Vous êtes sur la page 1sur 123

Wiera Iwanowna

Krzyżanowska
dziewięciotomowy pięcioksiąg eztoryczny

ELIKSIR ŻYCIA
tom I

Spis Rozdziałów

Rozdział I str - 16
Rozdział II str - 25
Rozdział III str - 32
Rozdział VI str - 40
Rozdział V str - 49
Rozdział VI str - 57
Rozdział VII str - 63
Rozdział VIII str - 71
Rozdział IX str - 81
Rozdział X str - 90
Rozdział XI str - 96
Rozdział XII str - 103
Rozdział XIII str - 109

Przedmowa
którą warto przeczytać

Wiera Iwanowna Krzyżanowskaja urodziła się dnia 2 lipca 1861r. w Petersburgu, jako córka generała wojsk
carskich. Dziecinne lata spędziła szczęśliwie w warunkach całkowitej niezależności materialnej, otoczona dobro-
bytem, pod opieką gorąco kochającej ją matki. Ojciec, zajęty stale służbą, wychowanie córki w zupełności powie-
rzył żonie, toteż dziecię wzrastało w atmosferze ogólnej miłości i szacunku, było posłusz ne i ułożone, lecz
jednocześnie pełne życia i temperamentu. Szczególnym zaufaniem darzyła dziewczynka starszą swą siostrę, w któ-
rej miała nie tylko przyjaciółkę, lecz i niezawodną powiernicę swych dziecięcych sekretów; i mimo dzielącej je
dość dużej różnicy lat, ta głęboka i szczera przyjaźń przetrwała aż do śmierci siostry.
Gdy podrosła, oddano ją do Instytutu Katarzyny w Petersburgu, gdzie przebywała kilka lat jako pensjonarka.
Niestety, późniejszy bieg zdarzeń nie pozwolił jej ukończyć Instytutu; nawiedziła bowiem w tych latach rodzinę
zupełna ruina majątkowa, spowodowana poręką, nieopatrznie udzieloną przez generała Krzyżanowskiego za jed-
nego z przyjaciół, wskutek czego cały majątek został sprzedany na licytacji, a wkrótce potem nieoczekiwana śmierć
ojca zakończyła tę bolesną tragedię rodzinną.
W niedługim czasie po śmierci ojca, mając zaledwie 18 lat, rozpoczyna Wiera działalność literacką, która
z czasem przyniesie jej sławę pisarską i materialny dobrobyt.
W tym czasie wychodzi za mąż za szambelana Siemianowa, człowieka o wiele od niej starszego, zajmującego
poważne stanowisko na dworze carskim. Wkrótce rodzi im się córka Tamara. Sława literacka Wiery Iwanowny

1
jest już wtedy mocno ugruntowana, niemniej jednak popularność jej rośnie w dalszym ciągu, a wydawnictwo ksią-
żek przynosi rodzinie Wiery poważne dochody, pozwalające jej na wysoką stopę życia. Pracuje niezmordowanie
i bezustannie na polu literackim, a jedyną poważną przeszkodą w tej pracy jest gruźlica płuc, która mimo wszel-
kich wysiłków lekarzy, stopniowo osłabia jej siły.
W pewnym momencie jej życia zostaje – jak sama opowiada – wyleczona w cudowny sposób przez swego du-
chowego opiekuna, nieżyjącego księcia Rochestera, który drogą wewnętrznego słowa przekazał jej, całą spuściznę
literacką, i z podwójną energią oddaje się swemu powołaniu.
Nowy i to fatalny okres życia W.Krzyżanowskiej otwiera rewolucja rosyjska. Nieszczęścia i cierpienia stają się
odtąd stałymi towarzyszami gasnącego jej życia.
W ciągu ostatnich siedmiu lat swego ziemskiego bytowania przeżywa prawdziwą gehennę: tragiczną śmierć
męża, utratę bliskich i kochanych przyjaciół, bezdomność, poniżenie i głód, a w ślad za tym odnowienie się zże-
rającej ostatnie siły choroby. Jest to straszna i nie dająca się opisać niedola wygnańcza.
Wyemigrowawszy z Rosji, Krzyżanowskaja schroniła się w Estonii. Nie znalazła tam jednak środków na zno-
śną egzystencję. Zmuszona więc była pracować fizycznie przez przeszło dwa lata na tartaku „Forestę w Narwie i ta
ciężka praca, a poza tym poniewierka po różnych barakach i szałasach, głód i nędza, wszystko to współdziałało
w nawrocie gruźlicy. Przenosi się więc do Rewla.
Jednakże nie zmienia to na lepsze tragicznego jej położenia, bo brak jakichkolwiek środków finansowych unie-
możliwia, ponowne wydanie jej dzieł.
W tym czasie w całej kulturalnej Europie, po strasznych wstrząsach wojennych, zainteresowanie okultyzmem
było minimalne, a ludzie skłaniali się raczej ku materialistycznym teoriom, szukając dróg wyjścia z materialnego
kryzysu i lekarstwa na blizny i rany, jakie pozostawiła po sobie wojna.
Kilkakrotne próby wydawnicze Wiery Iwanowny Krzyżanowskiej kończyły się więc fiaskiem, gdyż trafiała
zwykle na ludzi nieuczciwych, którzy wykorzystując łatwowierność autorki, umieli ją eksploatować dla swego zy-
sku i swych celów. Jedyną pociechą i osłodą ostatnich jej męczeńskich lat była córka Tamara oraz kilku starszych
i wiernych przyjaciół.
Wiera Krzyżanowskaja zmarła dnia 29 grudnia 1924r. w 64 roku życia. Przy śmierci jej była obecna tylko cór-
ka Tamara oraz jeden z dawnych przyjaciół ich domu. Śmiertelne szczątki wielkiej pisarki pochowane zostały
w Rewelu na Aleksandro-Newskim cmentarzu.
Spuściznę literacką Krzyżanowskiej podzielić możemy na 3 grupy. Pierwsza grupa to powieści współczesne,
drugą grupę stanowią powieści o podłożu ezoterycznym. Zajmiemy się kolejno każdą z tych grup.
Powieści współczesne obejmują swymi tematami przeważnie życie społeczeństwa rosyjskiego.
Powieść „Sieć Pajęczaę zrywa śmiało zasłonę z rozkładu i zgnilizny moralnej społeczeństwa, uwypukla niemoc
duchową rosyjskiego kolosa na glinianych nogach oraz rysuje początek rozłamu społecznego i politycznego, uwy-
datniającego się z jednej strony przegraną wojną rosyjsko-japońską, a z drugiej strony aktami rewolucji 1904-5 ro-
ku.
Przygotowujący się rozpad moralny Rosji piętnuje autorka w powieściach „Zemsta Żydaę i „Hrabina Reken-
steinę.
Powieści historyczne przynoszą autorce szersze już uznanie i ugruntowują jej pisarską sławę.
Krzyżanowskaja ma wybitny talent i zdolność żywego odtwarzania bytowania, zwyczajów, obyczajów i du-
chowego podłoża epoki, którą opisuje.
Zdolności te uznała i oceniła należycie instytucja tak poważna, jak Akademia Francuska, która za powieść
„Żelazny Kanclerz Starożytnego Egiptu” przyznała autorce wawrzyny literackie i zaszczyciła ją stopniem i tytu-
łem „Oficera Akademii”.
Autorka władała językiem francuskim równie dobrze, jak rosyjskim i dlatego wiele jej powieści było wydawa-
nych we Francji. Stąd też pochodzi owo wyróżnienie przez Akademię Francuską.
Drugą nagrodę i wyróżnienie otrzymała Krzyżanowskaja tym razem ze strony Akademii Rosyjskiej za powieść
z czasów walk religijnych w Czechach, zatytułowaną „Pochodzenie Czechów”. Tematem tej powieści są czasy
przejściowe z XIV na XV-ty wiek – okres budzenia się świadomości narodowej i religijnej narodu czeskiego.
Do epoki staroegipskiej odnosi się jeszcze bardzo ciekawa powieść „Faraon Mernefa”, która opisuje wystąpie-
2
nie Mojżesza, tak jak widzieli je rodowici Egipcjanie.
Krzyżanowskaja zajmuje się również epoką rzymską, której poświęca szereg utworów. Są to powieści: „W Tym
Znaku Zwyciężysz”, „Z Życia Tyberiusza”, „Herkulanum” i inne.
Za najcenniejszą z nich uchodzi bezprzecznie powieść: „W Tym Znaku Zwyciężysz”, która omawia czasy
prześladowania chrześcijan za Dioklecjana.
Autorka nadzwyczaj interesująco i wiernie zestawia tu dwa obrazy: obraz rozsypującego i chylącego się do
upadku świata pogańskiego oraz cichą i świetlaną glorię męczeństwa powstającego chrześcijaństwa, krzepnącego
w swej etycznej sile i niezłomnej wierze.
Epokę średniowiecza, poza wspomnianą już powieścią „Pochodzenie Czechów”, odtwarzają jeszcze inne po-
wieści. Obszerna nowela „Na Rubieży” maluje obraz światów staroruskiego i germańskiego, walczących z sobą na
terenie Inflant, na rubieżach budzącego się do życia moskiewskiego kolosa.
Inne ciekawe, a mało dotąd wyjaśnione tematy średniowiecza, porusza autorka w powieściach: „Templariusze”,
„Słudzy Złego”. „Noc Św. Bartłomieja”, Benedyktyńskie Opactwo”, „Trzy Spowiedzi” i w szeregu innych.
W powieściach tej grupy talent literacki autorki rozbłysnął już w całej pełni. Są to piękne, zamknięte w sobie,
po mistrzowsku kreślone dzieła, odtwarzające daną epokę niezmiernie żywo przed naszymi oczami, malujące
szczegóły nadzwyczaj plastycznie i wyraziście i pozostawiające niezatarte wrażenie. Stanowią one również jakby
łagodne przejście od tematów historycznych do tematów już wyraźnie ezotorycznych.
O trzeciej grupie, to jest, o powieściach ezotorycznych Krzyżanowskiej należy pomówić nieco szerzej.
Uwaga – trzeba tu powiedzieć, że zastąpienie terminu „okultyzmę terminem „ezoteryzmę – z czym stykamy
się w powieściach Krzyżanowskiej – nie jest całkiem słuszne. Okultyzm bowiem zajmował się (i w dalszym cią-
gu zajmuje się) tym wszystkim, co stanowi naturę szeroko pojmowaną, czyli całokształt przedmiotu wiedzy rze-
czy stworzonych, a przez naukę niewyjaśnionych, natomiast „ezoteryzmę traktuje o tajemnej stronie religii.
Nietajemna jej strona, to znaczy, religia oficjalna (czyli doktryna oficjalna) bywa określaną religią egzotoryczną, to
znaczy, ukazującą tylko zewnętrzną stronę rzeczy. O tym co jest w religii ukryte, czyli o wewnętrznej stronie reli-
gii, traktuje ezoteryzm. Jak zatem widzimy, różnica jest istotna.
I tu należy podziwiać odwagę i śmiałość autorki. Przed stu laty, gdy wszechwładnie panoszył się gruby mate-
rializm, gdy nauka oficjalna potępiała w czambuł i ośmieszała każdego, kto o sprawach ducha i o sprawach świa-
tów nadzmysłowych odważał się mówić, a tym bardziej pisać, ogromny cykl, wydanych przez Wierę Krzyżanowską,
wybitnie okultystyczno-ezotorycznych powieści, uważać musimy za dzieło dużej, osobistej odwagi i zaparcia się
siebie.
Pamiętamy, że były to czasy, gdy spirytyzm dopiero nieśmiało torował sobie drogę w Ameryce i na zachodzie
Europy, a dzieła Krzyżanowskiej, przeszczepiające zasadnicze tezy wschodniego ezotoryzmu, z trudem przesią-
kały przez twardy i zbity mur ironii i uprzedzeń, drwin i szyderstwa, a także fanatyzmu i kołtuństwa religijnego.
Wiemy dobrze, co przeszedł nasz wielki rodak prof. Julian Ochrowicz, który jako mąż nauki stworzył zasad-
nicze podstawy parafizyki i parapsychologii. Rzucano mu złośliwie na różne sposoby kłody pod nogi, i jak się mó-
wi „psy na nim wieszanoę, tak iż zirytowany głupotą, krótkowzrocznością i zawiścią rodaków, opuścił Polskę
i osiadłszy we Francji, zaczął pisać po francusku; co znów miano mu za złe; przedtem jednak nikt nie stanął od-
ważnie w jego obronie, jak również i w obronie nowych prądów w nauce.
I w tym to właśnie czasie Krzyżanowskaja rzuca w świat tom za tomem swych pięknych interesujących i in-
spirujących powieści. Może fabuła jest czasem zbytnio fantastyczna i nie na miarę nauki, ale dla tego, kto chce
w nich szukać najważniejszych prawd i zasad okultyzmu i ezoteryzmu, są one w tych powieściach łatwe do zauwa-
żenia i do znalezienia.
Autorka uczy, bawiąc, w myśl przysłowia łacińskiego: „ludendo discimusę. Nie każdy jest zdolny do ściśle na-
ukowych badań, syntezy, analizy i samodzielnych dociekań. Ogół chce dostać te prawdy w formie lekkiej, powie-
ściowej – na tle fabuły, błyskotliwej i fantastycznej. Chce ponadto widzieć i podziwiać bohaterów-
wtajemniczonych, śmiało wkraczających w życie i losy, ludzi rządzących naturą i kierujących losem wypadków.
Postulat ten spełniają przewybornie okultystyczno- ezotoryczne powieści Krzyżanowskiej. Pisze o nich sama
autorka następująco:
„Dzieła niniejsze, wydane w formie powieści, są przystępne dla szerokich kół czytelników, dając im możność
3
łatwiejszego orientowania się w trudnych do zrozumienia, oderwanych i niekiedy mglistych początkach wiedzy
tajemnej. Można by wyłożyć te prawdy i teorie w formie suchych, naukowo-filozoficznych traktatów, ale czy wie-
lu znajdzie się czytelników, poświęcających się poważnym studiom okultyzmu i czy będą oni w możności, ze wzglę-
du na warunki życia, czasu i miejsca, prowadzić systematyczne zajęcia praktyczne z dziedziny wiedzy tajemnej?
Wszak nie każdy może być lekarzem, a jednak, nawet najbardziej ogólne pojęcie o anatomii i fizjologii oka-
zuje się w życiu rzeczą pożyteczną. Wiedza tajemna, dzięki tym powieściom, dostępna jest dla każdego, kto pra-
gnie zapoznać się z nią…”
WIARA – ta najpotężniejsza w świecie siła, to niewyczerpane źródło dobra, ostatnimi czasy słabnie coraz bar-
dziej pod rozkładowym wpływem zwątpienia; przestała ona już być cichą przystanią dla poszukujących prawdy
i pragnących się doskonalić. Szczęśliwym jest, kto ma w sobie wiarę, kto nie pozbył się tego boskiego ognia, ale
o prawdziwą wiarę trudno w obecnej epoce lekceważenia zasad religii i filozofii. Już dawno i bezpowrotnie wyga-
sło bohaterskie pokolenie męczenników, którzy życiem płacili za wiarę; dzisiaj spotykamy coraz mniej wzniosłych
czynów, widzimy na każdym kroku egoizm i niskie instynkty; stopniowo zanika w nas potrzeba życia duchowe-
go i co za tym idzie, gaśnie wiara, jak lampka bez oliwy. Zimny, analizujący rozum obecnego wieku wymaga na
wszystko pewnych dowodów. I oto przyszedł czas, kiedy unosi się rąbek zasłony Izydy i ludzkość jakby wkracza
w przepowiedziany przez Apostoła okres czasów, w którym „…prorokować będą synowie wasi i córki wasze, i mło-
dzieńcy wasi będą mieli objawienia i starców waszych sny nauczać będą…”
… Z przyczyn powyższych, uważałam za właściwe przedstawić w ogólnych zarysach obraz tajemnego świata,
by czytelnik mógł sobie dobrze uświadomić, czym może stać się człowiek, który zwalczył w sobie zwierzę.
…Wzrok ludzki nie jest doskonały, nie może przejrzeć otaczającej nas przestrzeni i poznać ukrytych w niej
wrogów; należy więc uświadomić człowieka co do tajemnych źródeł grzechu i przekonać, że prawa moralności to
nie są tylko martwe litery, wymyślone w tym celu, by krępować jego wolę; że przekroczenie tych praw prowadzi
bezwzględnie do nieobliczalnie zgubnych skutków.
…Jaka higiena ogólna w walce z chorobami zakaźnymi zabrania zakażenia ulic przez nieczystości materialne,
tak samo nieczystości nie mogą wsiąkać w sferę astralną, ażeby nie służyły za pożywienie dla pasożytów niewidzial-
nego świata.
Przeto w tym celu najwyższa mądrość Boska przez usta swych posłów zapowiedziała potrzebę hamowania
zwierzęcych instynktów w człowieku, a pierwsi prawodawcy ustanowili surowe kary na tego, kto by się ośmielił
przekroczyć te, związane z człowiekiem, prawa Boskie. Jako przykład może służyć dziesięcioro przykazań Moj-
żesza: są one krótkie, ścisłe i jasne. Dawniej ludzkość godziła się na surowy i normalny układ życia, ustanowiony
przez prawodawcę; bez szemrania przyjmowała karę za wykroczenia przeciw prawu, nie pytając się „dlaczego” i „za
co?” Dzisiaj zły duch kusi ludzi, jak niegdyś skusił Ewę w raju i człowiek waha się, szemrze, zaprzecza i żąda wy-
jaśnień.”
I na zakończenie czyni taką uwagę:
„W serii niniejszych dzieł okultystycznych czytelnik pozna drogę po której kroczy mag, wtajemniczony i od-
ważny badacz, dążący do prawdy po wąskiej ścieżynie pomiędzy światłem i ciemnością.
Coraz wyżej wspina się po drabinie wiedzy, przy czym każdy wyższy stopień tej drabiny jest nieodzownie
związany ze stopniowym zwalczaniem i uduchowieniem istoty cielesnej, z rozwojem woli i całkowitym opanowa-
niem duszy.
Dla profana, książki te stanowią również pewnego rodzaju wtajemniczenie, poznaje on świat astralny i całą
przeszłość planetarną. Niebo już daje znać o sobie, „Gniew Boży” wybucha niekiedy, ostrzegając ludzi i nawołu-
jąc ich do podjęcia trudnej, ale niezbędnej pracy nad udoskonaleniem duszy, serca, ciała i umysłu.
Nie marzę o tym, aby dało się powstrzymać te całe strumienie zła; które przechodzą od ludzi do obszarów świa-
towych, nie marzę, by walczyć zwycięsko z piekielnymi hordami, lub wreszcie powstrzymać fizyczny i moralny roz-
kład ludzkości; jednak zdaje mi się, że owa zapalona we właściwym czasie latarnia morska, może przeszkodzić wielu
katastrofom, może oświetlić drogę ratunku wielu tonącym. Może i te książki przyczynią się do ukojenia niejednej
duszy, którą trapią wątpliwości i która w tych książkach znajdzie to, czego szuka. Jak górnik wydobywa z głębin
ziemi cenny metal, tak ja chciałabym z głębi zwątpień i nieświadomości wskazać drogę do światła, prawdy i wia-
ry w Boga”.
4
Słowa powyżej przytoczone malują nam jasno cel okultystyczno-ezotorycznych utworów Krzyżanowskiej.
Chciała ona pod formą powieści otworzyć współczesnym choć trochę wrota, wiodące w świat ducha, pouczyć ich
o budowie złożonej istoty ludzkiej, która własną pracą i wytrwałością doprowadzić może do wyższego rozwoju,
ukazać przepastne głębie świata eterycznego, astralnego i myślowego, a ponadto wykazać im, że wszystko, co znaj-
duje się w całym bezmiernym kosmosie, jest – z czego wielu nie zdaje sobie sprawy – jednością, i że wobec tego
wszystkie jego człony pozostają z sobą w stałym związku.
To, co teozofia usiłowała rozszerzyć jako prawdy naukowe, Krzyżanowskaja podawała w lżejszej formie tym,
którzy do naukowych badań jeszcze nie dojrzeli, a którzy mimo to szukają czegoś więcej w świecie, niż materii,
pieniądza, maszyn i muskułów. I cel swój osiągnęła. Ezoteryczne jej powieści budziły w tym czasie ogromne za-
interesowanie i były tłumaczone na wiele języków.
Materiał objęty przez te powieści jest olbrzymi, nie sposób go szczegółowo omówić. Z konieczności przeto zaj-
miemy się tutaj tylko „Pięcioksiągiem”, jako że dotyczy on wydanych obecnie książek.
Pięcioksiąg składa się z następujących części:
1. Elkiksir życia 2. Magowie 3. Gniew Boży (2 tomy) 4. Śmierć Planety (2 tomy) 5. Prawodawcy (3 tomy)
Przejrzyjmy po krótce treść całego cyklu.
Młody lekarz angielski o nastawieniu uczonego, Ralf Morgan, dogorywa na suchoty w wilgotnych mgłach je-
siennych Londynu. Specjalnością jego są choroby umysłowe, trapiące ludzkość. Chce on ulżyć cierpiącej ludzko-
ści i zdjąć z niej brzemię strasznych umysłowych chorób, ale ten właśnie pierwiastek psychiczny w człowieku,
który nie chce się poddać skalpelowi wiedzy pozytywnej, wymyka się wszystkim materialistycznym badaniom,
jest nieuchwytny a pomimo to zawsze istniejący i w stosownych momentach dający znać o sobie. Niespodziewa-
nie młody lekarz zostaje spadkobiercą członka bractwa wtajemniczonych i zostaje przez nich uzdrowiony ze swej
śmiertelnej choroby oraz obdarzony długim planetarnym życiem (Eliksir Życia). Jako rzeczywisty członek tego
bractwa, pracującego dla dobra ludzkości i przygotowującego powoli kadry pracowników nowej ery, przechodzi
w drugiej części cyklu (Magowie), pierwsze swe „wtajemniczenie”.
Pod kierownictwem innego członka bractwa, Dachira, zaznajamia się z otaczającymi nas regionami dolnego
niewidzialnego świata, tj. ze sferą eteryczną i astralną. Rozwija w sobie w tym czasie potężne siły psychiczne, ja-
kie człowiekowi może dać świadoma usilna i celowa praca nad rozwojem swej wyższej jaźni.
Następny stopień nauki przechodzi Ralf Morgan, a obecnie książę Supramati, wraz z towarzyszem swym Da-
chirem, w katakumbach egipskich starożytnego bractwa. Zostaje tam wtajemniczony w prawa kosmicznych związ-
ków między planetami, poznaje siłę wibracji astralnych i myślowych, a w końcu zostaje jako misjonarz wysłany
przez bractwo na sąsiednią planetę, aby tam głosić słowo Boże i śmiercią potwierdzić wielkość swej nauki i świę-
tość głoszonych przez siebie prawd.
Na ziemi tymczasem dojrzewają brzemienne w następstwa wypadki – wielkie kataklizmy. Zmaterializowane
do ostatnich granic społeczeństwo nie chce nic wiedzieć o duchu i prawach ewolucji powszechnej ku dobru, i od-
dane rozkoszom wysokiej (w ich mniemaniu) cywilizacji technicznej, wiedzie rozwiązły i próżniaczy żywot, uży-
wając życia, ile tylko się da.
Jest to zresztą typowe dla wszelkiej cywilizacji technicznej, gdyż ta, tak lub owak odwodzi człowieka od Bo-
ga. Bo ufając swym osiągnięciom techniczno-materialnym i na nich głównie się opierając, dążąc, przede wszyst-
kim do ich udoskonalenia, człowiek coraz bardziej traci kontakt ze światem duchowym. Coraz więcej od niego się
oddala, bo coraz więcej idzie w materię. Nie pracuje bowiem nad rozwojem pierwiastka duchowego, posiadanej
w swym wnętrzu Iskry Bożej (Monda), lecz pracuje głównie nad urabianiem rzeczy na zewnątrz niego się znaj-
dujących – nie pracuje nad tym co posiada wewnątrz, lecz, tym samym jego praca jest z punktu widzenia wyższej
mądrości daremnym trudem, ponieważ nie jest zdobywaniem cnót, które są wewnętrznym dobrem człowieka (tj.
jego duchowymi doskonałościami), lecz tego, co z natury rzeczy jest nietrwałe i czego z sobą nie weźmie, prze-
chodząc z egzystencji planu materialnego w inne wyższe istnienie.
Nasi „wtajemniczeni", widząc, co się dzieje na planecie Ziemi, przygotowują się do wzięcia incjatywy w swe
ręce.
Traktuje o tym „ Śmierć Planety”. Następnie kataklizm teluryczny, jakich już kilka ludzkość i ziemia przecho-
dziły. Zła i występna ludzkość zostaje zmieciona z kontynentu przez olbrzymi potop i wybuch podziemnych ogni,
5
a zaś część mieszkańców, która nie dała się unieść ogólnej fali zwyrodnienia i nie wyzbyła się zasad moralności oraz
silnej wiary, zostaje przez członków Bractwa przeniesiona na sąsiednią młodocianą planetę i pod przewodnic-
twem „Wtajemniczonych” zakłada tam nową cywilizację, przyspieszając i kierując rozwojem tamtejszej niskiej
jeszcze ludzkości, stawiając ją na stopniu prawdziwego człowieczeństwa.
Ostatni tom tej części cyklu, który jest zatytułowany „Prawodawcy”, opisuje dzieje organizacji pierwszych
państw na nowej dziewiczej ziemi.
Spostrzegawczy i inteligentny Czytelnik zauważy tutaj rzeczy, które rzucają nieco światła na nagłe i niezro-
zumiałe dotąd dla nauki oficjalnej powstanie dosłownie nie wiadomo skąd wielkich starożytnych cywilizacji.
(Warto w związku z tym zwrócić uwagę na jeszcze jeden bardzo ważny i zapomniany szczegół, jeśli idzie
o wielkich nauczycieli ludzkości: Lao Tsy, Kung Fung Tse, Kriszna, Budda, Zoroaster, Mahomet. Wszyscy oni
trudzili się i zajmowali się nie czym innym, tylko duchowym urabianiem człowieka. Nie pracowali oni nad żad-
nymi wynalazkami i udoskonaleniami technicznymi, lecz głównie i przede wszystkim zajmowali się uczeniem lu-
dzi, jak mają się stać lepszymi doskonalszymi i jak powinni dążyć do tego. Już to samo jest rzeczą informującą, dla
inteligentnego obserwatora, co jest naprawdę ważnym i potrzebnym w życiu człowieka).
W toku akcji – w dużej mierze niezwykle fantastycznej – przewija się przed naszymi oczami szereg ciekawych
postaci i zdarzeń. Supramati, Dachir, dowcipny i rezolutny Narajana, czcigodny i wielce uczony mędrzec Ebra-
mar, piękna i uduchowiona Nara i inne postacie kobiece – pracują, uczą się, cierpią, mają wzloty i upadki, ale
w jednym są silni: w pracy nad sobą, nad rozwojem swej wyższej jaźni i w chęci ofiarnego służenia ludzkości, a tak-
że pomagania tym, którzy na drabinie ewolucji stoją o stopień niżej i mozolnie usiłują występować na stopień
wyższy.
Wszelkie te osoby – (bohaterowie powieści) – malowane są żywo na tle różnych epok, w których występują
w swym długowiecznym życiu, a w całą fabułę wplecione są poglądy autorki na ewolucję powszechną obecnej
ludzkości, na kierunki i cele tejże ewolucji i na drogę, jaką obecna ludzkość obiera, popełniając w wyborze szereg
poważnych błędów, które kiedyś mogą się krwawo zemścić.
I tu znowu trzeba powiedzieć, iż owe osobiste poglądy autorki dla uważnego Czytelnika są pośrednio ważny-
mi wskazaniami, kierującymi go ku wtajemniczeniu; co bardziej dokładnie zostanie objaśnione dalej.
Spotykamy się jednak z szeregiem zarzutów, których krytycy nie szczędzą autorce – mowa tu oczywiście o kry-
tykach współczesnych, że fabuła jest zbyt fantastyczna, że autorka, że tak powiem, zbytnio „materializuje” ezote-
ryzm, każąc magom i wtajemniczonym, posługiwać się talizmanami, mieczami, formułami oraz innymi
magicznymi rzeczami, umożliwiającymi im wgląd w świat nadzmysłowy i kontakty w tym świecie.
Zarzuty te zgoła są nieusprawiedliwione, gdyż rzeczy tego rodzaju mają w magii swe miejsce i swe specjalne
zastosowanie, jako że są to instrumenty magiczne (o ile są one, rzecz oczywista, odpowiednio wykonane, konse-
krowane i poświęcone). Nie wiedzą o tym najczęściej ci, którzy te rzeczy ośmieszają. Ich „uczoność” w tej mierze
jest żadna, a tym samym i krytyka ich jest faktycznie krytyką ich samych.
Doskonale to wyraża powiedzenie starożytnych Rzymian: „Si tacuisses, philosophus mansisesę (przekład –
gdybyś milczał, uchodziłbyś za filozofa). Albowiem w sprawach Wiedzy Tajemnej, prawdziwie sensownie wypo-
wiadać się może tylko jej adept, a nie ktoś, kto nim nie jest, kto tyle na niej się wyznaje, „co kura na pieprzu”.
Trzeba wszelako powiedzieć, że dziś nawet niewtajemniczeni ogólnie orientują się już coś niecoś w niektórych
dziedzinach wiedzy tajemnej, jakkolwiek jest to orientacja najczęściej tylko powierzchowna.
Dziś jednak, trzeba to również powiedzieć, istnieje już olbrzymia literatura z tej dziedziny, wychodzą mie-
sięczniki i czasopisma, analizujące każdą z wyłaniających się kwestii z tej dziedziny badań; chociaż bardzo wiele
rzeczy jest nadal poza zasięgiem nawet orientacji większości ludzi. Można zatem mieć odpowiednio jasny i nawet
naukowy pogląd na większość faktów z tej dziedziny, chociaż nadal mimo wszystko pozostaje ona domeną wta-
jemniczonych.
W dziedzinie tej zbyt daleko idące uogólnianie jest faktycznie spłycaniem jej, jako że jest to dziedzina ENER-
GII I DUCHA, a nie MA TERII; o czym się zwykle nie wie, gdy bada się te rzeczy, a wiedzieć trzeba, by mieć
właściwy pogląd na ich istotę.
Wyjaśnienie tych zagadnień, trudnych i zawiłych z natury rzeczy, a nadto przedstawianych przeważnie w tak
samo trudnej do zrozumienia symbolicznej formie, w dialogach akcji powieści daje możność poznać je i pojąć
6
szerszym kołom Czytelników, tak by choćby ogólnie zaznajomili się z zasadniczymi tezami Wiedzy Tajemnej.
Przypatrzmy się, jak autorka przedstawia nam główne zasady „wtajemniczenia”.
Otóż na pierwszy rzut oka widzimy, że zasady te, zgodne są w ogolnych zarysach z zasadami indyjskiej jogi.
Ralf Morgan jest człowiekiem takim, jak setki innych, którzy własną pracą duchową nad sobą, ciężkim wiekowym
trudem i znojem, zaparciem się siebie i pracą dla dobra drugich, rozwija tkwiące w każdym człowieku zalążki
władz wyższych i staje się nadczłowiekiem, magiem o trzech promieniach. Dochodzi do tego nie jakimś cudem,
nie zostaje mu to darowane jako coś gotowego, ale pracuje długi szereg lat, popełnia błędy, kaleczy się nieraz bo-
leśnie na tej ciężkiej i żmudnej ścieżce uduchawiania, zdobywa wyższą wiedzę, lecz także uczy się pokory, poko-
nuje wreszcie wszystkie przeszkody i dochodzi do upragnionego celu. Korzysta z pomocy i opieki tych, którzy na
drabinie ewolucji stoją wyżej od niego, ale musi sam w tej pracy, przerabiając do gruntu swą istotę, oraz wszystkie
swe niewidzialne ciała.
To samo powiada i dziś joga nowoczesna. Twierdzi ona, że oddający się ćwiczeniom jogi – ten, który „wstąpił
na ścieżkę” – osiągnąć musi wszystko sam swoją własną pracą nad sobą. Korzysta on rzecz jasna z pomocy innych,
wyżej od niego stojących, ale tylko to, co sam dla siebie „wypracujeę, to ma dla jego rozwoju istotną i prawdziwą
wartość! Bo inni, jak mawiają nauczyciele jogi, są tylko współtowarzyszami drogi, których spotyka się na ścieżce.
By uzmysłowić Czytelnikowi, czym jest wtajemniczenie, podaje się tu krótkie objaśnienie.
Wtajemniczenie – słowo to posiada w okultyźmie (wiedza tajemna) specjalne znaczenie. W formie zlatynizo-
wanej oddaje się je zwykle przez „inicjację”. Jest to, mówiąc najogólniej, wprowadzenie poznawcze w coś, co jest
tajemnym, przedmiotem poznania, co poznać warto, co poznać trzeba, ażeby mieć szerszy i głębszy pogląd na rze-
czywistość, a co poznać można tylko i jedynie przez wprowadzenie w to przez kogoś innego, kto już takie pozna-
nie posiada (choć wiedzieć trzeba, że wtajemniczyć można się też samemu, co jednak jest trudniejsze, jest niezwykle
czasochłonne i wymaga dużej łaski Ducha Świętego).
Chodzi tu rzecz oczywista nie o zwykłe poznanie, lecz o poznanie wyższe, poznanie Świata Ducha, które jest
dostępne dla uzyskującego je tylko w pewien określony sposób, poprzez przejęcie go od Hierofanta (czyli od wta-
jemniczonego) ; z racji czego ten, kto je w ten sposób uzyskuje, staje się adeptem.
Pojęcie to wydać się może dla wielu na pewno dziwnym, a nawet irytującym, w czasach współczesnych, gdy
nauka poczyniła tak wiele odkryć, gdy przedmiotem badań stały się tak rozległe dziedziny, gdy wymyślono tak wie-
le przeróżnych precyzyjnych aparatów i instrumentów, czyniących badania łatwiejszymi i bardziej doskonałymi,
a nawet w ogóle czyniące je dzięki nim możliwymi. Jednakże nie wyklucza to niedoskonałości nauki współczesnej,
jej ograniczoności i w wielu wypadkach, jej nieporadności, jako że badania naukowe zależą w dużej mierze naj-
częściej od tychże właśnie aparatów i instrumentów; z czego zdaje sobie sprawę wielu poważnych naukowców;
a o czym zwykle nie wie szary człowiek. Albowiem nauka nie może traktować o rzeczach, które ją przerastają, do
których nie ma dostępu, ani też nie wie, jak się do nich zabrać. Jest to oczywiste samo przez się, choć godzi w py-
chę i zarozumiałość.
Tak więc wychodzące z tradycji pojęcie „wiedza tajemnaę bynajmniej dotychczas się nie zdezaktualizowała,
zważywszy, że rozciąga się ono równocześnie na trzy plany: - plan materialny, plan astralny oraz plan mentalny,
podczas gdy badania nauki współczesnej zajmują się tylko jednym planem, dotyczy to wiedzy oficjalnej, chociaż
i ta ostatnio wkracza powoli żmudnie i mozolnie w plany wyższe.
Bo wtajemniczony (inaczej Poświęcony) jest autorytetem w sferze mentalnej, astralnej i materialnej, podczas
gdy współczesny uczony (Profan) jest autorytetem tylko w sferze materialnej i to najczęściej w sferze grubej ma-
terii. Tak więc mamy tu do czynienia z jednej strony z kompetencją trójpoziomową (autorytet Wtajemniczone-
go), z drugiej zaś strony, z kompetencją jednopoziomową (autorytet Profana) Różnica jest istotna i oczywista.
Nauka bowiem, wychodząc od skutków (opierając się na skutkach), znając skutki i to najczęściej ze sfery gru-
bej materii, szuka przyczyn, które stara się poznać i określić.
Mądrość natomiast, (a do tej należy wtajemniczenie) sięgając w przyczyny (mając je(, mianowicie poprzez
wtajemniczenie, może wyrokować zarazem o skutkach.
Jest więc tym samym tyle bogatsza od nauki ile ta jest uboższa od mądrości.
Mądrość jest wiedzą a p r i o r i . Nauka jest wiedzą a p o s t e r i o r i . Nie każdy zdaje sobie z tego spra-
wę. Pierwsza jest wiedzą przyczyn (w których tkwią skutki). Druga jest wiedzą skutków ( w których nie są bez-
7
pośrednio widoczne przyczyny) – lecz na podstawie których można je wyśledzić. Jak widzimy, są to dwie różne rze-
czy, choć z sobą analogicznie związane.
Dla ścisłości trzeba tu powiedzieć, że zagadnienie odniesienia przyczyny do skutku było szeroko ongiś oma-
wiane w filozofii indyjskiej. Joga, na przykład należy do systemów uznających doktrynę o skutku istniejącym
w przyczynie.
Wiedza Wtajemniczonego jest więc prawdziwie autorytatywna (tzn. dojrzała), jako że rozciąga się na trzy
plany: – plan archetypiczny: - (plan zasad, plan mentalny) plan astralny: (plan praw, plan formalny) oraz plan ma-
terialny: (plan faktów, plan dokonań fizycznych), plan konkretny.
Natomiast wiedza uczonego akademickiego, a nawet rzetelnego badacza-eksperymentatora który nie jest wta-
jemniczonym, jest z gruntu wiedzą niepełną, ponieważ dotyczy tylko planu materialnego.
Należy tu także dodać, że wtajemniczenie jest zawsze nurtem tradycji, niekiedy rozciągającej się na całe tysiąc-
lecia. Natomiast nauka oficjalna nie posiada tak daleko sięgających korzeni, i przeto zaczynać musi często od no-
wa. Wiemy, iż nie ma pewności, lecz bawi się w zgadywanie (hipotezy naukowe); a poza tym jej miarodajność
opiera się tylko na jednoplanowej oczywistości, która nie jest, jak już wyżej zostało powiedziane, pełną rzeczywi-
stością, lecz tylko częścią rzeczywistości.
Drugą ciekawą rzeczą poruszaną przez autorkę, jest przymus łączenia się co jakiś czas z tłumem, niestronie-
nia od życia, niedrapowania się w togę wyższości, i tajemniczości, a podejmowanie pracy i życia wśród ludzi i dla
ludzi. Jest to zupełnie odmienna teza od średniowiecznych mnichów. Kandydat na „świętegoę musiał w średnio-
wieczu odseparowywać się od świata i od życia, szedł na pustynię, do jakiejś groty, czy jaskini, gdzie zazwyczaj pę-
dził żywot w poście, na rozmyślaniu i modlitwach. Usuwał się od życia i przez to tracił z nim kontakt.
Krzyżanowskaja każe swoim „wtajemniczonymę często mieszać się z tłumem, żyć i działać wśród tego tłumu,
przeżywać wszystko czym drga i wybucha dusza ludzka, aby nie stać się oschłym, ekscentrycznym, zimnym i nie-
czułym na ludzkie bóle i cierpienia egoistą, a ponadto po to, aby rozwój duszy nie był jednostronny.
Posłuchajmy co mówi w tej kwestii Mistrz i nauczyciel młodych adeptów, sędziwy Ebramar, gdy strofuje ich
za chęci odseperowania się od świata i zamknięcia się w dostojeństwie swej własnej wiedzy.
Powiada on: - „Nigdy nie stronić od ludzi, aby w niezmąconym spokoju beznamiętnego maga nie pogasły
wszystkie wzruszenia duszy ludzkiej. Dopóki żyjesz w świecie, nurzaj się bez obawy w kołowrocie życia, prawdzi-
we światło nie powinno jaśnieć i grzać na samych tylko szczytach, a powinno rozjaśniać również głębie bez dna.
Czysta miłość bynajmniej nie poniża maga, gdy ty sam wiesz, że miłość to siła natury, to boskie uczucie, choćby
nawet w nikczemnym stworzeniu. Maleńki ptaszek, który drży o swoje gniazdko i troszczy się o małe pisklęta, już
porusza struny wielkich boskich uczuć…ę (Gniew Boży).
A dalej zamiast wyrzutu, tak określa on dążenia pseudo-magów: „…Panowie magowie boją się najmniejsze-
go naruszenia swoich przyzwyczajeń, jakiegokolwiek zmącenia błogosławionego stanu ich wiedzy; chcieliby oni
objechać współczesny świat w charakterze ciekawszych turystów, żywiąc dumną świadomość, że mogą odwrócić
się od niego i odejść, kiedy im się spodoba. Oprócz tego wiadomo im, że są nietykalni: ani żywioły, ani nienawiść
i namiętności ludzkie nie mogą im zaszkodzić, a chełpliwość jest im obca i bogactw zdobywać nie mają potrzeby.
Jednym słowem, chcielibyście skamienieć w waszym spokoju i jasnej pomyślności? To, moi przyjaciele i ucznio-
wie, byłoby niepowetowanym błędem dla was i nieszczęściem dla tych, którymi macie w przyszłości kierować.
Nie, nie, moje dzieci. Chcecie, czy nie chcecie, lecz oto nadszedł moment zamącenia waszego niezmiennego
spokoju i pozbycia się egoizmu waszej wyższości.
Podobnie jak rodzice powinni znać serca swoich dzieci, żeby rozumieć, przebaczać i darowywać wykroczenia
przeciwko literze prawa, dokonanego przeciw słabostkom ciała, lecz nie przewidującego stopnia ruiny waszej du-
szy, tak samo i prawodawca powinien wiedzieć, znać rozumieć każdy ruch i drgnienie ludzkiego serca, żeby przy-
stosować wprowadzaną przez siebie ustawę do poziomu pojęć i możności rozumienia jej przez tych, dla których
została ona nadana.” (Gniew Boży II).
A teraz dla porównania posłuchajmy, co mówi w tej kwestii J.A.S. (prof. Świstkowski; w swojej książce pt.
„Droga w Światy Nadzmysłowe”:
„… W miarę twego wstępowania w górę po szczeblach ścieżki otrzymywać będziesz coraz wyższe uzdolnie-
nia, będziesz po prostu stawał się coraz bardziej nadczłowiekiem. Nie sądź jednak, że te zdolności otrzymasz dla
8
siebie. Od zdolnego żąda się więcej, niż od mniej uzdolnionego; zasada ta obowiązuje nawet w szkołach, nie tyl-
ko na ścieżce. Wszystkie więc uzdolnienia wyższe, które na ścieżce będziesz otrzymywał kolejno, dane ci będą na
to, abyś mógł tym wydatniej pomagać drugim. A jakże zdołasz im pomagać, jeżeli odsuniesz się od nich z pogar-
dą, lub choćby tylko z urazą tajoną? Jak nazwałbyś tę matkę, która dla swoich dzieci miałaby pogardę za to, że mniej
wiedzą od niej, lub która by miała do nich niechęć za to, że sprawiają jej przykrość swą niewiedzą? Nie mów że
bliźni, to nie twoje dzieci, bo właśnie są twoimi dziećmi. Masz im być opiekunem duchowym, masz ich uczyć
i prowadzić, a przede wszystkim masz im świecić przykładem. Masz każdemu z nich mówić – nie słowem – lecz
przykładem własnym: « zdołałem ja nieco się wznieść i oczyścić, to i ty; zechciej tylko».
Jak w fabule powieści odbywa się owe „wtajemniczenie?”.
Otóż musi najpierw uczeń (kandydat) przejść pewne przygotowanie, oczyścić się, uspokoić wewnętrznie, uzy-
skać równowagę duchową, wyzbyć się gniewu, zgryźliwości, zarozumiałości i zapoznać się z prawami i stosunka-
mi w świecie niewidzialnym.
Przygotowanie to przechodzi Ralf Morgan najpierw przy boku żony Nary, a następnie w zamku szkockim pod
kierownictwem Dachira. Drugim stopniem wtajemniczenia jest praca nad procesem myślowym. Jest to owo uzy-
skiwanie ezotorycznej wiedzy, którą Supramati nabywa pod kierownictwem Dachira, Ebramara i starożytnego
bractwa egipskiego w katakumbach pod piramidami. Jako sprawdzian nabytej wiedzy służy praca obu adeptów na
pustynnej wyspie, którą wiedza ich przemienia w żyzny zakątek ziemi. Trzeci stopień wtajemniczenia, polega na
zupełnym przerobieniu astralnego ciała, tak aby odczuwało się tylko szlachetne uczucia, jak miłość bliźniego i mi-
łość Boga. Supramati, jako misjonarz na sąsiedniej planecie, cierpi i ginie dla idei, doprowadziwszy przedtem wy-
stępną tamtejszą ludzkość z powrotem do stóp Najwyższego.
Podobne zasady pracy duchowej nad sobą spotykamy też w jodze. Najpierw ma miejsce przygotowanie, któ-
re ma oczyścić duszę i ciało od błędów, przywar i nałogów, aby przygotować godne mieszkanie dla jaźni wyższej.
Potem idzie ścieżka oświecenia, gdzie uczeń gromadzi wiedzę i przekształca zupełnie swe niewidzialne ciała, dba-
jąc o równoległy harmonijny rozwój wszystkich władz duszy, tj. myśli, uczucia i woli. Prześwietla wtedy te wyższe
swoje ciała, zostaje oświeconym i zbliża się przez to do bram wtajemniczenia.
Stąd zarówno w klasycznej jodze indyjskiej, jak i w buddyźmie, a także w sufiźmie, najpierw ćwiczy się stro-
nę moralną, a dopiero potem ćwiczy się stronę intelektulną; bez czego same ćwiczenia medytacyjne mogą być nie-
bezpieczne dla ćwiczącego.
Chodzi bowiem o to, by najpierw się oczyścić zanim przystąpi się do ćwiczeń, mających dać jak to bywa okre-
ślane, kulturę umysłu.
Rozłożenie tej pracy na wieki całe, dzięki nieśmiertelności Morgana, ma nam pokazać, jak żmudna jest to pra-
ca i że niejednokrotnie nie sposób jej dokonać w ciągu jednego żywota. Na szczęście nie ma nic straconego, bo ży-
wotów tych mamy do dyspozycji więcej niż jeden i czego dziś nie dokonamy, to osiągnąć możemy w następnym
naszym wcieleniu.
W tym świetle nasi adepci stają się żywym przykładem i obrazem tego, jakie wspaniałe możliwości kryją się
w duszy ludzkiej i do jakich wyników doprowadzić może systematyczna i celowa praca nad rozwojem ducha
w myśl zasad wiedzy ezotorycznej.
Drugą zasadniczą tezą, którą Krzyżanowskaja śmiało stawia i przeprowadza w pięcioksiągu, jest teoria rein-
karnacji i prawa karmy. Jest wielką zasługą autorki, że w czasach, kiedy w Europie o reinkarnacji zgoła się nie sły-
szało, a jeszcze mniej mówiło, stawia ona Czytelników przed tą prawdą, jako przed faktem dokonanym.
Przepiękna opowieść Nary o swych losach, przeżywanych w Rzymie, jako westalki i rozpoznanie przez Mor-
gana posągu jej, kóry rzeźbił w jednym z poprzednich swoich wcieleń, jako rzeźbiarz grecki Kreon, wzrusza nas
do głębi i czaruje głębokim odczuciem ciężkich przeżyć przeszłości. Tak samo pięknie przedstawiona jest śmierć
Olgi, błąkanie się jej i praca w zaświatach w stanie odcieleśnionym i ponowny jej żywot, jako Taissy, zakończony
męczeńską śmiercią z ręki Szeloma.
Jasno także i wyraźnie przedstawione jest w życiu bohaterów kosmiczne prawo karmy. Wielokrotnie wykazu-
je autorka, że każda wina, każdy błąd i uchybienie prawu ewolucji i moralności zostaje bezapelacyjnie poddane eks-
piacji w tym życiu lub w następnych wcieleniach, że człowiek sam zbiera to, co zasiał, a dzisiejsze nasze życie jest
tylko wypadkową poprzednich naszych żywotów, czynów i pociągnięć. Tłumaczy dalej, że kiedyś, gdy uczeń prze-
9
zwycięży swą cielesność i rozwinie wyższe władze duszy, rozpozna ten łańcuch karmiczny wszystkich swoich ży-
wotów odległych i związek, jaki między nimi zachodził.
Wyraża to Ebramar następującymi słowami, zwróconymi do Ralfa Morgana:– „…W tej chwili synu mój, bo-
rykasz się z cielesnością, która cię przygniata niby góra, ukrywając przeszłość i przyszłość. Przemawia w tobie tyl-
ko uczuciowy instynkt, lecz nie możesz go zrozumieć. Nie szukaj i nie męcz swego umysłu w celu odnalezienia
mego nazwiska w kronikach swej duszy.
Przyjdzie czas, kiedy dzięki wtajemniczeniu opadną zasłony tajemnicy i poznasz swych bliskich i przyjaciół
w okrywającej ich nowej cielesnej powłoce” (Eliksir życia).
Idea reinkarnacji i karmy jest w całym cyklu powieściowym przedstawiona jasno i konsekwentnie i zacieka-
wić musi, a także pobudzić do myślenia, nawet takiego Czytelnika, który jeszcze nie spotkał się z ezoterycznymi
terminami.
Otwiera nam dalej autorka oczy na budowę, składu i piękna niewidzialnego świata, opisuje istotności w nim
działające i sposoby, przy pomocy których człowiek może uzyskać władzę nad tymi istotami. Wkracza tu częścio-
wo w dziedziny Magii, ale podaje z niej tylko to, co bez niebezpieczeństwa można poznać. Nie ujawnia bowiem
szczegółów ani cytacji, ani formuł magicznych, ani obrzędów (Magii Ceremonialnej) oraz nie naraża na pokusę
próbowania tych niebezpiecznych dla profana praktyk; wprowadza wszakże w świat niewidzialny, opisując go
i wskazując na związki jakie nas z nim łączą. Wykazuje przy tym, że świat niewidzialny – w całej swej przeboga-
tej, różnorodnej złożoności – jest światem przyczyn, a zaś świat fizyczny jest światem skutków, zależnych od tych
właśnie przyczyn; o czym zazwyczaj mało kto wie.
Mag panując nad światem przyczyn, może dzięki swej wiedzy, wywoływać w świecie fizycznym skutki uwa-
runkowane tymi przyczynami. Tworzy on wtedy to, co nie znający tychże przyczyn nazywają cudami, a co jest tyl-
ko zastosowaniem nowych, acz nieznanych czy też tylko mało znanych praw przyrody i świata astralnego.
Przyjrzyjmy się temu tajemniczemu światu, tak jak autorka przedstawia. Twierdzi ona, że żyją w nim istoty ete-
ryczne, czyli duchy żywiołów pracujące w niższych królestwach przyrody, a związane z czterema żywiołami będą-
cymi ich naturalnym środowiskiem, to jest; Ziemią, Wodą, Ogniem i Powietrzem, (nazwy w Tarocie i w Magii
Obrzędowej dotyczą czterech głównych klas Duchów Przyrody, zwanych Elementami).
Wywołane z przestrzeni i widziane odpowiednio wysubtelnionym na wibracje eteryczne wzrokiem, przedsta-
wiają się one, według opisu autorki, który jest zbliżony do relacji starych magów w następujący sposób: … „Były
to szarawe o niewyraźnych konturach istoty, przyodziane w rozwiewające się szaty… Jedne z tych zjaw były czer-
wone jak ogień i jakby odlane z rozpalonego żelaza; inne zielonkawe, utworzone z błotnej zaskrzepłej piany, zresz-
tą oprócz fosforyzujących oczu, nie miały w sobie nic ludzkiego. Trzecia grupa wyróżniała się dziwacznymi formami
i posiadała skrzydła w kolorze błękitnym. Grupa ta bezustannie unosiła się koło trójnoga, na którym płonął nie-
bieski ogień. Wreszcie wśród kłębów czarnego dymu poruszały się obrzydliwe maleńkie istoty o złowrogich, zie-
misto-szarych twarzachę (Magowie).
Zajmuje się dalej autorka straszliwą siłą eteryczną, którą mieli już poznać Atlantowie, a której próbkę dał nam
genialny a niezrozumiany wynalazca amerykański John Worrel Kely. O wynalazku tym mówiła szeroko Bławac-
ka w „Wiedzy Tajemneję, przedstawiając perypetie, jakie z nim przechodził nieszczęśliwy wynalazca i jak wresz-
cie wynalazek ten, jako przedwczesny i groźny w skutkach zniknąć musiał z pola widzenia współczesnych. Opis
przygód tegoż wynalazcy oraz jego wynalazku znajduje się w części pięcioksiągu. (Prawodawcy).
O tej sile mówi również pisarz Surya w swej książce pt. „Moderne Rosenkreuzer”.
Siłą wibracyjną eteru, posługują się wtajemniczeni na nowej planecie, celem zniszczenia olbrzymów Abraska,
atakujących święte miasto magów. Purany indyjske określają tę siłę jako „spojrzenie mędrca Kapilię, który spoj-
rzeniem zamieniał w proch sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy króla Sagara.
Autorka stara się nas dalej wprowadzić również w sferę astralną. Zajmuje się przede wszystkim aurą ludzką,
jej barwą i skutkami, jakie poszczególne uczucia wywołują w ciele astralnym człowieka.
Fatalne skutki gniewu i podobnych mu uczuć Dachir przedstawia następująco: …„Dla zwykłego śmiertelni-
ka czas jest brzemieniem rozgoryczeń i braków w przeszłości, ciężkich trosk i kłopotów w teraźniejszości, niepew-
ności i pragnień w przyszłości. Spokój i cisza, tak cenione przez uczonych, wydają się nudnymi dla istoty
niedoskonałej i bezmyślnej, która uważa czas za wielkiego i okrutnego tyrana, jeżeli nie może go zapełnić niski-
10
mi rozrywkami, intrygami i nigdy niezaspokojonymi namiętnościami. A ta burza wzajemnej nienawiści, próżnej
zazdrości i dzikich żądz, wstrząsa i miota mikrokosmosem, który się zwie ludzkim organizmem i niszczy go po-
dobnie jak trzęsienia ziemi niszczą fizyczny świat. W purpurowym oceanie krwi, płynącym w żyłach naszych,
unoszą się tysiące małych światów, na których odzwierciedlają się burze serca ludzkiego, przekazując im nasze in-
stynkty , uczucia i cierpienia, zachcianki i żądze. Gdyby obdarzone jasnowidzeniem oko człowieka mogło widzieć
spustoszenia, jakie czyni każda burza moralna w jego duszy w przystępie gniewu! Tam, w tej burzącej się krwi do-
konują się katastrofy podobne do kosmicznych; miliony komórek i kuleczek giną zatopione, spalone, a pozostałe
resztki zmarłych mikroskopijnych organizmów wyrzucone z ciała unoszą się w powietrzu, jako zarazki, a wyczer-
pany wewnętrznym wstrząsem człowiek odczuwa wtedy ciężar, słabość, strach i rozpacz.
Człowiekowi zaś oczyszczonemu i pracującemu duchem, wschód i zachód słońca wskazują tylko, że zaczyna
się i kończy dzień pracy. Świat ducha – kontemplacja, modlitewny zachwyt, stwarzają pełen błogosławieństwa
spokój, dający człowiekowi fizyczne i duchowe zdrowie; nic nie mąci rządzącego w nim wewnętrznego świata
i drażniące powiewy otaczającego go ludzkiego mrowiska, nie wywierają nań żadnego wpływu. (Śmierć Planety
I).
Również o potędze wibracji myślowych mówi Dachir następująco: … „Niewtajemniczony człowiek nie zda-
je sobie sprawy z olbrzymiej, pracującej w jego mózgu siły. Ludzie nie domyślają się nawet, że tworzone przez
nich z taką łatwością myśli, dla których z tego właśnie powodu nie przywiązują wielkiej wagi, są sprawą jednej z naj-
większych w świecie dźwigni, jakie są wibracyjne fale eteru; im bardziej zdyscyplinowany jest umysł, tym staje się
on silniejszy, podobniejszy do posługiwania się nim i korzystania zeń, delikatniejszy i wrażliwszy, partycypujący
we wszystkich formach, tworzący wszelkie dźwięki zdolny do przyswajania i przekazywania wszystkich aroma-
tów. Wy to wszak rozumiecie, lecz profan, niestety nie uświadamia sobie, jak dalece straszna i niebezpieczna mo-
że być ta subsancja, znajdując się w rozporządzaniu rozwiniętego, lecz wyćwiczonego w złym kierunku rozumu,
ze względu na jej ogromną siłę przyciągania lub odpychania.
Oprócz tego pomimo całej swej zdumiewającej wrażliwości i łatwości oddziaływania, ten cudotwórczy czyn-
nik przedstawia przy tym fizyczną materię, dzięki czemu pozostawia ślad na każdym przedmiocie, po którym się
prześlizgnie, odbijając na nim wyrażoną przezeń w tej chwili myśl. A odbicie to do tego stopnia jest silne, że jeśli
nawet po upływie szeregu lat wziąć do ręki podobny przedmiot, to przeszłość odżywa a świadomość napełnia się
wrażeniami, pomysłami i zdarzeniami tej chwili, które w owym czasie zetknęły się z tym przedmiotem”. (Prawo-
dawcy I).
Niepodobna cytować tu dalszych ustępów, odnoszących się do opisu stref, eterycznej, astralnej i myślowej, do
praw w tych strefach panujących i do istot te strefy zaludniających. Uważny Czytelnik wyszuka sam dla siebie te
miejsca i wyłuska z nich szereg ciekawych prawd okultystycznych i ezotorycznych.
Obecnie rozpatrzymy jeszcze jeden z działów strefy astralnej, mianowicie teorię dzwięku, muzyki i modlitwy,
którymi autorka zajmuje się tak obszernie.
Posłuchajmy co mówi Dachir swemu uczniowi Kalitynowi (który przez nieopatrzne skandowanie mantra-
mów wywołał małą powódź: o potężnej sile wibracji dźwiękowych, tj. słowa mówionego i muzyki: „…Pytałeś
mnie wczoraj, dlaczego w starożytności religijna i ezotoryczna historia każdego narodu była przekazywana w mgli-
stych symbolach, a nie po prostu literami lub słowami? Przyczyna tych alegorii i przypowieści, zakrywających sens
minionych zdarzeń, jest ta sama, dla której poleciłem ci zamilknąć, kiedy na całe gardło wykrzykiwałeś formuły
i zaklęcia. Wiedz o tym, mój przyjacielu, że wypowiedziane słowo posiada moc, którego siły z wielką dla siebie
szkodą prostak nie uświadamia sobie. Rzecz w tym, że dźwięk i rytm są ściśle związane z czterema żywiołami; dla-
tego też ta czy inna wibracja w powietrzu musi nieuchronnie pobudzić odpowiadające siły, powinowactwo z któ-
rymi wywołuje zależnie od okoliczności, dobre lub złe następstwa.
…wymawiane przez ciebie słowa są tak dobrane, by mogły wywołać dźwięki lub wibracje w celu otrzymania
żądanych zjawisk. Oprócz tego, powtarzam, wypowiedziane słowo posiada straszną siłę i dodam przy tym, że już
od niepamiętnych czasów, nauka tajemna potrafiła w sposób naukowy ochronić przejawianie się czterech żywio-
łów. Wiedząc o tym, że w przejawianiu się żywiołów towarzyszą rozumne siły, starożytni mędrcy znaleźli sposób
zwracania się do tych kosmicznych sił w zrozumiałym dla nich języku. W starych aktach pozostawionych nam
przez tych przedhistorycznych krzewicieli światła, mówi się po prostu: «Słowo ludzi ziemskich nie może dosię-
11
gnąć władców, dlatego też do każdego z nich trzeba się zwracać w języku odpowiadającego mu żywiołu». Ten ję-
zyk żywiołów nie składa się ze słów, a składa się on z dźwięków, liczb i form. Ten kto potrafi zharmonizować
wszystkie te postacie zwrotów, wywołuje odpowiedź kierującej siły, czyli ducha rządzącego danym żywiołem. Ję-
zyk ten bowiem jest językiem zaklęć czyli «m a n t r». (Prawodawcy I).
Ciekawa fantazja! – powie z pewnością niejeden.
Tak, ciekawa, nawet bardzo. Ale jeżeli udamy się na brzeg morza czy wielkiej rzeki i wsłuchamy w szum jej
wód czy fal, to czyż nie uchwycimy tam jakiegoś potężnego a głębokiego tonu, zasadniczo związanego z tym ży-
wiołem? A jakżeż odmiennym dźwiękiem wyraża się znów szum boru lub wycie halnego wichru!
Spróbujmy się wsłuchać uważnie w ton szalejącego przy pożarze ognia! Żywioły mają też swoją mowę i kto
wie czy pewne grupy dźwięków nie są jednak z tymi żywiołami związane?!
(Powinni się nad tym zastanowić ci wszyscy, którzy te rzeczy zbyt pochopnie krytykują bez zrozumienia ich,
bez wiedzy o duchowej stronie rzeczy zjawisk, bez zbadania ich – co wszakże najpierw zrobić powinni, by ich kry-
tyka była słuszna i by mogli w tej sprawie sensownie się wypowiadać).
Przepięknym jest obraz kościoła widzianego od strony astralnej. Wzruszony Supramati widzi tam pełno astral-
nego światła i brylantowych obłoków unoszących się nad ołtarzem.
O ochronnym działaniu modlitwy w świecie astralnym mówi autorka następująco: „Wiara,, modlitwa, miło-
sierne uczynki – oto jest straż niebieska, która ochrania świat ziemski od wkraczających doń wrogów świata nie-
widzialnego. Prawo jest jedno. Podobnie jak materialna dezynfekcja dokonywania się przez światło, słońce
i odpowiednie aromaty, lub jak zapobiega się zarazie czystością i zdrowym pokarmem. Tak samo zupełnie modli-
twa i wiara, te źródła światła i ciepła, unieszkodliwiają duchową zarazę, a zebrawszy umysłowy pokarm chroni czy-
stość duszy od moralnej zarazy. Dla tej to właśnie przyczyny nauki okultystyczne, nauki o duszy, były zawsze
pogardzane i ścigane, obrzucane błotem, obsypywane drwinami i szyderstwem. A przecież ta pogardzana nauka
nigdy nikomu nie uczyniła nic złego; przeciwnie, rozjaśniała ona i rozpraszała otaczający ludzi mrok i uzbrajała
ich przeciwko niebezpiecznym i nieuchwytnym wrogom, odsłaniając istnienie istot, które nade wszystko starały
się, by ich znano – bo wówczas mogłyby bezpiecznie i bez żadnych przeszkód żerować na nieświadomości ludz-
kości.
Ludzie nie wiedzą i nie chcą pojąć, jak olbrzymią potęgą jest w astralnym świecie odblask czystego fluidu go-
rącej modlitwy, porywu woli, jaki przy tym pożar wznieca, ile okropnych miazmatów, ile larw, szkaradnych niewi-
dzialnych istot i wszelkich astralnych odpadków niszczy taki czysty ogień, a jednocześnie oczyszcza się powietrze,
ludzie przychodzą do równowagi umysłu. Gdyby w domach dla obłąkanych równocześnie z kąpielą stosowano
również zaklęcia egzorcyzmujące, poważną i podniosłą muzykę w rodzaju kościelnej, gdyby odmawiano bezustan-
nie modlitwy, a chorych zraszano święconą lub namagnetyzowaną wodą – zdumiano by się osiągniętymi w ten spo-
sób rezultatami (Śmierć Planety).
(Widzimy, że nie rozeznawanie się w tych rzeczach wynika najczęściej z braku odpowiedniej wiedzy, co naj-
częściej jest wynikiem duchowego lenistwa oraz pysznego, zarozumiałego, dufnego i wygodnego doktryniarstwa,
charakterystycznego dla akademickich uczonych tudzież dla mocno spasionych duchownych, którym sadło do te-
go stopnia mózg zalało i ugniata, że nie pozwala im na myślenie o tych rzeczach; co prowadzi znów do powierz-
chownych opinii oraz płytkiej krytyki, wygłaszanej apodyktycznie „ex cathedraę. Zakłada to tym jegomościom na
głowę czapki z oślimi uszami; ponieważ krytykują to, na czym się nie znają).
Z cytowanych urywków widzimy, jak autorka ceni dobrą i prawdziwą modlitwę i jak tłumaczy działanie mo-
dlitewnych fluidów. Zajmuje się również ezotoryczną stroną działania miejsc świętych i źródeł (Lurdes), potęgą
i mocą znaku Krzyża i wysokością oraz godnością i dostojeństwem urzędu kapłańskiego, jakim powinien on być
w swym boskim posłannictwie, a jakim często niestety nie jest.
(Tu znowu należy wyrazić niezbyt pochlebną opinię: kler współczesny jest po większej części zmaterializowa-
ny, pyszny i zrutynizowany, dla którego kapłaństwo jest tylko rzemiosłem – owszem dobrze płatnym rzemiosłem;
którego nawet dobrze nie trzeba wykonywać i na którym także nie trzeba się znać, by je pełnić. Doprawdy są dziś
wśród duchownych uczciwi kapłani, którzy godnie wykonują swe kapłańskie obowiązki, a tym samym godnie re-
prezentują również stan kapłański. Wielu spośród nich niewiele różni się od trutniów).
Pozostaje jeszcze do omówienia antropogeneza okultystyczna, której zasadnicze tezy śmiało zostały zaryso-
12
wane przez autorkę w ostatnim cyklu powieści, tj. w „Prawodawcach”.
Jak wiadomo ezoteryzm wschodni podaje, że w długim łańcuchu ewolucyjnym – ziemia, a z nią i jej ludzkość,
a także inne królestwa natury podlegają ustawicznym przemianom, przechodząc kolejno w nowe, coraz wyższe for-
my i rozwijając w sobie coraz to nowe właściwości i zdolności. Takich właśnie przemian (licząc także obecną fa-
zę) w życiu naszej ziemi było już pięć i ludzkość znajduje się obecnie w piątej fazie swego rozwoju. My Aryjczycy,
jesteśmy piątą z kolei rasą ludzką i żyjemy na piątym lądzie, który dla naszej rasy wyłonił się przed tysiącami lat
z głębin oceanu. W szczegóły nie mogę tu wchodzić. Zaznaczę tylko, że właściwy rozwój dzisiejszej ludzkości, tj.
przejście z form na poły zwierzęcych do form ludzkich i pierwsze początki intelektu rozpoczęły się podczas by-
towania rasy trzeciej, tzw. lemuryjskiej. Ona to porzuciła ostateczne formy zwierzęce i rozwijać zaczęła kształt
ludzki, zaczęła też budować mózg i rozwijać jego funkcje. Jednakże sama, bez impulsu zewnętrznego nie mogła
by tego dokonać; potrzebne były jakieś wyższe duchowe bodźce, które by ten rozwój popchnęły naprzód i skiero-
wały go na właściwe tory.
Nastąpiło to w połowie czasu bytowania rasy lemuryjskiej, w epoce tzw. rozdziału płci, który zarazem stał się
początkiem rozwoju intelektu. W czasie tym zwierzęca jeszcze “ludzkość” otrzymała pomoc od swych starszych
braci wcześniejszego cyklu rozwojowego na sąsiedniej planecie, Wenus. W kosmosie i w naszym systemie sło-
necznym, wszystko pozostaje w ścisłym ze sobą związku, a młodzi i słabsi zawsze otrzymują pomoc ze strony
starszych i bardziej posuniętych w rozwoju. Według też wschodniego ezotoryzmu, pewna grupa dojrzałych du-
chowo ludzi z planety Venus przybyła w tym czasie na ziemię i stała się przewodnikami lemuryjskiej ludzkości na
drodze jej ewolucji.
Hierarchowie ci w podaniach wszystkich ras i narodów czczeni są jako pradawni bogowie, rządcy, królowie mi-
tyczni i pierwsi prawodawcy. Oni to oddziałowują nieznanymi nam dotąd duchowymi i fizycznymi środkami na
bardziej posuniętych w rozwoju członków rasy, przyspieszając ten rozwój. Kierują go na właściwe tory, powodują
powstawanie nowych ras i usuwanie się starych, przeżytych i skostniałych form nie dających już dalszych możli-
wości ewolucyjnych.
Te śmiałe tezy wschodniego ezotoryzmu mogą się na pierwszy rzut oka wydawać mrzonkami i ładnymi baj-
kami. Jeśli jednak głębiej nad całą naszą ewolucją się zastanowimy, jeśli przyglądniemy się tej mrówczej, a jedno-
cześnie celowej pracy natury i tej konsekwencji, z jaką dąży ona do coraz wyższych form, to wówczas musi uderzyć
nas bezwzględnie konieczność przyjęcia jakiejś zbiorowej wyższej woli kierowniczej, podtrzymującej i kierującej
owymi impulsami ewolucyjnymi. Wówczas tezy wschodniego ezotoryzmu wejdą całkiem poważnie w pole nasze-
go zachodnio-europejskiego myślenia i nie będą się wydawały spekulacjami filozoficznymi.
Krzyżanowska pierwsza odważyła się śmiałe te tezy rzucić szeroko między ludzi. Ubrała je wprawdzie w for-
mę powieściową, tym niemniej są one tam jasno postawione i tak samo jasno określone. Grupa wtajemniczonych
bractwa „Rycerzy Grallaę, która opuszcza skazaną na zagładę Ziemię, przenosi się wraz z pewną liczbą ziemian
na młodzieńczą sąsiednią planetę.
Planeta ta, opisywana szczegółowo w „Prawodawcach”, ma właśnie przedstawiać naszą Ziemię w czasie epo-
ki lemuryjskiej. Tubylcza, ówczesna ludzkość zwierzęcych olbrzymów, do których udał się po pomoc buntowni-
czy Abrasak, jest właśnie ludnością lemuryjską w okresie rozwoju płci i pierwszej budowy intelektu.
Nasi magowie i wtajemniczeni, Ebramar, Supramati, Dachir, Narajana i szereg innych, to właśnie owi hierar-
chowie z planety Venus, którzy w epoce lemuryjskiej przybyli na Ziemię i pomagali ówczesnej ludzkości przybie-
rać prawdziwie ludzkie formy, rozbudowując jednocześnie pierwsze podstawy rodziny, gromady i społeczeństwa.
(I tu znowu należy powiedzieć, że dotąd zgoła niewytłumaczalnym dla nauki jest pojawienie się niemal rów-
nocześnie w różnych częściach naszego globu wspaniałych i zdumiewających, a przy tym niewytłumaczonych,
ośrodków starożytnych cywilizacji. Nikt dotąd sensownie nie potrafił tego wyjaśnić. Ośrodki te pozostawiały po
sobie rzeczy, których dziś nie nożemy powtórzyć, mimo dużych osiągnięć technicznych. Wielokrotnie zwracano
już na to uwagę, co wszakże albo było ignorowane, albo zbywane niepoważnymi wypowiedziami).
Fabuła powieści przedstawia nam potężną siłę i grozę owych pierwotnych, nieujarzmionych dzieci natury, ja-
kimi była ówczesna ludzkość lemuryjska.
Zjawiają się oto pewnego dnia na jej horyzoncie statki wtajemniczonych i zstępują istoty piękne i świetlane,
niosące ratunek w czasie szerzącej się zarazy.
13
Budzi się pojęcie bóstwa, któremu dzikusy zaczynają oddawać trwożliwie cześć. Budzi się miłość i szacunek
dla tych świetlanych, wyższych istot. Powstaje poczucie władzy rządzącej i karzącej za przewinienia przeciw przy-
kazaniom bóstwa. Maginie i wtajemniczone idą między lud i uczą go prowadzenia gospodarstwa, wyrobu sprzę-
tów domowych i opieki nad dzieckiem. Dzikusy zaczynają się powoli cywilizować i rozwijać.
Jednakże dużą przeszkodą i wielkim niebezpieczeństwem dla rozwoju są olbrzymi epigoni ras, niezdolni do
dalszego rozwoju, a brutalną swą siłą zagrażają nowo budowanej cywilizacji. Celem wyeliminowania tego poko-
lenia dzikich olbrzymów, wtajemniczeni dopuszczają do zorganizowania wojska w państwie Abraska, z którym ru-
sza on na zdobycie świętego miasta. W ataku tym gromady olbrzymów zostają zniszczone eteryczną siłą, którą mają
do swej dyspozycji wtajemniczeni.
Bardzo ciekawie przedstawia autorka ewolucyjną stronę wojny: „My jako prawodawcy, powołani jesteśmy tu,
aby założyć podstawy wyższej cywilizacji, a więc strzec i kierować ruchami, które przyśpieszają rozwój umysłowych
funkcji. Przyspieszeniem takim, choć smutnym i nieuniknionym, jest wojna. Wszystkie wielkie duchowe i poli-
tyczne przesilenia na niższych światach, podobnie jak i ten, na którym się obecnie znajdujemy, lub z któregośmy
przybyli, dokonywują się przez śmiercionośne starcia ludzkich mas. U narodów dostatecznie rozwiniętych wojna
pojawia się jako reakcja – krwawe przebudzenie z sennego, leniwego pokoju i przyziemnych interesów. Wojna
wstrząsa, lecz zarazem dźwiga i uszlachetnia narody powołane do odegrania roli w dalszej historii ludzkości; ko-
si jednakowoż i doprowadza do rozkładu narody przeżyte, które znajdują się w stanie moralnego i fizycznego
upadku”. (Prawodawcy I)
Słowa te, pisane przed tak wielu laty, są doskonałym antidotum na marzenia różnych, domorosłych pacyfistów,
którzy każą nam się rozbrajać wtedy, gdy sąsiedzi nasi są uzbrojeni po zęby i łakomym okiem spoglądają na nasze
ziemie.
Wykazują one ponadto, że wielkie wstrząsy rewolucyjne są bezprzecznie potrzebne w łańcuchu ewolucji, nie
licząc się z życiem poszczególnych jednostek i robią nieraz więcej dla ewolucji niż wieki całe powolnej pracy,
w spokoju i uregulowanych warunkach życiowych.
Zachodzi tu także inne bardzo poważne niebezpieczeństwo, z którego nieliczni tylko zdają sobie sprawę. Pew-
ne siły na naszej planecie dążą wytrwale i uparcie, skrycie i podstępnie, do rozbrojenia narodów, ażeby nad nimi
zapanować, ażeby zniewolić duszę, zniewoliwszy przedtem ciała, a to po to, ażeby całkowicie je sobie podporząd-
kować. Jest to nader chytrze przemyślane i realizowane za fasadami pseudohumanitarnych teorii i teoryjek oraz
odpowiedniej propagandy, a także pseudokultury, (współczesna wrzaskliwa muzyka, kretyńskie malarstwo, niby to
abstrakcyjna rzeźba, itp.)
Można to także dosyć wyraźnie zaobserwować w pierwszym rzędzie w dążeniu do jednego ogólnoświatowe-
go systemu gospodarczo-ekonomicznego, za którym wszakże kryje się, niczym żmija wśród kwiatów, totalizm re-
ligijno-państwowy; dążący do zmonopolizowania tych dziedzin, aby z kolei przez nie zaprowadzić tzw. rząd dusz
pod pozorem dobrobytu i jedności, nad rozbrojonymi uprzednio narodami, co jednak jest tylko kamuflażem. Bo
w gruncie rzeczy chodzi o to, by zapanować nad wszystkim i nad wszystkimi i to w bardzo niegodziwym celu. Już
mieliśmy możność przekonać się, czym są tego rodzaju obiecanki choćby doktryny komunistycznej, czym są i co
są warte, obietnice zwodzicieli ludzkości.
Wolno przypuszczać, że opisując tak trafne losy Ziemi, autorka chce nam niejako wskazać, że na naszej pla-
necie powtarza się tylko to, co już było przedtem gdzie indziej, czyli że historia powtarza się na nowo. Dopraw-
dy nie można się wprost oprzeć wrażeniu – tak bardzo jest ono silne i przemożne – iż ten pogląd jest słuszny,
aczkolwiek na pierwszy rzut oka wydaje się, być może, zanadto śmiały. Ale wcale tak nie jest, ponieważ tu znowu
sprawdza się tajemnicze powiedzenie Króla Salomona: „ Wszystko, co jest, było dawniej, a co jest, będzie znowu".
I wiele innych tematów porusza Krzyżanowskaja w „Pięcioksiąguę. Znajdzie je tam Polski Czytelnik.
A ponieważ Polski Czytelnik, nie jest ani mniej inteligentny, ani mniej potrzebujący duchowo od innych na-
cji, dlatego znajdzie on w dziełach tej niepospolitej pisarki dużo rzeczy, które go na pewno usatysfakcjonują, tak
jak satysfakcjonowały i porywały one tych, którzy je ongiś czytali.
Stwierdzono po wielokroć razy, że ludzie, którzy dotychczas nie interesowali się tematyką po przeczytaniu
choćby jednej czy dwu książek Krzyżanowskiej, interesować się nią zaczęli; stając się rychło wielbicielami uducho-
wionej pisarki. Wielu pod wpływem tych książek, wstąpiło na drogę doskonałości duchowej, na drogę poznania
14
zrozumienia praw natury.
Poniżej podajemy pełny wykaz dzieł Wiery Iwanowny Krzyżanowskiej:
„Żelazny Kanclerz Starożytnego Egiptu”, „Dwa Sfinksy”, „Królowa Hatasu”, „Herkulanum”, „Zemsta Żyda”,
„Hrabina Rekenstein”, „W Tym Znaku Zwyciężysz”, „Słudzy Złego”, „Templariusze”, „W Mocy Przeszłości”, „Be-
nedyktyńskie Opactwo”, „Na Innym Świecie”, „Nemezyda”, „Sieć Pajęcza”, „W Szkockim Zamku”, Groźne Prze-
widzenie”, „Z Królestwa Mroku”, „Na Sąsiedniej Planecie”, „Błogosławieni Ubodzy Duchem”, „Ksenia”, „Copra
Capella”, „Adon”, „Synowie Adona”, „Rafaella”,, „I Umarli Żyją”, „Z Mroku Do Światła”, „Faraon Merefta”, „Wiek
Nowy”.
( Jeżeli ktoś z czytelników posiada coś z tego zbioru, prosimy o kontakt z wydawnictwem, gdyż do pełnego ze-
stawu, który chcemy wydać brakuje nam kilku pozycji.)
Sprawa wydania wyżej wymienionych książek (na początek tylko tzw. Pięcioksiągu) okazała się rzeczą ko-
nieczną, a nawet naglącą, kiedy się zważy, że książki wydane w międzywojennym okresie dawno już się wyczer-
pały i dziś są rzadkością. Nie były także one dotąd wznawiane, a przecież zapotrzebowanie na tego rodzaju lekturę
nie tylko że nie zmalało, lecz przeciwnie w międzyczasie urosło. Przyczyniły się do tego w dużej mierze także rzą-
dy żydo-komunistyczne, które swą destrukcyjną filozofią materialistyczną zwalczały programowo wszystko, co
w jakikolwiek sposób sprzeciwiało się programowi ateizacji i marksistowskiemu oczadzaniu umysłu, co uznawa-
ło kult Boga i nieśmiertelność duszy, co głosiło prawo do wolności słowa i myśli, jak również do innego modelu
życia, niż ten, który był przez tyle lat brutalnie i bezczelnie narzucany. Na szczęście czasy te mijają.
Na arenie zmagań, którą jest cały wszechświat, gdzie nieustannie ścierają się siły zła i dobra, człowiek musi i po-
winien posiadać należną orientację, ażeby wiedział, po której stronie ma się opowiedzieć. Winien również żyć
godnie, ażeby mógł mieć prawo przyjść do domu Ojca Niebieskiego. Powinien mieć NADZIEJĘ, że do niego wej-
dzie.
Jest to w powieściach Krzyżanowskiej. Ponieważ poznaliśmy, i to dość dobrze, czym jest ateistyczna ideologia
materializmu, ideologia negacji wyższych wartości duchowych, ideologia totalistycznego systemu ucisku, gwałtu
i przemocy, i mamy już dość obiecywanej i zachwalanej, a nigdy niespełnionej wizji Czerwonego Raju, któremu
nie wystarcza, ponieważ wystarczyć nie może ofiarowywana dotychczas „kultura dla masę, lecz który pragnie praw-
dziwej kultury duchowej, godnej człowieka, będącego wszak dzieckiem Boga i na Jego obraz stworzony, który ma
naturalne prawo i chce oraz pragnie tworzyć dla siebie i dla swego potomstwa przyszłość nie według wzorów zła,
lecz według wzorów dobra, dlatego zwróćmy swe oczy na ukazaną w książkach Krzyżanowskiej wizję duchową,
zgodną z prawdziwym przeznaczeniem człowieka; bo jak pisał nasz Wielki Wieszcz: „Wszystko z ducha i dla du-
cha stworzone jest, a dla ziemskiego celu nic nie istnieje”.
Dążymy tedy do poznania bogactwa duszy ludzkiej, będącej łącznikiem, pomiędzy duchem a ciałem, by dojść
do tego, co najwyższe. Nie w dół, lecz w górę patrzmy i idźmy!
Człowiek nie zadowala się, bo zadowolić się nie może, tylko pełną miską, dlatego dąży do rzeczy ważniejszych
od ciała i jego potrzeb doczesnych.
Człowiek chce i potrzebuje strawy duchowej, chce nasycić przede wszystkim swój głód duchowy, który tylko
duchową strawą może być zaspokojony, a nie czym innym, i stąd też człowiek pnie się nieustannie ku słońcu praw-
dy z mroków ciemności: chamstwa, brutalności, zakłamania, przewrotności, kłamstwa, fałszu, obłudy, fanatyzmu,
demagogii, cynizmu, tyranii i despotyzmu.
Prześledzenie losów głównego bohatera, jak również i innych postaci, umożliwi nam zorientowanie się w prze-
bogatej i różnorodnej problematyce duchowej, poruszanej mistrzowsko przez autorkę. Umożliwi to, wypatrzenie
przyszłości naszej planety, ku której pcha ją nasz wspólny los, który nie zawsze jest należycie pojmowany przez lu-
dzi i narody.Jest oczywistym, że postępowanie człowieka wypływa ze stanu jego świadomości i stanu jego pozio-
mu moralnego. One stanowią o jego wartości wewnętrznej.
One też rzutują na stopień jego odpowiedzialności.
Te rzeczy są od siebie zależne. Wykłada je jasno i przystępnie autorka w niniejszym cyklu powieściowym.
To też jest bardzo cennym walorem tych powieści.

