bezpośredniego, rządu bez-
pośredniego itp. inne pomysły: na przykład, żeby kazać
całemu ludowi, 10 milionom obywateli, wykonać pracę
ustawodawczą, a przynajmniej jej część; albo też kazać
tym 10 milionom ludzi mianować część czynników oraz
urzędników władzy wykonawczej w istocie całkowicie
oddanej prezydentowi. Dążeniem tych wszystkich sy-
stemów jest wprowadzenie do rządu co najmniej poło-
wy plus jeden obywateli, wbrew pouczeniom J. J. Ro-
usseau, że sprzeczne jest z naturalnym porządkiem rze-
czy, aby mniejsza liczba ludzi była rządzona przez więk-
szą.
Wykazaliśmy już, że te pomysły, które różnią się po-
między sobą tylko mniejszą lub większą niekonsekwen-
cją, napotykają w praktyce nieprzezwyciężone trud-
ności, że wszystkie one są z góry napiętnowane, noszą
na sobie znak arbitralności i brutalnej siły, ponieważ
prawo ludu ustanowione drogą głosowania jest nieu-
chronnie prawem przypadkowym, i że władza ludu
oparta na ilości jest niezawodnie władzą przemocy.
Jest więc rzeczą niemożliwą zatrzymać się na tej
równi pochyłej. Trzeba dojść do krańcowej hipotezy,
do tej, w której lud wchodzi masowo do rządu, sprawuje
wszelką władzę i wciąż obradując, głosując, egzekwu-
jąc, jak w czasie jakiegoś powstania, zawsze jednomyśl-
ny, nie ma nad sobą ani prezydenta, ani przedstawicie-
li, ani komisarzy, ani praworządnego kraju, ani więk-
szości — słowem, jest jedynym prawodawcą w swoim
kolektywie i jedynym urzędnikiem.
Ale jeżeli lud ukonstytuowany w ten sposób do władzy
nie ma faktycznie już nic nad sobą, to pytam, co
on ma pod sobą? — innymi słowy, gdzie jes: korelatyw
rządu? Gdzie są rolnicy, przemysłowcy, kupcy, żołnie-
rze? Gdzie są robotnicy i obywatele?
Czy powiedzą na to, że lud dokonywa jednocześnie
wszystkich tych rzeczy i zarazem ustanawia prawa, że
praca i rządzenie są w nim nierozdzielne? Ale to jest
niemożliwe, ponieważ, z jednej strony, racja istnienia
rządu polega na rozbieżności interesów, z drugiej zaś,
żadne rozwiązanie władzy czy większości nie może na-
stąpić i tylko sam lud w swej jednomyślności ma moż-
ność wprowadzenia ustaw; obrady ustawodawcze prze-
ciągają się więc wraz ze wzrostem ilości prawodawców,
sprawy państwowe wzrastają w prostym stosunku do
ilości mężów stanu — tak iż obywatele nie mają już
ani miejsca, ani wolnego czasu, żeby zająć się swymi
sprawami przemysłowymi; całymi dniami załatwiają
sprawy rządu. Środek tu nie istnieje: albo pracować,
albo rządzić — oto jest prawo zarówno ludu, jak księ-
cia; zapytajcie o to Rousseau.
Tak zresztą rzecz się miała w Atenach, gdzie w czasie
kilku stuleci, z wyjątkiem paru okresów, kiedy pano-
wała tyrania, cały lud zbierał się na placu publicznym
prowadząc dyskusje od rana do wieczora. Ale dwadzieś-
cia tysięcy obywateli Aten, którzy stanowili władzę,
posiadało czterysta tysięcy pracujących na nich niewol-
ników, gdy tymczasem lud francuski nie ma nikogo,
kto by mu służył, i przy tym ma tysiąc razy więcej
spraw do załatwienia, aniżeli mieli Ateńczycy. Powta-
rzam pytanie: Czego będą dotyczyły prawa ustanowio-
ne przez lud, który stał się prawodawcą i księciem?
Jakich spraw? Co będą miały na celu? A w tym czasie,
kiedy lud zajęty będzie rządzeniem, kto go nakarmi?
Sublata causa, tollitur effectus — mówi Szkoła. Jeżeli
lud staje się państwem, to państwo przestaje mieć ja-
kąkolwiek rację bytu, ponieważ nie ma już ludu; rów-
nanie to daje w rezultacie zero.
W ten sposób zasada władzy przeniesiona z rodziny
na naród dąży niepohamowanie poprzez kolejne kon-
cesje, jakie zmuszona jest czynić wbrew samej sobie:
koncesję praw pozytywnych, koncesję aktów konsty-
tucyjnych, koncesję powszechnego głosowania, konce-
sję prawodawstwa bezpośredniego itd. itd., dąży — po-
wiadam — do usunięcia od razu i rządu, i ludu. A po-
nieważ takie usunięcie, przynajmniej jeżeli chodzi
o lud, jest niemożliwe, przeto ruch ten po krótkim okre-
sie czasu doprowadza do zatargu, przerywa się, aby na-
stępnie odbudować się od nowa. Taki jest bieg spraw
we Francji od roku 1789 i trwałoby to wiecznie, gdyby
rozum publiczny nie pojął, że jego oscylacje zachodzą
w środowisku błędnej hipotezy. Publicyści, którzy na-
wołują nas do tradycji 93 roku, nie mogą nie wiedzieć,
że rząd bezpośredni był dla naszych ojców tylko od-
skocznią do dyktatury, która z kolei stała się przedsion-
kiem despotyzmu.
Kiedy żałosnej pamięci Konwent wydał 24 czerwca
1793 roku słynny akt wzywający lud, aby rządził sobą
sam i bezpośrednio, jakobini wraz z Górą, wszechmoc-
ni po upadku Żyrondy, doskonale zrozumieli, co była
warta utopia Herault-Sechellesa, oni zawyrokowali po-
przez Konwent, swego uniżonego sługę, że rząd bezpo-
średni będzie odroczony do czasu pokoju. Pokój, jak
wiadomo, to jakieś dwadzieścia pięć lat. Organizatorzy
rządu bezpośredniego rozumnie myśleli, że lud, pra-
wodawca, robotnik i żołnierz, nie może wykonywać
swych szlachetnych czynności, gdy jedną ręką orze a
drugą walczy; że należy przede wszystkim ratować
ojczyznę, co zaś do ludu, to później, kiedy nie będzie
miał się już czego bać, obejmie funkcje swej suweren-
ności.
Oto powód, jaki podano ludowi w czasie odroczenia
Konstytucji 93 roku.
Minęły trzy miesiące, sześć miesięcy, minął rok, a ani
Góra, ani Nizina nie upominały się o położenie kresu
temu prowizorium niekonstytucyjnemu, krzywdzącemu
suwerenność ludu. Komitet Ocalenia Publicznego zado-
wolił się zupełnie rządem rewolucyjnym; jeżeli chodzi
o lud, to nie wydawało się, żeby przywiązywał wielką
wagę do rządu bezpośredniego.
Wreszcie Danton, po pizemówieriiu na temat ko-
nieczności położenia kresu dyktaturze komitetów, pier-
wszy został postawiony przed Trybunałem Rewolucyj-
nym, oskarżony o kierunek umiarkowany i skazany
na ścięcie. Nieszczęśliwy! On był chyba jedynym,
a z nim może Desmoulins105, Herault-Sechelles, La-
cro'ix106, który wierzył w Konstytucję 93 roku lub
przynajmniej pragnął dokonać z nią doświadczenia:
został zgilotynowany. Rząd bezpośredni w rękach
ludzi sprytnych był czystym żonglerstwem; Robespier-
re ani myślał pozwolić na to, żeby te intrygi wyszły
na jaw. Wierny uczeń Rousseau, wypowiadał się zaw-
sze wyraźnie, energicznie, jak to niedawno wykazał
Louis Blanc, za rządem bezpośrednim, który jest tyl-
ko rządem z lat 1814 i 1830 — rządem reprezentacyj-
nym.
Nie jestem republikaninem — mówił Robespierre
w roku 91, po zdradzie w Varennes 107; ale nie jestem
również rojalistą. To miało znaczyć: nie jestem ani za
rządem bezpośrednim, ani za absolutnym, jestem za
złotym środkiem. Właściwie jest rzeczą wątpliwą, czy
znalazłby się w tym zgromadzeniu choćby jeden repu-
blikanin poza kilkoma żyrondystami, artystami, wyda-
nymi na łup po 31 maja, poza kilkoma naiwnymi na-
leżącymi do Góry, z których Konwent zrobił ofiarę po
dniach prairialu. Przeważnie podzielano, z nieznaczny-
mi odchyleniami, idee Robespierre'a, które należały do
91 roku i służyły Konstytucji Dyrektoriatu. Przejawiło
się to zwłaszcza 9 termidora 108.
Żaden historyk, z tych, których znam, nie da zado-
walającego wyjaśnienia owego dnia, kiedy to z rene-
gata demokracji uczyniono męczennika rewolucji. Jed-
nakże sprawa jest dość jasna.
Robespierre, uwolniwszy się kolejno za pomocą gi-
lotyny od ówczesnych stronnictw anarchistycznych, od
wściekłych, od hebertystów, od dantonistów, wreszcie
od wszystkich, których podejrzewał o branie na serio
Konstytucji 93 roku, uważał, że nadszedł moment za-
dania ostatniego ciosu i przywrócenia rządu pośred-
niego na jego normalnych podstawach. To były owe
poglądy na odbudowę rządową, obecnie potępione na
skutek doświadczenia, poglądy, które za czasów Ro-
bespierre^ były uważane za pewien sukces wobec mo-
carstw sprzymierzonych. Tym, czego 9 termidora żądał
od Konwentu po przedwstępnym usunięciu niepożąda-
nych elementów, zawsze za pomocą gilotyny, były Ko-
mitety Ocalenia Publicznego i Bezpieczeństwa Ogólne-
go, większe ześrodkowanie władz, bardziej j e d n o 1 i-
t e kierownictwo rządu, wreszcie coś podobnego do
prezydentury Ludwika Bonaparte. Dowodem tego są
przemówienia Robespierre'a; uznane to zostało przez
jego obrońców, a mianowicie przez pp. Bucheza109
i Lebasa 110, i odtąd przyjęte przez historię.
Robespierre wiedział doskonale, że odpowiadał uta-
jonym życzeniom większości Konwentu. On czuł, że
jest z tą większością w zgodzie co do zasad; wiedział
niewątpliwie, że dyplomacja obcych państw zaczyna
widzieć w nim męża stanu, z którym można by się
porozumieć. Nie mógł wątpić o tym, że uczciwi ludzie
Konwentu, których zawsze oszczędzał, byliby zachwy-
ceni powrotem do konstytucjonalizmu, przedmiotu
wszelkich ich pragnień, przy jednoczesnym pozbyciu
się pewnej liczby demokraltów, których krwiożercza
energia zagrażała ich złotemu środkowi. To było do-
brze ukartowane, gra zręcznie pomyślana, okazja jak
najpomyślniejsza. To, co nastąpiło natychmiast po ter-
midorze — procesy wytoczone rewolucjonistom, Kon-
stytucja roku V, polityka Dyrektoriatu i brumaire —
wszystko to było następstwem stosowania idei Robes-
pierre^. Miejsce tego człowieka było obok Sieyesa,
Cambaceresów 111 i innych, którzy wiedząc doskonale,
co sądzić o rządzie bezpośrednim, chcieli jak najszyb-
ciej wrócić do rządu pośredniego, choćby reakcja, jaką
wszczęli przeciwko demokracji, miała ich doprowadzić
aż do cesarstwa.
Robespierre na swoje nieszczęście miał mało przy-
jaciół w Konwencie, jego projekt nie był przejrzysty;
ludzie, którzy go blisko znali, nie mieli zaufania do je-
go charakteru, za bardzo zadzierał z innymi, a przy
tym groziło mu niebezpieczeństwo, że konstytucyjna
i burżuazyjna większość Konwentu, do której się zwra-
cał i którą w ten sposób czynił panią sytuacji, mogła
dać się opanować idei, jaką jej podsuwał, i równie do-
brze mogła ją skierować przeciwko jej twórcy jak
przeciwko jego współzawodnikom.
I to właśnie nastąpiło.
Przywódcy większości, którym Robespierre schle-
biał, poczuli, że nie mogą jednym kamieniem zadać
dwóch ciosów: i oto w roku 1848 uczciwa i umiarko-
wana większość była w stanie odmówić od ręki i partii
National, i partii Reformę. W decydującej chwili opuś-
cili oni dyktatora, który stał się pierwszą ofiarą swo-
jej własnej reakcji. Gdy Robespierre ugodził Dantona,
gdy chciał ugodzić jeszcze Cambona112, Billaud-Va-
renne'a113 i innych, wtedy umiarkowani Konwentu,
na których liczył i którzy istotnie dotąd nie zawiedli
jego oczekiwań, ugodzili jego samego; inni zrobili to
później. Rząd pośredni, uwolniony od swego najsroż-
szego przeciwnika, Dantona, oraz swego najbardziej
kłótliwego współzawodnika, Robespierre'a, mógł się
pojawić na nowo.
Jedni mówili, że Robespierre dążył do dyktatury,
inni — że pragnął przywrócenia królestwa. Jedno
z tych oskarżeń zbija drugie. Robespierre, który nie
wypierał się już swoich przekonań i nie wyrzekał się
swej popularności, dążył do tego, by stanąć na czele
władzy wykonawczej w rządzie konstytucyjnym. Przy-
jąłby stanowisko w Dyrektoriacie czy w Konsulacie,
należałby do opozycji dynastycznej w r. 1B30; widzieli-
byśmy, jak po Lutym aprobowałby Rząd Tymczasowy:
jego nienawiść do ateuszów, jego instynktowna sym-
patia do księży skłoniłyby go do głosowania za wypra-
wą rzymską.
Niechaj więc ci, którzy z większą dozą dobrej woli
niż przezorności idą śladem Dantona i wracają do te-
zy rządu bezpośredniego; ci, którzy jak Danton przy-
pominają ludowi nie podlegające przedawnieniu pra-
wa i wołają do niego: Precz z dyktatorami, precz
z doktrynerami — niechaj ci nie zapominają, że dyktatura
wypływa z ich teorii i że ta doktryna, która
budzi w nich takie przerażenie, jest doktryną zdrajcy
słusznie przez termidor ukaranego. Rząd bezpośredni
jest niczym innym jak tylko znanym od dawna przej-
ściem, przez które lud znużony fortelami politycznymi
dąży do odpoczynku w rządzie absolutnym, gdzie cze-
kają na niego ludzie ambitni i reakcjoniści. A czy
w chwili, kiedy to piszę, nie została już rzucona w lud
myśl o dyktaturze, przyjęta przez niecierpliwych
i nieśmiałych? A tych samych, których widzimy wal-
czących jednocześnie to pod wezwaniem Robespierre'a,
to znowu w nienawiści do jego imienia oraz rządu
bezpośredniego i anarchii, czyż nie widzieliśmy naza-
jutrz po Lutym, jak tłumili wybuch wolności, jak
wprowadzali w błąd dążenia ludowe, jak głosowali za
odwołaniem pretendentów, jak wszędzie i zawsze od-
płacali przemówieniami i oszczerstwami za to, czego
lud żądał w postaci czynów i idei?
Mam sporo przyjaciół wśród ludzi, którzy idą, a ra-
czej sądzą, że idą w tej chwili za tradycją jakobińską:
to do nich głównie kieruję te słowa. Niechaj podobień-
stwo czasów ukaże im wreszcie to, czego dotychczas
nawet nie podejrzewali, znaczenie 9 termidora oraz
myśl Robespierre'a.
Podobnie jak w roku 93 ci, którzy dawali pozory jak
największego przywiązania do tytułu rewolucjonisty,
nie chcieli, żeby roztrząsać kwestię własności i ekono-
mii społecznej, i posyłali na szafot anarchistów doma-
gających się dla ludu gwarancji pracy i środków do
życia, tak samo obecnie, w czasie pełnej rewolucji,
jawni czy tajni kontynuatorzy jakobinizmu ograniczają
się wyłącznie do zagadnień politycznych, unikają wy-
powiadania się na temat reform ekonomicznych lub też,
jeżeli je poruszają, to tylko po to, żeby wygłaszać
pewne nieszkodliwe reguły braterstwa, żywcem wzięte
z agap jerozolimskich. Wszyscy ci łowcy popularności,
szarlatani rewolucyjni przyjęli za wyrocznię Robes-
pierre^, wiecznego donosiciela o pustej głowie, o ja-
dzie żmii, który wezwany do wyłożenia swych planów,
do wskazania swoich dróg i środków w obliczu trud-
ności nie potrafił nigdy nic, jak tylko bębnić do od-
wrotu, omijając nawet te trudności, które domagały
się od niego rozwiązania. Ten małoduszny krasomów-
ca, który w roku 90 z obawy poróżnienia się z dworem
wyparł się żartu, jaki wyszedł z jego ust, o czym do-
niósł Desmoulins; który w roku 91 sprzeciwiał się
ogłoszeniu detronizacji Ludwika XVI i ganił petycję
z Pola Marsowego; który w roku 92 odrzucił deklara-
cję wojny, ponieważ zapewniłaby ona żyrondystom
zbyt wiele szacunku; który w roku 93 zwalczał pospo-
lite ruszenie, a w 94 zalecał ludowi we wszystkim
i wszędzie wstrzemięźliwość; który zawsze przeciw-
działał planom, choć ich nie rozumiał, Cambona, Car-
nota Ui, planom wszystkich tych, których nazywał
pogardliwie ludźmi wyprawy; ten niezmordowany
oszczerca wszystkich osobistości, którym czegoś zazdro-
ścił i wobec których dopuszczał się plagiatów — on
miał być po latach pięćdziesięciu patronem wszystkich
zahukanych rewolucjonistów, którzy służą sprawie tak,
jak kulawe konie uwiązane z tyłu wozu służą do jego
ciągnięcia. Powiedzcie nam wreszcie, wy wszyscy, zwo-
lennicy wielkiego Robespierre'a, jak rozumiecie rewo-
lucję? Jakie są wasze drogi, jakie środki?
Niestety! Zdrada zawsze przychodzi ze strony swoich
ludzi. W roku 1848, podobnie jak w 1793, czynnikiem
hamującym rewolucję byli sami jej przedstawiciele.
Nasz republikanizm jest zawsze, podobnie jak dawny
jakobinizm, kaprysem burżuazji, bez zasady i bez pla-
nu, kaprysem, kiedy to i chce się, i nie chce; kiedy
zawsze goni się, podejrzewa, a mimo to daje się oszu-
kiwać; kiedy wszędzie poza Miką widzi się tylko bun-
towników i anarchistów; kiedy szperając po archiwach
policyjnych potrafi się wykryć jedynie prawdziwe lub
urojone słabostki patriotów; Medy zabrania się kultu
Chatela115 i poleca arcybiskupowi Paryża odprawiać
msze; kiedy we wszystkich kwestiach unika się właś-
ciwego wyrazu ze strachu, żeby się nie skompromito-
wać; kiedy się jest we wszystkim powściągliwym,
o niczym nigdy się nie decyduje, nie dowierza wyraź-
nym przyczynom oraz jasnym sytuacjom. Czyż nie jest
tak — powtarzam — że Robespierre, gaduła bez ini-
cjatywy, znajdujący w Dantonie zbyt wiele męstwa,
ganiący szlachetną śmiałość, do jakiej sam czuje się
niezdolny; wstrzemięźliwy 10 sierpnia, ani pochwala-
jący, ani potępiający rzezi wrześniowych; głosujący
za Konstytucją 93 roku i za jej odroczeniem do czasu
pokoju; piętnujący kult Rozumu i ustanawiający kult
Istoty Najwyższej; prześladujący Carriera116 i popie-
rający Fouquier-Tinville'a117; rankiem składający po-
całunek pokoju Kamilowi Desmoulins, a nocą dający
polecenie, aby go aresztować; proponujący zniesienie
kary śmierci i redagujący prawo prairiala; unoszący
się kolejno w pochwałach dla Sieyesa, dla Mirabeau U8,
Barnave'a119, Petiona 12°, Dantona, Marata, Heberta,
by następnie wydać ich gilotynie lub skazać na wy-
gnanie, jednego za drugim, jak Heberta, Dantona, Pe-
tiona, Barnave'a — pierwszego jako anarchistę, dru-
giego jako pobłażliwego, trzeciego jako federalistę,
czwartego jako konstytucjonalistę; szanujący tylko
rządzącą burżuazję oraz oporne duchowieństwo; dys-
kredytujący rewolucję to z powodu przysięgi religij-
nej, to znowu z powodu asygnat; nie oszczędzający
nikogo poza tymi, którym milczenie lub samobójstwo
zapewniają ochronę — i wreszcie, pokonany, pozosta-
wiony niemal sam z ludźmi złotego środka, czyż nie
usiłuje na swoją korzyść i w zmowie z nimi ujarzmić
rewolucji. O, nazbyt dobrze znam tę gadzinę, nazbyt
dobrze czułem uderzenia jej ogona, abym oszczędzał
w niej utajoną wadę demokratów, deprawujący fer-
ment wszelkiej republiki — zazdrość. To Robespierre,
który w roku 94 otworzył wrota dla wszystkich tak
zwanych od tego czasu termidorianów, zgubił rewolu-
cję; to przykład i autorytet Robespierre'a sprawił, że
socjalizm w latach 1797 i 1848 został wygnany; to Ro-
bespierre doprowadziłby nas dzisiaj do nowego bru-
maire'a, gdyby w końcu nie unicestwiono tego obłud-
nego i wstrętnego wpływu.
Rewolucja jest zawsze opanowana przez partie i ko-
terie, które pracują na rzecz jej wynaturzenia, pod-
czas gdy jej naturalni przeciwnicy po prostu ją zwal-
czają. Chrystianizm miał od samego początku swoje
herezje, później zaś swoją wielką schizmę; Reformacja
sWoje wyznania, swoje sekty; rewolucja francuska, że-
by przytoczyć tylko najsłynniejsze nazwy, miała swoich
konstytucjonistów, swoich jakobinów oraz swoich ży-
rondystów.
Rewolucja w XIX wieku ma również swoich utopi-
stów, swoje szkoły, swoje partie, wszystkie mniej lub
bardziej wsteczne, wszystkie będące odbiciem reakcyj-
nych pierwowzorów. Znajdziecie tam, jak to w szere-
gach reakcji, przyjaciół ładu, którzy wówczas gdy
wśród prześladowanych demokratów panuje najgłębsza
rezygnacja, zgłaszają gotowość do wystąpienia
przeciwko anarchii; zbawców społeczeństwa, dla któ-
rych .społeczeństwo jest wszystkim tym, co rewolucja
potępia; zwolenników złotego środka, których polityka
polega na tym, że biorą pod uwagę rewolucję, podob-
nie jak bierze się pod uwagę pożar; radykałów, którym
żargon rewolucyjny zastępuje idee; wreszcie terrory-
stów, którzy nie mogąc być Mirabeau lub Dantonami
akceptowaliby nieśmiertelność Jourdanów-ścinaczy głów
oraz Carrierów. Dla jednych Konstytucja 1848 roku,
dla innych rząd bezpośredni, dla tych dyktatura, dla
owych Trybunał Rewolucyjny lub Rada Wojenna są
szyldem oraz rodzajem wielkiego bębna. Zresztą wszys-
cy ci ludzie zajęli pewną pozycję w stosunku do idei
rządu. Władza, chociaż wszędzie obraca się wniwecz,
niemniej jednak jest jedyną ideą, która ich jednoczy:
ostatni związek, który im przepowiada ich los, a nam
przedstawia jako zwiastunów i jako ofiary ostateczne-
go niszczyciela, Robespierre'a.
10 sierpnia 1792 roku godność królewska upadła pod
armatnimi kulami przedlmieśdia, gdy Robespierre i je-
go jakobini trwali jeszcze przy Konstytucji 91 roku,
skąpanej we krwi żołnierzy z Nancy oraz patriotów
z Pola Marsowego. Tyralierą ognia razili z wysokości
swojej twierdzy parlamentarnej, nie dowierzając tym,
którzy mówili o wysadzeniu w powietrze i monarchii,
i konstytucji. Oni nigdy nie przebaczyli zuchwałym
rewolucjonistom, Dantonowi, który ich ciągnął jak
gnuśne psy na polowanie na monarchię konstytucyjną,
a oni przecież mieli nadzieję stać się z kolei jej kie-
rownikami i panami. Konstytucja — mówił Robespier-
re — wystarcza dla rewolucji.
Jeszcze teraz prześladuje nas nienawiść do tej partii,
która wypiła krew najlepszych obywateli. Mogę pojed-
nać się z ludźmi, ponieważ sam jak oni mogę zbłądzić,
z partiami nie pojednam się nigdy. Niechaj więc trwa-
ją one dalej, skoro, niestety, rewolucja nie (tak prędko
uwolni się od hamulców. My chętnie poświęcimy naszą
inicjatywę na rzecz mniejszego postępu, byleby tylko
rewolucja się spełniła. Powiemy Robespierre'owi, jak
Temistokles 121 rzekł do Eurybiadesa 122: Uderzaj, sie-
paczu rządu, uderzaj, denuncjatorze rewolucji; uderzaj,
bękarcie Loyoli, świętoszku Istoty Najwyższej, uderzaj,
ale najpierw wysłuchaj.

ROZPŁYNIĘCIE SIĘ RZĄDU


W ORGANIZMIE EKONOMICZNYM

1. SPOŁECZEŃSTWO BEZ WŁADZY

Mamy dane:
Człowieka, rodzinę, społeczeństwo;
istotę kolektywną, płciową i indywidualną, wyposa-
żoną w rozum, świadomość i miłość, której przeznacze-
niem jest uczyć się na doświadczeniu, doskonalić się
przez refleksję i tworzyć środki utrzymania za pomocą
pracy.
Organizować siły tej istoty w taki sposób, aby pozo-
stawała ona w pokoju sama ze sobą i aby z Natury,
jaka jej jest dana, wyciągała najwyższą, jaką się da,
sumę dobrobytu —
na tym polega zagadnienie.
Wiadomo, jak to zagadnienie rozwiązały poprzednie
pokolenia.
Zapożyczyły mianowicie od rodziny, od przeciętnych
istot ludzkich, zasadę, która jest wyłącznie jej właści-
wością, władzę, i z nieskrępowanego stosowania
tej zasady zrobiły system sztuczny, zmieniający się
z upływem wieków i w zależności od klimatu, który
uznany został za przyrodzony i konieczny porządek
ludzkości.
System, który można określić jako system porządku
utrzymywanego przez władzę, podzielił się od począt-
ku na władzę duchową i władzę doczesną.
Po krótkim okresie przewagi i długich wiekach wal-
ki wydawało się, że stan kapłański ostatecznie wyrzekł
się panowania: papiestwo ze wszystkimi swymi straża-
mi przybocznymi, które sprowadzają się dziś do je-
zuitów i Ignorantów, zostało wyłączone z zakresu
spraw ludzkich.
Od dwóch lat władza duchowa jest na drodze do
odzyskania supremacji. Zawarła sojusz z władzą świec-
ką przeciwko rewolucji i układa się z nią teraz jak
równy z równym. Stanęło na tym, iż obie te władze
uznały, że poróżnienia między nimi wynikały z niepo-
rozumienia, że ich cel jest jeden i ten sam, ich zasady,
ich środki, ich dogmaty są również absolutnie iden-
tyczne, a wobec tego kierowanie nimi powinno być
wspólne lub raczej każda z nich powinna się uważać
za uzupełnienie drugiej i stanowić, na mocy połącze-
nia, jedną i niepodzielną władzę.
Taka jest przynajmniej konkluzja, do jakiej doszły-
by, być może, kościół i państwo, gdyby prawa ruchu
ludzkości czyniły takie pojednania rzeczą możliwą
i gdyby rewolucja nie nosiła w sobie znamion ich
ostatniej godziny.
Jakkolwiek by było, jest rzeczą doniosłą w celu
przekonania umysłów ludzkich porównać z jednej stro-
ny zasadnicze idee systemu polityczno-religijnego —
filozofii, która tak długo różniła to, co duchowe, od
tego, co doczesne, a teraz już nie ma prawa ich dzie-
lić, a z drugiej strony — idee ustroju ekonomicznego.
Rząd więc, czyli kościół i państwo niepodzielnie złą-
czone, uznaje za dogmaty:
1) Przyrodzoną przewrotność natury ludzkiej;
2) zasadniczą nierówność stanów;
3) trwałość antagonizmów i wojen;
4) nieunikniony charakter ubóstwa.
Stąd wywodzi się:
5) Konieczność istnienia rządu, posłuszeństwa, rezy-
gnacji i wiary.
Skoro przyjmie się te zasady, które napotykamy na
każdym niemal kroku, formy władzy określają się sa-
me przez się.
A mianowicie:
a) Podział ludu na klasy lub kasty podporządkowa-
ne jedna drugiej, właściwie uporządkowane i tworzące
piramidę, na której szczycie znajduje się, jak bóstwo
na ołtarzu, jak panujący na tronie, władza;
b) centralizacja administracji;
c) hierarchia sądownicza;
d) policja;
e) obrzędy religijne.
Dodajcie do tego w kraju, gdzie zasady demokratycz-
ne zyskały przewagę:
f) Podział władz;
g) udział ludu w rządzie w drodze przedstawiciel-
stwa;
h) niezliczone odmiany systemów wyborczych, po-
czynając od zwoływania w średniowieczu stanów aż
po wybory powszechne i bezpośrednie;
i) dwuizbowość;
j) głosowanie nad ustawami i uchwalanie podatków
przez przedstawicieli narodu;
k) przewagę, z jakiej korzystają większości.
Taka jest, biorąc najogólniej, struktura władzy
niezależnie od modyfikacji, które każda z jej części jest
zdolna przejść, jak na przykład władza centralna, któ-
ra może być na przemian monarchiczna, arystokra-
tyczna lub demokratyczna, co od dawna dało publicy-
stom .podstawę do klasyfikacji państw zgodnie z ich
powierzchownymi cechami.
Nietrudno zauważyć, że system rządów prowadzi
do coraz większego komplikowania się, nie stając się
przez to ani bardziej prawidłowy, and bardziej moral-
ny, ani nie dając więcej gwarancji ludziom czy też
własności. Komplikacja ta wynika w pierwszym rzę-
dzie z ustawodawstwa, wciąż niekompletnego i niesku-
tecznego, po wtóre z mnogości urzędników, ale przede
wszystkim z porozumienia między obu antagonistycz-
nymi elementami, inicjatywą panującego i przyzwo-
leniem ludu. Naszym czasom przypadło stwierdzić
w sposób niezbity, że to porozumienie, stając się nie-
uniknione 'wskutek postępu iz wieku na wiek, jest naj-
bardziej niezawodnym świadectwem korupcji, upadku
i zbliżającego się końca Władzy.
Na czym polega cel tego organizmu?
Na utrzymywaniu porządku w społeczeństwie przez
uświęcenie, przez konsekrację posłuszeństwa obywatela
wobec państwa, podporządkowanie biednych bogatym,
chłopa szlachcicowi, człowieka pracy pasożytowi, świec-
kiego duchownemu, bourgeois żołnierzowi.
Jak tylko sięga pamięć ludzkości, ta ostatnia orga-
nizowana jest w sposób mniej lub więcej zupełny na
tych podstawach, które składają się na porządek poli-
tyczny, kościelny czy rządowy. Wszystkie usiłowania
skierowane ku temu, żeby nadać władzy charakter bar-
dziej wolnościowy, bardziej tolerancyjny, bardziej spo-
łeczny, nieustannie spełzały na niczym; są one tym
bardziej bezowocne, że usiłuje się dać ludowi więk-
szy udział w rządzeniu; wydawać się może, że te dwa
słowa: zwierzchnictwo i lud, które uważano iza możli-
we połączyć w jedno, odpychają się od siebie wzajem,
tak samo jak wolność i despotyzm.
W tym właśnie bezlitosnym systemie, którego pier-
wszym słowem jest rozpacz, a ostatnim śmierć, ludz-
kość musiała żyć, a cywilizacja rozwijać się od sześciu
tysięcy lat. Jaką tajemniczą cnotę on utrzymywał?
Jakie siły społeczne pozwalały mu żyć? Jakie zasady,
jakie idee odnawiały jego krew pod groźbą narażenia
się władzy kościelnej i świeckiej?
Tajemnica ta dziś już się wyjaśniła.
Ponad aparatem rządowym, w cieniu instytucji poli-
tycznych, z dala od ciekawych spojrzeń dygnitarzy
państwowych i duchownych społeczeństwo wytwarza-
ło powoli i w milczeniu własną organizację; stwarzało
sobie nowy porządek, który był (wyrazem jego żywot-
ności i niezależności, jako też negacją zarówno jego
dawnej polityki, jak i dawnej religii.
Organizacja ta, równie istotna dla społeczeństwa, jak
tamta była mu obca, oparta jest na zasadach:
1) Możności doskonalenia się jednostki i rodzaju
ludzkiego;
2) zaszczytnośoi pracy;
3) równości przeznaczeń;
4) identyczności interesów;
5) ustania antagonizmów;
6) powszechności dobrobytu;
7) zwierzchnictwa rozumu;
8) absolutnej swobody człowieka i obywatela.
Jej formami działania, z których wymieniam naj-
ważniejsze, są:
a) Podział pracy, przez co klasyfikacji ludzi na
kasty przeciwstawia się klasyfikację według zawodów
[Industries];
b) siła zbiorowa, zasada kompanii robotni-
czych zastępujących armie;
c) handel jako konkretna forma umowy, która
zastępuje ustawę;
d) równość wymiany;
e) konkurencja;
f) kredyt, który centralizuje interesy, tak samo
jak hierarchia rządowa centralizowała posłuszeństwo;
g) rówinowaga wartości i własności.
Ancien regime, oparty na autorytecie i wierze, wy-
wodził się zasadniczo z prawa bożego. Zasada zwierz-
chnictwa ludu, która później została Wprowadzona, nie
zmieniła w niczym jego charakteru i byłoby niesłusz-
nie, gdyby dzisiaj, w obliczu wniosków, do jakich
doszła nauka, chciano utrzymywać różnicę między mo-
narchią absolutną a monarchią konstytucyjną, między
tą ostatnią a republiką demokratyczną, różnicę, która
w niczym nie narusza zasady, która od całego stulecia
była — że się ośmielę tak wyrazić — jedynie taktyką
wolności. Błąd czy też wybieg naszych ojców polegał
na robieniu ludu suwerennym na podobieństwo czło-
wieka-króla; wobec lepszego zrozumienia rewolucji
mitologia ta zanika, odcienie w sposobie rządzenia za-
cierają się i w swym niepowodzeniu podlegają ogólnej
zasadzie.
Nowy system, oparty na samorzutnej praktyce prze-
mysłowej, zgodny z racją społeczną i indywidualną,
wywodzi się z prawa człowieczego. Przeciwny wszelklej
samowoli, zasadniczo obiektywny, nie uznaje ani
partii, ani sekty; jestt tym,- czym jest, nie oierpi ogra-
niczeń ani podziałów.
Nie istnieje możliwość zlania się systemu politycz-
nego z systemem ekonomicznym, systemu praw z sy-
stemem umów; trzeba wybrać. Wół, pozostając wołem,
nie może stać się orłem; and nietoperz — ślimakiem.
Tak samo społeczeństwo, zachowując w jakimś stopniu
swą formę polityczną, nie może zorganizować się zgod-
nie z prawem ekonomicznym. Jak pogodzić inicjatywę
lokalną z dominowaniem władzy centralnej? Głosowa-
nie powszechne z hierarchią urzędniczą? Zasadę, że
nikt nie jest winien posłuszeństwa ustawie, jeżeli sam
i bezpośrednio nie wyraził na nią swej zgody, z pra-
wem większości? Pisarz, który mając zrozumienie tych
sprzeczności chwaliłby się, że je rozwiązał, nde skła-
dałby tym samym dowodu odwagi, ale byłby nędznym
szarlatanem.
Ta absolutna niemożność pogodzenia dwóch syste-
mów, tylekroć stwierdzana, nie wystarcza jednak do
tego, żeby przekonać publicystów, którzy dostrzega-
jąc niebezpieczeństwo, jakie pociąga za sobą władza,
pomimo to czepiają się jej jako jedynego środka za-
pewnienia porządku, a poza tym widzą przed sobą
tylko pustkę i rozpacz. Tak samo jak ten chory z ko-
medii, któremu mówiono, że pierwszym środkiem, jaki
powinien zastosować, aby wyzdrowieć, to przepędzić
swych lekarzy, stawiają sobie pytanie, czy porządny
człowiek może się obyć bez lekarza, a społeczeństwo
bez rządu. Ustanowią rząd republikański, łagodny, li-
beralny, równościowy, jak tylko być może, zastosują
wobec niego wszelkie możliwe gwarancje; upokorzą go
przed majestatem obywateli, aż do zniewagi. Powiedzą
nam: to wy będziecie rządem! Będziecie rządzili sami
sobą, bez prezydenta, bez przedstawicieli, bez delega-
tów. Więc na co będziecie się mieli uskarżać? Ale żyć
bez rządu, usunąć bez zastrzeżeń absolutnie wszelką
władzę, wprowadzić czystą anarchię — to wydaje im
się czymś niepojętym, śmiesznym; to spisek przeciwko
republice i narodowi. Cóż bowiem wprowadzą na miej-
sce rządu — wykrzykują — ci, co mówią o jego znie-
sieniu?
Odpowiedź nie sprawia nam kłopotu.
Pokazaliśmy już, co wprowadzamy na miejsce rzą-
du: organizację przemysłową.
Na miejsce praw wprowadzamy umowy. Żadnych
praw uchwalanych przelz większość ani jednomyślnie;
każdy obywatel, każda gmina lub korporacja ustana-
wia swoje własne prawa.
Na miejsce dawnych klas obywateli: szlachty i nie-
szlachty, mieszczaństwa i proletariatu, wprowadzamy
kategorie i specjalizacje funkcyj — rolnictwo, prze-
mysł, handel itd.
Na miejsce siły publicznej wprowadzamy siłę kolek-
tywną.
Na miejsce armii stałych wprowadzamy kompanie
przemysłowe.
Na miejsce policji — tożsamość interesów.
Na miejsce centralizacji politycznej — centralizację
ekonomiczną.
Czy dostrzegacie teraiz ten porządek bez urzędników,
tę głęboką i na wskroś intelektualną jedność? Ach, wy
nigdy nie wiedzieliście, co to jest jedność, wy, którzy
nie możecie jej zrozumieć inaczej, jak tylko z całą
skomplikowaną aparaturą ustawodawców, prefektów,
prokuratorów generalnych, celników d żandarmów!
To, co nazywacie jednością i centralizacją, jest nie
czym innym jak wiecznym chaosem, służącym za pod-
stawę nie kończącej się samowoli; jest to anarchia sił
społecznych wzięta za argument na rzecz despotyzmu,
który bez tej anarchii nie mógłby istnieć.
Dobrze więc! My z kolei po co potrzebowalibyśmy
rządu tam, gdzie zawarliśmy porozumienie? Czy bank
państwowy wraz ze swymi filiami nie stwarza cen-
tralizacji i jedności? Czy umowa między rolnikami
w sprawie upłynnienia nieruchomości, zaciągania i spła-
ty zobowiązań oraz rozliczeń własności rolnej nie stwa-
rza jedności? Ozy kompanie robotnicze w celu użyt-
kowania wielkich zakładów przemysłowych nie wyra-
żają, pod innym kątem widzenia, jedności? A ukonsty-
tuowanie wartości, ta umowa umów, jakeśmy ją na-
zwali, czyż nie jest najwyższą i najbardziej nierozer-
walną jednością? I jeżeli po to, by was przekonać, trze-
ba wam pokazywać poprzedników w waszej własnej
historii, to czyż system miar i wag, ten najpiękniejszy
pomnik działalności Konwentu, nie stanowi od lat pięć-
dziesięciu kamienia węgielnego tej jedności ekonomicz-
nej, którą postęp przeznaczył na to, by zastąpiła jed-
ność polityczną?
Nie pytajcie więc dalej, ani co wprowadzimy na
miejsce rządu, ani czym stanie się społeczeństwo, gdy
nie będzie już rządu, bo zapewniam was i przysięgam
wam, że w przyszłości łatwiej będzie stworzyć społe-
czeństwo bez rządu niż społeczeństwo z rządem.
Społeczeństwo jest w tej chwili jak motyl, który
dopiero co wykluł się z poczwarki i który, zanim po-
dejmie lot, rozprostuje na słońcu swe wielobarwne
skrzydełka. Powiedzcie mu więc, żeby znowu ułożył
się do snUj uciekł od kwiatów i słońca.
Ale rewolucji nie robi się za pomocą formuł. Trzeba
od podstaw atakować przesąd, rozbijać go, ścierać na
proch, dawać odczuć jego szkodliwość i ukazywać go
od strony śmiesznej i odrażającej. Ludzkość myśli
tylko o swych własnych doświadczeniach, szczęśliwa,
gdy te doświadczenia nie wyjaławiają umysłu i krwi.
Starajmy się więc przez bardziej bezpośrednią kryty-
kę uczynić doświadczenie z rządem tak wymowne,
żeby niedorzeczność tej instytucji uderzała wszystkie
umysły i żeby anarchia, budząca obawy niby jakaś
klęska, została wreszcie uznana za dobrodziejstwo.
2. POZBYCIE SIĘ FUNKCYJ RZĄDU.
OBRZĘDY RELIGIJNE

Dawna rewolucja zupełnie nie dotknęła obrzędów


religijnych: zadowoliła się groźbami. Był to podwójny
błąd, który raz jeszcze popełniony został za naszych
czasów i który zarówno wówczas, jak i dzisiaj tłuma-
czy się istnieniem ukrytej myśli o pojednaniu dwóch
władz, doczesnej i duchowej.
Wróg istnieje jednak. Bóg i król, Kościół i pań-
two — oto z duszy i ciała wieczna kontrrewolucja.
Tryumf wolności w średniowieczu sprawił, że się od
siebie oddzieliły i, co świadczy o głupocie obu władz,
niby z dogmatem pogodziły się z oddzieleniem jednego
ód drugiego. Możemy teraz bez ryzyka zapewniać:
z punktu widzenia filozofii to rozdzielenie jest niedo-
puszczalne. Kto neguje swego króla, neguje swego
Boga i uice versa. Nieliczni tylko republikanie nie
chcą tego zrozumieć. Ale oddajmy należną cześć na-
szym nieprzyjaciołom: jezuici też wiedzą o tym, że
podczas gdy, poczynając od roku 1789, prawdziwi re-
wolucjoniści nie ustawali w zwalczaniu i niszczeniu
jeden przez drugiego kościoła i państwa, święta kon-
gregacja zawsze myślała o ich połączeniu, tak jak gdy-
by wiara mogła z powrotem zlać w jedno to, co rozum
rozdzielił!
Tym, co w roku 1794 pierwszy dał sygnał powrotu
społeczeństwa do Boga, był Robespierre. Ten kiepski
mówca, w którym, zdawało się, odżywała dusza Kal-
wina i którego cnota przyniosła nam więcej szkody niż
wszystkie ułomności razem wziętych Mirabeau, Dan-
tonów, Dumouriezów 123, Barrasów 124, miał przez całe
życie jedną tylko myśl — odbudowanie władzy i kul-
tu. Po cichutku przygotowywał się do tego wielkiego
dzieła to posyłając biednych ateuszy, niewinnych anar-
chistów pod gilotynę, to wygłaszając poematy na cześć
najwyższej istoty i wykładając ludowi katechizm wła-
dzy. Zasłużył na to, że cesarz, który poznał się na nim,
powiedział: Ten człowiek miał w sobie więcej konsek-
wencji, niż się przypuszcza! Konsekwencja Robespier-
re^ polegała po prostu na przywróceniu władzy za
pomocą religii i religii za pomocą władzy. Na osiem
lat przed pierwszym konsulem Robespierre, celebrując
autodafe ku chwale wielkiego budowniczego wszech-
świata, na nowo otwierał kościoły i kładł podwaliny
pod konkordat. Bonaparte nic innego nie robił, jak
tylko powracał do polityki arcykapłana prairialu123.
Ale ponieważ zwycięzca spod Arcołe nie bardzo wie-
rzył w skuteczność masońskich dogmatów, zresztą nie
czuł się na siłach do ustanawiania, wzorem Mahometa,
nowej religii, ograniczył się do przywrócenia dawnych
obrządków i zaiwarł w tym celu umowę z papieżem.
Odtąd też szczęście zaczęło znowu sprzyjać kościołowi;
jego nabytki, jego wkraczanie w nie swoje spra-
WY> ieg° wpływ postępowały w takim samym tempie
jak uzurpacje władzy. Jest to całkiem logiczne: naj-
dawniejszym elementem rządu, twierdzą władzy jest
bezsprzecznie kult religijny. Wreszcie rewolucja luto-
wa doprowadziła do szczytu pychę i pretensje kleru.
Znaleźli się uczniowie Rcbespierre'a, którzy idąc za
przykładem mistrza i wzywając błogosławieństwa Bo-
żego dla republiki po raz drugi wydali ją księżom;
dziś pomimo szemrania ludu nie wiadomo, kto ma
większą władzę we Francji, jezuici czy przedstawiciele
ludu.
Trzeba jednak, żeby katolicyzm poddał się: najważ-
niejsze dzieło rewolucji w XIX wieku wymaga, aby
go usunąć.
Nie mówię tego bynajmniej pod wpływem niewiary
lub urazy; nie byłem nigdy libertynem ani też nie
nienawidzę nikogo. Wypowiadam po prostu konkluzję.
Byłaby to tylko, wobec tego, że temat mnie do tego
upoważnia, przepowiednia. Wszystko sprzysięga się
przeciwko duchowieństwu, nie wyłączając zegara Fou-
caulta12e. Chrześcijaństwo nie ma przed sobą więcej
niż dwadzieścia pięć lat życia, chyba że reakcji uda
się po swojemu odbudować społeczeństwo od góry do
dołu, jego ciało, jego duszę, jego idee, interesy, ten-
dencje. Nie minie zapewne pół wieku, a ksiądz będzie
ścigany za pełnienie swej służby jako oszust.
Barrot127 bronił się przed zarzutem, iż powiedział,
że we Francji prawo jest ateistyczne: nadał on swej
myśli inne ujęcie. Odilon Barrot wycofując się postą-
pił niesłusznie; ateizm legalny jest pierwszym artyku-
łem francuskiego prawa publicznego. Odkąd państwo
nie uznaje dogmatów, jest ono bez wiary, zaprzecza
Bogu i religii. Jest to sprzeczność sama w sobie, wiem
to dobrze, ale cóż, sprzeczność ta jest realna i nie jest
to najmniejszy tryumf geniuszu rewolucyjnego'. Reli-
gia nie istnieje w 'stanie niejasnego i nieokreślonego
poczucia jakiejś pobożności. Jest pozytywna, dogma-
tyczna, określona, albo jest niczym. I dlatego to J. J.
Rousseau, Bernardin de Saint-Pierre m, Jacobi129 itd.,
cokolwiek o tym mówią, są tak samo ateistami jak
Hegel, Kant i Spinoza. Czyż nie z ateizmu lub, lepiej
powiedziawszy, z antyteizmu płynie ta obojętność, któ-
ra sprawia, że opłacamy i popieramy tak samo żyda,
chrześcijanina, mahometanina, prawosławnego, papistę
i reformowanego? Czyż nie z ateizmu, i to ze szczegól-
nie wyrafinowanego ateizmu, wywodzi się ten umysł
filozoficzny, który rozważa fakty same w sobie, w ich
ewolucji, w ich szeregu, ich stosunkach, nie przejmu-
jąc się nigdy praprzyczyną ani ich kresem ostatecz-
nym. Czyż nie jest to — jeśli można połączyć ze sobą
te dwa wyrazy — teologią ateizmu, która każe nam
upatrywać w ideach przyczyny, substancji, rozumu,
Boga, przyszłego życia itd. itd., form naszego myśle-
nia, symboliki naszej świadomości i która konsekwent-
nie i w sposób pociągający za sobą konieczność apro-
baty tłumaczy wszystkie zjawiska religijne, teologicz-
ne i teogoniczne rozwojem pojęć?
Na próżno stawiamy sobie pytanie, co może mieć do
roboty na świecie religia, której dogmaty są w dia-
metralnym przeciwieństwie do najbardziej uprawnio-
nych i najwyraźniej zaznaczonych tendencji społeczeń-
stwa, której moralności, opartej na pokucie, zadały
kłam nasze idee wolności, równości, zdolności dosko-
nalenia się, błogostanu; której objawienia, od dawna
przyłapane na fałszerstwie, byłyby gorzej niż śmiechu
warte, gdyby filozofia, tłumacząc ich legendarne kształ-
towanie się, nie kazała nam widzieć w nich prymi-
tywnego sposobu przejawiania się intuicji umysłu
ludzkiego. Na próżno szukamy rozsądku w kulcie re-
ligijnym, w użyteczności księdza pretekstu do wiary.
Nie będąc zaślepionym, niepodobna świadomie uzyskać
odpowiedzi choć trochę pozytywnej. Z pewnością, gdy-
by nasza tolerancja nie górowała nad naszą wiarą, gdy-
by nie doświadczenie nie bardziej jeszcze rozległe niż
racjonalizm, religia od dawna nie byłaby niczym
w społeczeństwie, niczym nawet w naszej świadomoś-
ci. Obrzędy o charakterze zewnętrznym nie zgadzają
się z naszymi ideami, naszymi obyczajami, naszymi
prawami, naszym temperamentem; byłoby już po nich,
gdyby pierwsza konstytuanta, która uchwaliła sprze-
daż majątków kleru, przez jakąś niepojętą delikatność
nie uważała się za zobowiązaną do wyposażenia go ty-
tułem odszkodowania.
Tym, co podtrzymuje u nas kościół, lub raczej to,
co służy za pretekst do jego zachowania, jest tchó-
rzostwo tkwiące w sumieniu tak zwanych republika-
nów, z których prawie wszyscy wyznają wiarę mniej
więcej tak jak wikariusz sabaudzki 13°. Jak owi Abisyń-
czycy, o których opowiadał mi któregoś dnia doktor
Aubert, którzy niepokojeni przez sołitera, pozbywali
się jego części, ale troszczyli się nadal o zachowanie
jego głowy, tak samo nasi deiści usuwają z religii to,
co im dokucza i co ich razi, nie chcieliby jednak za
nic na świecie usunąć zasady, wiecznego źródła prze-
sądów, łupiestw i tyranii. Żadnych obrzędów, żadnych
cudów, żadnych objawień: to im odpowiada. Ale nie
dotykajcie ich Boga, bo oskarżą was o ojcobójstwo.
Toteż przesądy, przywłaszczenia, ubóstwo znowu mnożą
się bez końca jak człony sołitera. I ci ludzie rosz-
czą sobie prawo do rządzenia republiką! Generał Ca-
vaignac, który, powodowany resztkami pobożności,
zaofiarował papieżowi gościnę we Francji, jest desyg-
nowany na kandydata na stanowisko prezydenta! Wy-
dajcie więc waszą córkę za człowieka, który nosi
w swym łonie podobnego potwora!
Przed osiemnastu z górą wiekami pewien człowiek
usiłował, tak jak my to dzisiaj czynimy, odrodzić
ludzkość. Wobec świętości jego życia, wobec wspania-
łości jego inteligencji, wobec jego wybuchów oburze-
nia geniusz rewolucyj, przeciwnik Przedwiecznego,
sądził, że rozpoznaje w nim swego.syna. Zjawił się
przed jego oczyma i ukazał mu królestwa ziemskie:
daję ci to wszystko, jeśli zechcesz uznać mnie za twe-
go stwórcę i wielbić mnie. — Nie, odpowiedział Naza-
rejczyk: wielbię Boga i tylko jemu będę służył. Nie-
konsekwentny reformator został Ukrzyżowany. Po nim
faryzeusze, arendatorzy, kapłani i królowie powrócili
do swego, byli tylko bardziej chciwi, bardziej niecni
niż kiedykolwiek dotąd, a rewolucja, dwadzieścia razy
na nowo Wszczynana, dwadzieścia razy poniechana —
pozostała problemem. Do mnie, Lucyferze, szatanie,
kimkolwiek jesteś, demonie, którego wiara moich oj-
ców przeciwstawiła Bogu i kościołowi! Poniosę twoje
słowo i nie zapytam cię o nic...
Dobrze wiem, że z religią dzieje się tak jak z poli-
tyką, że nie wystarczy udowodnić ich nicości i bezsil-
ności; że po sprowadzeniu ich do nicości, trzeba jesz-
cze zapełnić powstałą lukę. Wiem, że ci, którzy za-
pytają, co postawimy na miejsce rządu, nie omiesz-
kają zapytać nas jeszcze, co postawimy na miejsce
Boga.
Nie cofam się przed żadną trudnością. Ze szczerością
właściwą moilm przekonaniom wyznaję nawet, w
odróżnieniu od dawnych ateuszy, jakie jest, jak mi się
wydaje, w istocie zadanie filozofii. Przyznaję, że tak
samo, jak nie wystarczy zniesienie rządu, jeżeli się go
nie zastąpi czymś innym, tak też nie dojdziemy do
ładu z wypędzeniem Boga, jeśli nie znajdziemy nie-
wiadomej, jaka zgodnie z porządkiem pojęć ludzkich
i zjawisk społecznych obejmie po nim spadek.
Otóż mimo że na razie nie chcę zajmować się tą
substytucją, któż nie widzi, że postąpiłaby ona wybit-
nie naprzód, gdyby nieporadność teoretyczna i prak-
tyczna zasady boskiej, gdyby brak jakiegokolwiek jej
związku z życiem gospodarczym, gdyby niemożność jej
połączenia z obecną rewolucją stały się dla wszystkich
prawdą? Któż nie widzi, że nowa teza byłaby o tyle
bardziej dostępna pojmowaniu i o tyle szybciej, że jej
odpowiednik byłby bardziej powszechnie zrozumiany,
to jeist że teoria wolnej umowy, która zastępuje teorię
autokratyczną, byłaby wcześniej spopularyzowana i w
konsekwencji konieczność rozwiązania tego równania
stałaby się bardziej uderzająca: Istota najwyższa ma
się do X tak, jak ustrój autokratyczny ma się do ustro-
ju przemysłowego.
Podobnie jak wszelka negacja w społeczeństwie po-
ciąga za sobą afirmację subsekwentną, tak samo, a con-
trario, afirmacja do tego, żeby się pojawić, wymaga
uprzedniej eliminacji. Chcecie zstąpienia nowej zasa-
dy, do której pod mianem Parakleta odwołują się so-
cjaliści wszystkich czasów, a którą zapowiadał Jezus
Chrystus we własnej osobie? Zacznijcie od odesłania
do nieba Ojca Przedwiecznego. Jego obecność wśród
nas trzyma się na jednej tylko nitce, na budżecie.
Przetnijcie sznur: będziecie wiedzieli, co rewolucja
powinna postawić na miejsce Boga.
Co więcej, zapewniam, że w tym, co się tyczy bu-
dżetu kościoła, nie pojmuję delikatności niektórych
demokratów. Przykład dawnej konstytuanty paraliżu-
je ich. Myślą, że lista cywilna duchowieństwa została
uregulowana w roku 1790, zastępując majątki kościoła
sprzedane na pokrycie potrzeb ogólnych kraju. Jeżeli
zniesiecie budżet duchowieństwa, to czy nie będzie to
czymś podobnym do konfiskaty?
Jest w tym dwuznaczność, z którą trzeba skończyć,
nie tylko z powodu, że ją wyzyskują intryganci, ale
nade wszystko ze względu na trwożliwe dusze, które
zostają przy tym wyprowadzone w pole.
W stuleciach panowania wiary, kiedy nie istniała
ani centralizacja, ani budżet, gdy pieniądz był rzadki,
a majątki nieruchome były jedyną gwarancją posia-
dania środków do życia, księża pod wpływem poboż-
ności wiernych otrzymywali ich majątki, ale nie jako
zwykłe jednostki, tylko jako urzędnicy kultu. Uposa-
żano instytucje religijne, ciało duchowne było tylko
ich użytkownikiem. To użytkowanie powinno się było,
rzecz prosta, skończyć, bądź gdy gospodarka publiczna
pozwoliła w inny sposób pokrywać koszty kultu, bądź
też gdy instytucja religijna ulegała niweczeniu: do-
tacja nie miała już wtedy racji bytu. W roku 1789
kościół przeszedł takie same przemiany jak i, władza:
został skorumpowany i nie było w nim prawdziwej
wiary. Pobożność ludzka, powodowana pragnieniem
kupienia sobie nieba, napędziła do kościoła mnóstwo
nierobów. Władza, nawiązując do myśli ofiarodawców,
ale nie chcąc w tym momencie rozstrzygać kwestii uży-
teczności czy nieużyteczności religii, postanowiła, że
dochód kościoła ibędzie na przyszłość pozostawał w sto-
sunku do usług, jakie on oddaje, i że wynagradzani
będą tylko ci spośród duchownych, którzy pełnią fun-
kcje parafialne. Z pewnością konstytuanta miała pra-
wo okazać się bardziej bezkompromisowa. Wobec tego
że kościół isam postawił się poza obrębem rewolucji,
podobnie jak to zrobił po roku 1848, nadarzyła się
sposobność, aby mu odebrać równocześnie i majątki,
i uposażenia. Zdecydowanie nie godząc się na odszko-
dowanie dla duchowieństwa, słusznie prześladowano
je za knowania kontrrewolucyjne. Konstytuanta za-
chowała umiarkowanie w przeświadczeniu, że kult jest
jeszcze instytucją konieczną. Potrzebowała go dla
swych Własnych celów.
Postęp idei, świadomość publiczna, coraz wyraźniej-
sza wrogość duchowieństwa, które nie uznaje ani racji
filozoficznej, ani wolności politycznej, ani postępu
społecznego; które zna tylko miłosierdzie jako wyna-
grodzenie za nierówność, dodając tym sposobem znie-
wagę Opatrzności do niesprawiedliwości przypadku;
które zanika z powodu rozpowszechnienia się nauk
ścisłych i wzrostu dobrobytu — wszystko to zobowią-
zuje nas, byślmy dokonali czegoś więcej.
Zgadzam się, że obrzędy religijne powinny być wol-
ne, co więcej, że ten, co służy ołtarzowi, powinien
żyć z ołtarza. Ale dodaję, że ścisła sprawiedliwość
wymaga, żeby ofiarnika Utrzymywał ten, co bierze
udział w ofierze. Z chwilą zniesienia budżetu wyznań,
skreślenia 41 milionów franków z kwot przypadają-
cych na gminy, zakazu utrzymywania stałych fundacji
z majątkiem nieruchomym, zasekwestrowania nabyt-
ków poczynionych przez duchowieństwo po roku 1789,
zapanowuje porządek; do gmin, a jeśli są ku temu
podstawy, do stowarzyszeń wiernych, należy uregu-
lowanie, tak jak sobie tego życzą, sytuacji ich duchow-
nych. Dlaczego państwo miałoby być kasjerem gmin
wyznaniowych na potrzeby ich duchowieństwa? Z ja-
kiej racji to pośrednictwo między duchownymi a ich
parafianami? Czy rząd zna się na uczynkach miłosier-
nych? Czy do niego należą sprawy świętych obrazów,
serca Marii, adoracji Przenajświętszego Sakramentu?
Czy potrzebne mu są na własny użytek msze i Te
Deum?
Jeżeli obrzędy religijne mają rzeczywiście wartość
ekonomiczną lub moralną, jeżeli jest to służba, której
wymagają potrzeby ludności, nie wysuwamy co do niej
żadnego sprzeciwu. Laissez faire, laissez passer. Raz
jeszcze: niech kult jako zawód będzie wolny. Zwra-
cam tylko uwagę, że handel rzeczami świętymi powi-
nien być, jak każdy inny, poddany działaniu prawa
podaży i popytu, nie powinien korzystać ze szczegól-
nego poparcia ani subwencji państwowych; że jest to
przedmiot wymiany, a nie rządzenia.
Tutaj, jak i -wszędzie, wolna ulmowa powinna być
najwyższym prawem. Niech każdy płaci za swoje
chrzciny, za swój ślub i za swój pogrzeb: zgoda. Niech
ci, co wielbią Boga, złożą się na koszty swego uwiel-
bienia: nic słusznie jszego. Swoboda zbierania się w ce-
lu modlitwy powinna być taka sama, jak swoboda
zebrań w celu mówienia o polityce i o interesach; kra-
somówstwo, podobnie jak klub, powinno korzystać
z prawa nietykalności.
Ale niech nam nie mówią o religii państwowej ani
o religii większości, and o kulcie płatnym z urzędu,
ani o kościele gallikańskim, ani o republice
nowochrześcijańskiej. Są to odstępstwa od rozumu i od
prawa; rewolucja nie układa się z bóstwem. Przede wszy-
stkim niech nikt pod pretekstem bezpośredniego usta-
wodawstwa nie przychodzi stawiać ludowi pytań ta-
kich jak te, na które jestem pewny, że odpowiedziałby
rozgłośnym tak:
Czy uznaje się Boga?
Czy ma istnieć religia?
Czy obrzędy tej religii mają sprawować księża?
Czy ci księża mają być opłacani przez państwo?
Czy chcecie, żeby w cztery dni kontrrewolucja zo-
stała dokonana, spełniona i żeby budziła zadowolenie?
Nie mówcie ludowi ani o królu, ani o cesarzu, ani
o republice, ani o reformie rolnej, ani o kredycie bez-
procentowym, ani o głosowaniu powszechnym. Lud
wie prawie wszystko. Co to oznacza? Lud wie w każ-
dej z tych spraw, czego chce, a czego nie chce. Postę-
pujcie jak Robespierre: pytajcie lud o najwyższą isto-
tę i o nieśmiertelność duszy...
3. SPRAWIEDLIWOŚĆ

Sprawiedliwość i władza, słowa nie do pogodzenia,


które jednak przeciętny człowiek upiera się uważać
za synonimy. Mówi on: autorytet sprawiedliwości tak
samo jak: rządy ludu, przez przyzwyczajenie do wła-
dzy i nie dostrzegając sprzeczności. Skąd pochodzi to
wypaczenie idej?
Sprawiedliwość, podobnie jak porządek, wzięła po-
czątek z siły. U jej kolebki jest prawo panującego,
a nie sumienie; posłuszeństwo zapewnia jej obawa,
a nie miłość, narzuca się ją raczej, niż się ją wykłada;
podobnie jak rząd — sprawiedliwość jest tylko mniej
lub więcej rozumnym rozdzielaniem między ludzi róż-
nych widzimisię.
Nie wykraczając poza zasięg dziejów Francji, trzeba
powiedzieć, że wymiar sprawiedliwości w wiekach
średnich należał do pana lennego, który wymierzał ją
czasem osobiście, czasem zaś powierzał dzierżawcom
i rządcom. Podlegało się wymiarowi sprawiedliwości
pana lennego, tak samo jak podlegało się wymiarowi
pańszczyzny i tak jak dziś podlega się wymiarowi po-
datków. Płaciło się za to, że się podlegało sądownictwu,
tak samo jak za przemiał zfooża i wypiek chleba. Rzecz
jasna, że ten, co płacił więcej, miał też więcej szans
na to, żeby mieć słuszność. Dwaj chłopi przekonani,
że się ułożyli, wobec sędiziego byliby traktowani jako
buntownicy, sędzia postępował jak uzurpator. Oddać
sprawiedliwość innemu, cóż za wstrętne przestępstwo!
Z chwilą gdy kraj skupił się dokoła pierwszego ba-
rona, którym był król Francji, zaczęto uważać, że w
wymierzaniu sprawiedliwości można się wyręczać,
traktując to bądź jako koncesję korony na rzecz feu-
dałów, bądź jako delegację na rzecz zaspołów sądo-
wych, których członkowie kupowali swe urzędy za
gotówkę, tak samo jak dotąd robią to pisarze sądowi
i prokuratorzy.
Wreszcie, poczynając od roku 1789 wymiar sprawied-
liwości należy bezpośrednio do państwa, które samo
wydaje wyroki i otrzymuje „na szpilki", nie licząc
wpływów z grzywny, uposażenie stałe w wysokości
27 milionów. Co wygrał lud na tej zmianie? Nic. Spra-
wiedliwość pozostała tym, czym była przedtem, ema-
nacją władzy, to jest formą przymusu zdecydowanie
pozbawioną znaczenia i we wszystkich swych dyspo
zycjaeh wątpliwą. My nie wiemy, co to jest sprawied-
liwość.
Często słyszałem, jak dyskutowano nad następującą
kwestią: Czy społeczeństwo ma prawo karać śmiercią?
Pewien Włoch, nazwiskiem Beccaria 131, niewielki zre-
sztą talent, zdobył sobie w ubiegłym stuleciu rozgłos
wymową, z jaką zwalczał zwolenników kary śmierci.
A lud w roku 1848 sądził, że dokonuje cudu, gdy zno-
si tę karę w odniesieniu do przestępstw politycznych.
Ale zarówno Beccaria, jak i rewolucjoniści roku 1848
zaledwie rzekli pierwsze słowo w tej kwestii. Stoso-
wanie kary śmierci jest tylko szczególnym przypad-
kiem sprawiedliwości kryminalnej. Chodzi o to, by
wiedzieć, czy społeczeństwo ma prawo już nie zabijać,
nie nakładać kary, bez względu na to, do jakiego sto-
pnia jest ona łagodna, nawet nie uznać zobowiązania
za spłacone lub udzielać łaski, ale czy w ogóle ma pra-
wo sądzić?
Mech społeczeństwo się broni, jeżeli jest atakowane;
jest w swoim prawie.
Niechaj się mśoi, narażając się na odwet; to może
być w jego interesie.
Ale żeby sądziło, a po osądzeniu, żeby karało, tego
prawa mu odmawiam i tego odmawiam każdej władzy,
jaka istnieje.
Człowiek sam tylko ma prawo siebie sądzić i jeżeli
czuje się winny, jeżeli sądzi, że należy mu się pokuta,
to ma prawo domagać się, aby go ukarano. Sprawied-
liwość jest aktem sumienia z zasady dobrowolnym.
"Otóż sumienie może być sądzone, skazane lub zwol-
nione od odpowiedzialności tylko samo przez siebie,
reszta jest sprawą wojny, rządów autorytatywnych
i barbarzyństwa, nadużyciem władzy.
Żyję w towarzystwie nieszczęśliwych132 — takie
miano sam sobie nadaję — których wymiar sprawie-
dliwości pociąga siłą przed swe oblicze o kradzież,
fałszerstwo, bankructwo, przestępstwo przeciwko mo-
ralności, dzieciobójstwo, morderstwo.
Większość, sądząc z tego, czego zdołałem się dowie-
dzieć, jest w trzech czwartych przekonana, 'chociaż się
do tego nie przyznają, rei sed non confessi; nie myślę
ich spotwarzać, oświadczając, że na ogół nie wydają
mi się ani trochę obywatelami bez zarzutu.
Rozumiem, że ludzie ci w walce z podobnymi sobie
nie byliby zmuszeni do naprawiania szkód, jakie wy-
rządzili, do ponoszenia kosztów, jakie spowodowali,
i do pewnego stopnia do płacenia kary pieniężnej za
naruszenie porządku publicznego oraz niepewności, któ-
rej stają się przedmiotem z mniejszą lub większą pre-
medytacją. Rozumiem, powiadam, to zastosowanie pra-
wa wojny między nieprzyjaciółmi. Wojna też może się
odznaczać, nie powiem sprawiedliwością, bo byłoby to
uchybianiem temu świętemu imieniu, ale pewnego ro-
dzaju wyrównaniem.
Ale żeby te same jednostki były ponadto zamykane
pod pretekstem kary w zakładach specjalnych, piętno-
wane, zakuwane w kajdany, torturowane na ciele i du-
szy, gilotynowane i, co gorsza, oddawane po odcier-
pieniu kary pod nadzór policji, której nieuniknione
rewelacje prześladują ich do najdalszych zakamarków
ich schronienia; raz jeszcze w sposób najbardziej bez-
względny stwierdzam, że nic ani w społeczeństwie, ani.
w sumieniu, ani w dziedzinie rozsądku nie upoważnia
kogokolwiek do podobnej tyranii. To, do czego prowa-
dzi Kodeks, nie jest sprawiedliwością, jest zemstą naj-
niesprawiedliwszą i najokrutniej szą, ostatnim śladem
starożytnej nienawiści Mas patrycjuszowskich do klas
zależnych.
Jaką ulmowę zawarliście z tymi ludźmi, że rościcie
sobie prawo pociągania ich do odpowiedzialności za
ich karygodne uczynki i zakuwania ich w łańcuchy,
karania śmiercią i orzekania o skazach na honorze?
Jakie daliście im gwarancje, którymi moglibyście się
chlubić? Na jakież to warunki oni się zgodzili, które
by uprawniały was do stosowania wobec nich przemo-
cy? Jaką granicę zakreśloną wyładowaniu ich namięt-
ności i uznaną przez nich przekroczyli? Co zrobiliście
dla nich, co obowiązani są oni zrobić dla was i co
wam zawdzięczają? Szukam swobodnej i dobrowolnej
umowy, która ich łączy, i dostrzegam tylko miecz
sprawiedliwości zawieszony nad ich głowami, miecz
władzy. Pytam o tekst dwustronnego zobowiązania,
własnoręcznie podpisanego, które by stanowiło o po-
zbawieniu ich praw; znajduję tylko zastraszające i jed-
nostronne przepisy tak zwanego ustawodawcy, który
w ich oczach może mleć władzę tylko przez to, że
towarzyszy mu kat.
Gdzie nie ma umów, w obliczu sądu nie może istnieć
przestępstwo. I tu łapię was na waszych własnych
maksymach: Co nie jest zakazane przez prawo, jest
dozwolone; i prawo dysponuje tylko na przyszłość, nie
działa wstecz.
Dobrze więc! Prawo — i to jest napisane od sześć-
dziesięciu lat we wszystkich waszych konstytucjach —
jest wyrazem zwierzchnictwa ludu, czyli umowy spo-
łecznej, to jest osobistego zaangażowania się człowieka
i obywatela. Jeśli nie pragnąłem tego prawa, jeśli nie
dałem na nie zgody, nie głosowałem za nim, nie pod-
pisałem go, ono mnie nie obowiązuje, nie istnieje.
Z góry przesądzać o nim, zanim ja je uznam, narzu-
cać mi je pomimo mojego protestu — to nadawać mu
działanie wsteczne i pogwałcać samo to prawo. Co
dzień zdarza się zniesienie wyroku z powodu uchybień
formalnych. Ale nie ma ani jednego aktu, który by był
uznany za nieważny, i to absolutnie nieważny, zgodnie
z domniemaniem prawa. Soufflard, Lacenaire, wszyscy
zbrodniarze, których skazaliście na śmierć, przewraca-
ją się w swych mogiłach i oskarżają Was jako fałszy-
wych sędziów. Jakąż macie dla nich odpowiedź?
Nie mówmy o milczącym przyzwoleniu, wiecznych
zasadach społecznych, moralności narodów, o sumieniu
religijnym. Właśnie dlatego, że uniwersalne sumienie
uznaje prawo, moralność, społeczeństwo, należało
określić jego przepisy i przedstawić je do uznania
przez wszystkich. Czy zrobiliście to? Nie: zadekreto-
waliście, co się wam podobało; i ten dekret wy nazy-
wacie regułą sumień, dictamenem przyzwolenia po-
wszechnego. Oh! —• za dużo jest stronniczości w wa-
szych prawach, za dużo ukrytych myśli, dwuznaczności,
co do których bynajmniej nie jesteśmy jednomyślni.
Protestujemy zarówno przeciwko waszym prawom, jak
i przeciwko waszej sprawiedliwości.
Powszechne przyzwolenie! Przypomina to rzekomą
zasadę, którą wy nam przedstawiacie, podobnie jak i tę
zdobycz, że każdy oskarżony powinien być skierowany
przed równych sobie, którzy są jego naturalnymi sę-
dziami. Naigrawanie się! Czy ten człowiek, który nie
był powołany do dyskutowania o prawie, który nie
głosował nad nim, który nawet go nie czytał, który
zupełnie nie rozumiał go, jeśli mógł je czytać, którego
nie radzono się co do wyboru ustawodawcy, czyż ten
człowiek ma sędziów naturalnych? Co? — kapitaliści,
właściciele, szczęśliwi ludzie, którzy zgadzają się z rzą-
dem, którzy korzystają z jego poparcia i z jego wzglę-
dów, są naturalnymi sędziami proletariusza! Oni to są
tymi ludźmi prawymi i wolnymi, którzy według swe-
go honoru i swego sumienia stanowią gwarancję dla
oskarżonego! — przed Bogiem, o którym nigdy nie
słyszał, przed ludźmi, do liczby których, on się nie za-
licza, uznają go za winnego; i jeśli protestuje przeciw-
ko złej doli, jaką zgotowało mu społeczeństwo, i jeśli
powołuje się na nędzę swego życia i wszystkie gory-
cze swej egzystencji, to przeciwstawiają mu milczące
przyzwolenie i sumienie rodzaju ludzkiego!
Nie, nie, sędziowie, nie obronicie na przyszłość tej
roli przemocy i tej hipokryzji. To aż nadto, że nikt nie
podaje w wątpliwość waszej dobrej wiary i że przez
szacunek do tej dobrej wiary przyszłość rozgrzeszy
was; ale nie idźcie dalej. Wy nie macie tytułu do sądze-
nia: ten brak tytułu, ta nieważność waszej inwestytury
milcząco oznaczyła dzień, gdy została ogłoszona przed
całym światem, w federacji całej Francji, zasada
zwierzchnictwa ludu, która jest niczym innym jak za-
sadą zwierzchnictwa indywidualnego.
Istnieje — przypomnijcie sobie o tym — jeden tyl-
ko sposób czynienia sprawiedliwości: polega on na tym,
że oskarżony albo po prostu pozwany wymierza ją so-
bie sam. Otóż on ją sobie wymierzy, skoro każdy oby-
watel przystąpi do umowy społecznej, skoro w tej
uroczystej Umowie prawa zobowiązania i atrybucje
każdej jednostki będą określone, gwarancje zostaną
wymienione i sankcje podpisane.
Wówczas to sprawiedliwość, wywodząca się z wol-
ności, nie będzie zemstą, będzie zadośćuczynieniem.
Wobec tego że między prawem społeczeństwa a wolą
jednostki nie będzie przeciwieństwa, wzajemne zarzu-
ty ustaną i jedynym wyjściem będzie przyznanie się.
Wówczas też dochodzenie w procesie sprowadzi się
po prostu do zwołania świadków powoda i pozwane-
go; między powodem i jego partnerem nie będzie po-
trzeba innego pośrednika niż przyjaciół, którzy powo-
łają sąd arbitrażowy. Odtąd, rzeczywiście, państwo,
zgodnie z zasadą demokratyczną, zostanie wykluczo-
ne z sądownictwa, tak samo jak z pojedynków: prawo
wymiaru sprawiedliwości przekazane ogółowi jest naj-
lepszą gwarancją sprawiedliwych wyroków.
Całkowite zniesienie sądów, natychmiast, bez żad-
nego okresu przejściowego ani żadnej substytucji, jest
jedną z pierwszych konieczności rewolucji. Pewien od-
stęp czasu można zastosować do innych reform: niech,
na przykład, likwidacja społeczna przeprowadzona zo-
stanie dopiero w ciągu dwudziestu pięciu lat, a organi-
zacja sił ekonomicznych w ciągu półwiecza; w każdym
razie zniesienie władzy sądowej nie może być odkła-
dane.
Z punktu widzenia zasad sprawiedliwość ukonsty-
tuowana jest zawsze tylko formułą despotyzmu, a w
konsekwencji zaprzeczeniem wolności i prawa. Tam,
gdzie dopuścicie, żeby trwało sądownictwo, wzniesiecie
gmach kontrrewolucji, z którego wcześniej czy później
wyrośnie na nowo autokracja polityczna i religijna.
Z punktu widzenia politycznego powierzyć dawnym
magistraturom, przesyconym zgubnymi ideami, inter-
pretację nowej umowy — to zepsuć wszystko. Wiemy
o tym aż za dobrze: jeżeli sadownicy okazują się bez-
litośni w stosunku do socjalistów, to dlatego, że so-
cjalizm jest zaprzeczeniem funkcji sądowych, jak rów-
nież prawa, które je określa. Gdy sędzia zgodnie z ustawą
ogłasza decyzję o losie obywatela oskarżonego
o wygłaszanie idei lub słów, o publikowanie pism re-
wolucyjnych, to ten, w którego godzi, nie jest dla nie-
go winnym: jest przeciwnikiem. Przez poszanowanie
dla sprawiedliwości usuńcie tego urzędnika, który sto-
sując prawo walczy o swoją togę i swoje stanowisko.
Zresztą droga jest wytyczona: sądy handlowe, roz-
jemcze, arbitrażowe, mianowanie ekspertów, tak' często
zarządzane przez, sądy, to kroki już. dziś poczynione
w kierunku demokratyzacji w dziedzinie wymiaru
sprawiedliwości. Aby ruch ten doprowadzić do końca,
wystarczy wydać dekret uznający prawo prowadzenia
dochodzenia oraz decyzji wykonawczych w wypadku
wszystkich arbitraży powołanych do życia na żądanie
stron.