Wydawca
15
ELIKSIR ŻYCIA

Rozdział pierwszy

W jednej z krańcowych dzielnic Londynu stał stary, lecz dobrze jeszcze utrzymany dom, przylegający do obszernego
ogrodu. Na trzecim piętrze tego domu, pochodzącego jeszcze z czasów Cromwella i odznaczającego się surowym i pury-
tańskim wyglądem owej epoki, mieszkał doktor Rafał Morgan, jak o tym oznajmiała miedziana tabliczka, przybita do sczer-
niałych, dębowych drzwi.
Mieszkanie doktora składało się z przedpokoju, jadalni, gabinetu i sypialni. Wszystkie pokoje były umeblowane skrom-
nie, ale wygodnie i posiadały tę nieocenioną zaletę dla mieszkańca, że okna wychodziły na ogród. Doktor lubił ciszę i zie-
leń, wolał chodzić do centrum miasta nawet podczas niepogody, aniżeli stale tam mieszkać wśród wrzawy, turkotu
i dymiących kominów.
Pewnej przepięknej sierpniowej nocy , cichej i ciepłej, okna były pootwierane, doktor siedział w gabinecie przy biurku
i czytał przy świetle lampy, przyćmionej zielonym abażurem, dużą książkę w zniszczonej oprawie.
Doktor Morgan był człowiekiem młodym, trzydziestoletnim. Możnaby go nawet nazwać pięknym, gdyby nie jego nie-
zwykła chudość i chorobliwa bladość twarzy. Był wysokiego wzrostu i dobrze zbudowany; włosy miał gęste, ciemną o zło-
tawym odcieniu ,twarz o klasycznie prawidłowych rysach okalał krótki nieco ciemniejszy zarost; oczy duże, dobre i myślące
miały w chwilach spokoju kolor szaro niebieski, lecz przy najmniejszym wzruszeniu nabierały ciemniejszej barwy. W ogó-
le wzrok jego odznaczał się niezwykłą ruchliwością i odzwierciedlał każde poruszenie duszy.
Urządzenie gabinetu wskazywało, że doktor był człowiekiem uczonym i pracowitym. Obszerna biblioteka i mnóstwo
półek było zawalonych książkami, gazetami i broszurami nie tylko lekarskimi, lecz i z innych dziedzin wiedzy.
Doktor mógł spokojnie zagrzebywać się w księgach i oddawać się swym studiom, gdyż pacjentów prawie wcale nie miał,
a środków do życia dostarczała mu płatna posada w dużym szpitalu psychiatrycznym. Z położenia swego był zadowolony,
gdyż słaby stan zdrowia nakazał mu prowadzić cichy i regularny tryb życia. Jako lekarz miał mało zajęcia, lecz badawczy je-
go umysł pracował z wielkim napięciem. Codzienne stykanie się z rozstrojem psychicznym - z tą niewytłumaczoną zagad-
ką i nieuchwytnym złem, którego istota dotąd nie jest naukowo wyjaśniona a które pod_kopuje i niszczy zdrowie ludzkie
- skłoniło doktora do badania tej tajemnicy.
Napróżno jednak wertował dzieła praktycznej nauki, napróżno wgłębiał się w prace mistyków i alchemików: Ani wy-
niki badań uczonych psychiatrów, ani mgliste formuły Paracelsa nie dawały klucza do wrót tajemnicy.
Wszędzie, jak przez mgłę, widział coś nieokreślonego i wyczuwał prawa, które powinny istnieć, a których mechanizm
tonął jednak w ciemnościach, a przeniknięcie ich nie leżało w jego mocy. Jedno tylko stwierdził, mianowicie, że istnieje
niewidzialny prąd, promieniowanie astralne, podtrzymujące wymianę materii między wszystkimi żyjącymi istotami, a po-
siadające stanowczy, przemożny wpływ na organizm. Lecz jak działały owe niewidzialne siły i jakie prawa rządziły nimi -
zostawało tajemnicą. Z goryczą przekonał się doktor, że nawet uczeni, uważający się za specjalistów w tej dziedzinie, stali
bezradni przed tą najcięższą plagą ludzkości - cierpieniem umysłu.
Obłęd był tą nieznaną i niezbadaną krainą, która niepowstrzymanie pociągała ku sobie młodego lekarza, pragnącego
przynieść ulgę ludzkości. Niekiedy, po bezowocnych wysiłkach rozwiązania wiecznie wymykającej się umysłowi zagadki, po-
rywał go gniew przeciwko tyrańskim prawom, owianym tajemncą i ukrywającym środki, które niewątpliwie powinny ist-
nieć dla ratowania chorej duszy człowieka.
Ilu to uczonych poświęciło swe życie dla rozwiązania tych zagadek, a jednak w dziedzinie chorób duszy uczyniono tak
mało. Niekiedy pomocnymi były w tym względzie magnetyzm i hypnotyzm, ale zapewne tylko wypadkowo.
I nieraz Morgan zadawał sobie pytanie: dlaczego życie ludzkie bywa często stałą, ciężką agonią? Drogocenne ożywia-
jące człowieka tchnienie znika gdzieś bez śladu, a pozostałość gnije w ziemi. Nieznanym jest cel, dla którego rodzą się
i umierają miliony jestestw: walczą, cierpią, dążą do niewiadomego przeznaczenia, a śmierć, niby huragan, zmiata je z ob-
licza ziemi, jak pył bezużyteczny.
Doktor odsunął książkę o hipnotyzmie, którą czytał, wstał , podszedł do okna i zamyślony, zachwycał się usianą gwiaz-
16
dami przestrzenią, rozpostartą przed nim niby zasłona brylantowa, ze swą drogą mleczną podobną do iskrzącej się mgły.
Świat za światem, system za systemem... Nieskończoność zapełniona przez miliardy olbrzymich światów, a tymczasem wy-
daje się, jakby miejsca było za mało...
Niewątpliwie i tam, jak na ziemi, śmierć kosi ludzkość, która jak trawa, wiosną zielenieje, a w jesieni więdnie i rozpa-
da się w proch, spełniwszy swoje zadanie. Czyż możliwe, by to samo działo się z duszą ludzką, świadomą siebie i potężną
iskrą psychiczną? Czyż może ona być tak marną, aby błysnąwszy, niby ognik błędny nad trzęsawiskiem, gasła na zawsze bez
przeszłości i przyszłości?
Spojrzał przypadkowo na swą rękę, w której trzymał nóż z kości słoniowej do przecinania papieru, i drgnął: zapewne
już wkrótce ta ręka zesztywnieje i spoczywać będzie na jego martwej piersi...
Oszczędzaj się, mój młody przyjacielu - powiedział mu kilka tygodni temu, po konsultacji, stary profesor, dawny jego
nauczyciel. - Serce twoje jest osłabione, a płuca poważnie zaatakowane. Fizyczny umysłowy odpoczynek jest konieczny,
w przeciwnym razie…
Ralf westchnął głęboko, gdyż doskonale rozumiał, co znaczyło owo ęw przeciwnym razieę. Jako lekarz, zdawał sobie
sprawę z tego, czym mu groziły ostre kłucia w piersiach, nierówne i tamujące oddech bicie serca. Ogólne osłabienie, jak rów-
nież suchy i gwałtowny kaszel, podczas którego na wargach ukazywały się krople krwi…
Zatrzasnął okno, usiadł znów na fotelu i przymknął oczy. Ogarnął go nagły lęk śmierci.
Profesorowi łatwo było mówić: “oszczędzaj się, odpocznij umysłowo”. Takie rady dobre są dla istot bezmyślnych, żyją-
cych z dnia na dzień; lecz dla tych, których myśl pracuje, którzy szukają prawdy i trafiają na same tylko wątpliwości i przy-
puszczenia, taki odpoczynek jest niemożliwy.
I cóż to jest śmierć, której lodowate zabójcze tchnienie zawsze pilnuje człowieka, która zabiera mu ukochane istoty, po-
zbawia go zdobytej wiedzy i wtrąca w tajemniczy niebyt? Żyjący czczą pamięć zmarłych pomnikami lub modlitwą, a czyż
tamci wiedzą coś o tym? Czy czują, czy cierpią i czy kochają tych, co pozostali wśród żyjących? Wiele dziwnych faktów mó-
wi o pozagrobowym istnieniu, lecz żaden z nich nie został naukowo stwierdzony. Zjawiska nie przychodzą na zawołanie,
one podlegają nieznanym prawom, równie ciemnym i zagadkowym, jak ów świat, którym one rządzą.
Ralf obtarł wilgotne czoło i przyłożył rękę do swego chorego, niespokojnego serca. Ileż to razy męczyła go walka
z okropną wątpliwością: “być albo nie być”?
Nieraz zapytywał siebie, dlaczego ci, którzy odeszli z tego świata, nie zjawiają się, jeżeli to jest możliwe, aby objaśnić
swych najdroższych.
Kilka lat temu stracił matkę, którą ubóstwiał; ona również żyła tylko dla niego, myślała tylko o nim. Jednakże pozo-
stała głuchą na jego rozpaczliwe wzywania i nie dała mu żadnego znaku, że przeżyła śmierć i że kocha go jeszcze po daw-
nemu.
Ostry ból w piersi i atak duszącego kaszlu dały mu dotkliwie odczuć, że sam był bliski tej dziwnej tajemnicy, zwanej
śmiercią. Żal i obawa przed zbliżającym się niebytem ścisnęły mu serce jeszcze więcej. Czyż nie ma środka na przedłuże-
nie życia i powstrzymanie rozkładu ciała?
Naraz przypomniał sobie, że w jednej z książek, traktujących o okultyźmie czytał, iż istnieje ęeliksir życiaę, którego ta-
jemnica została zgubiona i alchemicy na próżno szukali jej w organach wewnętrznych lub krwi dziewcząt, dzieci i zwierząt,
w roślinach i atmosferze. Tymczasem księgi magiczne mówiły o tym eliksirze, jak o niewątpliwym fakcie.
O, gdyby go można znaleźć! Wszak musi istnieć taki życiowy fluid i taka przemożona siła, która służy za motor w każ-
dym żyjącym jestestwie. To nieuchwytne tchnienie życia powinno się znajdować wszędzie, zarówno w najprostszych, jak
i najbardziej złożonych organizmach.
Silny i ostry głos dzwonka przerwał burzliwe myśli doktora. Zaczął nadsłuchiwać. Ale, zapewne stary Patrick, jego je-
dyny służący, spał jak zabity, gdyż w przedpokoju panowała cisza.
Po upływie minuty znów dał się słyszeć dzwonek i Ralf podniósł się. Zapewne zachorował ktoś w sąsiedztwie i przy-
stali po niego; zdarzało się to niekiedy, bardzo rzadko. Ponieważ Patrick się nie zjawiał, przeto doktor sam drzwi otworzył.
Na schodach stał mężczyzna wysokiego wzrostu, owinięty w czarny płaszcz, w dużym kapeluszu na głowie. W rękach
trzymał szkatułkę ze srebrnym okuciem.
- Czy mam zaszczyt mówić z doktorem Morganem? - zapytał niskim, dźwięcznym głosem.
- Tak, jestem do usług.
- W takim razie pozwoli mi pan wejść. Chcę pomówić z panem w niezwykle ważnej sprawie, która pana bardzo inte-
resuje.
Nieznajomy położył płaszcz i kapelusz na krześle i przeszedł z Ralfem do gabinetu. Usiedli i pozostali czas dłuższy
w milczeniu, w trakcie czego Ralf przyglądał się z ciekawością gościowi.
Był to człowiek w wieku trzydziestu pięciu do czterdziestu lat; jakkolwiek zdawał się być zdrowym i silnym, w tym mo-
17
mencie jednak był blady i widocznie zmęczony. Na jego szerokim czole nie widać było żadnej zmarszczki, a w gęstych kru-
czych włosach ani jednej srebrnej nitki. Twarz jego przedstawiała najczystszy typ grecki i mogłaby służyć za model do po-
sągów Fidiasza.
Nieznajomy spoglądał zamyślonym wzrokiem na spoczywające na biurku książki, następnie podniósł na Ralfa duże,
czarne, aksamitne oczy.
- Pan szuka eliksiru życia i chciałby go posiadać?
- Kto pan jesteś, że odgadujesz moje myśli? - zapytał doktor, zrywając się z krzesła.
Tajemniczy gość uśmiechnął się.
- Niech pan usiądzie i nie lęka się - rzekł. - Nie jestem diabłem, jak pan zapewne przypuszcza; jestem takim człowie-
kiem, jak i pan. Między nami jest tylko ta różnica, że pan pragnie żyć, a ja umrzeć; pan żył za krótko, a ja za długo i chcę
wrócić w przestrzeń. Przyszedłem, by panu zaproponować zmianę. Pan rozporządza śmiercią, ja - życiem. Za nieznaczną
ilość pańskiej krwi dam panu w zamian eliksir życia. Czy się pan zgadza?
Doktor już z trwogą patrzył na nieznajomego. Widocznie miał przed sobą pacjenta swej specjalności, lecz nie zdążył
się jeszcze zorientować, jak ma w danym razie postąpić, gdy gość wybuchnął takim głośnym śmiechem, że doktor uczuł się
zupełnie zdetonowanym.
- Pan uważa mnie za obłąkanego i myśli nad tym, w jaki sposób pozbyć się mej niedogodnej obecności - rzekł teraz
spokojnie nieznajomy. Uspokój się, mój młody przyjacielu. Umysł mój jest w zupełnym porządku. Choć to, co powiedzia-
łem, wydaje ci się nieprawdopodobnym, niemniej jest ono prawdą niezaprzeczalną; ja istotnie posiadam eliksir życia. A te-
raz pomówimy serio.
Już od dawna szukam człowieka, któremu mógłbym przekazać moją wiedzę i tajemnicę mego życia, lecz poszukiwa-
nia moje były bezskuteczne. Przypadek zwrócił moją uwagę na pana. Zbadałem i znam pańskie życie, charakter, dążenia,
znane mi są również pańskie wątpliwości i gorące pragnienie wiedzy. Z tego wszystkiego wywnioskowałem, że jesteś wię-
cej niż ktokolwiek inny zdolny przyjąć moją spuściznę. Powiedz że mi pan otwarcie: Czy chcesz żyć wiecznie?
Młody człowiek ożywił się i wyprostował.
- Bez wątpienia chcę! Wątpię tylko, czy pan możesz mi dać to, co obiecujesz. Jakąż byś pan zdobył sławę, gdybyś rze-
czywiście rozporządzał środkiem przedłużającym życie ludzkości na ziemi.
- Czyż panu się zdaje, że ja, posiadając tajemnicę długiego życia, miałbym postępować wbrew rozumnym i pożytecz-
nym prawom przyrody? Miałbym obarczać planetę przez miliony bezużytecznych ludzi? Wszak dobroczyńców ludzkości
bardzo niewielu, przy czym wątpię, czy właśnie oni zechcieliby skorzystać z mego środka.
Teraz przedstawiam moje warunki: Pan mi udzieli nieco swej krwi, już nasyconej przez fluid rozkładu. Jako lekarz
wiesz, że jesteś skazany na śmierć; stan twego serca i płuc wyłącza wszelką możność wyleczenia zwykłymi środkami. W za-
mian za krew, która dopomoże mi umrzeć dam ci eliksir życia. Jedna kropla wystarczy, aby pana wyleczyć i zapewnić ci ęqu-
asię, wieczne życie. Pozostałego eliksiru proszę nigdy nie ruszać, proszę również nie zdradzić się przed nikim, ze swą
tajemnicą i nie powiększać liczby nieśmiertelnych na ziemi. Pokusa będzie wielka, ale obowiązek pana sprzeciwi się temu.
Jeszcze słowo: jeżeli ci dam eliksir życia, to przekazuję ci również moją wiedzę, majątek i imię. Mów więc: czy chcesz być
moim spadkobiercą? Daję ci dziesięć minut do namysłu.
Ralf był oszołomiony.
Myśli kotłujące się w jego mózgu sprawiały mu dotkliwy ból, a silne wzruszenie tamowało mu oddech. Wtem napo-
tkał mądry i energiczny wzrok nieznajomego i od razu wróciły mu spokój i siła woli.
Zgadzam się! Niech pan mną rozporządza - rzekł, wstając i podając rękę swemu dziwnemu gościowi.
Nieznajomy uścisnął ją i wstał.
- To znaczy, że pan musi zaraz jechać ze mną.
- Na długo?
- Będzie to zależało od okoliczności; prawdopodobnie na kilka tygodni.
- W takim razie ja tylko zawiadomię, że wyjeżdżam w sprawie spadkowej, przebiorę się i za kwadrans będę gotów.
- Proszę bardzo, będę pana oczekiwał na schodach.
Ralf zapakował do walizki trochę bielizny i ubranie, po czem obudził Patricka, wydał mu odpowiednie rozporządze-
nia i zostawił pieniądze na wydatki. Wreszcie włożył do kieszeni miniaturę swej matki i wyszedł do nieznajomego.
Zeszli razem na dół, wsiedli do stojącego przed bramą powozu i pojechali prosto na stację kolejową, gdzie trafili na po-
ciąg, odchodzący do Dover.
Nieznajomy zajmował osobny przedział i gdy pociąg ruszył zaproponował Ralfowi kolację. Pod wpływem nerwowe-
go niepokoju młody człowiek nie miał początkowo apetytu, lecz jego towarzysz tak wesoło dowcipkował, otwierając koszyk
z wyszukanymi delikatesmi, który wniósł do wagonu jakiś niski krępy służący, że doktor uspokoił się, jadł, wypił nieco do-
18
skonałego wina i zdecydował się nawet zapytać dokąd jadą.
- Na kontynent, a dalej sam pan zobaczy - odparł z uśmiechem nieznajomy.
Podróż trwała parę dni. Nie zatrzymywali się nigdzie, z wyjątkiem miejsc, gdzie trzeba było czekać na statek lub zmie-
nić pociąg. Lecz w czasie podróży korzystali z takich udogodnień i komfortu, że Ralf, pomimo złego stanu zdrowia, nie czuł
najmniejszego znużenia.
Wiedział już, że jadą do Szwajcarii, do kantonu Wallis. Po przybyciu do celu podróży, zatrzymali się w odosobnionej
wiosce u stóp Monte-Rossa. Tajemniczy nieznajomy oświadczył doktorowi, że nazajutrz oczekuje ich piesza podróż ku
szczytowi góry.
Ralf był bardzo zdziwiony, nie zrobił jednak żadnej uwagi, pragnąc doprowadzić do końca tę tajemniczą podróż.
Następnego dnia obaj podróżni, odpowiednio ubrani i uzbrojeni w alpejskie kije, puścili się w drogę.
Gdy przybyli na pierwszą wyniosłość i powietrze znacznie się oziębiło, nieznajomy zauważył z uśmiechem:
- Będziemy musieli noc spędzić wśród lodowców. Czy nie obawia się pan zimna?
Ralf wzruszył ramionami.
- Zdaje mi się, że wytrzymam zimno, jak każdy inny. A zresztą, jeżeli już ma miejsce rozkład mego ciała, to czyż nie
wszystko jedno, kiedy on się skończy - wcześniej czy później? Przy tym , jeżeli pan nie jest pacjentem mej specjalności i ży-
cie moje jest ci istotnie potrzebne, to nie pozwolisz mi umrzeć.
- Pańskie męstwo i energia podobają mi się, słuszną była pańska uwaga, że jest mi potrzebne twe życie. Otóż, by panu
oszczędzić zbytecznego zmęczenia, proszę przyjąć to pudełko z pastylkami i przyjmować je podczas drogi; nie odczuje pan
ani zimna, ani zmęczenia.
Widząc, że doktor się waha, dodał z lekką ironią:
- Niech pan bierze śmiało. W tych pastylkach nie ma jeszcze eliksiru życia; to zwykły środek narkotyczny, dodający sił.
Poszli dalej. Pomimo że, droga stawała się coraz trudniejszą, i że dotarli już do linii śniegów, na nieznajomym nie wi-
dać było najmniejszego zmęczenia; Ralf również podziwiał swoją siłę i to wzmacniające ciepło, co krążyło w jego żyłach.
Noc spędzili w pustej chacie, wraz z pierwszym brzaskiem dnia puścili się w dalszą drogę.
Jak długo ta podróż trwała, Ralf nie umiał sobie dokładnie zdać z tego sprawy. Brnęli przez lodowce, przechodzili nad
przepaściami i wspinali się na prostopadłe prawie wierzchołki. Najwidoczniej zboczyli ze zwykłej drogi turystów i zagłębi-
li się w niezbadaną jeszcze okolicę śnieżnej pustyni.
Nieznajomy szedł pewnym krokiem, widocznie dobrze znał drogę. Ominąwszy jeden ze stromych szczytów, znaleźli
się na obnażonej kamienistej płaszczyźnie. Z boku tej płaszczyzny była głęboka szczelina, do której prowadziły prawidło-
we stopnie, jak gdyby ręką ludzką wykute w skale.
Po tych stopniach zeszli do lodowca, a w kilkanaście minut później stanęli u wejścia do wielkiej groty, z której wycho-
dziło niebieskawe światło.
Z uczuciem ciekawości i trwogi wszedł Ralf za swoim przewodnikiem do groty. Za ogromną bryłą lodu minął rodzaj
drzwi, a raczej płytę, która obróciła się bez szelestu na ukrytych zawiasach, kiedy nieznajomy nacisnął słabo świecący punkt.
Znaleźli się w wąskim, w skale wykutym korytarzu.
Nieznajomy przekręcił znajdujący się w ścianie wyłącznik i korytarz został oświetlony światłem elektrycznym.
- Tutaj jest elektryczność? - zapytał cicho Ralf, nie wierząc własnym oczom.
- Co w tym dziwnego? Czemu nie mielibyśmy korzystać ze współczesnych wynalazków, aby zaopatrzyć we wszystkie
wygody główną kwaterę ęeliksiru życiaę?
Znajdujemy się właśnie w królestwie tej drogocennej materii i siedzibie adeptów - odpowiedział z uśmiechem tajem-
niczy przewodnik Ralfa.
Na końcu korytarza były kręte schody, które na górze prowadziły do całego szeregu drzwi.
Nieznajomy otworzył jedne z nich i wyszli na występ szerokiej skały, tworzący rodzaj tarasu.
Z tej ogromnej wysokości roztaczał się, jak czarodziejska panorama, cudowny widok. Skały, równiny śnieżne i głębo-
kie przepaście tonęły w purpurowej mgle zachodzącego słońca; głęboko w dolinach błyszczały pola i łąki, niby olbrzymie
szmaragdy; powietrze, jakkolwiek chłodne, było czyste i orzeźwiające. Ralfowi zdawało się, że ziemia nigdy jeszcze nie
przedstawiała mu się tak piękną, a życie tak pożądanym, jak w tej chwili.
Nieznajomy skrzyżował ręce na piersi i smutnym, zamyślonym wzrokiem obejmował ten piękny krajobraz. Po pewnej
chwili potarł ręką czoło, jak gdyby chcąc odpędzić przykre myśli, i rzekł, zwracając się do Ralfa:
- Chodźmy teraz posilić się, a później pomówimy o naszej sprawie.
Powrócili tą samą drogą. Nieznajomy otworzył przeciwległe drzwi i wprowadził swego gościa do okrągłej, niedużej sa-
li. Na kominku płonął żywy ogień, w pokoju było ciepło i przyjemnie.
Ralf rozglądał się z ciekawością. Ściany sali były obite wschodnią materią ciemnego koloru, podłogę okrywał gruby dy-
19
wan. Przy jednej ścianie znajdowało się coś w rodzaju kredensu z rzeźbionymi drzwiczkami, przy drugiej - obszerne biur-
ko z mnóstwem książek i zwojów, resztę zaś umeblowania stanowiło kilka krzeseł starożytnej formy, inkrustowanych zło-
tem i kością słoniową. Pośrodku sali stał duży stół, na nim ogromny, złoty kandelabr i nakrycia dla dwóch osób.
Nieznajomy postawił szkatułkę na krześle i zapalił świece, po czym wyjął z kredensu kilka butelek wina, ciasto i owo-
ce, częstując tym Ralfa.
Niezwykła przechadzka dodatnio wpłynęła na apetyt doktora. Kiedy obaj dostatecznie pokrzepili swe siły, nieznajomy
przysunął swoje krzesło do kominka, proponując gościowi pójść za jego przykładem.
- Nadeszła chwila, aby dokładnie omówić sprawę, która nas tu przywiodła. Kilkaset lat temu, podobnie jak pan w tej
chwili, siedziałem na tym samym krześle, na którym obecnie pan siedzi, i również z trwogą i niepokojem słuchałem opo-
wiadania o życiu mojego poprzednika, posiadającego arkana wielkiej tajemnicy, którą teraz tobie chcę powierzyć. Wysłu-
chaj pan historii mego życia, jak i ja niegdyś słuchałem życiorysu tego człowieka, który mnie tu wprowadził.
Moje urzędowe nazwisko - Narajana Supramati, książę indyjski. Nazwisko to, jak i wszystkie stwierdzające dokumen-
ty lub związane z nim przywileje, otrzymałem od tego poprzednika, który mi przekazał eliksir życia.
Rzeczywiście moje nazwisko - Archezylaos.
Urodziłem się w Aleksandrii, za czasów panowania Ptolomeusza Lagidy, któremu dostał się Egipt po śmierci Alek-
sandra Wielkiego. Mój ojciec, Klonjusz służył w wojsku pod dowództwem Lagidy i związał los swój z jego losem.
Zostawszy władcą Egiptu Ptolomeusz hojnie nagrodził mego ojca i dał mu znaczny urząd przy swym dworze.
Jako jedynak byłem pieszczony przez rodziców i wychowany w zbytkach; prowadziłem życie puste, wesołe, bez treści
i celu. Mając lat dwadzieścia, straciłem ojca.
Pozbawiony jedynego hamulca popełniłem tyle szaleństw i prowadziłem życie tak hulaszcze, że w ciągu pięciu lat roz-
trwoniłem cały swój majątek. Pewnego dnia spostrzegłem, niestety już za późno, że jestem chorym i nędzarzem. Wesołe
życie wyczerpało moje zasoby pieniężne i siły żywotne.
Nastąpił czas smutnych doświadczeń. Przyjaciele, którzy tłumnie zbierali się na mych ucztach, kobiety, które jedna
przez drugą ubiegały się o moje względy, a nawet pasożyci, korzystający z mych dobrodziejstw, wszyscy mnie opuścili. Po-
zostałem sam, bez grosza i byłbym umarł z nędzy i choroby, gdyby mnie nie przygarnął pewien biedak, były żołnierz, któ-
ry służył pod dowództwem mego ojca. Gdy stan mego zdrowia poprawił się o tyle, że mogłem już wychodzić, opuściliśmy
Aleksandrię i udaliśmy się do niedużej posiadłości ziemskiej, którą Merion - tak się nazywał mój opiekun - otrzymał w spad-
ku. Spotkało nas tam nowe rozczarowanie. Kawałek ziemi graniczący z pustynią, ledwo mógł nas wyżywić, a dom był zruj-
nowany i nie nadawał się na mieszkanie. Mimo to Merion w żaden sposób nie chciał wracać do Aleksandrii. Był to człowiek
małomówny, zgorzkaniały mizantrop: doświadczył on, jak i ja, wiele niewdzięczności i zawodów życiowych.
Nie sprzeciwiałem się, gdy na mieszkanie obrał sąsiednią grotę, i pomagałem mu w pracy, pozwalającej nam na marną
egzystencję. Świeże powietrze i praca wróciły mi zdrowie i wkrótce pogodziłem się z nowym swym życiem. Myślałem czę-
sto o tej przeszłości i surowo potępiałem głupotę, która uczyniła ze mnie nędzarza. Dopóki żył mój stary opiekun, znosi-
łem cierpliwie swój los. Gdy wieczorami rozmawialiśmy, siedząc przed grotą, a stary żołnierz opowiadał mi o wojnach
Aleksandra i przytaczał tysiące ciekawych wydarzeń z okresu pochodów do Indii i Persii, zapominałem o swej obecnej nie-
doli i żyłem wspomnieniami sławnej przeszłości.

Po czterech latach Merion umarł i pozostałem sam.


Stopniowo samotność zaczęła mi dokuczać coraz bardziej, w końcu stała się nie do wytrzymania. Zacząłem myśleć
o swym poprzednim życiu, o rozkoszach i komforcie, które mnie otaczały, o wykwintnym, kulturalnym towarzystwie i uczu-
łem, że mnie coś gwałtem ciągnie do tego niewdzięcznego środowiska, z którym zupełnie zerwałem.
Rozpacz mnie opanowała życie w pustyni z każdym dniem więcej mi dolegało, a powrót do świata stawał się coraz bar-
dziej upragnionym. To moje pragnienie nie mogło być urzeczywistnione, nie posiadałem bowiem nic, prócz pieczary, prze-
robionej przez Meriona na ludzkie legowisko. Jedyna odzież, jaką miałem na sobie była w takim stanie, że nie mogłem się
w niej pokazać żadnemu z dawnych aleksandryjskich przyjaciół: drzwi ich pałaców zamknięte były dla takiego, jak ja, że-
braka. O żadnej pracy zarobkowej nie mogłem nawet marzyć, gdyż do tego zupełnie nie byłem przygotowany. Przeszło rok
czasu zeszło mi w tej wewnętrznej rozterce. Byłem w stanie ostatecznej rozpaczy, nabrałem takiego wstrętu do życia, że bli-
ski byłem samobójstwa.
Pewnej nocy leżałem u wejścia do groty, całkowicie pogrążony w swych smutnych myślach, gdy naraz usłyszałem sze-
lest zbliżających się kroków. Z początku myślałem, że to młody pasterz, który niekiedy przychodził do mnie z sąsiedniej wsi,
ale gdy jakiś nieznajomy głos nazwał mnie po imieniu, zerwałem się na równe nogi.
Przede mną stał wysoki, owinięty w ciemny płaszcz mężczyzna, o wyrazistej, energicznej twarzy.
- Chcesz umrzeć, Archezylaosie, aby się uwolnić od marnego, nieszczęśliwego życia, jakie masz w tej pustyni, - rzekł
20
dźwięcznym głosem, przeszywając mnie ognistym wzrokiem. Jakkolwiek zasłużyłeś na swój los, jednak żal mi cię. Jeżeli
chcesz, zabiorę cię stąd, uwolnię od tej nędzy i będziesz mógł żyć w dodatku tak długo, jak sam będziesz chciał.
Ze słów tych zrozumiałem tylko, że miałem możność porzucić to straszne pustkowie, gdzie gniłem za życia.
Zawołałem więc drżącym głosem:
- Kto jesteś, szlachetny cudzoziemcze, który chcesz mnie wydźwignąć z nędzy? Z radością pójdę za tobą, gdyż brak mi
już sił do takiego życia. Lecz jakże pójdę w tych łachmanach, bosy i z rozczochraną brodą?
- Kto jestem, dowiesz się we właściwym czasie, a o inne rzeczy nie potrzebujesz się troszczyć.
To mówiąc, wyjął z pod płaszcza tobołek, który mi podał i koszyk, który postawił na ziemi.
- W tym zawiniątku znajdziesz ubranie i nożyczki, byś mógł sobie ostrzyc włosy i brodę. Idź do źródła, umyj się i wra-
caj szybko.
Nie potrzebował mi tego dwa razy powtarzać.
Porwałem zawiniątko, pobiegłem do źródła, wymyłem się i doprowadziłem do możliwego wyglądu swe włosy i brodę.
Oprócz ubrania znalazłem w zawiniątku obuwie, ciemny płaszcz, kapelusz, zwierciadło i flakon pachnącego olejku.
Przebrałem się bardzo szybko, przejrzałem w zwierciadle i szczęśliwy powróciłem do nieznajomego, który siedział na
wielkim kamieniu i wyjmował z koszyka dzbanek z winem i chłodne mięsiwo. Obejrzał mnie od stóp do głowy i rzekł, śmie-
jąc się: Teraz jesteś znów podobny do ludzi.
Widzę, że rad byś jak najprędzej porzucić swą grotę.
Pokrzep swe siły i zaraz ruszamy w drogę.
Zjadłem doskonały kawał mięsiwa, wypiłem kubek starego wina i nieznajomy zaprowadził mnie do miejsca, gdzie
oczekiwała nas para ślicznych koni, trzymanych przez małego, garbatego służącego.
Przybyliśmy do Aleksandrii. Chociaż moja sakiewka była pełna, mój protektor nie pozwolił mi na odwiedzenie daw-
nych przyjaciół. Tegoż wieczoru wsiedliśmy na okręt, płynący do Europy.
Nie będę mówił o szczegółach naszej podróży. Mój towarzysz przywiózł mnie tutaj. Z tarasu skalnego czarował mnie
ten sam widok, którym i ty się zachwycałeś, a który dotąd prawie się nie zmienił. Następnie przeszliśmy tu do tej sali, gdzie
również prawie nic nie uległo zmianie.
Jak ty teraz, tak ja wtedy wysłuchałem historii życia mego przewodnika, który w końcu pokazał mi to, co ja tobie za-
raz pokażę.
Narajana podszedł do szafy, którą odsunął. Za szafą znajdowała się duża stalowa rzeźbiona płyta, na której pośrodku
błyszczała kabalistyczna figura, ułożona z drogich kamieni. Narajana nauczył doktora, jak się otwiera płytę, za którą oka-
zało się wnętrze wielkiej szafy; było tam wiele szkatułek i pudełek różnej wielkości, ale rzucała się w oczy stojąca pośrod-
ku jakby na metalowej poduszce ciemna szkatułka, a na jej powierzchni płomyk, zdawało się, przyrośnięty do pokrywy.
Narajana wyjął szkatułkę, postawił ją na stole i otworzył.
Wewnątrz była ona obita materią koloru niebiekiego, ale o takim odcieniu, jakiego Ralf nigdy jeszcze nie widział. Na
tym niezwykle delikatnym tle leżały dwa kryształowe flakony ze złotymi korkami, złota łyżeczka wielkości skorupki od
orzecha i okrągłe pudełeczko z kości słoniowej.
Z ciekawością i dziwnym uczuciem spoglądał Morgan na zawartość szkatułki, stanowiącą jedną z największych tajem-
nic.
- Tutaj znajduje się eliksir życia - rzekł Narajana. - Kto go wynalazł? Kto wyrwał z kosmicznego chaosu tę potężną ma-
terię? Nie wiem. Mój poprzednik oznajmił mi, że tajemnicę tę otrzymał takąż drogą, jaką ja przekazuję tobie. Wszystko tu
jest tajemnicą, a właściwości eliksiru nie są zbadane z powodu obawy zetknięcia się z tą niebezpieczną substancją. Mówią,
że to jest gaz, mający własność utrzymywania równowagi między żywiołami, jak również i ich rozdzielania. Lecz na mocy
jakiegoś nieznanego prawa ta substancja, po wprowadzeniu do organizmu, zabezpiecza go od rozkładu. Według innego po-
dania ognista fontanna tej pramaterii, strzeżona przez poczwórne straże, znajduje się w środku ziemi; jakiś profan, dostaw-
szy się przypadkowo do tego miejsca, porwał trochę tej tajemniczej cieczy.
W jaki sposób udało mu się przenieść ten płynny ogień, czy użył do tego jakich chemicznych sposobów. Jakie jest po-
chodzenie tego proszku w pudełku, nie wiadomo.
Mogę panu tylko dać wskazówki, jak należy obchodzić się z tymi środkami.
Narajana otworzył puszkę z białym proszkiem i mówił dalej, wskazując na złotą łyżeczkę.
– Jeżeli pan weźmie z flakonu łyżeczkę płynnego ognia i zmiesza z odrobiną tego proszku, to obie substancje przy ze-
tknięciu z powietrzem utworzą bezbarwną i przejrzystą, jak woda, ciecz, która może zapewnić nieśmiertelność kilku set-
kom ludzi. Pan nie potrzebujesz tego sam przyrządzać, gdyż cieczy, przygotowanej przez jednego z mych poprzedników,
wystarczy i dla ciebie, i dla całego szeregu twych następców. Tę przygotowaną ciecz dam ci później, teraz muszę tylko nad-
mienić, że proszek o którym mowa, ma zawierać w sobie istotę czterech znanych żywiołów: powietrza, ognia, wody i zie-
21
mi. Żywioły tracą wszelką moc nad tym organizmem, do którego został wprowadzony eliksir życia. Ani woda, ani ogień,
ani burza nie będą dla niego niebezpieczne, a ciało jego będzie niezniszczalne. Ale zbyt długie życie może stać się uciążli-
we, można dobrowolnie zapragnąć śmierci, jak to obecnie ma miejsce ze mną.. Pozostaje mi przeto zapytać, czy chcesz
otrzymać ode mnie ten eliksir życia, którego tak pragnąłeś, oraz przyjąć na siebie wszystkie obowiązki, związane z posia-
daniem tej tajemnicy?
Ralf ścisnął sobie głowę rękami.
- Wszystko, o czym słyszę od pana jest tak niezwykłe, że umysł mój nie jest w możności tak szybko się zorientować -
rzekł cicho.
- Niech się pan uspokoi! Pojmuję twój stan ducha, bowiem niegdyś sam byłem w takim położeniu. Zresztą powinie-
nem tu wspomnieć jeszcze o kilku niezbędnych szczegółach, abyś mógł sobie dobrze wyobrazić dodatnie i ujemne strony
życia, składającego się z szeregu wieków, a nie z szeregu lat, jak to ma miejsce w życiu zwykłym.
Najpierw pomówimy o stronie fizycznej. Nie będzie pan nigdy chory ani znużony; chłód, ani upał nie będą ci doku-
czały. Będziesz spał z przyzwyczajenia i sypiał dobrze, ale możesz również obywać się bez snu.
Będziesz doznawał uczucia głodu, a raczej przyjemnego apetytu, ale w razie potrzeby będziesz mógł długo obywać się
bez pokarmu. Tajemniczy eliksir obdarza nieznanymi siłami nie tylko ciało, ale i duszę. Staniesz się jasnowidzącym, osią-
gniesz możność widzenia i słyszenia tego, co dla zwykłych ludzi jest niedostępne, i leczenia różnych chorób przez jedno tyl-
ko dotknięcie. Nie potrzebujesz się obawiać ani trucizny, ani kuli, ani żadnych skutków nadużyć. Ciało twoje nie będzie
podlegać żadnym uszkodzeniom.
Narajana wyjął z przyniesionej z sobą szkatułki wiązankę papierów.
- Przejdziemy teraz do spraw społecznych. Oto są dokumenty, stwierdzające prawność nazwiska i majątków księcia Na-
rajany Supramati, to zaś - jest mój testament; poświadczony przez angielskiego rejenta w Kalkucie, mocą którego pozosta-
wiam mojemu młodszemu bratu, noszącemu jak i ja imię Narajany Supramati, wszystkie moje majątki, których wykaz jest
tutaj dołączony, jak również sto milionów, złożonych w bankach na wschodzie i zachodzie.
Zresztą są to zaledwie okruszyny tych niezliczonych bogactw, jakimi rozporządza właściciel eliksiru życia.
Spojrzyj pan na te szkatułki.
Narajana znów podszedł do szafy i otworzył kilka szkatułek.
- Wszystkie one pełne są brylantów, pereł, rubinów i innych drogocennych kamieni, z których każdy przedstawia war-
tość całego majątku. A tutaj - Narajana nacisnął inny guzik, otwierając sąsiednią skrytkę, okrągłą i szeroką jak studnia - le-
żą sztaby czystego złota. Jaka jest głębokość tej złotodajnej studni, naprawdę nie wiem. Może sięga podstawy góry. W każdym
razie jest to niewyczerpalna skarbnica i pozwala na życie królewskie.
Teraz rzućmy okiem na odwrotną stronę medalu:
Doznawszy wszelkich rozkoszy życia, jakie może dostarczyć bogactwo, mając dostatecznie nasycony swój egoizm przez
pochlebstwa i uniżność ludzi, klękających przed potęgą złota, i wreszcie zakosztowawszy miłości i nadużyć we wszystkich
odcieniach, człowiek wpada w okropną chorobę, towarzyszącą nieśmiertelnym - przesyt.
Owłada nim nieprzezwyciężone pragnienie ucieczki od tego ludzkiego hałasu, wszelkich uniesień i marności świata,
ukrycia się przed kłamliwością i chciwością ludzką.
Obejrzawszy wszystko i doświadczywszy wszystkiego, dusza zamiera w tym niezmordowanym ciele, zaczyna uczuwać
nieukojoną potrzebę samotności i ciszy, owłada nią chorobliwe pożądanie wolności. Lecz żeby to pojąć, trzeba samemu te-
go doświadczyć. Gdy na mnie przyszły takie momenty zwątpienia, goryczy i duchowego zmęczenia, ukrywałem się w jed-
nym z mych samotnych zamków, lub w cichym pałacu w Himalajach.
Oprócz służby nie było tam nikogo; szukałem zapomnienia i pociechy w pracy i śnie. Lecz sen, ten pocieszyciel ubo-
gich i opuszczonych - nie mógł już mnie uspokoić, zagłuszyć męczącego rozdźwięku pomiędzy chorą duszą i zdrowym
ciałem. Praca była nieco lepszym środkiem, zacząłem więc gorączkowo poszukiwać prawdy we wszystkich przejawach by-
tu. Lecz znalezienie jej było niemożliwe, pomimo dziwnej i tajemniczej siły, którą byłem przesycony. Przede wszystkim ba-
dałem tę diabelską substancję, pełną pokus, jak kubek upajającego wina, którego gorycz wyczuwa tylko ten, kto go wychyli
do dna. Te badania pozostały bez rezultatu. Przewertowałem wiele ksiąg magii i nauk - na próżno. Alchemicy nie mogli wy-
kryć eliksiru życia, a ja, mając go w ręku, nie mogłem zrobić jego analizy.
Miewałem ciężkie chwile, kiedy kołatałem do wrót piekła, wzywając jego mieszkańców. Pragnienie życia i jego rozko-
szy przyciągało ich; zjawiali się i błagali chociaż o kroplę tej substancji, by mogli przybrać kształty cielesne.
- I pan udzielał jej tym straszliwym istotom? - zapytał Morgan, który słysząc to wszystko, dostał zawrotu głowy.
- Jak pan może coś podobnego przypuszczać! Nie uczyniłem tego, z obawy naruszenia nieznanych mi, groźnych praw.
Wywoływałem nie tylko owe ciemne istoty, ale również czyste, prawie boskie duchy. Promienne te istoty stawały przede mną
zasmucone, mówiły mi o wierze, o modlitwie; a ja wszakże tak dawno przestałem się modlić i o co wreszcie miałem prosić
22
Bóstwo? Wszak byłem nieśmiertelny i nie groziły mi ani choroba, ani żadne niebezpieczeństwo; korzystałem z niewyczer-
panych bogactw, a wieki opancerzyły moją duszę obojętnością tak, że jedynie przesyt mnie męczył. Uciekałem od ludzi wy-
łącznie w tym celu, aby w sobie znów rozbudzić pragnienie przebywania wśród nich.
- Czyż to tak trudno żyć bez troski i rozczarowań, gdy się nie czuje pod nogami przepaści niebytu? - zapytał cicho dok-
tor.
Narajana uśmiechnął się sarkastycznie.
- Pan nie umie jeszcze wczuć się w tragikomedię położenia. Eliksir życia ochrania całość ciała i rozwija ukryte zdol-
ności duszy, lecz nie zabija tego, co w nas żyje i myśli.
W nieśmiertelnym ciele dusza budzi się często w strasznych bólach. Niezbyt dawno doświadczyłem uczucia miłości,
takiej miłości, która jest nie do zwalczenia, bo pochłania całą istotę ludzką. I oto kobieta, co otworzyła przede mną wrota
szczęścia, przeziębiła się i wkrótce umarła.
Zastanów się nad tym głębiej: ona umarła, a ja rozporządzałem eliksirem życia!
W tych słowach tyle było bólu i goryczy, że doktorowi przeszło przez myśl pytanie, czemu Narajana nie użył w tym
wypadku cudownego środka?
Jak gdyby przenikając myśli Morgana, rzekł tamten z gorzkim uśmiechem.
- Dlatego, że mimo wszystko, pozostałem człowiekiem i niewolnikiem losu. Nie miałem czasu na sprowadzenie tego,
tak gorąco pożądanego w owej chwili płynu, gdyż z zasady nie woziłem go z sobą. O! wtedy byłem jak oszalały i pragną-
łem umrzeć. Może postępuję niewłaściwie, opowiadając ci to zdarzenie, lecz uważam za swój obowiązek przedstawić ci za-
równo dobre, jak i złe strony tego, co ci proponuję.
Nastąpiło dłuższe milczenie. Ralf spoglądał tępym wzrokiem to na nagromadzone przed sobą skarby, to na flakon
z eliksirem życia.
- Nie wymagam niezwłocznej odpowiedzi - rzekł Narajana - masz zupełne prawo żądać czasu, potrzebnego ci na do-
kładne rozpatrzenie mej propozycji.
Po chwili wstał, pochował wszystko, zamknął szafę i rzekł:
- Pójdźmy! Teraz pokażę ci salę przodków.
Gdy po otworzeniu ukrytych za draperią drzwi, Narajana wprowadził Morgana do korytarza, wykutego jak i poprzed-
ni w skale, Morgan spostrzegł ze zdziwieniem, że dalsza część korytarza była wykuta w lodzie. W tej lodowej galerii stały
tu i ówdzie, wysokie również lodowe trójnogi, na których paliła się jakaś substancja, rozrzucająca oślepiający blask, pozba-
wiony jednak cieplika. Od sinawych, jak kryształ przejrzystych ścian wiał chłód, przyprawiający Morgana o nieprzyjemne
dreszcze.
Po kilku minutach znaleźli się w obszernej grocie, oświetlonej podobnie jak galeria, i przedstawiającej czarodziejski wi-
dok. Wzrok Morgana padł na szereg artystycznie z lodu wyrobionych sarkofagów. Nie wszystkie jednak z nich zawierały
zwłoki ludzkie. Morgan przyglądał się w zamyśleniu ciałom tych ludzi, co żyli po za prawami przyrody. Może i on, jeżeli
zechce, powiększy ich liczbę.
Wszyscy oni byli piękni, w kwiecie wieku; spoczywali spokojnie w swych lodowych grobowcach, odziani w długie, fał-
dziste białe tuniki; na głowach mieli wieńce z białych fosforyzujących kwiatów, świeżych, jak gdyby przed chwilą zerwa-
nych.
Narajana zbliżył się do jednego ze spoczywających w śnie słodkim i spojrzał nań w mrocznej zadumie. Po czem zwró-
cił się do doktora i wskazując na sąsiedni pusty sarkofag, rzekł z zagadkowym wyrazem twarzy:
- Moje miejsce obok tego, który mnie wtajemniczył, a tam dalej będzie twoje, gdy zechcesz położyć kres długiej wę-
drówce ziemskiej.
Doktor spojrzał nań pytająco.
- W rezultacie - zauważył - nie jesteś jednak nieśmiertelny; ciało twoje jest również zniszczalne, możesz bowiem
umrzeć, jak wszyscy inni.
Narajana uśmiechnął się.
- Tak, mogę umrzeć, gdy potrafię uchwycić moment, sprzyjający mojemu rozkładowi. Muszę zaznaczyć, że po pew-
nym okresie czasu ma miejsce osłabienie ciała astralnego; zużywa się nie ciało fizyczne, lecz osłabiają się węzły, wiążące du-
szę z jej powłoką materialną. Spojrzyj na te ciała, leżące jak żywe. Czas nie tknął ich nawet. One są niezniszczalne; tylko
iskra psychiczna - ten nieśmiertelny, boski gość - porzucił je. Niech pan mnie dobrze zrozumie: jeżeli uchwycę ten moment
i powtórnie przyjmę eliksir życia, lecz zmieszany z krwią znajdującą się w stanie rozkładu, to spalę więzy łączące moją du-
szę.
W tobie, doktorze, odbywa się już tajemniczy proces oddzielania się astralu od materialnej powłoki, i siły działające
przedtem wspólnie, rozdzieliły się, by pójść właściwą sobie drogą: jedne, aby się wznieść, drugie - aby dostawszy się do wiel-
23
kiego laboratorium świata, ulec przeistoczeniu i stać się materiałem do nowych związków. Tak więc, jeżeli walkę tę wpro-
wadzę w łączące mnie z ciałem węzły, to one rozerwą się i będę wolny.
- Czy ja również mogę, w razie potrzeby, skorzystać z tego środka, ażeby zostać wolnym?
- Rozumie się, jeżeli potrafisz skorzystać z właściwej okazji, lecz nie wcześniej niż za kilka stuleci, Nie myśl tylko, że
łatwo jest umrzeć po tak długim życiu. A jednak ciężko by było żyć, gdyby człowiek był pozbawiony nadziei, że może się
od tego życia uwolnić. Pilnuj więc dobrze eliksiru życia: jeżeli go stracisz lub pozwolisz sobie wykraść, nie będziesz miał moż-
ności umrzeć. Teraz powracamy.
Przechodząc przez lodowy korytarz, Morgan znów doznał dreszczu, przeziąbł do szpiku kości i uczuł w całym ciele
jakieś osłabienie. Zmęczenie i wzruszenia ostatnich dni dały znać o sobie.
W okrągłej sali wypił kubek wina, i to pokrzepiło go nieco, następnie poprosił Narajanę, żeby mu pozwolił spocząć, gdyż
nie był w stanie ani trzeźwo myśleć, ani cokolwiek postanowić.
Narajana odprowadził go chętnie do niedużego pokoju, urządzonego z przepychem i również wykutego w skale. Na
kominku płonął żywy ogień, Morgan jednak nie przestawał trząść się z zimna. Nie rozbierając się, upadł na otomanę, okrył
się grubą kołdrą i wkrótce zasnął ciężkim, chorobliwym snem.
Po przebudzeniu czuł się bardzo źle: straszny żar i lodowate dreszcze na przemian nurtowały w jego ciele; ręce opada-
ły mu bezwładnie, a w piersiach czuł jakby rozpalone żelazo. Jako doktor zrozumiał od razu, że przeziębił się wśród lodow-
ców i dostał ciężkiego zapalenia płuc. Chciał wstać, lecz nie miał siły i powalił się znów na otomanę. O kilka kroków od
życiodajnego eliksiru umrze samotnie w tym odludnym miejscu...
Wkrótce zjawił się Narajana. Obejrzał chorego i rzekł ze współczuciem:
- Zanadto ufałem twym siłom. Przeziębiłeś się, i to przyśpieszyło nieunikniony zresztą koniec. Teraz znajdujesz się na
wąskiej ścieżynie, wiodącej w inny świat. Eliksir mógłby cię jeszcze zbawić, lecz będąc w takim stanie, może nie zechcesz
z niego skorzystać. Natomiast ja cię proszę: udziel mi, zanim umrzesz, odrobinę krwi, abym mógł osiągnąć to, czego ty się
obawiasz.
Ralf wyciągnął do niego rękę i rzekł ze słabym uśmiechem:
- Bierz.
Narajana wyjął z kieszeni flakonik, odsunął choremu rękaw i ostrym lancetem przeciął naskórek. Gdy krew trysnęła,
zebrał ją starannie do flakonika, a następnie z wprawnością chirurga obandażował rankę.
- Dziękuję i żegnam - rzekł po skończonej operacji, ściskając rękę doktora, a raczej do widzenia na tamtym świecie!
Zrobił ruch ku wyjściu, gdy Morgan zatrzymał go nagle, mówiąc stłumionym głosem:
- Zaczekaj! Zostaw mi nieco twego eliksiru na wypadek, gdybym się uląkł śmierci.
Zawstydzenie, a zarazem wielkie pragnienie życia, odmalowało się na jego twarzy.
Po pięknej i surowej twarzy Narajany przemknął się dziwny uśmiech.
- Dobrze, przyniosę zaraz.
Po chwili wrócił z niedużą szkatułką, zawierającą dwa flakony. Z większego nalał trochę płynu do kryształowego kub-
ka, podniósł do światła i pokazał doktorowi jego zawartość, podobną do płynnego ognia.
Uważaj - rzekł, stawiając kubek na stole i nakrywając go szczelnie szklaną tafelką - gdy to wypijesz, staniesz się spad-
kobiercą wszystkiego, o czym ci mówiłem. Jest to eliksir gotowy do użycia . Żegnaj!
Zabrał ze szkatułki mniejszy flakon i wyszedł. A doktor, pozostawiony samemu sobie, utkwił wzrok w kubku, zawie-
rającym życie, i leżał bezwładnie, nie mogąc się zdobyć na decyzję. Stan jego stawał się tymczasem coraz groźniejszy. W ca-
łym ciele palenie okrutne, w piersi niemiłosierny ból, krótki oddech i duszność.
Przed oczami doktora stawały jakieś widziadła, czasami czarna mgła padała mu na wzrok i tracił przytomność.
Widocznie zbliżała się ostatnia chwila życia.
Serce Ralfa pełne było goryczy. Wszak on prawie nie zaznał radości życia; pracowita młodość jego przeszła w ubóstwie;
musiał borykać się z biedą i robić ciężkie wysiłki dla zdobycia powszedniego chleba, a gdy dobił się wreszcie stanowiska,
choroba całym ciężarem zwaliła się na niego. Męczyło go nieustanne pragnienie przeniknięcia tajemnicy życia ludzkiego.
A teraz, mając pod ręką esencję życia, umiera - i to umiera wskutek własnego niezdecydowania. Prawda, że ten kubek za-
wiera dziwną tajemnicę, lecz czyż nie lepsza jest od tej bezlitośnej śmierci, która go powoli zamęcza.
Naraz uczuł zaparcie oddechu; klejowata masa przepełniła mu pierś i tłoczyła się do gardła, dusiła go. Przed jego za-
ćmionym wzrokiem wirowały jakieś koła ogniste, jakieś czerwone kule słaniały się w gęstej mgle. Stracił przytomność.