4. ADMINISTRACJA, POLICJA

W naszym społeczeństwie Wszystko pogrążone jest


w sprzeczności. Oto dlaczego nie możemy się wzajemnie
zrozumieć i zawsze jesteśmy gotowi wydać bitwę.
Administracja publiczna i policja stanowią najlepszy
tego dowód.
Jeżeli jest rzecz, która dzisiaj wydawałaby się
wszystkim czymś niedopuszczalnym, świętokradczym,
naruszającym prawa rozumu i sumienia, to jest to rząd,
który zagarniając sobie dziedzinę wiary, rości sobie
prawo do reglamentowania zadań duchowych osób od
siebie zależnych. Nawet w oczach chrześcijan podobna
tyrania nie mogłaby być tolerowana: w przypadku opo-
ru męczennik wziąłby na siebie ciężar odpowiedzial-
ności. Kościół założony w niebie i natchniony głosi, że ma
prawo sprawować rząd dusz, ale, rzecz szczególna,
i co ze swej strony stanowi już zaczątek liberalizmu,
odmawia tego prawa państwu. Nie tykajcie kadzielni-
cy — woła do panujących. Wy jesteście biskupami
w sprawach zewnętrznych; my jesteśmy biskupami
w sprawach wewnętrznych. Wobec was wiara jest
wolna: religia nie zależy od waszej władzy.
Na tym punkcie, przynajmniej we Francji, panuje
jedność poglądów. Państwo gotowe jest opłacać czyn-
ności obrzędowe, a kościół gotów jest przyjąć subwen-
cję; państwo nie miesza się w najmniejszej mierze ani
do podstaw dogmatycznych, arii do sprawy ceremo-
niału. Wierzycie czy nie wierzycie, oddajecie cześć
bóstwu czy nie oddajecie, to sprawa ad libitum. Rząd
zdecydował się nie wkraczać w dziedzinę sumienia.
Otóż jedno z dwojga: albo rząd, zrzekając się inicja-
tywy, popełnił ciężki błąd, albo też chciał zrobić krok
wstecz i dać nam pierwszy dowód, że się wycofuje.
W istocie, jeżeli państwo nie uważa się za uprawnione
do narzucania religii, to dlaczego miałoby być upraw-
nione do narzucania nam ustaw? Dlaczego, nie zado-
walając się Władzą ustawodawczą, miałoby jeszcze
sprawować władzę sądową? Dlaczego miałoby pełnić
Władzę policyjną? Wreszcie, dlaczego władzę admini-
stracyjną?...
Co! Rząd pozostawia nam kierowanie naszymi du-
szami, najpoważniejszą częścią naszego życia, od sposo-
bu rządzenia którą zależy całkowicie, wraz z naszą
szczęśliwością w przyszłym życiu, ład w życiu dzisiej-
szym, a gdy idzie o nasze interesy materialne, sprawy
handlowe, stosunki dobrego sąsiedztwa, kwestie naj-
bardziej przyziemne, władza zjawia się i interweniuje.
Władza jest jak służąca u księdza: duszę pozostawia
.szatanowi; on pożąda ciała. Byleby trzymała rękę na
naszych kiesach, drwi sobie z naszych myśli. Hańba!
Czyż nie możemy zarządzać naszymi majątkami, regu-
lować naszych rachunków, układać się w sprawie dzie-
lących nas różnic, troszczyć się o nasze wspólne inte-
resy, i czynić to wszystko co najmniej równie dobrze,
jak dbać o nasze zdrowie i troszczyć się o nasze dusze?
Czyż więcej mamy wspólnego z ustawodawstwem pań-
stwowym, ze sprawiedliwością państwową, z policją
państwową i z administracją państwową niż z religią
państwową? Jaki powód, jaki pretekst podaje państwo
na rzecz tego wyjątku od wolności lokalnej i indywi-
dualnej?
Powiedzą nam, że sprzeczność jest jedynie pozorna;
że władza jest w istocie powszechna i nie zna żadne-
go wyjątku, ale w celu doskonalenia jej sprawowania
musiała być podzielona na dwie władze równe i nieza-
leżne od siebie: kościół, któremu powierzono troskę
o dusze, i państwo, do którego należy rząd nad ciałami.
Na to odpowiem, że przede wszystkim podział między
państwo i kościół nie został dokonany ze względu na
lepszą organizację, ale wskutek niemożności pogodze-
nia interesów, którymi się one kierują: a po drugie, że
skutki tego podziału były, jak nie można bardziej, opła-
kane, zważywszy, że gdy kościół utracił kierownictwo
sprawami doczesnymi, to skończyło się na tym, że go
nikt więcej nie słuchał, nawet w dziedzinie spraw du-
chowych; państwo zaś, udając, że miesza się tylko do
spraw materialnych i że rozstrzyga je tylko siłą, utra-
ciło szacunek i wywołało wszędzie potępienie ze strony
narodów. I właśnie z tego powodu państwo i kościół,
przekonane, ale zbyt późno, o swej nierozróżnialności,
usiłują dzisiaj podźwignąć się przez niewykonalne już
zespolenie się w jedno, i to właśnie w chwili, gdy re-
wolucja orzeka o upadku jednego i drugiego.
. Ale ani kościół z braku sankcji politycznej nie musi
zachować kierownictwa ideowego, ani państwo, pozba-
wione wyższych zasad, nie może rościć sobie pretensji
do panowania nad interesami. Co się tyczy ich zlania
się w jedno, to jest ono bardziej jeszioze chimeryczne
niż zlanie się monarchii absolutnej z monarchią kon-
stytucyjną. Co wolność rozdzieliła, tego władza nie po-
łączy.
Bez odpowiedzi pozostaje więc w całej rozciągłości
moje pytanie, na mocy jakiego prawa państwo, które-
mu obojętne są idee i obrzędy, państwo ateistyczne tak
samo jak prawo, pretenduje do zarządzania interesami?
Takiemu postawieniu pytania, należącego całkowicie
do dziedziny prawa i moralności, przeciwstawia się, co
następuje:
1) Wobec tego że obywatele i gminy nie mogą sobie
zdawać sprawy z interesów ogółu, i biorąc pod uwagę,
że nie potrafiliby być jednego i tego samego zdania,
niezbędny jest suwerenny arbiter.
2) Wobec tego że sprawy nie mogłyby być prowa-
dzone zgodnie i wspólnymi siłami, gdyby każda miej-
scowość, każdy zespół, każda grupa interesów pozosta-
wione zostały własnemu natchnieniu, gdyby urzędnicy
publiczni otrzymywali tyle różnych i przeciwstawnych
poleceń, ile jest interesów poszczególnych jednostek,
jest rzeczą niezbędną, aby bodziec pochodził od jednej
jedynej siły napędowej, a co za tym idzie, żeby urzęd-
nicy byli mianowani przez rząd.
Nie wychodzi się poza te tezy: nieunikniony i fa-
talny antagonizm — oto motyw; centralizacja rozkazo-
dawcza i hierarchiczna — oto wniosek.
Zgodnie z tym właśnie rozumowaniem ojcowie nasi
w roku 1793, po zniesieniu prawa boskiego, ustroju
feudalnego, podziału na klasy, sądownictwa senioral-
nego itd., zreformowali rząd, którego podstawą był
mandat wyborczy, i potępili żyrondystów, którzy nie
mogąc określić, jak pojmują zachowanie jedności, nie
chcieli jednak zgodzić się na to, do czego chcieli do-
prowadzić inni, to jest na centralizację.
Owoce tej polityki można osądzić.
Według Raudota ogólna liczba urzędników państwo-
wych i samorządowych wynosiła 568 365. W tej liczbie
nie została uwzględniona armia francuska. Jest to więc,
nie licząc żołnierzy, których liczba waha się od 400 000
do 500 000, masa 568 365 funkcjonariuszy, nadzorców,
strażników itd., którzy oplatają kraj i których rząd
utrzymuje kosztem mieszkańców kraju; którymi dys-
ponuje bądź po to, by karcić, bądź po to, by bronić
się przed atakami czynników niezadowolonych i groź-
niejszymi jeszcze naciskami opinii.
Oto sędzia, który narzuca nam centralizację! Czyż
nie sądzicie, że całkowita anarchia jest lepsza dla na-
szego wypoczynku, naszej pracy i naszego dobrobytu
niż ten milion pasożytów uzbrojonych przeciwko na-
szym wolnościom i interesom.
To jeszcze nie wszystko.
Przez to samo, że rząd ma na swe rozkazy 568 365
urzędników państwowych, opozycja, dynastyczna czy
republikańska — to nieważne, ma po swojej stronie
armię dwa, trzy, cztery razy liczniejszą, składającą się
ze wszystkich ludzi bez zajęcia, zrujnowanych, nieza-
dowolonych ze swego stanu, którzy pożądają posad
państwowych i którzy, aby do nich dojść, pod przewo-
dem swych prowodyrów pracują w najlepsze nad
upadkiem czołowych działaczy rządowych. Tak to więc
z jednej strony istnieje wojna między krajem oficjal-
nym a krajem przemysłowym, a z drugiej — wojna
między rządem a opozycją: co powiecie o takich sto-
sunkach?
Na tej grze w „cztery kąty a piec piąty" kraj nasz
spędza czas od roku 1793, i daleko nam do ostatecznej
rozgrywki. Niech mi wolno będzie odsłonić fakt po-
wszechnie znany: oto Solidarność Republikańska133,
stowarzyszenie zawiązane w celu głoszenia, propago-
wania i obrony rewolucji, równocześnie mające na celu
nie obalenie rządu, ale przygotowanie personelu rzą-
dowego, który w razie czego mógłby zastąpić dawny
personel, by rząd nadal i bez przerwy mógł wykony-
wać swe zadania. Tak mianowicie rewolucjoniści
współcześni rozumieją swą rolę. Co za szczęście dla re-
wolucji, że rząd Ludwika Bonapartego rozwiązał So-
lidarność Republikańską!
Podobnie jak religia państwowa jest gwałtem nad
sumieniem, centralizacja administracyjna jest wytrze-
bieniem wolności. Są to ponure instytucje, wywodzące
się z szaleństwa ucisku i nietolerancji, których zatrute
owoce wykazują mnóstwo podobieństwa! Religia pań-
stwowa powołała do życia inkwizycję, administracja
państwowa zrodziła policję.
Z pewnością ludzie zdają sobie sprawę, że kasta ka-
płańska, która z początku była korporacją mandarynów
chińskich, kastą mędrców i uczonych, zachowała w so-
bie myśl o centralizacji religijnej: nauka, nietoleran-
cyjna zarówno wobec błędu, jak i wobec upodobania
do kpiarstwa, słusznie aspiruje do przywileju poucza-
nia rozumu. Kasta kapłańska korzystała z tej preroga-
tywy, dopóki programem jej była nauka, która miała być
doświadczalna i postępowa; utraciła ją w chwili,
gdy znalazła się w sprzeczności z postępem i doświad-
czeniem.
Ale żeby państwo, którego jedyną siłę stanowi na-
uka, nie mające innej doktryny niż teoria plutonu oraz
batalionu, żeby państwo — powiadam — wiecznie
traktujące ludność jak dziecko, rościło sobie pretensje
kosztem tej ludności i wbrew niej, a to pod preteks-
tem rozbieżności między jej zdolnościami i jej ten-
dencjami, do administrowania jej majątkami, do orze-
kania o tym, co jest lepsze dla jej interesów, do wy-
mierzania jej ruchu, wolności, życia: oto co byłoby nie
do pojęcia, co ukazywałoby piekielne machinacje, gdy-
byśmy nie wiedzieli, dzięki jednorakiej historii wszyst-
kich rządów, że jeżeli władza stale i zawsze panowała
nad ludem, to dlatego, że lud, niepomny praw ładu,
stale i zawsze był w tym współwinny wraz z władzą.
Gdy ludziom miłującym wolność mówiłem o wol-
ności i szacunku dla siebie samych i gdy chciałem ich
pobudzić do buntu, to ograniczałem moją przemowę do
wyliczenia im uprawnień prefekta.
Według ustawodawcy:
„Prefekt jest przedstawicielem władzy centralnej,
pośrednikiem między rządem i departamentem; kieruje
działalnością administracji, troszczy się bezpośrednio
przez swe własne akty o potrzeby służby publicznej.
„Jako przedstawiciel władzy centralnej prefekt spra-
wuje działalność dotyczącą majątku państwowego lub
należącego do departamentu i pełni działalność poli-
cyjną.
„Jako pośrednik między władzą a departamentem
podaje do wiadomości publicznej i wykonuje ustawy,
które mu przekazują ministrowie; nadaje moc
wykonawczą wykazom podatkowym; vice versa,
doprowadza do wiadomości reklamacje, informacje itd.
„Jako kierownik działalności administracyjnej speł-
nia w stosunku do tych, którzy pozostają pod jego kie-
rownictwem (administrśs), i podległych mu (subalter-
nes) bardzo różne funkcje; należy tu: instruowanie, kie-
rowanie, inicjowanie, inspekcja, nadzór, ocena, kontro-
la, cenzura, reformowanie, napominanie, wreszcie akcja
poprawcza, czyli karanie.
„Jako troszczący się o potrzebę służby publicznej
prefekt działa raz jako wyposażony we władzę opie-
kuńczą, to znów jako sprawujący kierownictwo lub
wreszcie jako sprawujący jurysdykcję".
Ten, któremu powierzono sprawy departamentu
i państwa, oficer policji, sędzia, pośrednik, pełnomoc-
nik, instruktor, dyrektor, inicjator, inspektor, nadzor-
ca, oceniający, kontroler, cenzor, reformator, udzielają-
cy napomnień, kierujący akcją poprawczą, opiekuńczą,
intendent, edyl, sędzia — oto prefekt, oto rząd! I po-
wiedzą mi, że lud poddany takiej regencji, lud w ten
sposób prowadzony na pasku in chamo et freno, in ba-
culo et virga jest ludem wolnym! Że ten lud rozumie,
co to jest wolność, że zdolny jest jej zakosztować i ko-
rzystać z niej! Nie, nie: taki naród to mniej niż niewol-
nik, to koń bojowy. Przed uwolnieniem go trzeba
w nim obudzić godność ludzką, udoskonalić jego po-
jętność. On sam wam to mówi w naiwności swego my-
ślenia: Co by się ze mną stało, gdybym nie był trzy-
many w cuglach. Nie znam innej dyscypliny ani innego
stanu. Znajdźcie wyjście z moich idei, pogódźcie ze sobą
moje upodobania, wprowadźcie równowagę do moich
interesów, a nie będę wówczas potrzebował pana nad
sobą, będę mógł dobrze żyć jako człowiek niezależny!
Tym sposobem społeczeństwo za własnym przyzwo-
leniem obraca się w zamkniętym kole. Ten rząd, z któ-
rego robi ono sobie zasadę kierowniczą, jest nie czym
innym, i ono się z tym zgadza, niż dodatkiem do jego
rozumu. Podobnie jak między głosem sumienia a ty-
ranią swych instynktów człowiek stworzył sobie mi-
styczny hamulec, którym był ksiądz, podobnie jak mię-
dzy swoją wolnością a wolnością swego bliźniego na-
rzucił sobie rozjemcę, którym był sędzia, tak saimo mię-
dzy interesem prywatnym a interesem ogółu, które
uważał za równie niemożliwe do pogodzenia, jak swój
instynkt i swój rozsądek, poszukał sobie nowego czyn-
nika pojednawczego, którym był panujący. Człowiek
jest przeto pozbawiony swego charakteru moralnego
i swej godności sądzenia. Zrzekł się inicjatywy i przez
to pozbycie się swych zdolności stał się nieczystym
niewolnikiem szalbierzy i tyranów.
Ale od czasów Jezusa Chrystusa, Izajasza, Dawida
i Mojżesza we własnej osobie zostało ustalone, że do
słuszności nie potrzeba ani ofiary, ani księdza; przed
chwilą udowodniliśmy, że instytucja sprawiedliwości
stojącej ponad obywatelami jest ze swej istoty sprzecz-
nością, pogwałceniem umowy społecznej. Czy dla do-
pełnienia naszych obowiązków społecznych i obywatel-
skich trudniej nam będzie obejść się bez wysokiej in-
terwencji państwa?
Ustrój przemysłowy — jakeśmy wykazali — to zgod-
ność interesów wynikających z likwidacji społecznej,
bezpłatności cyrkulacji i kredytu, organizacji sił eko-
nomicznych, powołania do życia kompanii robotni-
czych, ukonstytuowania się wartości i własności.
W tym stanie rzeczy, do czego może jeszcze służyć
rząd? — po cóż, do licha, pokuta? — po cóż
sprawiedliwość? Umowa rozwiązuje wszystkie
problemy.
Producent układa się z konsumentem, stowarzyszony
ze swym towarzystwem, chłop z gminą, gmina z kanto-
nem, kanton z departamentem itd. itd. Zawsze jeden
i ten sam interes wchodzi w układy, płaci długi i po-
wtarza się w nieskończoność; wciąż ta sama idea błądzi
od każdej zdolności duchowej, jako od centrum, ku pe-
ryferiom jej atrakcyj.
Tajemnica tej równości między obywatelem a pań-
stwem, podobnie jak między wierzącym a księdzem,
między skarżącym się a sędzią, tkwi w równości eko-
nomicznej, którą wprowadziliśmy uprzednio przez znie-
sienie procentu kapitalistycznego, w stosunkach mię-
dzy pracownikiem a przedsiębiorcą, dzierżawcą a właś-
cicielem. Doprowadźcie dzięki wzajemności zobowiązań
do zniknięcia tego ostatniego śladu dawnej zależności,
a ani gminy, ani obywatele nie będą potrzebowali in-
gerencji państwa w sprawy kierowania swymi mająt-
kami, administrowania swą własnością, budowania
portów, mostów, nadbrzeży, kanałów, dróg; zawierania
umów o dostawy, łagodzenia sporów, instruowania
swych pracowników, kierowania nimi, kontrolowania
ich i udzielania im nagany, pełnienia wszelkich aktów
nadzoru, zapobiegania i policji — tylko po to, by ofia-
rować swe uwielbienie Najwyższemu — sądzenia swych
przestępców i uniemożliwienia im szkodliwych postęp-
ków, zakładając, że ustanie pretekstu nie pociąga za
sobą ustania przestępczości.
Kończymy. Centralizacja administracyjna mogła
mieć rację bytu za czasów dawnej monarchii, wówczas
gdy król, uważany za pierwszego barona królestwa,
przywłaszczył sobie na mocy swego boskiego prawa ca-
ły wymiar sprawiedliwości, całą zdolność działania, całą
własność. Ale po deklaracjach Konstytuanty, po wy-
raźniejszym jeszcze i bardziej pozytywnym ich rozwi-
nięciu przez Konwent dążyć do tego, żeby kraj, a za-
teim każda miejiseowość w swoim zakresie nie miała
prawa sama sobą rządzić, administrować, sądzić i za-
wiadywać; pod pretekstem, że republika jest jedna
i niepodzielna, odbierać ludowi możność dysponowania
swoimi siłami; po obaleniu despotyzmu przez powstanie
odbudowywać go przy pomocy metafizyki-, traktować
jako federalistów i w tym charakterze skazywać na
wygnanie tych, co występują w obronie wolności
i zwierzchnictwa lokalnego — to zadawać kłam praw-
dziwemu duchowi rewolucji francuskiej, jego najauten-
tyczniejSzym tendencjom, to zaprzeczać postępowi.
Powiedziałem i nigdy nie będzie dość razy powtó-
rzyć, że system centralizacji, który osiągnął przewagę
w roku 1793 dzięki RobeSpierre'owi i jakobinom, jest
czymś innym niż system przeobrażonego feudalizmu:
jest to zastosowanie algebry do tyranii. Napoleon, któ-
ry był ostatnim z tych, co przyłożyli do tego rękę, dał
temu świadectwo.
Niech Ledru-Rollin 134 o tym pamięta: jego ostatnie
wystąpienie za rządem bezpośrednim jest pierwszym
krokiem wychodzącym poza ramy tradycji jakobiń-
skiej, jest nawrotem do prawdziwej tradycji rewolucyj-
nej, podobnie jak protest Ludwika Blanca przeciwko
temu, co on nazywa żyrondyzmem 133, jest pierwszym
krzykiem reakcji rządowej. Konstytucja roku 1793 to
żyronda, to Danton: system przedstawicielski to klub
jakobinów, to Robespierre! Ale Robespierre i jakobini
są potępieni: sześćdziesiąt lat doświadczeń zbyt dobrze
nas nauczyło, czym była jedność i niepodzielność ich
republiki.
Co się tyczy konstytucji z roku 1793, to jeżeli ona
wytyczyła ruch ku innemu porządkowi idei, jeżeli mo-
że być pożyteczne powoływać się dzisiaj na jej dyspo-
zycje i tendencje, to jednak nie może ona służyć nam
za wzór. Duch rewolucyjny postąpił naprzód, idziemy
rzeczywiście po linii tej konstytucji, ale mamy już
sześćdziesąt lat za sobą.
5. OŚWIATA PUBLICZNA, ROBOTY PUBLICZNE,
ROLNICTWO I HANDEL, FINANSE

Postawcie ludowi następujące pytania, a możecie


być pewni odpowiedzi.
Pytanie: Czy nauczanie będzie bezpłatne i obowiąz-
kowe?
Odpowiedź: Tak.
P. Kto będzie szerzył oświatę?
O. Państwo.
P. Kto będzie ponosił jej koszty?
O. Państwo.
P. A zatem będzie istniało Ministerstwo Oświecenia
Publicznego?
O. Tak.
Jak z tego widać, nic łatwiejszego, niż dać ludowi
możność prowadzenia działalności ustawodawczej.
Wszystko zależy od sposobu stawiania pytań. Jest to
metoda Sokratesa zbijającego swymi argumentami ar-
gumenty sofistów.
P. Czy będzie też istniało Ministerstwo Robót Pu-
blicznych?
O. Naturalnie, skoro będą istniały roboty publiczne.
P. A Ministerstwo Rolnictwa i Handlu?
O. Tak.
P. Ministerstwo Finansów?
O. Tak.
Znakomicie! Lud mówi jak dzieciątko Jezus pośród
doktorów. Jeśli tylko zrobi to wam przyjemność, spra-
wię, iż on powie, że chce dziesięciny, lex primae noctis
i panowania Dagoberta 13e.
Zdajmy sobie raz jeszcze sprawę z motywu, który
służy państwu za pretekst.
Uważając, że lud wskutek swej mnogości nie może
kierować swoimi Własnymi sprawami ani kształcić się,
ani postępować, ani ochraniać siebie jak wielki pan,
który nie znając swego majątku i mając głowę nie-
pewną opłaca za administrowanie swych dóbr, gospo-
darowanie w swoim domu i troszczenie się o swą osobę
urzędników, służbę, intendentów wszelkiego rodzaju:
jednych, co prowadzą rachunki jego dochodów i regu-
lują jego wydatki, drugich, co w jego imieniu układa-
ją się z dostawcami i bankierami, tych, co zarządzają
jego majętnościami, owych, co czuwają nad jego włas-
nym bezpieczeństwem itd. itd.
Tym sposobem budżet wydatków Władcy dzieli się
na dwie części: 1) efektywne usługi i konsumpcja real-
na, na co składają się jego środki utrzymania, przyjem-
ności i zbytek; 2) wynagrodzenie jego służby, pełno-
mocników, komisjonerów, przedstawicieli, agentów, jał-
mużników, prokuratorów, kuratorów, przedstawicieli
środków przymusu, którzy działają na jego rzecz. Otóż
ta druga część budżetu jest o wiele znaczniejsza. Skła-
da się ona z:
1) Procentów należnych bankierom, u których lud
ma rachunek bieżący, procentów, których wysokość
wraz z amortyzacją sięga obecnie 346 milionów i sta-
nowi dług publiczny.
2) Dotacji władz naczelnych, bezpośrednich przed-
stawicieli władzy i szefów wszystkich resortów. Dota-
cje te stanowią sumę 9 milionów.
3) Uposażeń urzędników wyższych i niższych, służby
wszelkiego rodzaju i Wszystkich stopni. Z 805 milio-
nów, na które składają się wydatki różnych mini-
sterstw, co najmniej trzy czwarte idzie na pokrycie
wynagrodzeń tego rodzaju.
4) Kosztów zarządu, eksploatacji i pobierania docho-
dów od ludu. Określa się je na 149 milionów.
5) Emerytur płaconych przez lud swym wysłużonym
pracownikom po dwudziestu pięciu albo trzydziestu la-
tach pracy w ogólnej sumie 45 milionów.
6) Wreszcie z kosztów nie przewidzianych, wpływów
przewidywanych, ale nie osiągniętych, dochodów fik-
cyjnych, których wysokość wynika z rachunku strat
i zysków, co daje sumę 80 milionów.
Tym sposobem za najwyżej 200, 300 milionów usług
efektywnych i realnych dostaw, z których składa się
roczny wydatek ludu, system rządowy każe mu płacić
1431 milionów, a zatem słudzy ludu otrzymują za swe
trudy wynagrodzenie w wysokości 1100 do 1200 milio-
nów. I wreszcie, żeby sobie raz na zawsze zapewnić tę
olbrzymią odprawę, żeby zabezpieczyć się przed chęcią
jakiejkolwiek reformy i emancypacji ze strony władcy,
wymienieni słudzy zmusili go do osobistego oświad-
czenia, że się zrzeka swych praw cywilnych i politycz-
nych.
Najgorsza w tym systemie nie jest nieunikniona
ruina władcy, ale nienawiść i pogarda, jakiej przyspa-
rzają mu ci, co mu służą i co zupełnie go nie znając, jako
że mają do czynienia z pierwszymi jego intenden-
tami, od których otrzymują posady i dyrektywy, z któ-
rymi związują swoje losy, przy każdej sposobności bio-
rą ich stronę przeciwko władcy.
Atakując ten system od czoła powiedzieliśmy:
Lud jest istotą zbiorową.
Ci, co od niepamiętnych czasów wyzyskują go
i utrzymują w stanie zależności, opierają się na tym
zbiorowym jego charakterze i wyciągają stąd wniosek
o jego niezdolności prawnej, która nadaje ich despotyz-
mowi charakter wieczny. W przeciwieństwie do tego,
my ze zbiorowego charakteru istoty ludu czerpiemy
dowód, że jest on w zupełności i o wiele bardziej niż
inni uzdolniony, że potrafi wszystko i że nie potrzebuje
pomocy z niczyjej strony. Chodzi tylko o to, aby dać
pole do działania jego zdolnościom.
W sprawie długu publicznego mieliśmy sposobność
stwierdzić, że lud, właśnie dlatego, że jest bardzo licz-
ny, może z powodzeniem organizować swój kredyt we
Własnym zakresie i nie ma po co wchodzić w stosunki
z lichwiarzami. I sprawę długów przecięliśmy krótkim
sformułowaniem: dość już pożyczek, dość księgi długów
państwowych, a przeto dość pośredników, dość inter-
wencji państwa między kapitalistami a ludem.
Sprawę kultu ujęliśmy podobnie. Co to jest ksiądz? —
zapytaliśmy. Jest to pośrednik między ludem a Bogiem.
A sam Bóg? — jest też pośrednikiem, nadnaturalnym
i fantastycznym, między przyrodzonymi instynktami
człowieka a jego rozumem. Czyż więc człowiek nie po-
trafiłby chcieć tego, co wskazuje mu jego rozum, nie
będąc do tego zmuszony czcią dla stwórcy? Byłoby to
sprzecznością samo w sobie. W każdym bądź razie,
wobec tego, że wiara jest wolna i podlega wyborowi,
że każdy sam tworzy sobie własną religię, kult powi-
nien być sprawą sumienia, a nie korzyści. Jałmużni-
ctwo zostało zniesione.
Nastąpiła sprawiedliwość? Co to jest sprawiedli-
wość? — Wzajemność gwarancji, to, co od dwóch
stuleci nazywamy umową społeczną. Każdy człowiek,
który zawarł tę umowę, nadaje się na sędziego: spra-
wiedliwość dla wszystkich, władza dla nikogo. Co się
tyczy procedury, to najkrótsza będzie najlepsza. Precz
z sądami i z jurysdykcją!
Ostatnie miejsce zajmuje administracja, która pocią-
ga za sobą sprawę policji. Nasza decyzja została szybko
powzięta. Wobec tego że lud jest bardzo liczny i że
jedność interesów decyduje o istnieniu kolektywu, cen-
tralizacja istnieje za sprawą tej jedności, centralizato-
rzy są tu niepotrzebni. Niech każde gospodarstwo, każ-
dy warsztat, każda korporacja, każda gmina, każdy de-
partament itd. dba o porządek, administruje prawidło-
wo swoimi interesami, a kraj będzie dobrze stał pod
względem porządku i administracji. Co mamy do robo-
ty, aby czuwać i rządzić, aby płacić z roku na rok
125 milionów? Skreślmy jeszcze z rachunku prefektów,
komisarzy i żandarmów.
Zostało jeszcze nauczanie. Tym razem nie chodzi
o zniesienie, ale o to, żeby z instytucji politycznej zro-
bić instytucję ekonomiczną. Otóż gdy zachowamy me-
todę stosowaną obecnie podczas studiów, to czy z tego
wynika, że będziemy musieli odwołać się do ingerencji
państwa?
Gminie potrzebny jest nauczyciel. Znajdzie go na
swój sposób, młodego lub starego, kawalera czy żona-
tego, wychowanka seminarium nauczycielskiego albo
samouka, z dyplomem lub bez. Jedyną rzeczą o
zasadniczym znaczeniu jest to, żeby wspomniany
nauczyciel
odpowiadał ojcom rodzin i żeby gotowi byli powierzyć
mu swoje dzieci. Tutaj, podobnie jak i w innych wy-
padkach, trzeba, żeby funkcja wynikała z wolnej umo-
wy i podlegała współzawodnictwu: rzecz niemożliwa
przy systemie nierówności, forytowaniu, przy monopo-
lu uniwersyteckim albo sojuszu państwa z kościołem.
Co się tyczy nauczania zwanego wyższym, nie wi-
dzę, na czym miałoby polegać owo wymagane od pań-
stwa poparcie. Czyż nie jest to rezultat spontaniczny,
naturalne ognisko podstawowego nauczania? Cóż prze-
szkadza, żeby w każdym departamencie, w każdej pro-
wincji istniało nauczanie wyższe, utrzymywane z fun-
duszów lokalnych, których część jest przeznaczona na
utrzymanie szkół wyższych uważanych za niezbędne
i których personel będzie wybrany z własnych szere-
gów? Każdy żołnierz — jak mówią — nosi w swym
tornistrze buławę marszałkowską. Jeżeli tak nie jest,
to tak być powinno. Dlaczego każdy nauczyciel szkoły
nie miałby mieć w swym dyplomie tytułu wielkiego
nauczyciela uniwersytetu? Dlaczego na wzór tego, co
się działo w kompaniach robotniczych, nauczyciel nie
miałby być odpowiedzialny przed Radą Akademicką,
Rada Akademicka nie miałaby otrzymywać mandatu
od nauczycieli?...
Tym sposobem, nawet przy obecnym systemie na-
uczania, centralizacja uniwersytecka w społeczeństwie
demokratycznym jest targnięciem się na autorytet pa-
ternalistyczny i konfiskatą praw nauczyciela.
Ale przejdźmy do istoty rzeczy. Centralizacja rządze-
nia w dziedzinie oświecenia publicznego niemożliwa
jest w ustroju przemysłowym z tej decydującej racji,
że nauczanie jest nieodłączne od terminatorstwa,
wyszkolenie naukowe od przygotowania zawodowego; na-
uczyciel, profesor, jeśli nawet sam nie jest kierowni-
kiem warsztatu, to zawsze i przede wszystkim jest
członkiem korporacji, grupy przemysłowej lub rolni-
czej, która korzysta z jego wiedzy; i to stanowi więź,
pignus między rodzicami a szkołą, między korporacja-
mi przemysłowymi a rodzinami, uniemożliwia oderwa-
nie się nauki od .warsztatu i nie dopuszcza, aby pod
pretekstem doskonalenia się nauka ulegała wpływom
jakiegoś czynnika zewnętrznego.
Oddzielać, jak to się czyni obecnie, nauczanie od ter-
minowania i, co jest bardziej jeszcze szkaradne, oddzie-
lać oświatę zawodową od ćwiczeń realnych, użytecz-
nych, poważnych, codziennych, od zawodu, to na no-
wo wywoływać, tylko pod inną postacią, podział władz
i różnice klasowe, te dwa najskuteczniejsze narzędzia
tyranii rządowej i podporządkowania pracowników.
Niech proletariusze o tym pamiętają!
Jeżeli szkoła górnicza jest czymś innym niż praca
górnika, której towarzyszą właściwe badania nad prze-
mysłem mineralnym, to szkoła nie będzie miała na
celu wychowania górników, ale przełożonych górników,
arystokratów.
Jeżeli szkoła sztuk i rzemiosł jest czymś innym niż
sztuka i rzemiosło, to wkrótce nie będzie miała za za-
danie przygotowywać rzemieślników, ale dyrektorów
rzemieślników, arystokratów. '.
Jeżeli szkoła handlowa jest czymś innym niż maga-
zyn, biuro, kantor, to nie będzie służyła szkoleniu han-
dlowców, ale baronów handlu, arystokratów.
Jeżeli szkoła marynarska jest czymś innym niż rze-
czywistą służbą na pokładzie, obejmującą przy tym
służbę chłopca okrętowego, to szkoła marynarska będzie
tylko środkiem do rozróżnienia w marynarce
dwóch klas: klasy majtków i klasy oficerów.
I to jest to co widzimy w naszym ustroju ucisku
politycznego i anarchii przemysłowej. Nasze szkoły,
jeśli nie są zakładami zbytkowymi lub zakładami słu-
żącymi za pretekst do synekur, są seminariami arysto-
kracji. Nie dla ludu stworzone zostały takie szkoły, jak
Politechnika, Wyższy Instytut Nauczycielski, Saint-
-Cyr, Szkoła Prawnicza, ale po to, żeby utrzymywać,
umacniać i rozwijać różnicę między klasami, aby uczy-
nić nieodwołalnym starcie między burżuazją a prole-
tariatem.
W warunkach rzeczywistej demokracji, gdzie każdy
powinien mieć pod bokiem, w miejscu zamieszkania,
zarówno wyższe jak i niższe nauczanie, ta hierarchia
szkolna nie może być przyjęta. Wobec tego że kształ-
cenie łączy się z nauczaniem zawodu, że polega ono
w dziedzinie teorii na klasyfikacji idej, w dziedzinie
praktyki zaś na oddzielaniu od siebie prac, że stało się
zarówno sprawą spekulacji pracy jak i kłamstwa, nie
może przeto zależeć na przyszłość od państwa, nie moż-
na więc pogodzić go z rządem. Niechże powstanie w re-
publice centralne biuro badań, dalej biuro manufaktur
i sztuk, tak jak istnieje Akademia Nauk i biuro miar
długości; można zrobić to, to można i tamto; i nie
widzę, co mogłoby stać temu na przeszkodzie. Ale, raz
jeszcze, po co do tego wszystkiego władza? Po co ten
pośrednik między studentem a salą wykładową, między
warsztatem a terminatorem, skoro nie uważacie ża po-
trzebne, żeby on istniał między pracą a pracownikiem?
Trzy ministerstwa — Robót Publicznych, Rolnictwa
i Handlu oraz Finansów — również znikają w organi-
zacji ekonomicznej.
Pierwsze z nich jest niemożliwością z dwóch powo-
dów: 1) z powodu inicjatywy gmin i departamentów
w dziedzinie przedsiębrania robót, które należy prze-
prowadzić w danym okręgu, 2) z powodu inicjatywy
kompanii robotniczych w odniesieniu do wspomnia-
nych robót.
Jeżeli demokracja nie ma być przynętą, a zwierzch-
nictwo ludu pośmiewiskiem, to trzeba przyjąć, że każ-
dy obywatel w zakresie swego zawodu, każda rada
municypalna, departamentalna czy prowincjonalna na
swoim terytorium jest naturalnym i wyłącznie upraw-
nionym przedstawicielem zwierzchnictwa; że zgodnie
z tym każda miejscowość powinna działać bezpośred-
nio i sama przez się w dziedzinie kierowania intere-
sami, które obejmuje, i sprawować tak, jak uważa za
stosowne, całokształt zwierzchnictwa. Lud to nic in-
nego jak organiczne połączenie woli indywidualnie
nieograniczonych i suwerennych, które mogą i powin-
ny dochodzić do zgody, ale nigdy nie rezygnować
z samych siebie. Połączenia tego szukać należy w har-
monii ich interesów, a nie w sztucznej centralizacji,
która, będąc daleka od wyrażania woli zbiorowej, wy-
raża tylko alienację poszczególnych woli.
Bezpośrednia zwierzchnia Inicjatywa poszczególnych
miejscowości w określaniu robót, jakie im przypadają,
jest konsekwencją zasady demokratycznej i wolnej
umowy: ich uzależnienie od państwa jest wynalazkiem
roku 1793, odnowieniem porządków z czasów feudali-
zmu. Było to dziełem przede wszystkim Robespierre'a
i jakobinów i było najbardziej zgubnym ciosem, zada-
nym wolnościom publicznym. Owoce tego są dosta-
tecznie znane: bez władzy centralnej nie bylibyśmy
świadkami tej niedorzecznej konkurencji dwóch dróg z
Paryża do Wersalu; 'bez władzy centralnej nie mieli-
byśmy fortyfikacji od Paryża do Lyonu z luźno roz-
rzuconymi fortami; bez Władzy centralnej promienista
sieć dróg żelaznych nie byłaby zrealizowana; bez wła-
dzy centralnej, która przyciąga do siebie wszystkie
najważniejsze sprawy, aby nimi kierować i wykorzy-
stywać je w interesie swych kreatur i różnych prze-
stępców, nie bylibyśmy codziennie świadkami pozby-
wania się własności publicznej, monopolizacji różnych
usług, podwyżek taryf, rozrzutności, trwonienia na
wyścigi majątku ludowego przez ustawodawców i ich
ministrów.
Dodam, że w tej samej mierze, w jakiej supremacja
państwa w dziedzinie robót publicznych przeciwna jest
prawu republikańskiemu, jest ona nie do pogodzenia
z prawem, jakie rewolucja stwarza dla pracowników.
Mieliśmy już sposobność stwierdzić, w szczególności
w związku z utworzeniem Banku Narodowego i po-
wstawaniem kompanii robotniczych, że w ustroju eko-
nomicznym praca podporządkowuje sobie talent i ka-
pitał, a ponadto, że pod działaniem, to konkurencyj-
nym, to znów odrębnym, podziału pracy i siły zbioro-
wej istniała potrzeba, aby pracownicy, pod grozą
ponownego popadńięcia w feudalizm przemysłowy,
tworzyli towarzystwa demokratyczne, gdzie warunki
byłyby jednakowe dla wszystkich. Wśród gałęzi prze-
mysłu wymagających tej organizacji wymieniliśmy
koleje żelazne. Trzeba do nich dodać służbę drogową
i hudowę dróg bitych, mostów i portów, prace zale-
sieniowe, nawadnianie, odwadnianie itd., słowem
wszystko, co mamy w zwyczaju uważać za dziedzinę
działalności państwa.
Otóż jeżeli odtąd niemożliwością jest uważać
robotników, którzy z bliska i ź daleka napływają do kate-
gorii budownictwa mostów i dróg bitych, zagospoda-
rowywania wód i lasów i do górnictwa, za zwykłych
pracowników najemnych; jeśli trzeba, żebyśmy przy-
zwyczaili się widzieć w nędznym tłumie suwerenne
korporacje, to jak zachować hierarchiczny stosunek
ministra do szefów biur, szefów biur do inżynierów
i inżynierów do robotników? Jak zachować supremację
państwa?
Robotnicy z powodu uzyskania praw politycznych
będą chcieli korzystać z nich w całej pełni, literalnie
je realizować. Z początku stowarzyszą się, wybiorą
swych kierowników, inżynierów, architektów, księgo-
wych, później będą się układali bezpośrednio, jak rów-
ny z równym, z władzami municypalnymi i departa-
mentalnymi o wykonanie robót. Dalecy od podporząd-
kowania się państwu, sami staną się państwem, a więc
w tym, co dotyczy ich specjalności przemysłowej, bez-
pośrednią, żywą reprezentacją zwierzchnidtwa. Niech
tylko stworzą sobie administrację, niech im otworzą
kredyt, niech dadzą kaucje, a kraj znajdzie w nich
gwarancję lepszą niż w państwie, ponieważ oni są przy-
najmniej odpowiedzialni za swe akty, podczas gdy
państwo nigdy za nic nie odpowiada.
Czy mówiłem o Ministerstwie Rolnictwa i Handlu?
Budżet tego resortu wynosi 17 milionów i pół, marno-
trawionych na zapomogi, subwencje, wsparcia, premie,
rymesy, tajne fundusze, nadzór, władzę centralną itd.
Czytajcie śmiało: kumoterstwo, korupcja, synekury,
pasożytnictwo, kradzieże.
Tym sposobem na nauczanie rolnictwa i różnorodne
jego popieranie wydaje się 3 200 000 franków. Pomimo
respektu, jaki mam dla czcigodnych profesorów,
ośmielam się powiedzieć, że gnano za 3 200 000 fran-
ków więcej pożytku przyniosłoby chłopom niż ich wy-
kłady.
Na Szkołę Weterynaryjną i stadniny 3 430 000 fran-
ków. Nie przeszkadza to, że od czasu rewolucji rasa
koni ulega we Francji stałemu zwyrodnieniu i że brak
nam koni. Śmiejcie się więc z Yockey Club i dajcie
wolną rękę hodowcom.
Na manufaktury Sevres, Gobelins, Beauvais, Konser-
watorium, szkoły sztuk i rzemiosł zapomogi w wyso-
kości 3 798 000 franków. Co produkują te manufaktu-
ry? Nic, nawet arcydzieł też nie. Czy szkoły te przy-
czyniają się do postępu w przemyśle? Nie. Wykłada
się w nich tylko prawdziwe zasady ekonomii narodów.
Czemu służą subwencje dla handlu? Najwidoczniej ni-
czemu. Portfel banku opróżnia się z każdym dniem.
Na rybołówstwo morskie 4 000 000, a to w celu pobu-
dzenia wzrostu 'zatrudnienia na morzu. Otóż w budże-
cie dochodów figuruje 4 000 000 podatków pobranych
od rybaków, a ponieważ pierwsza suma nie stanowi
kompensaty drugiej, to wynika stąd, że płacimy
8 000 000 franków na koszty nadzwyczajne, ażeby jeść
ryby pochodzące ze świeżego połowu, przy czym nie
możemy powściągnąć konkurencji rybołówstwa zagra-
nicznego! Czyż nie prościej byłoby zdjąć z armatorów
8 000 000 ciążących na nich podatków i wszelkiego ro-
dzaju kasztów?
Najciekawszym z artykułów dotyczących tego resor-
tu jest artykuł, który mówi o stowarzyszeniach robot-
niczych. Nie jest to zabawka: od roku 1848 rząd zabrał
się do pobierania opłaty za patent na socjalizm. Z nad-
zoru nad stowarzyszeniami przypada mu 77 000 fran-
ków.
Niechże rząd już lepiej daruje im tę kwotę: wyciągną
stąd sporą korzyść, a on (będzie miał o jeden kłopot
mniej.
Wreszcie na utrzymanie, kierownictwo, nadzór, na
opłatę całego tego pasożytnictwa 713 150 franków. To
się nazywa administracja centralna. Dobrze więc! —
podwójcie tę sumę, podwójcie budżet Ministerstwa Rol-
nictwa i Handlu i niech państwo pozostawi w spokoju
rolnictwo i handel, przemysł, konie i rybołówstwo;
niech przekaże manufaktury kompaniom robotniczym,
które będą z nich ciągnęły korzyści pod kierownictwem
uczonych i artystów, a państwo opłacane za to, że nic
nie robi, będzie służyło porządkowi.
Co się tyczy Ministerstwa Finansów, to jest rzeczą
Oczywistą, że jego racja bytu tkwi bez reszty w innych
ministerstwach. Finanse są dla państwa tym, czym dla
osła żłób. Usuńcie zaprząg polityczny, a nie będziecie
mieli nic do czynienia z administracją, której jedynym
zajęciem jest dostarczanie i dzielenie środków utrzy-
mania. Departamenty i gminy kierujące swymi robota-
mi równie dobrze nadają się do opłacania swych wydat-
ków, jak do nakazywania, aby je pokrywano; pośrednik
finansowy znika. Co najwyżej można by zachować, ja-
ko główne biuro statystyczne, Izbę Rozrachunkową.

6. SPRAWY ZAGRANICZNE,
WOJNA, MARYNARKA

Kto chybia celu w jednym punkcie, zawinił, jak po-


wiada Ewangelia, we wszystkich. Jeżeli rewolucja po-
zwala przetrwać rządowi w jakiejkolwiek dziedzinie,
to wkrótce powróci on we wszystkich. Otóż jak obejść się
bez rządu w stosunkach między krajem a zagranicą?
Państwo to istota zbiorowa, która nieustannie układa
się z innymi podobnymi ido niej Istotami zbiorowymi,
kltóra w konsekwencji musi wytworzyć sobie odpo-
wiedni organ, przedstawicielstwo, wreszcie rząd. Czyż
tutaj przynajmniej rewolucja nie uchybi zasadzie
i w celu usprawiedliwienia swej niekonsekwencji po-
woła się na banalny pretekst, że wyjątek potwierdza
regułę? Byłoby to pożałowania godne, a zresztą niedo-
puszczalne. Jeżeli rząd jest nieodzowny dla dyplomacji,
równie nieodzowny będzie też dla wojny i dla mary-
narki, a 'ponieważ wszystko trzyma się rządem: i spo-
łeczeństwem, to wkrótce zobaczymy, że rządy przy-
wrócone zostaną w dziedzinie policji, potem admini-
stracji, potem sprawiedliwości: a co stanie się wtedy
z rewolucją?
Ta troska o politykę zagraniczną najlepiej wskazuje,
jak słabe jest wśród nas zrozumienie rewolucji. Wśród
demokracji europejskiej, nieustannie zajmującej się
regulowaniem równowagi państw, świadczy to o upor-
czywej wierności tradycjom, despotyzmu i straszliwym
ciążeniu ku kontrrewolucji.
Spróbujemy więc w tej dziedzinie, podobnie jak w in-
nych, naprostować nasz sposób myślenia i uwolnić się
od nawyków.
Czy rewolucję dokonaną wewnątrz kraju da się prze-
prowadzić też i na zewnątrz?
Któż mógłby w to wątpić? Rewolucja byłaby nie-
skuteczna, gdyby nie była zaraźliwa: przepadłaby na-
wet we Francji, gdyby nie stała się uniwersalna.
Wszyscy są co do tego przekonani. Umysły najmniej
zapalne nie myślą nawet, żeby Francja zrewolucjoni-
zowana miała po co interweniować zbrojnie w innych
krajach; wystarczy, że swoją obecnością, swym słowem
poprze wysiłki innych narodów, które pójdą za jej
przykładem.
Cóż to jest więc rewolucja dokonana na zewnątrz,
tak samo jak wewnątrz?
Wyzysk ze strony kapitalistów i właścicieli wszędzie
zahamowany, najemnietwo zniesione, równa i rzetelna
wymiana zapewniona, wartość ukonstytuowana, taniość
zapewniona, system protekcji celnej zmieniony, rynek
światowy otwarty dla producentów każdego kraju:
w ślad za tym bariery celne obalone, dawne prawa na-
rodów zastąpione umowami handlowymi, policja, spra-
wiedliwość przekazane wszędzie w ręce ludności za-
wodowo pracującej; organizacja gospodarcza na miejsce
wszechwładzy rządu i wojska w posiadłościach kolo-
nialnych, tak samo jak w metropoliach; wreszcie swo-
bodne i powszechne przenikanie się ras poddane jedy-
nie prawu umowy — oto rewolucja.
Czyż może się zdarzyć, aby w takim stanie rzeczy,
gdzie wszystkie interesy ziemskie, finansowe i prze-
mysłowe są identyczne, gdzie poparcie ze strony rządu
nie jest już do niczego potrzebne ani wewnątrz, ani na
zewnątrz, czyż to możliwe, żeby państwa w dalszym
ciągu stanowiły oddzielne ciała polityczne, żeby pozo-
stawały odseparowane od siebie, podczas gdy ich pro-
ducenci i ich konsumenci się mieszają; żeby zachowały
dyplomację w celu regulowania pretensji, określania
prerogatyw, załatwiania zatargów, wymiany gwarancji,
podpisywania układów itd., które będą już bezprzed-
miotowe?
Postawić to pytanie — to je rozwiązać. Odtąd nie
wymaga to dowodów. Kilka wyjaśnień tylko z punktu
widzenia poszczególnych krajów.
Przypomnijmy zasadę. Instytucja, jaką jest rząd —
jak powiedzieliśmy — ma swoją rację bytu w anarchii
ekonomicznej. Rewolucja przynosi koniec anarchii
i organizuje siły przemysłowe; i z tą chwilą centrali-
zacja polityczna nie ma już pretekstu do istnienia;
znajduje ona ujście w solidarności przemysłowej, soli-
darności polegającej wyłącznie na powszechnym roz-
sądku, o którym możemy powiedzieć, jak Pascal
o wszechświecie, że środek jego jest wszędzie, obwodu
nie ma nigdzie.
Otóż z chwilą obalenia instytucji rządu, zastąpienia
jej organizacją ekonomiczną, zagadnienie republiki
uniwersalnej zostaje rozwiązane. Marzenie Napoleona
urzeczywistnia się, chimera księdza de Saint-Pierre 137
staje się koniecznością.
To rządy miały pretensje do wprowadzenia ładu
wśród ludzkości, później podzieliły jednak ludy na
wrogie obozy, bo jedynym ich zajęciem wewnątrz było
tworzenie zależności, a na zewnątrz zręczność polegała
na podtrzymywaniu, faktycznie albo w dalszej perspek-
tywie, stanu wojny.
Ucisk ludów i wzajemna ich nienawiść stanowią dwa
fakty współzależne, związane ze sobą w ten sposób, że
jeden powołuje do życia drugi i że mogą zniknąć tylko
równocześnie, przez usunięcie ich wspólnej przyczy-
ny — rządu.
Oto dlaczego ludy, dopóki pozostaną pod rządami
policji, królów, trybunów lub dyktatorów, dopóki po-
słuszne będą widocznej władzy, ukonstytuowanej
w ich własnym łonie i ustanawiającej prawa, które ni-
mi rządzą, będą niechybnie w wojnie ze sobą; nie ist-
nieje żadne święte przymierze, żaden kongres demo-
kratyczny czy amfiktioniczny, europejski komitet
centralny, który mógłby coś na to poradzić. Wielkie ciała
ukonstytuowane w ten sposób mają z konieczności in-
teresy przeciwstawne; wobe'c tego że są przeciwne
zlaniu się, nie mogą też uznać słuszności; w drodze
wojny albo dyplomacji, nie mniej niemoralnej, nie
mniej zgubnej niż wojna, muszą walczyć i bić się.
Jednolitej gospodarce całego globu nacjonalizm, pod-
sycany przez państwo, przeciwstawia nieprzezwyciężo-
ny opór: to Właśnie tłumaczy, dlaczego monarchia nie
mogła się stac nigdy uniwersalna... Monarchia uniwer-
salna w dziedzinie polityki jest tym, czym w matema-
tyce kwadratura koła albo wieczny ruch — jest sprzecz-
nością samą w sobie. Naród może znosić rząd dotąd,
dopóki jego siły ekonomiczne nie są zorganizowane
i dopóki ten rząd jest jego własnym rządem; wobec te-
go że narodowy charakter rządu stwarza złudzenia co
do wartości zasady, rząd utrzymuje się przy nie koń-
czącym się następowaniu jednego po drugim rządów
monarchicznych, arystokratycznych i demokratycznych.
Jeśli jednak władza jest obca narodowi, to obecność jej
odczuwa on jako zniewagę; bunt kipi w sercach wszyst-
kich: przedsięwzięcie takie nie może trwać długo.
To, czego żadna monarchia, nawet monarchia ceza-
rów nie zdołała osiągnąć; to, czego chrystianizm, owo
streszczenie dawnych kultów, niezdolny był wytwo-
rzyć, to spełni republika uniwersalna, rewolucja eko-
nomiczna; nie może tego nie spełnić.
Z ekonomią polityczną dzieje się to samo co z inny-
mi naukami; jest nieuchronnie jedna i ta sama na całej
ziemi; nie zależy ona od wyniku układów między ludź-
mi czy narodami, nie poddaje się też niczyim kapry-
som. Nie istnieje ekonomia polityczna rosyjska, angiel-
ska, austriacka, tatarska czy indyjska. Tak samo jak nie
istnieje fizyka ani geometria węgierska, niemiecka
lub amerykańska. Prawda jako taka jest jednakowa
wszędzie... Nauka to jedność rodzaju ludzkiego.
Jeśli więc nauka, a nie religia ani władza, jest trak-
towana w każdym kraju jako reguła społeczna, suwe-
renny rozjemca w interesach, rząd, staje się niczym,
wszystkie ustawodawstwa na świecie są ze sobą zgod-
ne... Nie ma wówczas narodowości ani ojczyzny w po-
litycznym znaczeniu tego słowa: istnieje nadal tylko
miejsce urodzenia. Człowiek bez względu na rasę i ko-
lor skóry jest rzeczywiście obywatelem wszechświata;
prawo obywatelstwa nabył sobie wszędzie. Tak samo
jak w jakimkolwiek okręgu terytorialnym gmina re-
prezentuje republikę i sprawuje władzę, podobnie też
każdy naród na naszym globie reprezentuje ludzkość,
i w granicach, jakie mu wyznacza natura, występuje
w !jej imieniu. Harmonia między narodami panuje bez
królowania, bez dyplomacji i bez concilium; odtąd nic
nie mogłoby jej zakłócić.
Cóż więc mogłoby uzasadnić utrzymywanie stosun-
ków dyplomatycznych między ludami, które przyjęły
program rewolucyjny:
Nigdy więcej rządów,
nigdy więcej zdobyczy,
nigdy więcej ceł,
nigdy więcej policji międzynarodowej,
nigdy więcej przywilejów handlowych,
nigdy więcej dyskryminacji kolonialnej,
nigdy więcej opieki ludu nad innym ludem,
nigdy więcej linii strategicznych,
nigdy więcej fortec.
Rosja chce się usadowić w Konstantynopolu, tak jak
w Warszawie, czyli objąć swym zasięgiem Bosfor i
Kaukaz. Przede wszystkim rewolucja nie ścierpi tego
i w imię bezpieczeństwa zacznie się rozprzestrzeniać
w Polsce, Turcji, wszędzie gdzie tylko będzie mogła
w prowincjach państwa rosyjskiego, dopóki nie dojdzie
do Petersburga. Gdy to osiągnie, czym stanie się inte-
res Rosji w Konstantynopolu i w Warszawie? Tym sa-
mym, czym w Berlinie i w Paryżu — interesem wolnej
i równej wymiany. Czym stanie się sama Rosja? Sku-
piskiem ludów wolnych, niezależnych, złączonych je-
dynie tożsamością języka, podobieństwem funkcyj, sto-
sunkami terytorialnymi. W tego rodzaju warunkach
podbój jest niedorzecznością; gdyby Konstantynopol
należał do Rosji, a w Rosji dokonała się rewolucja, to
Konstantynopol należałby sam do siebie ni mniej, ni
Więcej, niż gdyby Rosja nigdy nie istniała. Kwestia
wschodnia z punktu widzenia Północy przestałaby
istnieć.
Anglia chciałaby posiadać Egipt, tak jak posiada Mal-
tę, Korfu, Gibraltar itd. Napotka to taką samą odpo-
wiedź ze strony rewolucji. Oznacza ona, że Anglia po-
winna powstrzymać się od wszelkich zamachów na
Egipt i położyć kres swym Wkraczaniom w cudze po-
siadłości oraz swemu monopolowi; ze względu na bez-
pieczeństwo wzywa się ją do ewakuowania wysp
i twierdz, skąd zagraża ona wolności narodów i mórz.
W istocie oznaczałoby to dziwaczną pomyłkę co do
charakteru i znaczenia rewolucji, gdyby wyobrażano
sobie, że pozostawi ona Anglikom wyłączną własność
Australii i Indii oraz bastionów, którymi otacza ona
handel kontynentu. Sama tylko obecność Anglików na
Jersey i Guernsey 138 jest zniewagą dla Francji, tak sa-
mo jak wyzysk Irlandii i Portugalii jest zniewagą dla
Europy; tak samo jak posiadanie przez nich Indii i ich
handel z Chinami139 jest obelgą dla ludzkości. Trzeba,
żeby Albion, podobnie jak i cała reszta, uległ rewolucji.
Gdyby trzeba było go do tego zmusić, to mamy ludzi,
którzy nie uważaliby tego za sprawę zbyt trudną. Otóż
z chwilą dokonania rewolucji w Londynie, z chwilą
położenia kresu przywilejowi brytyjskiemu, spalenia
go i rozrzucenia jego popiołów na cztery wiatry, cóż
znaczy dla Anglii posiadanie Egiptu? Akurat tyle, co
dla Francji posiadanie Algieru. Wobec tego że wszyscy
mogą Wchodzić, wychodzić, handlować do woli, two-
rzyć gospodarstwa rolne, mineralne, przemysłowe, ko-
rzyść z tego jest taka sama dla wszystkich narodów;
władza lokalna ma tylko jeden przywilej — w postaci
zwrotu kosztów policyjnych ze strony osadników i tu-
bylców.
Istnieją jeszcze wśród nas szowiniści, którzy dążą
bezwzględnie do tego, żeby Francja odzyskała swe gra-
nice naturalne. Tacy ludzie żądają za wiele albo za ma-
ło. Francja jest wszędzie, gdzie się mówi jej językiem,
gdzie ludzie trzymają się zasad jej rewolucji, jej oby-
czajów, jej sztuki, literatury, jej miar, jej pieniądza.
Z tego punktu widzenia prawie cała Belgia, kantony
Neuchatel, Waadt, Genewa, Sabaudia i cześć Piemontu
do niej należą: w zamian musiałaby utracić Alzację,
może część Prowansji, Gaskonii i Bretanii, których
mieszkańcy nie mówią po francusku i ci, i owi są tam
zawsze po stronie królów i księży przeciwko rewolucji.
Ale na co zdadzą się te przeróbki? Jest to mania przy-
łączań, która za czasów Konwentu i Dyrektorialtu wy-
wołała u różnych narodów brak zaufania do republiki
i wzbudziwszy u Bonapartego smak do podbojów do-
prowadziła do Waterloo. Rewolucjonizujcie, mówię
wam. Wasze granice będą zawsze dostatecznie rozległe,
dostatecznie francuskie, jeśli tylko będą rewolucyjne.
Czy Niemcy będą cesarstwem, republiką jednolitą czy
państwem związkowym? Ten słynny problem jedności
germańskiej, który narobił tyle hałasu przed kilku la-
ty, nie ma na przyszłość sensu w obliczu rewolucji, a to
dowodzi, że nigdy go nie miał. W Niemczech, podob-
nie jak gdzie indziej, czym są państwa? Tyraniami róż-
nego kalibru, utworzonymi niezmiennie pod pretek-
stem: z początku popierania szlachty i burżuazji prze-
ciwko proletariatowi, następnie utrzymywania w stanie
niezawisłości miejscowych suwerenności. Wobec tych
podziałów demokracja niemiecka czuje się bezsilna,
a dlaczego? Dlatego właśnie, że poruszała się w sferze
prawa politycznego. Ale zorganizujcie siły ekonomicz-
ne Niemiec; koła polityczne, okręgi wyborcze, księstwa,
królestwa, cesarstwa — wszystko to zejdzie zaraz na
drugi pian aż do Związku Celnego 140; jedność niemiec-
ka poWstaje ze zniesienia poszczególnych krajów. To,
czego potrzeba dawnej Teutonii, nie jest państwem
związkowym. Jest likwidacją.
Niech to raz stanie się wiadome: najbardziej charak-
terystycznym, najbardziej decydującym skutkiem re-
wolucji po zorganizowaniu pracy i własności jest uni-
cestwienie centralizacji politycznej, słowem państwa,
i jako konsekwencja tego unicestwienie, zniesienie sto-
sunków dyplomatycznych między poszczególnymi kra-
jami, w miarę jak podpisują układ rewolucyjny, Wszel-
ki nawrót do tradycji politycznych, wszelka troska
o równowagę europejską pod pretekstem dążeń naro-
dowych i niezależności państw, wszelkie propozycje
tworzenia przymierzy, uznawania zwierzchnictwa,
przywrócenia prowincyj, przenoszenia granic zdradza-
łyby u organów tego ruchu najzupełniejszy brak
zrozumienia potrzeb ezaSu, lekceważenie reform społecz-
nych, ukrytą myśl o kontrrewolucji.
Królowie mogą ostrzyć swe szable i przygotowywać
się do swej ostatniej kampanii. Najwyższym celem re-
wolucji XIX wieku w o wiele mniejszym stopniu jest
zadanie zwycięskiego ciosu swym dynastiom, aniżeli
zniszczenie ich do cna jako inStytucyj. Wyrosły one
z wojny, ukształtowały się dla wojny, podtrzymywane
są przez wojnę wewnętrzną i zewnętrzną, jakaż tedy
mogłaby być ich rola w społeczeństwie pracy I pokoju?
Od tej chwili motywem wojny może być tylko odmowa
rozbrojenia. Z chwilą gdy uniwersalne zbratanie poczy-
na opierać się na niezawodnych podstawach, przedsta-
wicielom despotyzmu pozostaje tylko jedno: wymówić
posadę! Czyżby nie widzieli, że źródłem te'j nieustan-
nie wzrastającej trudności istnienia, jaką odczuwają
od czasu Waterloo, nie są, jak to im wmawiają, idee
jakobińskie, które od chwili upadku Napoleona zaczęły
wywierać coraz silniejszy wpływ na klasy średnie, ale
praca podziemna, która poza wiedzą mężów stanu pro-
wadzona była na przestrzeni całej Europy i która, roz-
wijając ponad wszelką miarę utajone siły cywilizacji,
zrobiła z organizowania tych sił konieczność społeczną,
nieodpartą potrzebę rewolucji?
Co do tych, którzy po detronizacji królów wciąż jesz-
cze marzyli o konsulatach, prezydenturach, dyktatu-
rach, marszałkostwaeh, admiralicjach i ambasadach, to
zrobią oni dobrze, gdy tego poniechają. Rewolucja, nie
mając co robić z ich usługami, ukrywałaby ich wartość.
Lud ma już dość tego pieniądza monarchii i zdaje sobie
sprawę, że bez względu na to, jaką frazeologią posłu-
gują się, mówiąc z nim, ustrój feudalny, ustrój auto-
kratyczny, ustrój militarny, parlamentarny, policyjny,
ustrój posługujący się ustawami oraz sądami i ustrój
wyzysku, korupcji, kłamstwa i nędzy — wszystko to
są 'Synonimy. On Wie wreszcie, że znosząc umowę dzier-
żawną i oprocentowaną pożyczkę, ostatnie ślady antycz-
nego niewolnictwa, rewolucja znosi też za jednym za-
machem miecz katowski, rękę sprawiedliwości, palkę
policjanta, grzebanie palców celnika; skrobipiórstwo
biurokracji, wszystkie te insygnia polityki, które mło-
da wolność depcze swoją nogą...

FILOZOFIA POSTĘPU
LIST PIERWSZY O IDEI POSTĘPU

VII

Czy właśnie teraz, Szanowny Panie, trzeba, żebym


przypomniał te spośród moich propozycji z dziedziny
polityki, ekonomii politycznej, moralności itd., które
zrobiły najwięcej hałasu, spowodowały najwięcej zgor-
szenia; żebym wykazał, jak wszystkie one wypływały
z pojęcia postępu, które według mnie jest identyczne
z pojęciem porządku?
W roku 1840 nakreśliłem to wyznanie wiary poli-
tycznej 2 zwracające uwagę zarówno swą lakonicznoś-
cią, jak i energią. Jestem anarchistą, rozumiejąc przez
to słowo negację lub raczej niedostateczność pojęcia
władzy... To znaczy, jak Wykażę później, że pojęcie wła-
dzy podobnie jak pojęcie bytu absolutnego jest koncep-
cją analityczną, niezdolną — bez względu na jej źródło
i sposób je!j sprawowania — do decydowania o Ustroju
społecznym. Władzę, politykę zastąpiłbym gospodarką,
ideą syntetyczną i pozytywną, która, moim zdaniem,
jedyna zdolna jest doprowadzić ido racjonalnej i prak-
tycznej koncepcji porządku społecznego. Pod tym
względem zresztą powtórzyłem tylko tezę Saint-Simo-
na, tak dziwacznie zniekształconą przez jego uczniów
i zwalczaną dziś z przyczyn taktycznych, których nie
umiem odgadnąć, przez Enfantina3. Polega ona na
twierdzeniu, zgodnie z historią i ze względu na nie-
możność pogodzenia ze sobą idei autorytetu i postępu,
że społeczeństwo jest w trakcie dokonywania po raz
ostatni ruchu 'cyklicznego w dziedzinie sposobu rządze-
nia; że racja stanu osiągnęła pewność, iż polityka jest
bezsilna, gdy idzie o poprawę losu szerokich mas; że
przewaga idei władzy i autorytetu, zarówno w opinii,
jak i historycznie, zaczęła ustępować miejsca przewa-
dze idei pracy i wymiany; że konsekwencją tej sub-
stytucji jest zastępowanie mechanizmu władzy politycz-
nej organizacją sił gospodarczych itd. itd.
Polegam na Panu, Szanowny Panie, i proszę, żeby
Pan powiedział, czy jestem logiczny w moich wywo-
dach, ozy rzeczywiście, jak sądzę, idea postępu, której
synonimem jest wolność, rzeczywiście do tego dopro-
wadza.
To właśnie w kwestiach ekonomicznych rozwinąłem
najdalej moją zasadę. Dowiodłem, i to z pewnym po-
wodzeniem, jak mi się zdaje, że pojęcia, na których
w chwili obecnej opiera się praktyka przemysłowa
i, co za tym idzie, cała gospodarka nowoczesnych spo-
łeczeństw, są jeszcze w swej większości — podobnie
jak pojęcia władzy, autorytetu, Boga, diabła itd. —
koncepcjami analitycznymi, przekrojami wyprowadzo-
nymi na zasadzie wzajemności jedne z drugich w dro-
dze przeciwstawienia z grupy stowarzyszonych, z jej
idei, z jej prawa, i rozwijającymi się każde z osobna
niepohamowanie i bezgranicznie. Stąd już wynika, że
społeczeństwo, zamiast odpoczywać w harmonii, usa-
dowiło się na tronie zbudowanym ze sprzeczności, że
zamiast iść pewnym krokiem naprzód wśród bogactwa
i cnoty, ku czemu skłania je jego przeznaczenie, repre-
zentuje rozwój równoległy i systematyczny wśród nę-
dzy I występku.
Sądzę, iż tym sposobem chyba udało mi się wykazać,
że Malthusowska teoria produkcyjności kapitału, dają-
ca się uzasadnić jako środek o charakterze policyjno-
-gospodarczym sprzyjający w pewnej mierze obrotowi
gospodarczemu, jest — jeżeli stosuje się ją w szero-
kiej skali, jeżeli usiłuje się ją uogólnić i zrobić z niej
prawo rządzące społeczeństwem — nie do pogodzenia
z wymianą, z cyrkulacją, a co za tym idzie, i z samym
życiem społecznym; że aby usunąć tę niezgodność, trze-
ba tę ideę zbudować całkiem na nowo. Trzeba, żeby
każdy pożyczkobiorca stał się pożyczkodawcą, a każldy
pożyczkodawca pożyczkobiorcą i żeby wszystkie ra-
chunki debetowe razem wzięte bilansowały się z ra-
chunkami kredytowymi; jeżeli cyrkulacja nie jeSt dziś
prawidłowa, jeżeli odzyskanie wartości pieniężnych
przez sprzedaż nie dokonuje się u każdego producenta
z taką samą łatwością jak ich pozbycie się przez kup-
no, jeżeli okresy zastoju i bezrobocia, kryzysy spra-
wiają, iż bankrudtwa stają się nieustannie środkiem
przywracania równowagi, to pochodzi to przede wszyst-
kim stąd, że waloryzacja produktów zatrzymała się
przy złocie i srebrze, stąd, że wszystkie inne towary
nie są na równi ze złotem i srebrem przyjmowane jako
pieniądz, co w sferze bogactwa powszechnego stwarza
destrukcyjną nierówność; a po Wtóre pochodzi to z za-
trzymywania zysków przez kapitał, co jest skutkiem
wyższości pieniądza; wreszcie, po trzecie, pochodzi to
z istnienia renty gruntowej, która jest punktem opar-
cia całej tej konstrukcji, sankcją i gloryfikacją całego
systemu.
Powiedziałem, że to prawo kapitalisty, właściciela
lub pana, które tamuje obrót gospodarczy i utrudnia
cyrkulację produktów, które z konkurencji robi wojnę
domową, z maszyny narzędzie śmierci, z podziału pra-
cy system otępiania robotnika, z podatku środek wy-
czerpania sił ludu, z posiadania ziemi dziedzinę okrutną
i nie dającą możności współżycia ludzkiego, było nie
czym innym niż prawem silniejszego, prawem panują-
cego albo prawem boskim, takim jak je pojmowali
barbarzyńcy, i że pochodzi ono z definicji politycznych
i od kazuistów, i jest najdalej idącym wyrazem abso-
lutyzmu, najbezwzględniejszym zaprzeczeniem idei
równości porządku i postępu.
Jeżeli co mnie zaskoczyło w toku tej polemiki socja-
listycznej, to nie tyle irytacja, jaką wywołały moje
idee, ile zaprzeczenia, z jakimi się one spotkały. Rozu-
miałbym egoizm, nie pojmuję jednak zarzutu fałszu
i to w obliczu prawdy i faktów. Aby wyrwać społe-
czeństwo z błędnego koła, w którym oid tylu wieków
doznaje ono straszliwych cierpień — pisałem — trzeba
wejść zdecydowanie na drogę postępu i jednoczenia
się, oddziaływać w kierunku sprowadzenia renty i pro-
centu do zera; zreformować kredyt, zastępując czysto
indywidualistyczne pojęcie pożyczki czysto społecznym
pojęciem wzajemności lub wymiany; zlikwidować
w myśl tej zasady wszystkie długi publiczne i prywat-
ne, znieść akcyzę i cła, stworzyć majątek ludowy, za-
pewnić taniość produktów i niskie komorne, określić
prawa człowieka pracy, zreformować administrację kor-
poracyjną i samorządową, zredukować i uprościć atry-
buoje państwa. Wtedy — ciągnąłem dalej moje rozwa-
żania — zjawiska ekonomiczne potoczą się w sposób
wręcz przeciwny niż dziś; jeżeli dziś produkcji brak
jest rynków zbytu, to w przyszłości produkcja będzie
niedostateczna w stosunku do wielkości rynku zbytu;
jeżeli dziś bogactwo wzrasta w postępie arytmetycz-
nym, a ludność w postępie geometrycznym, to stosu-
nek ten ulegnie odwróceniu i będziemy świadkami, jak
produkcja będzie wzrastała szybciej niż ludność, bo ta-
kie jest Właśnie prawo rządzące naszą naturą moralną
i estetyczną, że im bardziej intensywna staje się praca
i im doskonalszy staje się człowiek, tym mniejsza jest
jego zdolność rozrodcza i płodność.
W owym czasie zwróciłem uwagę na to, że społe-
czeństwo jest już pod każdym względem wciągnięte
w ten proces postępu przemysłowego; że tym sposo-
bem definicja własności zawarta w konstytucji z roku
1848 pozostaje w całkowitej sprzeczności z Kodeksem
i w gruncie rzeczy uzasadnia moją definicję; że pod
działaniem tychże przyczyn całe orzecznictwo sądowe
dąży do zbliżenia się z ideą sprawiedliwości ulegają-
cą zmianom i do wyjścia ze sfery działania sądu cy-
wilnego, a przejścia w sferę działania sądu handlo-
wego.
Nie ma z mojej strony arii jednej krytyki, ani jed-
nego twierdzenia czy 'przeczenia, które w tym uszere-
gowaniu idei, podobnie jak we wszystkich innych, nie
znajdowałoby wytłumaczenia, uzasadnienia czy uspra-
wiedliwienia, jak się wam będzie podobało to nazwać,
w tym samym prawie. Wszystko, co powiedziałem
o centralizacji, policji, sprawiedliwości, o zrzeszaniu
się, o obrzędowości itd., to wszystko stąd właśnie wy-
nika.
Zrobiłem więcej nawet, aby usunąć jakikolwiek pre-
tekst do rozdrażnienia i nienawiści: dbałem o to, żeby
w postępie odróżniać przyśpieszenie od ruchu. Powta-
rzałem do znudzenia, że kwestia czasu powinna być po-
zostawiona ocenie większości i że wcale nie traktowa-
łem przeciwników jako wrogów postępu, tych, co uzna-
jąc tak jak i ija ideę ruchu i ogólny jego kierunek, róż-
nili się, powiedzmy, w szczegółach i co do czasu. Czy
powinniśmy biec, czy iteż iść miarowym krokiem? Jest
to kwestia praktyki nie należąca do filozofów, ale do
mężów stanu. Twierdzę tylko, że nie powinniśmy za-
chowywać status quo.
Nieraz mówiono mi: Niech pan powie wyraźnie. Pan
jest przecie zwolennikiem ładu. Chce pan, czy nie chce
rządu? Szuka pan sprawiedliwości i wolności, ale od-
rzuca pan teorie, których ideałem jest spólnota: jest
pan za, czy przeciwko własności? Bronił pan moral-
ności i rodziny bez względu na okoliczności: czy pan
zupełnie nie uznaje religii?
Otóż więc utrzymuję bez zastrzeżeń całkowitą ne-
gację religii, rządu i własności; powiadam, że nie tylko
negacje te są same w sobie nieodparte, ale że uzasad-
nieniem ich są fakty; że to, co widzieliśmy, jak od sze-
regu lalt kiełkuje i rozwija się pod dawnym mianem
religii, nie jest już tą samą rzeczą, o jakiej przyzwy-
czailiśmy się słyszeć pod tym mianem; że to, co poru-
sza ludzi pod postacią cesarstwa i cezaryzmu, prędzej
czy później nie będzie już więcej ani cesarstwem, ani
cezaryzmem, ani rządem; wreszcie, że to, co się zmie-
nia i reorganizuje pod mianem własności, jest przeci-
wieństwem własności.
Niemniej jednak dodaję, że wraz ze spólnotą pozo-
stawiłbym te trzy słowa: religia, rząd i własność, a to
z tych powodów, z jakich nie należę do nauczycieli,
którzy przywiązują zbyt wielką wagę do ogólnej dok-
tryny postępu: przede wszystkim nie do mnie należy
tworzenie nowych słów na oznaczenie rzeczy nowych,
jestem bowiem zmuszony mówić językiem dla wszyst-
kich zrozumiałym; po wtóre, nie ma postępu bez tra-
dycji i wobec tego, że nowy porządek ma za bezpo-
średnich antenatów religię, rząd, własność, trzeba
w celu samego tylko zagwarantowania rozwoju utrzy-
mać patronimiczne nazwy nowych instytucji w różnych
fazach cywilizacji, nigdy bowiem nie ma między nimi
zdecydowanych linii podziału; chcąc dokonać rewolu-
cji jednym skokiem, pozbywamy się Właściwych jej
środków.
Uważam za zbędne ciągnąć dalej te wywody wobec
sędziego tak światłego jak Pan. Wypowiadam się za
postępem i realnością człowieka kolektywnego jako
wcieleniem postępu oraz za nauką ekonomii jako kon-
sekwencją tej realności: oto mój socjalizm. Nic poza
tym, nic ponadto.