24
Rozdział drugi
Gdy Ralf przyszedł do przytomności, uczuł w sobie, zamiast palącego żaru, jakiś chłód lodowaty i śmiertelne zmęcze-
nie. Zdawało mu się, że członki jego były z ołowiu i odmawiały mu posłuszeństwa. Z przerażeniem spostrzegł, czy też wy-
dało mu się, żez jego rąk i piersi wydobywała się ciemna para. Owładnęła nim tęsknota i niezmożony lęk. Chciał pochwycić
kubek, lecz nie mógł podnieść ręki. Za długo zwlekał.
Lecz nie, on nie chce umrzeć, mając tuż zbawienie.
Ocknęła się w nim cała siła woli. Podniósł się z nadludzkim wysiłkiem. Zdrętwiałymi palcami pochwycił kubek, z któ-
rego spadła szklana pokrywka.
Ostry, duszący zapach uderzył jego powonienie i podziałał nań silnie, że zdało mu się, jak gdyby wchłaniał nowe ży-
cie. Umysł jego rozjaśnił się, oddech stał się lekkim.
Nie namyślając się dłużej, wypił duszkiem zawartość kubka aż do ostatniej kropli.
W pierwszej chwili doznał wrażenia, jak gdyby połknął jakąś ciecz ognistą, potem nastąpiło coś w rodzaju wybuchu.
Ciało jego zdawało się rozpadać na miliony atomów, wirujących w morzu oślepiającego światła. W mózgu błysnęła mu
myśl, że został oszukany i otruty. Jak piorunem rażony upadł na poduszki.
Długi czas leżał bez przytomności, a gdy otworzył oczy, nie pamiętał, co się z nim stało i wyobrażał sobie, że się znaj-
duje w swym mieszkaniu, w Londynie. Wzrok jego błądził z niemym zdziwieniem po obiciach z ciężkiej wschodniej ma-
terii, po starożytnych meblach i innych otaczających go, a nieznanych mu przedmiotach.
Widok leżącego na kołdrze, pustego kubka momentalnie przypomniał mu ostatnie, tak niezwykłe przeżycia.
Troska i lęk przed tym, co bezpowrotnie się stało, ścisnęły mu serce. Teraz przypomniał sobie wyraźnie wędrówkę po-
przez lodowce, opowiadanie nieznajomego, swoją agonię i obawę śmierci, zniewalającą go do wypicia tajemniczego płynu.
Narajana więc nie oszukał go; eliksir dał mu siłę i zdrowie, jakich nie posiadał dotąd. Ożywiające ciepło przebiegało po je-
go żyłach, a serce biło spokojnie i prawidłowo. Zapragnął zobaczyć znów Narajanę i poprosić go o niektóre wyjaśnienia. Ze-
skoczył rzeźko z otomany, umył się i ubrał, a następnie podszedł do gotowalni, której przedtem nie zauważył.
Stało tam duże zwierciadło w srebrnej oprawie, obok szczotka, grzebień i inne przybory.
Gdy Ralf zapalił świecę i spojrzał w lustro, drgnął nagle i cofnął się w tył. - Czyżby ten piękny młodzieniec, pełen sił
i energii, z ognistym wzrokiem i purpurowymi ustami miał być nim, Ralfem Morganem, co dotąd chodził blady, z sińcami
pod oczyma i przedwcześnie zgarbiony?
Nie inaczej. On to był, w całym swym przeistoczeniu; czuł je w sobie, w sercu swym i umyśle. Stał się cud. Jego orga-
nizm całkowicie się odnowił, w żyłach pulsowała niewyczerpalna energia życiowa… Obecny stan jego sił i zdrowia nawet
nie dał się porównać z minioną niedolą. Wstał, przeciągając silne ramiona, i wyszedł, pragnąc o wielu jeszcze sprawach po-
mówić z Narajaną.
Nie widząc go nigdzie, trapiony smutnym przeczuciem, udał się w stronę mauzoleum, zwanego przez Narajanę gro-
bowcem przodków. Z trwogą w sercu wszedł do sali, gdzie stały lodowe sarkofagi tajemniczych ludzi, przesyconych życiem.
Na pierwszy rzut oka przekonał się, że przeczucie go nie myliło: w jednym z grobowców, który wczoraj jeszcze był pu-
sty, leżał Narajana.
Ze zdławionym krzykiem rzucił się Ralf ku zgasłemu, i nachyliwszy się, spoglądał na jego piękną twarz, na której za-
krzepł jasny, uroczysty wyraz spokoju. Tak, ten zgłębił tajemnicę i dobrowolnie przerwał astralną nić, przykuwającą go do
niezniszczalnej materii. Kiedyś i on, Ralf, zatęskni może do niewzruszonego spokoju i zajmie miejsce obok tego, który mu
zostawił swą spuściznę.
Pod wpływem nagłego wzruszenia pochylił się nad swą przyszłą mogiłą i zamknął oczy. Ogarnął go lęk przed ogro-
mem czasu, co rozciągał się przed nim, jak droga nie mająca kresu.
- Narajano - zawołał stłumionym głosem - dlaczego mnie skusiłeś? Dlaczego nie nauczyłeś mnie, co mam robić, aby
zapełnić tę otchłań czasu?
- Czas zużyj na pracę umysłową; badaj tajemnice, otaczające cię i przemawiające do ciebie każdym atomem; szukaj
prawdy pod wszelkimi postaciami, a wtedy nawet wieczność nie wyda ci się zbyt długą - odpowiedział mu czyjś głos, jak-
by wychodzący spod ziemi.
Ralf zadrżał i wyprostował się nagle, ujrzawszy wysokiego starca, stojącego u wezgłowia sarkofagu Narajany.
Ostre rysy twarzy starca wyrażały spokój; długa, srebrzysta broda spływała na białą tunikę, a z czoła wydzielały się pło-
myki, tworzące ognisty wieniec. Duże ciemne oczy wbiły się pytająco w twarz Morgana.

25
- Jestem tym, który wykrył tajemnicę i wydzielił z kosmicznego chaosu pierwotną twórczą esencję, którą użyłeś i któ-
ra ciało twe uczyni niezniszczalnym, gdyż będzie stwarzała w nim ciągle nowe życiodajne elementy. Nie obawiaj się jednak,
że będziesz musiał żyć jedynie dla wiedzy; gdy do dna wychylisz kielich rozkoszy, sam sięgniesz po kielich wiedzy. Pamię-
taj, że opiekuję się tymi, co korzystają z mego odkrycia.
To rzekłszy, starzec cofnął się ku lodowej ścianie i rozpłynął się jak niebieskawy obłoczek.
Ralf pozostał sam. W duszy jego zaszła teraz dziwna zmiana. Niepokój i lęk przed nieznaną przyszłością ustąpiły miej-
sca niewzruszonej stanowczości. Posiadanie zdrowia i sił przejęło go radością, a jednocześnie ozwało się w nim pragnienie
porzucenia tej lodowej pustyni, by się pogrążyć w wir życia, jako istota nowa, potężna, bogata i obdarzona jemu samemu
nieznanymi tajemniczymi siłami.
Jeszcze raz nachylił się nad nieruchomą twarzą Narajany, jak gdyby chcąc na zawsze utrwalić w pamięci jego rysy.
- Bądź błogosławiony za twój bezcenny dar - wyszeptał z wdzięcznością. Oby twoja oswobodzona dusza znalazła spo-
kój i szczęście w sferach wiecznej światłości!
Po krótkiej modlitwie opuścił “salę przodków” i udał się do pokoju, gdzie były ukryte skarby. Widocznie nieboszczyk
zaglądał tam jeszcze przed śmiercią, gdyż na stole stała otwarta szkatułka, a obok leżał portfel z czerwonej skóry, oraz gru-
ba księga w pięknej, z metalowym okuciem okładce, w której tkwił klucz.
Ralf obejrzał z ciekawością te rzeczy i przeglądał pożółkłe, pergaminowe karty księgi, pokryte dziwnymi nieznanymi
mu znakami. Następnie otworzył portfel, w którym obok całej pliki dokumentów znajdowała się paczka fotografii, przed-
stawiających wewnętrzne i zewnętrzne widoki dwóch starodawnych zamków, znajdujących się jeden nad Renem, drugi
w Szkocji. Ostatni najwięcej zainteresował nowego właściciela.
Jak orle gniazdo był przylepiony do wysokiej skały średniowieczny olbrzym, o grubych, zębatych murach, basztami
i strzelnicami. Posępność jakaś wiała od tych murów, rozpadlin i skał, u których podnóża pieniły się burzliwe fale. Widocz-
nie Narajana lubił te ustronne miejsca, dalekie od gwaru świata. Może, stojąc na jednym z tych balkonów, spoglądał na
czarną przepaść i rozkołysany ocean, myśląc o dziwaczności swego losu. I nagle smutne przeczucie, że samotność staje się
dla nieśmiertelnego człowieka nieuniknioną, wkradło się do duszy Ralfa i zaćmiło radosny nastrój, przepełniający całe je-
go jestestwo. Odsunął fotografie i sięgnął po pugilares, który widział w ręku swego poprzednika.
Pugilares był zapełniony paczkami banknotów, adresami i zaświadczeniami. W tej chwili jednak Ralf nie miał naj-
mniejszej chęci przeglądania tych rzeczy i schował pugilares do kieszeni. Następnie wziął ze skrytki, przechowującej kosz-
towności, dwa woreczki drogich kamieni i włożył je wraz z księgą i portfelem do szkatułki. Pilno mu było stąd odejść, lecz
naraz zdjęła go obawa, czy nie zabłądzi na tej bardzo krętej drodze, którą przebył ze swym przewodnikiem. W tym momen-
cie zwątpienia zaszło coś bardzo dziwnego: jak na dużej mapie, zarysowała się w jego pamięci droga, którą miał przejść: każ-
dy wzgórek, spadek i zwrot uwydatniły się tak wyraźnie, że pozbył się wątpliwości i lęku.
Uspokojony i pełen nowej energii, Ralf zajął się przygotowaniem do podróży; potem wszedł na taras, by jeszcze raz po-
patrzeć na cudny krajobraz.
Była właśnie chwila, kiedy promienie wschodzącego słońca zalewały złotem i purpurą lodowce, skały i odległe doliny:
wszystko tonęło w powodzi ognistych rozbłysków.
Powietrze było tak czyste i orzeźwiające, że Ralf z przyjemnością wchłaniał je pełną piersią.
W duszy jego rozbudziła się naiwna radość życia.
Jakże rozsądnie postąpił, decydując się na wypicie eliksiru! To wznoszące się słońce było jakby przepowiednią i odbi-
ciem jego radosnej przyszłości. Wszak wejdzie pomiędzy ludzi z odnowionym ciałem i duszą, bogaty i niezależny. W tym
momencie wieczne życie wydało mu się szczytem szczęścia.
Przepełniony radością, wzniosł w górę ręce i zawołał w ekstazie: - Narajano, jak mogłeś rozstać się z najcenniejszym
darem i odejść w świat nieznany? Czyż można przesycić się życiem, posiadając to wszystko, coś posiadał i co ja teraz za-
wdzięczam tobie?
Zanim ucichł jego głos zachwytu, tuż obok rozegł się przeszywający, złowróżbny śmiech, który uderzając o wysokie ska-
ły, powtórzył się stokrotnym echem, konając z wolna w przestrzeni.
- Co to może być? - zapytywał się zdetonowany Ralf.
Czy to duch ludowców dał wyraz swej wesołości, czy też może to był śmiech pasterza, zabłąkanego w zawrotach gór-
skich?
Ostatnie przypuszczenie wydało mu się prawdopodobniejszym, mimo to nastrój radosny zniknął.
Z mocnym postanowieniem opuszczenia tej ponurej siedziby, Ralf wszedł do sali, by zabrać szkatułkę i plany.
U drzwi gabinetu spostrzegł ze zdziwieniem jakiegoś opartego o ścianę człowieka, który na jego widok zrobił kilka kro-
ków i zatrzymał się ze skrzyżowanymi na piersi rękoma, oddając głęboki ukłon.
Poznał w nim służącego, który był z Narajaną w Londynie. Służący ten zniknął w tym czasie, gdy Ralf z Narajaną
26
przedsięwzięli podróż w góry. Teraz przypomniał sobie, że ten człowiek ze złowrogim i przeszywającym spojrzeniem wy-
warł na nim wtedy przykre wrażenie, choć wkrótce zapomniał o nim. Dziwny sługa zmienił teraz poprzednią liberię na sza-
ro-brązowy kostium, składający się z wąskich spodni, trzewików z ostrymi noskami, kaftana spiętego w talii miedzianym
pasem i kapiszona, nasuniętego na głowę. W takim ubraniu to dziwne stworzenie przypominało malowanego gnoma, co
ożywszy nagle, wyszedł z dziecinnej książki bajek.
- Witam cię mój nowy panie! - odezwał się gnom, pochylając się do ziemi. - Bądź łaskaw dla Agni, jak był dlań Na-
rajana.
- Źle ci u mnie nie będzie Agni, lecz powiedz mi, kto jesteś i jak się tu dostałeś - odpowiedział uprzejmie Ralf, kładąc
mu rękę na ramieniu.
Z piersi karzełka wydarło się ciężkie westchnienie.
- Nie pytaj mnie o to nigdy. Jestem strażnikiem tego miejsca i wychodzę stąd tylko za nowym panem.
- Jak to, więc i ty również?! - zawołał Ralf, cofając się mimowolnie w tył.
Agni błagającym ruchem zatrzymał go.
- Ja strzegę tu przeklętą tajemnicę i szczątki moich władców wyjąknął posępnym głosem.
Po chwili dodał przesunąwszy ręką po czole:
– Będę ci wiernie służył, będę cię oczekiwał i kiedykolwiek byś przybył, zawsze zastaniesz wszystko przygotowane na
twe przyjęcie. A z nią co będzie? Czy ty ją tu zostawisz panie? Zabierz ją ze sobą. Jej obecność zakłóca spokój tego miejsca
i sprowadza duchy lodowca.
- Nie rozumiem o kim mówisz. Czyż tu się znajduje jakaś kobieta? - zapytał zdziwiony Ralf.
- Więc Narajana nic ci o niej nie mówił? W takim razie pozwól panie, abym cię do niej zaprowadził. Ona nie wie, że
go już nie ma.
Słysząc to, Ralf nie wiedział, co się z nim dzieje: śni czy może dostał obłędu? Zresztą - pomyślał - trzeba brać rzeczy
takimi jakie są i ponieść wszelkie konsekwencje, wypływające z otrzymanego spadku. Widocznie chodzi o kobietę, którą Na-
rajana uprowadził i teraz porzucił.
- Zaprowadź mnie do niej - rzekł tonem stanowczym.
Agni otworzył drzwi w końcu korytarza, których Ralf przedtem nie zauważył i poprowadził go wąskimi, krętymi scho-
dami na drugie piętro tej dziwnej siedziby.
Przeszedłszy przez umeblowany z przepychem pokój w rodzaju buduaru, Agni rozsunął ciężką portierę.
Oniemiały ze zdziwienia Ralf zatrzymał się na progu obitej pasiastą, jedwabną, złotem wyszytą materią sali, umeblo-
wanej w guście wschodnim.
Na wprost wejścia znajdowało się wykute w skale duże okno, z którego roztaczał się ten sam cudny widok, co z tarasu
niższego piętra. W tej chwili jednak Ralf był obojętny na piękno przyrody; całą jego uwagę pochłonęła kobieta, spoczywa-
jąca w półleżącej postawie na purpurowych poduszkach otomany, pod oknem.
Kobieta, czy dziewczynka piętnastoletnia? Ralf nie umiał tego rozstrzygnąć, do takiego stopnia postać ta była drobna,
delikatna i eteryczna. Matowo-blady kolor jej twarzy był dziwnie przejrzysty, jak gdyby ani kropla krwi nie płynęła pod jej
atłasową skórą. Niemniej to dziwne stworzenie nie zdawało się wcale być chorym: czerwone wargi jej ust i cała jej postać
dyszała zdrowiem.
Pomimo chłodu panującego na tej wysokości, nieznajoma była odziana w lekki szlafroczek z indyjskiej tkaniny , wy-
szywany złotem, z którego szerokich rękawów wyglądały nagie, klasyczne, dziwnie piękne ręce.
Jak oczarowany patrzył Ralf na tę zagadkową kobietę, której wzrok, jak się zdawało, tonął w przestrzeni; była tak po-
chłonięta myślami, jak gdyby zapomniała o zewnętrznym świecie.
Szelest, sprawiony przez Agni, wyrwał ją z zamyślenia. Obejrzała się szybko i w milczeniu patrzyła na przybyłych.
Ralf również stał, milcząc. Wydawało mu się, że nigdy dotąd nie oglądał takiej zachwycającej, demonicznej piękności.
Duże, czarne oczy o długich rzęsach i prawie rażącym blasku patrzyły nań z zadumą.
Agni podszedł do niej i powiedział kilka słów w nieznanym języku. Młoda kobieta zadrżała lekko i podniosła się.
Jej ognisty wzrok, o zagadkowym wyrazie, błądził po wysokiej i kształtnej postaci Ralfa.
- Proszę, niech się pan zbliży - odezwała się po angielsku, wyciągając ku doktorowi małą dłoń.
Tamten ujął jej drobne palce i przycisnął do ust. Nie spostrzegł, jak po twarzy Agni przemknął zły uśmiech.
- Teraz pewny jestem, że ona tu nie zostanie - pomyślał gnom, znikając cicho za portierą.
Przez kilka chwil milczeli oboje. Serce Ralfa tłukło się mocno; jakieś nieokreślone, lecz potężne uczucie owładnęło ca-
łą jego istotą.
- Czy wolno zapytać, pani, z kim mam zaszczyt rozmawiać, i jakim sposobem znalazłaś się w tym miejscu? - zapytał
w końcu z pewnym zakłopotaniem.
27
Na ruchliwej twarzy kobiety zarysował się zagadkowy wyraz i zniknął błyskawicznie.
- Imię moje Nara, a kim będę od obecnej chwili, dowiesz się pan z testamentu tego, po kim wziąłeś spadek - odpowie-
działa jasnym głosem, nie spuszczając z niego oczu.
Ralf wyjął nerwowo z kieszeni pugilares i przebiegł wzrokiem po znalezionym testamencie. Naraz wydarł mu się okrzyk:
Pani jesteś wdową po Narajanie? W testamencie powiedziano, że mam cię pojąć za żoną!
- A pan sobie tego nie życzy? - zapytała drwiąco Nara.
- Nie życzę sobie?! - zawołał Morgan z ogniem. - Nie widziałem w życiu tak zachwycającej kobiety, i jeżeli pani ze-
chce być moją, spuścizna Narajany będzie dla mnie podwójnie cenną i świętą. Gdy czas twej żałoby się skończy, będę szczę-
śliwy, łącząc moje życie z twoim.
Nara uśmiechnęła się.
- W takim razie wyjedźmy stąd. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, udamy się do Wenecji, gdzie mamy prześliczny
pałac. Odetchniemy tam po tych wszystkich przejściach i oznaczymy dzień naszego ślubu. Nie potrzebujemy się jednak śpie-
szyć, mamy dość czasu.
Uśmiech jej i odpowiedź wywarły na Ralfie przykre wrażenie. W umyśle jego powstał rój pytań, powątpiewań i prze-
czuć.
Więc ta dziwna istota była również nieśmiertelna?
Oczywiście, jakkolwiek twarz jej biała o atłasowej gładkości wskazuje na wiek młodociany, wzrok jej zdradza tajemni-
cę życia.
Brak jej było tej świeżości i radosnej beztroski. znamionującej prawdziwą młodość. We wzroku jej ukrywało się coś, co
Rafl już zauważył w oczach Narajany.
Ona jest jego żoną. Dlaczego porzucił tę czarującą kobietę? Kochał ją bez wątpienia, gdyż dał jej drogocenny eliksir,
żeby ją utrzymać przy sobie; a tymczasem we wzroku Nary nie widać było namniejszej troski, ani najmniejszego żalu po to-
warzyszu długiej, zapewne wędrówki, po mężu, o którego śmierci dowiedziała się przed chwilą. Ani jedna łza nie zrosiła jej
czarnych ognistych oczu; przeciwnie, Nara prawie z cyniczną obojętnością mówiła o swym nowym ślubie z innym człowie-
kiem. Czy nie było pomiędzy nimi porozumienia? Narajana wspominał, iż kochał kobietę, która umarła, zanim zdążył dać
jej eliksiru życia. A może serce, bijące w tej alabastrowo, białej piersi, w ciągu długich wieków tak dalece stwardniało, że nie
mogło odczuwać miłości, żalu, troski i smutku, jakie sprowadza śmierć bliskiej i drogiej osoby. A przecież Narajana powi-
nien był być jej bliskim i drogim. Czyż nie łączył ich węzeł długiego, wspólnego życia, po którym pozostają zawsze tysią-
czne miłe wspomnienia. Czyż wszystko to mogło zniknąć w jednej chwili i być zmienione jak pył, bez śladu w tym sercu
niewieścim?
Pomimo wiejącego od niej uroku, jakiemu Ralf coraz więcej ulegał, w duszy jego zrodziły się dziwne refleksje, które to-
czyły walkę z pożądaniem, odpychając obrazy rozkoszy, jakie obiecywała mu dać miłość tej zachwycającej istoty.
Nara obserwowała go piekącym wzrokiem; jej aksamitne oczy to przygasały, to znów zapalały się ogniem.
Zdawało się, że ona słyszy jego myśli i odpowiada na nie. Schyliła się ku niemu i dotknęła ręką jego czoła.
- Porzucić te myśli męczące - rzekła z na pół ironią.
- Czas, nasz wielki rozkazodawca, pozwoli ci wkrótce myśleć o wszystkim inaczej, niż teraz; jesteś jeszcze pod wpły-
wem uczuć, wspomnień i przekonań zwykłej egzystencji, krótkiej i ślepej, jaka jest udziałem zwyczajnego śmiertelnika. Mo-
że coś powiem o Narajanie, ale nie dziś.
A teraz czas w drogę. Idź i oczekuj mnie w sali skarbów. Przebiorę się i przyjdę tam.
Po powrocie do wspomnianej sali, Ralf usiadł przy oknie, zagłębiając się w rozmyślaniach i usiłując zorientować się
w zdarzeniach ostatnich dni.
Lekkie kroki wyrwały go z zadumy. Odwrócił się i ujrzał Narę, naciągającą rękawiczki. Ubrana była w zwykły, czarny
płaszcz i takiż kapelusz; w ręku miała nieduży, skórzany woreczek podróżny i kij alpejski. Na szyi wisiała na złotym łań-
cuszku lornetka.
W tym stroju niczym nie wyróżniała się od innych, zwiedzających góry, turystek, tylko czarny kostium jeszcze bardziej
podnosił piękność jej oślepiająco białej twarzy i popielatych, o złotawym odcieniu, włosów.
- Nie zapomniałeś, panie Ralfie Morganie, drogi w niziny? Zresztą ja znam ją dokładnie i mogę wskazać najkrótszą -
rzekła Nara, po której twarzy przemknął lekki uśmiech, gdy spotkała pełen zachwytu wzrok doktora.
- Drogę pamiętam. Lecz skąd pani zna moje nazwisko? O ile wiem, nie wymieniałem go pani - zapytał zdziwiony
Ralf.
- Wszak muszę wiedzieć, kto mi jest przeznaczony na towarzysza życia... - Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Odtąd je-
steś Księciem Narajaną Supramati, a nazwisko “Morgan” zatrzymaj, jeżeli ci będzie potrzebne incognito. Idziemy!
Milcząc, poszedł za nią. Myśl jego pochłonęła całkowicie ta zagadkowa, czarująca istota, co zdawała się przenikać
28
wszystkie odruchy jego duszy i najskrytsze pragnienia.
Schodzenie z góry odbywało się szybko; o zmroku znaleźli się w tym samym hotelu, w którym Ralf nocował z Nara-
janą. Okazało się, że Nara zamówiła tam pokój, a nawet miała tam swój bagaż.
Następnego poranka Nara ukazała się w głębokiej żałobie, cała w krepie. Powóz odwiózł ich na stację kolejową, skąd
wkrótce odjechali do Wenecji.
Podróż ta wydała się Ralfowi snem; widział tylko i wsłuchiwał się w głos swej zachwycającej towarzyszki, wszystkie
jego uczucia skupiły się na niej: pił czar jej obecności, gdy siedzieli tuż obok siebie w przedziale.
Z tych cudnych marzeń ocknął się, gdy Nara, dotknąwszy jego ramienia, zawołała z ożywieniem;
- Jesteśmy w Wenecji!
Ralfa zawsze interesowało to oryginalne miasto i pragnął je oglądać, ale nigdy mu się nawet nie śniło, że znajdzie się
tam w roli nieśmiertelnego, hinduskiego księcia.
Gdy pociąg zatrzymał się przed dworcem, Nara zeskoczyła zgrabnie na peron, a gdy w ciżbie spostrzegła dwóch, prze-
dzierających się, ugalonowanych lokajów, rzekła do Ralfa:
- Oto nasi ludzie. Moja depesza zdążyła na czas.
Jeden ze służących zbliżył się wnet i zameldował z głębokim ukłonem:
- Gondola oczekuje waszą książęcą mość.
- Dobrze, zajmij się bagażem - rzuciła Nara.
Po czym wsunęła rękę pod ramię Ralfa i poprowadziła do gondoli. W milczeniu płynęli Kanałem Wielkim, skręcili
w boczną lagunę i zatrzymali się przed dużym, średniowiecznym pałacem.
Zapadła noc. W mrokach, szeregi starodawnych budynków przybrały dziwnie fantastyczny wygląd, zdawało się jak
gdyby z nich spływały wspomnienia o minionej świetności miasta.
Po opuszczeniu gondoli Nara wzięła znów Ralfa pod rękę. Weszli do obszernego, rzęsiście oświetlonego westybulu. Kil-
koro służby pomogło im zdjąć okrycia, a gdy potem skierowali się ku szerokim, marmurowym schodom, przybranym kwia-
tami i statuami, ukazał się starzec w czarnej liberii i jedwabnych pończochach. Zbiegł prędko na dół i powitał Narę
z uniżnością, dała mu rękę do ucałowania i odezwała się zdławionym od łez głosem:
- Giuseppo, przynoszę ci smutną wiadomość: ukochany mąż mój opuścił tę ziemię.
- Jednakże piękność ta jest znakomitą komediantką - pomyślał Ralf.
Stary człowiek zbladł; łzy potoczyły się po jego pomarszczonej twarzy.
- Nasz dobry pan umarł - rzekł z westchnieniem; jakie nieszczęście! Książęca mość zdawała się być zawsze w dobrym
zdrowiu.
- Niestety, życie ludzkie jest tak nietrwałe! Potem opowiem ci szczegóły śmierci; teraz jestem zmęczona i chcę być sa-
ma. Ale - dodała - muszę cię przedstawić mojemu narzeczonemu - waszemu nowemu panu, księciu Narajanie Supramati,
młodszemu bratu zgasłego i jego jedynemu spadkobiercy. - Potem, zwracając się do Ralfa: - to nasz zarządzający pałacem,
Giuseppo Rosati. Polecam go twym względom. Podała Ralfowi rękę, którą on przycisnął do ust i weszła na schody, mówiąc:
- Dobranoc! Po przejściu kilku stopni zwróciła się znów:
- Giuseppo - proszę zaprowadzić księcia do pokojów jego nieboszczyka brata. Jeszcze jedno: zarządź, aby jutro cały dom
przywdział żałobę.
Zniknęła za jednymi z drzwi pierwszego piętra.
- Wasza książęca mość pozwoli za mną - odezwał się stary sługa, przerywając myśli Morgana, który nie umiał jeszcze
w żaden sposób zorientować się w swym nowym położeniu.
Poszedł za starym na górę; weszli w długi korytarz, posiadający z jednej strony wysokie okna gotyckie.
- Oto apartament księcia - rzekł staruszek, wskazując drzwi w końcu korytarza.
Przeszli przez rząd pokojów, urządzonych z wielkim przepychem i tak przepełnionych cennymi dziełami sztuki, że
każdy przedstawiał istne muzeum.
- To pracownia nieboszczyka księcia, - drzwi na prawo prowadzą do biblioteki, na lewo do sypialni - objaśniał starzec,
podczas gdy służący, nazwany przez niego Gracioso, odbierał od Ralfa płaszcz i kapelusz.
Ralf z ciekawością rozglądał się wokoło. Znajdował się w ogromnej sali wykładanej czarnym dębem i urządzonej z nad-
zwyczajną prostotą. Obicie mebli i klamki u drzwi były z brunatnej skóry; na dużym dębowym biurku znajdował się przy-
bór do pisania i lampa z niebieskim abażurem, rzucająca na salę słabe światło; przez otwarte drzwi biblioteki widać było
rzeźbione półki z książkami, pokrywające wszystkie ściany aż po sufit.
Wreszcie znalazł się w sypialni. Był to pokój nieduży, obity czerwonym jedwabiem. Umeblowanie składało się z kilku
foteli miękko wysłanych, łóżka pod baldachimem i szafki. Zaproponowano mu kąpiel i kolację, na co zgodził się chętnie.
Po załatwieniu się z tym służący podał mu cienką bieliznę i szlafrok.
29
Wkrótce Ralf odprawił służących, a gdy pozostał sam, wzięła go chęć obejrzenia jeszcze raz pokojów.
Po przeglądzie, który z powodu nagromadzonych w apartamencie skarbów wprawił go w jeszcze większe zdumienie,
wrócił do gabinetu. Na krześle stała przywieziona z gór i pozostawiona tu zaraz na wstępie szkatułka. Otworzył ją z więk-
szą uwagą i obejrzał znajdujące się rzeczy. Następnie chciał wyjęte z niej dokumenty włożyć do biurka, lecz było zamknię-
te. Niezadowolony z tego próbował otworzyć szafę, lecz i tu spotkał go zawód.
Wracając znów do biurka przypomniał sobie, że w jednej z przegródek portfelu był złoty kluczyk. Wydobył go pospiesz-
nie, ale klucz nie pasował do biurka, natomiast ku jego wielkiemu zadowoleniu, udało mu się otworzyć szafę antyk, z deli-
katną jak koronka rzeźbą.
Szafa zawierała niezliczoną ilość różnej wielkości szufladek i przegródek. W środkowej szufladce znajdowały się dwie
szkatułki oraz pęk kluczy. Jedna szkatułka była napełniona pieniędzmi, druga różnego rodzaju kosztownościami.
Z kolei przeszedł do obejrzenia pozostałych szufladek.
W jednej znalazł zegarki z różnych czasów, w drugiej kolekcję tabakierek wysadzanych brylantami, w innej znów opa-
trzonej napisem “medycyna” było pełno torebek. W końcu, prawie połowa szafy była zapełniona pamiątkami kobiecymi, jak:
spinki, pierścionki, medalioniki, breloki, chusteczki, suche kwiaty i cała seria miniatur, wyobrażających prześliczne główki
kobiece. Były to widocznie wspomnienia długiego i pełnego wydarzeń miłosnych życia Narajany.
Ralf zamknął szafę, wrócił do gabinetu i otworzył znalezionymi kluczami biurko. W największej z szufladek znalazł,
położony jakby umyślnie na widoku oprawny zeszyt, na którym spoczywała biała kartka, z napisem: “przeczyta mój spad-
kobierca”.
Biorąc zeszyt do ręki, Morgan pomyślał: - człowiek ten myślał już o mnie przed poznaniem mnie.
Z głębokim wzruszeniem zaczął przerzucać kartki zeszytu, zawierającego kilka rozdziałów, których nagłówki były wy-
pisane czerwonym atramentem i nosiły tytuły:
“Magiczny Krąg”, “Formuły wzywania”, “Koło duchów”, “Mieszkańcy królestwa ciszy” itp.
Morgan przestał czytać. Wydało mu się, jak gdyby chłodny powiew musnął jego włosy i czyjś lodowaty oddech prze-
biegł mu po twarzy. Owładnięty przykrym uczuciem, zamknął zeszyt i rzucił go do szkatułki. Przeczyta to później, przy
dziennym świetle, dokładniej i przejrzy listy i papiery znajdujące się w biurku.
Zagłębiwszy się w fotelu Ralf, oddał się rozmyślaniom.
Nie mógł w żaden sposób przyzwyczaić się do swego nowego położenia, wyrwany tak nagle z poprzedniej skromnej
egzystencji i chorobliwego stanu. Bez najmniejszego trudu i żadnej z jego strony zasługi znalazł się na pozycji, której by mu
najwięksi mocarze świata pozazdrościć mogli. Zjawił się jakiś nieznajomy człowiek i jak czarodziej z bajki, zrobił z niego
skromnego lekarza przy lecznicy umysłowo chorych, księcia miliardera a co najbardziej nieprawdopodobne - człowieka
prawie nieśmiertelnego. Krańcowa zagadka wszelkiego życia - śmierć, ta wierna i straszna towarzyszka, a jednocześnie
oswobodzicielka, była z jego drogi usunięta, jeżeli nie na zawsze - bo przecież Nara-jana umarł - to w każdym razie na czas
nieograniczony. Śmierć więc nie będzie go podglądała, starość nie uczyni go niedołężnym, a choroby nie zamącą mu rado-
ści życia.
Wstał i jął oglądać w lustrze swą postać w ten sposób, jakby oglądał kogoś innego. Człowiek, którego odbicie wskazy-
wało lustro, mógł być z siebie zadowolony. Ralf nie przypuszczał, że jest tak pięknym. Z dziecinnie naiwnym zadowoleniem
uśmiechnął się do własnego obrazu w zwierciadle, przesunął ręką po gęstych włosach i znów usiadł.
Teraz myśli jego skierowały się całkowicie ku tajemniczej towarzyszce, która mu się wraz z wszystkim innym dostała
w spadku. Nie odrywając wzroku od stojącego na biurku portretu Nary, malowanego akwarelą, pieścił ją w myśli, a zarazem
obawiał się jej: portret przedstawiał ją w stroju balowym, a oryginalna piękność i demoniczny wyraz jej oczu były uchwy-
cone mistrzowsko.
I ta dziwna zachwycająca istota będzie należała do niego; po ukończonym czasie żałoby zostanie jego prawną żoną. Przy
myśli tej serce zabiło mu silniej; jakaś ognista struga przepłynęła mu po żyłach.
Wybiła szósta godzina; dźwięk uderzeń zegara wyzwał Ralfa z zadumy; wstał i spojrzawszy jeszcze raz na podobiznę
Nary, udał się na spoczynek. Wkrótce zasnął snem twardym.
Gdy się obudził, było już późno. Z uczuciem błogości przeciągnął się na miękkim posłaniu, wodząc wzrokiem po bo-
gatym komfortowym umeblowaniu. Naraz przypomniały mu się ostatnie miesiące w Londynie, bezsenne noce, męczący ka-
szel i nieznośny ból w piersi; przypomniał sobie, z jakim niepokojem zrywał się z łóżka, ażeby się nie spóźnić do kliniki, i jak
wracał do domu, zmęczony długą drogą, przebywaną pieszo lub tramwajem. Przy myśli, że wszystko to minęło bezpowrot-
nie, westchnienie ulgi wyrwało mu się z piersi.
Podniósł się szybko i nacisnął guzik elektrycznego dzwonka. Dwaj służący weszli bez szelestu i pomogli mu się ubrać.
A gdy już był gotów, zjawił się stary zarządzający pałacem z wiadomością, że księżna prosi na śniadanie, pragnąc przy tym
poznać go ze swymi gośćmi, którzy dowiedziawszy się o jej nieszczęściu, przybyli wyrazić jej współczucie.
30
Poszedł zaraz; u Nary zastał dwie panie i trzech panów. Wszyscy byli widocznie zasmuceni.
Również i Nara miała wygląd stroskany. Podała Ralfowi rękę, po czym zaznajomiła go z obecnymi, należącymi do zna-
komitości weneckich, przedstawiając go jako brata nieboszczyka męża.
- On - objaśniała - nosi również imiona Narajana Supramati, lecz dla odróżnienia go od nieboszczyka, nazywamy go
tylko drugim imieniem.
Życzliwość, okazana następcy zmarłego Księcia, była w najwyższym stopniu schlebiająca. Wszyscy na wyścigi zapew-
niali go o swej przyjaźni i szacunku. Z tych wyszukanie grzecznych zapewnień i pochlebstw wyzierało tyle obłudy, że Mor-
gan doznawał uczucia odrazy i z chłodną rezerwą przymował wylew na uprzejmości swych nowych znajomych.
Po pewnym czasie przeszli wszyscy do wspaniałej jadalni, w staroweneckim stylu. Morgan nie bawił gości z tej racji,
że oni go bawili. Podziwiał pewność siebie, z jaką Nara komponowała jego biografię i opisywała stosunki jego z bratem
w dzieciństwie.
Opowiadała mianowicie, że urodzony z drugiego małżeństwa, Supramati był znacznie młodszy od nieboszczyka bra-
ta, lecz że wiązała ich najczulsza przyjaźń, jakkolwiek nie widzieli się przez kilka lat, bowiem młody książe podróżował dla
rozrywki po wszystkich stronach świata.
Zdziwienie Ralfa dosięgło szczytu, gdy Nara zaproponowała, by porównać ich podobieństwo. I rzeczywiście – obaj
książęta byli do siebie podobni. Podczas gdy wszyscy obecni potakiwali, a damy znalazły w jego oczach i uśmiechu rażące
potwierdzenie tego podobieństwa, mało nie wybuchnął śmiechem; pochlebstwa te były mu niemiłe.
Widocznie jego własna osoba znikała w aureoli przedstawiciela wielkich bogactw, a głucha i ślepa uniżność ludzka ko-
rzyła się przed tą górą złota.
Spojrzał mimowolnie na Narę, usiłując przeniknąć jej myśli i z zachwytem przekonał się, że mimo jej westchnień i ża-
lów, pałające oczy jej patrzyły nań z wyrazem, dowodzącym, że nie był jej obojętny.
Gdy goście zaczęli się rozchodzić, Nara oznajmiła im, że nazajutrz wyjeżdża na kilka tygodni w celu uregulowania
swych interesów.
Nareszcie zostali sami. Morgan udał się za swą narzeczoną na duży balkon z widokiem na kanał. Nara leniwie rozpar-
ła się w niskim fotelu i spojrzała wesoło na Morgana, opartego o poręcz balkonu.
- Mój drogi Supramati! Ty dość niezręcznie przyswajasz sobie swą rolę i masz nieco dziki wygląd w tym nowym dla
ciebie środowisku. Wyobrażam sobie jednak, że twoja małomówność będzie przypisana smutkowi z powodu straty tak bli-
skiego krewnego - odezwała się, z odcieniem ironii Nara.
- Zupełnie słusznie - odpowiedział Morgan - czuję się jak we śnie. Zresztą - dodał z uśmiechem - jeżeli śmierć brata
uczyniła mnie małomównym, to przekonałem się również, że i twój smutek wdowi nie jest głęboki. Lecz na bok żarty! Ty
nie opłakujesz Narajany, widocznie więc żałujesz go. Czy dawno zostaliście małżonkami?
Nara wybuchnęła cichym, jadowitym śmiechem, który niemile obił się o słuch Morgana.
- Dość dawno, żeby się sobie wzajemnie sprzykrzyć.I w zwykłym życiu nieco lekkomyślny mąż może żonie obrzyd-
nąć; lecz tam dla obu stron zagadkę rozwiązuje śmierć. Teraz wyobraź sobie położenie kobiety, związanej z wiecznie mło-
dym i pełnym sił mężem, zazdrosnym, ciągle wymagającym, niewiernym i egoistą! Podobny związek może zgasić wulkan
uczuć i wyczerpać cierpliwość wielbłąda. A jeżeli zwykły mąż w ciągu dwudziestu lub trzydziestu lat wspólnego pożycia oszu-
ka żonę tysiące razy, to zrozumiesz ile małżeńskich zdrad powinien by popełnić “nieśmiertelny”.
Gdy Nara to mówiła, wyraz smutku, pogardy i zmęczenia pokrył jej twarz. Serce Morgana poruszone zostało głębo-
kim współczuciem dla tej nowej towarzyszki jego dziwnego odtąd losu.
Nachyliwszy się, Ralf ujął jej dłoń i mówił z namiętnym szeptem:
- Niech pani o tym zapomni, Naro. W oczekującym nas długim życiu będę cię ubóstwiał, ciebie jedyną kochać będę
i pragnieniem moim będzie uczynić cię szczęśliwą.
Wyraz głębokiego smutku przemknął po wrażliwej twarzy Nary.
- Nie przysięgaj, bo nie dotrzymasz ani jednej przysięgi. Nie zapominaj, że jedyne źródło życiowych sił jest w nas in-
ne, aniżeli u pozostałych śmiertelników, a we wszystkim innym pozostaniesz takim samym niewolnikiem ułomności ludz-
kich, jakim byłeś przedtem, chyba z wyjątkiem tego, że dla używania rozkoszy życia dane ci jest niezniszczalne zdrowie, na
które żadne nadużycia ani namiętności nie mogą wywierać wpływu, a nadto ogromne bogactwa, pozwalające zaspakajać
wszelkie zachcianki.
Niebezpieczeństwa takich warunków życia nie doświadczyłeś jeszcze.
- Wątpliwości co do mej osoby są zrozumiałe, gdyż zna mnie pani jeszcze zbyt mało. Czy nie ta właśnie nieufność do
mnie każe ci opuścić Wenecję?
- Nie, opinia świata wymaga, żebyśmy się rozstali.
Czas żałoby pragnę spędzić w samotności, a przy tym uregulować swoje interesy. A ty przyzwyczajaj się do nowego ży-
31
cia: spadek po Narajanie sprawi ci jeszcze wiele niespodzianek. Popracuj również nad przyswojeniem sobie wiadomości, jak
należy użytkować tajemnicze siły, którymi rozporządzasz. Nie frasuj się, mój drogi - dodała z uśmiechem, - będziesz miał
ode mnie wiadomości. A gdy czas mej żałoby się skończy i ja tu wrócę, spędzimy z sobą krótką chwilę upojenia i zapomnie-
nia, łudząc się co do trwałości naszego szczęścia, które możemy sobie wyobrazić tak długim, jak życie nasze. Bo cóż to
szkodzi? W pustce życia nie należy gardzić nawet chwilową szczęśliwością.
Nie dając mu czasu na odpowiedź, zrobiła ręką ruch pożegnalny i opuściła balkon.

Rozdział trzeci
Reszta dnia i noc nie przyniosły nic nadzwyczajnego. Czas upływał na naradzie z krawcem, którego wezwał w celu za-
opatrzenia się w garderobę, na oglądaniu pałacu i na nudnej rozmowie z Giuseppem Rosati, który przedstawił mu księgi
rachunkowe i jął rozgadywać się o sprawach zarządu.
Nazajutrz rano Ralf odwiózł Narę na dworzec kolejowy, lecz nie dowiedział się od niej, dokąd się udaje.
Zmartwiony i całkiem nie swój wrócił do domu, który wydał mu się pustym bez niej.
Po obiedzie udał się do swego apartamentu nakazując, aby mu nie przeszkadzano i zajął się oglądaniem różnych rze-
czy w sypialni, a także przeglądaniem szuflad biurka.
W jednej z nich znalazł oprawiony notes zapisany ręką Narajany. Przerzuciwszy kilka kartek przekonał się, że to był
dzienniczek, do którego nieboszczyk wpisywał, gdy mu przyszła fantazja, wypadki z życia, różne notatki i przeżyte wraże-
nie. Końcowe stronice były niezapisane. Ralfowi przyszła chęć przekonania się, co też ten dziwny człowiek zanotował ostat-
nio.
“Czy istnieje straszniejsza choroba nad przesyt? - pisał Narajana. - Przesyt, to okropna nuda, która przerzuca człowie-
ka z miejsca na miejsce, robi wszystko nieznośnym i wyczerpuje cierpliwość.
“Tylko praca może zabić czas - tego strasznego olbrzyma - strasznego wskutek swej ciemnej i nieznanej przyszłości,
swej wiecznie usuwającej się spod nóg teraźniejszości oraz przeszłości zaludnionej niezatartymi wspomnieniami.
Najgorszą jednak jest teraźniejszość, gdyż w teraźniejszości stykam się ciągle z ludźmi, tymi robakami, które swymi ja-
dowitymi ukąszeniami toczą duszę, nie mogąc ciała zniszczyć.
Odrażający, niski, sprzedajny i niewdzięczny tłum, pochlebczy i płaszczący się przed bogatym, a depczący nogami bie-
daka, nie będącego w możności płacić mu za sprzedajną i płaczliwą przyjaźń! O, ta nieuchwytna hipokryzja, przepełniają-
ca całe jestestwo tych pogardy godnych i okrutnych ludzi, co się wzajemnie nienawidzą, spotwarzają i szarpią lub wydzierają
sobie kawałek chleba, a jednocześnie ściskają się obłudnie, kąpiąc się w fałszu, bez którego istnieć nie mogą. Biada temu,
kto skazany na wleczenie życia z otwartymi oczyma, pozbawiony wszelkich iluzji i zmuszony widzieć wszędzie - w rodzi-
nach, pomiędzy małżeństwem, przyjaciółmi nędzne pełzanie fałszu i stwierdzać ordynarność, zawiść, chytrość i złość ludz-
ką. A poza tym musieć milczeć, bo któżby go zrozumiał?
Biedny nieśmiertelny! W okrutnej samotności tego nienormalnego istnienia zmuszony jesteś, by uciec od samego sie-
bie, rzucać się w ten tłum, usiłując skosztować całej jego nędzy, gotów nawet zostać oszukanym i niemym na wszystko, by-
leby nie być samym; wszak sama miłość - ta wielka dźwignia, podtrzymująca ludzi w ich przelotnej walce życiowej, staje się
nielitościwym katem dla wiecznego wędrowca. Nawet śmierć woła doń drwiąco: dzięki twemu nieśmiertelnemu życiu skła-
daj na tym ołtarzu wszystko, co ukochałeś!
Wiem, że mogę ignorować śmierć oraz że rozporządzam środkiem, za pomocą którego mogę, kiedy zechcę, z jej rąk
wydzierać jej ofiary; lecz nie korzystam z tego. Nie śmiem skazywać innej istoty na mękę, jaką sam znoszę!
To, co poczytywałem za szczęśliwość, okazało się ciężarem nieznośnym. Nie mam już żadnych pragnień ani nadziei;
nie podejmuję już walki dla świętego celu i ludzkość jest dla mnie - martwą literą.
I wiecznie jeden i ten sam obraz. Miliony ludzi rodzi się, borykają się, cierpią i po tym krótkim, nędznym życiu znika-
ją, nic nie zdziaławszy. Jeżeli wysiłki miliona ludzi nic nie dają, to co może zrobić jeden nieszczęsny, co nie posuwa się na-
przód, lecz stoi w miejscu w tym zbiorowisku, które inni porzucają rychło, starając się wydrzeć prześladującemu ich majakowi
“szczęścia” jakąś okruszynę życia.
Wstrętny obraz zwłaszcza dla tego, kto wyłączony z praw zwykłych, spogląda z lotu ptaka na kotłujący się u jego nóg
chaos niesprawiedliwości i nieładu, nie będąc w możności zrozumieć ukrytego celu, zmuszającego geniusz i talent szarpać
się i umierać z głodu na barłogu, podczas gdy płytkość, niezdarność i ograniczoność, nadęte pychą i samochwalstwem,
wdzierają się na tryumfalny rydwan, rządzą rozumem narodów, powiększają nieporządki i urządzają krwawe saturnalia,
gdzie głuchną i giną niewinne i użyteczne istoty, które sprawiedliwość - gdyby ona istniała powinna wysunąć naprzód, aby
światu przyniosły światło, dobro i mądrość. I żadna z ofiar nie strząśnie z siebie grobowego prochu, żeby rzucić rządcy świa-
32
ta, piekielnemu areopagowi: “Zemsta”! I rzeczywiście - wielkie szczęście, że ludzie, których żołądek szarpie się z głodu,
którzy gnani są ciągle naprzód biczem niedoli, nie mają czasu zastanowić się nad celowością rzeczy i tajemnymi przyczy-
nami swej nędzy.
Umęczonej, dławiącej się i ogłupiałej w ciągłej walce ludzkości brak czasu na zastanowienie się i protest. Ona dąży ku
mogile, zrodziwszy nowe pokolenie tak samo nieszczęśliwe i uciemiężone, jak jej ojcowie i dziady…
O, jak mi to obrzydło i jakże zmęczony jestem! Jakże bym pragnął uwolnić się od łańcucha, przykuwającego mnie do
ciała. Śmierci! Oswobodzicielko, przyjaciółko nieodgadniona! Pragnę odpocząć w twym objęciu, chcę być wolnym!”
Pobladły, z lękiem czytał Morgan te słowa, widocznie pisane w różnych czasach, pod wrażeniem chwili i wiersze te ja-
sno malowały stan duszy tego człowieka, który wszystko widział, wszystkiego zakosztował, i wszystkiego doświadczył. Zda-
wałoby się, że nadzwyczajne zdarzenie jego życia powinno go odgradzać od wszystkich ludzkich trosk. Mimo to, znużony
pożądał jednego tylko - śmierci...
- Czy i na mnie przyjdzie kiedy taka chwila? - zapytywał siebie ze smutkiem Morgan.
- Nie, to niemożliwe! - Życie to najcenniejszy dar, i starzec, który mnie pouczał w galerii przodków miał rację mówiąc,
że nawet wieczność nie wyda się zbyt długą temu, kto potrafi wypełnić ją pracą i czynami miłosierdzia. Nie będę filozofo-
wał i biadał nad niedolą ludzkości, lecz będę się starał jej ulżyć - zakończył swój monolog.
Zaprzątnięty swymi myślami, Ralf nie zauważył nawet, że za jego plecami otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł
człowiek wysokiego wzrostu, otulony czarnym płaszczem i z maską na twarzy. Dopiero, gdy nieznajomy położył mu rękę
na ramiona, zerwał się i ze zdziwieniem spojrzał na dziwnego gościa.
- Nie obawiaj się, spadkobierco Narajany, Supramati ! - odezwał się głębokim głosem nieznajomy. - Musisz pójść ze
mną. Nieobecność twoja tu, potrwa zaledwie kilka dni, lecz jest konieczną.
- Jestem gotów. Wiem, że wstąpiłem w krąg magiczny, co mnie oplótł wężowymi skrętami i włożył na mnie obowiąz-
ki, od których nie wolno mi się usuwać - odrzekł spokojnie Morgan. - Zresztą - dodał - nie mam potrzeby obawiać się cze-
goś, nawet śmierci, dlatego chętnie pójdę z tobą.
- Dobrze, wydaj niezbędne rozporządzenia i przychodź prędko; będę cię oczekiwał w gondoli przy dużych schodach.
Nie zapomnij wziąść z sobą pierścienia, który znalazłeś w portfelu.
Gdy nieznajomy wyszedł, Ralf kazał służącemu zapakować do małej walizki niezbędne mu rzeczy, po czym wezwał
Giuseppa i oznajmił mu, że wyjeżdża na dwa tygodnie. Następnie włożył na palec starożytny pierścień, napełnił pugilares
pieniędzmi i wyszedł.
Była już noc. Pomimo światła, oświetlacjącego podjazd. Kołysząca się na wodzie gondola tonęła w mroku. U czuba jej
stał wioślarz, a w kajucie za opuszczoną do połowy roletą siedział nieznajomy gość. Ralf umieścił się obok niego. Gondola
ruszyła szybko i wkrótce ślizgała się po ciemnych wodach kanału. Człowiek w masce milczał, a Ralf, nie chcąc wszczynać
rozmowy, oparł się o poduszki i popadł w zadumę. Z wolna owładała nim senność i zamknął oczy.
Jak długo trwała owa drzemka, czy zaduma, nie wiedział. Oprzytomnił go głos zamaskowanego człowieka.
Ralf był trochę zakłopotany z powodu swej senności i spostrzegł pomimo ciemności nocnej, że znajdowali się na otwar-
tym morzu, i że gondola przybiła do okrętu, którego wysokie maszty i rozpięte żagle zarysowały się niewyraźnie w ciem-
nościach.
- Wyjdź! - rzekł ponuro nieznajomy.
Morgan wszedł na pokład; opanowało go coraz bardziej jakieś przykre uczucie.
Żaglowa łódź, na której się znalazł, była bardzo starego typu. Nie było na niej widać ani marynarzy, ani pasażerów; wej-
ście do kajut oświecała tylko kopcąca pochodnia.
Poddając się wskazówkom swego nierozmownego towarzysza, Ralf zszedł za nim do bogato, lecz dziwnie jakoś ume-
blowanej kajuty. Pośrodku znajdował się stół, zastawiony obficie winem i dziczyzną na zimno. Woskowe świece w małym
złotym kandelabrze oświetlały bogate nakrycia, które wyglądały, jak zresztą wszystkie znajdujące się w kajucie sprzęty, jak
gdyby były zebrane przypadkowo.
Rzuciwszy na krzesło płaszcz i kapelusz, nieznajomy zdjął maskę. Morgan spostrzegł teraz, że był to wysoki, kształt-
ny mężczyzna, lat trzydziestu. Piękna, o prawidłowych rysach, twarz jego była nadzwyczaj blada, a bladość tę uwydatniały
jeszcze jego czarne, kędzierzawe włosy i takaż broda. Wyraz czarnych, szeroko rozwartych oczu wywoływał dreszcz; w ką-
tach ust załamała się gorzka i surowa fałda. Pomimo niewątpliwej piękności tego człowieka, wiała od niego jakaś pochmur-
ność, pełna determinacji i Ralf poczuł, że dreszcz nieokreślonego lęku przebiegł mu po ciele.
Jego przygnębiający stan ducha oraz zdziwienie wzmogły się jeszcze, gdy na trupiobladej ręce nieznajomego ujrzał ta-
ki sam pierścień, jaki on posiadał, z tą różnicą, że zamiast rubinu błyszczał w nim szafir.
Również strój jego nie był współczesny: nieznajomy miał na sobie czarny, aksamitny spancer, z szerokim, koronkowym
kołnierzem i długie buty; z szerokiego czarnego pasa, obejmującego talię, wyzierał sztylet o inkrustowanej rękojeści.
33
- Witaj, bracie mój! - odezwał się wreszcie nienajomy, podając Morganowi rękę.
Tamten uścisnął ją i nie zdążył jeszcze sformułować pytania, cisnącego mu się na usta, gdy naraz podniosła się ciężka
wełniana portiera i w progu sąsiedniej kajuty ukazała się postać jeszcze dziwniejsza.
Był to starzec przynajmniej osiemdziesięcioletni, sądząc po mnóstwie zmarszczek pokrywających jego twarz. Biała
broda zwisała mu do pasa; orli nos i przeszywające spojrzenie czarnych oczu przypominały drapieżnego ptaka.
Starzec ten miał na sobie odzież z czarnej wełnianej materii, jaką noszą pielgrzymi; nogi obute w sandały, a głowę
okrywała jedwabna jarmułka. Plecy miał zgarbione; ręka opierała się na długim, sękatym kiju, poczerniałym od starości, na
placu widniał taki , jak i u Ralfa pierścień złoty, lecz ze szmaragdem.
- Bądź pozdrowiony, nasz młody bracie, Narajano Supramati! - zwrócił się do Morgana, podając mu rękę.
- I ja was pozdrawiam, bracia - odrzekł Morgan, składając ukłon.
Wobec podobieństwa pierścieni Morgan domyślił się, że znajduje się wśród członków tajemnego bractwa, do którego
i on, nie wiedząc o tym, został zaliczony. Upewniał go w tym u obu tych ludzi zauważony, gorejący wzrok, jaki go uderzał
w oczach Narajany.
Po krótkiej rozmowie, w jakimś nieznanym Ralfowi języku, wszyscy usiedli do stołu. Młodszy nieznajomy, który zda-
wał się być tu gospodarzem, napełnił kielichy winem i zapraszał do posiłku.
Gdy w milczeniu posilili się nieco, Morgan podniósł swój kielich, mówiąc:
- Piję za wasze zdrowie bracia i proszę wybaczyć, że pozwolę sobie na jedno pytanie.
- Mów - odpowiedzieli obaj razem.
- Wy mnie znacie, boście mnie nazwali po imieniu - rzekł Ralf, lecz ja, co do was, szanowni panowie, jestem w zupeł-
nej nieświadomości. Czuję jednak, że jesteście moją nową rodziną, z którą mnie związały tajemne nici - istotami, które się
znalazły w takich jak i ja warunkach życia, widzę bowiem w waszych oczach taki płomień, jak w oczach zgasłego Naraja-
ny.
- Nie mylisz się, mój bracie: stanowimy jedną rodzinę. Pomimo dzielącej nas przestrzeni jesteśmy związani tajemni-
czymi węzłami - odpowiedział starzec. Masz zupełne prawo poznać nasze imiona, lecz nie przestrasz się, jeżeli one wyda-
dzą ci się dziwnymi. Zapewne słyszałeś o Ahasferze?
- Ahasfer! Nazwisko to legenda daje Żydowi wiecznemu tułaczowi, - zawołał zdumiony Ralf.
- Legenda zawiera zawsze prawdę skażoną fantazją ludzką; czas uzupełnia ją i przeistacza stopniowo - odrzekł starzec.
- Żydem wiecznym tułaczem jestem ja, on zaś dodał, wskazując na ponurego, siedzącego w zadumie sąsiada, jest również
bohaterem legendy, kapitanem okrętu-widma, przynoszącego nieszczęście spotykanym statkom. To “Latający Holender”,
jak go nazywają żeglarze.
Morgan podniósł się machinalnie i prawie z przerażeniem patrzył na obu.
Przypuszczał, że te legendarne postacie powstały tylko w fantazji ludowej, a teraz siedział z nimi u jednego stołu, o ile
to nie były pseudonimy, ukrywające ich rzeczywiste nazwiska tak, jak on sam ukrywał się pod nazwiskiem Narajany Supra-
mati. Jeżeli zaś starzec mówił prawdę, to widma straszące ludzi, powinny właśnie tak jak oni obaj wyglądać. Dość było spoj-
rzeć na nich, aby się przekonać, że były to istoty niezwykłe.
- “Nie jesteśmy widmami - jesteśmy dziećmi przeznaczenia i takimi ludźmi jak ty, nie miej więc obawy - odezwał się
nazwany “Latającym Holendrem”.
Morgan, zawstydzony swym przestrachem, zdobył się na lekki uśmiech i rzekł:
- Wybaczcie mi bracia ten mimowolny, śmieszny przestrach, wywołany mym dziwnym stanem duszy. Wejdźcie w mo-
je położenie i wyobraźcie sobie człowieka naszego, niewierzącego stulecia, lekarza, zdeklarowanego sceptyka, który znalazł
się nagle w takim środowisku. On mimowolnie musi zadać sobie pytania; co się z nim dzieje, czy jest pijany, czy dostał po-
mieszania zmysłów, czy też może stał się ofiarą halucynacji? - Objął rękami głowę, która zdawała się pękać pod napływem
różnorodnych uczuć, po czym ciągnął dalej. - Nie miejcie mi przeto za złe, jeśli zapytam, czy jesteście tymi, którymi się być
mianujecie? Ty naprzykład, Ahasferze, czyżbyś rzeczywiście był owym człowiekiem, którego przeklął Chrystus, jeżeli w ogó-
le mógł kiedykolwiek taki człowiek istnieć?
- Tak, jestem Ahasferem. Widziałem i znałem Chrystusa, lecz on mnie nie przeklął, gdyż ten boski siewca łask Ojca
Niebieskiego umiał tylko błogosławić i przebaczać.
Inna przyczyna zniewoliła mnie do tułactwa.
- W takim razie, gdzie mieszkasz? - zapytał oszołomiony Ralf,
- Nie mieszkam nigdzie; cały świat należy do mnie.
Oparty na tym kiju, obchodzę w sandałach, w każdym stuleciu siedem razy całą planetę, wracając za każdym razem do
punktu swego wyjścia.
Niebo jest moim dachem, ziemia posłaniem, a rośliny pokarmem.
34
Odpoczywam tylko u “poświęconych”, w ciągu trzech dni i trzech nocy, co każde dziesięć lat. Nie mam żadnych po-
trzeb. Uciekam od czasu, a on mnie prześladuje - dokończył posępnie starzec.
Na czole jego zarysowała się głęboka fałda, a na ustach rozsiadł się wyraz goryczy.
Po dłuższej chwili uciążliwego milczenia starzec wstał i kiwnąwszy głową, udał się z powrotem do sąsiedniej kajuty,
z której był wyszedł.
Morgan czuł się całkowicie załamany i z pewną nieufnością spoglądał na pozostałego współtowarzysza. Bez względu
na jego przerażającą bladość i dziwne wejrzenie jego czarnych oczu, “Holender” wydał mu się nieporównanie sympatycz-
niejszym od złowieszczego Ahasfera. Miał nieprzezwyciężoną chęć zapytania, czy legenda, jakoby on i jego okręt byli zwia-
stunami śmierci, ma jakąś podstawę.
Tamten, jak gdyby odgadując myśl Ralfa, podniósł głowę i rzekł spokojnym głosem:
- Później powiem ci, dlaczego morze stało się moją areną, fale ojczyzną, a ten okręt przytuliskiem, w którym żyję wśród
ksiąg i wspomnień. Powiem ci także, dlaczego ukazuję się tym, którzy są na śmierć skazani.
- I zawsze płyniesz sam na tym okręcie?
- Niekiedy wychodzę na ląd, aby ucieszyć się przelotną miłością, gdyż to urozmaica trochę monotonię mego życia, lecz
twardy ląd nie znosi mnie dłużej niż trzy dni i trzy noce. Z kolei ty powiedz mi, jaka przyczyna skłoniła cię zostać jednym
z “naszych”, i czy czujesz się szczęśliwy, posiadłszy dar, stawiający cię w innych, niż zwykłe, warunkach życia.
- Dotąd osiągnąłem z tego dopiero jedną korzyść - powrót do zdrowia.
Ralf opowiedział mu w kilku słowach swą przeszłość, po czym ciągnął dalej:
Umierałem prawie na suchoty i czując zbliżającą się śmierć, pragnąłem przeniknąć rzeczywistość pozagrobowego ży-
cia. Dusza moja wyczuwała tajemnice, kryjące się za gęstą zasłoną niewiedzy, w której człowiek żyje. Jako lekarz psychia-
tra widziałem, że u chorych, których nie umiałem leczyć odbywa się jakiś tajemniczy proces. Ciało ich było zdrowe,
a cierpiało coś niewidzialnego, nieuchwytnego. I ta właśnie ukryta siła, ten tajemniczy świat, otaczający człowieka ze wszech
stron i przejawiający się w najdziwniejszych formach, pociągał mnie gwałtownie. Czując lęk przed nieznaną przepaścią,
w którą nas śmierć strąca, usiłowałem znaleźć drogę, którą dusza kroczy i dowiedzieć się, czy ona przeżywa ciało. Lecz sta-
łem samotny ze swymi wątpliwościami, obawą i poszukiwaniem. Jako lekarz wstydziłem się zwierzyć swym niewierzącym
kolegom, że poszukuję nieuchwytnej boskiej iskry, usuwającej się spod skalpela. Czy Narajana, dzięki jasnowidzeniu, jakie
zdawał się posiadać, dowiedział się o mych usiłowaniach, cierpieniach i pragnieniu ulżenia bliźnim - nie wiem, lecz on tyl-
ko wybrał mnie spośród innych i ofiarował mi drogocenny, a zarazem straszliwy dar nieśmiertelnego życia. Zresztą są to tyl-
ko moje przypuszczenia; istotny powód, który skłonił Narajanę uczynić ten wybór, nie jest mi znany.
- Może jakieś węzły przeszłości łączyły cię z Narajaną. Węzły pochodzące z miłości w przeszłych bytach bywają bar-
dzo silne i trudno je rozerwać - zauważył “Holender”. - Lecz czy nie masz ochoty spocząć?
Morgan zaprzeczył poruszeniem głowy.
- Nawał wrażeń, dziś doznanych - odpędził sen. Jeżeli sam nie jesteś zmęczony i moje towarzystwo ci się nie sprzy-
krzyło, to pragnąłbym dłużej z tobą porozmawiać.
Bardzo bym pragnął poznać historię twego życia.
Oprócz tego chciałbym wiedzieć, dlaczego mnie przyprowadziłeś na ten okręt i zapoznałeś z Ahasferem, a w końcu -
dokąd się udamy?
- Udajemy się do głównej rezydencji naszego bractwa, aby wziąć udział w jednej z uroczystości naszych stuletnich ze-
brań, Tam, w tej tajemniczej świątyni, znajduje się czara Graala.
- Jak to, alboż Graal istnieje? - zapytał z uśmiechem niedowierzania Morgan.
- Wszak my istniejemy. Dlaczego nie mogłaby istnieć czara, której sam widok, według tradycji, daje nieśmiertelność?
Nas nic nie stanowi - odpowiedział poważnie ”Holender”. A teraz, jeżeli cię to tak interesuje, opowiem ci historię mojego
życia, usuwając zasłonę, którą okryła mnie legenda.
- W końcu piętnastego stulecia urodziłem się jako syn pirata, który swoimi rabunkami zdobył bardzo znaczny mają-
tek. Ojciec mój był z pochodzenia Holendrem. Był to człowiek surowy, krwiożerczy, chciwy, lecz znakomity żeglarz. Wzra-
stałem na okręcie ojcowskim, gdzie od dzieciństwa wprawiałem się do rzemiosła pirata. Miałem już dwadzieścia lat, gdy
ojciec mój został zabity w czasie napadu na dużą hiszpańską galerę, i objąłem po nim komendę na okrętem.
Wkrótce zdobyłem sławę znacznie większą niż mój ojciec. Wszystkie moje przedsięwzięcia udawały się szczęśliwie;
a szybkość, z jaką zjawiałem się tam, gdzie mnie najmniej oczekiwano, otoczyła mnie i mój okręt nadprzyrodzoną aureolą,
z czego nie omieszkałem wynieść korzyści.
Wyobrażano sobie, że jestem w stosunkach z diabłem. Jakkolwiek nie posiadałem warunków do zawarcia znajomości
z władzami piekła, lecz moi marynarze z powodu swej dzikości, nierozumnej odwagi i kwiożerczości mogli w zupełności
uchodzić za potępieńców.
35
Pewnego razu, gdy brodziłem po Północnym Morzu, czatownik dostrzegł duży statek kupiecki, który przypuszczalnie
przebył długą podróż i musiał posiadać bogaty ładunek. Wydałem rozkaz pogoni. Galera spostrzegła nas również i usiło-
wała uciec, rozpiąwszy wszystkie żagle, lecz daremne: mój chyży statek dopędził wkrótce zdobycz i wdarliśmy się na po-
kład. Wszczął się zacięty bój, gdyż galera miała uzbrojonych ludzi; mimo to bezprzykładna śmiałość mych ludzi dała nam
zwycięstwo.
Dając przykład swym marynarzom, pierwszy skoczyłem na pokład i topór mój siał zniszczenie wśród rozpaczliwie
broniącej się załogi. Zagrzany bitwą rzuciłem się cały skąpany krwią do jednej z kajut, gdzie znalazłem starca i młodą dziew-
czynę, prawie nieprzytomną ze strachu. Być może, iż zadowoliłbym się wzięciem starca do niewoli, gdyby się na mnie nie
porwał i nie ranił mnie szpadą w plecy. Wściekły z gniewu, uderzeniem topora rozpłatałem mu głowę.
Gdy padł, dziewczyna rzuciła się z jękiem ku niemu.
Wtedy spostrzegłem, że była to piękność, jakiej nigdy dotąd nie spotkałem: jej cudna, w tej chwili alabastrowo biała
twarz, duże szafirowe oczy i jasne, o złotawym odcieniu włosy rozpaliły mi serce płomieniem.
- Nie obawiaj się, piękna! - zawołałem - ani włos nie spadnie ci z głowy.
Pragnąc ją uchronić przed brutalnością swych marynarzy, postanowiłem przenieść ją na mój własny statek.
Gdy ją brałem na ręce, broniła się zawzięcie, po czym straciła przytomność. W tym stanie zaniosłem ją do swej kaju-
ty i zamknąłem drzwi.
Bitwa tymczasem skończyła się naszym zwycięstwem; mogłem już przystąpić do obejrzenia zdobyczy, która była, jak
się okazało, bardzo znaczna. Od jednego z rannych ludzi zwyciężonego okrętu dowiedziałem się, że okręt ten był własno-
ścią jednego z najbogatszych kupców hanzeatyckiego miasta, Lubeki, i że kupiec ten płynął do Wenecji wraz z córką, na-
rzeczoną jakiegoś włoskiego signora. Na okręcie znajdowała się również wspaniała wyprawa młodej dziewczyny.
Minęło kilka godzin zanim dokonaliśmy oględzin, podziału zdobyczy i przeniesienia jej na nasz statek.
Zamierzałem już opuścić galerę i zatopić ją wraz z wziętymi do niewoli, których moi ludzie dobijali, gdy naraz na
krwią zalanym pokładzie zjawił się starzec w odzieży pielgrzyma.
Nagle pojawienie się jego zdziwiło nas bardzo, gdyż przedtem nie zauważyliśmy go nigdzie. Widocznie jechał jako pa-
sażer i ukrywał się gdzieś podczas bitwy. Starzec zbliżył się do mnie i utkwiwszy we mnie dziwny, palący wzrok, odezwał
się:
- Czy nie udzieliłbyś mi, kapitanie gościny na swym okręcie?
Nie odznaczałem się miękkim sercem, ale starzec, nie wiem czemu, wzbudził we mnie ogromny dla siebie szacunek.
Nadto jego biała broda i orli nos przypominały mi mego ojca, którego bardzo kochałem. Cóż mógł zresztą znaczyć jeden
człowiek przeciwko moim sześćdziesięciu zuchom?
- Owszem - rzekłem - przejdź na mój okręt, szanowny starcze. Znajdziemy u siebie dość chleba i wina, żeby cię na-
karmić. Jeżeli jednak nasze krwawe rzemiosło jest ci wstrętne, to wysadzimy cię na ląd przy pierwszej sposobności.
Starzec podziękował i umieściłem go zaraz w tej kajucie, którą obecnie zajmuje Ahasfer.
Pragnąc sobie i swoim ludziom sprawić po tak pracowitym dniu innego rodzaju rozrywkę, kazałem urządzić wielki bal.
Zdobyliśmy tyle wina i wszelkiego rodzaju żywności, że przyjęcie wypadło wspaniale. Dla siebie, swego pomocnika i star-
ca kazałem przygotować osobny stół w kajucie, piraci zabawiali się na pokładzie.
Byłem w najlepszym nastroju ducha, śmiałem się, żartowałem sobie ze staruszka i winszowałem mu szczęśliwego wy-
dostania się z rzezi. On uśmiechnął się i oznajmił, że się nie obawia śmierci. Na to odrzekłem, że również się jej nie boję,
i obaj z pomocnikiem przechwalaliśmy się naszymi zwycięstwami.
W miarę wychylania kieliszka za kieliszkiem krew zaczęła mi wrzeć; wzięte do niewoli dziewczę wydawało mi się co-
raz więcej czarującym i obudziła się we mnie gorąca żądza posiadania jej. Wstałem od stołu i udałem się do swej kajuty.
Młode dziewczę zbudziło się już z omdlenia i siedziało z ukrytą w dłoniach twarzą. Ujrzawszy mnie, wchodzącego wsta-
ła i z przerażeniem patrzyła na mnie.
Usiadłem obok niej, próbując ją pocieszać, a w końcu oświadczyłem, że ją kocham, zostawiam ją u siebie i będzie dzie-
liła nasze wesołe, pełne głębokich wrażeń życie.
Dziewczę słuchało mnie, milcząc, tylko jej usta drżały nerwowo. Nie broniła się nawet , gdy ją pocałowałem.
Zadowolony tym poddaniem się, chcąc ją jeszcze przychylniej dla siebie usposobić, poszedłem przynieść szkatułkę
z kosztownościami i złożyłem jej w darze.
Ona wnet z gorączkowym pośpiechem otworzyła szkatułkę i jęła w niej grzebać. Naraz gorący rumieniec oblał jej
twarz. Pomyślałem, że dla kobiety nie ma na świecie nic droższego nad kosztowności i ledwie się powstrzymałem od śmie-
chu. Następnie kazałem mej pięknej lokatorce ubrać się odpowiednio i wziąć udział w balu.
Dziewczę pobladło, a w jej szafirowych oczach błysnął mdły ognik. Po chwili odezwała się.
- Proszę kazać przynieść mi moje suknie, gdyż ta, którą mam na sobie jest cała zakrwawiona. Później przyjdę do cie-
36
bie.
Spełniłem jej życzenie, ona zaś, po upływie pół godziny zjawiła się na pokładzie, wystrojona jak królowa.
Miała na sobie białą, złotem haftowaną suknię, spiętą pasem, wysadzanym perłami i brylantami, a na głowie rozsypu-
jący ogniste blaski diadem brylantowy.
Byłem olśniony. Nigdy nie doznałem tak poruszającego zmysłowość wrażenia na widok kobiety. A co mię najbardziej
oczarowywało, to jej rozpuszczone, gęste włosy, spływające złotą falą aż do kolan. Posadziłem ją obok siebie, objąłem jej ta-
lię i prosiłem, by piła wino. Dziewczę wzięło z mej ręki kieliszek, wypiło kilka kropel i zdawało się być wesołe. Sama na-
pełniała mój kieliszek i bez widocznej niechęci przyjmowała moje karesy.
Bachanalia dochodziły już do szczytu, gdyż Lora - tak bowiem nazywało się dziewczę - wstała i nachylając się nad świe-
żo przyniesioną amforą wina, rzekła:
- Pragnęłabym poczęstować tych dzielnych marynarzy, wiwatujących tak głośno na naszą cześć. Pozwól mi samej na-
pełnić ich szklanki. Za dzisiejszą pracę, pełną rycerskiego poświęcenia, zasługują na nagrodę.
Rozporządzaj się dowolnie - przepiękna moja; nie mam nic przeciwko temu i rad będę, gdy sama ugościsz moich zu-
chów.
Jednemu z piratów kazałem nieść za Lorą amforę, po czym dziewczę samo napełniało rozbawionym szklanki, prosząc,
by pili za jej zdrowie.
Gdy Lora wróciła do stołu, była bledsza od swej sukni, chwiała się, prawie upadając z osłabienia. Spojrzałem na nią
z niepokojem, pytając, czy nie czuje się zanadto zmęczoną.
- O, nie! Bal zaledwie się rozpoczyna.
Był moment zachwytu: Lora, oddychając silnie półotwartymi z umęczenia ustami, z falującą piersią dziewiczą i ocza-
mi rzucającymi ogniste, pełne złowróżbnej namiętności, błyski, oczarowała mnie całkowicie.
Owładnięty szałem namiętności, pochwyciłem ją w objęcia i zaniosłem do kajuty, oddając kierownictwo okrętem me-
mu pomocnikowi; co się zaś tyczy wędrowca, to on dawno już się oddalił do małej kajuty, uskarżając się na zmęczenie.
Minęła może godzina czasu, gdy naraz usłyszałem dochodzące mnie z pokładu przerażliwe krzyki, które przerwały mo-
je miłosne zapędy.
Ocuciłem się w mgnieniu oka i wypadłem na pokład. Widok, jaki mi się tam przedstawił, ściął mi krew w żyłach.
Marynarze tarzali się z pianą na ustach po pokładzie, rycząc, jak dzikie zwierzęta, a niektórzy leżeli już nieruchomo
z poczerniałymi twarzami jak martwi.
Wśród tego przerażającego wycia usłyszałem głos mego pomocnika, który chwiejąc się, podniósł pięść w górę i krzyk-
nął.
- Przeklęta! Ona nas otruła...
Nie wątpiłem, że on ma rację. Opanował mnie okropny gniew przeciw tej kobiecie, co tak szatańsko zemściła się po-
zbawiając mnie wszystkich moich wiernych towarzyszy. Chciałem wyrwać z pochwy sztylet, by ukarać zdrajczynię, lecz po-
chwa była pusta. W tej chwili osłupienia uczułem silne uderzenie w bok, a jednocześnie usłyszałem potężny głos.
- Giń zabójco i bądź przeklęty! Niech twoja dusza podła błąka się wiecznie po tych wodach i nigdzie nie znajdzie spo-
koju!
Odwróciłem się i spostrzegłem Lorę. Twarz jej pałała, a oczy gorzały dziką nienawiścią. W ręku trzymała mój sztylet,
który jak i jej cała odzież, były zmoczone moją krwią.
Podniosłem rękę, chcąc uderzyć w tę niedawno pocałunkami okrywaną twarz, lecz ręka zwisła mi bezwładnie; w oczach
mi pociemniało; jak przez mgłę widziałem, że Lora, podniosłszy sztylet, utopiła go w swej piersi. Potem straciłem przytom-
ność.
Świeży powiew powietrza, co musnął moją twarz, sprawił to, że otworzyłem oczy. Ujrzałem klęczącego obok mnie
starca, którego wzrok płomienny przeszywał mię na wskroś. Usłyszałem głos:
- Czy pragniesz żyć bardzo długo? Jeżeli nie będziesz mię za to przeklinał, to ja cię uratuję...
Czułem, że umieram, z nadludzkim więc wysiłkiem wyszeptałem:
- Ocal mnie, a będę cię błogosławił!
Wtedy Ahasfer, gdyż on był starcem, wyjął z kieszeni flakonik napełniony bezbarwnym płynem, podniósł mi głowę
i wlał mi do ust zawartość flakona.
Zdawało mi się, że połykam ogień; palący żar rozlał mi się po całym ciele; ogłuszyło mnie równocześnie jakby uderze-
nie pioruna.
Po przyjściu do przytomności spostrzegłem, że spoczywam w swym łóżku, i że o kilka kroków ode mnie siedział przy
stole starzec, zajęty czytaniem długiego zwoju pergaminu.
Uczułem się w pełni sił i zdrowia, jak zawsze. Wraz ze świadomością powróciła mi pamięć. Na wspomnienie okrop-
37
nej śmierci mych wiernych towarzyszy z ust wyrwało mi się westchnienie wraz z ordynarnym przekleństwem.
Starzec stanął wnet przy mnie i rzekł głosem nagany:
- Dlaczego swoje cudowne ocalenie przekleństwem witasz? Bądź, mój bracie, wdzięczny Niebu za zwrócone ci siły
i zdrowie. Spójrz na jedyny ślad okropnej nocy.
Podniósł mi koszulę; ujrzałem w swym boku szeroką ranę, zasklepioną cienką, jak szkło przejrzystą błonką.
- Czy rana ta długo była widoczna?- zapytał z ciekawością Morgan.
- Ona widoczna dotąd, jakkolwiek od owej chwili minęło już przeszło trzysta lat, odpowiedział “Holender”.
Mówiąc to, rozpiął ubranie i ukazał Ralfowi znak, przypominający świeżą ranę, pokrytą przejrzystą błonką koloru ludz-
kiego naskórka.
- Widok tego znaku wywarł na mnie wówczas dziwnie przygnębiające wrażenie, które i na twarzy mej odbiło się wy-
razem goryczy.
Wtedy starzec położył mi na ramieniu rękę i rzekł:
-Ten krwawy ślad będzie ci wiecznie przypominał, że nie powinieneś nigdy nastawać na życie bliźniego. Dość przele-
wu krwi i przestępstw. Odtąd przestajesz być człowiekiem zwykłym; przekroczyłeś granicę zwyczajności i oczekuje cię ży-
cie nieskończenie długie. Ale, żeby się stać godnym tego, wyrzecz się przeszłości. Skruchą i modlitwą musisz zatrzeć ślady
twych przestępstw. Nie potrzebujesz już żyć z rozboju, gdyż obdarzę cię bogactwem, a potem zaprowadzę cię w pewne
miejsce, gdzie zostaniesz przyjęty jako członek mistycznego i tajemnego bractwa.
W miarę tego jak starzec mówił, ogarniał mnie głęboki smutek. Przeszłość moja, pełna wrażeń, zbladła naraz; z mgli-
stym przeczuciem oczekiwałem czegoś nowego, nieznanego.
- Spełnię wszystko, co mi nakazujesz, nauczycielu potężny, który rozkazujesz śmierci! zawołałałem, opuszczając głowę
na pierś.
Następnie ubrałem się i wyraziłem życzenie udania się na pokład. Starzec zgodził się. Odrażający obraz pokładu, oświe-
tlony pochodniami, napełnił mą duszę zgrozą i rozpaczą.
Wszyscy moi ludzie leżeli rozpostarci w głębokim śnie śmierci. Na ich poczerniałych twarzach zastygł wyraz okrop-
nych mąk agonii. Nie dawniej jak wczoraj, ci śmiali ludzie krążyli koło mnie, pełni życia i męstwa, a teraz? Oto poniewie-
rają się ich poczerniałe wzdęte trupy! Zwalczywszy z trudem burzący się we mnie gniew, zwróciłem się do stojącego obok
mnie starca:
- Trzeba wrzucić ciała do morza i oczyścić pokład.
Nachyliłem się, chcąc wziąć jedno z ciał i wrzucić je do wody, starzec jednak wstrzymał mą rękę, mówiąc:
Nie dotykaj tych nieczystych ciał. Gdy noc nadejdzie, zrobi się tu porządek sam przez się. A teraz zejdźmy na dół.
Musimy nieco czasu poświęcić przygotowaniom do twego nowego życia.
Wróciliśmy do kajuty. Starzec polecił mi usunąć z niej niepotrzebne rzeczy, po czym zasłonił okna gęstą zasłoną, zu-
pełnie nieprzepuszczającą światła, i zapalił stojącą w kącie na małym stoliku świecę woskową. Następnie kazał mi uklęk-
nąć na środku kajuty i zamknął nas obu w kole, zakreślonem najpierw na suficie, a później na podłodze.
Ze zdziwieniem spostrzegłem, że z jego kija wydobywa się snop ognistych promieni, który, na podobieństwo połysku-
jącej wstęgi, trzymał się w powietrzu, a na podłodze pełzały języczki płomienne.
Potem starzec wyjął zza pasa nieduży zwitek, zawierający mały kawałek czerwonej czworokątnej materii i szarawą kul-
kę nieznanej mi substancji. Materię wraz z kulką położył mi na głowie i kazał mi się modlić. Lecz nie umiałem się modlić,
gdyż modlitwy, których mnie nauczyła nieboszczka matka w dzieciństwie, wyszły mi zupełnie z pamięci, a moje później-
sze dzikie i występne życie uczyniło mnie ateistą. Gdy przyznałem się do swej nieświadomości, starzec zaczął wymawiać
słowa, które za nim powtarzałem, i nauczyłem się ich później na pamięć. W modlitwie tej błagałem Wszechmocnego
o przebaczenie mi przestępstw. Podczas tej mojej pierwszej modlitwy, uczułem straszny ból w całym ciele, zdawało mi sią,
że jestem ze wszystkich stron kłuty sztyletami; następnie ten ból fizyczny przeistoczył się w tak okropny lęk, jakiego ja, śmia-
ły pirat, nigdy w życiu jeszcze nie doznałem.
Poza ognistym, otaczającym nas kołem zaczęły się zjawiać blade, krwią zbroczone istoty, ze skażonymi twarzami. Krew
we mnie zastygła, gdy poznałem w nich pomordowanych przeze mnie ludzi! Gromada moich ofiar rosła ciągle, lecz starzec
nie zwracał na nie uwagi, wymawiając równym rytmem słowa w jakimś dziwnym języku.
Naraz w powietrzu ukazał się śnieżnej białości kielich, podobny do iskrzącego się obłoczka i zawisł nad naszymi gło-
wami. Nad kielichem widniał szeroki, złoty krzyż. Całe to widziadło otoczone było różnokolorowymi płomykami.
Co prawda, patrzyłem wówczas na to, jakby we śnie.
Cała moja uwaga skupiła się na odrażającym tłumie, który tłoczył się ku mnie ze wszystkich stron. Pałające oczy widm
patrzyły na mnie z dziką nienawiścią; do uszu mych dochodziły złorzeczenia i bluźnierstwa; długie ręce, z zakrzywionymi
jak szpony palcami, wyciągały się do mnie, jakby mnie chciały pochwycić.
38
Co wtedy ucierpiałem, trudno by było opisać.
Prawdziwa agonia! Śmiało mogę powiedzieć, że przeżyłem wtedy po kolei wszystkie śmierci, jakie zadawałem innym.
Zmaltretowany i obłąkany z przerażenia czepiałem się szat Ahasfera, który silnym głosem zaklinał wyjące cienie, wska-
zując na krzyż i mówiąc o przebaczeniu.
Stopniowo część widm bladła i znikała w ciemności lecz najzłośliwsze z nich nie przestawały krzyczeć:
- Oko za oko, ząb za ząb! Niech cierpi, niech będzie przeklęty, przeklęty! Niech nie zazna spoczynku, niech błądzi po
morzach, które skalał swymi przestępstwami!
Niech znienawidzony i przeklinany błąka się po falach naszej krwi!
W końcu zniknęły również ostatnie duchy mściciele, ja zaś, złamany upadłem do nóg starca. Lecz odpoczynek mój trwał
krótko, gdyż uczułem nagle, że dziwny i bolesny dreszcz wstrząsa całym moim jestestwem. Z nowym przerażeniem spo-
strzegłem, jak ze stękaniem i świstem zaczęła wydobywać się z mego ciała czerwona, wilgotna, kleista i cuchnąca para. Z za-
partym oddechem runąłem jak martwy na podłogę.
Gdym przyszedł do siebie, kielich i ogniste koła nie były już widoczne. Obok mnie klęczał Ahasfer i wycierał mi ręce,
twarz i piersi wilgotnym ręcznikiem. Nastąpnie pomógł mi podnieść się i położyć na łóżku.
- Oczyściłem cię do pewnego stopnia i zniewoliłem do wyjścia z twego ciała fluidu spełnionych przez ciebie zbrodni;
lecz nie dana mi była możność zdjęcia z ciebie przekleństw twych ofiar i nienawiści, jaką w nich wzbudziłeś.
Wrogowie będą cię prześladowali. Lecz módl się i pokutuj, a może będziesz od nich całkowicie zwolniony.
Tymczasem odpocznij i staraj się usnąć. Tej nocy będziemy musieli spełnić jeszcze ciężki obowiązek.
Byłem do tego stopnia wyczerpany, że usnąłem natychmiast snem głębokim. Obudziły mnie przenikliwe, złowróżbne
i przeciągłe dźwięki dzwonu, jak gdyby dzwonienie pogrzebowe.
Oblany zimnym potem, z drżeniem serca podniosłem się na łóżku. Nie, to nie był sen! Dzwon istotnie jęczał, tłumiąc
szum burzy, co się zerwała podczas mego snu. Wiatr wydawał ponury świst, tłukąc się po zakątkach okrętu, uginając masz-
ty i wstrząsając korpusem okrętu. W oddali rozlegał się grzmot.
Z krzykiem rozpaczy zerwałem się z łóżka i potoczyłem się, nie mogąc utrzymać równowagi. Podtrzymał mnie Ahas-
fer, który wszedł właśnie i rzekł nakazująco:
- Chodź, musimy pochować twoich piratów!
NIe mówiąc słowa poszedłem posłusznie za nim.
Tymczasem zapadła ciemna noc, tylko częste błyskawice oświetlały w odstępach kotłujące się morze i stosy trupów na
pokładzie.
Takiej burzy nie widziałem jeszcze nigdy. Wycie wiatru zagłuszało prawie łoskot gromu i ryk fal, które podnosiły się
niby góry i gotowe były co chwila pochłonąć nas jak łupinę orzecha, wraz z całą naszą tragedią. Płynęliśmy jednak o roz-
piętych żaglach.
Okropność scenerii podnosiły jeszcze przewalające się sztywne zwłoki, nad którymi snuły się błędne ogniki, a widnie-
jąca wśród tej grozy wysoka postać starca z wzniesionymi ku niebu rękami uzupełniała ten fantastyczny i straszny obraz.
Naraz wyłoniło się jakby z głębin oceanu jakieś zielonkowate światło, które otoczyło aureolą okręt; jednocześnie, na
grzbiecie dużej fali dzwon, jakby odlany z rozżarzonego metalu, a obok stała czarna, słabo zarysowana figura.
Wyraźniej – występowała jedynie ziemistego koloru twarz widma o zielonkawych, szatańsko złośliwych oczach. Od-
rażająca zjawa ta trzymała w ręku sznur dzwonu, którego powolne poruszenie wywoływało złowrogie, płaczące tony, co
zlewały się z szumem burzy, wywołując tak przygnębiające wrażenie, że dotąd nie mogę o nim pomyśleć bez dreszczu.
Również i postać Ahasfera była w tym momencie dziwna. Głowa jego, broda i ręce wydzielały z siebie fosforyczne
światło, a donośny głos posiadał jakiś tajemniczy dźwięk, gdy wyrzucał w rozszalałą przestrzeń słowa w nieznanym mi ję-
zyku.
Lecz oto nowy, nieoczekiwyny, a straszny widok przedstawił się mym oczom. Trupy piratów zaczęły się podnosić; je-
den za drugim przeskakiwali przez burtę okrętu i grupowali się wokoło dzwonu, nieprzerywającego swego pogrzebowego
łkania. Przy świetle błyskawic widziałem wyraźnie całą grupę, kołyszącą się na wierzchołku ogromnej fali; ich zielonkawe
twarze o szklanych oczach były zwrócone na mnie. Po pewnym czasie zbladło wszystko i znikało stopniowo jakby rozpły-
wając się w rozhukanych falach.
Chwiejąc się jak pijany, skierowałem się ku mej kajucie. Czułem szum w uszach; przed oczami słaniały mi się miliar-
dy iskier. Zdawało mi się, że trupy moich towarzyszy pląsają obok mnie i zagladają mi w oczy.
Upadłem z głuchym krzykiem na deski pokładu.

39
Rozdział czwarty

Jak długo trwał mój stan nieświadomości - nie wiem.


Był to stan dziwny: ani omdlenie, ani sen, lecz odrętwienie bez myśli i czucia, nie pozbawione jednak zdolności postrze-
gania napaści przeróżnych widziadeł.
Gdy otworzyłem oczy, był już dzień. Słoneczne promienie zalewały pokład, który był uprzątnięty tak czysto i staran-
nie, jak gdyby tam nigdy nie rozegrał się jeden z najstraszniejszych dramatów.
Leżałem u podnóża masztu zdrów i rześki, lecz w duszy czułem wielkie zmęczenie. U steru nie było nikogo, okręt jed-
nak posuwał się szybko, trzymając się widocznie wyznaczonego mu kierunku.
U burty stał Ahasfer, spoglądający zamyślonym stroskanym wzrokiem na ocean.
Na odgłos mych kroków odwrócił się i rzekł z uśmiechem:
- Witaj, bracie! Jak widzisz, wszystko jest w porządku.
Prócz tego z przyjemnością mogę ci zakomunikować, że jesteśmy w drodze do miejsca zebrania naszego bractwa.
- Podziękowałem i zapytałem, czy prędko będziemy na miejscu przeznaczenia.
- Będziemy tam - odrzekł - jak tylko się skończy wstępne oczyszczenie zarówno twoje, jak i innej osoby, znajdującej
się na okręcie.
Widząc moje zdziwienie, dodał:
- Tak, mamy tu trzeciego pasażera; pójdź, pokażę ci go.
Zeszliśmy do małej kajuty, zajmowanej przedtem przez mego pomocnika i - wyobraź sobie moje zdumienie - spotka-
łem się oko w oko z kobietą, co mi zadała sztyletem cios śmiertelny.
Była w żałobie i tak blada, jak gdyby w jej żyłach nie płynęła ani kropla krwi. Zmieszała się na mój widok i spuściła
oczy; od całej postaci jej wiał głęboki smutek. Ja zaś patrzyłem na nią ze spokojem, który mnie samego zdziwił.
Nie czułem do niej najmniejszego żalu, przeciwnie - zdawałem sobie doskonale sprawę, że wina była po mej stronie.
- Przebacz! - wydarło mi się mimowolnie z ust.
- Przebaczcie sobie wzajemnie - odezwał się starzec.
- Oboje zgrzeszyliście, gdyż oboje popełniliście zabójstwo i dla tego ciążą na was przekleństwa, które wydadzą złe
owoce, bo prawo, pobudzone raz do działania musi bezwarunkowo się spełnić.
Z ciężkim sercem zbliżyłem się do Lory i powtórzyłem prośbę o przebaczenie. Podała mi rękę i spojrzała na mnie
swymi przepięknymi oczami, posiadającymi już ten dziwny wyraz, znamionujący nas wszystkich, którzy skazani jesteśmy
na długowieczność.
Nastąpiło pojednanie, niewątpliwie z obu stron szczere.
Odtąd mieszkaliśmy we troje na okręcie, którym ja już nie zarządzałem; prowadziły go inne, niewidzialne ręce.
Część dnia i nocy spędzaliśmy z Lorą na wykonywaniu przepisanego nam przez Ahasfera rytuału, w którym również
on sam brał udział. Godziny wypoczynku spędzaliśmy na pokładzie w marzeniach lub na pogadankach. Ja i Lora zaprzy-
jaźniliśmy się, lecz z każdym dniem stawaliśmy się względem siebie mniej udzielającymi. W miarę postępu mojego oczysz-
czenia i rozwoju umysłowego opanowywał mnie głęboki smutek i zobojętnienie do życia. Moja burzliwa przeszłość, pełna
zabójstw i rabunków, wydawała mi się snem. Zmory, napastujące mnie jeszcze niekiedy, powodowały obawę śmierci, a jed-
nak nie mogłem jeszcze uwierzyć w nieskończone życie, o którym mówił Ahasfer.
Tak minęło więcej niż dwa miesiące. Nareszcie starzec zawiadomił nas, że jesteśmy już dostatecznie oczyszczeni, aby
zostać dopuszczonymi do świątyni i że tej nocy przybędziemy tam. Znajdowaliśmy się na pełnym morzu, lecz gdzie, nie
umiałem się zorientować, gdyż nigdy nie spotykaliśmy żadnego okrętu i zdawało się, jak gdyby ocean zamieniony był w pu-
stynię. Pragnąłem, żebyśmy jak najprędzej dobili do brzegu, aby się wreszcie dowiedzieć, gdzie się znajdujemy.
Nie opuszczałem pokładu. Zapadła noc, lecz ląd wcale się nie ukazywał. W końcu, przy bladym świetle księżyca, mo-
głem sądzić, zbliżaliśmy się do jakiejś wyspy lub dużej, dzikiej rafy, gdyż nie widać tam było żadnej roślinności.
Gdy okręt podpłynął do ogromnej, spiczastej skały, zatrzymał się oparty bokiem do szarego, płaskiego kamienia. Sta-
rzec zbliżył się do burty i zawołał trzykrotnie:
- Ahasfer!
Zanim echo, powtarzające to imię umilkło, wewnątrz skały odezwał się przygłuszony dźwięk dzwonu. I naraz stało się
coś dziwnego: granitowa skała zatrzęsła się i, jak gdyby popychana niewidzialnymi rękami, posunęła się w bok, otwierając