VIII

Pozwoli Pan, że zanim posunę się dalej, określę po-


krótce różne znaczenia tego generycznego terminu
„postęp". Termin ten w moim rozumieniu wyraża się
w logice przez pojęcie ciągu ogólnej formy rozumowa-
nia, które, moim zdaniem, jest nie czym innym jak
sztuką klasyfikowania idei i bytów. Jeżeli ciąg spro-
wadzony został do dwóch terminóW przeciwstawnych,
pozostających w sprzeczności koniecznej i wzajemnej,
jak to się dzieje, na przykład, przy tworzeniu pojęć,
wyraża on się w analizie i przybiera miano antynomii.
Dualizm antynomiczny, przez przyrównanie lub zlanie
się dwóch terminów w jedno, wytwarza ideę syntetycz-
ną i prawdziwą, syntezą, słynną wśród mistyków pod
nazwą trójcy, czyli triady.
W ontologii postęp to grupa, czyli byt w przeciwień-
stwie do wszystkich chimer substancjalnych, kauza-
tywnych, animicznych, atomistycznych itd.
Z Idei bytu pojmowanego jako grupa wyprowadzam
za pomocą jednej i tej samej argumentacji dwojaką
propozycję: że Bóg, uproszczony, niezmienny, nieskoń-
czony, wieczny, absolutny, Bóg metafizyków, nie sta-
jący się nigdy, nie istnieje i istnieć nie może, gdy tym-
czasem byt społeczny, ugrupowany, zorganizowany,
zdolny do doskonalenia się, postępowy, którego istota
polega na ciągłym stawaniu się — istnieje. Porównu-
jąc dalej dane świadomości religijnej z danymi meta-
fizyki i ekonomii, dochodzę do tej decydującej kon-
kluzji, że idea Boga jest co do swej treści identyczna
z ideą ludzkości i jest jej adekwatna, gdy tymcza-
sem pod względem formy pozostaje z nią w sprzecz-
ności.
W płaszczyźnie politycznej synonimem postępu jest
wolność, żywiołowa, kolektywna i indywidualna, zmie-
niająca się bez przeszkód przez udział obywateli
w zwierzchnictwie i rządzeniu. Ale ten udział pozosta-
wałby zawsze całkowicie pozorny i ruch polityczny
odbywałby się niezmiennie w kręgu rewolucji bez celu,
w kręgu jednostajnych tyranii, gdyby rozum politycz-
ny, uznając, że prawdziwym przedmiotem rządzenia
jest zapewnienie wolności producentowi, uczestnikowi
wymiany, i przez to zapewnienie sprawiedliwego po-
działu bogactwa, nie skończył, po wydobyciu treści idei
politycznej, na przemianie również i organizmu. For-
mułą organiczną władzy jest ekonomia, a korelatywem
wolności jest równość, nie równość realna i natych-
miastowa, jak to pojmuje komunizm, ani osobista, jak
przypuszcza teoria Rousseau, ale równość ulegająca
zmianom i postępowa, co ma zupełnie inne znaczenie
z punktu widzenia sprawiedliwości.
Rzeczywiście, przypuśćmy na chwilę panowanie za-
sady równości a priori dóbr i osób. Rzecz szczególna!
Konsekwencją tej zamierzonej równości będzie absolut-
ny zastój, a więc nędza. Społeczeństwo bez wątpienia
będzie mogło nadal wegetować i burzyć się; nie będzie
czyniło postępów. Rodzaj ludzki, ukonstytuowany na
podstawie antycypacji, biorący swój cel za swój śro-
dek, zamiast być sobą, byłby co najwyżej analogonem
pewnych zwierząt, takich jak mrówki, bobry itd., któ-
rych społeczeństwa istnieją od stworzenia świata, ale
absolutnie nie postępują naprzód. U społeczeństw tak
zorganizowanych zasada porządku lub, ściślej się wy-
rażając, zastoju, polega, tak samo jak u społeczeństw
opartych na nierówności lub na kastowości, na władzy
rozkazodawczej, panującej nad wolą każdego człowie-
ka, podporządkowującej sobie energię wszystkich,
wchłaniającej w swój potencjał wszystkie popędy indy-
widualne. Na wzór tego abśolutystycznego Systemu
równości organizują się pierwsze państwa. Ustępując
nieustannie po trochu pod niewidocznym naporem wol-
ności, poprzez mnóstwo sprzeczności i mnóstwo nie-
konsekwencji, utrzymały się one do dziś, jako przepo-
jone duchem swych dawnych założeń.
Ale niech no rewolucja, taka jak rewolucja z roku
1789, nagle proklamuje swobodę uprawiania przemysłu
i tym jednym słowem zmieni pojęcie równości, cywili-
zacja w swoim pochodzie nie napotyka już wówczas
przeszkód i od razu dawna forma polityczna stanie się
nie do przyjęcia. Obok zasady swobody uprawiania
przemysłu i równości w dziedzinie wymiany, co pocią-
ga za sobą zgodę na opodatkowanie oraz kontrolę, rów-
nowaga w społeczeństwie w zasadzie nie może zależeć
na przyszłość od rozkazów pana, króla lub narodu;
równowaga ta zależy potencjalnie od obustronnego co-
dziennego ustalania winien i ma stowarzyszonych.
W ślad za centralizacją rządową następuje solidarność
umowna; za ustanawianiem władz politycznych — or-
ganizacja sil ekonomicznych. Z tego też powodu so-
cjalizm miał słuszność, gdy w roku 1848 twierdził, że
wszystkie deklaracje praw i zadań, wszystkie akty
i wszystkie kodeksy poprzednio wydane i przeznaczone
do wydania w przyszłości sprowadzały się do dwóch
artykułów, prawa pracy i prawa wymiany: praca i wy-
miana to alfa i omega rewolucji.
Tym sposobem, z jednej strony, zniesienie form poli-
tycznych nie jest niczym innym jak usunięciem prze-
szkód stawianych postępowi przez samowolę politycz-
ną; z drugiej zaś, emancypacja pracownika, a więc
ścisłe wynagradzanie produktami, jest aktem decydu-
jącym i uroczystym, za pomocą którego ludzkość, tar-
gając więzy przywileju, wkracza na nie kończące się
pole sprawiedliwości.
Czyń drugiemu tak, jak byś chciał, żeby tobie czy-
niono, powiedział w ślad za wszystkimi dawnymi mędr-
cami twórca Ewangelii, Jezus Chrystus. Maksyma pięk-
na, ale niejasna, której niepewny blask nie przeszko-
dził uciemiężeniu rodzaju ludzkiego w ciągu trzydzie-
stu wieków. Bo co powinienem chcieć, aby inni mi
czynili?... Dopóki ścisła odpowiedź na to pytanie nie
będzie dana, sprawiedliwość będzie narażona na
szwank. Nauka ekonomiczna kładzie kres temu nie-
zdecydowaniu, oświadczając, że każdy obywatel zdolny
do pracy powinien mieć dochód równy produktowi.
Tym razem sformułowanie jest kategoryczne i konkret-
ne; nie ma na widoku nic wzniosłego ani sentymental-
nego; nie ma pretensji do zadziwiania ludzi uczonych
ani do przyprawiania o omdlenie szczebiotek. Ale znaj-
dźcie inne, które byłoby bardziej druzgocące dla pychy,
bardziej beznadziejne dla złej wiary, takie, które by
lepiej wybijało z głowy usprawiedliwienie nikczem-
ności i zazdrości, które lepiej zapewniałoby prawa
wszystkich, pozostawiając przy tym każdemu więcej
wolności.

IX

Dając sprawiedliwości sformułowanie bardziej prak-


tyczne i bardziej określone, teoria postępu ekonomicz-
nego ustanowiła podstawy moralności.
Moralność to całokształt prawideł, których przedmio-
tem jest wytrwałość w sprawiedliwości. Innymi słowy,
jest to system usprawiedliwiania się, sztuka czynienia
się świętym i czystym przez uczynki, czyli raz jeszcze
i zawsze postęp. Szczęśliwi ci, co mają serce czyste —
powiedziano w kazaniu na górze — albowiem oni ujrzą
Boga! Słowa te o wiele lepiej niż przykazanie miłości
bliźniego streszczają całą ustawę. Oznaczają one, że
świętość, apogeum sprawiedliwości, jest podstawą re-
ligii i że widzenie Boga, najwyższe dobro dawnych filo-
zofów, dobrobyt, jak mówią nowocześni socjaliści, jest
tego skutkiem. Widzieć Boga — to w języku mitów
mieć świadomość własnej cnoty, cieszyć się nią i tym
samym otrzymywać nagrodę. Tak więc moralność nie
zna sankcji poza sobą; uchybiałaby ona swej godności,
byłaby niemoralna, gdyby poza sobą szukała swej przy-
czyny i swego kresu. Oto dlaczego moralność po wsze
czasy dążyła do oderwania się od dogmatyzmu teolo-
gicznego, istota zaś religii do uwolnienia się od otoczki
religijnej, której beztreściwe figury mogły ją tylko
kompromitować. W Rzymie formułki religii były
wszystkie, tak samo jak artykuły dekalogu, formułami
prawnymi. W Chinach i w Japonii, gdzie teologia zo-
stała bardzo wcześnie całkowicie odrzucona, zachowano
jako rzecz niezwykle cenną praktyki uświęcenia, czyli
kult czystości. Czystość czyli jasność umysłu, czystość
czyli niewinność serca, czystość czyli świętość ciała,
czystość czyli sprawiedliwość uczynków i szczerość
słów, czystość nawet w sprawiedliwości, czyli skrom-
ności w cnocie: oto moralność postępu, oto moja religia.
Przypuszcza ona nieustanny wysiłek woli nad sobą
samym, a ponieważ dopuszcza wszelkie sytuacje przejś-
ciowe, nadaje się więc do każdego miejsca i do każ-
dego czasu. Moralność, proszę Pana, niech Pan zwróci
na to uwagę, to jedyna rzecz, którą uważam za abso-
lutną nie z punktu widzenia formy nakazu, nieustannie
się zmieniającej, ale z punktu widzenia obowiązku,
jaki narzuca; otóż ten Absolut jest wciąż jeszcze tylko
pojęciem transcendentnym, którego celem jest dosko-
nalenie się istoty ludzkiej aż do osiągnięcia ideału przez
wierność ustawie i postępowi.
Ale powie mi Pan na to: któż jest święty? A skoro
żaden człowiek żywy nie może się poszczycić, że ijest
święty, jakże możemy na gruncie teorii postępu roz-
wiązać zagadnienie przeznaczenia człowieka? Grzech
istnieje, i mędrców nurtuje wielkie pytanie, czy on się
zmniejsza, czy —- wręcz przeciwnie — wraz z cywili-
zacją ulega rozszerzeniu zasięg jego władania. Wszyst-
kie stulecia rozbrzmiewały skargami na wzrastające
z pokolenia na pokolenie zło. Mówca z trybuny zarzu-
ca upadek coraz dalej idący ze stulecia na stulecie.
O tempora, o mores! — woła. A poeta, pogrążony w mi-
zantropii, głosi wzrost występku i zbrodni!
Aetas majorum, pejor avis, tulit
Nos neąuiores, mox daturos
Progeniem vitiosiorem.
Jeśli przeto świętość nie istnieje nigdzie na ziemi,
jeśli uświęcenie wśród śmiertelnych nie prowadzi do
niczego, postęp zostaje bez konkluzji. Trzeba przełożyć
jego nadejście na później i dopiero po oswobodzeniu
walczącej ludzkości od absolutu, wprowadzić go i uko-
ronować. Do czegóż służy idea postępu, sikoro postęp,
tak samo jak upadek, wymaga rozwiązania śródświa-
towego, czegoś w rodzaju nieśmiertelności. Jakaż może
być wartość teorii, która, uznawszy postęp za warunek
sine qua non natury i ducha, zmuszona jest przyznać,
że nie znajduje w tym postępie ani kresu, ani przed-
miotu, która przeczyłaby sobie samej, gdyby uzna-
wała jeden z nich.
Oto moja odpowiedź na ten zarzut.
Przede wszystkim, z punktu widzenia już nie pra-
wa moralnego, odtąd nietykalnego, ale ludzkiej mo-
ralności, określam postęp jako świadomość dobra i zła,
a więc wzrastającą coraz bardziej poczytalność *. Dzie-
je się to dlatego, że jakikolwiek byłby w każdym po-
koleniu udział przestępczości, zasługa i wina, podlega-
jąc nieustannym wahaniom, stają się także coraz
większe.
* To nie tylko wiedza wzrasta i nie tylko moralność;
praca
rozumu ścierającego się z rozumem to też rozum. Nasze
zdolności, wzięte jako przeciętna w ich całokształcie, nie
istnieją już w tym samym stopniu ani nie mają tego
samego charakteru, jak to się działo za czasów naszych
ojców; w tej dziedzinie też istnieje ruch.
Świadczy o tym historia. Jest rzeczą dowiedzioną:
1) że nauka, sztuka, handel, polityka itd. nieustannie
postępują naprzód; 2) że wskutek tego postępu stosun-
ki prawne między ludźmi mnożą się coraz hardziej.
Ten dwojaki postęp, dokonujący się poza sferą woli,
sprawia z jednej strony, że jej motywy uczuciowe są
coraz hardziej egzaltowane, z drugiej zaś, że równo-
cześnie wzrasta w tej sferze poczucie słuszności. Z obu
tych punktów widzenia jest rzeczą pewną, że między
cywilizacją nowoczesną a społeczeństwem pierwotnym
jest olbrzymia różnica. Tak samo jak nasza wrażliwość,
porzucając swe formy brutalne, stała się bardziej żywa,
tak i samo poszanowanie prawa stało się głębsze. Uczci-
wi ludzie w wieku XIX warci są więcej niż uczciwi
ludzie w czasach Seypiona lub Peryklesa; z tego same-
go powodu niegodziwcy Stali się bardziej skłonni do
przestępstw. Zgodność woli z prawem jest więc dzisiaj
bardziej godna nagrody, jej sprzeciw bardziej prze-
stępczy. Na tym właśnie, moim zdaniem, polega postęp
naszej moralności.
To, czy liczba aktów winy zmniejsza się, czy liczba
aktów cnoty wzrasta — jest kwestią, nad którą w wol-
nej chwili można dyskutować, ale której rozstrzygnię-
cie wydaje mi się w rzeczywistości niemożliwe, a w
każdym razie bezużyteczne. Prawdą jest natomiast, że
w każdej epoce między dobrem a złem, tak samo jak
między winą a zasługą, panuje równowaga i że dla
społeczeństwa najbardziej pożądana jest taka sytuacja,
gdy zmiany w dziedzinie sprawiedliwości dokonują się
z najmniejszymi wahaniami, gdy zachowana jest rów-
nowaga, wykluczająca zarówno wielkie poświęcenia,
jak i wielkie przestępstwa. Et ne nos inducas in ten-
tationem! — powiedział Jezus Chrystus. „Nie wysta-
wiaj na!s, Boże, na zbyt trudne próby!" Nie można le-
piej scharakteryzować ludzkiej moralności i nieśmiałe-
go jej biegu.
To, że nasze sumienie, coraz bardziej oświecone, na-
biera też coraz więcej energii, jest naszym tytułem do
chwały, bo w tym tkwi też to, że zasługujemy na po-
tępienie. Wszystko, co możemy sobie obiecać, to to, że
idea dobra urzeczywistnia się we wszystkich naszych
uczynkach, jeśli to możliwe, i że idea zła pozostaje
w głębi naszych serc jako moc okiełznana. Byłoby
sprzecznością samo w sobie, gdybyśmy rościli sobie
prawo twierdzić, że podczas gdy cnotliwe uczynki stają
się z każdym dniem coraz częstsze, pierwiastek grze-
chu, który jest niczym innym jak żywiołowością na-
szej zwierzęcej natury, słabnie.
Słowem, cnotliwy czy występny, człowiek staje się
coraz bardziej człowiekiem: takie jest prawo, które rzą-
dzi jego charakterem i jego Obyczajami.
Ale, jeśli Pan nalega, i tu tkwi nie przewidziana
przeszkoda piętrząca się przed naszym biednym rozu-
mem, jaki jest kres naszego wznoszenia się w dziedzi-
nie sprawiedliwości? „Przemierzyłem drogę — woła
Apostoł — osiągnąłem cel — gdzież moje nagrody?"
Tam, gdzie religia każe nam spodziewać się nieśmier-
telności, co mówi postęp?
Przy tym pytaniu ostatecznym, gdzie każda myśl się
mąci, gdzie filozof się peszy, zmuszony jestem stresz-
czać się i pozostawić wbrew mej woli pewną nieja-
sność. Wobec tego że fakty społeczne, mające służyć
do ukonstytuowania moralności, nie są jeszcze znane,
nie mogę argumentować za ich pomocą, tak jakby były
znane; trzeba, żebym ograniczył się do twierdzeń sen-
tencjonalnych.
Nieśmiertelność duszy to nic innego jak podniesie-
nie człowieka siłą jego myśli do idealności jego natury
i zawładnięcie własną boskóścią.
Promienne czoło Mojżesza, wniebowzięcie Eliasza,
męczeństwo Chrystusa, aż do apoteozy Cezarów —
to wszystko mity, które służyły ongiś do wyrażenia
idealizacji.
Sztuka i religia przy pomocy podniet, które są im
właściwe, mają na celu zmuszenie nas do nieustannej
pracy aż do apoteozy naszych dusz. Tak więc teoria
postępu wcale nie obiecuje nam nieśmiertelności, jak
religia; ona daje ją nam, pozwala nam cieszyć się nią
w tym życiu, uczy nas, jak ją zdobywać i jak zgłębiać.
Być nieśmiertelnym to posiadać Boga w sobie —
mówi prorok Izajasz, określając to jednym tylko sło-
wem: Immanuel. Otóż posiadamy Boga przez sprawie-
dliwość.
To posiadanie jest posiadaniem po wsze czasy,
wszechobecnym, bezwarunkowym. Aby je osiągnąć,
wystarczy znać, chcieć i czynić sprawiedliwość.
Sprawiedliwość jest równocześnie błogosławień-
stwem, jak nauczali stoicy, i jej obecność przynosi nam
szczęśliwość, brak zaś jej przyprawia o mękę. Idea
przyszłej szczęśliwości, na którą mamy zasłużyć przez
spraWiedliwość, jest złudzeniem naszej zdolności myśle-
nia: zamiast skłonić nas do pojmowania ruchu jako
serii składającej się na całość, mającej Własny przed-
miot i przyczynę tkWiącą w niej samej — wzbrania
się widzieć w niej punkt wyjścia i punkt dojścia, jak
gdyby sprawiedliwość, tak samo jak życie, nie była dla
nas przeniesieniem naszego bytu z jednego stanu
w drugi. Ale tkWl tu oczywisty błąd, który z góry zbija
teoria ruchu i tworzenia pojęć i który zresztą stano-
wi — jak tego dopiero co dowiedliśmy — obrazę mo-
ralności: tak samo jak ruch jest stanem materii, tak
samo sprawiedliwość jest Stanem ludzkości.
Posiadanie sprawiedliwości jest więc adekwatne do
posiadania Boga, poza którym — głosi religia — czło-
wiek nie ma nic do roboty. Pozostaje więc stwierdzić,
jaki 'charakter ma to posiadanie w zależności od wa-
runków, czasu i miejsca.
Miejsce i czas same przez się są niczym: znaczenie
nadaje im ich treść. Jeżeli istność, bez względu na jej
trwanie, dochodzi aż do wzniosłości; jeżeli przez poję-
cie swego własnego ideału i swą wolę dania mu wy-
razu wznosi się, że się tak wyrazimy, do tego, iż do-
tyka absolutu, to o tej istności możemy powiedzieć,
że spełniła swą rolę. Udziałem jej jest nieskończoność;
i doszedłszy do swego apogeum, nie ma już nic do ro-
boty wśród żyjących. Żadna Istota nie ma do zdobycia
nic poza swoją pełnią, która jest jej gloryfikacją, tak
samo jak nie ma nic, czym można by uzupełnić wszech-
świat. Tak jak dla owada szczytowy okres jego krótko-
trwałego życia wart jest tyleż, a nawet więcej niż słoń-
ce z całą wspaniałością swych promieni; tak samo dla
człowieka sprawiedliwego 'Chwila ekstazy warta jest
całej rajskiej wieczności. Wieczność i chwila to jedno
i to samo — mówi święty Augustyn. Otóż wieczność
nie powtarza się i gdy raz widziało się Boga, to widzi
się go zawsze. W absolucie trwanie jest sprzecznością *.

Niech więc ten, co został oświecony ideą piękna,


.sprawiedliwości i świętości, co podziwiał, co kochał,
co w pewnej chwili swego życia, wytężając w wysiłku
wszystkie swe możliwości, poczuł niewypowiedziany
zachwyt — uspokoi się, nieśmiertelność go nie ominie.
Ż y ł; to jest dla niego bardziej pocieszające, niż gdy
słyszy, że będzie żył.
Przeciwnie ten, którego serce, dręczone wyrzutami
sumienia, gnije w niewiedzy i lenistwie, który zbudo-
wał sobie prawo nierówności, który oddał swą ludzką
inteligencję w służbę swych prostackich namiętności —
zmylił on swe przeznaczenie; dojdzie kresu nie po-
gnawszy istnienia. Niech woła kapłana do swego łoża
śmierci: jest mu potrzebny. Kapłan swymi alegoriami
może zdoła poruszyć tę dziką duszę. W ostatniej chwili
może natchnie go wzniosłą ideą, może w chwili agonii
da mu iskierkę poczucia moralnego. Dopiero wtedy
grzesznikowi zamigocze życie i na krótką chwilę,
jaka mu pozostanie, podda się on skrusze i umrze w po-
koju *.
PODRĘCZNIK
SPEKULANTA GIEŁDOWEGO
ROZWAŻANIA KOŃCOWE

Dalecy jesteśmy ód wyczerpania naszego tematu.


Pod hasłem Spekulacja nietrudno było nam dokonać
przeglądu wszystkich części nauki ekonomicznej
i przyjrzeć się jeszcze wielu innym tajemnicom. Są-
dzimy, że powiedzieliśmy dosyć, aby ułatwić naszym
czytelnikom zrozumienie, jaki duch ożywia dzisiejsze
społeczeństwo, jaki jest ustrój wewnętrzny tego spo-
łeczeństwa, jego organizm, jego tendencja, jego cel,
i aby uzasadnić w ich oczach rozważania, którymi za-
kończymy tę pracę.

§I

Feudalizm przemysłowy.
Przebieg kryzysu

Kończąc część I rozdziału VII powiedzieliśmy:


,,Z sytuacji tej trzeba znaleźć wyjście: albo tryumf
systemu, czyli wywłaszczenie kraju na wielką skalę,
koncentracja kapitałów i pracy pod wszelką postacią,
alienacja osobowości, wolnej woli obywateli na rzecz
garstki nienasyconych krupierów, albo likwidacja".
Naturalnie nikt nie życzy sobie realizacji żadnej
z tych propozycji. Ludzie mają nadzieję wykręcić się
z całej sprawy za pomocą środków kompromisowych,
które, jak się wielu wydaje, są nieograniczone. Co do
nas, to nie mamy na ten temat żadnych złudzeń.
Ale — jak to powiedzieliśmy już wiele razy — na-
cisk okoliczności nie ustępuje przed niekonsekwencją
ludzi, a ponieważ nie potrafimy wybrać jednego
z dwóch rozwiązań, których alternatywność stała się
nieunikniona, zostaje nam tylko pokazać, jak to się
dzieje, że jesteśmy narażeni i na jedno, i na drugie
równocześnie.
Przede wszystkim jedna sprawa stała się oczywista.
Feudalizm przemysłowy, który przed pięćdziesięciu
laty przepowiadał Fourier i który później opiewała
szkoła Saint-Simona, ten feudalizm istnieje. Zastąpił
on definitywnie anarchię przemysłową, którą pozosta-
wiła po sobie rewolucja. Powstał on po części z przy-
wileju, po części z przyzwolenia; w każdym razie z po-
mocą i aprobatą rządu. Tytuł III Księgi I Kodeksu
Handlowego, dotyczący spółek handlowych, zastępuje
mu tymczasowo kartę jego praw.
Anarchia przemysłowa nie miała świadomości swego
istnienia, nie wiedziała o sobie. Feudalizm przemysło-
wy zdaje sobie sprawę ze swego istnienia; działa ze
znajomością rzeczy. Pierwsza z nich działała w dobrej
wierze, a zatem Uczciwie. Drugi, nie mogąc powołać
się na inne zasady poza tymi, jakie pozostawiła mu
jego matka, i nie mogąc w nie wierzyć, działa nieod-
parcie w złej wierze; jest niemoralny.
Masa notowanych na giełdzie papierów wartościo-
wych, którymi dysponuje feuidallizm przemysłowy, mia-
łaby sięgać, według pewnego ekonomisty nazwiskiem
Angelo Tedesco, prawie 20 miliardów franków.
Dług publiczny........ 10 144 260 840 franków
Różne banki................... 1 677 167 660
Obligacje........................ 2 170 097 377
Koleje żelazne............... 3 156 910 000
Ubezpieczenia ............. 262 650 000
Huty................................. 491 306 545
Spedycja i transport......... 352 990 000
Gazownictwo..................... 213197100
Kopalnie ….................... 145 895 495
Mosty i kanały................. 301 136 037
Różne............................... 412 012 437
Ogółem........................... 19 327 623 491 franków

Dodając do tego przedsiębiorstwa, których akcje nie


są notowane na giełdzie, ale które ze względu na swój
charakter i swoje znaczenie mogą być zaliczane do tej
wielkiej klasy pracy feudalnej, a których wierzytel-
ności hipoteczne wynoszą 8 miliardów, można obliczać
stan czynny tej klasy na 30 miliardów.
Trzydzieści miliardów franków! Na tej
to masie kapitałów, popartych mniej lub więcej soli-
darną odpowiedzialnością, opiera się nowy feudalizm;
za pomocą tej artylerii ostrzeliwuje on z bliska mnóst-
wo nie zorganizowanych drobnych przedsiębiorstw
i drobnych majątków, za jej pomocą robi wyłom
w gwarancjach stworzonych przez rewolucję i we
wszystkich swobodach publicznych.
Trzydzieści miliardów franków, przynoszących w po-
staci procentów, dywidend i kosztów ciążących na
publiczności co najmniej 6%i dd kapitału, stanowi do-
chód roczny w wysokości 1800 milionów franków.
Dodajcie do tego 1200 milionów kosztów obciążają-
cych państwo, miliard w postaci komornego i czyn-
szów dzierżawnych, nie wchłoniętych przez hipoteki,
a które wcześniej czy później wejdą w skład tego sy-
stemu, i od razu dojdziemy do haraczu w wysokości
4 miliardóW, który lud pracujący musi rokrocznie wy-
ciągnąć z produkcji wynoszącej przeciętnie 9 miliar-
dów, aby wyżyWić i uszczęśliwić swą arystokrację
i bronić jej od siebie samego. W roku 1789 znieśliśmy
prawa feudalne; czymże one były w porównaniu z ty-
mi 4 miliardami? Obliczone w pieniądzu niewarte były
nawet 20 milionów.
Ruch ten trwa dalej i rozpowszechnia się, obejmu-
jąc z kolei własność ziemską i przemysł rolny. Jest to
nieuniknione; taka jest podstawowa zasada tego, co
dzisiaj nazywają, nic z tego nie rozumiejąc — kryzy-
sem.
Przyczyny kryzysu są w istocie rzeczy różnego ro-
dzaju. Są wśród nich przyczyny nie przewidziane, jak
deprecjacja złota, wyWóz pieniądza dla armii operują-
cej na Wschodzie, niepomyślne urodzaje, powodzie itd.
Przyczyny te mogą być do pewnego stopnia zażegnane,
a ich' skutki naprawione. Przezorność w tej dziedzinie
będzie tym bardziej skuteczna, im bardziej ustrój go-
spodarczy kraju będzie się zbliżał do równości opartej
na wzajemności i na prawdziwej demokracji. W prze-
ciwnym razie zło spowodowane klęską będzie w pro-
stym stosunku do stopnia hierarchizacji majątków.
A ponieważ w każdej epoce, w każdym roku, każdej
porze roku zdarzają się klęski, można powiedzieć, że
ta siła przemożna i te nieoczekiwane ciosy w mniej-
szej lub większej mierze poWinny być zaliczane na
karb złej gospodarki, co decyduje o ich zakwalifiko-
waniu do następnej kategorii.
Dalej istnieją przyczyny organiczne i ustrojowe. Oto
one:
1) Nadmiar kapitału zaangażowanego w aparacie
produkcyjnym przemysłu, w szczególności w kolej-
nictwie. — Kapitał ten jest arcywydajny dla spółek,
które uzyskały przywilej eksploatacyjny. Ale ponieważ
w ostatecznym rachunku ten właśnie kapitał robił
wszystko, żeby wyprzeć ,z rynku dawne przedsiębior-
stwa przemysłowe, daleko mu do tego, aby jego wy-
dajność w ramach ogólnokrajowego inwentarza była
taka, jak by na to wskazywały ceduły giełdowe; wy-
stępuje tu raczej deficyt. Słowem, ani produkt prze-
mysłowy brutto, ani produkt netto nie wzrósł w ciągu
dwudziestu pięciu lat w tym samym stosunku co ka-
pitał inwestowany, a ponieważ ruch ten nie ulega
wstrzymaniu, zubożenie stale rośnie.
2) Powrót przedsiębiorczej ludności do pracy na-
jemnej w miarę rozwoju spółek akcyjnych i coraz
mniej sprawiedliwy podział produktu. — We Wstępie
widzieliśmy, że dzielenie bogactwa, tak samo jak
transport bogactwa, jest również bogactwem. Wszyst-
ko, co prowadzi do tego, żeby ten podział stał się mniej
powszechny i mniej równy, jest więc przyczyną ubo-
żenia ni mniej, ni więcej niż przeszkoda napotykana
przez cyrkulację, haracz nakładany na pracę, podatek
obciążający produkt.
3) Pozbawienie wsi owoców jej pracy poprzez roz-
wój kolei żelaznej na rzecz Paryża, wielkich miast
i zagranicy i na szkodę ludności wiejskiej. — Przed
zbudowaniem kolei żelaznych większą część płodów
rolnych konsumowano na miejscu. Wynikiem takiego
stanu rzeczy było to, że we wszystkich punktach
w kraju, poza sferą ciążenia do wielkich miast, pano-
wały niskie ceny, pozwalające klasom ubogim żyć
z umiarkowanej pracy. Jeżeli zarabiały niewiele, to
mało też wydawały; jedno równoważyło drugie. Obec-
nie równowaga ta została zwichnięta: kolej żelazna, za-
pewniająca wyższe ceny płodów rolnych, wywołała
drożyznę na wsi. Pracownik najemny nie może się
utrzymać; siedem milionów takich pracowników w
różnym 'wieku i różnej płci wyruszyło ze wsi w celu
poszukiwania środków utrzymania w drodze zatrud-
nienia na robotach publicznych, w spółkach akcyjnych,
w charakterze służby domowej, a również na emigracji.
4) Klęska, jaką zadała własności nieruchomej włas-
ność ruchoma, innymi słowy, jaką hipotece zadały ak-
cje. Jest ona wynikiem faktów przemysłowych i finan-
sowych, a przy tym nie jest przez nikogo podawana
w wątpliwość. Konsekwencją jej jest ucieczka kapita-
łu, który zwraca się ku spółkom komandytowym i po-
życzkom publicznym. Ekspropriacja zadłużonych właś-
cicieli, którym miał pomagać, a których pozostawia na
łaskę losu kredyt rolny; odrodzenie wielkich majątków
ziemskich, tych nieszczęsnych latyfundiów, które przy-
czyniły się w decydującym stopniu do upadku Repub-
liki Rzymskiej i doprowadziły do rozkładu Cesarstwa;
zastąpienie produkcji ziemiopłodów produkcją paszy
i w ślad za tym upadek rolnictwa, a wreszcie wylud-
nienie.
Może ktoś powie, że kredyt rolny, gdy uda się go
wreszdie uruchomić, zmieni oblicze sprawy, kładąc
kres wywłaszczeniu, i za jednym zamachem odrodzi
przemysł rolny? Nic podobnego. Rolnictwo zdoła zro-
bić tylko jedno: zamienić swe rozgorączkowanie na
limfatyczność, jak to zaraz zobaczymy.
5) Podporządkowanie rolnictwa finansom i w ślad
za tym, w mniej lub bardziej długim okresie czasu,
nawrót własności ziemskiej do feudalnych obycza-
jów. — Gdy kapitał nie będzie już miał ani akcji, ani
obligacji przemysłowych, na które mógłby się rzucić
i prowadzić spekulacje giełdowe, zgodzi się na warun-
ki, jakie w danym momencie zaofiarowuje mu kredyt
rolny; to jest nieuniknione. Kto zresztą przeszkodzi
rządowi cesarskiemu skonsolidować masowo za pomo-
cą zwykłego dekretu dług publiczny i przekształcić
tłum wierzycieli ziemskich w posiadaczy obligacji to-
warzystwa kredytowego... Idea ta nie jest nowa; wcześ-
niej czy później trzeba będzie, żeby cesarz we włas-
nym interesie uruchomił kredyt. Obecnie własność
jest tylko emfiteuzą 2. Krok dalej, a państwo stanie się
jedynym właścicielem. Rolnik, który ma tylko swoją
pracę i swoje ręce jako rękojmię spłaty zaliczek, jakie
uzyskał od wielkiego towarzystwa, staje się czyn-
szownikiem przytwierdzonym do gleby.
Czy przynajmniej użytkowanie ziemi rozwinie się
dzięki kredytowi odpowiednio do swych możliwości?
Tkwi tu jeszcze jedno złudzenie.
6) Ciągłe zubożanie gleby przez system nieprzerwa-
nego użytkowania, nieodłączny od rozdrobnionej włas-
ności, od zwierzchnictwa finansów i od koncentracji
imperialnej, które — jak nam się wydaje — można by
naprawić, ale tylko pod panowaniem ustawodawstwa
demokratycznego, opartego na wzajemności i równości.
Ponieważ nic nie powstaje z niczego i za pomocą
niczego, nauka rolnictwa, o której w naszych czasach
tyle pisano, sprowadza się w ostatecznym rachunku
do tych dwóch zasad:
a) Dostarczyć ziemi corocznie w takiej samej ilości
i w takim samym stosunku wzajemnym składników,
jakie ona utraciła w postaci zbiorów z roku poprzed-
niego.
b) Ułatwiać przez sposób użytkowania ziemi i wybór
roślin wchłanianie tych składników przez rośliny.
Skąd pochodzi bogactwo dziewiczych lasów, który-
mi tak zachwycają się twórcy romantycznych opisów?
Stąd, że ziemia, na której rosną, od początku istnienia
globu ziemskiego nie utraciła ani atomu swych skład-
ników, a ponadto nieustannie była zbogaCana tym, co
dostarczały jej powietrze, słońce, deszcz i roślinność.
W naszym na poły cywilizowanym systemie użytko-
wania sprawa ma się wręcz przeciwnie. Z tego, co pro-
dukuje ziemia, nic do niej nie wraca; wszystko zosta-
je zebrane, przewiezione do miast na cele spożycia,
i z punktu widzenia rolnictwa może być uważane za
nie ulegające odtworzeniu. A brak przynoszący tyle
szkody ludności zmienia sam skład gleby, wyczerpuje
ją i opustosza. Cóż mogą poradzić na to wyczerpywa-
nie się gleby — nasłonecznienie w połączeniu z chemią
nawozów? Mogą opóźnić o kilka lat nieuchronną ruinę,
tak samo jak wynalazczość w dziedzinie kuchni tylko
opóźnia wyczerpanie się jakiegoś hulaki.
Wydaje się słuszne przypisać to okresowe powta-
rzanie się nieurodzajów, choroby roślin i następujące
w ślad za tym epidemie właśnie zubożaniu gleby. Gdy
przyroda traci równowagę, odbija się to na ludności.
7) Wzrost komornego w Paryżu i w siedzibach de-
partamentów. — Od roku 1848 wynosi on przeciętnie
50°/o'. Co roku 60 do 80 milionów franków zostaje wy-
cofanych z handlu i przemysłu i podzielonych między
12 do 15 tysięcy właścicieli. Podrożenie to przypisy-
wano zniszczeniom dokonanym w stolicy po zamachu
stanu.
Bez wątpienia, w pewnej mierze i one też przyczy-
niły się do tego; ale przyczyną główną, organiczną,
rzeczywistą przyczyną jest, obok monopolu, który na
łaskę i niełaskę 15 000 lub więcej właścicieli domów
zdaje mieszkania dla 1 200 000 ludzi, przymusowa mi-
gracja ludności wiejskiej, która przenosi się do stolicy
i wielkich miast. Zgodnie z urzędowymi danymi spisu,
opublikowanymi dekretem z 20 grudnia 1856 roku,
ludność departamentu Sekwany, która w roku 1851
wynosiła 1 422 055 mieszkańców, podniosła się obecnie
do 1 727 409. Wzrost w ciągu pięciu lat wyniósł 305 354
osoby. Departament Północny, najbardziej uprzemysło-
wiony po departamencie Sekwany, który w roku 1851
liczył zaledwie 1 058 285 mieszkańców, ma ich dzisiaj
1 212 353, wzrost wynosi więc 154 068. W dwóch depar-
tamentach — Sekwany i Północnym — było o 459 412
mieszkańców więcej niż podczas przedostatniego spi-
su. Otóż wzrost ludności w całym kraju wyniósł w cią-
gu pięciu lat tylko 257 736, a więc w przybliżeniu 7
osób na tysiąc. Tym sposobem, sumując wszystkie
wzrosty i spadki, musimy stwierdzić, że w departa-
mentach Sekwany i Północnym przybyło kosztem 84
innych departamentów 422 000 osób, które opuściły
wieś i domagają się od skupisk finansowych, handlo-
wych i przemysłowych środków na utrzymanie. Czy to
jasne?
8) Nieustanny wzrost podatków. — Wynika on
z analizy budżetów, a fakty dowodzą, że od końca
pierwszej republiki wydatki państwowe stopniowo
wzrastały, zarówno pod konstytucyjnymi rządami za
restauracji, jak i pod wojskowymi rządami cesarstwa,
zarówno przy bardziej jeszcze liberalnych instytucjach
z lat 1830 i 1848, jak za dwóch poprzednich adminis-
tracji. W tej chwili budżet wydatków państwowych
wynosi w przybliżeniu 1700 milionów franków, a więc
prawie pięćdziesiątą część całego dochodu kraju. Przy-
jąwszy zasadę, że im wyższe są koszty administracji
państwowej, tym bogatszy jest naród, doszliśmy do te-
go, że co trzy miesiące przedstawiamy coraz wyższą
sumę dochodów państwa jako oznakę dobrobytu spo-
łeczeństwa. Znalazło to oddźwięk na giełdzie: kwartal-
ny wykaz dochodów zawsze witany jest hossą. Zakoń-
czymy więc wnioskiem, że postępy w dziedzinie po-
datków stanowią zasadniczą część systemu i powinny
być zaliczane do organicznych i chronicznych przyczyn
naszego upadku społecznego.
9) Coraz większe zapotrzebowanie na gotówkę na
cele spekulacji giełdowej. — To przede wszystkim po-
zwala widzieć, jak dalece posunął się przewrót w dzie-
dzinie zasad i w sposobie myślenia.
Za dużo jest walorów — krzyczy się ze wszech
stron — za dużo papierów wartościowych, za dużo na
rynku papieru, jak na ogólną sumę pieniądza krusz-
cowego, jaką dysponujemy. Z tych właśnie względów,
w celu niezaostrzania kryzysu przez pobudzanie no-
wych emisji, rząd ogłosił w Monitorze z dnia 9 marca
1856 roku, że w ciągu całego roku nie udzieli żadnej
nowej koncesji i zaleci pośrednikom, aby nie handlo-
wali walorami nie wprowadzonymi na giełdę po kursie
oficjalnym. Aby zaspokoić nieustannie rosnące zapo-
trzebowanie na pieniądz kruszcowy wytwarzane repor-
tami, jeden z praktyków, Angelo Tedesco, wystąpił
z propozycją wprowadzenia do obiegu i scentralizowa-
nia reportów w odrębnej kasie państwowej.
Ale icóż znaczą te Zdania kabalistyczne: Za dużo jest
papieru, wszystko jest nim zawalone? Odkąd to akcje
traktować należy tak samo jak banknoty?
Ekonomiści, w zależności od sposobu funfccjonowa-
nia kapitału, rozróżniają dwa rodzaje kapitału: kapitał
zainwestowany i kapitał obrotowy.
Kapitał zainwestowany, przez to samo, że jest zain-
westowany, nie musi być reprezentowany przez pie-
niądz kruszcowy. Wymaga się od niego tylko dochodu,
aby zaś przynosił dochód, potrzebna mu jest tylko
praca.
Inaczej ma się rzecz z kapitałem obrotowym, który
składa się z surowców, usług i towarów: powinien on
zmieniać swą postać, obracać się, znajdować pokrycie
w gotówce.
Otóż długi państwowe stanowią kapitał zainwesto-
wany, wydatkowany, przynoszący tylko procenty opła-
cane z podatków. To samo dzieje się z akcjami: sta-
nowią one pasywa spółek akcyjnych, ich skonsolido-
wany dług, nieodwołalne wydatkowanie, które z natury
rzeczy i z przeznaczenia mogą doprowadzić do uzyska-
nia dochodów, kapitału obrotowego, nadającego się do
wymiany, ale niewymienialnego, i w konsekwencji
znajdującego się poza sferą działania gotówki.
Przeniesienia własności, którym podlegać mogą akcje
przemysłowe i renta, przy dobrej gospodarce nie mogą
w sposób odczuwalny zmienić tego charakteru kapita-
łu zainwestowanego. Są to własności, do zmiany któ-
rych można utworzyć biuro, gdzie pieniądz kruszcowy
tym mniej będzie potrzebny, im więcej będzie trans-
akcji. Byłoby zaprzeczeniem wszystkich zasad, gdyby
z takich zmian miał wyniknąć jakiś kłopot dla kraju,
przeszkoda dla produkcji i podziału bogactwa.
Jak to się dzieje, że Właśnie kapitał zainwestowany
wymaga największej ilości gotówki, tak jakby nieru-
chomości, podobnie jak produkty, mogły być przed-
miotem efektywnej cyrkulacji; tak jakby stanowiły
część bieżącej konsumpcji, jakby stanowiły środki
żywności?
Otóż to nie wystarcza nowoczesnemu kapitalizmowi
do zapewnienia sobie na przyszłość, za pomocą swych
akcji, wyzysku kraju. Trzeba jeszcze, żeby realizował
on teraz swe korzyści przez przenośność akcji i przez
dyskonto w gotówce. Trzeba, żeby spekulował na gieł-
dzie, (Sprzedawał i kupował akcje, żeby stosował różne
machinacje, żeby grał. Tutaj zdolność pochłaniania,
jaką dysponuje nowy feuldalizm, jest o tyle większa
od siły absorpcji, jaką dysponował dawny feudalizm,
o ile weksel przewyższa monetę kruszcową. Oto dla-
czego kapitałowi zainwestowanemu tak bardzo potrze-
ba gotówki, dlaczego Angelo Tedesco proponuje wy-
mianę renty na asygnaty; dlaczego wreszcie rząd,
chcąc zapewnić cyrkulację giełdową, usiłuje powstrzy-
mać jej rozpęd i pomiarkować emisje. Zakaz z 9 mar-
ca został zniesiony 30 listopada; za pozwoleniem Jego
Cesarskiej Mości Cesarza Francuzów, kolejowe spółki
akcyjne do sumy swych obligacji dotychczas emito-
wanych będą mogły dodać nowe obligacje na sumę
214 milionów franków. Tym sposobem rząd, który
szczyci się, że mając na względzie ostrożność, odciąży i
rynek, w rzeczywistości obciążył go; dopuszczając do
stałego gromadzenia papierów wartościowych w obro-
cie, druzgoce rynek i unieruchamia pracę oraz wymia-
nę, angażując gotówkę, powołaną do tego, aby była
narzędziem transakcji i stanowiła niezbędne środki
obrotowe.
10) Wreszcie obniżenie poczucia moralnego narodu,
upadek zaufania publicznego i porzucenie pracy pro-
dukcyjnej dla pasożytniczej spekulacji i gry. Te przy-
czyny obecnego kryzysu, najbardziej szkodliwe ze
wszystkich, a najmniej zwracające uwagę, zostały
w niniejszej pracy szeroko omówione, wobec czego nie
będziemy do nich powracali. Wystarczy przypomnieć,
że niemoiralność banlkokraeji i spekulantów dopiero
wtedy zaczęła się bezwstydnie afiszować, gdy wyobra-
ziła sobie, że nie ma co się bać pokonanej rewolucji
i że ostatnie tchnienie rewolucji, dzięki tej emancypa-
cji giełdziarskiej, wydawać się mogło ostatnim tchnie-
niem francuskiego sumienia. Cóż mogłyby poradzić
wysiłki rządu, cnotliwego nawet i dążącego do uzdro-
wienia stosunków, na tę nieugiętą zgodność zasad?
Qui peccat in uno — mówi Ewangelia — factus est
omnium reus. Uchybiliśmy zaufaniu społeczeństwa,
jesteśmy nikczemnymi łotrzykami: na tym polega lo-
gika i sprawiedliwość. Aby się podnieść z takiej ruiny,
trzeba pokuty i czasu.
Tak przedstawia się k ry z y ś, niezwyciężalńy, do-
póki nie uderzy się w jego przyczyny; nie ulegnie on
osłabieniu z powodu jednego, dwóch ani całego szere-
gu dobrych urodzajów, ale będzie się stale zaostrzał,
podobnie jak przesunięcia kapitału, dochodu, pracy,
spożycia i ludności, jakie on reprezentuje.
Słowem, kryzys to feudalizm przemysłowy. Nie
szukajcie gdzie indziej przyczyny tego powszechnego
zastoju endemicznego i nieuleczalnego.
Tak więc Francja sama oddaje się w niewolę. Jesz-
cze trochę, a powrócimy po linii krzywej wklęsłej do
czystych idei feudalnych. Krucjata kontrrewolucyjna
skończy się, a nie wiedząc lepiej, co robimy, niż wie-
dzieliśmy dawniej, będziemy mogli dodać jedną księgę
więcej do Gęsta Dei per Francos.
Dementi udzielone polityce Ludwika XI 3, Richelieu,
Mazariniego, Cólberta, Lawa4, Turgota5 i rewolucji
francuskiej, zasadom Kodeksu Cywilnego i wszystkich
konstytucji francuskich; publiczne przyznanie się do
winy wobec szlachty i Kościoła z powodu dawnych
oszczerstw rzucanych na dwa pierwsze porządki przez
ten trzeci, anarchiczny i zawistny — tak oto przed-
stawia się nam nowy feudalizm.
Natomiast duch rewolucyjny zawsze stoi na straży.
I tak samo jak feudalizm starożytny, przez to samo,
że naruszył prawa wielu, wywołał rewolucję zmierza-
jącą do równości, tak też i nowy feudalizm, podpo-
rządkowując sobie pracę i decydując się na kapitali-
styczny wyzysk na rzecz kasty pasożytów, wywołuje
z kolei rewolucję w kierunku podziału, to, co nazwa-
liśmy likwidacją.
Po feudalizmie przemysłowym — zgodnie z prawem
antynomii historycznych — powinna nastąpić demo-
kracja przemysłowa. Wynika to, jak dzień
następuje po nocy, z przeCiwstawności terminów.
Ale gdzież jest czynnik sprawczy tej rewolucji?
I znowu historia nas o tym poucza. Między dawnym
feudalizmem a rewolucją istniał jako system przejścio-
wy — despotyzm. Między nowym feudalizmem a de-
finitywną likwidacją mielibyśmy zatem koncentrację
ekonomiczną, nazywając rzecz po imieniu — imperium
przemysłu.
Ten pierwszy akt reakcji prawa przeciwko przywi-
lejowi, reakcji płynącej z natury rzeczy i z logiki hi-
storii, nie jest już sprawą przewidywania: dzieje się
w naszych oczach. Jego wzór widzimy w projekcie
Angelo Tedesco.
Zresztą czytelnicy nasi zrozumieją, że skoro posłu-
gujemy się wyrażeniem imperium przemysłu na okreś-
lenie punktu szczytowego absorpcji kapitalistycznej
i spekulacyjnej, to wcale nie mamy zamiaru rzucać
oskarżenia na intencje władzy, ale jedynie na tenden-
cję idei i faktów, Wypadnie nam to teraz udowodnić.
§2