40
głęboką pieczarę, w której ukazała się pochyło idąca galeria o dwunastu stopniach, okrytych dywanem. Na najniższym stop-
niu stali dwaj chłopcy w białej odzieży, trzymający w rękach lampy, rzucające jaskrawe światło.
Ty, obeznany ze światłem elektrycznym nie będziesz, rozumie się, zdziwiony, gdy tam przybędziemy, ale ja, prosty i dzi-
ki żeglarz piętnastego stulecia myślałem, że znalazłem się w światłości niebiańskiej.
Ahasfer wyszedł z okrętu pierwszy, za nim poszła Lora, potem ja. Gdyśmy weszli do Galerii skała zamknęła się za na-
mi bez szelestu.
W milczeniu szliśmy za Ahasferem i znaleźliśmy się niebawem w niedużej okrągłej komnacie, z której otwierało się
w kilku kierunkach wyjście na galerie, podobne tej, przez którą przyśliśmy. Pośrodku tej, jakby przechodniej sali stał starzec
w białych szatach, iskrzących się tak, jak gdyby były usiane brylantami. U pasa miał szeroki miecz, a na piersi, pod długą
srebrzystą brodą, widniał złoty, wysadzany drogimi kamieniami napierśnik. Na nogach miał białe trzewiki z zagiętymi koń-
cami.
Starzec uściskał Ahasfera, a na nas rzucił długie, pytające spojrzenie. Następnie, zamieniwszy z Ahasferem kilka słów,
zadął w nieduży róg z kości słoniowej.
Na odgłos rogu zjawił się chłopiec odziany w biel, jak ci, których spotkaliśmy u wejścia, i zaprowadził mnie przez jed-
ną z galerii do mile urządzonej komnaty, gdzie przygotowane już było łóżko i posiłek.
- Oto twoje mieszkanie - rzekł chłopiec - posil się i odpocznij, a we właściwym czasie przyjdę po ciebie.
Jadłem z wielkim apetytem i czułem się znacznie lepiej niż przedtem. Wydało mi się, że tu jest powietrze lżejsze, czy-
ściejsze i nasycone jakimś orzeźwiającym aromatem. Na nowo odezwało się we mnie pragnienie życia.
Po posiłku jąłem oglądać moje mieszkanie, widocznie przerobione z groty. Urządzenie było bogate: meble o dziwnych,
nigdy przeze mnie niewidzianych kształtach i draperia z nieznanej mi materii, jakby utkanej z metalowych sieci.
W kilku miejscach widniały kotary. Przypuszczając, że jedna z nich zakrywa wejście do sąsiedniej komnaty, zajrzałem
poza kotarę, i naraz wyrwał mi się okrzyk zachwytu.
Znajdowałem się u wykutego w skale okna, skąd roztaczał się czarodziejski widok na głęboką dolinę, otoczoną ze
wszech stron skałami.
Nad ciemną masą widniały, podobne błękitnej kopule, zasiane gwiazdami, niebiosa; dno doliny zakryte było cichą wo-
dą jeziora, w którym, jak w zwierciadle odbijało się niebo z księżycem w pełni. Wzdłuż brzegów ciągnęły się przedziwnie
obramowane naturalną rzeźbą, głębokie groty, nurzające się w sinawym świetle księżyca; głębie ich tonęły w mroku tajem-
niczym. W jednej z nich majaczyły stopnie wąziuchnych schodków, wykutych w skale i niknących pod sklepieniem. W wie-
lu miejscach stały na uwięzi zgrabne łódki. Dwa duże, białe łabędzie przesuwały się poważnie po ciemnych, nieruchomych
wodach jeziora.
Cały ten obraz tchnął niewymownym spokojem i niezmiernie kojąco wpływał na moją duszę starganą.
Upojony tym czarującym widokiem, położyłem się na wygodnym posłaniu i wnet usnąłem.
Obudził mnie mój wczorajszy mały przewodnik.
Zaprowadził mnie do obszernej komnaty, gdzie się wykąpałem w basenie, wyłożonym zielonym kamieniem i napeł-
nionym aromatyczną wodą; następnie przywdziałem wskazaną mi białą odzież, jaką miał na sobie przyjmujący nas starzec,
a w końcu mój mały paź opasał mnie pasem, lecz bez miecza; na szyję nałożył mi wysadzany czarnymi brylantami łańcuch,
na którym zawieszony był czerwony emaliowany trójkąt, mający pośrodku przejrzysty kamień z zamkniętym wewnątrz
czymś podobnym do ognia.
Po skończonej toalecie chłopiec obejrzał mnie i rzekł cicho:
- Ile krwi na tobie, mój bracie!
Widząc moje zmieszanie, zwrócił moją uwagę na inny przedmiot, mianowicie wskazał na stojący pod ścianą duży, sre-
brem okuty kufer i rzekł:
- Kufer ten przeznaczony jest na przechowywanie odzieży, którą masz na sobie. Możesz ją używać zawsze, ilekroć znaj-
dziesz się tu.
Następnie zapalił świecę i wyszliśmy. Szedłem w milczeniu za nim. Po przebyciu kilku galerii stanęliśmy u masywnych
drzwi, które otworzyły się same, i znalazłem się naraz w ogromnej sali. Od stropu sali spływały strugi oślepiającego świa-
tła, odbijającego się od marmurowych płyt i mozaiki posadzki.
W pierwszej chwili nie mogłem nic widzieć, bowiem dostałem zawrotu głowy, a serce zdawało się, przestało mi bić zu-
pełnie. Byłbym runął, gdyby mnie nie podtrzymała czyjaś silna ręka.
Później dowiedziałem się, że potężne, napełniające świątynię prądy świetlne działają tak na wchodzącego tu występ-
nego człowieka.
Gdy niemoc moja przeminęła, spostrzegłem, że podtrzymuje mnie Ahasfer, który szeptał mi do ucha pokrzepiające sło-
wa. Miał na sobie takąż jak ja odzież, z tą różnicą, że głowa jego ozdobiona była złotą obręczą z gwiazdą nad czołem, rzu-
41
cającą ostre blaski.
Po obu stronach sali widniały rzędy odzianych również w białe szaty mężczyzn i kobiet z lampami, okrytymi zasłona-
mi; wszyscy na klęczkach, pogrążeni w modlitwie.
Zauważyłem również, że sala nie posiadała sufitu i że zalewające ją potoki światła były niczym innym, tylko promie-
niami słońca.
W głębi sali widniał na podwyższeniu otwarty u góry pawilon ze srebrzystej materii, opiętej na kolumnach z lapis la-
zuli. Przód pawilonu zupełnie otwarty, odsłaniał widok na duży ołtarz, do którego prowadziło kilka stopni. Na ołtarzu pa-
liły się woskowe świece w złotym siedmioramiennym świeczniku. Pośrodku stał duży krzyż, nad którym unosił się
z rozpiętymi skrzydłami gołąb, a u podnóża krzyża umieszczona była ogromna czasza, otoczona fosforyzującą krepą.
Na pokrytych dywanem stopniach ołtarza stał wysoki starzec, cały jak i pozostali w bieli, lecz odzież ta była z jakiejś
połyskującej takniny, rzucającej przy każdym poruszeniu różnobarwne błyski.
Był to arcykapłan. Na głowie miał wieniec w formie obręczy o siedmiu słupkach; z każdego z nich wypływał drobny
płomyk. W ręku trzymał krótki, szeroki miecz, którym kreślił w powietrzu tajemnicze znaki.
Po obu stronach ołtarza, na najniższym stopniu, stali dwaj rycerze, jeden w złotej, drugi w srebrnej zbroi; w rękach trzy-
mali miecze o rękojeściach w kształcie krzyża.
Odkryte przyłbice ukazywały piękne, surowe i spokojne oblicza.
Byłem cały pochłonięty tym widokiem, gdy naraz rozległ się niewiadomo skąd czarujący śpiew z akompaniamentem
organów. Melodia była przecudna i sprawiała wprost niewypowiedziane wrażenie.
- Co się wtedy ze mną działo, nie próbuję nawet opisywać, rozpadało się we mnie coś, oddzielało, ulatało; każdy nerw
mój drżał, elektryzował się, dźwięczał. I wybuchnąłem jakimś dziwnym spazmatycznym płaczem.
W tym pamiętnym dla mnie momencie ręka Ahasfera spoczęła na mej głowie; głos jego szeptał:
- Płacz, mój biedny bracie! Opłakuj popełnione występki, przelaną krew i niedoskonałość, przykuwającą nas do ciała.
Nie umiem określić, jak długo pozostawałem na klęczkach, zmiażdżony rozpatrywaniem swej nędzy i całą duszą to-
nący w ojczyźnie niebieskiej. Inaczej nie mogę nazwać tego dziwnego, żałosnego uczucia bez skarg, szemrania, lecz zmie-
szanego z nieprzepartym pragnieniem dążenia ku spokojowi, doskonaleniu się i światłu. Wrażenia, wywołane cudną muzyką
zabiły we mnie dawnego człowieka.
Wstałem zupełnie przeistoczony, skruszony i łaknący oświecenia.
W tym czasie stojący u ołtarza rycerze wznieśli dużą złotą czaszę i ukląkłszy, trzymali ją u stóp ołtarza.
Arcykapłan zszedł ze stopni, niosąc małą kryształową czaszę, napełnioną płynem koloru krwi oraz złotą łyżeczkę, rzu-
cił okiem po obecnych i według ich liczby nabierał łyżeczką czerwony płyn, wlewając go do dużej czaszy.
Następnie umieścił kryształową czaszę na ołtarzu, zszedł znów na dół i zaczął po kolei przywoływać obecnych, a gdy
podchodzili, skrapiał im głowy płynem z dużej czaszy. W końcu przywołał Ahasfera, Lorę i mnie.
Gdy usłyszałem swoje imię, drgnąłem, lecz Ahasfer ujął mnie za rękę i podprowadził do arcykapłana. Po przedstawie-
niu nas opowiedział pokrótce naszą historię i prosił o przyjęcie nas do stowarzyszenia, na co arcykapłan się zgodził. Następ-
nie skropił Ahasferowi głowę tajemniczym płynem i przywołał mnie skinieniem ręki:
- Popełniłeś, synu mój - rzekł pełnym powagi i spokoju głosem - wiele ciężkich grzechów, a więc wisi nad tobą wiele
przekleństw. Dokąd się całkowicie nie oczyścisz, nie możesz wśród nas przebywać, Do chwili więc, aż z głowy twej będzie
zdjęte ostatnie przekleństwo, pozwolę ci zjawiać się tu co siedem lat, abyś mógł być obecnym przy służbie Bożej, odetchnąć
i wzmóc swe siły w ciągu trzech dni i trzech nocy. Po upływie tych kilku dni będziesz znów błądził po morzach, aby się mę-
czyć, pokutować i naprawiać wyrządzone przez się zło. Uklęknij!
Posłuszny rozkazowi ukląkłem, a gdy arcykapłan zrosił mi głowę doznałem uczucia, jak gdyby palące ognie przebiegły
po mym ciele; on zaś, biorąc z podanego mu złotego naczynia sztylet i podając mi go, rzekł:
- Uzbrajam cię tym magicznym orężem, abyś mógł się bronić przed cierpiącymi i mściwymi duchami, które będą cię
prześladowały. Nie zapomnij, że wolno ci się posługiwać wyłącznie tą bronią.
- Oto ona - dodał “Holender”, wskazując na rękojeść tkwiącego mu za pasem sztyletu.
Po chwilowym zamyśleniu ciągnął dalej:
Gdym wetknął sztylet za pas, starzec włożył mi na palec ten oto pierścień i rzekł:
- Noś to, jako znak, że zaliczony zostałeś do Bractwa Okrągłego Stołu Wieczności. Odtąd będziesz nosił imię Dachir
i pod tym imieniem będziesz znany w bractwie. Gdy tęsknota i samotność na twym przeklętym okręcie doprowadzą cię do
rozpaczy, uderzysz w dzwon, którego dźwięki dopłyną do nas i my cię wesprzemy. Poza tym możesz czasami wychodzić na
ląd i komunikować się z ludźmi, lecz nie dłużej niż przez trzy dni i trzy noce. A teraz idź w ciągu dwóch dni dozwolonego
ci pobytu w tym miejscu przyjrzyj się życiu swych nowych braci.
Ucałowałem rękę starca i odszedłem, a przed starcem stanęła blada i zmieszana Lora. Tamten zaś odezwał się, doty-
42
kając ręką jej czoła.
- Uległaś, córko moja, ślepej nienawiści i pragnieniu zemsty, niegodnej chrześcijanki; one cię doprowadziły do zabój-
stwa ludzi, występnych wprawdzie i niegodziwych, lecz nie do ciebie należał sąd nad nimi. Ich przekleństwa ciążą nad to-
bą. Sama będziesz opłakiwała bluźnierstwa, plamiące twe usta; a przekleństwa, którymi obrzuciłaś stojącego tu oto człowieka,
długo jeszcze będą was rozdzielały. Za przestępstwa twe skazana zostaniesz na samotność. Zostaniesz tu, lecz nas nie uj-
rzysz, dokąd nie zatrze się przelana krew i rzucone przez ciebie przekleństwa.
Miejsce, w którym będziesz żyła samotnie, modląc się, pokutując i oczyszczając się, zostanie ci wskazane. I to wiedz,
że widok twój przynosi nieszczęście wszystkim śmiertelnym, którzy cię ujrzą, Strzeż się więc pokazywać się komukolwiek,
by nie powiększać liczby swych ofiar.
Trzy dni przebywaliśmy w tym dziwnym pałacu, którego mieszkańcy, co nigdy już nie porzucali tego miejsca spokoju
i szczęścia, traktowali nas jak braci.
Większą część dnia bracia wyższych stopni oddawali się zajęciom, do których nie byłem dopuszczany. W oznaczonym
czasie wszyscy zbierali się w sali, którą zobaczysz niebawem. W sali tej, na okrągłym stole stoi złota czasza, zawsze napeł-
niona niewiadomym płynem, którego łyk wypija każdy z uczestników, zasiadając do stołu.
Trzeciego dnia mojego pobytu, wieczorem, odbyło się wielkie nabożeństwo ze śpiewami w sanktuarium, gdzie prze-
chowywany jest kielich Graala.
- Wybacz bracie, że zapytam o rzecz jedną - przerwał mu słuchający. Oto już kilkakrotnie wspominałeś o Graalu jak
o czymś rzeczywistym, podczas gdy wiadomo powszechnie, iż historia Graala jest tylko wymysłem poetyckim, zrodzonym
prawdopodobnie w Prowancji i rozsławionym przez Wolframa Eschenbacha, rycerza - trubadura trzynastego stulecia.
Dachir uśmiechnął się.
- Historia Graala w takiej formie, w jakiej ją przedstawił Eschenbach, a przedtem jeszcze prowansalczyk Guyo de Pro-
vain, Chretien de Tours i inni, jest, rozumie się, tylko fantazją poetycką. Lecz wątek legendy, wspominający o istnieniu elik-
siru życia jest prawdą niezbitą. Jakkolwiek bracia Okrągłego Stołu strzegli tajemnicy z największą starannością, niemniej
wydostało się coś nie coś na zewnątrz. Z otchłani wieków legenda ta, przechodząc od narodu do narodu, przeistaczana
i ubarwiana, stosownie do obyczajów i wierzeń chwili, doszła do średniowiecza, kiedy sam Eschenbach i jego poprzednicy
nadali jej charakter chrześcijański. Esencja życia przeistacza się w krew Chrystusa, widok kielicha daje nieśmiertelność,
a nasze tajemne schronisko przeistacza się w niedosięgłą świątynię Graala, którego poszukują Rycerze Okrągłego Stołu.
Gdyby opowieści celtyckie i normandzkie lub nawet poematy prowansalskie doszły do nas w ich pierwotnym sensie,
znalazłbyś wyraźniejsze ślady ich pochodzenia.
Lecz wszystko to zniknęło. Ostatnie okruchy przechowywane jeszcze u albigensów, zostały zniszczone przez inkwizy-
cję tak, że pozostały tylko niektóre poematy średniowiecznych poetów germańskich. Jeżeli nasze bractwo nazywam “Brac-
twem Graala”, to dlatego jedynie, żeby się posłużyć znaną ci już nazwą, którą wymawiano Saing real, co znaczy Sang Royal
Krew Królewska. Ta alegoryczna nazwa jest dość dokładna, gdyż esencja życia przedstawia rzeczywiście królewską krew
przyrody.
- Dziękuję za objaśnienie - rzekł Morgan - a teraz może będziesz łaskaw kontynuować swą interesującą opowieść.
- Ona zbliża się już ku końcowi. Wychodząc ze świątyni w stanie nieuspokojonego jeszcze podniecenia, spotkałem
Lorę. Zaproponowała mi obejrzenie przeznaczonego jej miejsca, gdzie miała przebywać w samotności.
Zgodziłem się. Lora zaprowadziła mnie na brzeg jeziora, a stamtąd popłynęliśmy łódką do schodów, którymi weszli-
śmy do znajdującej się w pewnej wysokości groty. Z jednej ściany biło źródło kryształowej wody, która napełniała duży, ka-
mienny basen, a następnie ściekała z szumem do szczeliny skalnej, po drugiej stronie w zagłębieniu znajdowało się łóżko
i stół, na którym spoczywała duża księga, amfora, kubek i świece. W jednej z nisz skalnych umocowany był krzyż, a u jego
stóp gorzała lampa.
- Oto jest przeznaczone mi mieszkanie! - odezwała się Lora. - Co tydzień młody sługa świątyni będzie mi przynosił
żywność i świeżą odzież. W basenie tym mogę się kąpać, a pozostały czas winnam poświęcić studiowaniu tej księgi. - Wes-
tchnęła i ciągnęła dalej drżącymi ustami.
- Jutro droga, wiodąca ku jezioru, zostanie odcięta i będę musiała, chcąc odetchnąć świeżym powietrzem, wychodzić
oto tamtędy.
Wskazała na kręcone schody, których przedtem nie dostrzegłem, tymi schodami weszliśmy na małą płaszczyznę na sa-
mym wierzchołku urwiska. Z tej zawrotnej wysokości roztaczał się widok na bezgraniczny, pusty ocean, a u naszych stóp
kołysał się zalany światłem księżyca mój okręt.
Serce ścisnęło mi się niewypowiedzianą goryczą. Również i Lora uległa takiemu uczuciu, gdyż rzuciła się naraz na ko-
lana i uchwyciwszy mą rękę zawołała łzawym głosem:
- Zabierz mnie z sobą, Dachirze! W tym strasznym osamotnieniu i jednostajności życia dostanę chyba obłędu. Wolę
43
być z tobą na okręcie i podzielać twe życie tułacze.
W tym momencie rozpaczy była tak piękna, że serce rwało się do niej. O, gdyby to było możliwe! Rozumie się, gdy-
byśmy byli razem, to moja samotność straciłaby połowę swej grozy. Wiedziałem jednak, że nie mam ani prawa, ani moż-
ności uczynienia zadość życzeniu tej nieszczęśliwej, którą sam wtrąciłem w przepaść. Podniosłem Lorę i uścisnąwszy silnie
jej rękę, rzekłem:
- Nie ulżymy swemu losowi, zaczynając nasze odkupienie od nieposłuszeństwa. Nie, Loro, musimy pójść drogą, wska-
zaną nam przez naszych nauczycieli, i każde z nas powinno z ufnością i ze spokojem poddać się wyznaczonej nam próbie.
Za siedem lat powrócę. Mam nadzieję, że przez ten czas modlitwa i pokuta zmażą część naszych przewinień.
Lora podniosła się z klęczek blada, ale zrezygnowana.
- Masz rację - rzekła z westchnieniem. Będę posłuszna i cierpliwie oczekiwać cię będę, bo wszakże ty jesteś jedynym
człowiekiem, którego tu znam.
Odszedłem smutny. W dużej poczekalni zebrali się już wszyscy bracia. Ahasfer miał już na sobie odzież pielgrzyma.
Wszyscy odjeżdżający również zdjęli już swoje białe błyszczące szaty.
Uścisnęliśmy się ostatni raz. Otwór skalny rozsunął się; spostrzegłem swój okręt, a także drugi statek, który niezawod-
nie miał zabrać pozostałych.
Z bólem serca wszedłem pospiesznie na swój okręt.
Za mną wszedł Ahasfer i popłynęliśmy. Przez kilka chwil jeszcze widziałem na wierzchołku skały białą, oblaną księ-
życowm światłem, postać Lory, później zniknęło wszystko we mgle.
Z uczuciem przygnębienia wszedłem do swej kajuty i spostrzegłem, że w urządzeniu okrętu zaszła znaczna zmiana.
Cała przestrzeń między bokami okrętu, zajmowana niegdyś przez moich marynarzy była podzielona na kilka kajut. W jed-
nej z nich, najobszerniejszej, znajdował się stół, na którym leżała duża księga w czarnej oprawie, w głębi na cokole wisiał
krzyż z gorejącą u podnóża lampą, rozrzucającą oślepiający blask, a obok zwisał dzwon metalowy. Prócz tego, zupełnie na
uboczu, widniał jakiś przedmiot okryty czarnym suknem.
Podczas, gdy ze zdziwieniem oglądałem to wszystko, do kajuty wszedł Ahasfer.
- Przychodzę dać ci niezbędne objaśnienia - rzekł. - W księdze, którą widzisz, znajduje się pierwsze wtajemniczenie.
Masz się go uczyć w ciągu siedmiu lat i znać dokładnie do czasu twego powrotu do świątyni. Gdy uderzysz w dzwon dźwię-
ki jego skomunikują cię z siedzibą Graala i otrzymasz odpowiedź od nauczyciela. Przed krzyżem powinieneś odmawiać
oczyszczające modlitwy, a ta magiczna lampa będzie się paliła nieustannie przez siedem lat.
Wreszcie to - rzekł, odsuwając sukno i odkrywając metalową taflę mieniącą się wszystkimi barwami tęczy - jest zwier-
ciadło magiczne, które ukaże ci wszystkie skazane na zagładę okręty. Będziesz się im ukazywał jako zwiastun nieszczęścia
i śmierci, ale twoim obowiązkiem będzie, dostępnymi dla ludzi sposobami, nie zdradzając się, uratować choć jednego z roz-
bitków. Nie ryzykujesz przy tym życia, lecz musisz znieść wszelkie niewygody, wysiłki i zmęczenie zwykłego żeglarza, po-
święcającego się dla uratowania bliźniego.
Następnego poranka byłem już sam. Mój okręt, prowadzony niewidzialnymi rękami, płynął z rozpostartymi żaglami
po falach, urągając burzom, i nawet podczas największych sztormów kołysał się bezpiecznie na grzbietach fal.
Pewnego razu podczas okropnej burzy obudziła się we mnie nieprzezwyciężona chęć spojrzenia w zwierciadło, Zdją-
łem sukno, z początku nic nie widziałem, tylko oddalone krzyki rozpaczy dochodziły moich uszu; po chwili w głębi błysz-
czącej różnobarwnej tafli zarysował się jak na obrazie skotłowany ocean - i duża galera ze złamanymi masztami, walcząca
z czychającą zgubą. Pojąłem, że jest to jedna z nastręczających mi się sposobności niesienia ratunku, o czym mówił mi
Ahasfer.
Wbiegłem szybko na pokład. Mój okręt mknął z niewiarygodną szybkością po falach i wkrótce ujrzałem tonącą łódź,
obok której przepłynąłem, jak widmo, dotykając prawie jej burty.
Gdy ginący zniknęli z widoku, okręt mój zatrzymał się.
Wskoczyłem do niewielkiej łódki i dostałem się z wielkim trudem w miejsce wypadku, gdzie pływały szczątki zato-
pionej galery. Udało mi się uratować dwoje dzieci. Nie mogąc zostawić ich u siebie, wysadziłem ich przy najbliższej spo-
sobności na brzeg, zaopatrzywszy szczodrze w złoto.
Od tej pory, jak ci już mówiłem, prowadzę taki sam nieurozmaicony i samotny żywot. Nauczyłem się wiele z tej wiel-
kiej księgi, z której i ty będziesz czerpał wiedzę, bowiem eliksir życia udzielany jest nie tylko dla tego, żeby żyć i używać,
lecz żeby zaciągnięty przez otrzymanie go dług spłacać długą pracą. Dowiesz się z księgi tej wiele nowych rzeczy, otworzy
się przed tobą nowy świat, ale na razie nie mam jeszcze prawa powiedzieć ci więcej, żeby cię nie smucić przed czasem.
Dachir umilkł i w zadumie spoglądał w dół. Morgan również milczał. W głowie plątały mu się najdziwaczniejsze my-
śli. Chwilami męczyło go pytanie: czy nie dostał pomieszania zmysłów i czy ów fantastyczny świat, w którym zdawało się
być z krwi i kości wszystko to, na co niewzruszeni sceptycy XIX wieku patrzyli jak na czarodziejskie bajki?
44
Naraz przypomniał sobie, jak to on, jeszcze w dzieciństwie, spędzając lato w nadmorskiej wiosce, zaprzyjaźnił się ze sta-
rym marynarzem, który mu opowiadał, że sam widział niegdyś okręt widmo. On zaś, przesiąknięty już niedowiarstwem, na-
śmiewał się podejrzliwie z takiej halucynacji. Stary wilk morski nachmurzył brwi i rzekł: - Nie śmiej się chłopcze z rzeczy,
których nie rozumiesz. Powtarzam ci, na własne oczy widziałem okręt widmo i jego kapitana, a spojrzenie widma przejęło
mnie dreszczem trwogi. Być może, iż ten straszny zwiastun śmierci sam cierpi wskutek swej złowrogiej misji. Wtedy tylko
ja jeden uratowałem się z tonącego okrętu...
Teraz oto ten sam człowiek, którego John Smith nazywał “widmem”, siedzi tuż obok, a jego smutne głębokie oczy, co
niegdyś przejęły dreszczem śmiałego żeglarza, spoglądają teraz na niego z lekką ironią. Rzeczywiście można od tego wszyst-
kiego oszaleć,
Żal, iż na oślep rzucił się w ten labirynt dziwnych tajemnic, ścisnął mu serce, ale skoro się to już raz stało, trzeba męż-
nie i z godnością ponosić skutki. Chcąc ciężkie myśli swe przerzucić na inny, choć niemniej zawiły przedmiot, zapytał:
- Czy znana ci jest, Dachirze historia Ahasfera i przyczyna jego wędrownego życia?
- Nie, szczegóły jego życia nie są mi znane. Wiem tylko, że powierzono mu doręczenie flakonu eliksiru życia pewnej
osobie, mającej zostać członkiem naszego stowarzyszenia i że osoba ta otrzymała już pierwsze wtajemniczenie. Ahasfer, do-
wiedziawszy się, nie wiadomo jakim sposobem, że flakon zawiera tak cudowny środek, sam go opróżnił. Po czym, przera-
żony tą zdradą zaufania, uciekł z obawy zemsty nauczycieli, których potęgę poznał. Lecz, jak powiedziałem, szczegółów nie
znam.
Powiedziawszy to, Dachir rzucił okiem na zegar i podniósł się z krzesła.
- Już późno, mój bracie, uczynimy więc dobrze, idąc na spoczynek, bo - uśmiechnął się smutnie - jakkolwiek obdarze-
ni jesteśmy życiem nieśmiertelnym, jest nam potrzebny sen, ten nieoceniony dar, co nam pozostał ze zwyczajnego życia ludz-
kiego.
Duszę Dachira szarpały bolesne uczucia. Wypił kieliszek wina, odprowadził gościa do małej kajuty, gdzie był przygo-
towany hamak, i poszedł do siebie.
Morgan, ułożywszy się w hamaku, usnął wkrótce. A gdy po długim śnie wskutek dotknięcia czyjejś ręki obudził się
i usłyszał głos Dachira:
- Wstań, bracie, zbliżamy się do celu podróży.
Gdy Morgan, zaproszony przez Dachira, wszedł do jego kajuty, spostrzegł wspaniale zastawiony stół.
Zdziwiony obfitością zastawy rzekł:
- Czy nie weźmiesz mi za złe bracie , że pragnąc zaspokoić mą niebezpodstawną ciekawość zapytam: kto ci przygoto-
wuje jedzenie i skąd nabywasz te zupełnie świeże produkty?
- Ja ich nie nabywam.
- A więc?
- Rozporządzam służbą, która mnie zaopatruje we wszystko.
- Ale gdzież jest ta służba? Nigdy jej tu nie widziałem...
Przyjdzie czas, kiedy ich ujrzysz, mój bracie, lecz proszę, nie pytaj o wiele rzeczy naraz.
Morgan domyślił się, że znów dotknął tajemnicy, którą pozna później. Umilkł więc, patrząc z współczuciem na bladą,
zgnębioną twarz i duże zamyślone oczy towarzysza. Uczuł do niego największą sympatię i postanowił zaprzyjaźnić się
z nim.
Po kolacji wyszli na pokład, gdzie już zastali milczącego i skupionego Ahasfera. Nie chcąc starcowi przerywać rozmy-
ślań, przeszli w koniec okrętu i patrzyli na drzemiący w ciszy ocean.
- Noc była piękna, księżycowa, a tak jasna, że można było dokładnie widzieć wszystko na dalekiej przestrzeni.
- Oto i pałac Graala! - rzekł melancholijnie Dachir.
- Czyż w istocie! Wydaje mi się, jak gdybym został wprowadzony w kraj czarów. Wszystko tu przemawia przeciwko
rozsądkowi. Gdybym w Londynie opowiedział w klinice, że jechałem na “okręcie widmo” do pałacu Graala w towarzystwie
Żyda, wiecznego tułacza, moi koledzy przywdzialiby mi na pewno koszulę bezpieczeństwa i zamknęli jako jednego .
- O, ja doskonale cię rozumiem, bo sam przeżyłem podobne wstrząśnienia, lecz w cięższych i straszniejszych okolicz-
nościach. Ty jesteś dzieckiem XIX wieku, człowiekiem niedowierzającym, sceptykiem, ale wykształconym; wyobraź sobie
jednak postawionego w takie położenie dzikiego pirata, umiejącego zaledwie trochę czytać i mającego najsłabsze pojęcie o ja-
kimś Graalu lub Żydzie, wiecznym tułaczu. W ciągu długich stuleci mojej tułaczki musiałem się wszystkiego nauczyć, do-
pędzić cywilizację i śledzić jej postęp i odkrycia. Mimo woli, stałem się zupełnie innym człowiekiem; czas wlecze mnie za
sobą, nie pozwalając mi ani zestarzeć się, ani umrzeć; lecz gdybym opuścił mój okręt i zmieszał się z tłumem ludzkim, uwa-
żano by mnie niezawodnie za niebezpiecznego czarodzieja.
Umilkł, a melancholijny wzrok jego utknął nieruchomo w tajemniczej wyspie, której nagie, zębate kontury zarysowa-
45
ły się wyraźnie na lazurze nieba. Naraz drgnął, zrobił rękami poruszenie, jak gdyby chciał coś niewidzialnego przygarnąć
do siebie, i szepnął, podczas gdy w oczach zabłysło mu na chwilę światełko radości:
- Spójrz!
Na wierzchołku skały zamajaczył biały, połyskujący punkcik, w który wpiły się oczy Dachira.
- To ona... Lora... oczekuje mnie... - wymówił znów Dachir, cicho, jakby do siebie.
Supramati - tak odtąd będziemy nazywali Morgana - położył rękę na ramieniu towarzysza i spojrzawszy mu w prze-
dziwnie wymowne i melancholijne oczy, rzekł:
- Domyślam się, że nienawiść pięknej Lory już dawno przemieniła się w miłość i że nie wroga ona oczekuje z takim
upragnieniem.
Dachir westchnął.
- Tak, ona jest przepiękna, lecz...
- Czyżbyś się jej nie odpłacał wzajemnością?
- Nie, nie kocham jej. Gdyby nie zadany mi przez nią sztyletem cios śmiertelny, byłbym pozostał tym, kim byłem;
Ahasfer nie miałby powodu darzenia mnie nieśmiertelnością i byłbym spoczywał teraz, podobnie jak ojcowie moi - odpo-
wiedział Dachir, którego wzrok sposępniał nagle.
Pomiędzy mną a Lorą stoi jej przekleństwo, zmuszające mnie do błąkania się, czego nie może usunąć jej miłość. Chciał-
bym ukochać istotę zwykłą, śmiertelną, lecz nie wieczyste memento mori. Co się zaś tyczy piękności, to ona nie wywiera na
mnie już takiego wpływu, jak dawniej...
I ty, gdy już poznasz arkany tajemnic, osiągniesz również spokojne panowanie nad uczuciami.
Supramati zamyślił się. Opanowała go obawa przed tym wszystkim, co będzie musiał widzieć i doznawać, słowem
przed wszystkimi doświadczeniami, jakie mu gotują tajemnice nieznanej nauki. Oto spotyka już trzeciego nieśmiertelnego
i żaden z nich nie czuł się szczęśliwym z uzyskania nieśmiertelności. Stojący przed nimi bezgraniczny czas zdawał się być
dla nich ciężarem.
W trakcie tego zbliżył się do nich Ahasfer, a jednocześnie okręt wstrzymał swój bieg i stanął przy skale.
Supramati spojrzał z zaciekawieniem na starca, który podniesionym głosem wymówił swoje imię. W oczach Ahasfe-
ra można było dostrzec wiele rozumu i energii, lecz ani odrobiny szczęścia.
Odsuwająca się skała, która zamykała wejście oraz oślepiające światło, co biło z wnętrza groty, nadały myślom Supra-
matiego inny kierunek.
Przyjęcie przybyłych odbyło się zupełnie tak, jak to opisał Dachir. Chłopiec odprowadził Supramatiego do komnaty,
gdzie spędził noc. Rano, odziany w przepisaną odzież został zaprowadzony do wielkiej sali, gdzie się odprawiało uroczyste
nabożeństwo, o którym wspominał już Dachir. Na wezwanie arcykapłana, Supramati zbliżył się pełen wewnętrznej walki.
Starzec zwilżył mu głowę czerwoną esencją i tak się odezwał:
Następco Narajany, zostajesz przyjęty do grona braci Orkągłego Stołu Wieczności. Połóż rękę na tej czaszy i przysię-
gnij, że odpowiesz szczerą prawdą na pytanie, jakie ci zadam.
- Przysięgam! - rzekł Supramati drżącym nieco głosem.
- Czy jesteś uczciwego pochodzenia?
- Tak, jestem jedynym synem prawych rodziców.
- Jaki był twój stosunek z nimi, czy nie oddawałeś się złym namiętnościom?
- Kochałem matkę swą całą duszą i czciłem pamięć mego ojca, gdyż zasługiwał na to całkowicie. Co się zaś tyczy me-
go życia, to ono było proste i pracowite. Mąciła je tylko moja choroba. Byłem lekarzem psychiatrą i mogę przysiądz, że z nie-
szczęśliwymi chorymi obchodziłem się zgodnie z tym, co mi wskazywały sumienie i nauka, bowiem ukochałem obrany
przeze mnie zawód.
Czy dusza twoja łaknie poznania prawdy?
- Tak, zawsze szukałem prawdy i wierzyłem w nieśmiertelność, bez względu na zaszczepione mi w szkole materiali-
styczne poglądy. Nie potrzebuję przyznawać się ani do przestępstw, ani do żadnych nadużyć. A co do eliksiru życia, to uży-
łem go, umierając; podstawił mi go na śmiertelnym łożu kusiciel, którego imię teraz noszę.
Mówiąc to, Supramati drżał na całym ciele, gdyż z czaszy, na której spoczywała jego ręka, wypływał, zdawało się , elek-
tryczny prąd, przenikający jego istotę.
Arcykapłan spojrzał na niego przychylnie.
- Ty, synu mój, stoisz na pierwszym szczeblu wielkiej drabiny i przyszedłeś tu z czystą duszą i ciałem. Ani hańba, ani
przestępstwo cię nie wiążą; ani nienawiść, ani przekleństwa nie ciążą nad twą głową. Ale przyjąłeś pramaterię i musisz te-
go skutki ponosić. Powiedz mi, jaką drogą pragnąłbyś pójść w twym długim życiu?
Na mgnienie oka Supramati wzniósł wzrok w górę, gdzie nań spoglądało na niego błękitne niebo i promienne słońce.
46
- Pragnąłbym całe długie życie swoje poświęcić służbie ludzkości - odpowiedział swym jasnym i dźwięcznym głosem
- chciałbym i nadal pójść poprzednią drogą, wzbogacony światłem waszej wiedzy, aby się borykać z okrutną śmiercią, za-
bierającą bezlitośnie rodzinom ukochanych i użytecznych członków. W końcu pragnąłbym istotnie leczyć chorobę duszy,
wydzierającą człowiekowi najcenniejsze dobro - rozum!
Arcykapłan wziął mówiącego w objęcia i ucałował go; jednocześnie niewidzialny chór zaśpiewał radosny i podniosły
hymn. Następnie arcykapłan zwrócił się do obecnych i rzekł radośnie:
- Jestem szczęśliwy, bracia, mogąc wam przedstawić członka naszego towarzystwa, który już na wstępie dał poznać
swe zacne zamiary. W duszy jego płonie nieśmiertelny ogień miłosierdzia, a zdobytą wiedzę pragnie zużytkować na służbę
ludzkości. Błogosławię cię, synu, żeś obrał tak szlachetną drogę, która pozwoli ci wznieść się wysoko na drabinie doskona-
łości.
Wziął z ołtarza wytoczony w kształcie serca, czerwony, jak rubin kamień, w którego wnętrzu żarzył się jakiś ognik, i wło-
żył go Supramatiemu na szyję.
- Przyjmij ten wielki talizman - uzdrawiający! Ratuj cierpiących, nie odmawiając im nigdy swej pomocy. A teraz udzie-
lę ci kilku rad i wskazówek, dotyczących twej najbliższej przyszłości.
Dotąd nie żyłeś jeszcze, w szerszym znaczeniu tego słowa. Jako ubogi pracownik, a w dodatku chory i z tej racji zmu-
szony oszczędzać swe siły i unikać pokusy, nie możesz być pewny, że im się, mimo zmiany warunków nie poddasz; nie za-
pominaj bowiem, że jesteś człowiekiem i że wszystkie słabości ludzkie są ci właściwe. Tym więcej, że przyjęta przez ciebie
esencja życia uczyniła twe siły żywotne tak dalece niewyczerpanymi, że żadne szaleństwa i zbytek nie są w stanie ich wy-
czerpać. Lecz, ażeby zdobyć zupełny spokój, niezbędny do przebywania w sferach wyższych czystej wiedzy, należy wypić
kielich i poznać namiętności, pochłaniające świat, do którego wrócisz. Wmieszaj się więc w bezmyślny tłum, wystawiający
swoje fizyczne i umysłowe siły na rynek życiowy, gdzie wszystko można kupić i wszystko sprzedać i gdzie króluje wszech-
władnie egoizm. Próżność oślepia tych nieszczęsnych, zarażonych i pokrytych ranami, jakimi hańba płaci swym adeptom;
oni tańczą nad swą otwartą mogiłą, nie spostrzegając, że nogi ich staczają się już w ciemny dół. Będziesz musiał nauczyć
się ze spokojem mędrca i pobłażliwością świętego miłosierdzia patrzeć na piekielny i zaraźliwy korowód oślepionego tłu-
mu, który w swej wiecznej pogoni za nową uciechą, kręci się w wirze życia z idiotycznym uśmiechem na ustach, nie dostrze-
gając, że policzki mu więdną, włosy siwieją i zbliża się czas, kiedy trzeba będzie zdać rachunek ze zmarnowanego wszelkim
zbytkiem żywota.
Powtarzam jeszcze raz, mój bracie: idź, rzuć się w ten wir życiowy! A gdy owładniesz wszystkimi uczuciami, krew two-
ja zmieni swój skład, a promieniowanie oczyszczonego myślenia wzniesie cię ponad stado ludzkie. Słowem, gdy twoja pra-
ca przygotowawcza będzie ukończona, będziesz już zdolny otworzyć wielką księgę wyższej wiedzy i szukać przyczyny
przyczyn.
Jeszcze jedno pytanie: kogo z obecnych tu braci chcesz sobie wybrać za przewodnika do pierwszego wtajemniczenia,
gdy czas przyjdzie i gdy zapragniesz samotności w celu podjęcia pracy?
Wzrok Supramatiego przesunął się po świetnym zgromadzeniu, prześlizgując się po młodych i pięknych twarzach,
które uśmiechały się życzliwie, po twarzach czcigodnych i dostojnych starców, a w końcu zatrzymał się na Dachirze. W bia-
łej odzieży nie miał on tego posępnego wyglądu, jaki mu nadawała odzież czarna. Piękna, biała twarz i duże, pełne melan-
cholii oczy wydały się Supramatiemu niezmiernie sympatycznymi.
- Czy mogę wybrać tego, który był po mnie przysłany i tu mnie przywiódł?
Wyraz radości i zdziwienia rozjaśniły twarz Dachira.
- Dobrze, - odrzekł starzec, niech on będzie twoim - pierwszym przewodnikiem.
Dachir podszedł ku niemu i złożył braterski pocałunek, a za jego przykładem wszyscy obecni pozdrowili nowego bra-
ta. Gdy wszystko się uspokoiło, arcykapłan odezwał się znów:
- Bracia moi, pozostaje nam do spełnienia jeszcze jeden obowiązek; musimy przeciąć węzły, łączące zdrajcę Narajanę
ze sprawą, którą porzucił, wracając do niewidzialnego świata przed terminem, oczekującym nas wtedy, gdy posłannictwo na-
sze będzie skończone.
Nastąpiło ogólne poruszenie. Obecni utworzyli duże koło. Dwaj chłopcy umieścili pośrodku trójnóg z węglami i nie-
dużą, szeroką czaszę z białą substancją. Następnie arcykapłan wszedł do środka koła, postawił czaszę na węglach i wlał
w nią z flakonu kilka kropel jakiegoś płynu.
W tej samej chwili rozległ się w oddali grzmot i salę zaległa ciemność; grzmot zbliżał się; naraz przez górny otwór wpadł
piorun i rozżarzył na trójnogu węgiel, który wybuchnął płomieniem. Słup dymu podniósł się w górę, później padł na po-
sadzkę i zaczął zwijać się spiralnie, na kształt zwojów ogromnego węża. Podniosła się okropna burza, piorun uderzał raz po
raz, zdawało się, jak gdyby ziemia zatrzęsła się w posadach. Ze wszystkich stron wyłaniały się dziwne, grozą przejmujące
istoty: jedne skrzydlate, o głowach sfinksa lub ptasich, inne zaś o twarzach ludzkich, lecz odstraszających swym zwierzę-
47
cym, chytrym, piekielnym wyrazem.
Supramati, oparty o kolumnę, z ciekawością i rodzajem lęku spoglądał na odrażającą czeredę, kotłującą się dokoła trój-
noga i napełniającą powietrze przerażającym, jakby szarpiącym duszę krzykiem.
Naraz ze świstem i trzaskiem wpadł purpurowy słup obłoku i rozpadł się, ukazując postać ludzką, której kształty, zwłasz-
cza twarz, wyraźnie zarysowały się na tym tle krwawym. Supramatiemu wyrwał się zdławiony krzyk, gdy w postaci tej po-
znał Narajanę. Widmo było połączone szkarłatno-ognistą wstęgą z kociołkiem trójnoga, z którego buchał tajemniczy
płomień, wydzielający ostrą, przykrą woń,
- Stargałem więzy, których dłuższe dźwiganie było ponad moje siły - odezwał się wyraźny głos Narajany - lecz nie wy-
rządziłem tym nikomu krzywdy, dając w zamian godniejszego od siebie następcę.
- Pragnąłeś wolności, więc ją otrzymasz! Za postępek twój oczekuje cię tu pokuta. Nie będziemy żałowali ani opłaki-
wali niewiernego sługi prawdy - odpowiedział arcykapłan, podnosząc oburącz swój miecz, którym wymawiając niezrozu-
miałe dla Supramateigo wyrazy, przeciął błyskawicznie wstęgę, łączącą Narajanę z trójnogiem.
Rozległ się okropny krzyk, któremu towarzyszyły uderzenia pioruna, i postać Narajany rozprysnęła się na tysiące iskier.
Nad trójnogiem krążył jeszcze czas jakiś słup ognia i dymu, a po chwili płomień zgasł, ciemność rozproszyła się i sala zmów
zapełniona została radosnymi promieniami słońca.
Supramatiemu wydało się, że widział we śnie okropną scenę, jakkolwiek pusty i wygasły trójnóg świadczył o czymś prze-
ciwnym. Z głębokim westchnieniem obrócił się i oko w oko spotkał się z Narą, która stała w gronie innych kobiet. Wśród
nich znajdowała się również Lora, której stęskniony wzrok szukał widocznie w ciżbie wysoką postać Dachira.
Na widok narzeczonej, która wydała mu się teraz stokroć piękniejszą, serce zabiło mu silniej. Chciał się już do niej zbli-
żyć, gdy naraz przywołał go arcykapłan i zapytał życzliwie:
- Przyjąłeś spadek po Narajanie, czy zgadzasz się również zostać mężem i opiekunem jego żony?
- Tak, to najdroższa i święta część jego dziedzictwa.
- W takim razie podejdźcie; połączę was.
Dwaj chłopcy uprzątnęli trójnóg i położyli przed arcykapłanem purpurową, złotem wyszywaną poduszkę. Do Nary po-
deszły dwie kobiety, z których jedna niosła wianek z białych kwiatów, a druga lekką i przejrzystą zasłonę. Gdy kobiety przy-
stroiły Narę, połączyły jej rękę z ręką jej przyszłego męża. Oboje uklękli na poduszce, a po obu stronach stanęli dwaj
uzbrojeni rycerze, skrzyżowawszy nad ich głowami miecze, z których ostrzy wypływały złociste płomyki.
Arcykapłan nalał na wziętą z ołtarza miseczkę jakiegoś płynu i zapalił go. Po sali rozszedł się miły zapach.
Następnie nałożył nowożeńcom na palce pierścionki i wprowadził Narę do sanktuarium za ołtarzem, zasłoniętego sre-
brzystą kotarą. Po kilku minutach wrócili. Nara zdawała się być zmieszaną i z opuszczoną głową uklękła znów na podusz-
ce. Wtedy arcykapłan złamał nad jej głową pręcik z kości słoniowej, mówiąc:
- Unieważniam przeszłość, teraz istnieje dla ciebie, Naro, tylko teraźniejszość i przyszłość. Stań się godną nowego ży-
cia! Bądź wierną i kochającą, abyś wreszcie uzyskała wolność.
Po napiciu się nieco wina z jednego kielicha, Supramati i Nara podnieśli się z klęczek.
- Idźcie jedną drogą! Ogniowe węzły połączyły was i nic was więcej nie rozłączy - rzekł starzec.
Rycerze wzięli nowożeńców za ręce i odprowadzili ich do wyjścia ze świątyni. Pozostali uczestnicy rozeszli się również.
Do obiadu możemy pozostać ze sobą - rzekła Nara ze swym zwykłym, niedbale - szyderskim uśmiechem.
Supramati był zbyt szczęśliwym, żeby zwrócić na to uwagę.
- Czy nie zechcesz przyjść do mej komnaty? - zapytał radośnie.
- Czemużby nie? Prowadź.
Gdy się znaleźli w komnacie nowożeńca, Supramati wziął ją w objęcia i ucałował, mówiąc:
- Nie przypuszczałem nawet, że marzenie moje ziści się tak prędko.
- Czyż to tak wielkie szczęście oddziedziczyć wdowę, a przy tym małżonkę nieśmiertelną? - zapytała drwiąco Nara,
uwalniając się z jego objęć.
- Uważam, to za szczęście i chciałbym, żebyśmy wspólnie postanowili, gdzie zamieszkamy. W obecnej chwili Wenecja
zdaje mi się być nieodpowiednią.
- Ty naglisz, zapominając o tym, na co żeśmy się już dawniej zgodzili. Świat uważa nas za ludzi zwykłych i dla niego
dzisiejsza ceremonia nie ma znaczenia. Musimy więc, aż do końca mej, że tak powiem, urzędowej żałoby pozostać w roli
narzeczonych. Następnie weźmiemy ślub, jak wszyscy inni. Zanim to nastąpi, podróżuj, zwiedzaj pierwszorzędne stolice
i szukaj rozrywek.
- Jakże tyrańsko brzmią twoje słowa Naro, i to w chwili, gdy prawo tego wielkiego bractwa nas połączyło! Nie nale-
gam i uszanuję twą wolę, lecz rozłąka jest dla mnie bardzo ciężka.
- Ciągle zapominasz, że eliksir życia nie pozbawił cię ani jednego instynktu. Nasza rozłąka zdaje ci się być ciężką, dla-
48
tego tylko żeś jeszcze nie zakosztował życia ludzi zdrowych i bogatych, w dużym mieście pełnym pokus i zaludnionym
przez armię kobiet, żyjących tylko rozpustą: jawną i protekcjonalną, jak aktorki i kokoty wszelkich kategorii, lub ukrytą, jak
się to dzieje u kobiet światowych. Cały ten świat kokot i niewiernych żon zawsze poszukuje młodych, pięknych, a przede
wszystkim bogatych mężczyzn.
- Zapominasz ze swej strony, że jestem człowiekiem żonatym.
Nara uśmiechnęła się.
- O, ślub nie był nigdy przeszkodą ani dla mężczyzn, ani dla kobiet, pożądających zmiany obowiązków. Królowe kulis
uważają to za zasługę, jeżeli im się uda oskubać jakiego ptaka, zaplątanego w ich sieci, z krzywdą rodziny, ukrywanej sta-
rannie w cieniu, aby nie przeszkadzała kochankom. Żona zwykle nie ma pojęcia o zaletach swego męża, o jego uprzejmo-
ści, wspaniałomyślności i pobłażliwości, jakie on okazuje tym kapłankom Wenery; tylko w ich buduarach mogłaby prawa
żona wyrobić sobie rzeczywiste pojęcie o charakterze swego pana i władcy, który nigdzie nie bywa tak znudzony i kapry-
śny, jak w swym domu. Nie myśl, że to fantazja: mówię czystą prawdę. Tyś jeszcze tych rzeczy nie poznał, ale zobaczysz, co
będzie, gdy przyjedziesz do Paryża, zamieszkasz w zapisanym nam przez Narajanę ogromnym pałacu i po mieście rozej-
dzie się pogłoska, że nabab przyjechał. Ze wszech stron zjawią się przyjaciele i będą się starali usłużyć ci, rozerwać. A jakaż
może być większa rozrywka nad “zaopiekowanie się talentem”, jakich w teatrze nigdy nie brak.
Jeszcze nie skosztowałeś przyjemności być “swoim” za kulisami, wręczyć we właściwej chwili jakąś kosztowność lub
bukiet, urządzić miłą z “tymi damami” przejażdżkę itd., a jako wysoką nagrodę, wolno ci nosić w dziurce kwiatek od jakiejś
gwiazdy teatralnej. Choćby ręka dająca kwiatek, była najbrudniejszą, oczyszcza ją talent. I oto rodzi się porównanie tej szy-
kownej, czarującej syreny z prawą żoną - istotą głupią, często niedbającą o siebie, która ośmiela się w dodatku rościć sobie
do ciebie jakieś prawo i pretensje.
Supramati słuchał, oniemiały ze zdziwienia. Gorycz, jaką się wyczuwało z głosu Nary i jej rozpłomieniony wzrok wska-
zywały, że w tym momencie wydostały się na zewnątrz długo hamowane uczucia. Widocznie Narajana uraził głęboko tę
kobietę z oczami sfinksa, kiedy mógł natchnąć ją taką pogardą do najświętszych węzłów, łączących ludzi. Teraz dopiero
zrozumiał, dlaczego była tak obojętna na wiadomość o śmierci męża.
- Jednakże - odezwał się po chwili milczenia - nie należy wszystkich mężów mierzyć jedną miarą. Ja, przynajmniej, nie
wyczuwam w sobie zdolności do postępowania z żoną według przytoczonego przez ciebie wzoru.
- Wszystko, co powiedziałam, nie jest skierowane wprost do ciebie - rzekła Nara. W tej chwili nie wymagam od cie-
bie wierności i do czasu, kiedy się jawnie połączymy, możesz się uważać za człowieka wolnego i używać życia według wła-
snego upodobania.
- Bądź co bądź - zauważył nie bez goryczy Supramati - nasza pierwsza rozmowa małżeńska nie należy do najsłodszych.
- Postaram się ci to wynagrodzić. Zanim się staniemy prawdziwym małżeństwem, będę badała swe uczucia, wpajała
w siebie miłość i ufność, aby nawet nie podejrzewać twej dobrej woli. Znajdziesz we mnie żonę pokorną, ślepą i zakocha-
ną, jaką mógłbyś sobie tylko wymarzyć.
Dzwon, wzywający do obiadu, przerwał ich rozmowę.
Ostatnie dwa dni przeminęły, jak we śnie. Supramati oglądał tajemniczy pałac, którego wspaniałe urządzenie wzbu-
dzało w nim zachwyt, i zawierał znajomość z nowymi braćmi.
Na krótko przed odjazdem Nara miała ostatnią rozmowę z Supramatim i radziła mu udać się wprost do Paryża, dla
siebie zaś wybrała Wenecję. Dała mu również adres domu, będącego własnością Narajany, gdzie miał się ulokować, nato-
miast korespondowania z nim stanowczo odmówiła, motywując to pragnieniem pozostawienia mu całkowitej swobody.
Z nastaniem nocy Supramati, Ahasfer i Dachir opuścili tajemniczy pałac.
Następnego poranka nie znaleźli Ahasfera; zniknął bez śladu, a okręt - widmo zmierzał chyżo ku brzegom Francji.

Rozdział piąty

Około godziny szóstej wieczór Supramati wysiadł z wagonu w Paryżu i zdążał wolno ku wyjściu z dworca. Wiedział,
że go oczekują, gdyż przyjazd swój zapowiedział depeszą.
Wkrótce spostrzegł służącego w liberii, jaką nosiła służba Narajany w Wenecji, a gdy umieszczony przez służącego we
wspaniałej karecie, wtulił się w miękkie poduszki, z uczuciem zadowolenia i błogości dał ujście swym myślom:
Pojąć nie mogę, jak można się zmęczyć tak rozkosznym życiem, choćby ono trwało do nieskończoności.
Gdyby mi przyszło żyć w biedzie, być obdartym, głodnym i wiecznie pracować jak koń dorożkarski, to naturalnie, po-

49
dziękowałbym za taką przyjemność.
Supramati nie był nigdy w Paryżu, przeto rozglądał się z ciekawością, jakkolwiek przedmieście, którym jechali, nie po-
siadało nic godnego uwagi. Wkrótce powóz skręcił w dębową aleję, wjechał w cienisty park i zatrzymał się przed pięknym
gmachem w stylu Ludwika XIV.
U wejścia zebrana służba witała nowego pana. Stary klucznik oznajmił, że parter domu przeznaczony był na przyjęcia,
osobisty zaś apartament mieścił się na pierwszym piętrze.
Prowadzony przez klucznika i swego przyszłego kamerdynera, Supramati wszedł po marmurowych, dywanem wysła-
nych i przybranych kwiatami schodach na górę. Całe umeblowanie pałacu było w tym samym co i gmach, stylu.
Tu, więcej niż w Wenecji, przypominało wszystko Narajanę. Widocznie przebywał tu chętnie i długo. W salonie, obi-
tym białą materią, wisiał w złotej ramie portret nieboszczyka w całej postaci; w gabinecie leżała na stole otwarta książka,
na biurku były rozrzucone listy i otwarte i wcale nie rozpieczętowane, arkusz papieru z napisanymi kilkoma wierszami i nie-
dbale w popielniczkę rzucony rulonik złota.
Sypialnia również nosiła ślady nieporządku: na stoliku obok łóżka leżały książki i pisma, pomieszane z rozmaitymi
drobiazgami; na otomanie i oknie poniewierały się również gazety i jakieś papiery. Wszystko świadczyło o niecierpliwości,
roztargnieniu i nudzie poprzedniego gospodarza.
Po obiedzie Supramati usiadł w gabinecie przy kominku, na którym palił się ogień.
Spostrzegłszy drzwi, zakryte portierą, otworzył je i wszedł na balkon przybrany kwiatami. Na dworze było chłodno.
Jesienny wiatr potrząsał na pół obnażonymi drzewami, padał drobny deszczyk. Supramati z zadowoleniem przypomniał so-
bie, że nie potrzebuje się obawiać przeziębienia, którego dawniej tak się wystrzegał.
Pomimo zapadającej nocy, z balkonu można było jeszcze obserwować piękny ogród z widniejącymi wśród zieleni sta-
tuami i bijącą fontanną marmurową. W dole rozpościerał się duży taras, otoczony balustradą, skąd prowadziły marmurowe
schody do ogrodu. Na taras ten widocznie wychodziły apartamenty, których Supramati jeszcze nie widział.
- Istotnie, jestem jak ów bajkowy pastuszek, przemieniony w królewicza - pomyślał Supramati, wracając do gabinetu
i kładąc się z cygarem, na otomanie. Lecz co on będzie robił w tym obcym dla siebie mieście, gdzie nie miał ani jednego
znajomego. Przede wszystkim obejrzy muzea i będzie w teatrze. Na takie przyjemności dawniej bardzo rzadko pozwalał so-
bie, teraz cała trudność polega na tym, żeby kazać zamówić lożę lub zaprzęgnąć konie. Stanowczo ta miękka otomana z zie-
lonymi aksamitnymi poduszkami jest lepsza od sosnowej trumny i samotnego grobu na cmentarzu. Choćby poeci nie wiem
jak pięknie opisywali śmierć, to jednak zbliżanie się jej przejmuje dreszczem najodważniejszego z ludzi, a o życiu pozagro-
bowym ma się tylko jakieś mgliste przypuszczenia...
Nie - on rad, że żyje i całe swoje długie życie poświęci na usługi i niesienie pomocy bliźnim. Ileż to nędzy można usu-
nąć, ile łez osuszyć...
Przypomniał sobie kilka rodzin ze swej praktyki.
W jednej z nich cierpiącemu na reumatyzm zalecono koniecznie dłuższy pobyt w ciepłym klimacie, w drugiej syn był
maniakiem, lecz nie miano środków na leczenia go, tak że w końcu uległ zupełnemu obłąkaniu. Ale teraz on wielu w wie-
lu podobnych przypadkach udzieli swej opieki. Najwięcej utkwiła mu w pamięci pewna młoda dziewczyna, mieszkająca
skromnie ze swą chorą matką.
Małgorzatka Wilson zyskała sobie jego sympatię, graniczącą z miłością. Była to piękna, kształtna dzieweczka, o du-
żych, łagodnych oczach i prześlicznych włosach. Marzył często o tym, żeby to czyste, miłe stworzenie uczynić swą towa-
rzyszką życia. Ona by go kochała i pielęgnowała z taką pieczołowitością, jaką otaczała swą matkę. Ze wzruszeniem
przypominał sobie, z jakim zaparciem siebie pracowało to dziewczę, odmawiając sobie najniezbędniejszych rzeczy, byle tyl-
ko chorej na niczym nie zbywało.
Teraz Małgorzata została sierotą; dwa lata temu umarła jej matka i teraz sama zarabia na swe utrzymanie, biegając z lek-
cji na lekcję, nie zważając na pogodę, jakkolwiek była słabego zdrowia i miała skłonność do suchot.
Prócz tego Małgorzata nosiła niepokój w sercu. Mimo jej skromności i panowania nad sobą, domyślał się, że ona się
nim interesowała, a może kochała go nawet skrycie, a teraz dowiedziała się niezawodnie od Patricka o jego tajemniczym
wyjeździe i nie wiedziała, co o tym myśleć.
Westchnął ciężko; czuł, że pomiędzy nim a Małgorzatą skończyło się wszystko. Wszak ożenił się z Narą, której cza-
rująca piękność zaćmiła skromną dzieweczkę z miłym i jasnym spojrzeniem; ale on mógł jej pomóc, dać jej niezależność -
bo czyż nie rozporządzał bogactwem niewyczerpanym?
Pod wpływem tej myśli wstał szybko z otomany i jął przechadzać się po gabinecie. Nie chciał tracić ani jednego dnia,
by ją wyrwać z zabijającej ją pracy. Wyjął pugilares i przeliczył jego zawartość, lecz okazało się, że nie zawierał tyle, ile by-
ło potrzeba. Wprawdzie mógł, jako spadkobierca Narajany, podjąć pieniądze w banku, lecz to wymagało więcej czasu. Wtem
przyszło mu na myśl, że Narajana miewał zwykle w domu większe sumy i wzrok jego padł na szafkę, podobną , jaka się znaj-
50
dowała w gabinecie Narajany w Wenecji. Przypomniał sobie też, że według wskazówek zapisodawcy złoty kluczyk, który
miał przy dewizce zegarka, otwiera wszystkie szafy. Istotnie kluczyk pasował. Na pierwszym planie w szafie stała szkatuł-
ka z perłowej macicy, napełniona złotem i banknotami. Zajrzał pobieżnie również do innych szkatułek i szufladek i zdzi-
wiony został mnóstwem znajdujących się części damskiej garderoby, tj. tuzinami jedwabnych pończoszek, rękawiczek
i chusteczek do nosa. Tuż leżała para ślicznych atłasowych pantofelków i dwie czarne koszule damskie, ozdobione drogimi
koronkami.
- Należy przyznać, że mój poprzednik był skończonym rozpustnikiem, i że nie na darmo Nara miała tak złe mniema-
nie o małżeństwie pomyślał, uśmiechając się ironicznie.
Opróżniwszy największą ze szkatułek, włożył w nią dużą sumę pieniędzy, dwa garnitury, brylantowy i rubinowy, a resz-
tę wolnego miejsca zapełnił drobniejszymi kosztownościami i zamknął szkatułkę.
- Jutro rano włożę tam jeszcze kartkę, zawiadamiającą Małgorzatę, że prezent przesyła były dłużnik jej ojca.
Wrzucając na powrót do szafy wyjęte przedmioty, dotknął mimowolnie jedną z szkatułek, która wydała brzęk.
Zaciekawiony tym, nachylił się i spostrzegł, że metalowe okucie uderzyło o ukrytą sprężynę, otwierającą sekretny prze-
dział, z którego po otworzeniu wyjął jakiś zwitek batystu, zawierający wewnątrz coś twardego.
Okazało się, że zwitek był w pośpiechu zwiniętą koszulą damską, a wewnątrz znajdował się nieduży sztylet z rękoje-
ścią, wysadzaną drogimi kamieniami. Cała koszula była zbroczona krwią; na przedniej stronie, w miejscu wskazującym
pierś, miała nieduży otwór od ostrza sztyletu, który również nosił ślady krwi.
Ze zgrozą patrzył Supramati na znamiona przestępstwa. Lecz kto był sprawcą - czyżby Narajana? I w jakim celu miał-
by spełnić zabójstwo? Wreszcie, kim była ofiara i co się z nią stało?
Zadając sobie te pytania, Supramati zaczął robić dalsze poszukiwania w szafce, mającej wiele zamaskowanych skrytek.
Po pewnym czasie wydostał jakiś zmięty papier, z którego wysunął się złoty łańcuszek z medalionem, mający ułożony
z brylancików napis: Liliana. Wewnątrz medalionu znajdował się portret młodej kobiety, porywająco pięknej.
Duże, czarne oczy patrzyły pogardliwie, na ustach nieco uchylonych igrał namiętny uśmiech; czarującą główkę okry-
wały krótkie, jedwabiste pukle włosów; całość przypominała słynną Hortensję Mancini. Zmięty papier, z którego łańcuszek
wypadł, był niczym innym jak teatralnym afiszem, użytym przez mordercę do obtarcia skrwawionych palców. Afisz, dru-
kowany może przed rokiem, brzmiał: “Benefis śpiewaczki miss Liliany”...
Zaprzątnięty myślą, dlaczego sprawca tego okropnego czynu nie zniszczył tak niebezpiecznych dowodów, włożył je na
powrót do szafki, po czym wziąwszy szkatułkę przeznaczoną dla Małgorzaty, udał się na spoczynek.
Obudził się dość późno, a gdy zasiadł do podanej herbaty, przeglądając zarazem poranne pisma, służący przyniósł kar-
tę wizytową z napisem: “wicehrabia Marcell de Lormoeil”.
Ten pan dowiadywał się już kilka razy, czy wasza książęca mość nie przyjechał - oznajmił służący.
- Czy dawno tu służysz?
- Nie, dopiero tydzień. Jak mi mówiono, cały poprzedni personel był wydalony przez pana Jamesa, a teraz, w oczeki-
waniu waszej książęcej mości, przyjęto nową służbę i pan James, odjeżdżając, oddał zarząd pałacem panu Gremieux.
Supramati zamyślił się. Widocznie ten wicehrabia był jednym ze znajomych Narajany i nie wiedział jeszcze o jego
śmierci. Dla nieznającego Paryża i nie posiadającego tu żadnych znajomości, osobistość ta może być przydatną...
- Zaprowadź pana do salonu, za chwilę tam przyjdę.
Ubrał się prędko i skierował się ku salonowi. Zanim jednak tam wszedł, zajrzał przez uchyloną nieco portierę.
Młody mężczyzna lat trzydziestu, wytwornie ubrany, przechadzał się niecierpliwie po salonie. Można by go nazwać
pięknym, gdyby nie chorobliwa bladość twarzy, ciemne smugi pod oczyma i przedwczesne zmarszczki, pokrywające jego
zwiędłą twarz.
- Ten musiał dobrze używać rozkoszy życia pomyślał Supramati, wchodząc do salonu.
Stojący przed jakimś obrazem wicehrabia odwrócił się szybko na odgłos kroków, wołając z uradowaniem.
Wróciłeś nareszcie Naraja... Urwał, widząc przed sobą człowieka nieznajomego i rzekł nieco zmieszany:
- Przepraszam - powiedziano mi, że książe Narajana wrócił z podróży, a należąc do jego najlepszych przyjaciół, pozwo-
liłem sobie przyjść tak wcześnie...
- Nie rób sobie z tego wyrzutów, wicehrabio - rzekł uśmiechając się i podając mu rękę, Supramati, powiedziano ci
prawdę: jestem książe Narajana Supramati, młodszy brat i spadkobierca twego zgasłego przyjaciela.
- Więc on, Narajana, umarł?! - zawołał wicehrabia prawie z rozpaczą. Był tak zgnębiony, że aż ręce mu drżały. Wprost
nie do uwierzenia! Książę był zawsze tak zdrów, czerstwy i pełen życia, że mógłby żyć sto lat...
- Nawet dłużej – nadmienił Supramati, bawiąc się w duchu zawartą w tych słowach prawdą. - Nie choroba zmogła me-
go biednego brata, lecz nieszczęśliwy wypadek na polowaniu w Alpach.
-Jakie nieszczęście! Jestem wprost zrozpaczony...
51
Stracić tak miłego, uczynnego przyjaciela!
Rzeczywiście, prawdziwego przyjaciela...
Jestem pewny - pomyślał Supramati - że wicehrabia odczuł tak stratę Narajany dlatego, że pragnął u niego zaciągnąć
pożyczkę.
Następnie, prosząc, by usiadł, odezwał się uprzejmie:
- Jestem wzruszony pańskim współczuciem, wicehrabio i mam nadzieję, że mnie również udzielisz cząstkę tej przyjaź-
ni, jaką darzyłeś mego zmarłego brata.
Przybyłem niedawno do Europy i w Paryżu nie mam żadnych znajomości, wobec czego przyjaźń i przewodnicwo pa-
na byłyby dla mnie bardzo cenne.
Na bladej twarzy wicehrabiego odmalowało się uczucie zadowolenia i w zgnębionym sercu zrodziła się nadzieja, że no-
wa przyjaźń będzie w skutkach nie gorsza od utraconej.
- Jestem całkowicie do usług - zawołał żywo wicehrabia i dla mnie, mości książę, przyjaźń twoja będzie miłą i za-
szczytna. Proszę mną rozporządzać.
- Przeciwnie, hrabio, to ja, jako obcy w tym mieście, jestem do twego rozporządzenia i mam nadzieję, że będziesz ła-
skaw ułożyć program, według którego będę mógł orientować. Pragnąłbym przede wszystkim poznać miasto, no i rozerwać
się trochę.
Gość aż podskoczył z radości.
- Bądź spokojny książe, znajdziesz we mnie dobrego doradcę. Mam już nawet gotowy program na dziś.
Najpierw zrobimy przejażdżkę po Lasku Bulońskim, gdzie zobaczysz i “świat”, i “półświatek”, następnie zjemy obiad
u mnie, jeżeli mi pan zrobi ten zaszczyt, gdzie ci przedstawię dwóch przemiłych młodych ludzi, moich przyjaciół, a wie-
czorem udamy się na nową operetkę. W końcu kolacja w restauracji, gdzie poznam pana z kilkoma damami i mężczyzna-
mi ze świata teatralnego - również moimi przyjaciółmi.
- Program istotnie dobry, choć może nieco za wesoły wobec mej żałoby - zauważył Supramati - lecz jest tak zachęca-
jący, że przystaję nań zupełnie.
W godzinę póżniej Supramati jechał ze swym nowym towarzyszem przez lasek Buloński. Pyszny powóz, bogata uprząż
ślicznych koni, a zwłaszcza piękna postać nieznajomego budziły powszechne zaciekawienie, głównie wśród dam półświat-
ka, których paliło pragnienie dowiedzenia się, kto to taki. Wicehrabia nie śpieszył z zaspokojeniem ciekawości tych pięk-
nych grzesznic i po dłuższej przejażdżce zawiózł gościa do siebie.
Wicehrabia zajmował na bulwarze Gosman wykwintne kawalerskie mieszkanie, urządzone z dużym smakiem.
Gospodarz siedział z gościem, rozmawiając i paląc cygara, gdy przybyli przyjaciele wicehrabiego: baron Robert de Lon-
sac i kapitan Karol de Marnie. Obydwaj znali Narajanę i byli mocno zdziwieni jego niespodziewaną śmiercią, jak niemniej
przybyciem jego spadkobiercy. Później, gdy wicehrabia pokazywał Supramatiemu kolekcję papierośnic i fajek, baron szep-
nął kapitanowi do ucha:
- Jakie szczęście ma ten przeklęty wicehrabia, że tak prędko opanował spadkobiercę tamtego głupca! Pamiętaj, co ci
mówię. Dzięki tej nowej przyjaźni zapłaci wszystkie swoje długi.
- Prawdopodobnie! Ale także pomiędzy naszymi damami zacznie się batalia. Ciekawa rzecz, komu się dostanie ten tłu-
sty kąsek - odpowiedział również cicho kapitan.
Obiad był znakomity, lecz rozmowa, po wychyleniu wielu kielichów, stawała się coraz żywszą i przekraczającą miarę
dobrego tonu. Zbyt swobodnie wypowiadane, często nielogiczne zdania, pieprzne anegdoty i bezwstydny cynizm, z jakim
omawiano każdą kwestię, krępowały trzeźwego i skromnego lekarza, który nie obracał się jeszcze w podobnym towarzy-
stwie. Biesiadnicy rzucali z całą lekkomyślnością i złośliwością cień na opinię kobiet, których nazwisk Supramati nie znał,
i ośmieszali małżeństwa, mające zbyt duże potomstwo. Ta “interesująca” rozmowa pochłaniała ich do tego stopnia, że nie
dostrzegli, jak niemiłe wrażenie wywierała na Supramatim, który prawie nic nie mówił,
- Czyż być może, żeby ludzie inteligentni trawili życie na takich głupstwach, w karygodnym lenistwie, zajmując się tyl-
ko plotkami, hulankami, kręceniem się po ulicach i opowiadaniem “tłustych” anegdot, zapominając natomiast, że będą mu-
sieli ciężko za to wszystko odpokutować i że przedwczesna starość, pełna dolegliwości, będzie dla nich cięższa, niż sama
śmierć. Tak myślał Supramati i bardzo zapragnął zobaczyć się z Dachirem.
Tamten rozumiał go i z nim można było mówić o wszystkim, co obu interesowało w ich bezkrańcowym bycie. Musiał
sobie nawet zadawać gwałt, żeby się znów dostroić do tego towarzystwa, gdy wicehrabia zwrócił się wprost do niego, pra-
gnąc wciągnąć drogiego gościa do rozmowy.
Po obiedzie przeszli wszyscy do salonu. Supramati, spostrzegłszy na stole albumy, zaczął je oglądać. W trakcie tego przy-
pomniał sobie poczynione ubiegłej nocy w szafce zagadkowe odkrycia i zapragnął dowiedzieć się czegoś o tym tajemniczym
dramacie. Jeżeli ofiara była aktorką - co nie ulegało wątpliwości - i fotografia jej znajdowała się w albumie, to przypuszczal-
52
nie mógłby dowiedzieć się jak sobie tłumaczono jej zniknięcie, gdyż wicehrabia, rozumie się, znał zakulisową kronikę. Nie-
stety przejrzawszy kilka albumów, nie znalazł tej, której szukał. Obserwujący go gospodarz domu zbliżył się i, podając mu
największy album, rzekł:
- Tu książe, szukaj i wybieraj. Ręczę, że wszędzie będziesz przyjęty z radością. Znajdziesz tu wszystkie znakomitości
sceniczne i gwiazdy półświatka. To prawda nie spotkasz tu wyjątkowej piękności, ale wśród tych dam są niektóre bardzo za-
bawne i miłe.
Supramati jął przeglądać podany album i tym razem nie potrzebował długo szukać interesującej go osoby. Tak, to by-
ła jej subtelna główka i zadzierzysty uśmieszek; tylko, że zamiast balowej sukni miała na sobie oryginalny kostium Kolom-
biny.
- O, ta jest w moim guście - rzekł, pokazując fotografię wicehrabiemu.
Wszyscy zbliżyli się z ciekawością, a kapitan zawołał:
- Ba, piękna Liliana! Oto, co znaczy pokrewieństwo.
Nieboszczyk brat pana szalał za tą kobietą.
- Nie masz szczęścia, książę. Właśnie tej kobiety, która ci się tak podobała, nie możesz zdobyć, chyba żebyś się ożenił
ze swą bratową. Ale jakże się to stało, żeś wdowy nie widział na pogrzebie brata? A możeś nie wiedział, że jest żonaty? -
zauważył wicehrabia.
- Narajana od dawna był żonaty i znam jego żonę.
Jest to czarująca blondyna, nie mająca najmniejszego podobieństwa do oryginału tego portretu - odpowiedział Supra-
mati.
Obecni zamienili ze sobą zdziwione spojrzenia.
- Jaka to jednak skrytość! - zawołał Lormoeil - on ani słówkiem nie wspominał, że jest żonaty.
- W każdym razie księżna nigdy tu nie była i nie dawała o sobie znaku życia - dodał baron de Lonsac.
- Lecz cóż naprowadziło was na myśl, że brat mój chciał poślubić Lilianę?
- Liliana sama nam mówiła, że jest narzeczoną księcia i wkrótce zostanie jego żoną, W jakiś czas później zniknęła, nie
pożegnawszy się nawet z nikim. Stało się to na jakieś sześć tygodni przed odjazdem Narajany i przypuszczaliśmy, że chcąc
uniknąć rozgłosu, pojechali wziąć ślub w jakimś cichym zakątku. W każdym razie ślub z taką operetkową śpiewaczką, ma-
jącą w dodatku tak głośną przeszłość, byłby dla księcia jaskrawym mezaliansem. Mówiono również, że Narajana stał się za-
zdrosnym z powodu jakiegoś Włocha, bardzo się ubiegającego o względy Liliany.
Później znaleziono tego pana martwym w łóżku. Wiele mówiono o tym, robiąc przypuszczenia, że zabił go odjazd Li-
liany, lecz według mego zdania powodem jego śmierci było nadmierne wchłonięcie w siebie trunków, co wywołało pęknię-
cie serca - zakonkludował baron.
- Bo też ludzie zawsze stwarzają komentarze, nie mające żadnego sensu. Gdy na nieboszczyka księcia przychodziły
chwile jakiegoś przygnębienia tak, że zamykał się nawet przed najlepszymi przyjaciółmi, z tego wyciągnęli wniosek, że jest
czarownikiem, czy hinduskim mahatmą, czymś w rodzaju maga. Przypuszczali również, że znany mu jest sekret robienia zło-
ta i zachowania wiecznej młodości. Gdybym wam chciał opowiedzieć wszystkie krążące o nim bajki, nie skończyłbym do
jutra. Zostawmy więc to głupstwo i wróćmy do rzeczy głównej. Liliana podoba się panu i ja przepowiadam, że będziesz ją
posiadał.
Ponieważ Narajana jej nie poślubił, to ona pewnego pięknego wieczoru zjawi się u nas i naturalnie będzie szczęśliwa,
znalazłszy nowego opiekuna równie pięknego i hojnego jak ten, którego straciła.
Supramati nic na to nie odpowiedział i końca wywodzeń słuchał już z roztargnieniem. Cała myśl jego skupiła się na
mglistym dramacie, którego ślady odkrył.
Że piękną aktorkę zamordował Narajana, o tym ani chwilę nie wątpił. Lecz czy istotnie zazdrość była powodem za-
bójstwa? Zdawało się to nieprawdopodobnym. Następnie, czy rywal jego umarł istotnie wskutek anewryzmu serca, czy też
stał się ofiarą skrytobójstwa?
Opanowany tymi pytaniami, Supramati mały brał udział w ogólnej rozmowie; wtedy dopiero się ocknął, gdy wicehra-
bia oznajmił, że czas jechać do teatru. Udali się tam wszyscy razem.
W tych czasach, kiedy Supramati był jeszcze Ralfem, Morgan nie bywał na operetkach. Chory, oszczędny, zmuszony
liczyć się ze swymi wydatkami wolał pójść na poważną operę lub koncert. Przedstawienie, na którym się obecnie znalazł,
było dlań nowością. Pikantna treść i nazbyt może swobodne gesty wykonawców sztuki ubawiły go.
Prócz tego, jego miłość własna została pogłaskana dużym i wyróżniającym zainteresowaniem się jego osobą.
Widział mnóstwo skierowanych na siebie lornetek, mnóstwo błyszczących oczu, zwracających się na jego lożę. Supra-
mati bawił się naiwnie tym pierwszym i tak olbrzymim sukcesem. Skromny lekarz szpitala umysłowo chorych nie ściągał
na siebie w teatrze niczyjej uwagi. Prawie zapomniał teraz, że został milionerem i księciem; przy tym nie domyślał się, że
53
dzięki wicehrabiemu i baronowi, którzy wśród widzów mieli wielu znajomych, rozeszła się fama, że jest księciem indyjskim
i sukcesorem niezmiernie bogatego i znanego w wesołych kołach księcia Narajany.
Po skończonym przedstawieniu całe towarzystwo udało się do restauracji, gdzie już zawczasu były zamówione gabi-
nety i kolacja.
Supramati był doskonałego usposobienia. Śmiał się, gdy mu oznajmiono, że w jego imieniu zaproszono kilka dam
i mężczyzn ze sceny.
- Same pierwszorzędne talenty, półbogowie sztuki i nasi najserdeczniejsi przyjaciele - objaśniał wicehrabia.
- Mam nadzieję, książę, że zaznajomienie się z nimi sprawi ci przyjemność.
Najpierw zjawili się mężczyźni i wicehrabia przedstawiał: Horacy Daniel, artysta dramatyczny; Rafael Pinson, z ko-
medii francuskiej. Pierwszy był człowiekiem dobrej tuszy, w średnim wieku, drugi wysoki i chudy miał wygląd przesadny
i był wyróżowany. Obaj byli zachwyceni nową znajomością, a wicegrabia zaś przedstawiając Supramatiemu wprowadzonych
gości wychwalał nadzwyczajnie ich wielkość i talenty.
W rozmowie Daniel napomknął, że znał nieboszczyka Narajaną, człowieka niezwykle szlachetnego i wielkiego mece-
nasa sztuki i talentu. Supramati zrozumiał, że on nie chcąc się skompromitować, nie może być obojętnym na zasługi “sztu-
ki” i “talentu” i postanowił w duchu być takim wspaniałomyślnym mecenasem, jak jego poprzednik.
W jakiś czas później ukazały się damy. Były to: Baretti z cyrku, Pierrota z “Alkazaru” i Kamilla Moucheron.
Wszystkie były piękne i z temperamentem. Wprawdzie jedna z nich miała typ żydowski, lecz wicehrabia szepnął Su-
pramatiemu, że matka Pierroty była Turczynką i że w “Gwieździe Alkazaru” nie płynie ani kropla krwi żydowskiej.
Najmłodszą i najpiękniejszą z nich była dziewiętnastoletnia Moucheron, o oślepiająco białej twarzy i dużych błękit-
nych oczach. Ona też od razu usiadła przy Supramatim, okazując jawnie, że postanowiła go zdobyć. Spoglądając namięt-
nie na nababa, rzucała ukradkiem wściekłe i zapamiętałe spojrzenia na swe rywalki. A spojrzenia te mówiły wyraźnie: “Tylko
się ośmielcie próbować wydrzeć mi go, a pokażę wam do czegom zdolna”.
Wicehrabia dostrzegł chmury, mogące zaciemnić horyzont uczty, i jako wytrawny kierownik zabaw, poczynił kroki, by
nie dopuścić do przeistoczenia się nienawiści w walkę. Szampan lał się strumieniami. Zelektryzowany rozmową współbie-
siadników i krzyżowym ogniem dowcipów, trzeźwy i wstrzemięźliwy Supramati wychylał kielich za kielichem, pozwalając
obsługiwać się uganiającym się za nim bohaterkom półświatka i bawiąc się ich współzawodnictwem. Był już dostatecznie
nietrzeźwym, gdy w końcu oddał palmę pierszeństwa Pierrocie, odprowadzając ją do domu własnym powozem i nie zwra-
cając uwagi na wściekłość pięknej Moucheron.
Pierrota, rozumie się, nie wypuściła go już od siebie; zjedli drugą kolację we dwoje i pierwszy raz w życiu Supramati
oddał się tym bezmyślnym pieszczotom, jakie dotąd nie były mu znane.
Nazajutrz, dzięki cudownym własnościom eliksiru życia, Supramati czuł się tak rzeźkim, jak gdyby nie spędził nocy na
orgii. Lecz dusza jego otrzeźwiała i objawiła się rumieńcem wstydu na twarzy. Teraz przypomniał sobie, co mówiła Nara
o rozpuście mężczyzn. I miała rację; przejrzała go nawskroś.
Zaledwie jeden dzień spędził w Paryżu i już popełnił przeniewierstwo, przy tym jedno z najbrzydszych, gdyż wynikło
nie z jakiegoś serdecznego pociągu, ale pod wpływem pijackiego wyuzdania. Zdradził żonę z upadłą i bezwstydną kobietą;
nie czuł nawet wielkiego zadowolenia z urządzonej specjalnie dla niego uczty. Właściwie tylko drobny tryumf w tym jego
nowym położeniu pochlebił jego miłości własnej, rozbudzając trzymane przedtem na wodzy chucie. Dziwnym się to mo-
że wydać, lecz uczucie wstydu przeistaczało się z wolna w żal do Nary.
Bo gdyby była nie odłożyła ślubu na cały rok, prowadziłby skromne i uczciwe życie u jej boku w Wenecji lub innym
miejscu, nie potrzebując się włóczyć po kawiarniach z upadłymi kobietami. Ale jeżeli Nara sama tego pragnęła, to musiał
przecież jakoś czas spędzać. Wreszcie dlaczego nie miałby się opiekować “talentem”, jak to robił Narajana? Wszak ma na
to środki.
Wprawdzie nie miał jeszcze sposobności ocenić talentu tych, których poznał zaledwie wczoraj. Mężczyźni bowiem
wykazali tylko cynizm i brak moralności, a co do kobiet, to dotąd nie spotykał podobnych. Ubogi lekarz, suchotnik, nie śmiał
podnosić oczu na zakulisowe gwiazdy i kokoty wyższej kategorii.
Właściwie cała ich “sztuka” polega na umiejętnym malowaniu twarzy i powtarzaniu wiecznie nowych monologów
o miłości.
- O, te damy półświatka są czarujące - powiedział mu z głębokim westchnieniem wczoraj wicehrabia - lecz okropnie
chciwe. Za te pieniądze, które one wyłudzają można utrzymać prawne rodziny. Żeby je zadowolić, ludzie się rujnują.
Na wspomnienie tego frazesu Supramati uśmiechnął się z zadowoleniem. On nie potrzebuje się obawiać ruiny ani
majątkowej, ani fizycznej; pomimo to rozrywkom będzie się oddawał z umiarkowaniem.
Podczas śniadania zjawił się wicehrabia z niezwykle urozmaiconym programem dnia, lecz Supramati oznajmił, że pra-
gnie być w katedrze Notre Dame i obejrzeć muzeum w Luwrze. Wieczorem zaś obiecał być w Alkazarze.
54
- A następnie kolacja z Pierrotą? - zapytał wicehrabia ze znaczącym uśmiechem.
- O, nie! Codziennie rozkoszować się towarzystwem mademoiselle Pierroty, to byłoby nieco nudne.
- Rozumiem! Książę czuje się jeszcze zmęczonym po wczorajszym wieczorze. A może pan żałuje, że nie wybrał Mo-
ucheron? Tak się biedaczka starała panu podobać - dodał, śmiejąc się, de Lormoeil. To, zresztą jest do naprawienia.
Wkrótce drogi przyjacielu, wejdziesz w koło wesołego życia, pełnego coraz to nowszych wrażeń. Wyobrażam sobie ksią-
żę, iż podczas swych długich podróży prowadziłeś zbyt ascetyczny żywot, poświęcając wiele czasu nauce, a mało rzeczywi-
stemu życiu. Należy to koniecznie naprawić, a najlepszą pod tym względem szkołą jest towarzystwo artystów i kapłanek
wolnej miłości. Te kobiety umieją żyć. Ich wysubtelniony smak wyciska osobliwe piętno wykwintu na wszystkim, co je ota-
cza. Wiem, że na te niebezpieczne czarodziejki patrzą z pogardą zamężne kobiety, tj. kobiety uczciwe, czyli inaczej mówiąc,
o ciasnym widnokręgu, których cały świat zamyka się w gospodarstwie i dzieciach. W podobnym środowisku człowiek for-
malnie zastyga, a nuda i jednostajność takiego mieszczańskiego pożycia w gnieździe małżeńskim może z każdego zrobić
idiotę.
- Czy czasem hrabio, nie jesteś żonaty, że małżeństwo opisujesz w tak ciemnych barwach - zapytał z uśmiechem Su-
pramati.
Czoło wicehrabiego pokryło się chmurą.
- Niestety, odgadłeś, książę. Jestem żonaty z bardzo naiwną istotką, marzącą o wiecznej idylli i mającą niedorzeczne
wymagania. Gdy żona znalazła adresowany do mnie liścik miłosny od kobiety, z którą utrzymywałem najniewinniejszy
zresztą flirt, zemdlała z rozpaczy, głosiła potem o mej niegodziwości, twierdząc, że powinno mi wystarczyć jej towarzy-
stwo... Śmieszne! A obok tego sama nie ma ani cienia gustu lub szyku.
Na próżno usiłowałem przerobić jej opaczne wychowanie i rozwinąć w niej poczucie prawdziwego gustu.
Pokazywałem jej w teatrze toalety i uczesania - prawdziwe wzory szyku i subtelnego gustu, radząc je naśladować. Lecz...
mój Boże, gdy porównywałem kopię z oryginałem, to wprost dusiłem się ze śmiechu. Jej po prostu brak było czegoś nie-
uchwytnego, jakiegoś wrodzonego zmysłu artystycznego. W rezultacie znienawidziła scenę i zaczęła gardzić aktorkami,
które jej mogły służyć na wzrór, niestety, niedościgły.
- Swoją drogą pan mnie przedstawi wicehrabinie?
Prawdopodobnie wczoraj nie była w domu? - zapytał Supramati.
Oburzyło go to, co słyszał. Wychowywany przez wielce moralną matkę, nie pojmowała, jak można uczciwej kobiecie
stawiać za wzór obyczaje i gusty kokot.
- Wicehrabiny nie ma w Paryżu. W kilka miesięcy po urodzeniu córki wyjechała do krewnych w Normandii, u któ-
rych się wychowywała. Jej wuj, który umarł w zeszłym roku, był starym idotą, z poglądami z czasów Noego, a żona jego rów-
nież konserwatystka, mieszka jak sowa w swym starym zamku, otoczona przez klechów. Mojej żonie podoba się takie
towarzystwo, a ja wcale sobie nie życzę jej powrotu. Ona mnie szpiegowała, urządzała sceny i zmuszała, jak złodzieja, do
ukrywania się. Teraz oto, Bogu dzięki, trzeci rok już prowadzę żywot kawalerski; żywot beztroski i wesoły, pozwalający mi
zaspakająć zamiłowanie do muzyki i sztuki dramatycznej. Ale zostawmy ten nudny temat, dodał wicehrabia, biorąc Supra-
matiego pod rękę. - Jeżeli chcesz, mogę ci ofiarować swą pomoc w nabyciu pewnych drobiazgów dla Pierroty. Po wczoraj-
szym wieczorze staje się to prawie niezbędnym.
- Bardzo proszę! Naturalnie, będę mocno obowiązany, jeżeli mi wskażesz jubilera - odpowiedział nieco zarumieniony
Supramati.
- W takim razie biorę to na siebie i zawiozę pana do sklepu, gdzie można nabyć piękne rzeczy po cenach umiarkowa-
nych.
Wicehrabia zdawał się być tą sprawą bardzo przejęty. Zawiózł Supramatiego do jubilera i dawał mu tak dobre rady, że
nabyty “drobiazg” był zaledwie brylantowym naszyjnikiem za sto tysięcy franków. Prócz tego, na pamiątkę spędzonego ra-
zem czarującego wieczoru, Supramati nabył bransolety po pięć tysięcy franków, dla dwóch pozostałych dam. Od jubilera
udali się do katedry Notre Dame.
Supramati nie przypuszczał nawet, że wicehrabia otrzymywał od jubilera dziesięć procent prowizji od każdego kupna,
i że marzył tylko o nieprzerwanym szeregu podobnie miłych zakupów.
Namiętność do gry w karty i życie hulaszcze pochłonęły nie tylko jego własną schedę, ale i część posągu żony.
Zrujnowany, a przyzwyczajony żyć na wielką stopę i niczego sobie nie odmawiać, prowadził egzystencję zależną od oko-
liczności. Narajana był dla niego kurą, niosącą złote jaja. Umiał mu się przypodobać, a tamten szczodrze płacił za drobne
usługi i pożyczał mu pieniądze, których zwrotu nigdy nie żądał. Prócz tego Lormoeil potrafił sobie zapewnić znaczny do-
chód z prowizji od dostawców kosztowności, kwiatów i innych rzeczy, którymi nabab miał zwyczaj obdarzać kobiety, cie-
szące się jego sympatią.
Supramati wrócił do domu dość późno. Pod pozorem napisania kilku ważnych listów, wymówił się od kolacji z Pier-
55
rotą, zachwyconą otrzymanym prezentem.
Rzeczywiście, oczekiwał notariusza nazajutrz rano, gdyż pragnął zapoznać się z dokumentami, znalezionymi na biur-
ku Narajany.
Po przejrzeniu kilku ważniejszych papierów, Supramati położył się w swym gabinecie na otomanie z zamiarem prze-
czytania nowego romansu, ogromnie zalecanego mu przez wicehrabiego, lecz już pierwsze stronice niemoralnego utworu
zniechęciły go tak, że rzucił książkę i popadł w zamyślenie.
Czuł się nie swój. Nie było to znużenie lub jakieś niedomaganie fizyczne, lecz głębokie niezadowolenie z siebie. Cała
jego pracowita, czysta i religijna przeszłość występowała przeciwko obecnej rozwiązłości i lenistwa. Z zadziwiającą wyra-
zistością zarysował się w jego pamięci obraz nieboszczki matki, zacnej i tkliwej kobiety, niewolnicy swego obowiązku, któ-
ra przykładem i słowami wpajała mu zasady prawości, uczciwości w postępkach i surowości względem siebie samego, którymi
sama się kierowała, a które w ciągu trzydziestu lat służyły mu za osnowę życia.
Niezwykłe zdarzenie zmieniło całkowicie jego poprzednie warunki bytu. Obdarzony nieskończonym życiem i bogac-
twem czyż nie był obowiązany obracać te ogromne środki na pomoc bliźnim, a nie rzucać pieniądze istotom upadłym i ozła-
cać ich hańbę pod pozorem popierania talentu?
I to wobec świadomości, że tyle nędzy i niedoli poniewiera się w wilgotnych suterenach i poddaszach! Dziesiąta część
tego, co dziś podarował Pierrocie, mogłaby wyrwać z nędzy kilka rodzin.
Z pogardą dla siebie samego porównywał się z głodnym nędzarzem, który, znalazłszy pełen woreczek złota, rzuca się
chciwie na wszystko jadalne, pożerając nawet to, czego nie lubi.
Przypomniał sobie, że jeszcze w czasach studenckich poznał pewnego biedaka, który odziedzidziwszy niespodziewa-
nie dość znaczny spadek, stracił od razu głowę i zaczął grać rolę wielkiego pana, zmuszając się do jedzenia takich potraw,
do których miał wstręt. I wszystko to robił jedynie po to, by pokazać, że jest przyzwyczajony do smakołyków. W owym cza-
sie Morgan wyśmiewał bardzo taką próżność, a teraz, czyż on nie postępuje w ten sam sposób, biorąc udział w orgii, która
nie dała mu żadnego zadowolenia? A w dodatku jeszcze z obawy, by go nie posądzono o skąpstwo i prowincjonalizm, nie
ma odwagi wymówić się do dalszych uczt.
Następnie przeniósł myśl na Narajanę. Tamten był zawsze jednakowym rozpustnikiem i birbantem, którego rozrzut-
ność w swoim czasie doprowadziła do nędzy.
Wtedy konieczność zmusiła go do ograniczania się, ale gdy został magnatem, zaczął znów birbantować; wyjątkowo tyl-
ko, zmęczony przesytem, zamykał się w jednym ze swych pałaców w celu studiowania nauk okultystycznych. Lecz czego
się nauczył? Jak wykorzystał swą wiedzę? Czy zużytkował ją dla dobra bliźnich? Oczywiście nie, gdyż wiele mówiono o je-
go szczodrobliwości względem nierządnic, a nigdy o jego dobroczynności. A w końcu, jakim strasznym dramatem zakoń-
czył swój żywot!
Rozmyślania Supramatiego przerwał wychodzący z sypialni głuchy krzyk, który go przejął dreszczem. Słychać było przy
tym łoskot przewracanych mebli, a następnie runięcie na podłogę jakiegoś ciężkiego przedmiotu.
Zsunąwszy się z otomany, Supramati pobiegł do sypialni, lecz nic tam nie spostrzegł. Cisza i spokój; lampa rzucała na
pokój, matowe światło i nigdzie nic... Wszystko było w zwykłym porządku. Mimo to nie wątpił, że hałas pochodził wła-
śnie z sypialni. Obejrzawszy wszystko dokładnie i nie znalazłszy nic, co by mogło wyjaśnić słyszany łoskot, uspokoił się przy-
puszczając, że uległ słuchowej halucynacji; położył się do łóżka i usnął.
Sen jego nie trwał jednak nawet kwadransa, gdy jakieś niezmiernie przykre dotknięcie spowodowało raptowne obu-
dzenie. Supramati uczuł na twarzy podmuch zimnego powietrza i wydało mu się jak gdyby ktoś wszedł do pokoju. To go
rozbudziło; podniósł się w łóżku i z bijącym gwałtownie sercem, patrzył...
Przy szafce stała, odziana tylko w białą spódnicę, kobieta. Przez palce jednej ręki, którą przyciskała sobie do piersi, są-
czył się strumyczek krwi.
- Kto jesteś i czego tu chcesz?! - zawołał rozkazującym tonem Supramati.
Na dźwięk tego głosu kobieta odwróciła się, ukazując śmiertelnie bladą twarz, z posiniałymi i ściętymi ustami.
Duże oczy patrzyły na pytającego wzrokiem przejmującym zgrozą. Po chwili zniknęła za szafką.
Lecz co, to Supramati widział wystarczało. Pomimo strasznej bladości twarzy, z której patrzyły przerażone oczy, po-
znał w tym nocnym zjawisku piękną Lilianę, ofiarę Narajany.
Drżącą ręką nacisnął guzik u lampy; strumienie światła zalały pokój! Jednakże doznane wstrząśnienia nie pozwoliły mu
już, aż do rana zasnąć, Przez kilka następnych nocy również nie mógł spać dobrze; dwa razy powtórzyło się jeszcze prze-
wracanie mebli, upadanie ciężkiego przedmiotu, jakby ciała ludzkiego, i przerażający krzyk mordowanej kobiety, jakkolwiek
osoba jej nie ukazała się więcej.
Spędzanie nocy w tym pokoju stawało się niemożliwym, Supramati, wstydząc się braku odwagi, a nie chcąc zmieniać
sypialni ze względu na służbę, wyjeżdżał co wieczór i wracał nad ranem, pozwalając wicehrabiemu prowadzać się po róż-
56
nych miejscach zabaw.

Rozdział szósty

Pewnego ranka, w tydzień po owej pamiętnej nocy, Supramati wyszedł do ogrodu. Był cudowny, jesienny dzień i Su-
pramati z rozkoszą oddychał świeżym powietrzem. Był to jego pierwszy przegląd ogrodu.
Przede wszystkim spostrzegł, że po bokach domu i przed domem ogród zajmował dużą przestrzeń, natomiast poza do-
mem ciągnął się tylko wąskim pasem. W tym miejscu ogrodzenia, zamiast metalowej siatki, znajdującej się od frontu i po
bokach, tworzył się wysoki mur. Ta część ogrodu była bardzo gęsta, prawie nieprzejrzysta.
Supramati, zdziwiony takim planem, przeszedł poza dom, chcąc się dowiedzieć, czy obie części ogrodu są ze sobą po-
łączone. Okazało się, że nie,bo mur, zgięty pod kątem zamykał przejście, przylegając do domu.
Spojrzawszy przypadkowo w górę, Supramati ujrzał dwa okna, prawie zupełnie zakryte zielenią, a nadto zasłonięte ża-
luzjami. Nie przypominał sobie, żeby widział w domu ciemny pokój z oknami, wychodzącymi na mur.
Początkowo nie mógł się domyśleć, gdzie był ten nieznany mu pokój, i dopiero po dłuższym badaniu planu okien do-
szedł do wniosku, że musi on przylegać do jego sypialni, jakkolwiek w ścianie, przedzielającej te dwa pokoje, żadnych drzwi
nie zauważył.
Supramati zaczął podejrzewać, czy to nie był tajemny kącik Narajany, którego raził widok gołego muru i który kazał
go zasłonić drzewami.
Zaciekawiony Supramati wrócił do domu i zabrał się do ścisłych oględzin pokojów, a głównie sypialni.
Wspomnienie o nocnym widziadle podsunęło mu myśl, że w tym zapewne pokoju Narajana ukrył zwłoki swej ofiary,
i że wejście do niego znajduje się za szafą. Pomimoj ednak najściślejszych poszukiwań nie znalazł nic.
Wieczorem nie mógł w żaden sposób zasnąć, do czytania nie miał chęci. Odrzucił gazetę, przycisnął głowę do podu-
szek i zaczął znów myśleć o tajemniczym pokoju.
Światło lampy odbijało się łagodnie od złoconego obicia pokoju; oczy Supramatiego, błądzące w zadumie po złoceniach,
zatrzymały się nieruchomo na jednym punkcie w środku dużego kwiatu.
Machinalnie wstał i przyłożył palec do znalezionego punktu, podejrzewając, ze względu na pewną jego wypukłość, że
musi to być guzik, naciskający sprężynę. I nie omylił się: guzik poruszył się pod naciśnięciem, część ściany, ukrytej staran-
nie pod obiciem, cicho się odsunęła, ukazując nieduży otwór, prowadzący do ciemnej przestrzeni.
- Jestem u celu - pomyślał Supramati, wkładając szlafrok.
Paliła go ciekawość obejrzenia kryjówki Narajany i tych rzeczy, które tam mogły się przechowywać.
Od Nary dowiedział się, że pałac ten należał do Narajany od czasów Ludwika XIV, że wtedy już Narajana go nabył
i urządził według własnego gustu.
Supramati wszedł ze światłem do wnętrza tajemniczego pokoju, umeblowanego w stylu najczystszego “rococo”. Ścia-
ny pokryte były błękitną, jedwabną materią, ozdobioną girlandami kwiatów i amorkami; podłoga obita dywanem, z róża-
mi na białym tle.
Naprzeciwko wejścia, między oknami, stało nieduże biurko pięknej roboty, wysadzane złotem i perłową macicą.
Nad biurkiem wisiał portret Narajany w zbytkownym stroju z czasów Ludwika XV, mianowicie w szmaragdowym żu-
paniku na koronkowym żabocie; włosy miał upudrowane. Ręka oparta była na złotej rękojeści wąskiej szpady. Z pod koro-
nek na szerokich mankietach rozrzucał promienie tajemniczy pierścień bractwa Graala. W kostiumie tym Narajana był
prawdziwie piękny; jego czarne oczy miały w sobie coś demonicznego.
Przyjrzawszy się klasycznym rysom twarzy swego poprzednika Supramati zaczął oglądać pokój. Panował tam wielki
nieład: jedno z krzeseł przewrócone, na dywanie poniewierały się otwarte pudełka, a na biurku rozrzucone papiery. Z tego
pokoju Supramati przeszedł do drugiego, mniejszego pokoiku.
Był to buduar damski z toaletą, przybraną w pyszne koronki i zwierciadłem w złotych ramach. Ściany i meble były obi-
te białym atłasem, wyszywanym złotem. Łóżko, umieszczone na futrzanym dywanie, na podwyższeniu, posiadało draperie
z takiej samej materii. Poduszki były rozrzucone po łóżku, a kołdra, zakrwawiona i zmięta leżała na podłodze. Na białym
dywanie. Obok największej krwawej plamy, stał kieliszek z płynem ciemnego koloru, wydzielającym mdły zapach. Nieda-
leko od łóżka widać było na pół otwarte drzwi, prowadzące do niedużego przedpokoju, a stamtąd na schody, okryte dywa-
nem. Oba pokoje i przedpokój nie posiadały oświetlenia elektrycznego.
Po zejściu ze schodów Supramati spostrzegł drzwi, w których tkwił klucz. Po otworzeniu tych nowych drzwi ujrzał wą-
ziutki korytarzyk, którego już nie oglądał, a wszedł z powrotem na schody.
Oglądając po raz drugi buduar, spostrzegł jeszcze jedne drzwi, przykryte portierą, lecz te były zamknięte i klucza w nich
57
nie znalazł.
Chcąc je otworzyć, szukał jakiegoś cienkiego, metalowego przedmiotu, którym by dało się to uczynić; nie znalazłszy
nic w buduarze, udał się do salonu, gdzie ujrzał leżący na stole długi i mocny nóż, którego przedtem nie zauważył. Zaopa-
trzony w to narzędzie, podszedł znów do wspomnianych drzwi.
Po pewnym wysiłku otworzył je. Z wnętrza buchnęło chłodne, o duszącym zapachu powietrze.
Ze świecą w ręku przestąpił próg i stanął, jak wryty, spoglądając na długą skrzynię, podobną do trumny i pokrytą czar-
nym suknem. Leżał na niej pęk kwiatów tak świeżych, jakby były dopiero co zerwane.
Po bokach trumny stały cztery staroświeckie świeczniki z tlejącymi jeszcze lampami oliwnymi.
Przy drgającym świetle świecy pogrzebowa komnata miała tak złowrogi wygląd, że Supramati zatrząsł się na jej wi-
dok.
W głębi komnaty widniała wanna, a obok niej marmurowa ławka, na której leżała zakrwawiona bielizna i stało naczy-
nie z gąbką. Supramati walczył z ogarniającym go lękiem i z pewnym wahaniem zbliżył się do skrzyni, by wreszcie dowie-
dzieć się, co zawiera i donieść rano władzom o swym odkryciu.
Obejrzał czarny całun, na którym były wyszyte srebrem kabalistyczne znaki, i chciał go podnieść, lecz sukno przy do-
tknięciu ześlizgnęło się samo na podłogę. Z głuchym krzykiem Supramati odskoczył w tył, przy czym omal nie upuścił świe-
cy.
Przed nim stała kryształowa skrzynia, a w niej na białym, jedwabnym materacu i koronkowej poduszce pod głową,
spoczywała kobieta w białej sukni. Był to oryginał widzianej miniatury, piękna Liliana. Lecz teraz twarz jej nie miała tego
okropnego wyrazu, jak podczas owego nocnego widzenia. Pomimo wybitnej bladości twarz nie robiła wrażenia trupiej; cia-
ło nie posiadało znamiennej sztywności i zdawało się być elastycznym, jak ciało śpiącego człowieka. Małe, nieco uchylone
usta miały wyraz cierpienia; długie, czarne rzęsy rzucały cień na prawie przejrzyste policzki, a jedna ręka spoczywała lekko
na piersi. Ciało, od pasa do nóg było okryte różami, fiołkami, liliami i innymi wonnymi kwiatami, świeżymi, jak gdyby ro-
sły w ogrodzie.
Zapominając o poprzednim lęku, Supramati lubował się widokiem tego pięknego dziewczęcia. Pragnąc lepiej się jej
przyjrzeć, nachylił się i spostrzegł, że całe ciało było zanurzone w jakiejś bezbarwnej cieczy, którą była napełniona kryszta-
łowa skrzynia.
Co to był za płyn, konserwujący nie tylko ciało ludzkie, lecz i kwiaty z całą ich barwą i żywotnością, było tajemnicą -
taką samą tajemnicą jak ta, dla której Narajana trzymał tu ciało zabitej przez siebie kobiety, której zdawało się nie chciał
przeżyć.
Zamyślony i przygnębiony Supramati zbliżył się do ławeczki przy wannie, pragnąc zobaczyć, co więcej się na niej znaj-
dowało. Wtem nadepnął na jakiś twardy przedmiot, podniósł go przekonał się, że to był zupełnie taki sam flakonik, jaki on
posiadał z eliksirem życia. Znalezienie flakonu rzucało pewne światło na scenę, jaka się tu rozegrała!
Pchnąwszy młodą kobietę sztyletem, Narajana chciał ją następnie uratować za pomocą esencji życiowej. Lecz dlacze-
go się to nie udało? Czy pomoc była już spóźniona, czy też nie znał on wszystkich własności płynu i sposobów jego zasto-
sowania?
Panujący wszędzie nieład świadczył, że Narajana działał w pośpiechu, nie zadając sobie fatygi zrobienia porządku
i zniszczenia jawnych dowodów zbrodni.
Przechodząc przez buduar, Supramati spostrzegł na krześle, obok łóżka, białą kamizelkę z plamami krwi.
Widocznie zabójca tu najpierw przyniósł swą ofiarę.
Zatopiony w myślach, Supramati usiadł przy biurku i wpatrując się w portret tego, który w jego życiu odegrał tak nad-
zwyczajną rolę, zapytywał się w duchu: jak mógł człowiek, posiadający tak niezwykłe wtajemniczenie, posunąć się aż do po-
pełnienia zabójstwa?
Następnie zaczął przeglądać rozrzucone na stole papiery. Między innymi leżał tam taki sam zeszyt, jaki widział w We-
necji, traktujący o wiedzy okultystycznej, różne listy, rachunki dostawców, czysty papier i koperty, a także zapisany do po-
łowy arkusz papieru, którego część była zalana atramentem, widocznie z wywróconego w pośpiechu kałamarza.
Poznawszy pismo Narajany, Supramati zaczął czytać, zaciekawiony już pierwszymi słowami:
“Nauczycielu! Zabiłem ją, a to dowodzi, że pomimo mojej niewyczerpanej siły życiowej, przepełniającej me ciało, po-
zostałem takim samym mizernym niewolnikiem ciała jak inni ludzie. Ale wtedy byłem doprowadzony do wściekłości, bo
jak ona śmiała mnie zdradzić? Wszak nie jestem pierwszym lepszym. Nadto, czyż nie uczyniłem wszystkiego, aby czuła się
szczęśliwą? Przeznaczeniem jej było niezawodnie, zestarzeć się i umrzeć, a wtedy wszelkie węzły byłyby same przez się roz-
wiązane; ale ja o tym nie pomyślałem. To nie Nara, która jest tym, co i ja; z nią możemy zawsze się kochać. Ale nie o tym
chciałem mówić, Nauczycielu.
Pragnąłem uratować Lilianę i pobiegłem wziąć flakon, a gdym go przyniósł, było już za późno. Mówiono mi, że rany
58
się zabliźniają, gdy się je poleje tym płynem.
Uczyniłem to, lecz rezultat był zgoła nieoczekiwany.
Nie wiem, czy ona jest żywa, czy umarła? Lecz, przy wszelkich pozorach śmierci, zdaje się być żywa, jakkolwiek żaden
środek nie może jej wyprowadzić z tego stanu.
Ciało miękkie i elastyczne, nie wieje odeń chłód śmierci, a jednak nie ma poza tym żadnych oznak życia!
Co mam uczynić, Nauczycielu, zanim przyjdziesz mi pomóc i wyjaśnić to wszystko? Doznaję okropnego niepokoju;
splamiłem ręce nieczystą krwią tej kobiety. Do czasu twego przybycia zdecydowałem się na użycie jeszcze jednego środka,
używanego do zatrzymania w kwiatach żywotnego soku i zachowania ich świeżości. Sposobu tego używałem już wielokrot-
nie, a nawet robiłem prezenty z takich nieśmiertelnych kwiatów, co mi zjednało sławę maga.
W płynie tym zanurzyłem Lilianę, żywą czy umarłą, nie wiem - bo nie daje oznak całkowitego życia.
O, wielki i potężny Nauczycielu! Ty mnie objaśnisz i pomożesz, bo w przeciwnym razie...'
Na tym kończył się list. Czy Narajana napisał inny, czy też jakiś niezwykły wypadek nie pozwolił mu dokończyć?
Na te pytania nie było odpowiedzi.
- Boże, w jakimże labiryncie tajemnic się znalazłem? - wyszeptał Supramati, chowając list do kieszeni szlafroka.
Pogasiwszy świece w kandelabrach, poszedł do sypialni, lecz nie decydował się spać w tak bliskim sąsiedztwie umar-
łej. Następnie przeszedł do gabinetu i położył się na otomanie. Z nawału myśli wytworzył się istny chaos.
Zamierzał początkowo zawiadomić władze o wykryciu zbrodni. Lecz czy miał prawo to czynić? Wszak tu wchodziły
w grę czynniki z dziedzin, stojących poza kompetencją zwykłych ludzi. Po wtóre, czy nie sprzeciwiałoby się to statutom brac-
twa, gdyby choć cząstkę tajemnic odsłonił profanom? Po głębszym namyśle zadecydował milczeć o swym odkryciu, dopó-
ki sprawa ta nie zostanie wyjaśniona przez kompetentnego członka bractwa.
Po tej decyzji zaczął się zastanawiać nad następującą, dziwną okolicznością - Jak mógł Narajana do tego stopnia nie
znać własności i sposobów użycia tego straszliwego eliksiru, którym rozporządzał? Dlaczego nie umiał go zastosować? Kto
jest owym nauczycielem, do którego się zwracał - Dachir czy Ahasfer?
Owładnęło nim straszne pragnienie mieć blisko siebie kogoś z wtajemniczonych, i myśl jego z natężeniem skierowa-
ła się ku świątyni Graala, do tego starca, który go przyjął do grona bractwa.
I naraz dał mu się odczuć powiew dziwnie aromatycznego powietrza oraz dał się słyszeć niewiadomo skąd pochodzą-
cy głos:
- “Narajana był hultajem i leniuchem, używającym swą siłę życiową jedynie na zaspokojenie swych nałogów i namięt-
ności. On zaledwie powierzchownie dotykał tajemnic; nie posiadał ani cierpliwości, ani chęci zagłębiania się w dziedzinę
wyższej wiedzy; przeszedł zaledwie pierwsze stopnie wtajemniczenia i pozostał niewolnikiem niskich instynktów: otoczo-
ny przez duchy ciemności, poddawał się ich władzy, nie będąc zdolnym ich ujarzmić. Śmierć jego była godną jego życia. Nie
wolno, rozporządzając największą tajemnicą praw kosmicznych - mianowicie tajemnicą zachowania życia - zużytkować ją
tylko dla dogodzenia swym chuciom. Ten, komu powierzoną została pierwotna materia życia, powinien badać ją nieustan-
nie, aby poznać jej własności i umieć ją stosować”.
Wsłuchany w ten głos tajemniczy, Supramati pozostał jakiś czas w osłupieniu. To niezwłoczne przejęcie jego myśli
i odpowiedź na zawarte w niej pytania wprowadziły go w stan mistycznego upojenia. Zagłębił się w sobie, postanawiając
przyjmować zupełnie trzeźwo podobnego rodzaju fakty, skoro już siłą okoliczności zmuszony był wnikać w świat okulty-
styczny, ukryty przed wzrokiem zwykłych śmiertelników.
Pragnął przy tym wejść w tę sferę i przeniknąć ją, aby nie pozostać długo w nieświadomości, w jakiej Narajana trwał
do końca życia.
Opanowawszy się całkowicie, usiadł przy biurku i zaczął czytać zeszyt, znaleziony w tajemnej komnacie.
Pierwsza stronica zawierała treść następującą:
“Przedmowa. Wyciąg z wielkiej księgi, przetłumaczony dla wstępujących do koła wtajemniczonych”.
“Tajemnice wielkiej okultystycznej nauki nie mogą być podane w całości w języku profanów. Prawdziwy uczeń, pra-
gnący poznać ich istotę, musi znać język ezoteryczny, język objaśniający formuły i prawdziwe znaczenie tajemniczych zna-
ków. Niniejsza księga napisana jest dla początkujących, niezdolnych jeszcze zrozumieć znaków świętego języka, lecz którzy
potrzebują pierwszego wtajemniczenia, aby mieli możność orientowania się, zanim dla nich nie zostaną zdjęte siedem pie-
częci”.
'Kto otrzymał esencję życia, która jak niewyczerpane źródło odnawia jego siły życiowe, tego pierwszym i największym
obowiązkiem jest badanie tego tajemniczego i potężnego, ożywiającego eliksiru.
Sok ten przedstawia pramaterię, krew przepływającą, niby potok życia przez arterie nieobjętego organizmu, który na-
zywamy wszechświatem.
Znajduje się ten sok w kosmicznych i organicznych związkach, podobny jest do ognia i stykając się z materią, ogrze-
59
wa ją, jak płomień, i każe jej żyć, jak serce trzepoce się on w centrum planet; on w ciągu miliardów lat stwarza, karmi i przy-
obleka światy. A gdy wskutek pracy wymiennej z innymi kosmicznymi siłami, sok życia zostanie wchłonięty i ostatni wpływ
jego zaniknie, wszystko się rozwali, rozproszy i przeistoczy w inne kształty.
Dla ludzi i w ogóle istot rodzących się i podlegających ciągłym zmianom, lampa życia wygasa prędko, albowiem wpro-
wadzana do ciał ich esencja nie jest w stanie czystym, a wchodzi nieświadomie przy zapładnianiu. Lecz ten tajemniczy sok
życia może być wydobyty z chaosu i podawany ludziom w postaci czystej esencji.
Ta prapoczątkowa siła twórcza, najsilniejsza z ciał, ma tysiące cudownych własności, których ludzkość nie zna i nie umie
z nich korzystać.
Kto pozna te własności i ich zastosowanie, ten dosięgnie tajemnic świata niestworzonego i stanie się panem siedmiu
dobrodziejstw pryzmy.
Wątpliwym jest, czy nawet tacy, którzy by przeszli przez życie na planetach według ich wszystkich stopniowań hierar-
chicznych, byliby zdolni przeniknąć prawa pramaterii. Wielkim jest ten, kto zdobył umiejętność wyprowadzania jej z ko-
smicznego chaosu; lecz i on pozostanie profanem, jeżeli zawładnąwszy nią, nie potrafi zużytkować niezliczonych sił
i własności tego Prometeusza wszechświata, który to zjawia się, to znika. Zmienny, nieuchwytny, lecz straszny z powodu swej
twórczej i niszczącej siły - pozostaje on tajemnicą, której niezwykłe i różnorodne prawa nie zostały jeszcze poznane przez
żadnego śmiertelnego.
I mimo tego wielkiego, życiowego oddechu przedwiecznego, człowiek umiera jako ślepy i próżny nieuk.
Wiadomym jest, że pierwotna materia wprowadzona do organizmu, obdarza go niewyczerpanym źródłem życia tak dłu-
gotrwałego, jak życie planety.
W zamian za to każdy, kto zażył ten płyn powinien uważać się za ucznia wielkiej, płynącej w żyłach jego tajemnicy,
i obowiązany badać ją według swych sił, a nie stać na jednym miejscu, korzystając ze swego wyjątkowego położenia jedy-
nie dla zaspokojenia swych instynktów życiowych.
Wiedz o tym, człowieku, że ty sam przedstawiasz mikroskopijny świat i rozum twój jest zdolny objąć wszechświat.
A więc pracuj, a wtedy przejrzysz. Oko twoje przebije otaczające cię ciemności i usłyszysz uchem duszy harmonię sfer.
Utajona w tobie siła będzie albo twym sprzymierzeńcem, albo tyranem. Ona ci użyczy skrzydeł wiedzy i zapali na
twym czole siedem płomieni, albo cię poniży do stanu zwierzęcia, które będzie cię męczyło nieziszczalnymi nigdy pragnie-
niami. Niewyczerpane źródło życia będzie gorzało czystym ogniem, dając ci szczęśliwość maga, albo przemieni cię w de-
mona i odda cię pod władzę demonów.
Promienne zastępy dobra, jak i legiony ciemności będą usiłowały cię przyciągnąć. Nie zapominaj, że żyjesz w chaotycz-
nym świecie, gdzie i zło panuje.
Ucz się więc, staraj się zrozumieć wielkie, magiczne symbole, poznać sposoby wezwania, zaklinania otaczającej cię gro-
mady i władania mieczem magicznym, albowiem biada ci, jeśli zostaniesz zwyciężonym!
Naucz się rządzić dźwiękami, zastosowywyć światło i rozeznawać aromaty; naucz się rządzić magnetycznymi prądami
piramidalnymi, wydzielającymi się z przedmiotów, i pokonywać światłem mroki. Wtedy będziesz silnym i niezwyciężonym,
gdyż słabym bywa tylko leniwiec i nieuk.
Wielka księga praw otwarta jest dla każdego, kto chce ją czytać. Któż winien, jeżeli ślepi i nieuświadomieni ludzie
przechodzą obok niej, żartując sobie ze znaków krzyży, pokrywających jej karty, dlatego że ich nie rozumieją. Oni podob-
ni są do nierozsądnych dzieci, nie chcących uczyć się abecadła, które wszakże prowadzi do poznania całego świata wiedzy;
one nie pojmują, że nie umiejący czytać skazany jest w ciągu całego życia na niewiedzę”.
Po przeczytaniu ostatniego wiersza tego krótkiego wstępu Supramati zatrzymał się. To, co przeczytał, wystarczało, aże-
by pochłonąć wszystkie jego myśli.
Czy wystarczy mu sił na godne spełnienie tych olbrzymich zadań, o których się teraz dowiedział? Narajana nie speł-
nił ich, zapominając, że niebezpiecznie jest igrać z siłami, które się zna tylko połowicznie. On padł ofiarą fatalistycznej
przypadkowości, którą sam wywołał, lecz poradzić nie umiał. I to niepoznane prawo spowodowało jego destrukcję, pomi-
mo wlania weń sił potężnych.
Westchnął ciężko. Dostał zawrotu głowy na myśl o ciągłości życia tak długiego, jak życie planety. Obawiał się samego
siebie, obawiał się tajemnicy, która go ze wszech stron otaczała i dławiła.
Z bolesną wyrazistością odtworzył w swej pamięci wieczór, kiedy się u niego zjawił tajemniczy nieznajomy; przypo-
mniał sobie lęk i odrazę, jakie nim wstrząsnęły na myśl o śmierci, i gorycz, doznawaną na widok ludzi zdrowych i szczęśli-
wych, korzystających z wszelkich dobrodziejstw życia. Teraz posiadł wszystko. Wszystkie rozkosze życia leżały u jego nóg,
lecz o dziwo straciły dlań wszelką wartość.
Taki stan ciężkiego przygnębienia nie trwał jednak długo. Jasny umysł i energia młodego uczonego zwalczyły stan
przygnębienia. Droga została wytknięta, należało więc po niej kroczyć, by stać się panem położenia.
60
Dopiero po osiągnięciu wtajemniczenia wystąpi na arenie życia; lecz nie jak Narajana, aby się rozkoszować nędznymi
materialnymi przyjemnościami, lecz aby za pomocą wiedzy pomagać cierpiącym bliźnim. Złoto będzie rozdawał nie ja-
kimś tam damom, które i bez niego znajdą sobie hojnych wielbicieli, lecz istotom nieszczęśliwym, którymi nikt się nie zaj-
muje i których bogacze omijają z obawy pobrudzenia sobie rąk.
W pamięci jego przesunął się cały szereg smutnych obrazów nędzy, z którymi spotykał się podczas swej lekarskiej
praktyki: poddasza i suteryny, gdzie całe rodziny z drobnymi dziećmi, których niewinne oczęta patrzyły żałośnie, jak gdy-
by pytały: czemu los srogi kazał im się rodzić dla męki?
Namiętne pragnienie wiedzy, leczenia i wspierania ludzi przepełniło mu serce. Płonął w nim czysty ogień miłosierdzia;
nie obawiał się już pracy na ogromnym polu niedoli ludzkiej, chociażby w ciągu całego życia planety.
Następnego dnia podczas śniadania zjawił się wicehrabia, przynosząc jak zwykle, bardzo interesujący program dnia. Tym
razem chodziło o czarującą hiszpankę - Rozitę.
- To wprost perła, prawdziwy koliber! Uprzedzam cię książę, że będziesz za nią szalał - mówił Lormoeil, całując w unie-
sieniu końce swych palców.
Lecz w duszy Supramatiego dźwięczał jeszcze zachwyt ubiegłej nocy tak, że z trudem ukrywał wzgardę dla tego hu-
laki, co pozbył się obowiązków męża i ojca, aby prowadzić haniebne i próżniacze życie za kulisami i w buduarach kokot.
Przerywając potok pochwał wicehrabiego na rzecz Rozity, Supramati zapytał:
- Czy nie mógłby mi pan wskazać kilka ubogich rodzin, nie wyciągających ręki po jałmużnę, a umierających z nędzy
w milczeniu, jako ofiary niezasłużonego losu? Tego rodzaju wizyty będą moim zdaniem o wiele interesujące niż towarzy-
stwo podobnych mniej więcej do siebie dam półświatka, które zawsze znajdą współczujące im dusze, gotowe do poświęceń
i uprzyjemnienia im życia.
Wicehrabia stanął jak wryty. Podobne idee nababa, którego chciał eksploatować, wcale mu nie przypadły do gustu; był
on jednak zanadto przebiegły i sprytny, ażeby swe niezadowolenie wyraźnie okazać. Dlatego ograniczył się tylko do gło-
śnego śmiechu.
- Możesz się pochwalić książę, żeś mnie całkowicie zaintrygował. Tego, jako żywo, nie mogłem przypuszczać, że pan
chce się bawić w filantropię. Zresztą, jest to tak dobra fantazja jak każda inna, i skoro się przejawiła, to łatwo można uczy-
nić jej zadość, nie odmawiając sobie innego rodzaju przyjemności. W Paryżu, Bogu dzięki, nie brak nędzy! Na dowód mej
przyjaźni mogę cię poznać z pewną osobą, żyjącą w tym świecie nędzy. Jest to pewna osoba, na pół obłąkana, snująca się od
rana do wieczora po suterynach i poddaszach z workiem na ręku, napełnionym datkami, które wyłudza od każdego, kogo
spotyka. Panna Rozalia wprowadzi pana do prawdziwego panopticum. Za anioła uważają ją ci próżniacy, którzy zamiast pra-
cować, chcą żyć z dobroczynności publicznej, licząc na wspaniałomyślność ludzi naiwnych, co współczując ich niedoli, nie
widzą ich próżniactwa...
Wicehrabia umilkł, zmieszany trochę na widok chmurnego i surowego spojrzenia współbiesiadnika.
- Jesteś pan zbyt surowym dla ubogich! Powiedz otwarcie, patrząc trzeźwo, czy nie jesteśmy również leniwcami, chcą-
cymi dobrze żyć i nic nie robić? Przejeżdżamy się powozami, spożywamy wspaniałe obiady, obficie oblane szampanem, ba-
wimy się z kobietami, wieczory spędzamy w teatrze i kończymy dzień wyszukaną hulatyką. Cała różnica pomiędzy nami
a nędzarzami – próżniakami - o ile oni rzeczywiście są “próżniakami” polega na tym, że my mamy czym płacić za wszyst-
kie rozrywki, oni zaś muszą sobie odmawiać najniezbędniejszych rzeczy.
- Pan porównuje siebie z taką hołotą!
- Wszakże i oni są ludźmi i mają takie same potrzeby i pragnienia jak my - odpowiedział Supramati. - Ale wróćmy do
rzeczy. Bardzo mnie zobowiążesz, panie wicehrabio, jeżeli mnie poznasz z damą, o której mi mówiłeś, a będzie jeszcze le-
piej, gdy mnie do niej zawieziesz. Mam czas wolny, nie powinieniem więc zabierać czasu tej zacnej kobiecie, która każdą
godzinę poświęca dobrym uczynkom.
Wicehrabia skrzywił się zjadliwie, lecz spostrzegłszy się wnet rzekł tonem żartobliwym:
- O, ci magnaci! Oni zawsze mają jakieś ekscentryczne fantazje. Zresztą dobroczynność jest taką rozrywką jak inne,
chętnie więc spełnię pańskie życzenie.
W godzinę później lando księcia zatrzymało się przed małym domkiem na przedmieściu. Supramati z towarzyszem
weszli do małej, ubogiej izdebki, gdzie pani Rozalia kończyła swe skromne śniadanie. Zdziwiona wizytą eleganckich panów,
wstała i zrobiła krok na ich spotkanie.
Była to kobieta wysokiego wzrostu w wieku ponad trzydziestkę, o tajemniczych błękitnych oczach, wyrażających nie-
skończoną dobroć.
Zarumieniła się nieco, gdy wicehrabia przedstawił jej księcia i nadmienił, że książę chce wziąć udział w jej pracy do-
broczynnej. Rozalia nie przypuszczała, że ma przed sobą miliardera, lecz dla niej każdy dobroczyńca był pożądanym go-
ściem, co też zaznaczyła w prostych i serdecznych słowach.
61
- Ubóstwa jest tak wiele! Lecz, dzięki Bogu, nie brak też i wspaniałomyślnych serc, gotowych przyjść z pomocą swym
braciom - powiedziała z lekkim westchnieniem.
- Szanowna pani - rzekł na to Supramati, ja również pragnę pomagać ubogim braciom, lecz nie półśrodkami, a w spo-
sób gruntowny. Przybyłem właśnie do pani z prośbą o wskazanie mi rodzin, potrzebujących i zasługujących na pomoc.
- Niech cię, mości ksążę, Bóg błogosławi za twój szlachetny zamiar - zawołała z radością Rozalia. - Co się tyczy ro-
dzin godnych twej dobroci, to należy tylko wybierać. Jest na przykład wdowa z sześciorgiem dzieci, której mąż został zabi-
ty podczas katastrofy kolejowej; ta nieszczęśliwa kobieta niedawno przebyła tyfus, i cała jej rodzina prawie umiera z głodu.
Mam również na widoku młodą dziewczynę, zupełną sierotę, która ze swej pracy utrzymuje brata oraz dwie małoletnie
siostry; zajmowała się grawerowaniem na drzewie i artystycznym wyszywaniem, lecz wskutek wyczerpującej pracy nocnej
zapadła na oczy i jest zagrożona ślepotą. O, książę! długą jest lista nieszczęśliwych, których dusza potrzebuje pomocy w rów-
nej mierze jak i ciało. Lecz najstraszniejszym jest, gdy się widzi takich, co w rozpaczy sarkają przeciw sprawiedliwości Bo-
żej i wątpią w Jego miłosierdzie. Najlepsi i najuczciwsi ludzie podlegają takiemu zamroczeniu ducha.
W głosie Rozali dźwięczało tak głębokie i prawdziwe współczucie, że Supramati został rozrzewniony i odezwał się z do-
brotliwym uśmiechem.
- Pani ma rację! Śpieszmy więc, aby wnieść choć odrobinę światła do mroków tych dusz zrozpaczonych. Jeżeli pani po-
zwoli, będę jej towarzyszył, a korzystając z mego powozu, możemy wiele rzeczy prędzej załatwić.
Wzruszona kobieta włożyła prędko kapelusz i rękawiczki, a gdy chciała wziąć koszyk z prowiantami i starą odzieżą,
Supramati wstrzymał ją.
- Niech pani to zostawi, dam pieniądze na kupno nowej odzieży.
Następnie zwrócił się do wicehrabiego, który nie brał udziału w rozmowie i z irytacji gryzł wąsy mówiąc, że na umó-
wioną kolację stawi się, lecz dzień zużyje w inny sposób.
Siedząc we wspaniałym powozie obok młodego i pięknego mężczyzny, który imponował jej swym bogactwem i tytu-
łem, prosta i skromna kobieta czuła się początkowo bardzo nieswojo; lecz rozmowa z Supramatim rozwiała wkrótce jej
niepokój. A gdy następnie zobaczyła, jak wytrwale towarzyszy jej do siedzib nędzy, bez wstrętu oddycha ciężkim i wilgot-
nym powietrzem i niezmordowanie przemyka się po krętych, wąskich schodach, zaczęła nań patrzeć jak na geniusza do-
bra.
I rzeczywiście, gdzie Supramati się zjawił, wnosił z sobą nadzieję, radość i otuchę. Drżące ręce tych, co już stracili
wszelką nadzieję, odbierały hojne czeki od swego dobroczyńcy.
Pomoc udzielana przez Supramatiego nie była dorywczą, chwilową, lecz zapewniała nędzarzom dalszą egzystencję.
Nigdy jeszcze nie widział tylu łez radości, nie słyszał tylu błogosławieństw. Stwierdzając, jak wiara i nadzieja budziły
się w sercach zbolałych i wątpiących, Supramati przekonał się, że ogromne bogactwa, jakimi rozporządzał, są istotnie da-
rem nieocenionym. Gdy się żegnali z panią Rozalii, byli już przyjaciółmi.
- Jeżeli - rzekł - pani będzie potrzebowała czegokolwiek dla swych ubogich, proszę śmiało zwracać się do mnie; dla
pani jestem zawsze w domu. Albo, jeszcze lepiej, niech mnie pani zawezwie, kiedy będzie potrzeba.
Prócz tego wyznaczę miesięczną rentę, którą pani będzie otrzymywała od mego notariusza i rozporządzała nią według
własnego uznania.
- Nie wiem, jak mam panu dziękować powiedziała ze łzami w oczach Rozalia.
- Właściwie nie ma za co - odrzekł Supramati. Daję tylko trochę złota, którego posiadam więcej niż mogę wydać.
Istotne zaś miłosierdzie jest po stronie pani, gdyż pani poświęca swój czas i pracę, wywierając przy tym wpływ moralny, któ-
ry częstokroć powstrzymuje człowieka od rozpaczliwego czynu.
Wrócił do domu uszczęśliwiony i wesół, jakim już dawno nie był. Obiadował sam, następnie położył się na swej ulu-
bionej otomanie i przebiegał myślą przeżycia i wrażenia dzisiejszego dnia, Zdawało mu się, że działał zgodnie z prawem
harmonii, dającym człowiekowi szczęście, wiedział bowiem z doświadczenia, że dobry uczynek daje człowiekowi zadowo-
lenie i radość, z którymi nic porównać się nie może.
To znaczy, że istnieje fluidalne prawo, wynagradzające cnotę i miłosierdzie stanem zaspokojonego sumienia.
- Tak, powinienem poznać te prawa i dowiedzieć się, dlaczego dobro stwarza harmonię, a zło rodzi zamieszanie.
Następne dnie upływały na zwykłych rozrywkach, według programów wicehrabiego. Pierrota pilnowała Supramatie-
go jak tylko mogła, rozwijając rozpaczliwą kokieterię, ażeby nim całkowicie owładnąć. Syrena ta zdziwiłaby się bardzo, gdy-
by wiedziała, że on myślał nieraz, patrząc na nią:
- Biedna igraszko rozkoszy i hańby! Czyżbyś nigdy nie myślała o tym, że cię czeka nędza lub śmierć w szpitalu, gdy
przeminie twa piękność, którą teraz frymarczysz.
Pewnego wieczora wicehrabia ze swą przyjaciółką i Supramati z Pierrotą kończyli wesoło dzień w jednej z modnych
restauracji. Pierrota, uważając się już za główną kochankę młodego bogacza, stawała się coraz śmielsza i wymagająca, a przy
62
końcu kolacji wypity w dużej ilości szampan uderzył jej do głowy, doprowadzając bezwstyd jej do ostatecznych granic. Po
odśpiewaniu brawurowej piosenki, którą wicehrabia był zachwycony, niespostrzegła, że Supramati słuchał obojętnie, i za-
częła go prosić o nagrodę. Następnie dodała, że byłby już czas, aby jej kupił dom, zwłaszcza że dziś czytała ogłoszenie
o sprzedaży wspaniałego domu za niską cenę.
- Co dla ciebie znaczy jakieś pięćset lub sześćset tysięcy franków? A dla mnie stanowi to majątek. Wszak powinieneś
zabezpieczyć mi przyszłość - mówiła, gładząc go po policzku. Supramafi uśmiechnął się zagadkowo.
- Masz rację, powinienem zabezpieczyć ci przyszłość i zająłem się już tą sprawą. Lecz, zamiast kupowania domu,
złożyłem w banku kapitał, od którego procenty będą stanowiły dość solidną pensję, aby można z niej żyć przyzwoicie. Pensja
ta będzie ci wypłacana, gdy skończysz czterdzieści lat. Będziesz wtedy niezdolną do pracy, a wielbiciele twoi cię porzucą, na
ten przeto czas zabezpieczę ci utrzymanie, ażebyś mogła odpocząć i pokutować za grzechy młodości.
Pierrota pobladła strasznie i nie spuszczając z niego oczu, zapytała z niedowierzaniem:
- Ty naturalnie żartujesz sobie ze mnie?
- Bynajmniej, mówię zupełnie serio. Gdyby twoi wielbiciele, zamiast cię stroić, pomyśleliby o zabezpieczeniu ci starości,
to nie umierałoby tyle kapłanek miłości z nędzy na poddaszu lub w szpitalu. Teraz jesteś młoda, piękna i znajdą się tacy,
którzy będą cię kochali i stroili, lecz gdy się zestarzejesz i nikt cię już nie zechce, wtedy wyznaczona ci przeze mnie pensja
będzie miała dla ciebie wielkie znaczenie.
Na pobladłą przedtem twarz Pierroty wystąpił gorący rumieniec. Z piorunującym wzrokiem zerwała się z miejsca i wz-
iąwszy się pod boki, stanęła przed Supramatim, krzycząc:
- A czy ty wiesz, panie dziki, że jesteś bardzo zuchwały? Nie żądam, ażebyś mi zabezpieczał starość, bo kto wie, czy
doczekam starszych lat. Po takiej obeldze przestaję, naturalnie cię kochać, ty sknero, ludożerco indyjski!
Głos jej drżał z gniewu, a wicehrabia i jego przyjaciółka pokładali się ze śmiechu. Lecz Supramati nie czuł się widocznie
obrażonym.
Z uprzejmym uśmiechem wyjął z pugilaresu złożony arkusz papieru i podał go Pierrocie.
- Niesłusznie się obrażasz, moja kochana, przyjdzie chwila, kiedy dzisiejszy dar bardzo ci się przyda. Weź i zachowaj
ten dokument, a przynajmniej zapamiętaj miejsce, skąd będziesz mogła czerpać środki na uczciwe i spokojne życie.
Pierrota nie mogła się już opanować i trzęsła się z wściekłości. Lecz nic nie odrzekła.
Po chwili oczekiwania Supramati otworzył znów pugilares, zamierzając schować wyjęty dokument, gdy naraz aktorka
rzuciła się na niego jak pantera, wyrwała papier i schowała go za gorset.
- Sknera! - zawołała znów tonem pogardy. - Twój brat, Narajana był rycerzem i nigdy by mu nie przyszły do głowy takie
głupie pomysły. Złotem i brylantami obsypywał kobiety, które kochał, których młodością i pięknością się upajał, i nie mówił
do nich jak trapista: “Pamiętaj o śmierci!”
- Wszak ja ci moja droga, nie bronię zamienić mnie na bardziej rycerskiego i hojnego wielbiciela - rzekł spokojnie
Supramati.
Kształtna i zgrabna jak kotek Pierrota rzuciła się ku niemu, objęła go za szyję i ucałowała w oba policzki.
- Potworze! Gdybym cię nie kochała, to napewno bym ci pokazała drzwi. Gdy serce moje przemówi, to pieniądz jest
dla mnie fraszką. A co się tyczy obrazy, to czyż prawdziwa miłość nie cierpi i nie przebacza wszystkiego?
Pokój został zawarty przy homerycznym śmiechu wszystkich obecnych, nie wyłączając Pierroty.