Imperium przemysłu.
Apogeum kryzysu

Sięgnijmy kilka lat wstecz.


Niesłychana namiętność bogacenia się i spekulacji,
nieustanny wzrost długu publicznego i hipotek, który,
że się tak wyrazimy, stał się potrzebą społeczną, zalew
uprzywilejowanych spółek eksploatacji bogactw mine-
ralnych oraz kolei, powstawanie feudalnego charakteru
przemysłu — wszystkie te zjawiska niszczycielskiej
gospodarki, jakimi odznaczała się druga połowa pano-
wania Ludwika Filipa i które przygotowały stan kry-
zysu, w jakim się dzisiaj znajdujemy, musiały, rzecz
prosta, wywołać sprzeciw ze strony klas pokrzywdzo-
nych i poddać myśli o reformie. Od roku 1830 nie
brakowało dyskusji na ten temat; rewolucja lutowa
znalazła w nich punkt oparcia. W pewnej chwili moż-
na było pomyśleć, że republika stała się wyrazem idei,
które poruiszały masy, i że z chwilą potępienia banko-
kracji ostatnich osiemnastu lat weźmie się ona do two-
rzenia nowego stanu rzeczy za pomocą nowych insty-
tucji.
Powszechne to oczekiwanie, ku wielkiemu zadowo-
leniu sfer zamożnych, ku wielkiemu rozczarowaniu
ogromnej większości klas, które domagały się bądź
gwarancji, bądź części spadku, spotkał zawód. Zaled-
wie proklamowana została republika, a już jej przy-
wóldcy pośpieszyli wyprzeć się zasady, która dała im
pole działania i która jedna tylko mogła dać im moż-
ność utrzymania się na powierzchni. Różne władze,
które następowały po sobie poczynając od 24 lutego,
troszczyły się jedynie o zachowanie, podtrzymanie
i poparcie dawniejszego systemu rządzenia i wystę-
powały przeciwko jakiejkolwiek myśli, przeciwko ja-
kiejkolwiek tendencji rewolucyjnej. Duch, który zro-
dził ruch roku 1848, ustąpił z pola walki; z chwilą
gdy racja stanu odrzuciła zaofiarowaną jej inicjatywę,
instynkt ludu i przemożna siła okoliczności Wzięły na
siebie dzieło reformy.
Co dało dotąd to skojarzenie -instynktu i potrzeby?
Dokąd grozi ono, że nas jeszcze popchnie? Oto co za-
mierzamy zbadać.
Historia nigdy się nie powtarza, wiemy o tym. Ale
nie można też zaprzeczyć, że podobne sytuacje pocią-
gają za sobą podobne perypetie: sens nowoczesnych
niepokojów staje się w tym wypadku jasny jak dzień.
Tak samo jak w ustroju, który dopiero co został
obalony, społeczeństwo z roku 1789 podzieliło się za-
raz, odpowiednio do charakteru stosunków i interesów,
na trzy główne klasy, które nazwiemy po prostu klasą
wyższą, klasą niższą i klasą średnią. Można nawet po-
wiedzieć, że ten podział stanu trzeciego, zachowany
z czasów feudalizmu, tylko trwał dalej po rewolucji,
podobnie jak później tylko się Wzmacniał i zaostrzał.
Klasa wyższa, która zastąpiła dawną szlachtę i która
ubiega się o jej tytuły tak samo, jak upodobała sobie
jej obyczaje, składa się ze wszystkich znakomitości
finansowych, przemysłowych, handlowych, rolniczych,
naukowych itd., z dyrektorów wielkich spółek, słowem
z tych (bez względu na zasługę osobistą), których do-
chód pochodzi w zmaaznej mierze z kapitalistycznych
potrąceń, monopolu, koncesji, przywileju z tytułu zaj-
mowania urzędów, synekur i z zaległych spłat długów
Obciążających własność. Dodajcie do tego urzędników
administracyjnych, sądowych, wojskowych, kler, po-
bierających pensje w wysokości ponad 4 000 franków.
Można nawet powiedzieć, że wobec tego, iż układ sto-
sunków politycznych oparty był na podporządkowaniu
jednostki i miał za główny cel utrzymanie tego pod-
porządkowania, każda jednostka żyjąca z budżetu po-
winna być zaliczona do klasy pierwszej, jeżeli tylko
krańcowo skromne uposażenie takich osób nie wyma-
ra przeniesienia znacznej ich części do klasy trzeciej.
Na ogół obywatele należący do klasy wyższej są
usposobieni niechętnie do idei reformatorskich. Nie
należą oni w drobnej tylko mniejszości do obozu za-
chowawczego w ścisłym tego słowa znaczeniu. Co mo-
że im przynieść jakiś ruch? Ich ambicje nie wycboidzą
poza utrzymanie się na dotychczasowej wysokości, co
najwyżej myślą tylko o zwiększeniu swych rent, dy-
widend, uposażeń, monopoli, synekur, emerytur, sub-
wencji i przywilejów.
Inaczej ma się sprawa z dwiema innymi klasami,
których masa w stosunku do pierwSzej ma się bez ma-
ła jak 80 do 1 (jest to dokładnie stosunek między
uprzywilejowanymi za czasów ancien regime'u). Zwa-
żywszy, że dochód tych dwóch klas składa się, odwrot-
nie do tego, jak się dzieje w poprzednio wymienionej,
ze sprzedaży lub wymiany produktów i usług o wiele
bardziej niż z należności opartych na kapitale i włas-
ności oraz z korzyści płynących z posad i przywilejów,
wśród jednostek należących do tych dwóch kategorii
stale panuje dążenie do uwolnienia się od zbyt uciąż-
liwych ciężarów, które sprawiają, że produkcję i cyr-
kulację obciąża budżet państwa; gospodarka wielkich
spółek, dyskonto bankowe, komorne i czynsze z tytułu
dzierżawy własności. Bez względu na to, czy zdają
sobie z tego sprawę, czy nie, obie klasy, o których mo-
wa, są z uwagi na istotę swych interesów usposobione
stale rewolucyjnie, a doświadczenie wykazuje, że rze-
czywiście nigdy nie pomijały sposobności wzięcia
udziału w rewolucji.
Klasa średnia, którą niegdyś szczycono się, że sta-
nowi podstawę rządów przedstawicielskich, popadła
stopniowo w położenie na tyle zależne, że wydaje się
dziś stopniem przejściowym od pasożytniczego' dostat-
ku do ubóstwa, od wolności opartej na własności do
zależności płynącej z najemlnictwa. Poczucie tego upad-
ku sprawiło, że straciła ona całkowicie wiarę we wszel-
kie kombinacje polityczne; od rozpaczy przeszła do
obojętności: nie oczekuje już na poprawę swego losu
ani ze strony swych działaczy politycznych, ani ze stro-
ny swych biskupów. Otóż gdy wiara w ustrój politycz-
ny zanika, to niedaleki już jest dzień, w którym ustrój
polityczny albo się zmieni, albo musi zginąć: takie jest
prawo rewolucji.
Dla klasy średniej Olimp rządowy jest rzeczywiście
bezlitosny. Z dnia na dzień obciążenie brzemieniem
budżetu, obieranie z kapitału, rozszerzanie się władz-
twa spółek akcyjnych finansowych, handlowych, prze-
mysłowych, robót publicznych, miażdżąc drobne przed-
siębiorstwa, przerzuca mnóstwo obywateli od uprawia-
nia wolnych zawodów do zajęć zależnych i zdaje ich
na łaskę i niełaskę państwa i nowych feudałów. Co
tu może poradzić władza? Nic. Trzeba by, żeby zaprze-
czyła swej własnej zasadzie, zęby sprzeniewierzyła się
swemu wzorowi; a ponadto, czyż ona sama nie pozo-
staje w zależności od wielkich feudałóW handlu, od
baronów węgla, żelaza, bawełny, kolei żelaznych?...
Tym sposobem obciążana kosztami utrzymania pań-
stwa, lenniczlka większych przedsiębiorstw, podlegają-
ca wszelkim wahaniom giełdowym, wszystkim machi-
nacjom dyplomatycznym, klasa średnia widzi, jak
stopniowo zostaje pozbawiona wszelkiego zabezpiecze-
nia. Pewność znika, rynek się kurczy, kredyt maleje,
interesy popadają w stan chronicznego, organicznego,
normalnego zastoju. Wewnątrz kraju masy, które są
zbyt ubogie, aby wydawać na coś więcej niż na odży-
wianie się, nie kupują; na zewnątrz wywóz, mając
słabe oparcie na rynku wewnętrznym, zdaje fabrykan-
ta na łaskę i niełaskę obcego nabywcy. Francuski han-
del zagraniczny nieodczuwalnie zmienia się w usługę
o charakterze zależnym. Cóż z tego, że bilans nasz jest
korzystny, jeżeli nasze ceny nie wytrzymują krytyki?
W porównaniu z Amerykanami, Anglikami, Rosjanami
nie jesteśmy uczestnikami wymiany, stajemy się na-
jemnikami. Francja nie ma nawet środków do prze-
wozu produktów francuskich; flotą, która przybywa do
Hawru w celu pobrania naszych ładunków, jest w dzie-
więciu dziesiątych flota angielska i amerykańska.
Aby dodać zapału temu światu sklepikarzy, fabry-
kantów, rzemieślników, rolników, różnych przedsię-
biorców, trzeba by było, powiadamy: 1) ująć ciężaru,
jaki nakładają na niego równocześnie podatki, kapitał
i własność, koszty utrzymania państwa, koszty dyskon-
ta, zakupu i komornego; 2) podporządkować mu wiel-
kie spółki, zamiast go im podporządkowywać; 3) a prze-
de wszystkim uznać za warunek sine qua non stwo-
rzenie rynku wewnętrznego przez danie klasom pra-
cującym możności nabywania produktów, czemu na
przeszkodzie stoi ich ubóstwo.
Taki to problem trzeba rozwiązać na korzyść klasy
średniej; na podstawie tego zestawienia faktów łatwo
zgadnąć, że zagadnienie to nie różni się od tego, któ-
rego rozwiązania domaga się z kolei klasa niższa.
Klasą niższą nazywamy tę, która odróżnia się nie
tylko pracą, jaką odznacza się również, i to w stopniu
wyższym, klasa średnia, ale jej najemnym charakte-
rem. W pomyślnych warunkach stan najemny może
być uważany za bardziej korzystny pod względem
wolności serca i umysłu i do pewnego stopnia dobro-
bytu jednostki i rodziny. Ale w warunkach powszech-
nie wytworzonych dla pracownika i wobec niepewnej
sytuacji handlu i przedsiębiorstw, postępu w dziedzi-
nie maszyn, deprecjacji siły roboczej, zepchnięcia na
najniższy poziom pracy rozproszonej, najemnictwo
stało się synonimem zależności i ubóstwa. Dla klasy
najemnej, najliczniejszej i najuboższej, tym uboższej,
że jest tak liczna, reforma zawsze sprowadza się do
tych trzech kwestii:
pewności zatrudnienia,
taniego utrzymania,
wyższego wykształcenia,
i to zarówno w dziedzinie przemysłu, jak w dziedzinie
nauki i literatury, a wskutek tego zwiększenia udziału
robotników w korzyściach i prerogatywach, jakie przy-
sługują przedsiębiorcy, co oznacza stopienie się w jed-
no klas przez zrównanie kwalifikacji i środków.
Tym sposobem, jakeśmy to przed chwilą zaznaczyli,
zagadnienie reformy dla klasy niższej i dla klasy śred-
niej niczym się nie różni. Warunki dobrobytu, których
domaga się pierwsza, mają na względzie realizację te-
go, czego żąda druga, i na odwrót. Praca robotnika bę-
dzie zapewniona, jeżeli mieszczaństwo samo będzie
miało zapewniony zbyt swych towarów; konsument bę-
dzie miał tanie utrzymanie, jeżeli producent zdoła po-
zbyć się pasożytnictwa, które mu ciąży i które go krę-
puje; praca najemna, której przypada sytuacja najspo-
kojniejsza, jeśli tylko płaca jest dostateczna, otrzyma
część zysków i weźmie udział w odpowiedzialności
przedsiębiorcy. Jeżeli pracownik najemny otrzyma
lepsze wychowanie i wykształcenie bardziej wielo-
stronne i poważniejsze, osiągnie z tego niemałą ko-
rzyść, z chwilą gdy definitywne dojście do głosu klasy
średniej sprawi, że u steru władzy zniknie wszelka
myśl o arystokratyzmie i o przywileju, wszelki jej ślad.
Te dwie klasy mają więc do rozwiązania jedno i to
samo zadanie; ich interesy, które powierzchownie bio-
rąc różnią się między sobą, są w istocie rzeczy oparte
na solidarności. Naprawdę nie ma między nimi innego
przeciwieństwa oprócz tego, jakie wynika z umowy
najmu pracy, która je łączy; ale to przeciwieństwo spo-
tyka się wszędzie, gdzie jest sprzedający i kupujący,
wszędzie, gdzie istnieje różnica między stronami, gdzie
istnieje wymiana, społeczeństwo. Obie te klasy dalekie
są od tego, żeby koniecznie wywołać walkę; przeciwnie,
na nich opiera się społeczeństwo.
Skoro wszystko sprzyja temu, aby połączyć w jedno
warstwę średniej inteligencji i ramiona ludu przeciwko
uprzywilejowanej górze, to godzi się zapytać, jakim
zrządzeniem losu te dwie wielkie zbiorowości nie po-
trafią się ze sobą porozumieć; jakim sposobem w lipcu,
później w lutym, tak samo jak przedtem w roku 1789
i 1793, okazały się one antagonistyczne; wreszcie, ja-
kim sposobem, tak jak walka z pierwszym feudalizmem
rozstrzygnęła się przede wszystkim w warunkach mo-
narchii absolutnej, a następnie po roku 1789 w wa-
runkach despotyzmu wojskowego, tak samo po rewo-
lucji lutowej walka z feudalizmem doprowadziła do
restauracji cesarstwa.
Odpowiadamy na to: Instynkt, który nie przestał
dotąd panować nad masami, tylko instynkt i jego
straszliwa logika wywołują te pomyłki. Zbliżamy się
jednak do końca. Instynkt ludu ma tylko jedną partię
do rozegrania, jeśli w ogóle jest ona rozgrywana: po-
tem tryumf zdrowego rozsądku jest nieunikniony.
Jak przed chwilą zaznaczyliśmy, lud po obaleniu
arystokracji stale dąży do zastąpienia jej władzą, któ-
ra odpowiada jego ideałowi siły i jedności. Lekcewa-
żenie plebejusza przez równych sobie, jego nienawiść
do pryncypała, umiłowanie siły i przepychu popycha-
ją tak samo i jego. Dla chłopa i robotnika cesarz jest
zabezpieczeniem przed burżuazją. Oni tego nie mówią,
ale tak myślą, i działają zgoldnie z tą głęboką myślą.
W ten sposób określa się i realizuje w dziedzinie
politycznej myśl ludu. Grecy nazywali to urzeczywist-
nienie tyranią, Rzymianie — imperium, panowaniem.
Otóż teraz kwestia polega na tym, aby wiedzieć, czy
urzeczywistnienie idei ludu, po jej odnowieniu w la-
tach 1851 i 1852 w dziedzinie politycznej przeciwko
klasie burżuazyjnej, rozszerzy się w dziedzinie eko-
nomicznej na feudalizm przemysłowy, inaczej mówiąc,
czy ruch koncentracyjny, który pochłonął swobody,
stosując się do prutokracji, najobrzydliWszy ze wszyst-
kich, opanuj e handel, przemysł i ziemię?
Opanowanie to, jeśli się dokona, będzie — powta-
rzamy — ostatnim aktem instynktu ludu.
NajSampierw wszystko nas tam prowadzi: stan umy-
słów proletariatu, jego brak zaufania do klasy średniej,
którą w swej nienawiści miesza on z wielką burżuazją,
coraz bardziej nieprzezwyciężalne trudności, w jakie
uwikłany jest rząd.
Lud nic się na interesach nie zna, nie ma pojęcia
o zasadach ekonomii, o prawach rządzących wymianą
lub kredytem, nie zdaje sobie sprawy ani z odpowie-
dzialności, ani z księgowości. W tym wszystkim, co
stanowi przedmiot rozmyślań naszego wieku, skłonny
jest raczej widzieć labirynt, w którym interesy ludu
Składane są w ofierze zręczności burżuazji, niż system
gwarancji równościowych, a zarazem liberalnych. Uwa-
ża on więc za prostsze blokowanie wszystkiego we
współrządzeniu niż szukanie w rozumnym ustroju
uzgodnienia wolności z prawem.
Jest to to, czego od dwudziestu pięciu lat nie prze-
stawali mu doradzać absurdalni retorzy: to, co, jak on
słyszy, zjednoczona demokracja dzień w dzień wynosi
pod niebiosa; to, czego powodzenie on zresztą podzi-
wia w koalicjach, połączeniach i przedsiębiorstwach
przemysłowych, których ciężar on sam ponosi. Jak mu
dowieść, że zasada tak płodna dla przywileju, w rę-
kach ludzi pracy, i jeśli się jej nada charakter po-
wszechny, może przynieść tylko deficyt?
Lud nie dowierza klasie średniej.
Po rewolucji lipcowej, gdzie widziano pracodawców
służących w wojsku w randze kapitana, a robotników
jako żołnierzy, zdawało się, że te dwie kategorie świa-
ta pracy powinny się połączyć raz na zawsze we spól-
nocie swych interesów i swych nadziei. Ale ta jedność
tak piękna doznała wkrótce potem zawodu i zalążek
niezgody został rzucony w kraj przez egoistyczną, ko-
rupcyjną i nielojalną politykę Ludwika Filipa i jego
ostatniego rządu. Wyrazem tego zgubnego antagonizmu
były dwa dzienniki, oba republikańskie i Oba rewolu-
cyjne, a mianowicie ,,Le National" i „La Reformę".
W lutym obie te Masy, z których każda zawdzięczała
zwycięstwo drugiej, wydawały się na pewien czas po-
jednane ze sobą; wkrótce jednak zagadnienie pracy,
zarówno źle postawione, jak i nie dość zrozumiane,
podzieliło je na dwa wrogie obozy i doprowadziło do
odroczenia na czas nieokreślony ich wzajemnej eman-
cypacji.
Niech człowiek nie próbuje oddzielać od siebie —
mówi mędrzec — tego, co potrzeba chciała połączyć:
Quod Deus junxit, homo non separet! Skoro tylko
wskutek panowania fałszywych pojęć o warunkach
pracy i kapitału, o pracodawcach i pracownikach na-
jemnych, o zyskach i o taniości, zadeklarowany został
rozłam między dwiema klasami, które przez swą jed-
ność obaliły potęgę feudalną, co je uciskała, republika
rysowała się w barwach ponurych, a rewolucja stała się
czymś niezrozumiałym. Zadawano sobie pytanie, co
oznaczało to przemieszczenie porządku ekonomicznego;
czego chcieli umiarkowani od republiki w porozumie-
niu z zachowawcami dynastycznymi; do czego dążyli
radykali tak zwanego stronnictwa Góry, gdy pod pre-
tekstem burżuazyjności stawiali poza ramami demo-
kracji samą elitę domokratów?
Lud, powodowany nienawiścią do arystokracji, nie-
ufnością do klasy średniej, pogardą do czerwonej
i umiarkowanej republiki, sprawił, że powstało cesar-
stwo. Podobnie jak plebs Cezara oczekuje on, że jego
protektor rzuci mu na pożarcie mieszczaństwo. Słynna
Mariannae, organizowana pozornie przeciwko cesar-
stwu, ito w istocie rzeczy nic innego jak wezwanie ce-
sarstwa, aby wypełniło to, do czego je powołano.
Jak dotąd, to prawda, że cesarstwo nie ustępowało
pod naciskiem proletariatu: ocaliło ono dawne społe-
czeństwo. Bo jeżeli instynkt mas polega na powołaniu
cesarza, racja stanu cesarstwa polega na usiłowaniu
utrzymania hierarchii politycznej i społecznej.
Ale czy cesarstwo 'będzie się zawsze opierało? Czy
długo jeszcze potrafi odwracać wszelkiego rodzaju
trudności, które stają mu na drodze, oszukiwać los
i mylić głód potwora?
W obliczu skonsolidowanego długu publicznego
w wysokości 10 miliardów franków, długu hipotecz-
nego w wysokości 8 miliardów; długu przemysłu z ty-
tułu zainwestowania kapitału przez nowych feudałów
w wysokości 12 miliardów, od którego procenty i dy-
widendy mają być pokrywane przez ludzi pracy; bu-
dżetu zwyczajnego w sumie 1700 milionów, zaległego
długu w sumie 900 milionów, długu bieżącego w su-
mie 800 milionów; w obliczu rosnącego niedoboru,
wzrostu drożyzny, wzrostu spekulacji, wzrostu mono-
polizacji, wzrastającego rozprzężenia Obyczajów, w obli-
czu tego przerażającego rejestru sytuacji politycznej,
ekonomicznej i społecznej kraju; wobec tego unices-
twiania wolności, wierzeń i praw, którego przyczyna
jest wyższa od władzy i nad nią panuje, można się
spodziewać, że fatalność losów Okaże się potężniejsza
od roztropności ludzkiej i że przez cesarstwo czy też
wbrew cesarstwu likwidacja jest nieuchronna.
Napoleon I w latach 1814 i 1815, zwyciężony przez
armie sojusznicze, odmówił organizowania oddziałów
partyzanckich i buntowania mas: cofnął się przed anar-
chią. Być może, iż Napoleon III, zwyciężony przez
koalicję 'długów, odświeża ten przykład przywiązania
do porządku, i on z kolei cofa się przed bankructwem.
Przynajmniej nie zdecyduje się na abdykację, zanim
nie wyczerpie wszystkich możliwych wybiegów. Otóż
całokształt tych wybiegów, które nietrudno przewi-
dzieć, stanowi właśnie ostatnie zwycięstwo proletaria-
tu, to, co nazwaliśmy rządem instynktów: jest to sto-
pniowe przekształcenie feudalizmu przemysłowego
w imperium przemysłowe, realizacja programu komu-
nistycznego.
Jakże tu uwierzyć, że rząd do upływu terminu dzier-
żawy pozostawi spółkom koleje żelazne?
Że pozostawi im banki, wymianę walut, ubezpie-
czenia, stocznie, kopalnie, kanały, żupy solne, zbro-
jenia?
Że pozostawi im giełdę i reporty?
Że pozostawi im nawet huty, gazownie, produkcję
wagonów i wiele innych gałęzi przemysłu zorganizo-
wanych w spółki akcyjne, których akcje notowane są
na giełdzie i których szereg wciąż rośnie kosztem pro-
dukcji indywidualnej i wolnej?...
Czyż myśl o opanowaniu tych wszystkich rzeczy nie
przyszła mu jeszcze do głowy? Czy atmosfera nie jest
jej pełna? Czyż nie występuje ona co chwila pod wszel-
kimi możliwymi postaciami: to w ustawie o spółkach
komandytowych, która popychając przemysł na drogę
tworzenia spółek akcyjnych przez to samo rozszerza na
nie ochronę rządu; to w postaci przepisów o rzeźniach,
piekarniach, handlu zbożem, w taryfach żeglugowych
i kolejowych, to znów przez centralizację ubezpieczeń
i banków? Czy pod pretekstem użyteczności publicznej
naj gwałtowniejsze ataki nie są co dnia kierowane prze-
ciwko własności? Czy nie utrzymuje się, że jeżeli
właściciel ma prawo używania, to nie ma prawa nad-
używania? Czy lud paryski z największą niecierpli-
wością nie czeka, że cesarz, stając się przedsiębiorcą
budowlanym, władczo rozstrzygnie kwestię komorne-
go? I czyż na oczach wszystkich od kilku kwartałów
policja nie jest zajęta łagodzeniem zatargów o nie opła-
cone czynsze biednych rodzin i wynajmem w różnych
dzielnicach Paryża domów, które ona podnajmuje na-
stępnie robotnikom.
Otóż w dniu, kiedy cesarstwo sprawi, że zwrócone
zostaną państwu koleje żelazne, kiedy ustanowi ono
słuszną cenę dyskonta, równość i jedność w dziedzinie
cyrkulacji, rade nie rade, będzie musiało do wszystkie-
go zastosować reformę, zastąpić uczynki filantropijne
postanowieniami prawa pozytywnego i w stosunku do
wszystkich części organizmu społecznego zastąpić sto-
sowanie przywilejów interwencją władzy.
Ale kiedy ta przemiana zostanie dokonana, natural-
nie z odszkodowaniem lub zapisem rent na równi z ca-
łokształtem wartości wywłaszczonych, sytuacja będzie
cięższa niż poprzednio. Z jednej strony, wskutek ure-
gulowania odszkodowań ciężary wzrosną, z drugiej,
wskutek obniżki taryf i podwyżki płac (cesarstwo nie
może uniknąć spełnienia tych dwóch warunków) do-
chód czysty nie ulegnie zmniejszeniu. Korzyść kraju
będzie polegała na sprowadzeniu całej gamy przywile-
jów, która w chwili obecnej nie pozwala odkryć rzą-
dzącego nimi prawa, do wspólnego mianownika. Z jed-
nej więc strony ogół uprzywilejowanych, noszących
pozłacany uniform renty, z drugiej zaś mnóstwo urzęd-
ników państwowych, niewolników księgi głównej, nie-
wolników rozkazu, nierównych stopniem i płacą i ma-
jących, podobnie jak oficerowie armii dzisiejszej, tylko
jedną myśl, jedno zainteresowanie: awans i podwyżka
żołdu.
Czyż można sobie wyobrazić okrutniejszy antago-
nizm, sytuację bardziej nieznośną? I czy kto sądzi, że
doprowadzone do postaci tak prostej bankructwo
i anarchia każą na siebie długo czekać?
Rząd — powiecie — nie da się tak wpędzić w ślepą
uliczkę. Potrafi zatrzymać się na czas; ma siłę i jego
zasoby są niewyczerpane.
Canta, recanta! Jest to powrót do położenia nie do
wytrzymania. Czy rząd cesarski może zwrócić 30 mi-
liardów długu, zredukować do połowy swój budżet,
zabezpieczyć sobie tyły; równocześnie doprowadzić do
podwyżki płac, obniżki zysków, udziału robotników
w zyskach; uczynić wszystkich chłopów właścicielami;
zapewnić każdemu pracę i wymianę, stworzyć równość
polityczną i obywatelską, oprzeć wolność na własnym
jedynowładztwie?...
Jeżeli tak, to niech przedsięweźmie, a my gotowi
jesteśmy to oklaskiwać. Jeżeli nie, to niech zamilknie;
niech zacznie działać naczelny prokurator rewolucji.

§3

Demokracja przemysłowa:
Finansowanie pracy za pomocą pracy,
czyli powszechna wzajemność; koniec kryzysu

Siłę cesarstwa stanowiło to, że z wyjątkiem wygnań-


ców ze stronnictwa Góry, których temperament, za-
hartowany na wygnaniu, nie pozwalał się czemukol-
wiek dziwić, ani dynastia, ani koalicja stronnictw,
Kościół czy też republika nie odważyłyby się obarczyć
tym dziedzictwem.
Pierwszą rzeczą, Morą musiałby zrobić spadkobier-
ca, byłoby ogłoszenie moratorium dla wszelkich płat-
ności, a następnie zwołanie, zamiast parlamentu, zgro-
madzenia wierzycieli, wreszcie doprowadzenie do ukła-
du z wierzycielami. Takie postępowanie nie przystoi
Burbonowi ani przedstawicielowi domu orleańskiego,
a nawet Lamartine'owi czy też generałowi Cavaigna-
cowi. Któż z nich chciałby zgodzić się na taką cenę?
Byłoby to gorzej niż wrócić z zagranicy, jak rad nie-
rad Ludwik XVIII, w krytym wozie7. Nikt, chyba
tylko syndykat ocalenia publicznego byłby w stanie
obarczyć się rozpatrzeniem tej sprawy: gdzie są Car-
notowie 8, Cambonowie 9, Prieurowie 10, Barere'owie n.
Rozwiązanie tego rodzaju nie zadowoliłoby nas, bo
ono niczego nie zapewnia, nie uważamy się zresztą za
dostatecznie utalentowanych, aby rozwiązywać pro-
blemy ujęte w terminach kontradyktoryjnych; ograni-
czymy się więc, po nakreśleniu przebiegu nowej re-
wolucji, do przedstawienia jej definitywnej formuły
na podstawie najbardziej znamiennych w naszych cza-
sach symptomów.