Rozdział siódmy
Supramati wrócił późno do domu, co stało się jego zwyczajem, od czasu, gdy bliskość umarłej Liljany zmusiła go do usu-
nięcia się ze swej sypialni. Nie był zmęczony, lecz dusza jego tęskniła. Wbrew postanowieniu skosztowania wszystkich przy-
jemności życia i wychylenia do dna kielicha rozkoszy, zanim sięgnie po kielich wiedzy - jak mówił arcykapłan świątyni
Graala, nie mógł w żaden sposób znaleźć zadowolenia w uciechach, jakich mu dostarczało otaczające go towarzystwo.
Wszyscy ci zaszargani, bez zasad, arystokraci-aferzyści, co zatracili swój honor i sumienie, oraz chciwe rozpustnice, budzi-
li w nim niekiedy prawdziwy wstręt tak, że coraz częściej zjawiało się pragnienie porzucenia tej szajki.
I zadawał sobie pytanie, jak mógł Narajana miesiące całe przebywać w takim środowisku, upaść do tego stopnia, aby
być zdolnym do zbrodniczego czynu? Czyżby istotnie Narajana mógł być zazdrosnym o sprzedajną kobietę, na której wier-
ności polegać byłoby szaleństwem? Człowiek, mający za sobą doświadczenie wielu wieków, nie mógł się łudzić jak młokos.
Tu musiała wchodzić w grę jakaś tajemnica, ale czy uda mu się kiedy ją wykryć?
Tej nocy Supramatiemu bardzo żywo stawały przed oczami niemiłe sceny. Wspomnienie o Pierrocie i pustej, pozba-
wionej treści paplaninie, naszpikowanej cynicznymi zwrotami i “tłustymi” anegdotami, było mu niewymownie przykrym,
i w duszy zbudziło się namiętne pragnienie osiągnięcia harmonii, jaka panowała w świątyni Graala. Czuł gwałtowną po-
63
trzebę spokoju i samotności, ażeby się móc skupić, pomyśleć o wielkich zagadnieniach, do których został powołany, wresz-
cie by przeczytać zeszyty, pozostawione przez Narajanę.
Ralf Morgan był z natury bardzo pracowitym. Pomimo słabego zdrowia i obowiązków służbowych lubił pracę umy-
słową: pisał uczone rozprawy i czytał wszystko, co było nowego w jego specjalności. Tymczasem, gdy został księciem Su-
pramati i uczuł się silnym i zdrowym jak nigdy, stał się próżniakiem. Do tego rodzaju życia poczuł wstręt. Nie on musi
uciec z tego gwarnego Paryża, uciec od tych upadłych niegodziwców i przenieść się do innego środowiska.
Wyjedzie jutro ! Myśl o rozczarowaniu wice-hrabiego i wszystkich oszustów, ucztujących za jego pieniądze, sprawiła
mu złośliwą radość. Obliczywszy, ile by go mniej więcej kosztowała uczta pożegnalna i prezenty, włożył takąż sumę do ko-
perty, którą zaadresował na imię pani Rozalii.
Po załatwieniu tej sprawy kazał sobie przynieść małą walizkę i zapakować w nią najpotrzebniejsze rzeczy .Postanowił
wyjechać rannym pociągiem i sam, bez ciekawej i nieprzychylnej służby. Chciał być takim niezależnym, wolnym i nie zwra-
cającym na siebie uwagi podróżnym, jak dawniej.
Z niewypowiedzianym uczuciem błogiego stanu wsiadł do zamówionego zawczasu przedziału pierwszej klasy. Dziś wi-
cehrabia nie będzie się już narzucał ze swym niedorzecz- nym programem i nie pociągnie go do różnych nierządnic; nie
będzie już oglądał bladych, wycieńczonych, z wpadniętymi oczami niewolników występku, co się go czepiali jak pijawki.
Pozostało do wyjaśnienia pytanie: dokąd jechać? Wybór był ogromny, gdyż w pozostawionym przez Narajanę wyka-
zie znajdowało się przeszło pięćdziesiąt własnych ma-jątków, zamków, willi itp. w różnych okolicach świata.
Supramati wyjął ten wykaz i, czytając, zachwycał się jego układem. Obok nazwy każdej nieruchomości znajdowały się:
czas jej nabycia, wartość, suma rocznego dochodu, oraz data ostatnich odwiedzin przez Narajanę. W osobnej notatce było
powiedziane, gdzie jest przechowywany opis inwentarza i dane ostatniej lustracji, oraz gdzie się znajdowała skrytka, zawie-
rająca kapitały w złocie i drogich kamieniach: “na wypadek, gdyby nie można było dostać pieniędzy z banku”.
- Zaiste, Narajana był dobrym gospodarzem; wprawdzie wydawał wiele, ale nie chciał, by go okradano - pomyślał Su-
pramati. Trzeba będzie pójść za jego przykładem.Przezorność, godna naśladowania, i wskazuje, że na sprawy finansowe
zmarły poświęcał dużo czasu. Mając wolny czas, muszę obejrzeć chociaż część mych majątków. Lecz od czego zacząć przy
tak dużym wyborze?
Przeczytał jeszcze raz wykaz majątków europejskich. Między innymi był tam stary zamek nad Renem. Ten najwięcej
przypadł mu do gustu.
- Może to być coś interesującego - pomyślał. - Lubię te stare, feudalne gniazda na skałach. Idzie od nich zawsze jakiś
wiew rycerskości, a legendy otaczają je aureolą poezji. Zamek ten należy do Narajany od trzech wieków, co jest dostatecz-
ną gwarancją, że nie przebudowano go w duchu współczesnym. A więc jadę tam.
Po przybyciu do Kolonii udał się dalej parostatkiem. Należało się zatrzymać w mało odwiedzanej miejscowości, gdzie
parostatek zatrzymywał się tylko na prośbę pasażerów.
Supramati wysiadł na brzeg i ujrzał w pobliżu małą wioskę; czerwone jej dachy przeświecały przez pożółkłe listowie,
na pół obnażonych drzew. Za wioską, na spadzistej, zdawało się, niedostępnej skale ujrzał nieduży zamek z grubymi wie-
życzkami, otoczony zębatym murem, ze zwodzonym mostem.
W wiosce zapytał Supramati, czy nie mógłby go ktokolwiek zaprowadzić do zamku i zanieść walizkę. Stary wieśniak,
zajęty naprawą beczki, zgodził się to uczynić.
Był śliczny dzień październikowy; od Renu wiało czyste, orzeźwiające powietrze. Supramati, pełen radości, wspinał się
po wąskiej i krętej drożynie ku sterczącemu na górze zamkowi. Wieśniak, któremu sprzykrzyło się milczenie cudzoziem-
ca, zaczął z nim rozmowę, pragnąc dowiedzieć się, czy nie jest krewnym zarządzającego. Gdy Supramati zapytał kto w ogó-
le mieszka w zamku, stary rozgadał się na dobre:
- W zamku - rzekł - są tylko: zarządzający, kucharz, dwaj służący, klucznica i moja krewna Anna, pomywaczka. Od niej
też wiem, co się dzieje w tym gnieździe strachów.
- A więc tam są i strachy?! To bardzo ciekawe.
- Czy ciekawe, to nie wiem, ale wiadomo, że w każdej starej ruderze są strachy, zwłaszcza tu, gdzie i gospodarz, i za-
rządzający są w zmowie z diabłem.
- Aż tak dalece! Skądże wiecie o tym?
- Wszyscy o tym wiedzą. Przede wszystkim właściciel zamczyska ma takie diabelskie imię, że trudno je wymówić...
Dziesięć lat temu wyjechał i nikt nie wie, gdzie się teraz znajduje. Wtedy mieszkał tu trzy lata, a jednak nikt go nie widział.
Jedni mówią, że jest młody i piękny, drudzy - że stary. Wyjeżdżając, zabrał ze sobą całą służbę i teraz, z wyjątkiem zarzą-
dzającego, personel jest nowy. Zarządzający to też dziwna osobistość. Zawsze ponury i milczący tak, że prawie prawie ni-
gdy słowa z ust nie wypuści. O ile nie zajmuje się oglądaniem zamku, siedzi zamknięty w swym pokoju. Jest już bardzo stary,
musi mieć chyba co najmniej dziewięćdzie- siąt lat, bo przybył tu jeszcze za życia mojego dziadka, a wygląda tak rzeźko,
64
jakby miał pięćdziesiątkę. Od czasu przybycia ani odrobinę się nie zmienił, a pan chyba rozumie, że nie starzeć się można
tylko przy pomocy diabła.
- Przyznam się, że wasze podejrzenie nie bardzo mnie przykonuje; rzeźka starość niekoniecznie musi być darem sza-
tana.
- Ee, zaraz widać, że pan nie tutejszy i nie wie, jak się rzeczy mają. Niezbyt dawno diabeł spłatał takiego figla, że wszy-
scy tu o nim wiedzą. Dowiedziałem się o tym od Anny, która jest uczciwa i nigdy nie kłamie.
- Cóż to się takiego zdarzyło?
- Zaraz panu powiem. W zamku jest stara kaplica, z której przez drzwi, zwykle zamknięte, można się dostać do wie-
życzki, gdzie widocznie znajduje się dzwon. Pewnego razu, ze trzy miesiące temu, odezwał się dzwon. Wszyscy się prze-
straszyli i pobiegli do kaplicy, która jednak była, jak zwykle, zamknięta na klucz; mimo to dzwon dzwonił bardzo głośno.
Anna przysięgała, że jeszcze nigdy nie słyszała takiego przeraźliwego dzwonienia, robiło ono wrażenie, jak gdyby ranni
i umierający jęczeli chórem. Przybiegł również zarządzający z pękiem kluczy. Był strasznie blady. Drżący mi rękami otwo-
rzył kaplicę i - niech pan sobie wyobrazi, że wszystkie świece na ołtarzu były zapalone. Padł na kolana modląc się gorąco.
Cała pozostała służba rozbiegła się ze strachu. Służba ma dobre wynagrodzenie, a roboty bardzo mało.
Supramati z największym zadowoleniem przysłuchiwał się opowiadaniu. Owo nocne zdarzenie zbiegło się niezawod-
nie ze śmiercią Narajany. Fakt ten był istotnie dziwny i straszny, lecz Supramati nie dziwił się już niczemu, odkąd się zna-
lazł w tym kole tajemniczych zagadek.
Wkrótce stanęli na płaszczyźnie, gdzie wznosił się zamek. Zwodzony most nad głębokim rowem był spuszczony, lecz
brama zamknięta.
Wynagrodziwszy hojnie przewodnika, Supramati chciał go odprawić, ten jednak pozostał jeszcze, pragnąc odwiedzić
swą krewną, przy czym zrobił uwagę, że trzeba zadzwonić.
W kilka minut po zadzwonieniu otworzyło się w bramie okienko, i jakiś surowy głos odezwał się niezbyt grzecznie:j
- Kto tam? Czego chcecie? Turyści nie mogą oglądać zamku.
- Sprowadźcie tu zarządzającego i powiedźcie, że przychodzę w imieniu właściciela zamku - odpowiedział Suprama-
ti.
W ciągu paru minut wielka brama otworzyła się i na spotkanie przybyłego wyszedł człowiek czarno ubrany. Był to rząd-
ca.
- Pan przybywa w imieniu księcia? Proszę więc uprzejmie do środka, rzekł z niskim ukłonem.
- Proszę mnie zaprowadzić do gabinetu księcia, muszę z panem pomówić - odpowiedział Supramati, obrzucając rząd-
cę zaciekawionym wzrokiem.
Był to człowiek wysokiego wzrostu i silnej budowy; wy glądał na lat pięćdziesiąt, chociaż gdzieniegdzie tylko widnie-
jące białe nitki we włosach, zdrowa cera, blask niedużych, szarych oczu, elastyczność w ruchach, pozwalały przypuszczać wiek
wiele jeszcze młodszy.
Po przejściu przez nieduże brukowane podwórze, weszli do ogromnego przedpokoju, służącego zapewne niegdyś za
zbrojownię.
Architektura zamku wskazywała na wiek dwunasty lub trzynasty. Mury odznaczały się niezwykłą grubością, sufity by-
ły niskie, a wąskie okna w głębokich niszach robiły wrażenie strzelnic.
Urządzenie wewnętrzne w zupełności odpowiadało strukturze zewnętrznej, ściany były pokryte rzeźbą z dębu poczer-
niałego ze starości; meble były masywne i ciężkie. W dużej sali, gdzie wisiały stare portrety i zbroje, zatrzymał się Supra-
mati i kładąc rękę na ramieniu rządcy, rzekł:
- Przybyłem tu nie w imieniu byłego właściciela, lecz we własnym. Jestem Narajana Supramati, młodszy brat i spad-
kobierca zmarłego księcia. Pan wie zapewne, że on umarł, gdyż dzwon w kaplicy dzwonił w chwili jego śmierci.
Rządca spojrzał nań przerażony.
- Tak, wiem! Lecz czyż możliwe, żeby on umarł, on, który nie powinien był nigdy umrzeć - rzekł ze smutkiem.
Wnet jednak opamiętał się i ucałował rękę Supramatiego.
- Pozdrawiam cię, panie! Oby Bóg błogosławił ci pod tym dachem! Wszystko jest gotowe na twoje przyjęcie, jak było
zawsze gotowe dla niego, gdy przybywał niespodzianie.
Supramati ze zdziwieniem patrzył na stojącego przed sobą człowieka, w którego oczach dostrzegł pewien blask nie-
uchwytny, który świecił w oczach członków tajemnego bractwa.
- A skąd wiesz, że Narajana mógł nigdy nie umrzeć? - zapytał.
- Jakże miałem nie wiedzieć, kiedy służę u niego już od czasu wojen krzyżowych. Bóg zapomniał o mnie jak i o nim
- odpowiedział z westchnieniem rządca - lecz, gdy już umarł, mam nadzieję, że i na mnie przyjdzie kolej?
- Pomówimy o tym obszerniej i pan opowie mi historię swego życia. Obecnie zaś proszę mnie zaprowadzić do poko-
65
ju, w którym mieszkał brat mój, i zarządzić, by podano mi śniadanie.
Apartament, zajmowany zwykle przez Narajanę, składał się z trzech pokoi: jeden, okrągły, służył za bibliotekę; okna
jego, o kolorowych szybach, wychodziły na basztę narożną; ściany były wyłożone czarnym dębem, a drzwi i okna zasłonię-
te były przez ciężkie portiery, co nadawało pokojowi charakter dziwnie ponury.
Na półkach znajdowały się, oprócz książek współczesnych, stare foliały o oprawie skórzanej; w jednym kącie stał sta-
ry zegar, a pośrodku duży stół, otoczony krzesłami o wysokich, rzeźbionych oparciach.
Drugi pokój był czymś w rodzaju salonu, obity gobelina- mi, przedstawiającymi sceny biblijne. W jednej z nisz znaj-
dowała się szafa w stylu gotyckim, z filarkami. Rzeźba na niej przedstawiała dwunastu apostołów. Krzesła w rodzaju ławe-
czek i szerokie fotele miały błękitne, srebrem wyszywane poduszki. Na ścianie wisiał portret Narajany w zbytkownym stroju
Franciszka I.
W sypialni, na podwyższeniu, pod baldachimem z herbem, umieszczone było ogromne łoże z draperią; krzesła miały
obicie z tej samej co i draperia materii.
Na wszystkim było widać piętno przeszłości; draperie i obicia krzeseł wypłowiały mocno, jednak całość robiła wraże-
nie komfortu. Na wszystkich kominkach palił się ogień, gdyż czas jesienny wnosił chłód do grubych i wilgotnych murów
zamku.
Rządca wyszedł zająć się śniadaniem, które Supramati kazał sobie podać w bibliotece. Gdy po kwadransie wrócił, po-
dając na srebrnej tacy śniadanie, Supramati zapytał podczas jedzenia:
- Teraz, mój przyjacielu, może mi powiesz, jak się nazywasz i jak długo służyłeś u mojego brata?
- Nazywam się Jan Tortoz, a u nieboszczyka księcia służę od czasu pochodów i wojen krzyżowych. Zwiedziłem kawał
świata i przeżyłem nie mało wydarzeń, odpowiedział z westchnieniem rządca.
- Dziś wieczór albo jutro rano opowiesz mi wszystko szczegółowo. Przede wszystkim powiedz mi, czy ci się nie przy-
krzy w tym pustkowiu?
- Nie zawsze tu, wasza książęca mość, mieszkałem. Przebywałem w Tyrolu, gdzie nieboszczyk książę miał również za-
mek, a później w Bretanii. Tu mieszkałem dopiero trzysta lat, ale stąd często wyjeżdżałem. Niekiedy zupełnie gubiłem ra-
chunek lat. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, oraz w obawie, żeby nie uważano mnie za diabła - w dawniejszych czasach
było to niebezpieczne, bo można się było dostać na stos - zwalniam personel służbowy i przyjmuję inny; skracam brodę al-
bo też ją golę, czasem farbuję brodę na inny kolor, zdarza się również, że wyjeżdżam na jakiś czas i wracam jako nowy rząd-
ca. Stopniowo wszyscy dokoła mnie wymierają, a że staram się mieć ze wsią jak najmniej stosunków, to zapominają o mnie
i nikomu nie przychodzi do głowy, że jestem zawsze ten sam. Czuję się ciągle tak, jak gdybym miał dwadzieścia lat. Nigdy
nie chorowałem. Mój pan był dla mnie zawsze łaskaw i często spędzał ze mną tutaj po dwa i trzy lata. Lecz... Boże wielki!
Jak on mógł umrzeć, kiedy powinien był żyć wiecznie? Tego nie mogę w żaden sposób zrozumieć.
- On był zmęczony życiem i zapragnął spokoju mogiły - rzekł smutnie Supramati. Nieśmiertelność połączona z cia-
łem ma swoje złe strony.
- O tak, ja sam cierpię okropnie, przeżywając wszystko, co kochałem. Ileż to razy byłem żonaty, ile dzieci miałem! -
I wszystkich musiałem pogrzebać, jedno za drugim! Nawet ród ich wygasł, a ja wciąż żyję...
- Jest to bardzo bolesne, ale przy takim osamotnionym życiu nieuniknione, gdyż zawsze przywiązujemy się do istot naj-
bliższych.
Rządca otarł łzę, a Supramati, przejęty tym opowiadaniem, zwiesił głowę. Smutek i tęsknota, którym ulegał często, znów
go opanowały. Wkrótce jednak zdławił te uczucia i rzekł:
- Dajmy temu pokój. Dolegliwości nieskończonego życia należy utopić w pracy. Obiecałeś zapoznać mnie z zamkiem,
poprowadź mnie więc. Ogromnie lubię stare feudalne zamki, zwłaszcza jeżeli tak jak ten, są dobrze utrzymane.
- Sto lat temu zamek ten był zburzony, lecz nieboszczyk książę kazał wszystko odbudować, nie dopuszczając żadnych
zmian. Teraz znów może przetrwać parę stuleci.
Z największym zainteresowaniem obejrzał Supramati wnętrze zamku, gdzie każdy wał, wieżyczka i sklepiona galeria
miały swoją legendę, którą Tortoz opowiadał mu pobieżnie. Z tych krótkich opowieści Supramati wyciągnął wniosek, że
zarówno u dawnych właścicieli zamku jak i u Narajany, kobiety odgrywały tu wybitną rolę. Na parterze Supramati obejrzał
kolekcję zbroi niezbyt obfitą, lecz złożoną z rzadkich i cennych okazów. Następnie zeszli w podziemia, gdzie Tortoz poka-
zał mu wykute w skale pojedyńcze cele i ciemnice. Drzwi dwóch z tych ponurych miejsc więziennych były zamknięte. Prze-
chodząc obok nich, rządca przeżegnał się mówiąc, że cele te mają tragiczną historię.
Supramati pragnął zajrzeć do jednej z nich, lecz spostrzegłszy pełen obawy wzrok i zaniepokojenie rządcy, odstąpił od
zamiaru, zaś Tortoz, pragnąc rozmowie dać inny kierunek, zaprowadził go szybko do piwnicy.
Było to obszerne podziemie, którego sklepienie podtrzymywały dwa potężne filary. Pod ścianami stały rzędy beczek,
ustawionych jedne nad drugimi na wysokość wzrostu człowieka. Wszystkie były poczerniałe od starości i miały przybite,
66
jako etykiety, tabliczki miedziane, na których były wypisane: nazwa, data i rok, odkąd stoją. Prócz tego w kątach stały za-
nurzone w piasku omszałe butelki.
Pośrodku był okrągły stół i kilka ławek, a z sufitu zwieszała się na żelaznych łańcuchach paląca się lampa oliwna, któ-
rej drżące, czerwone światło odbijało się od stojących na stole, na srebrnej tacy, złotych kubków.
- Widzę, kochany Tortozie, że zawczasu oświetliłeś już piwnicę.
- Nie, wasza książęca mość, piwnicy tej nigdy nie zostawiam w ciemności. Ale czy mogę uczcić pamięć kubkiem wi-
na, najstarszego ze znajdujących się tutaj? Nieboszczyk książę, aby uczcić swój przyjazd, przychodził tutaj, ja podawałem
najlepsze wino i wypijaliśmy razem za jego zdrowie.
- Dobrze, Tortozie, ale jeżeli oprócz tego, co wypiłem przy śniadaniu, pozwolę sobie jeszcze wypić, to będę zupełnie
pijany, rzekł, śmiejąc się Supramati.
- Zaraz widać, że książę niedawno został nieśmiertelnym, bo gdyby było inaczej, to by księżę wiedział, że nigdy pija-
nym nie będzie - odpowiedział Tortoz z chytrym uśmiechem.
- W takim razie podaj kubki. Po wypiciu starego, aromatycznego wina, które niby ogień przebiegło po żyłach, Supra-
mati zauważył z zadowoleniem:
- Wyborne! Prawdziwy nektar. Utrzymujesz więc, że Narajana lubił to wino?
- Bez wątpienia. Podczas pobytu w zamku często tu zachodził, a gdy był po raz ostatni i miał zamiar ożenić się, to...
- Jak to, Narajana ożenił się dziesięć lat temu? - zawołał zdziwiony Supramati. - Lecz z kim, z księżniczką Narą?
- Nie, ona nazywała się Eleonora. On przywiózł ją tutaj, a pewien stary ksiądz dał im potajemnie ślub w kaplicy zam-
kowej. Potem wyjechali, a po upływie półtora roku powrócili. Ale księżniczka była już umierająca i pewnego poranka zna-
leziono ją martwą w łóżku. Została pochowana tu, w grobie rodzinnym. Hrabina Gizela umarła również tutaj.
- Któż to była owa Hrabina?
- Była córką pewnego hrabiego bawarskiego. Było to w czasie trzydziestoletniej wojny. Nieboszczyk książe służył w ar-
mii Wallensteina, lecz pod przybranym nazwiskiem. Hrabina Gizela zakochała się w nim na zabój i dowiedziawszy się, że
jest w obozie Wallensteina i że ojciec jej i bracia polegli, przebrała się za pazia i została przy nim. Nieboszczyk książę był,
zdaje się, bardzo wzruszony takim przywiązaniem, a że wojny miał już dosyć, przyjechał tutaj z hrabiną i poślubił ją. Do-
tąd widzę ją jak żywą. Była w głębokiej żałobie, lecz cudnie piękna. Przeżyli ze sobą bardzo szczęśliwie około pięciu lat, póź-
niej umarła przy połogu, wydawszy na świat chłopczyka. Dziecko przeżyło matkę zaledwie o kilka miesięcy. Oboje są tutaj
pochowani w grobowcu podziemnym.
- A czy nie ma tutaj więcej pochowanych kobiet, które były bliskie Narajanie? - zapytał Supramati coraz bardziej zdzi-
wiony.
- Są istotnie. Przepiękna Saracenka, Izolina i jeszcze jedna. Prochy ich przywieziono tutaj, gdy zamek w Tyrolu spło-
nął od uderzenia pioruna.
- Saracenkę przywiózł zapewne z wypraw krzyżowych.
- Było to podczas trzeciej wyprawy. Książę wstąpił wtedy do zakonu krzyżowców pod nazwiskiem Rodeka. Utworzył
i uzbroił własnym kosztem oddział strzelców konnych, do których i ja należałem. A byłem mistrzem w strzelaniu z arba-
letu. Początkowo szliśmy z cesarzem Barbarossą, później jednak, nie wiem dlaczego, pan mój przeszedł do obozu króla an-
gielskiego Ryszarda. Odznaczyłem się przy oblężeniu Saint-Jean d`Acre i wyobrażałem sobie, żem dwa razy ocalił życie
swemu panu; wtedy nie wiedziałem jeszcze, że on jest nieśmiertelny. Pewnego razu, w gorącej potyczce z niewiernymi, kie-
dy jeździec saraceński omal że nie rozpłatał siekierą głowy księcia, odbiłem jego rękę uderzeniem miecza. Innym razem pew-
na Saracenka, którą on wziął do niewoli i trzymał w swym namiocie, chciała go otruć, mnie jednak udało się przeszkodzić
temu zamiarowi. Książę tylko naśmiał się z tej afery, niemniej wyraził mi swą wdzięczność. Gdy byłem ciężko ranny w bi-
twie pod Azorą, rycerz, tj. książę z wielką troskliwością pielęgnował mnie. Mimo to było ze mną coraz gorzej tak, iż pew-
nej nocy myś- lałem, że zbliża się mój koniec. Wtedy przyszedł książę, obejrzał mnie troskliwie i długo nad czymś się
namyślał. Następnie klęknął obok mnie i nachyliwszy się szepnął:
- Czy chcesz wyzdrowieć i żyć? Żyć bardzo długo, tak długo, że stracisz rachubę lat? I czy nie będziesz mnie za to prze-
klinał?
Nie odgadłem oczywiście, znaczenia jego słów, a żyć pragnąłem. Powiedziałem więc:
- O panie rycerzu, wylecz mnie tylko, a będę cię błogo- sławił całe życie, choćby ono było nie wiem jak długie!
Wtedy książę dał mi się napić takiego wina, jakiego nigdy nie kosztowałem. Po wypiciu zdawało mi się, że jestem ca-
ły w ogniu; paliło się coś we mnie i rozrywało. Po pewnym czasie straciłem przytomność. Gdym się obudził, uczułem się
tak zdrowym i silnym jak obecnie.
Wracając do Europy, pan mój uprowadził ze sobą piękną Saracenkę, która wkrótce umarła. Po jej śmierci ożenił się
z Izoliną, którą poznał na dworze austriackiego księcia.
67
A ja ciągle żyję i żyję, choć czasem odczuwam wielkie znużenie. Zresztą nie mogę narzekać: książę zawsze hojnie mnie
wynagradzał, miał do mnie zaufanie, i miałem prawo mieszkać, według upodobania, w jednym z jego majątków.
Westchnął głęboko i po chwili ciągnął dalej:
- Mimo to popadałem niekiedy w melancholię. Podczas jednego z takich okresów przygnębienia zapragnąłem zmie-
nić całkowicie tryb życia i ... zostałem mnichem. Trzydzieści lat spędziłem w klasztorze, lecz to życie mi się sprzykrzyło.
Uciekłem i znów odszukałem księcia, który mnie wyś- miał i namówił do małżeństwa twierdząc, że należy mnie oczyścić
od habitu i tonsury.
Tortoz umilkł, pogrążając się w swych wspomnieniach. Supramati również się zamyślił, po chwili jednak zapytał:
- A czy nie znałeś księżniczki Nary, wdowy po Narajanie?
Tortoz drgnął i dopiero po pewnym namyśle odpowiedział, zniżając głos:
- Jeżeli książę mówi o bajaderze z Benaresu, to tak. Blondyna z czarnymi oczyma... Ale nie wiem, czy to ta, o którą ksią-
żę pyta.
- Blondyna z czarnymi oczyma? - powtórzył podniecony trochę Supramati. Po czym wskazał Tortozowi ławkę i rzekł:
- Usiądź i opowiedz mi wszystko, co wiesz o bajaderze z Benaresu.
- To miało miejsce niezbyt dawno, będzie temu jakieś sto osiemdziesiąt lat, zaczął opowiadać Tortoz, zbierając myśli.
- Mieszkałem wtedy w Bretanii w drugim zamku księcia i ożeniłem się z mą dobrą Celestyną. Byliśmy bardzo szczęśliwi.
Nasze pierwsze dziecię skończyło zaledwie rok, gdy naraz, w nocy całkiem nieoczekiwanie zjawił się książę. Dodać muszę,
że był on nieobecny przeszło dwa lata, a gdzie przebywał - nie wiadomo.
Jak powiedziałem, przyjechał w nocy bryczką pocztową, z której wysiadł, niosąc na rękach coś zawiniętego w płaszcz
jakby duże dziecko. Zaraz po wejściu do pokoju kazał wezwać moją żonę. Okazało się, że przedmiot, zawinięty w płaszcz,
był młodziutką dziewczyną, niewypowie- dzianie piękną, ale chorą, w stanie omdlenia.
Groźny stan dziewczyny trwał przeszło dwa tygodnie, a książę był w niej widocznie bardzo zakochany, bo doglądał ją
pieczołowicie wraz z moją żoną.
Kiedy zaczęła powracać do zdrowia, poznaliśmy ją bliżej i pokochaliśmy, gdyż była nie tylko piękną, ale i dobrą, zwłasz-
cza do mojej żony przywiązała się bardzo. Mówiła o sobie, że jest bajaderą z Benaresu.
Początkowo mówiła jakimś nieznanym językiem, tylko książę ją rozumiał. Nie chciała nosić ubrania, przygotowanego
dla niej przez moją żonę, i musiano ją ubrać w suknie, które książę kazał wyjąć z przywiezionego z nią razem kufra. Były
to stroje wschodnie; jakieś spódniczki z gazy, wyszywane złotem i srebrem, różnobarwne wstążki i dziwaczne kosztowno-
ści.
Mała cudzoziemka była zachwycona, szybko się ubrała, na ręce i nogi włożyła szerokie bransolety, obiecując zatańczyć
po zupełnym wyzdrowieniu. Później też istotnie tańczyła i śpiewała przy akompaniamencie jakiegoś instrumentu w rodza-
ju gitary. Tańczyła cudownie. Zdawało się, że to nie tancerka, a jakieś zjawisko czarodziejskie.
Książę ubóstwiał ją, to było widoczne; a ona - dziwna rzecz - nienawidziła go, wcale z tym się nie kryjąc. Z początku
śmiał się z niej i gwałtem ją całował, choć go odpychała, później zaczęły się nieporozumienia i kłótnie. Choć rozmawiali ze
sobą w obcym języku, z tonu głosu i gestów widać było, że wymysłami obrzucali się wzajemnie.
Pewnej nocy uciekła z sypialni i ukryła się u nas, drżąc jak w febrze. Gestami i słowami dawała przy tym do zrozumie-
nia, że go nie cierpi, i że on przejmuje ją strachem. W kilka dni potem zostaliśmy zbudzeni wołaniem samego księcia. Ca-
ła służba rzuciła się do ogrodu, gdyż krzyk stamtąd wychodził. Okazało się, że bajaderka rzuciła się do stawu.
Książę był mokry, widocznie sam wchodził do wody, ale nie mógł jej znaleźć. Zapaliliśmy pochodnie i zaczęliśmy prze-
szukiwać cały staw. Książę obiecał wysoką nagrodę temu, kto wyciągnie topielicę. Nigdy nie widziałem go w takim gniewie
jak wtedy: był blady, tupał nogami i rzucał okropne bluźnierstwa.
Blisko godzinę trwały poszukiwania, nareszcie pomocnik ogrodnika, Teofil znalazł ciało i wyciągnął je na brzeg.
Zdawało się, że biedna bajaderka nie żyje, przeszło godzinę bowiem była pod wodą, Jej piękna twarz cała posiniała, cie-
niuchne ubranie przylepiło się do zesztywniałego ciała, a z długich włosów ciekła woda.
Jak szalony rzucił się do niej książę. Nikomu nie pozwolił jej dotknąć, lecz sam pochwycił ją drżącymi rękami i zaniósł
do laboratorium.
- Więc miał tam urządzone laboratorium? - zapytał Supramati, którego ta opowieść przyprawiła o zawrót głowy.
- Tak, panie; miał tam laboratorium alchemiczne. Ponieważ zamykał się w nim nieraz na dwa lub trzy dni, jak najsu-
rowiej zabraniając komukolwiek tam wchodzić, przypuszczaliśmy wszyscy, że wyrabia złoto przy pomocy diabła. Wszyscy
bali się zbliżać do tego miejsca.
Trzy dni spędził wtedy w laboratorium, ale bajaderkę wskrzesił w jakiś sposób czarodziejski. Gdym ją pierwszy raz po
tym zmartwychwstaniu ujrzał, była tak blada, jak gdyby nie miała w sobie ani kropli krwi, a wyraz jej oczu przejął mnie dresz-
czem.
68
Po pewnym czasie przybyliśmy tutaj. Hinduska już mu się nie sprzeciwiała, nawet została jego żoną, ale zawsze była
smutna i apatyczna. Po trzech miesiącach książę wyjechał ze swą młodą żoną, i od tego czasu nic o niej nie słyszałem. Mu-
siała zapewne umrzeć, gdyż książę później znów się ożenił. Imienia bajaderki nie pamiętam dobrze, ale zdaje mi się, że by-
ło podobne do imienia tej księżniczki, którą wasza książęca mość nazwał wdową po nieboszczy- ku swym bracie. Gdybym
ją zobaczył, poznałbym ją od razu. Zresztą, może bajaderka i żyje, jeżeli książę Narajana dał jej się napić tego samego co
i mnie płynu. Możliwe również, że ostatnio ożenił się w sekrecie przed tamtą. Ostatnia żona księcia przybyła do nas tylko
po to, aby spocząć w podziemnym grobowcu tego zamku.
Supramati wrócił posępny i rozstrojony do swego apartamentu, odkładając dalsze oglądanie zamku i słuchanie opo-
wieści Tortoza do dnia następnego. Chciał być sam.
Myślał o Narajanie i o jego dziwnie zagadkowym postępowaniu. Jak sobie np. wytłumaczyć, że człowiek wtajemniczo-
ny zapełniał swe życie szeregiem awantur miłosnych, kończących się śmiercią biednych kobiet, zwabianych ze wszystkich
krańców świata?
Znaleziona w Wenecji kolekcja portretów służyła mu, zapewne do wywoływania wspomnia, o tych pięknych żonach,
których istnienie było tak przemijające. Lecz z jakich przyczyn tak szybko kończyło się życie tych młodych istot? Czy nie
spalał je, zamiast umacniać, potężny wpływ żywotności tego człowieka? Czy podobna, żeby on w ciągu swego długiego ży-
cia nie miał dzieci i nie zostawił prawowitego spadkobiercy? Czemu majątek swój zapisał człowiekowi obcemu? Jeżeli
udzielił eliksiru życia słudze, to czemu go nie dał własnemu dziecku?
Wreszcie najbardziej zajmowało go pytanie, czy Nara i owa bajadera były tą samą osobą. On, bądź co bądź, dowie się
o tym, gdy Nara zostanie jego żoną. Zdawało mu się niemożliwe, żeby ta rozumna kobieta z demonicznym wejrzeniem mo-
gła być niegdyś cichą i nieświadomą tancerką z Benaresu.
Nie bez obawy zapytywał siebie Supramati, jak też się ułoży ich wspólne pożycie, czy Nara będzie zdolna do prawdzi-
wej, głębokiej miłości, i czy zadowoli się cichym, uczciwym, rodzinnym życiem, które on uważał za ideał szczęścia?
Zasnął bardzo późno. Nazajutrz wrażenia poprzedniego dnia przybladły nieco, z nowym przeto zainteresowaniem
przystąpił do dalszych oględzin zamku.
Najpierw obejrzeli z Tortozem nieduży, otoczony murem ogród ze stuletnimi drzewami, następnie weszli na najwyż-
szą wieżę, z której roztaczał się przecudny widok na górzystą okolicę zamku.
Gdy Supramati wyraził swój zachwyt, Tortoz rzekł:
- Tak, okolice tego zamku są piękne. Ale książę posiada stary zamek w Szkocji, który jest zbudowany nad brzegiem oce-
anu, na olbrzymiej skale. Tam, pomiędzy niebem a ziemią, człowiek czuje się samotnym i spokojnym. Podczas pięknej po-
gody promienie słoneczne rozsypują się iskrami na grzbietach fal, a wokół balkonu krążą ptaki morskie. Nieboszczyk książę
bardzo lubił to miejsce, zwłaszcza gdy nań przychodziły chwile przygnębienia i pragnął się gdzieś ukryć. Jeżeli w dodatku
trafił na burzę morską, gdy ocean ryczał, a wysokie fale podobne do gór, rozbijały się z łoskotem o skały, czuł się wtedy naj-
lepiej i długo nie opuszczał wiszącego nad przepaścią balkonu.
- Tak, jego dusza cierpiała i nigdzie nie mógł znaleźć spokoju - rzekł ze współczuciem Supramati.Rządca westchnął.
- Istotnie. Nieboszczyk tak raz do mnie mówił: “Nieszczęściem dla mnie jest to, że brak mi cierpliwości do pracy. Gdy-
bym pracował, gdybym się uczył, zapomniałbym o czasie i byłbym szczęśliwy”.
Pod koniec obejrzeli kaplicę i podziemia, gdzie ten dziwny “Sinobrody” chował swe liczne żony.
Podziemia były wykute w skale i przedstawiały olbrzymią salę, w której stał kamienny ołtarz z dużym, marmurowym
krzyżem białego koloru; przed ołtarzem paliła się lampa. Po bokach ciągnęły się dwa szeregi sarkofagów, których kształt
i ozdoby wskazywały na pochodzenie z różnych stuleci.
Jeżeli książę życzy sobie obejrzeć biedne nieboszczki, to oto w tej skrzynce znajdują się klucze od trumien - odezwał
się Tortoz, wskazując na leżącą na stopniach ołtarza skrzynkę z czarnego drzewa, okutą srebrem.
Supramati wahał się chwilę. Chciał zaspokoić swą ciekawość i spojrzeć na nieszczęśliwe ofiary swego zapisodawcy, coś
go jednak wstrzymywało od zakłócania im spokoju jedynie dla swej ciekawości.
- Zapewne w trumnach tych pozostały tylko kości - odrzekł niezdecydowanie.
- Wątpię. Sam nie śmiałem zaglądać do trumien, wiem jednak, że książę za każdą swą bytnością w zamku wchodził do
podziemi i otwierał trumny. Należy przypuszczać, że księciu nie chodziło o oglądanie rozsypujących się kości swych uko-
chanych żon.
Wobec tego twierdzenia Supramati zdecydował się otworzyć trumny i kazał sobie podać skrzynkę z kluczami. Tortoz
zapalił stojące w niszy kandelabry, i salę podziemną zalało żółtawe światło dwudziestu czterech świec. Supramati, który
otworzył właśnie jedną z najstarszych trumien i drżącą ręką odsunął jedwabną zasłonę, wydał naraz okrzyk zachwytu.
W trumnie leżała, jak gdyby w uśpieniu, kobieta cudnej urody, w bogatym ubraniu, od stóp do połowy ciała pokryta
kwiatami, które całkowicie zachowały swą świeżość, jak w trumnie Liliany.
69
Z tą samą ciekawością i zachwytem wpatrywał się Supramati w piękne twarze innych żon Narajany, otwierając po ko-
lei trumny. W ostatniej spoczywała Eleonora, z którą Narajana ożenił się podczas swej ostatniej bytności w zamku.
- Biedne ofiary miłości, czy obłędu Narajany - myślał , rzucając ostatni klucz do skrzynki.
I znów postawił sobie pytanie, które mu przyszło na myśl podczas oglądania ciała Liliany: dlaczego Narajana, rozpo-
rządzając tak ponętnymi środkami, nie uchronił od śmierci chociaż jednej z ukochanych kobiet?
A Tortoz również zajęty myślą o Eleonorze, którą znał dobrze, mówił na wpół do siebie:
- Jak ona nie chciała umierać! Ona tak kochała księcia, że na samą myśł o rozłące z nim dostawała obłędu. On rów-
nież gorzko płakał i okrywał ją pocałunkami, powtarzając “Jak wielką byłaby łaska nieba, gdybym mógł umrzeć wraz z to-
bą!”
Dalszy ciąg myśli Tortoz wypowiedział głośno:
- Niech się Bóg zmiłuje nad jego duszą. Nigdy nie chciałem wierzyć, że on miał stosunki z diabłem, ale te kwiaty da-
ją wiele do myślenia. Bez pomocy Boga lub diabła kwiatek nie może zachować życia i świeżości przez tyle wieków.
- Nie rozumiesz tych rzeczy - tłumaczył łagodnie Supramati, diabeł nie brał w tym żadnego udziału. Zachowanie
świeżości kwiatów, zarówno jak i ciał ludzkich, jest rezultatem wiedzy, tylko że wiedzę tę Narajana mógł zużytkować ina-
czej.
W dalszym ciągu rozmowy Supramati wyraził zdziwienie, że tu nie ma laboratorium takiego, jak w zamku w Bretanii,
skoro Narajana przebywał tu często i przez czas dłuższy.
- Laboratorium jest i tutaj - odpowiedział Tortoz, ma wejście z biblioteki, lecz drzwi są ukryte za obiciem, a sekretu
ich otwierania nikt nie zna.
Supramati poszedł wnet na poszukiwania. Miejsce, wskazane przez Tortoza było zakryte przez półki z książkami, aby
więc obejrzeć ścianę, musiał książki usunąć. Po dwugodzinnym poszukiwaniu Supramatiemu udało się znaleźć sprężynę,
ukrytą w rzeźbie półek. Otworzył drzwi i znalazł się w dużej sali bez okien. Na suficie zawieszone było naczynie w rodza-
ju lampy, w którym widać było niebieskawy płomień, rzucający dokoła słabe światło, jak u trumny Liliany; po chwili świa-
tło to zgasło. Supramati przyniósł zapalony kandelabr i z ciekawością oglądał tę dziwną kryjówkę.
W głębi sali znajdowało się ogromne ognisko, zaopatrzone w miech i zastawione retortami i innymi naczyniami, uży-
wanymi przez alchemików. Przy ścianie stał pulpit, do którego przykuty był na łańcuchu gruby foliant w skórzanej opra-
wie. Nieco dalej stała szafa, napełniona skórzanymi, różnokolorowymi woreczkami, flaszeczkami, pudełkami oraz zwojami
pergaminu. Wzdłuż ścian stały trójnogi i jakieś dziwne instrumenty. Najbardziej zaciekawiły Supramatiego przedmioty,
umieszczone na końcu sali, a mianowicie: drewniana, trójkątna podstawka, do której był przytwierdzony, ostrzem do góry,
szeroki miecz z różnymi, niezrozumiałymi dla Supramatiego napisami na błyszczącej głowni oraz duża, metalowa tarcza,
również umocowana na podstawie; obok leżał młotek. Wszystkie te przednioty były otoczone narysowanym na podłodze
czerwonym kołem, mającym z trzech stron kabalistyczne znaki.
Tarcza była wykuta z jakiegoś zagadkowego metalu, który zdawał się być przezroczystym i mienił się wszystkimi bar-
wami tęczy.
Pragnąc dokładniej obejrzeć tę dziwną tarczę, Supramati przestąpił linię koła i nachylił się, oglądając szczegółowo
i dotykając tarczy w różnych miejscach; oględziny te nic nie wyjaśniły. Powierzchnia tarczy była polerowana; gdy się na nią
patrzyło z bliska wydawało się, że jest jednolitego mlecznego koloru, w pewnym zaś oddaleniu mieniła się barwami tęczy.
Zaciekawiony, chciał się przekonać, jaki dźwięk wydaje tarcza, i uderzył w nią lekko znajdującym się tuż obok młoteczkiem.
Zaledwie to uczynił, rozległ się drgający i przeciągły jak westchnienie dźwięk, jakiego nie wydaje żaden metal. Następnie
dał się słyszeć cichy szmer, który się zwiększał stopniowo i przechodził w świst, podobny do wycia wiatru. Wtem za ścianą
rozległ się huk, jak gdyby wodospad uderzał z rykiem o dno przepaści, oraz trzask, podobny do uderzeń gradu o szklaną
ścianę.
W tej chaotycznej mieszaninie odgłosów trudno było pochwycić jakiś zasadniczy ton metalu. Supramati więc, chcąc
przerwać tę plątaninę huków, wycia i trzaskania, uderzył jeszcze raz młoteczkiem o kant tarczy.
Skutek tego uderzenia był nadzwyczajny, bo naraz rozległ się ogłuszający huk, jakby uderzenia gromu; z głębin pod-
ziemnych zaczęły wydobywać się splątane głosy ludzkie, szczęk oręża i rżenie koni. Szum ten zbliżał się i stawał tak wyraź-
nym, że Supramati, chwytając uchem pojedyńcze głosy, zastygł w osłupieniu.
Czerwony krąg, w którym się znajdował, zapełnił się cały zielonawym płomieniem, a poza kręgiem wszystko zmieni-
ło swój wygląd: ściany i cała zawartość sali znikły, a przed oczami Supramatiego zjawiła się otoczona górami płaszczyzna,
w której głębi stała twierdza, obwiedziona zębatym murem.
Cały ten obraz był jakby otoczony sinawym, fosforycznym światłem, z którego wyłaniały się kolumny wojsk, dążących
do wałów twierdzy. Widać było przystawione do murów drabiny i ustawione maszyny-miotacze pocisków. Na drodze uka-
zał się duży oddział, spieszący w kierunku twierdzy. O dwa kroki od Supramatiego przechodzili uzbrojeni w dzidy i ma-
70
czugi strzelcy oraz przejeżdżali zakuci w żelazo kawalerzyści. Każdy z nich miał na pancerzu lub kolczudze białą płócien-
ną koszulę z czerwonym krzyżem.
Fosforyczne światło na orężu i stalowych hełmach pozwalało oglądać brodate oblicza i oczy, pałające dziką odwagą i wo-
lą niezłomną.
W pewnym oddaleniu od tych hufców pędził oddział rycerzy, mający na czele człowieka wysokiego wzrostu o groźnej
i dumnej twarzy; jego błyszczące oczy wyrażały śmiałość, ciekawość i okrutną surowość. Na głowie miał hełm z rozwiany-
mi piórami, upiększony koroną królewską, jadący za nim giermek trzymał sztandar z herbem Anglii.
Za tym dzielnym wodzem jechała wspaniała świta, złożona ze zbrojnych rycerzy, bogato ubranych i mających również
korony na hełmach.
Ziemia drżała pod kopytami koni, pędzących tak blisko, że Supramati mógł je ręką dosięgnąć. Słychać było przyspie-
szony oddech koni i ludzi, oddychało się specyficznym zapachem tego tłumu rycerzy, paziów i giermków, a wzrok uderza-
ła różnorodność malowniczych sztandarów i strojów średniowiecza.
Bezładna mieszanina głosów i pojedyńcze zdania w staroangielskim języku dźwięczały w uszach Supramatiego, który
je chwytał z wytężoną uwagą.
Naraz zadrżał i przetarł oczy jak człowiek, który ujrzał przypadkowo jakąś rzecz dziwną i nie wierzy w jej możliwość.
Opodal, wśród hufca jeźdźców, jechał na wspaniałym koniu rycerz, którego twarz była mu dobrze znana Zamiast ciężkich
blach, miał na sobie cienką, saraceńską kolczugę, giętką i lekką jak suknia jedwabna; na głowie miał lekki hełm bez przy-
łbicy spod którego wyglądały czarne,gęste kędziory; duże, czarne, z dziwnym wyrazem oczy rycerza wpatrzone były w Su-
pramatiego.
Był to Narajana. Gdy podjechał bliżej, koń jego skoczył w bok i obsypał Supramatiego masą piasku tak, że ten zmru-
żył oczy i zakrył sobie twarz ręką,
Kiedy otworzył oczy, cały obraz już znikł. Ujrzał się znów w laboratorium, lecz nie sam, bo za czerwonym kołem stał
wysoki, chudy mnich, o twarzy ascetycznej. Popatrzył on surowo na Supramatiego i rzekł, podnosząc kościstą rękę:
- Szalony! Niewiedza i ciekawość popchnęły cię do czynu, godnego kary. Zuchwałą ręką ośmieliłeś się dotknąć tajem-
nic, których nie rozumiesz. Gdyby ciało twe nie było zabezpieczone od mocy żywiołów, chwila ta byłaby ostatnią w twym
życiu. Biada temu, kto wywołuje świat niewidzialny, nie będąc do tego odpowiednio przygotowanym. Pamiętaj, że do cza-
su, kiedy zostaniesz wtajemniczonym, nie wolno ci dotykać tych przedmiotów i znaków, które są przewodnikami po ciem-
nych dla ciebie drogach okultystycznego świata.
Teraz dopiero Supramati z przerażeniem ujrzał kotłującą się poza mnichem odrażającą czeredę półludzi, półzwierząt,
o wstrętnych twarzach z wyrazem piekielnej złości.
W ręku mnich trzymał dzwonek, który gdy zadzwonił, wydał tak przeszywające dźwięki, że Supramati dostał zawro-
tu głowy; zdawało mu się, że jest pochwycony przez wicher i że krąży w powietrzu. W końcu stracił przytomność.
Gdy otworzył oczy, stwierdził, że leży poza linią czerwonego koła. W całym ciele czuł ogromną niemoc. Sala, w któ-
rej leżał wydała mu się tak straszną, że opuścił ją chwiejnym krokiem i drzwi za sobą zamknął, postanawiając otworzyć je
dopiero wtedy, gdy będzie dostatecznie przygotowany do pracy w okultystycznym świecie.