Stowarzyszenia robotnicze

Myśl, która na Wstępie stanowiła ich natchnienie,


była naiwna i niestety iluzoryczna. Wyzwalając pracę
od właścicieli warsztatów, chciano, żeby stowarzyszeni
robotnicy, którzy stali się ich panami, korzystali z zys-
ków i prerogatyw należących dotąd do tych, co stali
na ich czele. Nie brano pod uwagę, że w większości, aby
nie rzec, we wszystkich gałęziach przemysłu, w któ-
rych zatrudnione były poszczególne grupy pracowni-
ków, a zwłaszcza w Itych, gdzie stowarzyszenie samo-
rzutne mogło być, jak się wydawało, zawiązane zaraz,
zyski, jeśli tylko istnieją i są wystarczające dla jednego
człowieka, stają się niczym, skoro wypada je podzielić
między wielu. W wielkiej manufakturze zyski właści-
ciela podzielone między pracowników, których on za-
trudniał, nie spowodowałyby wzrostu płac o 100%
i, wahając się od 50 centymów do 1 franka 50 centy-
mów, stanowiłyby zaledwie niewielkie złagodzenie
ubóstwa pracowników. Dzieje się talk we wszystkich
gałęziach przemysłu, rozważanych jako całość: czysty
zysk przedsiębiorcy, zysk, który w większości wypad-
ków traktować należy jako wynik szczególnych jego
kombinacji i wynagrodzenie ryzyka, nie jest tym, co
wywołuje nędzę robotnika; roszczenia czystego zysku
nie mogą więc jej uleczyć. W 4 miliardach, które pra-
ca rokrocznie płacić musi na utrzymanie systemu feu-
dalnego, czysty zysk, wypłacany pod postacią dywi-
dendy, poza procentem od kapitału, stanowi niecałe
100 milionów: przyczyna biedy, którą spodziewano się
tu znaleźć, tkwi nie tutaj.
Stowarzyszenia robotnicze, które powstały z niena-
wiści do pracodawców i opierały się na myśli o ich
zastąpieniu, wkrótce mogły się o tym przekonać. Różne
niepowodzenia wynikające z braku doświadczenia
i uprzedzeń, nawyk myślenia kategoriami centralizacji,
hierarchii, supremacji, paiiamenciarstwa politycznego
nie omieszkały spowodować dzielenia się i zniechęce-
nia. Wszystkie znane w społeczeństwie nadużycia
w imię zbiorowości, spotykane w spółkach komandy-
towych i akcyjnych, rozkwitły w większym jeszcze
stopniu w spółkach nazywających się braterskimi.
Snuto marzenia o zagarnięciu całego przemysłu, pięt-
nowano jako nicość i Skazywano na śmierć wolne
przedsiębiorstwa, chciano całe mieszczaństwo od góry
do dołu zastąpić proletariatem. Aby bardziej usamo-
dzielnić lud, domagano się wykluczenia z kręgu spól-
not robotniczych tych, którzy byli dotąd rzecznikami
wolności!... Błąd przyniósł wkrótce owoce. Spośród kil-
kuset stowarzyszeń robotniczych, które istniały w Pa-
ryżu w latach 1850 i 1851, pozostało zaledwie jakieś
dwadzieścia, a i te zawdzięczają swe ocalenie porzu-
ceniu utopijnych idei z roku 1848 i uznaniu zdrowych
zasad ekonomii społecznej. Z tego względu stowarzy-
szenia te zasługują na przyjrzenie się im, tym bardziej
że fakt ich istnienia wykazuje, iż jest w nich element
pozytywny w postaci myślenia kategoriami finanso-
wymi i przemysłowymi.
Zagadnienie, jakie stanęło przed stowarzyszeniami
robotniczymi i poza zasięgiem którego popadają one
nieuchronnie w sferę działania bractw religijnych
i różnych słabości filantropijnych, dzieli się na dwie
kwestie ściśle ze sobą związane. Trzeba się więc za-
pytać:
1) Czy w ramach współdziałania różnych sił i ich
łączenia istnieje możliwość produkcji, która prowadzi-
łaby do pomyślnych wyników finansowych, wskutek
czego robotnik mógłby posłużyć się nią w celu wy-
tworzenia kapitału, którego mu brak, i przekształcenia
swego charakteru pracownika najemnego na udzia-
łowca?
Inaczej mówiąc, czy praca, podobnie jak kapitał,
może finansować przedsiębiorstwo?
2) Czy własność przedsiębiorstw i ich kierownictwo,
zamiast być nadal takie, jakie na ogół były one zaw-
sze, to jest indywidualne, mogą stopniowo stać się ko-
lektywne, talk zęby z 'jednej strony dać klasom pra-
cującym pewność definitywnego usamodzielnienia się,
z drugiej zaś, żeby w krajach cywilizowanych dokonać
rewolucji w stosunkach między pracą a kapitałem,
a więc definitywnego zastąpienia w dziedzinie poli-
tycznej racji stanu sprawiedliwością?
Od odpowiedzi, jaka będzie udzielona na te pytania,
zależy cała przyszłość ludzi pracy. Jeżeli odpowiedź
ta jest twierdząca, nowy świat stoi otworem przed
ludzkością; jeżeli jest przecząca, proletariusz może
uznać swoją kondycję za przypieczętowaną. Niech
się poleci Bogu i Kościołowi; na tym grzesznym
świecie nie ma dla niego nadziei: Lasciate ogni spe-
ranzal
Zrozumiałe jest przede wszystkim, że zagadnienie
to nie mogłoby być rozwiązane przez zapalczywy tłum,
posłuszny swym instynktom, w którym długotrwały
ucisk zabił inteligencję. Na tych, co byliby zarzewiem
mas robotniczych, 'trzeba tutaj ludzi, co wyszedłszy
z ich łona otrzymaliby od cywilizacji, której ciężar
dźwigają, peWną sumę wiadomości i nauczyli się
w szkole wyzyskiwaczy obchodzić się bez nich. Tacy
ludzie, stojący jedną nogą w sferze cywilizacji, a dru-
gą w sferze barbarzyństwa, istnieją w niewielkiej
tylko liczbie wśród narodów najbardziej nawet za-
awansowanych w dziedzinie przemysłu, jak Francja
i Anglia. Co najgorsze, ci elitarni robotnicy, właśnie
z racji ich dwoistego charakteru, 'przyjmowani są w po-
równaniu ze swoimi braćmi mniej przygotowanymi na
ogół mniej życzliwie, jako że są najgorzej usposo-
bieni ze wszystkich ludzi. Z jednej strony barbarzyń-
stwo, z drugiej pycha, tak iż wydaje się, że klasa ro-
botnicza spiskuje we wszystkich nowych kategoriach
przeciwko swym własnym swobodom.
Gdy tylko — mówi pewien ekonomista nieoświeceni
robotnicy angielscy pozbywają się żelaznego łań-
cucha, jakim trzymają ich pracodawcy angielscy, i tra-
ktowani są uprzejmie i ze względami, jakie na konty
nencie istnieje zwyczaj okazywać robotnikom najbar-
dziej oświeconym, robotnicy angielscy całkowicie tracą
równowagę; nie rozumieją już swego stanu i po pew-
nym czasie stają się niezdyscyplinowani i nieużyteczni.
Takie rezultaty widać nawet w Anglii: skoro tylko
idea równości trafi do głowy prostego robotnika angiel-
skiego, przewraca mu się w głowie; gdy przestaje być
służalczy, staje się bezczelny (John Stuart Mill12: Prin-
ciples oj Political Economy, t. I).
Ta wada, która nierzadko występuje u robotnika
angielskiego i która u nas przybiera jeszcze ostrzejszy
charakter wskutek niezmiernej niestałości charakteru,
stanowi w obecnym stanie społeczeństwa, gdy prole-
tariat nie ma na co liczyć poza sobą, największą prze-
szkodę na drodze do jego wyzwolenia.
Idzie więc — i cała trudność na tym polega — o sfor-
mowanie gromady robotników obdarzonych pewną do-
zą moralności i inteligencji, zdolnych do zrozumienia
praw rządzących gospodarką społeczną, mających zde-
cydowaną wolę stosowania się do nich bez przymieszki
fantazji i halucynacji właściwych naszej epoce, sło-
wem — w kwestii, którą przed chwilą postawiliśmy,
chodzi o wytworzenie nie tylko grupy przywódców,
ale i szerszej podstawy ludzkiej.
Z chwilą znalezienia ludzi z inicjatywą pozostaje
zadanie zgrupowania wokół każdego z nich pewnej
liczby robotników, lub, ściśle mówiąc, współpracowni-
ków, którzy staliby się w każdej kategorii pracy wzor-
cem społeczeństwa, prawdziwym embrionem palinge-
netycznym.
Tę właśnie grupę mamy na myśli, gdy zapytujemy,
czy posiada ona w sobie szczególną zdolność produkcji.
Praca — powiedzieliśmy we wstępie, jest siłą pro-
dukcyjną, najpierwszą ze wszystkich i najpotężniejszą;
inną siłę stanowi kapitał, inną handel, jeszcze inną
spekulacja. Do tej listy dodać można własność, kredyt,
konkurencją itd. Wszystko, co stanowi działanie albo
składnik działania w dziedzinie gospodarki, jest siłą
produkcyjną. Czy, zakładając, że tak jest, zgrupowanie
pracowników, abstrahując od pracy każdego z nich i od
kapitału, który ich wyzyskuje i któremu służą, jest
również, tak samo jak podział pracy, siłą? Czy ta siła
może być uzupełnieniem kapitału i obchodzić się bez
jego poparcia?
Niech przemówią fakty, bardziej wymowne w swej
spontaniczności niż teorie.
Odwiedziliśmy stowarzyszenia robotnicze. Wystara-
liśmy się o dane o ich sytuacji od samego początku do
31 grudnia roku 1853, następnie od roku 1853 do 1856;
prowadziliśmy badania nad ich dyscypliną wewnętrzną
i zasadami, mniej lub więcej jasno wyrażonymi w ich
aktach, którymi wszystkie one się rządzą. Sądzimy, że
zrobimy przyjemność publiczności, ogłaszając szczegóły,
które będą mogli przeczytać, o ruchu przeobrażenia
przygotowującym się w dziedzinie gospodarki przemy-
słowej poza przewidywaniami Kodeksu i przewidywa-
niami jurysprudencji.
Podstawy, na jakich opierają się wszystkie te stowa-
rzyszenia, są następujące:
1) Nieograniczona zdolność przyjmowania wciąż no-
wych członków i zwolenników, stałość i mnożenie się
w nieskończoność spółek i uniwersalisityezny charakter
Ich statutu.
2) Stopniowe tworzenie kapitału przez pracę; innymi
słowy, finansowanie pracy przez pracę bądź" w ten
sposób, że robotnicy produkują sami, jedni dla drugich,
Odpowiednio do swej specjalności, narzędzia i sprzęty,
jakich im potrzeba, bądź za pomocą obciążania ceny
sprzedażnej i usług lub comiesięcznych potrąceń
z płacy.
3) Udział wszystkich stowarzyszonych w kierowaniu
przedsiębiorstwem i w zyskach w granicach i propor-
cjach określonych aktem społecznym.
4) Praca na sztuki i proporcjonalna do tego płaca.
5) Nieustanna rekrutacja, prowadzona przez Stowa-
rzyszenie wśród pracowników, którymi posługuje się
ono w charakterze pomocy.
6) Kasa pomocy i emerytalna, z funduszem zgroma-
dzonym w 'drodze potrąceń od płac 1 zysków.
Do tych podstawowych warunków, które można uwa-
żać za prawo wspólne wszystkim stowarzyszeniom, wy-
padnie wkrótce dorzucić następujące, o których kilka-
krotnie wspominaliśmy, a które Stanowią niezbędne
uzupełnienie systemu.
7) Wzmożona akcja oświatowa wśród uczniów.
8) Wzajemne zagwarantowanie sobie pracy, to jest
dostaw i spożycia, jak również taniości w stosunkach
między poszczególnymi stowarzyszeniami.
9) Jawność słowa pisanego.
Tak przedstawia się w swej osnowie statut organicz-
ny stowarzyszeń robotniczych. Pozostawiamy na uboczu
szczegóły praktyczne właściwe każdemu z nich. Rzecz
zresztą jasna, że zasady, które przedstawiliśmy, nie są
wymienione w ściśle autentycznych aktach stowarzy-
szeń. Ani stałość, ani uniwersalność, ani deklaracja
o nieistnieniu kapitału, ani udział pracowników, wcho-
dzących w skład spółki, w administracji, jak również
w zyskach, ani oparcie stowarzyszeń na zasadzie wza-
jemności nie byłyby tolerowane przez nasze ustawo-
dawstwo handlowe ani przez sądy powołane do jego
interpretacji. Nowi udziałowcy muszą się dostosować
do utartej praktyki sądowej. Ale to, czego nie pozwo-
lono im mówić, tego należy się domyślać, i oni konsek-
wentnie idą po tej linii. Zobaczmy, co ci ludzie, bez
doradców i bez zasobów, stąd wzięli i co jeszcze mo-
gą wziąć.
Nie możemy — tak jak to uczyniliśmy w drugim
wydaniu niniejszego Podręcznika — wchodzić w szcze-
góły operacji i w inwentarze każdej spółki.
Niechże wystarczy nam przypomnienie, że środki,
jakimi dysponowało każde z tych towarzystw, były ta-
kie same jak środki, którymi dysponowano na wstępie
cywilizacji, to znaczy zero; że w ciągu kilku lat środki
te, w zależności od przemysłu i liczby stowarzyszo-
nych, podniosły się do 20, 30, 50 i 80 tysięcy franków;
że od roku 1853 postęp ten utrzymał się; że oprócz tych
środków towarzystwa tworzą fundusze rezerwowe
i fundusze jpomocy z potrąceń od zysków; że jakakol-
wiek myśl o komunizmie została dziś już zaniechana
i równość dobrobytu podporządkowana została rów-
ności lub współodpowiedniości do świadczonych usług;
za punkt oparcia służy tu równość gwarancji.
Ponadto robotnicy przekonali się, że pomyślność sto-
warzyszeń w daleko mniejszym stopniu zależy od ich
rozmiarów niż od zasady wzajemności: doświadczenie
nauczyło ich, że stowarzyszenie, bez względu na sto-
pień liberalizmu, jaki by mu nadano, bez względu na
to, jak dalece wolne jest od jakiejkolwiek podległości
osobistej, jakiejkolwiek solidarności wewnętrznej, od
jakiegokolwiek wyzysku administracyjnego, wymaga
jeszcze pewnego wychowania ludzi. Nikt nie rodzi się
stowarzyszonym — powiedział nam jeden z nich —
staje się nim. Czyż riie jest to przekład słynnego powie-
dzenia: Homo homini lupus, aut Deus?
Towarzystwo Jubilerów-pozłotników, ulica Notre-
-Dame de Nazareth 8. Założone w roku 1834 z kapita-
łem mniej niż 200 franków — 8 stowarzyszonych, 12
pomocników; obrót w roku 1856 — 200 000 franków,
czysty zysk 41 000 franków.
Towarzystwo Stolarzy-fotelarzy, ulica Charonne 5.
Członkowie towarzystwa w roku 1854 — 90 stowarzy-
szonych i tyluż pomocników. Kapitał 81 123 franki
12 centymów.
Od roku 1854 wpływy kasowe i zyski tego towarzy-
stwa nieprzerwanie wzrastały. Zapewniono nas, że
w tej chwili czyste aktywa wynoszą nie mniej niż
200 000 franków. Jest dość bogate, aby móc zaofiarować
jednemu kierownikowi, którego nie chciało nadal za-
trzymywać, emeryturę w wysokości 1500 franków ty-
tułem odszkodowania. Jest to więcej niż państwo daje
kapitanowi po 30 latach służby.
Towarzystwo Murarzy, ulica Saint-Victor 155. Człon-
kowie w dniu 1 lipca roku 1856 — 87 stowarzyszonych
robotników, 8 stowarzyszonych kapitalistów (są maj-
strowie kamieniarscy, dostawcy gipsu i cegieł, jeden le-
karz i jeden inżynier: pojawia się więc tu zasada wza-
jemności przemysłowej); 250 do 300 pomocników.
Wkład każdego stowarzyszonego został doprowadzo-
ny do 2000 franków, a więc środki towarzystwa do
174 000. Środki towarzystwa pozwalają wykonywać
roboty wartości 1V2 miliona franków. W roku 1855 dy-
widenda przyniosła kapitalistom Stowarzyszonym 13
franków 33 centymy od sta. W roku 1856 dywidenda
była wyższa.
Zgodnie z informacjami „Indicateur du Batiment"
Towarzystwo Murarzy miało najwięcej ze wszystkich
rObót i zamówień.
Towarzystwo Robotników-pilnikarzy, ulica Pheli-
peaux 20, passage de la Marmite. Członkowie — 19 sto-
warzyszonych, 21 pomocników. Kapitał na 30 czerwca
1856: 29 086 franków 35 centymów. Obrót w roku 1855:
69 054 franki 35 centymów.
Przy założeniu towarzystwa w roku 1848 państwo
udzieliło zaliczki w wysokości 10 000 franków. Pożycz-
ka ta została w całości spłacona 4 września roku ubieg-
łego.
Towarzystwo Robotników-krzesełkarzy, ulica Ame-
lot 70. Skurczyło się do 4 stowarzyszonych; zatrudnia
w chwili obecnej 25 pomocników. Kapitał w dniu 31
grudnia 1855 roku: 6 826 franków 15 centymów. Obrót
roczny 72 915 franków 15 centymów.
Towarzystwo Stolarzy-karetników, przedmieście Sa-
int-Honore 233. 16 stowarzyszonych, 29 pomocników. —
Kapitał w dniu 31 grudnia roku 1855: 7 400 franków.
Obrót 75 600 franków. Zysk 23 230 franków.
Towarzystwo Producentów Latarń do Karet, ulica
Pepiriiere. 14 stowarzyszonych, 30 pomocników. Kapi-
tał w dniu 30 czerwca roku 1856: 28 000 franków.
Obrót w roku 1855: 60 000 franków. Zyski pozwalają
podnieść wkład każdego stowarzyszonego z 2 000 do
3 000 franków.
Towarzystwo Tokarzy-krze sełkarzy, ulica Popin-
court 32. W towarzystwie tym zwraca uwagę wielki
ruch członków. Od roku 1848 przystąpiło 147 robotni-
ków, wystąpiło 102, przy czym każdy z nich wniósł
wkład do środków towarzystwa. Obecnie składa się
z 45 stowarzyszonych i 70 do 80 pomocników. Kapitał
na dzień 31 grudnia: 64 932 franki 53 centymy. Obrót
153 150 franków 80 centymów.
Towarzystwo Kopyciarzy, ulica Cadran 12. Człon-
ków 26. Kapitał wpłacony 8 000 franków.
Towarzystwo Optyków, ulica Saint-Martin 250. 25
stowarzyszonych, 75 pomocników. Kapitał na dzień 31
grudnia roku 1855: 28 000 franków. Obrót 92 000 fran-
ków.
Towarzystwo Lakierników, ulica Ałbony 9. 11 sto-
warzyszonych, 16 pomocników. Kapitał w dniu 31
grudnia roku 1855: 2 500 franków. Obrót 46 000 fran-
ków .
Towarzystwo Grawerów, ulica Vieux-Augustins 58.
2 stowarzyszonych, 25 pomocników. Narzędzia 800 fran-
ków; kasa i towary 30 000 franków. Obrót w roku
1855 — 40 000 franków. To drobne towarzystwo odzna-
cza się poczuciem braterstwa w Stosunku do pomocni-
ków.
Towarzystiuo Producentów Fortepianów, ulica Fau-
bourg Saint-Denis 162. 24 stowarzyszonych, 13 pomoc-
ników. Gotówka, materiały i towary: 91 000 franków.
Towarzystwo Producentów Fortepianów, ulica Saint-
-Martin 122. 10 stowarzyszonych, 15 pomocników. Ka-
pitał 20 238 franków 96 centymów. Obrót w roku
1855 — 60 621 franków 70 centymów; na 25 listopada
49 — Wvbór Dism t. I.
roku 1856 — 59 442 franki. Towarzystwo to doczekało
się zaszczytnej wzmianki.
Towarzystwo Stolarzy Meblowych, ulica Saint-Pierre
Amelet, przedtem ulica Charonne 5. 18 stowarzyszo-
nych, 65 pomocników. Kapitał na dzień 31 grudnia ro-
ku 1855 — 132 963 franki 88 centymów, z czego na-
leży potrącić 75 000 pożyczki udzielonej przez państwo.
Obrót w roku 1855 wynosił 200 000 franków.
Towarzystwo Szczotkarzy, ulica Petit Hurleur. Sto-
warzyszonych jest czterech spośród 23, którzy byli
w roku 1849. Kapitał, czyli czysty majątek towarzy-
stwa wynosi dzisiaj 5600 franków. Obrót w roku
1855 — 28 000 franków.
Towarzystwo Blacharzy, ulica Bondy 70. Członkowie
tego towarzystwa doświadczyli od roku 1848 wielkich
i ostrych wahań sytuacji. Liczba stowarzyszonych wy-
nosiła raz po raz to 216, to znowu 57, następnie 326,
a dzisiaj 37 i zatrudnia 6 do 8 pomocników. Kapitał
w dniu 31 grudnia roku 1855 — 74 000 franków. Sprze-
daż 21 300 franków *.
Swego czasu istniały inne jeszcze stowarzyszenia ro-
botnicze: brukarzy, piekarzy, łyżkarzy, kapeluszników
itd. Nie wiemy, co się z nimi stało.
Wszystkie inne ucierpiały od przeciwieństw losu,
braku pracy i nędzy; nękały je: parlamenciarstwo, nie-
zgoda, rywalizacja, porzucanie ich szeregów, zdrada;
wszystkie zapłaciły haracz wskutek braku doświadcze-
nia, szarlatanerii, zaślepienia lulb złej wiary. Umysł
ludzki potrzebuje czasu, aby określić swe zasady;
a skoro nie są one określone, świadomość ulega zaćmie-
niu i zaltraca poczucie słuszności. W niektórych towa-
rzystwach kierownicy z chwilą wtajemniczenia ich
w bieg spraw wycofali się, aby zacząć działać na włas-
ny rachunek w charakterze pracodawców i bourgeois;
gdzie indziej sami stowarzyszeni z chwilą sporządzenia
pierwszego inwentarza zażądali podziału dochodów
i usunęli się, zabierając to, co im przypadło. Prawdą
jest, że długie rozmyślania nie przypadają do gustu
zarówno nowoczesnemu proletariuszowi, jak i niewol-
nikowi w starożytności i że najtrudniejsze zadanie sto-
warzyszeń stanowi nie założenie ich i utrzymanie przy
życiu, ale ucywilizowanie stowarzyszonych. Podobne
szczegóły historii stowarzyszeń robotniczych, ciekawe
przede wszystkim z punktu widzenia psychologiczne-
go, nie mogły znaleźć się w tym Podręczniku, którego
zadaniem jest co najwyżej stwierdzić na podstawie wy-
ników finansowych, jaką siłę ekonomiczną reprezentu-
ją te towarzystwa.
Streśćmy teraz wnioski.
Stowarzyszenia robotnicze to ogniska produkcji opar-
te na nowej zasadzie i stanowiące nowe wzorce, które
powinny zastąpić dzisiejsze towarzystwa akcyjne, gdzie
nie wiadomo, kto jest bardziej niecnie wyzyskiwany,
pracownik czy akcjonariusz.
Zasadą, która tam. przeważyła i zastąpiła najemni-
ctwo oraz panowanie w warsztacie, po przejściowej
próbie komunizmu, jest uczestnictwo, czyli w z a j e m-
ność usług, wprowadzona w celu uzupełnienia siły
podziału i siły zbiorowości....
W istocie mamy do czynienia z wzajemnością, gdy
w danym zakładzie przemysłowym wszyscy pracowni-
cy, zamiast pracować na przedsiębiorcę, który ich opła-
ca i zatrzymuje sobie ich produkt, są uważani jeden
przez drugiego za pracowników i współdziałają przy
uzyskaniu wspólnego produktu, a korzyści, jakie on
przynosi, dzielą między siebie.
Teraz rozciągnijcie na stowarzyszenia pracy, trakto-
wane jako jednostki, zasadę wzajemności, która łączy
ze sobą robotników każdej grupy; i oto stworzyliście
formę cywilizacji, która z każdego punktu widzenia —
politycznego, ekonomicznego i estetycznego — całkowi-
cie różni się od cywilizacji poprzednich; która nie bę-
dzie mogła ponownie stać się ani feudalną, ani im-
perialną; która będzie wyposażona we wszelkie możliwe
gwarancje wolności, będzie miała lojalną opinię spo-
łeczną, niezrównany system ubezpieczeń przeciwko
kradzieży, oszustwu, sprzeniewierzeniu, pasożytnictwu,
nepotyzmowi, skupowi towarów w celach spekulacyj-
nych, spekulacji giełdowej, sztucznemu podbijaniu ko-
mornego, cen żywności, kosztów przewozu, kredytu,
przeciwko nadprodukcji, zastojowi, nadmiernemu gro-
madzeniu towarów, bezrobociu, chorobom, ubóstwu,
nędzy; nie pozostawi nic miłosierdziu, da wam wszę-
dzie i zawsze Prawo.
Im więcej poczynań w pośpiechu, polowania na pre-
mie, subwencji do podziału między ministrów, pośred-
ników, protektorów, założycieli, administratorów, im
więcej łapówek, wypłaconych przez dostawców nie-
uczciwym zarządcom, tym więcej pieniędzy zgarnię-
tych na giełdzie, kumulowanych urzędów, latyfundiów.
Nierówność warunków i majątków znikła, sprowadzo-
na do minimum polegającego na różnicy rzuconej przez
ślepą naturę między pracownika a pracownika, różni-
cy, którą wykształcenie, podział pracy itd. powinny
zmniejszyć do ostatnich granic.
Uczciwość, honor, obyczajność zanikły w środowisku
burżuazyjnym, podobnie jak przed rewolucją zanikły
w środowisku feudalnym. Tam, itylko tam się odnajdą.
Bez wątpienia daleko jeszcze do zgromadzenia w tych
towarzystwach kilku setek robotników, którzy dążyliby
do odrodzenia ekonomicznego narodu liczącego 36 mi-
lionów ludzi. Tak samo nie oczekujmy takiej reformy
jedynie od ekspansji tych towarzystw. Ważną jest rze-
czą, że idea ta postępuje, że można wykazać faktami,
iż prawo znajduje potwierdzenie w praktyce, podobnie
jak w teorii.
Wiemy już, że przykład dany przez nas przynosi
owoce za granicą; korporacje robotnicze w Anglii po-
stanowiły, że zamiast wydawać swe śroidfci pieniężne
na niepotrzebne strajki, zużyją je na tworzenie spółek
na wzór towarzystw paryskich. Zbliża się ostateczny
wstrząs, ta nieunikniona likwidacja, przeprowadzana
od ośmiu lat. Łatwiej będzie organizować na całym
terenie pracę, niż było od roku 1848 tworzyć w Paryżu
dwadzieścia pierwszych grup pracowników.

II
Stowarzyszenia spożywców

Towarzystwa takie jak Gospodyni mają na celu roz-


wiązanie specjalnej kwestii stosunków między poszcze-
gólnymi gałęziami przemysłu, a co za tym idzie, między
poszczególnymi stowarzyszeniami. Powstały one z ini-
cjatywy mieszczaństwa. Istnienie ich dowodzi, że jeśli
w roku 1848, jak zawsze, instynkt ludu pojął idee
w syntetycznym ujęciu, to bardziej wyrobiony rozum
przeciętny zwrócił się najSampierw i z niezwykłą gięt-
kością inteligencji ku samemu węzłowi tej kwestii.
Pominąwszy to, że administracja wewnętrzna tych
czysto handlowych towarzystw nie boryka się z takimi
samymi trudnościami jak administracja stowarzyszeń
robotniczych, miały one tę doniosłą zasługę, że w okre-
sie wielkich ruchów rewolucyjnych wystąpiły jako
czynnik pojednania. Był to krok ku zjednoczeniu się
pracodawców i pracowników najemnych, który uznany
został przez utopistów za zdradę ludu, a w pewnej
chwili spowodował postawienie demokracji przez rady-
kałów poza nawiasem społeczeństwa.
Kombinacja, o którą tu chodzi, była w istocie rzeczy
mniej towarzystwem niż koalicją, za pomocą której
pewna liczba spożywców, gwarantując pewnemu do-
mowi handlowemu określoną klientelę i stały zbyt,
domagała się w zamian za to obniżenia bieżących cen
produktów. Korzyści, jakie osiągał stąd handel, znacz-
niejsze z powodu pewnych perspektyw niż w przemy-
śle, pozwoliły na poważną Obniżkę cen i na odpowied-
nią poprawę sytuacji spożywców. Mniej lub bardziej
bliską konsekwencją Istnienia podobnych zakładów by-
ło zagwarantowanie stopniowo każdemu nabywcy —
w ślad za samym faktem konsumpcji — pracy, której
potrzebował, zagwarantowanie w ten sam sposób, jak
on gwarantował zbyt kupcom. Wszelka konsumpcja
przypuszcza produkcję: oba te wyrazy są korelatywne
i adekwatne..
Naszym zdaniem upoważniało to do owocnych roz-
ważań; niestety, rozważania te przekraczały zakres po-
jętności pracowników, których krnąbrność tak trudna
jest do zwalczenia, i nie zapowiadały przedstawicielom
burżuazji dostatecznie szybkich korzyści, aby decydo-
wali się na wysiłki, na wydatki z góry czynione, na
ofiary, które z początku musieliby ponieść. Natomiast
towarzystwa spożywców zaczęły się mnożyć w siedzi-
bach departamentów dzięki pomocy finansowej pew-
nej liczby osób spośród mieszczaństwa, które wystąpiły
z darem dla swych współobywateli z piekarni, rzeźni,
sklepów spożywczych należących do towarzystw. Kilka
z nich zostało zamkniętych przez policję w ślad za wy-
darzeniami z 2 grudnia; nie potrafilibyśmy powiedzieć,
co dzisiaj dzieje się z tym ruchem.

III
Osiedla robotnicze, tanie mieszkania

W broszurze opublikowanej przez Wiktora Callanda,


autora projektu Pałaców rodzinnych, czytamy:
„Taką samą reformę ekonomiczną — mówi Emir de
Girardin 13 — jaką przez powołanie do życia stowarzy-
szeń przeprowadzono w dziedzinie komunikacji i trans-
portu, trzeba przeprowadzić w dziedzinie mieszkań
ludzkich... Reforma ta jest nieunikniona: mieści ona
w sobie całą rewolucję".
Gdyby należało postępować zgodnie z treścią tych
słów, (to nie istniałoby na świecie nic bardziej wzbu-
dzającego zaufanie. Reforma przeprowadzona przez to-
warzystwa kolei żelaznych doprowadziła jednak właś-
nie tylko do monopolu. Jest to konfiskata przedsię-
biorstw transportowych na rzecz zgrai kapitalistów,
wołająca o rychłą rewolucję w kierunku demokracji
i wzajemności. Dopóki likwidacja tego potwornego mo-
nopolu nie oswobodzi zarówno pracowników najem-
nych obsługujących koleje, jak i publiczności, która
opłaca dywidendy monopolu, kolej żelazna nie tylko
nie przyczyni się do powszechnego dobrobytu, ale na
odwrót — do rabunku i do pogłębienia stanu zależ-
ności.
W myśl tej uwagi nietrudno zrozumieć, że to, czego
oczekujemy w dziedzinie tanich mieszkań, to zupełnie
co innego niż to, co przewiduje Girardin. Tutaj tak
samo jak tam — oko za oko, ząb za ząb; inaczej mó-
wiąc, usługa za usługę, cena w zamian za cenę. Sło-
wem, domagamy się, żeby w mieście tak dużym jak Pa-
ryż sprawa mieszkań została wyjęta spod samowoli
właścicieli domów, a komorne zostało ustalone na po-
ziomie ceny kosztu.
Cena kosztu w dziedzinie mieszkalnictwa składa się
z trzech elementów: podatku, kosztów utrzymania
i amortyzacji. W dwóch ostatnich tkwi zysk przedsię-
biorcy.
Myśl o obniżeniu komornego do poziomu ceny kosztu
mieszkania stanowi podstawę wszystkich projektów
osiedli robotniczych, którym patronuje i które subsy-
diuje rząd. Ale żadne zwierzę nie może uchybić swej
naturze, jak mówi przysłowie. Rząd, który myślał, że
popełnia czyn filantropijny, osiągnął tyle tylko, że wy-
wołał spekulację: osiedla robotnicze mogą być przyta-
czane jako próbka działalności imperium przemysło-
wego.
Dekretem z 22 stycznia i 20 marca roku 1852 rząd
przeznaczył sumę 10 milionów franków na poprawę
warunków mieszkaniowych robotników w wielkich
miastach przemysłowych. Utworzone w roku 1850
Osiedle Napoleońskie otrzymało na tej podstawie sub-
wencję w wysokości 200 000 franków. Obejmuje ono
194 mieszkania, które w tej chwili zamieszkuje 500
osób. Jego dochód czysty wynosi 26 447 franków.
Uwolnione od gadaniny filantropijnej i sprowadzo-
ne do swego znaczenia technicznego, taniości mieszkań
dla lokatorów i dywidend dla akcjonariuszów, osiedle
robotnicze nie powinno, jak się wydaje, cierpieć ani na
brak mieszkańców, ani na brak przedsiębiorców. Li-
cząc na stałe zaludnienie, może ono, zabezpieczając
swym założycielom dostateczny dochód, zaofiarować
po cenach zniżonych mieszkania, umywalnie, kąpiele
i ochronki. Jest to sposób uprzemysłowienia własności
domów, który godzi się doskonale z nowymi instytu-
cjami kredytu i coraz bardziej' dąży do sprowadzenia
ekonomii społecznej do jednej jedynej zasady, do wy-
miany.
Robotnicy, słusznie czy niesłusznie, zapewne dlatego
właśnie, że inicjatywa przyszła z góry, nie okazali się
bynajmniej zapalonymi zwolennikami tego systemu.
Myśl Stłoczenia ich w osobnej dzielnicy wzbudza uczu-
cia nieufności i kastowości, które sprawiają, że roz-
dwojenie pozostaje nadal, i kłócą się też z instynktem
wolności i równości. Dodajmy, że jest tam krata, którą
zamyka się o ustalonej godzinie, jak w więzieniu, i któ-
ra daje tej Instytucji coś w rodzaju stempla policyj-
nego; łatwo więc zrozumieć, skąd płynie nieprzychyl-
ne przyjęcie przez robotników idei osiedli robotniczych.
Jeżeli rzeczywiście pragnie się dostarczyć robotni-
kom mieszkań po niskiej cenie, to dlaczego, zamiast
osiedli robotniczych, nie zapoczątkować spekulacji pry-
watnymi domami, rozproszonymi po wszystkich dziel-
nicach stolicy, które po odpowiednim urządzeniu i od-
nowieniu spowodowałyby i utrzymały zniżkę komor-
nego, robiąc konkurencję właścicielom domów. Jeżeli
przywiązuje się taką wagę do popierania ruchu budo-
wlanego, to dlaczego nie powierzyć budowy osiedli to-
warzystwom robotniczym murarzy i sztukatorów, co
by stanowiło pomoc dla robotników zarówno w dziedzi-
nie mieszkań, jak i zatrudnienia, i za jednym zamachem
dokonać dwóch rzeczy? Dlaczego nie dopuścić do ko-
rzystania z takiej podwójnej zdobyczy, na równi
z ludźmi z ludu, fabrykantów, sklepikarzy, rentierów
i właścicieli domów, którzy prawie nigdy nie mieszkają
we własnych domach? Czy właściciel sklepu korzen-
nego, modystka, kupiec winny, handlarz materiałów
włókienniczych nie potrzebują przynajmniej w tym sa-
mym stopniu co robotnik mieszkań, pomieszczeń na
warsztaty i sklepy po niskiej cenie? Wszelka reforma
powinna mieć charakter ogólny i nie wykluczać nikogo:
tworzenie przytułków, ochron, szpitali, szkół, przezna-
czonych wyłącznie dla biednych — to utrwalanie na
wieki zależności i uświęcanie przywilejów.
Bądź co bądź dobroczynna niewątpliwie myśl o po-
prawie stosunków mieszkaniowych wśród robotników
i zapowiedź subwencji rządowej na ten cel sprawiły,
że w Paryżu i w kilku innych miastach pojawiła się
pewna liczba towarzystw, z których działalnością war-
to się zapoznać. Krótki jej przegląd znajdujemy w spra-
wozdaniu ministra spraw wewnętrznych z 5 kwietnia
roku 1854 i w pewnym artykule zamieszczonym
w „Monitorze" z dnia 27 tegoż miesiąca.
Spółka braci Pereirę. Budowa osiedli robotniczych
w Chapelle, Batignolles za sumę 4 550 000 franków,
z których trzecią część dostarczył rząd. Przeciętna
opłata za mieszkanie o powierzchni 30 metrów kwa-
dratowych 225 franków.
Spółka Heckeren i Kennard. Budownictwo mieszka-
niowe za sumę 4 140 000 franków, z których trzecia
część pochodzi z subsydium rządu. Warunki takie same
jak w poprzednio wymienionym towarzystwie.
Spółka braci Puteaux. Budowa domów w Mazas,
Batignolles i Grenelle. Subwencja rządowa Opłata za
użytkowanie mieszkania przeciętnie 200 do 225 fran-
ków.
Spółka Martin i Muller. Budowa 110 domów między
ulicami Reuilly i Picpus przy pomocy subweni |l pań
stwowej. Przeciętne komorne 365 franków. Dopłacając
50 centymów dziennie, czyli 182 franki 50 centym6V
rocznie, robotnik po 18 latach staje się właścicielem
mieszkania.
Spółka Carabin. Budowa 182 domów między ulicami
Segur i Lovendal. Domy te mają się stać własnością
lokatorów z chwilą spłacenia 10 rat rocznych w wy-
sokości 470 do 550 franków. Subwencja rządowa.
Wszystkie te spółki, jak nas osobiście zapewniał pe-
wien urzędnik prefektury, do którego należał rozdział
zapomóg biednym rodzinom usuniętym z mieszkań
przez właścicieli domów, pod pozorem filantropii upra-
wiały spekulacje mniej lub więcej lichwiarskie, o czym
zresztą łatwo jest się przekonać, skoro rozważyć ich
projekty.
Spółka Dollfus w Miluzie. Budowa 300 z górą do-
mów. Komorne przeciętne 120 franków. Subwencja
państwowa.
Spółka Montricher w Marsylii. Budowa osiedla obej-
mującego 145 umeblowanych pokoi z ogrodem, kąpie-
lami, umywalniami, restauracją, szkołą itd. Subwencja
rządowa.
Spółka braci Scrive w Lille. Budowa 124 domów na
terytorium Marcą-ernBaroeul. Subwencja rządowa.
Z góry wynajęta w 40 procentach.
Z 10 milionów kredytu, udzielonego przez państwo,
mniej więcej 4 i pół miliona zostało rozdzielone w po-
staci subwencji w kwietniu 1854. Od tego czasu nie
mieliśmy możności śledzić działalności tej Instytucji.
Jest jednak rzeczą jasną, że jest to filantropia przy-
nosząca czyste straty i że 10 milionów rozdzielonych
przez rząd między spekulantów w celu budowy siedmiu
i pół tysiąca małych domków, które oni odnajmują na-
stępnie po 7 franków 50 centymów za 1 metr kwadra-
towy albo odprzedają z zyskiem, nie bardziej ulżą lo-
sowi robotników niż rozdzielanie zupy i mięsa po 5 cen-
tymów za porcję. Tak samo czyż drożyzna komornego
nie rosła nieustannie od roku 1854, czyż usuwanie
z mieszkań nie było coraz częstsze, a ciche porozumie-
nie między policją a nieubłaganymi właścicielami kosz-
tem biednych rodzin coraz bardziej dotkliwe? Nie
przeszkadzało to jednak fabrykantom projektów iść
dalej swoją drogą. Anomalia sytuacji idzie tak daleko,
że przed tym wykwitowaniem klas pracujących doszło
do tego, że wystąpiono z propozycją zbudowania Pary-
ża robotniczego na równinie Issy, przy czym dawny
Paryż miał być zarezerwowany dla burżuazji i cudzo-
ziemców, na giełdę i koszary.
Fatalność popycha cesarstwo, które się waha i wyda-
je się krzyczeć do swych plebejuszów, swych praw-
dziwych wspólników: Czy się ośmielę? Ośmiel się!
IV
Towarzystwa wymiany

Towarzystwa te potraktowały sprawę dalekowzrocz-


nie i jeżeli nie doszło jeszcze do wykonania, to przy-
najmniej gdy idzie o myśl, naszym zdaniem osiągnęły
swój cdi. Usługi, do których świadczenia powołany jest
rozległy system kredytu, cyrkulacji i dyskonta, pole-
gają nie tyle na obniżce kosztów zlecenia, ile na wy-
tworzeniu rynku zbytu i na zniszczeniu organów pa-
sożytniczych, które na nim ciążą.
W ostatecznym wyniku handel prowadzi się za po-
mocą brzęczącej gotówki albo banknotów, a za pracę
płaci się pracą. Każda jednostka posiadająca pewne sta-
nowisko jest wypłacalna. Jednakowoż krawcy nie ma-
ją wcale butów ani szewcy ubrań: skąd to pochodzi?
Najwidoczniej nie jest to spowodowane brakiem umie-
jętności produkowania ze strony jednych albo drugich
ani tym bardziej brakiem chęci kupowania: zło tkwi
nie w organizacji pracy arii w organizacji spożycia.
Tkwi ono całkowicie w trudności wymiany.
Pod naciskiem potrzeby i sugestią idei tak prostej
zrodziły się niezliczone projekty reformy, które wszyst-
kie bez wyjątku mają na celu organizowanie wymiany
bezpośredniej między producentami, bez różnicy ich
położenia lub majątku, czyli bądź usunięcie z handlu
posługiwania się pieniądzem, bądź też co najmniej za-
radzenie jego niedoskonałości funkcjonalnej. Mamy rę-
ce pełne prospektów:
Reforma pieniądza Maseia, który posługuje się bona-
mi wymiany.
Bank Wymiany i Zleceń [Comptoir d'Echange et de
Commission], który z operacjami zwykłych banków ma
łączyć udzielanie zaliczek na towary, kredyt otwarty
pod zastaw i emisję bonów a vista na producentów,
którzy zgodzą się przyjmować je w zamian za swe pro-
dukty.
Powszechne Towarzystwo Kredytu Prywatnego [So-
ciete Generale de Credit Prive[, które stawia sobie za
zadanie emisję obligacji długoterminowych.
Pieniądz Pomocniczy [Monnaie Auxiliaire], Esclee et
Companie.
Bank Kompensacyjny [Banąue de Compensation],
który ma na celu prowadzenie handlu za pomocą ra-
chunków bieżących.
Bank Wymiany w Paryżu [Banąue d'Echange de Pa-
ris] Lachatre'a.
Bank Komunalny w Arbanatz [Banąue Communale
d'Arbanatz], własność tegoż.
Powszechny Bank Dyskontowy [Comptoir General
d'Escompte], Chartron et Companie w Lyonie.
Powszechna Monetyzacja [Monetisation Universelle],
Lerouge et Companie, ulica Fones du Tempie 34.
Wszystkie te koncepcje są całkowicie zrozumiałe *;
nie mają w sobie ani trochę partykularyzmu, tego du-
cha fantastyki i wyłączności, który przynosi ujmę
wszystkim poczynaniom ludowym roku 1848. Są uni-
wersalne, syntetyczne i płodne, podobnie jak ich na-
czelna zasada, to jest wymiana. W obliczu wymiany
im więcej klas, tym więcej względów dla osób; wszyscy
są równi: równość jest istotą wymiany. Wraz z nią pa-
sożytnictwo staje się niemożliwe. Aby unicestwić przy-
wilej, wystarczy zapytać uprzywilejowanego: co wno-
sisz do wymiany? Gdzie jest ten produkt, usługa, war-
tość, w zamian za co żądasz renty, synekury?...
Nie możemy powiedzieć, że jakakolwiek z tych in-
stytucji funkcjonuje; w dziedzinie kredytu, wymiany,
dyskonta istnieją tylko bazy operacyjne, poza który-
mi nie może być interesów: gotówka albo zbieżność
woli różnych ludzi to dwie rzeczy, z których jedna
i druga równie trudna jest do połączenia.
Ale jest rzeczą jasną, że to, co wszyscy zrozumieli
i czego nikt na swoją rękę nie może dokonać, to mogą
zrobić wszyscy razem, podobnie jak wszyscy założyli
Bank Francji, Bank Kredytu Obrotowego (Credit Mo-
bilier), koleje żelazne. Trzeba do tego tylko zwykłego
przejawu opinii. Niechże władza weźmie na siebie ini-
cjatywę, a cały kraj przyklaśnie temu. Jest to sposob-
ność, aby powtórzyć refren ballady: Czy się ośmielą?
Ośmiel sial

§4
Powszechna amortyzacja; konkluzje

W toku naszych rozważań wypowiedzieliśmy ponure


słowa: Likwidacja, bawJcructiuo, rewolucja, pod wra-
żeniem których nie chcemy zostawiać naszych czytel-
ników.
Zapewne, my myślimy o radykalnym przekształceniu
społeczeństwa w kierunku wolności, równości jedno-
stek, związku ludów; ale nie chcemy ani przekształ-
cenia gwałtownego, ani rabunkowego. Idzie o to, by
znaleźć odpowiednie drogi i środki: tym właśnie za-
kończymy ten Podręcznik.
Wypowiadając przeto nasze ostatnie słowa, nie ma-
my zamiaru z góry przesądzać wydarzeń. Nie poczu-
wamy śię do posłannictwa zapobiegania walce. Znaj-
dując się na szarym końcu stronnictw, mamy mniej niż
ktokolwiek inny możności przeszkodzenia jej. W kon-
kluzji jedynym naszym celem jest uchylić się od wiel-
kiej odpowiedzialności za katastrofę, której nastąpienie
w niczym od nas nie zależało, a którą każdy przewi-
dywał.
Ze wszystkiego, co powiedzieliśmy, jedno wynika
jasno jak dzień jako nieodparta konieczność: to mia-
nowicie, że praca odkrywszy tajemnicę finansowania
się sama przez się, w sobie samej znajdując zdolność
do cyrkulacji i swój rynek Zbytu, nie potrzebuje oglą-
dać się na uprzywilejowanych, na kierownictwo ary-
stokracji, na poparcie jakiegoś króla. Ma ona obrzy-
dzenie do tego systemu ograniczeń i nie przemyślanych
poczynań, który ongiś znajdował uzasadnienie w bar-
barzyństwie mas, w ich oporze przeciwko pracy i w ko-
nieczności inicjatywy narzuconej siłą przymusu.
Teraz wszędzie i wszyscy domagają się pracy jako
najcenniejszego wśród dóbr, jako najpierwszego wśród
praw człowieka. Niegdyś, kiedy ludzkość zaledwie
z grubsza ociosana odmawiała posłuszeństwa, kogo pra-
ca miała za przedstawiciela — pryncypała. Istniała
jakaś sprawiedliwość, na podstawie której produkt
w całości do niego należał. Dzisiaj role się zmieniły:
prawdziwym przedstawicielem pracy jest pracownik:
spekulant, kapitalista, właściciel, handlowiec, przedsię-
biorca to najczęściej tylko sdlitery. Zmiana układu sto-
sunków jest konieczna.
Podstawą każdego przedsiębiorstwa przemysłowego,
każdej spekulacji handlowej lub finansowej jest po-
dział pracy, zespól robotników, zgodność produkcji ze
spożyciem, wszystko to, co świadczy o działaniu i funk-
cjonowaniu zbiorowym. Kiedy więc zbiorowość nabie-
rze świadomości samej siebie i zamiast służyć wyzysko-
wi jednostkowemu zechce na przyszłość produkować
tylko dla siebie, wówczas też instytucje kredytowe,
urzędy publiczne, korporacje robotnicze, zamiast dzia-
łać na korzyść nielicznych, będą pracowały dla wszyst-
kich i własność, podobnie jak państwo, zostanie zre-
wolucjonizowana.
Co to jest, na przykład, kolej żelazna? Jest to za-
kład przemysłowy Obsługiwany przez zespół pracow-
ników różnego stopnia i rodzaju — ludzi pracujących
na zmianę: mechaników, palaczy, robotników ziemnych,
murarzy, smarowników, nadzorców, rachmistrzów itd.
Co to jest kopalnia, huta żelaza, huta szklana, gazow-
nia, fabryka wyrobów chemicznych, zakład komunika-
cyjny, przedsiębiorstwo żeglugi? Mnóstwo różnych ga-
łęzi przemysłu, obsługiwanych przez wyspecjalizowane
zespoły robotników i urzędników.
Tak się ma sprawa z Bankiem Francji i innymi in-
stytucjami kredytowymi, stoczniami, portami i ze
wszystkimi przedsiębiorstwami służącymi do celów od-
bioru, składowania bezcłowego, naładunku i wyładun-
ku towarów: zawsze są to usługi świadczone przez ze-
społy ludzkie.
Pewien przedsiębiorca obliczył, że we Francji trzeba
wybudować 6000 mostów; ileż trudu z utrzymaniem
tych, co już istnieją! Niegdyś w Rzymie i w dawnej
Etrurii istniała korporacja, którą nazywano budowni-
czymi mostów, pontefices, liczne bractwa, pontyfikalne
wolne mularstwo. Praca nie była wówczas usamodziel-
niona, towarzystwo 'budowniczych mostów stanowiło
uprzywilejowaną korporację, uświęconą przez religię.
Co szkodziłoby zrobić z niej we Francji kompanię ro-
botniczą, taką samą jak spółka murarzy i brukarzy.
Liczba kotłów parowych wynosiła w 1852 roku 7779
o sile 216 456 koni parowych. Otóż każda maszyna jest
niby armata, która ma na celu nie tylko zastępowanie
pracy ludzkiej, ale też i wytwarzanie sobie robotników,
których pracę ona uzupełnia, a którzy stanowią równo-
cześnie jej obsługę. Słowem, maszyna jest materialnym
wyrazem zespołu pracowników. Uczynić robotnika
współwłaścicielem machiny przemysłowej, biorącym
udział w korzyściach, zamiast skrępować go łańcucha-
mi jak niewolnika: któż ośmieliłby się zaprzeczyć, że
taka jest tendencja naszego stulecia?
Wszędzie na pierwszym miejscu stoi kwestia odwad-
niania gruntów, ponownego zalesiania wierzchołków
gór, osuszania bagien. H. Peut14 występuje z projek-
tem oddania pod uprawę delty Rodanu i zdobycia
w ten sposób 150 000 hektarów ziemi, co ma przynieść
czysty dochód wartości 45 milionów franków i zapew-
nić dobrobyt 10 000 rodzin. Trzeba dysponować całą
populacją ludzi, którzy by tę ziemię karczowali, osu-
szali, nawadniali i zalesiali. Czy kto z nas zdaje sobie
sprawę, że te niezliczone rody, których rozwój zapo-
czątkowała już na szeroką skalę zakreślona budowa ko-
lei, byłyby wyzute z ziemi, zdobytej ich rękami, sko-
ro tylko ziemia poddana zostałaby uprawie, tak samo
jak highlanderzy 15 zostali usunięci ze swych gór?
'Niedorzecznością byłoby wyobrażać sobie, uwzględ-
niając rozum nowoczesnych społeczeństw, tempera-
ment, postęp nauki, sztuki i przemysłu, szybkość ko-
munikacji międzynarodowej, jakie rewolucja francu-
ska dała proletariatowi, który nieustannie się rozwija,
żeby te olbrzymie roboty mogłyby być przedsięwzięte
i prowadzone do końca tak, by z tego nie wynikło, jeśli
nie całkowite wyzwolenie, to przynajmniej znaczne
podniesienie stanu klas robotniczych. Spekulacja zaję-
ta realizowaniem swych premii, rząd zajęty starania-
mi o jej utrzymanie nie zastanawiają się nad tym. Ale
odkąd to rewolucje, aby się dokonały, czekają na ludz-
kie przewidywania? Oby się nie oszukano: organizm
przemysłowy zniszczony w roku 1789 znikł po to, by
ustąpić miejsca innemu, głębszemu i potężniejszemu,
wolnemu od wszelkich przywilejów i umocnionemu
w wolności i równości ludu. Mówi o tym nie żadna
czcza retoryka, ale konieczność ekonomiczna i społecz-
na. Zbliża się chwila, gdy nie będziemy mogli iść na-
przód inaczej, jak tylko w tych nowych warunkach.
W dawnych czasach rząd, kapitał, własność, nauka
z pracą włącznie, wszystko to dotyczyło kasty; teraz
wszystko to staje przed ludem...
Kopalni paliwa obecnie powierzonych koncesjonariu-
szom jest 400 lub więcej; prawie wszystkie są spółka-
mi i wszystkie z tytułu swych koncesji ukonstytuo-
wały się w postaci monopoli, zmierzając do porozumie-
nia i podniesienia ceny swych produktów. W Lyonie
cena paliwa wzrosła prawie w dwójnasób. Czyż to jest
to, co proponował inicjator ustawy z roku 1810, gdy
w związku ze sprawą koncesji górniczych mówił, że
pragnie tworzyć nową własność, własność, w ramach
której użytkowanie wreszcie nie byłoby połączone
z nadużywaniem?
Większość gazowni zorganizowana jest w towarzy-
stwa akcyjne.
Zakłady metalurgiczne, przędzalnie, zakłady bu-
dowlane, młyny znajdują się w użytkowaniu osób pry-
watnych albo spółek pod mianem zbiorowym, zawiążą-
nych przez kilku kapitalistów idących za przykładem
ogółu i również wypuszczających akcje.
Towarzystwa ubezpieczeniowe, wśród których wy-
mieniliśmy około czterdziestu, liczą się na setki; więk-
szość, jeżeli nie wszystkie, to towarzystwa akcyjne.
Domy bankowe prywatne prowadzone są wszystkie
jako spółki jawne, służące za parawan czynnikom fi-
nansowym.
Istnieją towarzystwa i fuzje towarzystw przewozo-
wych żeglugi śródlądowej i morskiej.
Są też towarzystwa handlu hurtowego i handlu de-
talicznego.
Powstają obecnie towarzystwa budowy domów. Nie-
ruchomość, a więc to, co najmniej się nadaje do prze-
obrażenia we Własność ruchomą, przybiera charakter
spółki komandytowej.
Przychodzi kolej na rolnictwo: towarzystwo Le
Cheptel organizuje się w formie spółki z kapitałem
100 milionów franków w celu prowadzenia hodowli
bydła... Działalności jej przypisuje się częściowo podro-
żenie mięsa. Wszystko jest jasne: ona pracuje tylko
dla swych udziałowców. Ale to bynajmniej nie świad-
czy o nieużyteczności połączenia. Rząd otworzył kre-
dyt w wysokości 200 milionów w celu drenażu rynku
pieniężnego. Nie wyczerpując listy nowych faktów
i mówiąc tylko o tym, co należy do najstarszych urzą-
dzeń na ziemi, spytajmy, co to jest w istocie rzeczy
spólnota rolna? Jest to zespół rolników.
Czyż można przypuścić, że ten ruch w kierunku
zrzeszania się, będący wynikiem nie teorii utopijnych,
ale konieczności ekonomicznych, który wdziera się
we wszystkie gałęzie produkcji, pozostanie na zawsze
zamknięty przed robotnikiem? Że akcja dostępna bę-
dzie tylko pieniądzowi i że praca ze swej istoty i prze-
znaczenia raz na zawsze odrzuci spółkę pracy? Czy
mamy wierzyć, że spółka handlowa, upowszechniając
się z nieprzepartą mocą, przypisuje sobie opatrzno-
ściowy cel: na nowo pobudzić do życia kastowość, wy-
kopać głębszy przedział między mieszczaństwem a pro-
letariatem, nie zaś doprowadzić do koniecznego i de-
finitywnego zlania się tych dwóch klas, to jest do ich
wyzwolenia i ich tryumfu?
W ciągu pół wieku od chwili obecnej cały kapitał
krajowy zostanie uruchomiony; każda wartość zain-
westowana, służąca za narzędzie produkcji, będzie
zapisana jako kapitał spółkowy; sfera własności indy-
widualnej zostanie sprowadzona do przedmiotów spo-
życia, czyli — jak mówi kodeks — do rzeczy podlega-
jących zużyciu. Czy to oznacza, że najemnik, dawny
niewolnik, od początku świata wyzuty z własności, ma
nim być nadal, aż po krańce wieczności, do końca
społeczeństwa?
Z jakiegokolwiek punktu widzenia rozpatrywać bę-
dziemy tę sprawę, od strony politycznej czy ekono-
micznej, z punktu widzenia mechaniki, czy z punktu
widzenia finansowania, widać coraz lepiej, że przez
pozorny nawrót feudalizmu zmierzamy ku demokracji
przemysłowej.
Otóż do tego, by definitywnie dokonać tego prze-
kształcenia pod kątem widzenia prawa, wystarczy, nie-
wielka liczba zmian w statutach istniejących towa-
rzystw. W rozdziale poświęconym stowarzyszeniom,
a także przed chwilą, gdy mowa była o towarzystwach
robotniczych (strona 759 i nast.), mówiliśmy, na czym
polegały te zmiany. Co się tyczy przeniesienia włas-
ności, pomijając ewentualność walki, która wydałaby
burżuazję na łaskę i niełaskę ludu, wystarczy zwykła
operacja amortyzacyjna.
Po dwudziestu pięciu, a może po dziesięciu latach,
w zależności od szybkości rozwoju spraw, praca będzie
dysponowała ścisłym rachunkiem kapitału. Czy nie
wydaje się prawdopodobne, że pierwszej przyjdzie
wtedy do głowy zamortyzowanie drugiej? A skoro ta
myśl powstanie, któż zdoła przeszkodzić jej urzeczy-
wistnieniu?
Umorzenie kapitału! Wiadomo, jaką korzyść w ciągu
dwudziestu pięciu lat, a zwłaszcza od rewolucji 1848
roku, wyciągali z tego stracha na wróble wszyscy zbaw-
cy społeczeństwa. Założyciele republiki nie należeli
wcale do najmniej przerażonych. Słysząc ich, można
by sądzić, że świat w wigilię potopu wcale nie był
bliższy końca.
Lichwiarze, którzy się wzbogacili na wszelkiej nę-
dzy, jaką posiali wokół siebie, szakale bankowi, nicpo-
nie spekulanci zaczęli powoływać się na świętość pra-
cy jako arcyupragnione źródło własności. Z rozczule-
niem mówili o oraczu uprawiającym wraz z rodziną
ziemię, uprawiającym w spokoju i niewinności ojco-
wiznę, której socjalizm, bez wątpienia nie mniej bez-
litosny niż wierzyciel hipoteczny, groził odebraniem.
A potem, idąc za przykładem Jeremiasza, bankokra-
ci, uczciwi mali bourgeois z klasy średniej, dobrzy
ludzie, których wzrok jest tak samo długi jak kredyt
i który odznacza się tak tęgim zmysłem przedsiębior-
czości, nie znajdowali dość słów w narzekaniach na
swobodę przemysłu, który rewolucja chciała unieru-
chomić i ujarzmić. Chciano, jeśli im wierzyć, podciąć
skrzydła geniuszowi i w postępowej Francji wprowa-
dzić rządy rutyny. Trzeba było — jak twierdzili —
wielkiemu narodowi wielkich egzystencji, republice
prawdziwie godnej arystokracji, wielkich majątków,
służących za siłę napędową dla odważnych spekulacji
w dziedzinie pracy i sztuki. I płakali z powodu słyn-
nych indywidualności, będących chlubą cywilizacji i oj-
czyzny, które chciały zdusić stowarzyszenia robotnicze,
i z rozpaczą pytali, kto zastąpi bogactwo, gdy już nie
będzie nędzy?!...
Powoływano się na te niedorzeczności w walce
z ustawą wywłaszczeniową, wydaną na żądanie i ku
korzyści wielkich spółek, w walce z ich wygórowany-
mi cennikami i ich potwornymi porozumieniami; przy-
niosłyby one przynajmniej tyle dobrego, że byłyby
bardzo na czasie. Otwarcie wielkich szlaków komuni-
kacyjnych, przecinających i ćwiartujących na mocy
ustawy pola, łąki i winnice, nie troszcząc się w naj-
mniejszym stopniu o ojcowizną ani o niewinnego rol-
nika, miażdżąc swą nielegalną konkurencją woźnicę,
przewoźnika na drogach wodnych, śródlądowych i po-
słańca, obdzierając ludność po uprzednim odebraniu
jej wszelkich gwarancji przeciwko swemu monopolowi,
odrzuciło nas daleko od pierwotnych obyczajów i sie-
lankowych stosunków.
Dzisiaj rząd, po uregulowaniu odszkodowania należ-
nego wywłaszczonym po cenie zakupu nieruchomości,
przypisuje sobie dodatkową wartość powstającą na te-
renach, które narusza budując drogę bitą, kanał, drogę
żelazną, przebijając ulicę lub zakładając plac publicz-
ny. Przyjaciele porządku znajdują, że roszczenia pań-
stwa są w istocie rzeczy bardzo słuszne. Dlaczego więc
państwo nie idzie do końca za tą zasadą? Dlaczego
poddawszy drobnego właściciela wielkiemu gospodar-
stwu nie podporządkowuje jego z kolei dobru po-
wszechnemu? Zgodnie z nową ustawą granicą wszelkiej
własności jest interes nadrzędny, innymi słowy ustawa
ta zachowuje prawo używania, ale w przeciwieństwie
do dawnej definicji wyklucza nadużywanie. Koncesje
panującego pierwsze podpadają pod ten przepis, a feu-
dalizm przemysłowy staje się niemożliwy. Cóż na to
prawnicy?
To straszliwe prawo wywłaszczenia, pozostawione
przede wszystkim władzy centralnej, a odmawiane
samorządom terytorialnym — oto na co udziela się
koncesji spółkom przemysłowym. To kapitał uzbrojony
przeciwko własności! Świetnie. Ale kapitał sam w so-
bie jest tylko narzędziem produkcji, już nie równym,
ale podporządkowanym pracy. To, co ustawa pozwala
robić kapitałowi przeciwko własności, do tego praca
musi mieć upoważnienie; nie ma powodu ani pretekstu,
który mógłby utrzymać tę konsekwencję. Fiedy bę-
dziemy mogli stosować zasady z roku 1789, zasady
z roku 1852? Kiedy równość Francuzów wobec prawa
stanie się prawdą — nie mówimy dla władzy, która
ją reprezentuje, ale dla obywateli, którzy są jej przed-
miotem?
Daleka nam jest wszelka myśl o ironii, o czynieniu
wyrzutów. Ruch został wszczęty; próżne byłyby jakie-
kolwiek wysiłki zmierzające do powstrzymania go.
Przyjmujemy go z radością jako to, co jest najlepsze
dla porządku społecznego, dla zapewnienia interesów
i dobrobytu ludności, jako to, co narzuca nam nieod-
parta konieczność. Co się zaś tyczy ignorancji morali-
stów i działaczy państwowych, to zniesiemy ją z ilozo-
ficznym spokojem. Nie od dzisiaj dobro dochodzi do
skutku zaprawione goryczą, a wieczna sprawiedliwość,
wołając o sprawiedliwość ludzką, zakłada swój trybunał
na rozstajnych, drogach bezprawia. Własność, podobnie1
jak państwo, jest w trakcie pełnego przehrażania. Za-
miast biadać w ciemno, zobaczmy lepiej my, doświad-
czeni spekulanci, czy nie ma tematu, który by nas
ucieszył.
Praca — powiedzieliśmy przed chwilą — to jedyna
rzecz, którą koniec końców płaci się za pracę. Propozy-
cja ta jest powtórzeniem, ale bardziej ścisłym i bardziej
ogólnym w swym wyrazie niż następująca, wypowie-
dziana przez J. B. Saya 16: Produkty wymienia się na
produkty. Otóż jeżeli pracą płaci się za pracę, to cze-
góż obawiać się ma własność korporacyjna czy indy-
widualna, rentierska, rolnicza, przemysłowa, handlowa
czy finansowa? Producent ma w swym ręku więcej
bogactw, niż ich istnieje na powierzchni ziemi. Gdyby
Wbrew oczekiwaniu wydziedziczenie na cele. użytecz-
ności publicznej miało objąć cały kapitał ruchomy
i nieruchomy w kraju, lud pracujący miałby jeszcze
czym płacić, bo miałby swoją pracę: otóż w pracy
właśnie tkwi zasada amortyzacji...
Po raz ostatni stwierdzamy konieczność tej zasady,
która od dawna przeszła do kategorii faktów; wypro-
wadzimy stąd następnie ze spekulacyjnego przede
wszystkim punktu widzenia: przywrócenia stanu po-
siadania ludu w dziedzinach stworzonych jego pracą,
to, co w skutkach wzbudza najwięcej zaufania ze stro-
ny dzisiejszego uczestnika spółki.
Towarzystwa otrzymują prawo budowy dróg żelaz-
nych; w robotach tych unieruchamiają miliardy.
A tymczasem ich twór wcale nie będzie do nich nale-
żał w taki sposób, jak dom należy do właściciela, któ-
ry polecił go zbudować. Coroczne dochody dzielone
będą na dwie części, z których jedna będzie stanowiła
dywidendy, druga raty amortyzacyjne; w ten sposób
w ciągu czasu, którego długość z punktu widzenia
istoty tej sprawy jest bez znaczenia, cesjonariusze
spłaceni w ratach rocznych będą wywłaszczeni. Mo-
stowe pobierane na mostach i kanałach opiera się na
tej samej zasadzie.
Pięćdziesiąt rat rocznych po 5% zwalnia pożyczko-
biorcę całkowicie od spłat kapitału i opłaty procentów
w Banku Kredytu Rolnego, podczas gdy 100 rat rocz-
nych po 10%* nie umniejsza ani o centym kapitału,
który należy spłacić z tytułu innych pożyczek.
Autor małej książeczki o Banku Kredytu Rolnego,
chcąc przekonać chłopów o korzyściach płynących z no-
wej instytucji, bierze za przykład właściciela, który
zmuszony jest odwołać się do pomocy lichwiarza. Nie-
szczęsnemu pożyczkobiorcy potrzeba 3000 franków na
5 lat; oprocentowanie wynosi 7%. Ale aby utrzymać się
w ramach dopuszczalnego prawnie kredytu, dostaje on
2700 franków, przy czym uznaje swój dług w wyso-
kości 3000. Pożyczka trwa dwadzieścia lat i w ciągu
tego czasu mają miejsce trzy cesje wierzytelności.
Pożyczkobiorca po upływie dwudziestu lat zapłaci:
tytułem procentów.............................. 3 000 franków
tytułem kosztów.......................................... 400 „
tytułem kolejnych potrąceń na kapitał ….. 1 200 „

Razem …................................................... 4 600 franków

J będzie winien jeszcze tysiąc ecu pożyczonych pie-


niędzy! — dodaje oburzony.
Niech teraz uogólni swą myśl i niech powie:
„Dzierżawca będzie płacił trzydzieści lat, pięćdzie-
siąt lat czynsz za ziemię i po upływie tego czasu nie
będzie miał najmniejszego udziału we własności ziemi,
którą uprawiał. Wprost przeciwnie: cała dodatkowa
wartość, owoce jego trudu, zalicza się na jego nieko-
rzyść. Jego czynsz dzierżawny wzrasta przy każdym
odnowieniu dzierżawy o procent od kapitału (nawozy
i siła robocza), który przeznaczył on na podniesienie
urodzajności ziemi podczas poprzedniej dzierżawy.
Z pokolenia na pokolenie właściciel pobiera swój
czynsz, czynsz coraz wyższy, z którego nikt go w naj-
mniejszej mierze nie wywłaszcza.
„Nie inaczej dzieje się w dziedzinie wynajmu domów
i narzędzi pracy za pieniądze pochodzące z pożyczek.
Państwo zapłaciło więc w ratach rocznych trzykrotną
sumę swego długu, nie zmniejszając jego ciężaru ani
o jeden centym".
Ekonomia, która rości sobie pretensje do tego, że jest
wiedzą opartą na faktach, nie może odmówić uznania
tego uogólnienia, że praca powinna służyć do umorze-
nia wszystkich kapitałów. Przejściowe ustępstwa i rocz-
ne spłaty zaliczane na kapitał nie miałyby racji bytu,
gdyby miały być stosowane w drodze wyjątku.
Co więcej, sam kapitalista w istocie wyrzekł się po-
bierania procentu w nieskończoność. Dywidendy, pre-
mie i wpływy z tego tytułu, oto czego on poszukuje —
odpowiedzieliśmy w roku 1848 tym, którzy nas pytali,
co kapitaliści zrobią ze swymi kapitałami, gdy ich nie
będą mogli ulokować u państwa albo na hipotece;
olbrzymi ruch walorami, których rynkiem jest giełda,
tym tylko jest spowodowany.
Otóż to! Co ma dzisiaj do zaofiarowania chciwej
i niecierpliwej spekulacji amortyzacja połączona ze
zdolnością wytwórczą, jaka może wynikać ze stopnio-
wego wzrostu towarzystw robotniczych i spółek ludzi
pracy?
Tym, co ona wam ofiaruje, spekulanci na krótką me-
tę, małoduszni mężowie stanu, którzy dla swego kredy-
tu obawiacie się nagromadzenia się papierów wartościo-
wych! — jest nieograniczona zdolność tworzenia bo-
gactwa i brania w nim przez was udziału, jak to ma
miejsce w Towarzystwie Murarzy, które daje 13 fran-
ków 33 centymy jako procent swym zrzeszonym do-
stawcom; jest to zatem dla każdego z was możność
zrealizowania, bez jakiejkolwiek obawy o bankructwo,
kapitału powiększonego o część czystego produktu,
który zostanie zainwestowany w jakimkolwiek bądź
przedsiębiorstwie.
Z pracą jako gwarancją i ratą roczną jako środkiem
kapitał wasz nie ulega deprecjacji, wasza własność
staje się nietykalna, wasze lokaty i zaliczki nie oba-
wiają się na przykład konsolidacji, wasze renty nie
mają potrzeby Obawiać się konwersji: wystarczy wam,
a pracownik będzie wam za to wdzięczny, że uproduk-
tywnicie waszą niewyczerpaną hipotekę, to jest pracę.
Róbcie wynalazki, czyńcie odkrycia, budujcie maszy-
ny, twórzcie w miarę nowych potrzeb nowe produkty;
twórzcie spółki firmowe i akcyjne, uzyskujcie patenty
i przywileje na wasze szczęśliwe pomysły, na wasze
pożyteczne zastosowania, na wasze śmiałe przedsię-
wzięcia, obracajcie milionami i miliardami i nie pod-
dawajcie się niepokojowi. Praca policzy wam za zasłu-
gę każdą prawdziwą wartość, jaka będzie przez was
stwierdzona, poparta teorią i doświadczeniem.
Tak więc tworzenie tych niezliczonych spółek, które,
jak się wydaje, powinny podporządkować sobie na
zawsze pracującą ludzkość, a które tak wielu ludzi
skłonnych jest uznać za ruch wsteczny, stanowi koniec
końców jedynie przejściową fazę procesu odrodzenia.
Wszelkie poddanie człowieka innemu człowiekowi po-
winno dzięki nim zniknąć i klasy, które nazwaliśmy
wyższymi i niższymi, a które powstały z anarchii eko-
nomicznej i z indywidualizmu spekulacyjnego, powin-
ny stać się na powrót jednorodnymi i roztopić się
w jednym i tym samym stowarzyszeniu producentów.
Rząd obecny, podobnie jak i jego poprzednicy,
szczyci się, że zamknął erę rewolucji.
Wszystkim, co tym mianem oznaczają agitację na
placach publicznych, tasiemcowe mowy trybunów, ma-
nifestacje ludu, burze grzmiące z trybun, utarczki pra-
sowe, z ochotą powiemy: Być może, a chociaż nie chcie-
libyśmy na to przysięgać, z przyjemnością uznajemy
szczęśliwą nadzieję w tym kierunku.
Jeżeli jednak przez rewolucję rozumie się stopniową
i nie kończącą się reformę społeczeństw, ograniczanie
przywilejów, szerzenie się równości, śmiało powiemy:
Nie, rewolucja nie odchyliła się wstecz ani o linijkę;
gdyby była ruchem wstecznym, powinni byśmy włożyć
na siebie zielony beret przestępcy i wyrzec się imie-
nia Francuza.
Bez wątpienia, gdy się widzi obniżanie się poziomu
moralnego charakterów, tchórzliwość i hipokryzję in-
teresów, pogardę dla ludzkości, której są dowodem,
wybujałości, którym poświęcają teraźniejszość i przy-
szłość narodu, wybaczalną jest rzeczą wierzyć we
wstecznictwo i w ślad za pewnymi pisarzami, nazbyt
troszczącymi się o pozory, aby spojrzeć w głąb, płakać
nad naszym upadkiem.
Upadek kasty i, chwała Bogu, ta sytuacja jak za pa-
nowania Ludwika XV, panowanie burżuazji, potrwa
z pewnością tyle, ile my — mówią tak jak Ludwik XV,
a potem niech sobie będzie choćby i potop.
Niestety! Nie dostąpią zaszczytu tego. chrztu in ex-
tremis. Za wiele jest na razie nieudolności w klasie
średniej, za dużo jeszcze naiwności wśród ludu. Niech
z niej korzystają spokojnie i przekażą swym prawnym
spadkobiercom swe podejrzane majątki. Zanim umrą,
może będą mogli dowiedzieć się tylko, że podstawą
wszelkiej spekulacji uczciwej i płodnej jest praca: ży-
czymy im za karę tylko tych wyrzutów sumienia!
SPIS TREŚCI
Tomu pierwszego

Wstęp Jana Garewicza........................................7

O ustanowieniu ładu w społeczeństwie................95

Rozdział piąty — Historia.....................................97

Listy Marks — Proudhon...................................179

Marks do Pierre'a-Josepha Proudhona w


Paryżu..............................................................181

Proudhon do Marksa..........................................185

System sprzeczności ekonomicznych …............. 191

Rozdział pierwszy — O nauce ekonomii.............193

Rozdział drugi — O wartości..............................226

Rozdział trzeci — Rozwój ekonomii. Epoka pierwsza


— podział pracy................................................289

Rozdział czwarty — Epoka druga — maszyny ….. 331


Rozdział czternasty — Streszczenie i wnioski.......385

Z powodu Ludwika Blanca..................................421

Piąty artykuł.....................................................423

Zwierzenia rewolucjonisty..................................435

Wyznanie wiary. Charakter i przeznaczenie


stronnictw ….................................................... 437

Istota i przeznaczenie rządu..............................452

Postscriptum ....................................................462

Do Mieszczaństwa..............................................471

Myśl ogólna rewolucji w XIX wieku....................479

Studium pierwsze — Reakcje pociągają za sobą


rewolucje …..................................................... 483

Studium drugie — Czy istnieje dostateczna przyczyna


rewolucji w wieku XIX?......................................517

Studium czwarte — O zasadzie władzy ….........562

Studium siódme — Rozpłynięcie się rządu w


organizmie ekonomicznym..................................648
Filozofia postępu...............................................709

List pierwszy o idei postępu...............................711

Podręcznik spekulanta giełdowego....................729

Rozważania końcowe...................................... 731

Vous aimerez peut-être aussi