Rozdział ósmy

W ciągu następnych kilu dni Supramati wypoczywał po doznanych wstrząsach, rozmyślając o przeszłości i przyszło-
ści.
Od chwili przyjęcia eliksiru życia, po raz pierwszy uległ niemocy fizycznej, doznawał zawrotu głowy i jakby rozbicia
całego ciała. Ten stan niezwykły dał mu do zrozumienia, że będąc nieprzygotowanym, narażał się na niebezpieczeństwa. Po-
stanowił przeto zająć się niezwłocznie nauką hermetyczną, aby się zapoznać z otaczającym człowieka światem niewidzial-
nym. Na wspomnienie strasznych chwil, przeżytych w laboratorium, przejmował go dreszcz lodowaty, ciągle prześladowała
go i przerażała myśl, że przez owych kilka chwil oddychał atmosferą Ziemi Świętej; obok niego jak najwidoczniej przesu-
wali się legendarni bohaterowie pochodów krzyżowych. Lecz jakież to prawo niewidzialnego świata pobudził on do odtwo-
rzenia w tak cudowny sposób obrazów dalekiej przeszłości?
Niemniej zainteresowały go tajemnice, jakimi było otoczonone życie Narajany. W żaden sposób nie mógł zrozumieć
tego dziwnego człowieka, którego przypadek przywiódł do samego źródła tajemnic, a on bezmyślnie trwonił życie i czas
na miłosne przygody.
Po powrocie do normalnego stanu poczuł odrazę do starego zamku, zapełnionego widocznie przez mnóstwo demo-
71
nów. Męczyło go pragnienie wyjazdu, ujrzenia innych miejsc i doznania odmiennych wrażeń, przychodziło mu przy tym
na myśl pytanie, czy ten stały wewnętrzny niepokój, te przejazdy z miejsca na miejsce nie są specjalną właściwością życia
nieśmiertlnych?
Ahasfer przebiegał świat bez spokoju i wytchnienia; Dachir błąka się po falach; Narajana również, jak Żyd wieczny łu-
łacz, szukał wszędzie spokoju, a nigdzie go znaleźć nie mógł, wreszcie on sam, pomimo że go nie szarpie żadne fizyczne
lub moralne cierpienie, piękny i potężny przez swe bogactwa - zaledwie wstąpił w granice nieprzemijającego życia, już od-
czuwa wewnętrzną pustkę i niejasne pragnienie czegoś nieznanego. W Paryżu obrzydło mu lekkomyślne towarzystwo roz-
pustników, a tu męczy go cisza i samotność.
Postanowił wyjechać za parę dni do zamku w Bretanii, gdzie miał miejsce dramat z bajaderką. Chciał odnaleźć ślad mło-
dej Hinduski i przekonać się, czy to nie była Nara.
Opuszczając zamek, postanowił zabrać ze sobą Tortoza. Potrzebny mu był koniecznie wierny i oddany sługa, który
znając jego tajemnicę, nie zdradziłby jej nikomu. A któż nadawał się do tego lepiej od Tortoza, który również będzie prze-
wodnikiem po jego nowych majętnościach? Tortoz niezawodnie jest rozumny, oddany i skromny, gdyż Narajana nie darzył-
by go swym zaufaniem. Lecz dlaczego on go nie wtajemniczył? Czy umysł Tortoza nie był odpowiednim, by pojąć zawrotne
tajemnice, czy też może jakieś prawo ich stowarzyszenia nie pozwalało wprowadzić tego niższego brata do świątymi Gra-
ala? Jedno nie uległo wątpliwości: Tortoz, jakkolwiek obdarzony zdolnością długiego życia, nie znał jednak związanych z tą
długowiecznością tajemnic okultystycznych.
Niezwłocznie wezwał Tortoza i oznajmił mu, że pragnąc odwiedzić zamek w Bretanii i inne majętności, zabiera go ze
sobą.
- Zapewne w tym zamku już się nasyciłeś samotnością i towarzystwem żon mego nieboszczyka brata, rzekł z uśmie-
chem.
- Zechciej więc poszukać sobie kogoś na zastępcę, a gdy się z tym uporasz, wyjedziemy.
Słowa te musiały ucieszyć Tortoza, gdyż odpowiedział z radością:
- Mam już nawet na widoku uczciwego, inteligentnego i pracowitego człowieka, który będzie uszczęśliwiony powie-
rzeniem mu mego zastępstwa, o ile książę na to się zgodzi.
- Dlaczegóżby nie! A kto to taki?
- Kuzyn nauczyciela wiejskiego. Dobry chłopiec, pomaga swemu wujowi, zanim dostanie jaką posadę, która by mu da-
ła możność ożenienia się z moją chrześniaczką: jest z nią zaręczony.
- A więc masz chrześniaczkę!
- Tak. Córka jednej z naszych służących wyszła za mąż na wsi i prosiła mnie, bym trzymał do chrztu jej jedynaczkę.
Obecnie już owdowiała, jest biedna, chora, i ja im dopomagam. Gdy Franciszek Busz zostanie zarządzającym i wasza ksią-
żęca mość pozwoli mu zająć trzy pokoje na parterze od strony małego podwórza, to los całej tej rodziny będzie ustalony.
- Chętnie się zgadzam i dam nawet twej chrześniaczce porządną wyprawę, ale pod warunkiem, że wesele odbędzie się
w ciągu tygodnia. Po weselu wyjedziemy.
Wszystko zostało załatwione według życzenia Supra- matiego. Wyprawa, którą dał pannie młodej, usunęła wszel- kie
przeszkody, a w tydzień później odbyło się wesele, na którym byli obecni stary rządca i jego pan. Wszyscy witali radośnie
właściciela zamku, który, nie idąc za przykładem Narajany, pokazywał się wszędzie, sam robił zakupy na wyprawę, a oprócz
tego udzielał wsparcia wielu potrzebujących ze wsi.
Kiedy odjechał z Tortozem wprost do Bretanii, pozostawił po sobie jak najlepszą pamięć.
Ta podróż nie sprawiła mu żadnej przyjemności. Zamek był częściowo zniszczony przez rewolucję, obrabowany, a pa-
wilon, gdzie się mieściło laboratorium, zupełnie zrujnowany. Pomimo największych starań nie mógł znaleźć najmniejsze-
go śladu bajaderki i ani jednego jej portretu. Jedyną rzeczą, która mu się podobała, był ogromny, cienisty park ze stuletnimi
drzewami.
Supramati prędko się znudził: już po upływie tygodnia przeglądał listę swych majętności i szukał nowego celu podró-
ży.
Początkowo zamierzał jechać do Szkocji, po namyśle jednak, gdy ujrzał przed sobą nazwy dwóch pałaców, jednego
w Benaresie, a drugiego w górach Himalajskich, zapragnął udać się do Indii, starożytnej ziemi cudów, kolebki ludzkości. Za-
wsze było jego marzeniem zwiedzić ten kraj, lecz zajęcia, zły stan zdrowia i brak środków nie pozwalały uskutecznić tego
zamiaru. Uczył się nawet w ciągu kilku lat języka sanskryckiego i mógł się w tym języku porozumiewać, co miało obecnie
dla niego duże znaczenie, gdyż uprawniało go niejako w oczach otoczenia do noszenia swego egzotycznego imienia.
Pojedzie zatem do Benaresu i poświęci tam cały swój czas gruntownej nauce sanskrytu, niezbędnego przy studiowa-
niu nauk hermetycznych, które miał na celu. Tortoz był z powodu tej podróży wielce zadowolony, gdyż z Narajaną nigdy
do Indii nie jeździł.
72
Chcąc przed wyjazdem załatwić wszelkie osobiste sprawy, związane z Europą, pojechał do Londynu, gdzie wydał od-
powiednie rozporządzenia swemu staremu słudze Patrickowi, któremu przy tej okazji wyznaczył stałą pensję i oświadczył,
że wobec otrzymania dużego spadku wybiera się na kilka lat w podróż.
Z Londynu wyjechał na okręcie udającym się do Indii; w księdze okrętowej zapisał się jako Ralf Morgan.
Podczas podróży często rozmawiał z Tortozem i dowiedział się jeszcze więcej szczegółów z życia Narajany, którego
przeszłość przedstawiała się w coraz mniej pochlebnych barwach.
Supramati nie mógł zrozumieć, dlaczego ten człowiek, osiągnąwszy już pierwsze stopnie wtajemniczenia, które uczy-
niły go tak dalece panem okultystycznych sił, że miał możność wywoływania przeszłości, nie starał się osiągnąć szczytu
wiedzy tajemnej.
Początkowo Supramati zamierzał udać się wprost do Benaresu, lecz gdy wylądował, wszystko co ujrzał już na wstępie,
zainteresowało go do tego stopnia, że postanowił zwiedzać wszystko, co się da po drodze. Piękność okolicy, właściwości sta-
rej cywilizacji i życie tego oryginalnego narodu całkowicie pochłonęły jego uwagę; a ponieważ nie potrzebował oszczędzać
ani czasu, ani pieniędzy, przeto podróżował, kierując się wyłącznie fantazją i czyniąc przy tym duże postępy we władaniu
językiem miejscowym.
Do Benaresu przybył dopiero w dwa miesiące po wylądowaniu w Indiach. Zatrzymał się w hotelu, gdyż nie wiedział,
jaki jest adres pałacu Narajany. Dopiero nazajutrz wyjaśniło się, że pałac ten położony był w odległości dwóch godzin dro-
gi od miasta.
Udał się tam niezwłocznie konno wraz z Tortozem i przewodnikiem Hindusem.
Z daleka już ujrzeli na wzgórzu, wśród zieleni ogrodów, biały pałac z wysokimi, o bogatej, artystycznie wykonanej or-
namentacji, wieżycami. Supramati zatrzymał konia, rozkoszując się tym przepięknym krajobrazem, który jakby zastygł
w sennym spokoju.
Po pewnym czasie podjechali do bramy pałacu, za którą widać było obszerne podwórze, wybrukowane kamiennymi pły-
tami. Pośrodku podwórza biła fontanna w marmurowym basenie, otoczonym palmami.
Kilka słoni swobodnie przechadzało się po podwórzu, a przy studni dwie Hinduski rozmawiały z mężczyzną, niosą-
cym na plecach kosz ze świeżymi owocami; Hinduski trzymały na ramionach amfory do noszenia wody.
Supramati zsiadł z konia, przywołał człowieka z koszem i zapytał o zarządzającego pałacem.
Hindus obrzucił go nienawistnym wzrokiem i nie rzekłszy ani słowa, pobiegł na drugie podwórze, oddzielo ne od
pierwszego wysoką, złoconą siatką.
- Widocznie nie wzbudzamy tutaj zaufania - rzekł, śmiejąc się, Supramati.
Po kilku minutach ukazał się poza siatką wysoki Hindus o brązowej barwie twarzy, odziany w białe szaty, z turbanem
na głowie, bransoletami na rękach i dużymi, złotymi kolczykami w uszach. Towarzyszył mu człowiek z koszem i jeszcze je-
den służący.
Hindus w turbanie również obrzucił przybyłych nienawistnym i podejrzliwym wzrokiem i nie otwierając furtki, krzyk-
nął łamaną angielszczyzną:
- Czego tu chcecie? Pałac dla ciekawych jest zamknięty; nie otwiera się go dla nikogo, ani z miejscowych, ani z cu-
dzoziemców.
- Nie jestem cudzoziemcem, lecz młodszym bratem nieboszczyka waszego pana i jego spadkobiercą. Zanim będą ukoń-
czone formalności spadkowe, ten oto pierścień mego brata stwierdzi prawdziwość mej osoby.
Mówiąc to, zdjął z palca pierścień Narajany i podał go Hindusowi.
Wyraz twarzy Hindusa zmienił się w mgnieniu oka, widocznie znał ten pierścień. Środkowa brama w ogrodzeniu ze
złotej siatki otworzyła się szeroko i zarządzający z głębokim ukłonem pozdrowił nowego właściciela.
- Wybacz, panie, żem cię od razu nie przyjął z należnym szacunkiem, lecz nie wiedzieliśmy o śmierci naszego pana, a cie-
bie nie mieliśmy szczęścia oglądać, jakkolwiek słyszeliśmy, że młodszy brat księcia kształcił się w Anglii.
- Nie mam ci tego za złe; proszę, zechciej mnie zaprowadzić do pałacu, abym mógł wypocząć.
Rządca wyjął zza pasa mały rożek z kości słoniowej i zagwizdał. Zanim przebrzmiał głos rożka, w pałacu wszczął się
ruch jak w podrażnionym mrowisku. Ze wszech stron zaczął gromadzić się rój służby, witając ze wschodnią czołobitnością
przedstawionego przez rządcę nowego właściciela.
Supramati rzucił im kilka życzliwych słów, kazał rządcy rozdać wszystkim odpowiednie podarki, po czym wszedł do
pałacu, robiącego wrażenie jakiejś siedziby czarodziejskiej, pełnej cudów.
Drogocenne materie, marmur, malachit i lapis lazuli były tu tak zwykłym, zdawało się materiałem, jak gdzie indziej
drewno, kamień lub cegła. Posadzki były mozaikowe; cicho szemrzące fontanny, umiesczone w onyksowych basenach; zło-
cone drzwi, zasłonięte portierami z cudnych tkanin, wyszywanych złotem, srebrem lub różnokolorowym jedwabiem. W prze-
pysznych wazonach rosły niezwykłe kwiaty; z trójnogów wydzielał się dym wonnych kadzideł; na złotych obręczach kołysały
73
się różnobarwne papugi, a w ogromnej, artystycznie rzeźbionej klatce, fruwały barwne kolibry.
Jak we śnie przeszedł Supramati przez szereg sal i galerii o rzeźbionych arkadach i wydostał się na taras, przed którym
roztaczał się olbrzymi ogród z cienistymi alejami, fontannami, klombami róż i innych kwiatów, nad którymi wysmukłe pal-
my z dumą rozwieszały swe wspaniałe liściaste wachlarze. Upojony tym wszystkim Supramati błądził rozmarzonym wzro-
kiem po tych cudach przyrody i sztuki. Jak mógł Narajana porzucić ziemię, będąc właścicielem tylu wspaniałych posiadłości,
skoro ten jeden czarodziejski zakątek powinien wystarczać, by go związać z życiem na zawsze. Wszak, oddając się nauce
i obowiązkom wypływającym z uczucia miłości bliźniego, można tu żyć tysiące lat bez uczucia przesytu i nudy.
- Boże! Czyż mogą na ziemi istnieć takie cudowności - odezwał się zachwycony Tortoz.
Z trudem oderwał się Supramati od tego piękna, a gdy wrócił do sali, Amudon - tak się nazywał rządca - podał mu,
klęcząc, kielich wina na złotej tacy; kilku służących ustawiło na stole owoce, słodycze i orzeźwiające napoje. Za krzesłem,
na którym usiadł Supramati, stanęli dwaj młodzieńcy z wachlarzami z pawich piór.
Posiliwszy się i rzuciwszy Amudonowi kilka pytań, dotyczących zarządu pałacem, Supramati kazał się zaprowadzić do
apartamentu, zajmowanego dawniej przez Narajanę. Apartament ten składał się z sypialni i gabinetu, a poza tym z salonów,
rzadko zresztą przez jego poprzednika odwiedzanych. Sypialnię i gabinet urządził Narajana podług własnego gustu.
Mieszanina rzeczy europejskich i wschodnich nie podobała się Supramatiemu. Zdawało mu się, że w tym pałacu z ba-
jek “Tysiąca i jednej nocy” nie powinno przypominać Europy i jej pospolitego komfortu.
Wielkie biurko z sandałowego drzewa i szafa z mnóstwem drzwiczek i szufladek, niemile przypominały Supramatie-
mu gabinety w Paryżu i Wenecji. I tu również te meble, jak gdyby nieodłączne od osoby Narajany - były zapewne napeł-
nione pamiątkami po kobietach, a może nawet mieściły się w nich dowody jakiego przestępstwa.
Przeszedłszy do sąsiedniej, niedużej sali, Supramati położył się na miękkiej otomanie przy oknie, wychodzącym na
wewnętrzne podwórze, otoczone galerią o emaliowanych kolumnach. Pośrodku podwórza biła fontanna.
I ta królewska siedziba jest moją własnością! - myślał. - Zdaje mi się, że śnię... Zresztą czuję się w tym pałacu jak chwi-
lowy wędrowiec. Wszystko, co tu znajduję, jest dla mnie tak nowym, nieznanym. Nie wiążą mnie z tym wszystkim ani przy-
zwyczajenie, ani wspomnienia, co jedynie dają poczucie własności. Mam nadzieję, że z czasem to przyjdzie, chociaż również
może się stać, że ten pałac wcześniej ode mnie rozpadnie się w gruzy!
Tak rozmyślając, położył się wygodnie na poduszkach i wkrótce spokojnie zasnął.
Noc zapadła, gdy jeden ze służby obudził go, meldując, że kolacja podana.
Po kolacji, która przypadła mu do gustu, wyszedł z cygarem na duży taras, gdzie wkrótce zjawił się Tortoz z po dzię-
kowaniem za piękne mieszkanie, które dostało mu się dzięki temu, że Supramati przedstawił go Amudonowi jako swego
sekretarza.
Rozmawiając, wyszli obydwaj do ogrodu. Noc była księżycowa, ogród więc wydał się jeszcze piękniejszym niż przy
świetle dziennym.
Spostrzegłszy stojącą przy jednej z alei dużą wazę o bardzo oryginalnej formie, Supramati zbliżył się, chcąc ją obejrzeć
i nadepnął na coś okrągłego i miękkiego. W tym samym momencie podniósł się z sykiem ogromny wąż z gatunku najbar-
dziej jadowitych.
Supramati zbladł i odskoczył, nie spuszczając oczu z węża, który podniósł się na ogonie i, nie przestając syczeć, wlepił
w niego zielonkawe, fosforycznie błyszczące oczy.
Tortoz odruchowo wydał krzyk przestrachu, lecz natychmiast ochłonął i rzekł zupełnie spokojnie:
- Jakiż jestem głupi! Zapomniałem, że ze strony zwierząt nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Niech książe się uspo-
koi! Żaden wąż nie rzuci się na księcia, jak również żadne dzikie zwierzę, np. tygrys lub lew. Nieboszczyk pan mówił mi, że
zwierzęta wyczuwają emanację naszej nieśmiertelności i instynktownie nas nie zaczepiają.
- Taka nietykalność byłaby, naturalnie, bardzo przyjemna, gdyby można było w zupełności na słowach Narajany pole-
gać - z uśmiechem odpowiedział Supramati.
- Ależ to szczera prawda! Nieboszczyk książę opowiadał mi, że pewnego razu w nocy wąż wślizgnął się do jego sypial-
ni i zwinięty, spokojnie leżał w nogach pościeli. Rano, po obudzeniu się, książę był przerażony widokiem płaza, lecz ten, nie
dotknąwszy go, wyczołgał się z pokoju.Ooo! i teraz wąż już się od księcia odwraca i śpieszy ukryć się w trawie. Na mnie na-
padły pewnego razu na polowaniu, cztery głodne wilki, lecz obwąchały mnie tylko i uciekły z wyciem.
- Jeżeli tak, to pozwolę sobie zapolować na tygrysa w dżunglach, bo jakkolwiek pałac ten jest przepiękny, trudno jed-
nak siedzieć w nim wiecznie.
- Nawet sobie nie wyobrażałem, że może istnieć coś tak pięknego, jak ten pałac, zauważył Tortoz. - Jedyną niedogod-
nością pałacu jest jego wielkość; człowiek po prostu ginie w tych ogromnych salach, pełnych uroczystej ciszy.
- Będziesz jednak musiał z tym się pogodzić, że pozostaniemy tu przez czas dłuższy. Po przechadzce Supramati wró-
cił do sypialni, lecz ze zdziwieniem zatrzymał się w progu.
74
Przy łóżku, na poduszce siedziała kobieta cała w bieli. Długie blond włosy miała rozpuszczone i przeplecione sznur-
kiem pereł, głowę pochyloną, a na twarzy wyraz uporu i dzikiej nienawiści. Kurczowo zaciśnięte ręce opierała na kolanach.
Supramati patrzył na nią z zaciekawieniem. Czy i ona stanowiła część komfortu Narajany, czy też przywiódł ją tu rząd-
ca? Widział on już wiele dziwnych przykładów hinduskiej uprzejmości nawet względem cudzoziemców, a względem swe-
go pana grzeczność taka była niezawodnie obowiązującą.
Zbliżywszy się do nieznajomej, która nie poruszyła się z miejsca i nie podniosła głowy, zapytał:
- Co jesteś za jedna? Kto cię tu przyprowadził?
Na dźwięk jego głosu kobieta wyprostowała się szybko, wytrzeszczyła nań duże, czarne oczy i wyszeptała drżącym gło-
sem:
- To nie on!
- Mówisz o księciu Narajanie?
Tak, o nim, nienawistnym! Amudon powiedział mi tylko: “Przyjechał pan, idź do jego pokoju”!
- Książę Narajana umarł, a ja jestem jego bratem i spadkobiercą.
- Umarł?! On umarł! A więc on mógł umrzeć - zawołała młoda dziewczyna.
W napadzie szalonej radości zeskoczyła z poduszki, podniosła do góry ręce i zaczęła krążyć po pokoju, lekka i gibka,
jak eteryczne zjawisko. Następnie, opanowawszy wylew swej radości, zbliżyła się do Supramatiego, skrzyżowała ręce na
piersiach i złożyła mu głęboki ukłon.
- Wybacz panie, żem się do tego stopnia zapomniała w twej obecności! Twoja niewolnica pozdrawia cię i oczekuje
twych rozkazów.
Supramati patrzył na nią rozżalony i zachwycony zarazem. Z jedną tylko Narą mógł porównać tę cudną istotę, która
widocznie również była ofiarą Narajany, czego nie trudno się było domyśleć z jej dzikiej i strasznej nienawiści do jego po-
przednika.
- Biedna! - rzekł, głaszcząc ręką jej opuszczoną głowę. - Nie obawiaj się niczego! Chcę, żebyś była wolna i urządziła
swe życie według własnego upodobania. Jak się nazywasz?
- Nurwadi - odrzekła, patrząc nań ze zdziwieniem i wdzięcznością. - Tobie będę posłuszną i jeżeli każesz, będę cię ko-
chała - dodała po chwili. - Tyś dobry, w oczach twych nie błyszczy, jak u tamtego, spojrzenie srogiego tygrysa.
Supramati uśmiechnął się.
- Wolę, żebyś mnie pokochała bez rozkazu. Lecz usiądź tu, obok mnie i opowiedz mi dzieje swego życia.
Nieco zmieszana, lecz widocznie szczęśliwa, młoda dziewczyna usiadła na wskazanym miejscu.
- Nie wiem na pewno, kim byli moi rodzice - zaczęła po chwili milczenia. Matka moja była cudzoziemką. Po niej to
odziedziczyłam jasne włosy i biały kolor twarzy. Nie wiem, co mnie z nią rozłączyło. Opowiadano mi tylko, że po znalezie-
niu mnie w hotelu, zlitował się nade mną stary bramin i zabrał do świątyni, gdzie się wychowywałam na bajaderkę.
Gdy urosłam i zaczęłam się ukazywać na publicznych uroczystościach w pagodzie, piękność moja zwróciła na siebie
ogólną uwagę. Pokochał mnie pewien młody człowiek z kasty wajsjów i postanowił się ze mną ożenić. Ja też pokochałam
go całą duszą. Wszystko już było ułożone, pagodzie została wpłacona pokaźna suma, jako zwrot kosztów mego utrzyma-
nia, gdy wtem na mej drodze stanął demon, który zburzył me szczęście i złamał me życie.
Nie wiem nawet, jak się to stało, że mnie gdzieś spotkał książę Narajana i natychmiast postanowił mnie zdobyć. Rów-
nież nie pojmuję, jaki on miał wpływ na braminów, że zgodzili się unieważnić moje śluby i oddali mnie księciu, który nie-
zwłocznie wywiózł mnie z Benaresu.
Strasznie cierpiałam i okropnie bałam się tego człowieka; nie znajduję słów, żeby wyrazić odrazę i nienawiść, jaką czu-
łam do niego i z jaką się nigdy nie kryłam.
Umilkła na chwilę, tonąc w przykrych wspomnieniach, potem tak dalej ciągnęła:
- Zachorowałam ciężko i ten okropny okres mej choroby pamiętam jak we mgle. Wywiózł mnie za morze do zimne-
go, pochmurnego kraju, gdzie nic nie przypominało błękitnego nieba, wonnego powietrza i innych piękności mej ojczyzny.
Zimno mi było w starym zimnym domu, dusiłam się w wilgotnych i ciemnych komnatach i czułam się obcą między ludź-
mi, którzy nie rozumieli mego języka.. Ale najstraszniejszą była miłość, którą on mnie prześladował.
Pewnej nocy odraza i rozpacz owładnęły mną tak silnie, że wolałam umrzeć, aniżeli w dalszym ciągu tak cierpieć. Wy-
rwałam się z jego objęć, pobiegłam do ogrodu i rzuciłam się do głębokiego stawu. Tonęłam, tracąc zmysły. Ostatnią moją
myślą było, że zbliżała się śmierć i wybawienie od męczarni takiego życia. Niestety, omyliłam się!
Gdy się znów obudziłam ze snu śmierci, spostrzegłam, że leżę na stole w pokoju, gdzie Narajana ukrywał różne przy-
rządy magiczne.
Stał przede mną, trzymając w rękach dwie kule, a obok niego znajdował się jakiś aparat, sypiący na mnie snopy iskier,
które kłuły jak igły. Ukłucia najwidoczniej mnie obudziły.
75
Krzyknęłam i chciałam uciec, lecz byłam bezwładna, jakby tknięta paraliżem. Myślałam, że umieram po raz drugi; coś
strasznego działo się w mym ciele, czego wyrazić nie umiem. Następnie wydało mi się, że jestem pozbawiona wagi ciała i że
bujam w powietrzu. Wtedy on wlał mi do ust łyżkę jakiegoś płynu, podobnego do ognia i znów utraciłam świadomość...
Kiedy się wkrótce ocuciłam, czułam się zdrową i silną, jak nigdy.
Wkrótce wyjechaliśmy i mieszkaliśmy w różnych miastach; musiałam się nauczyć języka angielskiego. On nie pozwa-
lał mi się nikomu pokazywać, żyłam samotna, smutna i nieszczęśliwa. Nie opierałam mu się więcej; nie miałam na to sił.
Uważałam go za wielkiego czarodzieja, lecz odraza i nienawiść moja do niego wzmagała się coraz bardziej.
Nareszcie przywiózł mnie tutaj, a sam wyjechał. Sprawiło mi to dużą przyjemność, gdyż bądź co bądź wróciłam do oj-
czyzny i nie potrzebowałam patrzeć na tego człowieka, którego znieść nie mogłam. Miałam wszelkie wygody, otoczona
wykwintem i szacunkiem, lecz... męczyło mnie pragnienie zobaczenia się z moim byłym narzeczonym. Musiałam użyć
pewnego wybiegu, by uskutecznić swój zamiar, i proszę sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy ujrzałam osiemdziesięcio-
letniego starca, który spoglądał na mnie z przerażeniem, mówiąc, że zły duch opanował me ciało, bo pozostałam tak mło-
dą i piękną, jak sześćdziesiąt lat temu.
Byłam niezmiernie zdziwiona i usiłowałam mu wytłumaczyć, że ze mną nie stało się nic nadzwyczajnego; wcale nie
wiedziałam, że od chwili naszego rozstania minęło już tyle czasu. Starzec ze wzruszenia rozchorował się, a ja uciekłam i od
tej pory mieszkam stale tutaj, zawsze młoda.... ofiara sił czarnoksięskich. Najbardziej obawiałam się demona, który mną za-
władnął, bo wszakże tylko diabeł mógł powstrzymać bieg czasu i uczynić mnie wiecznie młodą.
Od czasu do czasu przyjeżdżał Narajana i zabierał mnie ze sobą; gdy powracałam, zawsze zastawałam tu nową i nie-
znaną mi służbę. Widocznie Narajana nie chciał, żeby wyszła na jaw tajemnica naszego długiego życia, przypuszczam jed-
nak, że ludzie domyślali się czegoś, gdyż pomimo okazywanego mi uszanowania wyczuwałam, że się mnie boją i unikają
mego towarzystwa, a może nawet mnie nienawidzą, uważając za ciemną siłę.
Po krótkiej przerwie dodała:
- Teraz, kiedy on umarł, może i ja umrę? Ach jakże jestem zmęczona życiem!...
Supramati wysłuchał z wielkim współczuciem historii tego biednego stworzenia, wyrwanego tak lekkomyślnie ze zwy-
kłych warunków życia, ofiarował jej swą przyjaźń i opiekę na przyszłość.
Od tej pory codziennie widywał Nurwadi, która wyraźnie zaczynała go coraz więcej kochać. Ze zdziwieniem stwier-
dził, że jest umysłowo dosyć rozwinięta, że włada językami i przeczytała prawie całą bibliotekę Narajany.
Rozmowa z nią dostarczała mu wiele przyjemności, zwłaszcza, że jej piękność była czarująca. Ta okoliczność, że nie-
nawidziła pięknego Narajany, a wcale nie ukrywała swojej sympatii do niego, oczywiście nie pozostała bez wpływu na jego
miłość własną.
Nic więc dziwnego, że pewnego wieczoru Supramati wziął ją w objęcia i wyznał, że ją kocha. Uszczęśliwiona tym Nur-
wadi przytuliła się do jego piersi, mówiąc z rozrzewnieniem:
- Kochaj mnie, choć odrobinę! Taka jestem samotna... Życie moje to tylko wegetacja. A ja cię pokochałam od pierw-
szego wejrzenia.
Zapominając o Narze i o świątyni Grala, Supramati przycisnął Nurwadi do serca i obiecał jej bardzo wiele, nawet to,
czego dać nie mógł - miłość wieczną. Pomimo uczciwych zasad, były Ralf Morgan był wolny od despotycznego i nie-
wdzięcznego męskiego egoizmu, eksploatujące- go wszystkie uczucia kobiety, począwszy od czystego przywiązania, a koń-
cząc na żywiołowej namiętności...
On, bez wątpienia nie był rozpustny jak tysiące jego współbraci, nie myślących o odpowiedzialności, nie uznających żad-
nych obowiązków i tulących do piersi z równą lekkomyślnością rozpustną publiczną kobietę, niewinną dziewczynę, lub czy-
stą, uczciwą żonę, oddającą im serce na całe życie. Supramati był dobry, uczciwy, ale nie wolny od pokus. Dlaczego zresztą
miałby unikać tej pięknej, kochającej go kobiety, w której z każdym dniem odnajdywał nowe czary? Nurwadi była nie tyl-
ko pięknością w całym znaczeniu tego słowa, ale poza tym, naiwnym, szczerym i najmilszym stworzeniem. Jak zaczarowa-
ny kwiat, mieszkała do tego czasu w pałacu samotna, należąc tylko do jednego, znienawidzonego przez nią Narajany, co sobie
siłą przywłaszczył prawo jej posiadania.
Obecnie do człowieka, którego uroda pobudziła jej zmysły, a dobroć serce, uczuła głęboką miłość, tak gorącą jak słoń-
ce jej ojczyzny. Wpływ ognistego klimatu, czaro dziejskiego otoczenia i sennej ciszy był tak potężny, że rozpłomienił nawet
krew syna chłodnego Albionu. I oto w pałacu Narajany zakwitła tropikalna idylla. Przeszłość i przyszłość zatarły się, nawet
nieśmiertelność poszła całkiem w niepamięć. Nowy książę żył tylko teraźniejszością. Szaty europejskie zmienił na bogaty
strój indyjski, w którym bardzo dobrze wyglądał. Bujał się w palankinie lub jeździł na słoniu i poddał się całkowicie usy-
piającej harmonii życia. Otoczenie odgadywało każde jego życzenie i najmniejsza troska nie zmąciła tego czarownego snu
jego życia. Tak spędzili kilka miesięcy. Pewnego dnia szczęśliwa Nurwadi powiedziała mu, że czuje się matką. Wiadomość
ta zbiegła się z krytyczną chwilą szczęścia młodej kobiety, kiedy to wraz z osłabieniem miłosnego upojenia zaczyna się
76
przejawiać niewdzięczny egoizm mężczyzny.
Coraz częściej Supramati zaczął sobie przypominać, że musi wracać do Europy, gdzie go oczekiwały cierpiące zwłoki
sprawy i Nara, połączona z nim przez groźne bractwo, do którego należał. Pomimo piękności Nurwadi i jej bezgranicznej
miłości, musiał wcześniej czy później z nią się rozłączyć. To było nieuniknione.
Wiadomość, że ma zostać ojcem, zmieniła jego plany. Nie chciał wyjeżdżać, zanim nie ujrzy i nie ucałuje swego dziec-
ka. Jednak rozbudzona już w nim potrzeba zmiany wrażeń i rozrywek skierowywała jego myśli do Himalajów, gdzie rów-
nież posiadał pałac. Czyż mógł wyjechać z Azji, nie zwiedziwszy tej posiadłości? Miejscowość ta musiała być bardzo
interesująca, gdyż notatka o tym pałacu miała w sobie coś tajemniczego i dawała do zrozumienia, że należało się tam udać
bez liczniejszej świty.
Supramati wyczuwał jakąś nową tajemnicę, dziedzictwo Narajany zepsuło go już pod tym względem. Im więcej my-
ślał o himalajskim pałacu, tym bardziej był zaciekawiony.
Postanowił udać się tam tylko w towarzystwie Tortoza i jednego służącego Hindusa, człowieka poważnego, milczące-
go o wypróbowanej uczciwości.
Lecz Tortoz nie był zachwycony projektem nowej podróży. Za przykładem swego pana skracał sobie czas swego wdo-
wieństwa z młodą, piękną Hinduską i czuł się jak w raju.
Nurwadi przyjęła tę wiadomość z głębokim smutkiem i błagała, by ją zabrał ze sobą. Supramati utrzymywał, że obec-
ny jej stan wymagał spokoju i nie pozwalał na dość uciążliwą podróż. Przy tym obiecał, że nieobecność jego będzie trwała
krótko, tyle tylko, ile czasu potrzeba na podróż i obejrzenie majątku. Nurwadi musiała się z tym zgodzić i po czułym poże-
gnaniu Surpamati odjechał. Zabrał ze sobą tylko wierzchowe konie i słonia do dźwigania bagażu.
Podróż była uciążliwsza i dłuższa, niż Supramat przypuszczał. Trzeba było zapuszczać się dość daleko w góry po trud-
nych i mało dostępnych drogach. Nareszcie dostali się na obszerną płaszczyznę, gdzie wznosił się niedużych rozmiarów
budynek, przypominający strukturą i charakterem ornamentacji bardziej świątynię niż pałac. W otoczeniu dużego ogrodu
pałac ten wyglądał jak duży biały kwiat, wyrastający z ciemnej zieleni.
Zdawało się, że Supramatiego już tu oczekiwano, jakkolwiek nie zawiadamiał o zamiarze przybycia. Brama pierwsze-
go podwórza była szeroko otwarta, a u wejścia oczekiwało już kilku służących na czele ze starcem, w odzieży, jaką używali
kapłani niższego rzędu. Starzec ten złożył nowemu panu ukłon, mówiąc:
- Bądź pozdrowiony, książę, dziedzicu tej siedziby! Oby godzina twego przybycia była godziną szczęścia i oby Brah-
ma zesłał duszy twego poprzednika spokój błogosławionych!
Zdziwiony i prawie niezadowolony z tego nieoczekiwanego przemówienia, Supramati podziękował za słowa przywi-
tania i prowadzony przez staruszka, który przedstawił się jako zarządzający pałacem, wszedł do mieszkania.
Znalazł tu, pomimo pozorów pewnego zbytku, wszystko proste i niewyszukane; wszędzie panował tajemniczy pół-
mrok. Wnętrze pałacu również robiło wrażenie raczej świątyni niż mieszkania.
Gdy Supramati posilił się nieco i przebrał, Aurita (takie było nazwisko staruszka), zapytał, czy nie zechce zobaczyć się
ze swym ojcem. Supramati spojrzał na niego ze zdziwieniem, nie pojmując, o kim mówił. Ponieważ jednak przywykł już
do wszelkich nadzwyczajnych niespodzianek, odpowiedział, że chętnie to uczyni.
Przeszli przez długą galerię, przedzielającą dom na dwie części, później przez salę z szeregiem jakichś dziwnych instru-
mentów i zatrzymali się przed opuszczoną portierą z jedwabnej materii, wyszywanej złotem i srebrem. Aurita odsłonił por-
tierę i ruchem ręki wskazał Supramatiemu przejście.
Sala, w której się teraz znalazł, widocznie biblioteka, wychodziła na taras. Na półkach i w szafach było bardzo wiele
astronomicznych przyrządów. Pośrodku, przy stole, w trzcinowym fotelu siedział mężczyzna z cyrklem i kompasem w rę-
ku, rysując na wielkim arkuszu papieru jakieś figury i znaki.
Kiedy Supramati zbliżył się do niego, nieznajomy położył instrumenty na stole i powstał. Supramati stanął w miejscu
jak wryty.
Nigdy bowiem, żaden człowiek nie wzbudził w nim od pierwszego wejrzenia tyle szacunku. Uczuł, że stoi w obliczu
bardzo poważnej i niezwykłej osobistości.
Nieznajomy był szczupły i wysokiego wzrostu. Miał na sobie luźną odzież, zupełnie białą i biały turban na głowie. Brą-
zowa, prawdziwie piękna jego twarz z czarnym zaros tem, wyglądała młodo: był to człowiek w wieku ponad trzydzieści lat,
Supramatiemu jednak ani nawet przez myśl nie przeszło, by mógł go uważać za swego rówieśnika. Królewska powaga,
wspaniałość i jakaś zwycięska potęga, które biły od tej dziwnej postaci, upoważniały do nazwy “ojca”, jaką jej dał Aurita. Lecz
co najbardziej onieśmieliło Supramatiego, to oczy nieznajomego. Wielkie, ciemne i nieprzeniknione, o nadprzyrodzonym
blasku, oczy te promieniowały jakąś potęgą, która zwyciężała wszystko, przenikała na wskroś i czytała w głębi duszy każ-
dego, na kogo wzrok ten był zwrócony.
Supramati mimowolnie złożył nieznajomemu głęboki ukłon i odezwał się niepewnym głosem.
77
- Pozdrawiam cię nauczycielu i proszę o gościnę!
Lekki uśmiech ukazał się na twarzy nieznajomego. Kładąc rękę na ramieniu przybyłego, rzekł uprzejmie:
-- Witam cię synu! Lecz niewłaściwą jest twa prośba o gościnę. W domu tym - ty jesteś gospodarzem, a ja gościem.
- Supramati zadrżał. Ten głos głęboki i dźwięczny był mu znany. Lecz gdzie go słyszał?
Niby wicher zerwały się w jego umyśle jakieś wspomnienia, niejasne obrazy i zmącone uczucia, z którymi rady sobie
dać nie umiał, a jednocześnie odczuwał budzącą się potrzebę uwielbiania tego człowieka i bezgraniczne do niego zaufanie.
Ten zaś, patrząc na niego błyszczącym wzrokiem, uścisnął go i pocałował w czoło. Następnie posadził go obok siebie i rzekł
przyjaznym głosem:
- W tej chwili, synu mój, borykasz się z cielesnością, która cię przygniata, niby góra, ukrywając przeszłość i przyszłość.
Przemawia w tobie tylko uczciwy instynkt, lecz nie możesz go zrozumieć. Nie szukaj i nie męcz swego umysłu w celu od-
nalezienia mego nazwiska w kronikach twej duszy. Przyjdzie czas, kiedy dzięki wtajemniczeniu, opadną zasłony tajemnicy
i poznasz swych bliskich przyjaciół w okrywającej ich nowej cielesnej powłoce.
- O nauczycielu! Kiedy nadejdzie szczęśliwy dzień mego wtajemniczenia?
Mędrzec odpowiedział łagodnie:
- Czas rozpoczęcia pierwszego wtajemniczenia zależy od ciebie. Gdy zrozumiesz pierwsze problematy otaczającej cię
materii, gdy zwyciężysz smoka rozpartego u progu, a duchy żywiołów będą ci posłuszne, wtedy powrócisz do mnie, a ja cię
wtajemniczę w wyższą wiedzę.
- A czy nie mogę już teraz mistrzu, korzystać z twej nauki?
- Tymczasem nie zrozumiałbyś mnie i nie starczyłoby ci sił do wniknięcia w sfery wiecznego światła. Do światła trze-
ba iść przez ciemności, a sfera mroku straszniejszą jest od dziedziny światłości. Gdy w człowieku zwierzę zostanie ujarz-
mione, a instynkt krwi i pożądań zmiażdżony, wtedy światło karmi, opromienia, prowadzi i nagradza bojownika, co
z honorem wyszedł z ciężkiej walki. Mam nadzieję mój synu, że będziesz właśnie takim bojownikiem i wrócisz tu, jako mój
prawdziwy uczeń, aby poznać prawa pierwotnej materii. Zresztą znajdziemy jeszcze czas na porozumienie się w tych spra-
wach. Wszak zabawisz tu jakiś czas i podzielisz moją samotność?
- Pozostanę tu tak długo, jak mi pozwolisz - odpowiedział z radością Supramati, - lecz zechciej mi powiedzieć nauczy-
cielu, czy Narajana ciebie znał? Czy korzystał z twej nauki? A jeśli tak, to jak mógł prowadzić takie naganne życie?
Cień smutku omroczył na chwilę jasne wejrzenie mędrca.
- Narajana miewał chwile porywu i dążenia ku światłu. Pod wpływem jednej z takich chwil, wybrał mnie sobie na na-
uczyciela, ale niestety, był to uczeń godny pożałowania. Wszystkie moje starania, by go wprowadzić na drogę prawdy, zo-
stały bez skutku. Leniwy i niezrównoważony, nie był on zdolny do przyjęcia czystej wiedzy i ugrzązł w żądzy materialnych
uciech. Nie będąc w możności przyswojenia sobie nawet pierwszego stopnia wtajemniczenia, został szarlatanem, bawiącym
się małymi misteriami, których sekret jedynie mógł zdobyć. Dlatego i życie jego stało się bezcelowym.
Co prawda, niełatwo wznosić się po drabinie wyższej nauki; wiedza hermetyczna jest surowa, despotyczna i wymaga
od swego wyznawcy przede wszystkim rozwoju pięciu ezoterycznych władz. Musi on widzieć oczami ducha, słyszeć usza-
mi duszy, okultystycznym zmysłem powonienia wyczuwać emanację istot i rzeczy, wchłaniać czystą rzeczywistość, a wresz-
cie, odbierać, bez dotykania, fluidyczne wibracje. W miarę rozwoju i doskonalenia się tych ezoterycznych władz, dążący ku
wyższej wiedzy uwalnia się od władzy grubej materii, a ogień astralny jego dyscyplinowanej woli unicestwia wszystko, co
mu zagradza drogę do pojmowania wielkich tajemnic. Przybycie tych wszystkich stopni, powtarzam, nie jest łatwe; lecz wta-
jemniczony nie powinien korzystać ze swej wiedzy w tym celu, aby zadziwiać “sztuczkami” nieświadomy tłum. Biada temu,
kto stojąc w magicznym kole wywołuje siły, których nie umie sobie podporządkować! Te same siły, które on pobudził do
działania, a którymi rządzić nie umie, będą go szarpały, goryczą i rozterkami napełnią jego ducha i zmuszą go do samobój-
czej, haniebnej śmierci.
Supramati w milczeniu i z wielką uwagą słuchał, wreszcie zapytał niezdecydowanym głosem:
- Słowa twoje mistrzu, napełniają mnie lękiem przed tym straszliwym światem, do którego mam wkroczyć. Czyż nie
są szczęśliwi ci, co nie wiedzą nic o jego istnieniu?
Mędrzec uśmiechnął się dobrotliwie.
- Bez wątpienia. Ten, który powiedział: “błogosławieni ubodzy duchem” był wielkim znawcą serca ludzkiego. Niewie-
dzący unikają obu dziedzin wiedzy właśnie przez swą niewiedzę. Lecz ten, kto dotknął chociaż jednego ogniwa w tym łań-
cuchu, pobudza do dźwięku wszystkie pozostałe ogniwa i musi ponosić następstwa swego czynu.
Za to po pracy czeka go sowita nagroda: nauka odsłania nieznane mu przedtem horyzonty i rękę jego uzbraja w po-
tężne siły, oświetlając nieziemskim blaskiem drogę jego przyszłości.
W miarę tego jak mędrzec mówił, Supramati odzyskiwał spokój, ufność i nadzieję dobrej przyszłości. Czego się miał
obawiać z takim przewodnikiem, którego światłe wskazówki w kilku słowach dały mu możność zrozumienia mglistej za-
78
gadki uduchowienia zmysłów? Czy mógł się smucić, będąc pod osłoną tego wyższego człowieka, którego cała istota tchnę-
ła harmonią, dobrocią, a jednocześnie zadziwiającą potęgą?
Lecz kto on taki? Jak mógł Narajana, korzystając z jego nauk, wejść na takie rozdroża?
Jak gdyby odgadując jego myśli, mędrzec odpowiedział:
- Nazywam się Ebramar. Już ci wspominałem, od dawna pozostaję w tym pałacu Narajany, a zajęty jestem badaniem
problemów, których dotąd nie zdołałem rozstrzygnąć. Co się zaś tyczy mego ucznia, to brak mu było wytrwania i cierpli-
wości, oraz niezbędnego do pracy zwyciężania przeszkód. Cielesność z jej nieczystymi żądzami i pożerającymi namiętno-
ściami nie zostawiała go nigdy w spokoju. Jak jeleń, szczuty psami, wracał on tu zawsze nieza-dowolony, z okaleczoną duszą
jako pastwa elementarnych duchów, które potrafił wywoływać, a których nie był w możności ich poskromić. Szukał schro-
nienia tu, gdzie prześladowcy nie mogli go dosięgnąć i znów rozpoczynał poważną pracę doświadczalną. Jednakże nie dłu-
go to trwało: namiętności brały w nim górę, zaczynał odczuwać zmęczenie i wkrótce znikał. Po swych ostatnich próbach
nie wrócił już więcej, podszczuwany natomiast przez niższych duchów rozerwał łańcuch, wiążący go z ciałem. Był tak da-
lece zaślepiony, że uwierzył demonom wmawiającym w niego, że jakoby siły dobra żądają jego oswobodzenia i przyjmą go
jako “syna marnotrawnego”. Teraz ten duch nieszczęsny błąka się, szarpany przez złośliwych demonów, rozpaczając i łamiąc
się w tęsknocie do niepowrotnej przeszłości.
Ebramar opuścił głowę i zamyślił się głęboko, a Supramati nie śmiał przerywać jego zadumy; sam zresztą czuł się zmę-
czony i doznawał chwilami zawrotu głowy.
Po kilku minutach Ebramar podniósł głowę i, spostrzegłszy przybladłą twarz Supramatiego, wstał mówiąc:
- Pójdźmy stąd, potrzebne ci jest powietrze. Atmosfera tego miejsca przesycona jest nieodpowiednimi dla twego or-
ganizmu aromatami i wibracjami. Później, kiedy uzyskasz wtajemniczenie, będzie miało miejsce zjawisko odwrotne: przy-
gnębiać i niepokoić cię będą chaotyczne emanacje tłumu...
Podniósł portierę i wyszedł z gościem na długą galerię z arkadami o cudnej rzeźbie i emalii, jakby ze złotej, drogimi
kamieniami wyszytej koronki. Galeria zakończona była tarasem, z którego zeszli do ogrodu i usiedli w altanie, gdzie stół
nakryty był do kolacji.
Z altany, umieszczonej na wzgórku widać było całe otoczenie pałacu. Poprzez dwie równo ścięte skały, jak przez
olbrzymie okno, w oddali widać było wysokie góry i krętą drogę, zbiegającą w dolinę. Spadający ze skał potok połyskiwał
w świetle zachodzącego słońca różnobarwnymi ogniami i z łoskotem uderzał o dno granitowe. Widok z drugiej strony al-
tany, pełen sielankowego spokoju, tworzył uderzający kontrast.
Tu, między szmaragdowymi łąkami i grupami drzew, rozrzuconymi ręką artysty, rozpostarło się jezioro, po którego
srebrzystym zwierciadle pływały poważnie białe i czarne łabędzie, a wystrzelające z brzegów smukłe palmy stały nierucho-
mo, zapatrzone w głębię wód jeziora.
Tymczasem dwaj biało odziani służący wnieśli posiłek. Ebramar przysunął do siebie srebrny kosz z owocami i uśmie-
chając się, rzekł:
Nasze potrawy mogą ci nie przypaść do gustu, nie mamy tu bowiem ani mięsa, ani ryb. W obrębie tej siedziby wszel-
kie życie jest święte. Tu nie przelewa się ani kropli krwi i nikt z tutejszych mieszkańców nie dotknie się do nieczystego, roz-
kładającego się już pokarmu.
Tylko niskie warstwy ludzkości, bliskie jeszcze zwierzętom, mogą czuć pociąg do pożerania trupów, niszcząc w tym ce-
lu istoty, zamieszkujące ziemię. W tych to wstrętnych potrawach oraz w zatruwającym atmosferę zapachu krwi i rozkładu
- choć przytępione zmysły tego nie odczuwają - należy szukać istotnej przyczyny osłabienia, nieczystych chorób i niebez-
piecznych epidemii. Ta sama przyczyna kryje w sobie zarodki ordynarnych, krwiożerczych instynktów i wyuzdanych na-
miętności, spychających człowieka do poziomu zwierzęcia...
Supramati słysząc to, z odrazą przypomniał sobie krwią ociekające befsztyki i inne tego rodzaju dania, które on jako
rodowity Anglik bardzo lubił. Na stole znalazły się owoce, jaja, masło, mleko, miód, które Supramatiemu wyjątkowo sma-
kowały; nie spostrzegł nawet braku mięsa i postanowił na przyszłość wyrzec się go całkowicie.
- Byłoby to dla twego oczyszczenia bardzo pożądane, a nawet konieczne mój synu, gdybyś mógł postanowienie to wy-
pełnić - zauważył Ebramar. Pokarm zwierzęcy niszczy fluid astralny, roślinny zaś rozwija go, bowiem rośliny mają w sobie
wiele mineralnych cząstek i elektryczności nasycającej krew i służącej za przewodnik sił duchowych. Nie myśl jednak, że
łatwo jest przezwyciężyć stary nałóg. Tutaj wydaje ci się to łatwym, gdyż otaczające się powietrze nie zaostrza specjalnie ape-
tytu; lecz atmosfera wielkich skupień ludzi jest tak przesycona trującymi wyziewami, że one przedostają się do krwi. Dla-
tego to mieszkańcowi miasta trudno jest obejść się bez mięsa, jak pijakowi bez alkoholu.
Rozmowa ciągnęła się jeszcze na ten temat, gdy naraz dał się słyszeć niezwykle piękny śpiew. Jasne, aksamitne, har-
monijnie dostrojone głosy rozpływały się w powietrzu potężnym hymnem, przy wtórze dźwięków jakiegoś instrumentu,
przypominającego organy.
79
- Boże, co za cudny śpiew! - zawołał Supramati, rozglądając się wokoło.
- Uczniowie śpiewają wieczorny hymn - odpowiedział Ebramar. Muszę ci objaśnić, że muzyczne wibracje są niezbęd-
nym pokarmem dla ducha. One orzeźwiają umysł, ułatwiają proces myślenia, uspakajają i leczą zmęczone nerwy, a wresz-
cie odrywają duszę od trosk ziemskich.
Wsłuchaj się w ten hymn, a sam na sobie stwierdzisz kojące działanie tego znakomitego środka.
Supramati przymknął oczy i rozkoszował się cudowną dziewczęcą wokół niego harmonią. Ogarnęła go niewypowie-
dziana błogość, która przeistaczała się w jakąś dziwną senność.
Zdawało mu się, że płynie, kołysany łagodną falą. Cały otaczający go krajobraz oraz cała atmosfera, zdawały się tonąć
w fosforycznym blasku. Po zalanej niebieskawym światłem łączce, pływały jakieś przejrzyste istoty w białych, rozwiewnych
szatach; niewyraźnie zarysowane ich twarze były łagodne i spokojne, a każde ich poruszenie zostawiało po sobie świetlaną
smugę, wydzielającą rozkoszną woń.
Marzenie to trwało zapewne dość długo, bo gdy Supramati otworzył oczy, spotkał się z uśmiechniętym wzrokiem
Ebramara, który siedział teraz przy balustradzie altany w licznym towarzystwie. Całe stada ptactwa uwijały się dokoła mę-
drca, siadały mu na ramionach i oparciu krzesła. Z radosnym szczebiotem dziobały z jego rąk ziarenka zboża. U nóg jego
stały zgodnie obok siebie psy, gazela, lampart i inne zwierzęta, spokojnie odbierając z jego rąk chleb, gotowany ryż i ciast-
ka.
Supramati wpatrywał się przez chwilę w ten niezwykły obrazek, po czym zapytał:
- Jakim sposobem, mistrzu, oswoiłeś te zwierzęta? Teraz są one spokojne, ale czy nie może się zdarzyć, że tygrys lub
lampart odmówią ci posłuszeństwa i rzucą się na ciebie?
Ebramar uśmiechnął się i pogłaskał lamparta oraz stojącego obok niego psa, następnie odpowiedział:
- Nie potrzebuję się obawiać mych braci, młodszych wprawdzie, ale w każdym bądź razie braci. Kocham ich, a oni ko-
chają mnie, co prawda, po swojemu, lecz prawdziwym, bezinteresownym uczuciem, ponieważ nie nabyły jeszcze ludzkiej
przewrotności i fałszu. Bez obawy zbliżają się do mnie, ponieważ wiedzą, że nie potrzebują się lękać kuli, ani sideł, które
człowiek wymyślił, aby podstępnie je zabijać. Wszędzie, gdzie ludzka krwiożerczość nie zosta-wiła po sobie śladów, dzieje
się to samo: zwierzęta z ufnością zbliżają się do człowieka.
Ludzie nie chcą zrozumieć, że prawo życia i korzystania z darów przyrody przysługuje zarówno wyższym jak i niższym
istotom. Nie ma prawa, które by człowieka ustanawiało panem wszechwładnym nad tymi bezbronnymi stworzeniami i upo-
ważniało go do niszczenia ich pod pozorem szkody, którą mu jakoby przynoszą. Ten, który stworzył pola z obfitym żniwem,
który obdarzył ziemię płodami i wszystkim, co służy za pokarm ludziom i zwierzętom, nie powiedział: “Człowieku, wszyst-
ko to stworzyłem dla ciebie jedynie”. Nie! Jego prawo miłości głosi: “Wszystko, co żyje, powstało z mego tchnienia i każ-
dy z mych tworów ma prawo do życia”.
Lecz człowiek, pełen nienasyconej chciwości i żarłoczności, nie zadawala się tymi bogactwami, które mu daje ziemia;
nie on pożąda krwi, mięsa - i oto zabija wszystko, co się do niego zbliża, niszcząc nawet sobie podobnych. Śmierć, jęk ago-
nii i zagłada znaczą drogę, po której kroczy rodzaj ludzki.
Lecz przyjdzie czas, kiedy oburzona przyroda zemści się srogo na występnej ludzkości. Wyczerpana ziemia odmówi jej
swych płodów, rzeki będą pozbawione ryb, a wyrąbane przez człowieka lasy nie dadzą mu ani cienia, ani świeżości. Powie-
trze zostanie pozbawione ciepła i właściwego stosunku gazów. Wzburzone żywioły spowodują okropne kataklizmy i grozą
przejmą świat cały. Burze, trzęsienia ziemi i grad zniszczą pola i drzewa; woda wystąpi z brze-gów lub wyschnie; i urodzaj-
na ziemia zamieni się w pustynię.
Lecz, zanim to nastąpi, ileż trosk i cierpień ludzie przyniosą ! Głód-mściciel obruszy się na bezbożną, krwiożerczą
ludzkość, i to złoto, w imię którego ona niszczyła wszystko i któremu wszystko niosła w ofierze, naśmieje się z niej, gdy bę-
dzie pełzała dokoła niego, pozbawiona chleba, drżąca z zimna w swych palcach.
I ty, synu mój, ujrzysz tę chwilę Bożego gniewu! Nieuczciwa i pogrążona w ciemności ludzkość grubo się myli, przy-
puszczając, że można deptać bezkarnie wszystkie boskie i ludzkie prawa. Zapłatę otrzyma zarówno jednostka, jak naród
i ludzkość cała.
Oczy Ebramara, gdy to mówił, pałały ogniem, a głos jego, podobny do oddalonego grzmotu, przejmował Supramatie-
go dreszczem. Zdawało mu się, że w tym potężnym głosie słyszy mowę Przedwiecznego, sądzącego sprawiedliwie swe wy-
stępne twory – tę zabrukaną i okrytą krwią ludzkość, która wyczerpała Jego cierpliwość.
Z bolesną wyrazistością zarysował się w jego pamięci smutny obraz fizycznych i społecznych cierpień, gnębiących na-
rody i doprowadzających wielu do rozpaczy. Nienasycona pycha rządów, nakładających na ludność ogromne podatki, prze-
istoczyła świat cały w obóz wojenny i trzyma go pod wieczną grozą bratobójczych wojen; niegodziwa spekulacja, obdzierająca
ludzkie masy na korzyść niewielu jednostek, wytwarza proletariat, upodlony alkoholem i wszelkimi chorobami hańby; pro-
letariat ten kipi nienawiścią i zawiścią, wytwarza wielki bicz ludzkości pod postacią anarchizmu, który uprawni ludzi do po-
80
pełniania bezkarnie zbrodni, zniszczenia i zabójstwa. Te słowa Ebramara znajdowały potwierdzenie w tysiącach złowrogich
objawów, w deptaniu wszystkich zasad, podtrzymujących moralność ludzką jak religia, obowiązek, szlachetność, dobro-
czynność lub miłość rodziny i ojczyzny. Wzburzona natura jak gdyby przypominała o sobie coraz częściej nieurodzajami
i głodem, wstrząsami atmosferycznymi, wyraźną zmianą klimatu, epidemiami, przejawami zdziczenia i innymi objawami,
które trudno wyliczyć.
Gniotąca troska ścisnęła mu serce; pochwycił rękę Ebramara, mówiąc z żywością:
- Mistrzu, a czyż nie można ludzkości uświadomić i otworzyć jej oczy na niedolę, którą ona wywołała przez głupotę,
czy nie można ratować ją wbrew jej woli, jak dorosły ratuje dziecko przed niebezpieczeństwem, którego ono nie rozumie?
Czyżbyście wy, mądrzy i wiedzący, którzy macie władzę rozkazywania żywiołom, nie mieli władzy ratowania waszych bra-
ci? Czyż to nie jest waszym obowiązkiem?
Ebramar poruszył głową.
- Nie posiadamy mocy ratowania tej próżnej, wyrodnej i niewierzącej ludzkości wbrew jej woli. Ta ludzkość, która wy-
śmiewa głosy zza grobu, która głuchą jest na nawoływania swych przewodników i uczonych, ta ludzkość obecna to kat
przyszłych pokoleń, które przeklną ją za piekielne dziedzictwo. Oszalała wskutek egoizmu i żądzy zabaw, stacza się w prze-
paść z idiotycznym uśmiechem na twarzy; tańcząc na wulkanie, nie widzi trupów swych braci, gi-nących wskutek zakaże-
nia atmosfery. Ta katastrofa jest, mój synu, nieunikniona, albowiem surowe prawo karze wszelkie nadużycia, czy to fizyczne,
czy polityczne lub planetarne. Powtarzam tedy: nie w naszej leży mocy odwrócenie katastrofy, wywołanej nagromadzeniem
się nadużyć. Niemniej nadejdzie czas, kiedy wypadnie nam działać. Zanim to nastąpi, powinniśmy nieustanną pracą nad osią-
gnięciem wyższej wiedzy przygotowywać się do wykonania w stosownej chwili wskazanej nam czynności. Gdy umierająca
ludzkość, pozbawiona chleba i powietrza, zapełni świat jękiem rozpaczy, wtedy z pieczar, grot i innych ta-jemnych schro-
nisk wyjdzie legion magów, aby zakląć rozpętane żywioły i uratować to, co jeszcze uratowanym być może. Wtedy trzeba bę-
dzie zdać egzamin i dowodami stwierdzić zdobytą przez nas wiedzę, wolę i potęgę. A więc pracuj synu, abyś mógł w tej
wielkiej przez swą grozę i uroczystej chwili stanąć w naszych szeregach i zająć w nich miejsce zaszczytne.
- Mistrzu, pozwól mi zostać tu pod twoim przewodnictwem! Wybaw mię od zetknięcia z tym nieczystym światem,
z którym dotąd obcowałem - zawołał wzruszony do głębi Supramati.
- Żądasz rzeczy niemożliwych. Dusza twoja, pełna jeszcze cielesnych pożądań, zbyt jest słaba, abyś mógł przystąpić do
wielkiej, udzielanej tutaj nauki. Gdy zwyciężysz wszelkie żądze i słabości ciała, gdy wyrobisz wolę i poznasz tajemnice ma-
gii, a twoja śmiała dusza będzie rozkazywała żywiołom i prostym, niższym tworom, wtedy wrócisz do mnie. Tymczasem
duch mój będzie cię wspierał, podtrzymam cię w ciężkich chwilach i zjawię ci się, kiedy będę uważał to za potrzebne, al-
bowiem przestrzeń dla mnie nie istnieje. Bądź mężnym, wytrwałym i zachowaj spokój! Widzę na twym czole płomień,
który wskazuje, że kiedyś bądziesz wraz z nami pracował nad wielkim dziełem...

Rozdział dziewiąty

Supramati czuł się niewypowiedzianie szczęśliwym, że mógł za zgodą Ebramara, pozostać u niego przez dwa miesią-
ce, aby w tym odosobnieniu i spokoju przygotować się do ciężkich prób pierwszego wtajemniczenia, które postanowił roz-
począć niezwłocznie, gdy na to pozwolą okoliczności. Rzeczywiście do skupienia się, rozmyślań i pracy umysłowej nie było
odpowiedniejszego miejsca od tej zapadłej głuszy, gdzie tylko szum wodospadu i szczebiotanie ptactwa naruszało głęboką
ciszę.
Do tego przybytku pracy i nauki nie dochodził z zewnątrz żaden hałas, nie było też tutaj żadnej pięknej kusicielki, któ-
ra odrywałaby od pracy i od poważnych myśli.
Głębokie problematy, dotyczące nieskończoności i rozmowy z Ebramarem zajmowały go do tego stopnia, odsłaniały
mu tak obszerne i nieoczekiwane horyzonty, że podziw jego dla swego nauczyciela wzrastał z każdym dniem, granicząc
z ubóstwieniem.
Przed obiadem indyjski mędrzec nie był widzialny. Pozostawiony więc samemu sobie, Supramati czytał lub stosownie
do nastroju, oddawał się rozmyślaniom; za to cały czas po obiedzie i wieczory były poświęcane rozmowom. W tych to chwi-
lach, których Supramati tak gorąco oczekiwał, Ebramar z niewyczerpaną cierpliwością odpowiadał na wszystkie pytania i wy-
jaśniał zawiłe problemy.
Pewnego razu znów mówili o mającej nadejść katastrofie, którą kiedyś sprowadzi ludzka krótkowzroczność. Suprama-
ti nie mógł powstrzymać swego podziwu wobec tego faktu, że Ebramar posiadał niezwykle wszechstronną znajomość spraw
ludzkich z dziedzin socjalnych, religijnych, politycznych, a nawet przemysłowych.
81
- Nauczycielu, wybacz moją śmiałość, jeżeli zapytam, jak możesz wiedzieć o tym wszystkim, co się dzieje z dala od cie-
bie, i dlaczego jesteś tak obcy światu w swym odosobnieniu? - zapytał Supramati.
- To - rzekł Ebramar - co się tobie wydaje czymś nadzwyczajnym, jest w istocie rzeczy prostym i polega na spirytuali-
zacji zmysłów. Wskutek uduchowienia zmysłów zdobywa się siłę ogarniania i zdolność rzekomego, że tak powiem, ducho-
wego przemieszczania; kto osiągnął zdolność usuwania i przezwyciężania przestrzeni, może być świadomym widzem
wszędzie, gdzie go myśl przeniesie. Z tej racji mam możność widzenia na każdą odległość nie organem wzroku, a wzrokiem
ducha lub słyszenia zamiarów ludzkich i pojmowania pobudek, skłaniających ludzi do takich czy innych postępków, dla opra-
cowania i usystematyzowania tych, że tak powiem, materialnych wiadomości, badam drogi gwiazd i analizuję wpływy ko-
smiczne. Musisz sobie uświadomić, że chaotyczne emanacje planety i miazmaty, które ona odrzuca, nie mogą pozostać
niezauważonymi dla oka wtajemniczonego. To też ja i bracia moi magowie, znamy szarpiące ludzkość plagi i przewiduje-
my przyszłe klęski. Ale na odwrócenie ich nie mamy siły, w przeciwnym bowiem razie nie pozostawalibyśmy biernymi.
Obezwładnia nas prawo odpychania, powstające wskutek braku wiary, a nadmiaru brudnych namiętności i różnego rodza-
ju karygodnych czynów. Spróbuj zmusić do chodzenia kamienną statuę, wyda ci się to absurdem; a jednak łatwiej jest prze-
możnym wpływem pobudzić granit do poruszenia się, aniżeli skamieniałe serce człowieka, oślepionego próżnością, pychą
i upodleniem. Jak światło i ciemność nie mogą się przejawiać jedocześnie, tak i my nie możemy powstrzymać biegu wyda-
rzeń, ani przebywać w zgniłej atmosferze zbiorowisk ludzkich, które wy uważacie za kwiat waszej cywilizacji. Dlatego ucie-
kamy się do samotności i pracujemy nad sobą, uczymy się w oczekiwaniu przyszłości.
Zresztą to, co się dzieje na naszej ziemi, nie ma w sobie nic niezwykłego, bowiem i na innych planetach, podobnych do
ziemi, żyły takie same chciwe i nieopatrzne pokolenia ludzi, jakie widzimy u nas; pokolenia te również nadużywały wszyst-
kiego, wycieńczały i niszczyły swą karmicielkę planetę tak długo, że rozpasane żywioły sprowadziły wielką katastrofę - osta-
teczne odprowadzenie gazów, które zapaliły się i rozproszyły w przestrzeni; a materialne, rozpadające się następnie na atomy
cząsteczki, przeistoczyły się w garść popiołu w ręku Niepojętego, którego oddech wszechwładny wszystko stwarza i wszyst-
ko niszczy.
Podobne pożary w przestrzeni były spostrzegane również przez waszych astronomów. Obserwując, jak rozpada się ta
garść popiołu, co zawierała w sobie tyle miłości i nienawiści, pychy i przestępstw, tyranii i dumy, a z której znikło bez śla-
du tyle imion, uważających się za “nieśmiertelne” i tyle “nieprzemijającej” sławy, stanie się zrozmiałą bezsilność Pigmejczy-
ka, nazywającego się człowiekiem, w walce z przeolbrzymimi siłami kosmicznymi. Gdyby ludzie pojmowali lepiej rządzące
nimi prawa, nie patrzyliby na życie jak na saturnalia, których jedynym celem jest używanie; nie ginęliby tak głupio i mar-
nie w otchłaniach ciemności.
Takie rozmowy powtarzały się często i Supramati zastanawiał się nad każdą, rzuconą przez Ebramara, myślą, nad każ-
dym jego wnioskiem, co z kolei stawało się źródłem szeregu nowych pytań.
- Leczenie chorób duszy przedstawia wiele trudności dlatego, że lekarze nie zwracają uwagi na okultystyczne przyczy-
ny, powodujące zaburzenia czynności mózgowych, lecz ograniczają swe zabiegi do leczenia tylko ciała - zauważył Ebramar.
Dopiero wtedy będziesz prawdziwym lekarzem psychiatrą, gdy otrzymasz pierwsze wtajemniczenie, bo wtedy będziesz wi-
dział, co się dzieje za zasłoną, ukrywającą niewidzialny świat przed okiem profana.
Nie ukrywam, że oczekuje się wielka próba: “smok” pilnujący progu, śledzi “neofitę” i usiłuje go nastraszyć i odpędzić
od przejścia do świata pozazmysłowego. Oczywiście łatwiej jest pracować przy świetle i harmonii, niż wnikać w mroki i wal-
czyć z okrutnymi wrogami, zjawiającymi się na każdym kroku pod różnymi postaciami.
Pomimo tych trudności musisz zbadać zawartość pierwszego, otaczającego naszą ziemię pasa, który jest zbiornikiem
wszystkich podlegających rozkładowi miazmatów. One zatruwają ziemię i przestrzeń, a składowe ich części służą za poży-
wienie mieszkańcom piekieł. W tej sferze, która twemu niedoskonałemu wzrokowi wydaje się tak przejrzystą i czystą, kłę-
bi się mnóstwo istot, owładniętych wszystkimi, właściwymi ludziom namiętnościami.
Brudne żądze, występki, nadużycia i objawy zbytku przyciągają je do mało odpornych organizmów ludzkich, którymi
starają się zawładnąć, aby przez pewne współżycie, tj przy pomocy organów życia roślinnego, rozkoszować się cielesnymi
wrażeniami.
Te ciemne duchy są najszkodliwsze, bo opanowane przez wszelkie ludzkie namiętności, wysysają ze swych ofiar siły ży-
ciowe tak, jak pszczoły zbierają miód z kwiatów. Wszystko, co powiedziałem, zbliża nas do żywo interesującego cię zagad-
nienia o obłędzie, ponieważ przeważająca liczba raptownych obłąkań pochodzi od takiego opanowania, czyli “opętania”, jak
to słusznie lud nazywa.
Różne przyczyny wywołują takie opętanie: nadużycia, podatność fizyczna, związki przeszłości lub niewidzialne ze-
tknięcia w jakimkolwiek, podatnym do tego miejscu (jak np. w sali gry w Monte Carlo z takimi moralnie upadłymi istota-
mi, już nieżyjącymi ) tj uwolnionymi tylko od cielesności|, które jednak, będąc nasycone ziemskimi pożądliwościami, usiłują
dostać się do żywego organizmu, aby się odrodzić, że tak powiem do uciech cielesnych.
82
Dążenie do panowania nad żywym organizmem wywołują zazwyczaj walkę pomiędzy dwoma duchami, z których
prawny właściciel ciała, jako silniejszy, powinien zwyciężyć; niestety trzeba mieć wielką siłę moralną, aby się borykać ze
złym i upiornym wrogiem, wypatrującym każdą chwilę słabości, każde nadużycie i każdą chorobę, aby owładnąć swą ofia-
rą, rozbudzić w niej instynkty zwierzęce, popchnąć ją do wszelkich nadużyć i w końcu uczynić niezdolną do normalnego
życia.
Często się zdarza, że ciemny duch, nasycony rozkładowym fluidem, wywiera destrukcyjny wpływ na mózg swej ofia-
ry; prowadzi to do chronicznych cierpień organów życia roślinnego obok stopniowego zaniku władz umysłowych. Lecze-
nie takich chorych jest bardzo trudne wobec nieznanej lekarzom istotnej przyczyny cierpienia.
W obecnym czasie, kiedy demoralizacja doszła do ostatecznych granic, kiedy żadne wędzidło dla człowieka nie istnie-
je, przekazuje on potomstwu wszystkie swoje moralne i fizyczne cierpienia: nowe pokolenie rodzi się chore, przesycone
występkami rodziców, a niekiedy opętane już od dnia swego urodzenia.
Jedną z przyczyn opętania ostatniej kategorii są tak często zdarzające się dziś wypadki wywoływania sztucznych poro-
nień. Kobiety stosują różne środki, aby się uwolnić od macierzyństwa, nie rozumiejąc, na jakie niebezpieczeństwa są przez
to narażone. Bo poronienie usuwa formujące się ciało dziecka, ale trudno jest niekiedy uwolnić się od ducha, który usada-
wia się w matce, albo też w następnym dziecku. W takim razie w jednym ciele mogą się osiedlić dwa duchy-bliźnięta.
Ludziom się zdaje, że prawa przyrody można sobie lekceważać, bo sprawiedliwość ludzka praw tych nie strzeże, a ka-
ra niebios nie spada na winowajców niezwłocznie; bo ludzie nie widzą straszliwego obrazu tego, co się wkoło nich dzieje
i nie mają pojęcia o przyczynach wielu nieszczęść, które mściwa natura niewidzialnie, lecz z nieubłaganą surowością na
nich zsyła.
- Tak, ja to pojmuję. Nami rządzą nieubłagane prawa, których ludzkość właściwie wcale nie zna.. Chciej mi powiedzieć
mistrzu, jak się zapatrujesz na samobójstwo? W naszym materialnym świecie mówią, że życie jest jednym niezaprzeczonym
dobrem człowieka i że on ma prawo rozporządzać życiem, czyli że może się go pozbawić, jeżeli mu stanie się nieznośnym.
Co się zaś tyczy potępiania samobójstwa przez Kościół, to ludzie uważają to za przesąd, dostatecznie już przestarzały.
- Taki pogląd na samobójstwo z ludzkiego punktu widzenia jest prosty i logiczny - rzekł Ebramer. - Człowiek, niewie-
rzący w duchowy swój początek, patrzy na rozkład materii jak na rzecz prostą i zwykłą, gdyż nikomu nie przynosi to szko-
dy, a nie istniejący Bóg nie może się w to wtrącać.
Takie zapatrywania są podobne do twierdzeń prostego ludu, że świat spoczywa na trzech wielorybach, czy też na ple-
cach olbrzyma, bo lud ten nie może zrozumieć, jak może świat cały wirować w pustce. Pomówimy o samobójstwie z punk-
tu widzenia etycznego, a następnie fizycznych i moralnych następstw.
Z punktu widzenia etycznego jest to tchórzostwo, ucieczka z pola bitwy, przyczyna gorzkich, spóźnionych żalów i cięż-
kich rozpaczy na tamtym świecie, gdyż człowiek może się pozbyć materialnego ciała, ale nigdy życiowego fluidu, napełnia-
jącego jego ciało astralne, tej kropli pramaterii, która ożywia go i powinna w nim gorzeć przez cały czas jego ziemskiego
istnienia. To życiowe jestestwo, będąc pozbawione warunków normalnego życia organicznego, nie przestaje gorzeć we flu-
idycznym organizmie, sprawiając mu niewypowiedziane udręczenia i rozbudzając w duchu wszystkie cielesne pożądania, któ-
re nie mogą już być zaspokojone.
Pod tym względem samobójstwo jest o wiele więcej godne potępienia od najbardziej wyuzdanych nadużyć, niszczących
ciało i wyczerpujących płomień życia, gdyż jakkolwiek zbytki i nadużycia skracają życie człowieka w sposób poniżający
a nieraz haniebny, to jednak takie przyspieszone rujnowanie organizmu nie różni się od zniszczalności naturalnej.
Popełniane nadużycia prowadzą do przykrych następstw w świecie astralnym, z którym duch musi się liczyć: każde na-
ruszenie prawa prowadzi do nieuniknionej kary. Albowiem życie pojawia się na zasadzie prawa rodzenia i musi trwać tak
długo, póki drugie prawo, śmierć, nie położy mu kresu. A kres ten bywa spokojny i niebolesny, jeżeli człowiek przestrzegał
prawa natury i prowadził życie uczciwe i pracowite; bowiem praca, konieczny przewodnik życia człowieka, prowadzi go ci-
cho przez zdrową starość do granic jego ziemskiego bytu.
Dodam, że religia jest przestawicielką praw boskich, jak państwo przedstawia prawa obywatelskie; jedne zabraniają kra-
dzieży, zabójstwa i innych przestępstw, drugie – samobójstwa, nadużyć płciowych itp.
Religie ustanowione są przez ludzi natchnionych, wysłanników Ojca Niebieskiego, przez umysły wielkie, znające do-
kładnie prawa okultystyczne. Samobójstwa zabronili oni z przyczyn, o których wyżej wspominałem. Zabronili również roz-
pasania i rozpusty bynajmniej nie przez pedanterię lub ciasnotę umysłową, a z tej racji, że nierządne połączenie płciowe
wywołuje rozstrój fluidyczny, zgubny dla zdrowia, a nadto powoduje złe następstwa: rodzenie istot, mających prawo do ży-
cia i miłości, a porzucanych często, lub nawet niszczonych jako brzemię wstydu.
Tymczasem, aby się od nich zupełnie uwolnić, nie wystarcza usunięcie tych krępujących istot ze świata widzialnego, at-
mosfera bowiem roi się od mnóstwa takich nieszczęśliwych duchów, powodujących nawet poważne fluidyczne zaburzenia;
posiadają one pełnię sił dla długiego życia, a wyrwane zostały z normalnych warunków i zmuszone znosić cierpienia z po-
83
wodu stanu, w jakim się z cudzej siły znalazły.
O, gdyby człowiek chciał zrozumieć, że nie ma prawa gwałcić samowolnie wielkich praw boskich, ustanowionych do
rządzenia światem i utrzymania go w porządku; gdyby chciał zrozumieć, że wyższa mądrość nie stworzyła nic nieużytecz-
nego i że każda istota, każda rzecz ma rację bytu, swoje określone przeznaczenie i wytkniętą drogę!
Każdemu tworowi wyznaczył Bóg miejsce i potrzebny pokarm. Człowiek sam jest sprawcą własnych niepowodzeń
i nieszczęść, jak również zaburzeń kosmicznych; usiłuje bowiem poprawiać przyrodę zamiast być jej posłusznym i ukorzyć
się przed Niepojętym, którego bytu, potęgi i wielkości ogarnąć nie jest zdolny.
Czyż nie wzbudza w człowieku podziwu mądrość, która utworzyła wszystko z jednej substancji, ożywiła jednym tchnie-
niem zarówno pojedyńcze atomy jak florę i faunę, i połączyła je nieprzerwanym łańcuchem. Mądrość ta z taką samą do-
kładnością wykreśliła w Nieskończoności kombinacje chemiczne w ten sposób, że każdy atom został jakby zważony: nie
można nic ani odjąć, ani dodać bez naruszenia harmonii ogólnej.
Gdyby człowiek, odsunąwszy na bok swą pychę i próżność, spojrzał na własne dzieła i porównał je z dziełami przyro-
dy, zrozumiałby, że jest tylko niewdzięcznym leniwcem. Ręka Boża dała mu wszystko niezbędne, aby mógł żyć, zaspakajać
wszelkie swoje potrzeby życiowe i doskonalić się; tymczasem on ze wszystkiego jest niezadowolony, chce wszystko ulep-
szać, przeistaczać i wykorzystać dla zaspokojenia swej chciwości; w rezultacie droga jego życia prowadzi do nadużyć, gwał-
tów i zbrodni.
- Słowa twoje, mistrzu, każą przypuszczać, że nie podzielasz tego zachwytu, jaki świat żywi dla zdobywców, wielkich
wodzów i geniuszów politycznych - zauważył z uśmiechem Supramati.
Na jasnej i spokojnej twarzy Ebramara zarysował się wyraz surowości i wzgardy, jakiego Supramati jeszcze nie widział.
- Jeżeli geniuszami politycznymi nazywasz intrygantów bez czci i wiary, żyjących jedynie po to, aby wprowadzać nie-
ład, wichrzyć i burzyć dobrobyt narodów, rozbudzając złe namiętności - to masz słuszność: ja, nie tylko że się nimi nie za-
chwycam, ale gardzę nimi i nazywam ich istotami przewrotnymi i niebezpiecznymi. Co się zaś tyczy zdobywców, to są to
po prostu próżnością i pychą nadęte banie, darmozjady, którzy pragną cudzym kosztem dojść do sławy nieśmiertelnej. Dla
zaspokojenia występnej ambicji poświęcają miliony istot, przelewając rzeki krwi w wojnach bratobójczych z racji jakiegoś
nieszczęsnego kawałka ziemi, bez którego obie strony mogłyby doskonale się obejść. Każdy rozumny i uczciwy człowiek zgo-
dzi się ze mną, że nie ma wstrętniejszego, bardziej demoralizującego czynnika od wojny: ona upadla całe narody, podnie-
cając namiętności, rozbudzając instynkty okrucieństwa i rabunku; ona wywołuje niedolę i przekleństwa, siejąc stale śmierć
na swej drodze, a w rezultacie prowadzi do zniszczenia, epidemii, przewrotów i wszelkich nieszczęść społecznych.
W niewidzialnym świecie zdobywcy, którzy wywołują podobną niedolę w celu zdobycia krwawych laurów, noszą mia-
no katów, a nie bohaterów. Ciemny tłum czci ich i stawia im pomniki, ale historia ludzkości da im nazwę straszydeł, a pra-
wo astralne zaprowadzi ich, w otoczeniu okrwawionych trupów, jako przestępców przed sąd Wszechmocnego.
Smutny widok przedstawia wasz świat: widok wstrętniejszy nawet od cyrku rzymskiego, gdzie się zabawiano patrząc,
jak dzikie zwierzęta szarpały bezbronnych ludzi. Obecnie ludzie zmienili się w dzikie zwierzęta, wydzierając sobie wzajem-
nie złoto i inne materialne bogactwa i nie poczuwając się ani do miłosierdzia, ani do współczucia, kiedy chodzi o ich inte-
resy materialne.
Na szczęście świat ten i jemu podobne, które jak wstęga czarna, zajmują drugą sferę planetarną, nie jest jedynym sie-
dliskiem dusz. Są ziemie, gdzie panują: harmonia, miłosierdzie i porządek, gdzie z zapałem studiują istotę i cel strony du-
chowej istnienia, starannie unikając wszystkiego, co by mogło wywołać klęski, gnębiące nasz świat. Umilkł i obydwaj popadli
w głęboką zadumę.
Tymczasem nastała noc; południowa noc, ciepła i wonna. Niby ogromna kopuła roztaczało się nad ich głowami ciem-
nolazurowe niebo zasiane gwiazdami, rzucającymi brylantowe blaski, a biała smuga drogi mlecznej, niby srebrzysty obło-
czek, opasywała ziemię.
Wtem Ebramar podniósł rękę i wskazując na błękit nieba, zawołał z zachwytem:
- Spójrz na bezgraniczne posiadłości naszych dusz - niezliczone “mieszkania Ojca”, jak powiedział Chrystus! Co za ob-
szerne pole badań dają tajemnice tych miliardów błyszczących punktów, z których każdy przedstawia świat, zaludniony
przez podobne do nas istoty. Czy nie wydaje ci się nędzną zarozumiałością ziemskiego człowieka wobec nieskończoności
wszechświata? I ten to miotany wichrem pyłek, ten nieuk, który nie zna ani przeszłości, ani teraźniejszości, ani przyszłości,
ten nadęty Pigmejczyk, który nie wie nawet, czy ujrzy jutrzejszy wschód słońca, ośmiela się oburzać, wątpić, krytykować i lek-
ceważyć wielkie prawa, którym podlega, a których nie rozumie!
Supramati siedział milczący i zasłuchany. W tej chwili czuł się istotnie tylko drobnym pyłkiem i rozumiał całą swą ni-
cość w porównaniu ze wspaniałą, otaczającą go ze wszech stron, Nieskończonością. I przypominał sobie ten przeogromny
lęk, jakim go niegdyś przejmowała śmierć. Tajemniczy, mrożący gość ten beznamiętnie i nieubłaganie wkracza do przytuł-
ku nędzy, wdziera się na stopnie tronu i sięga lodowatą dłonią bez różnicy po głowy tak najbardziej skromnych jak i naj-
84
bardziej dumnych. Zapominając, że obecnie nie potrzebuje się już obawiać śmierci, myślał ze smutkiem:
- Jak mogą ludzie uganiać się tak chciwie za przyjemnościami życia i poświęcać honor swój i obowiązki dla zaspoko-
jenia swych namiętności, zapominając, że w każdej chwili może nastąpić rozsypanie się ich materialnej powłoki i wybić go-
dzina sądu?
- Tak - rzekł Ebramar, odpowiadając na jego myśli - należałoby zastanowić się więcej nad następującym zdaniem Wed.:
“Po śmierci człowiekowi nie będą towarzyszyli ani żona jego, ani dzieci, ani rodzice, ani przyjaciele, ani jego majątek, lecz
jedynie jego dobre uczynki, aby dać świadectwo o nim przed wieczną sprawiedliwością”.
Dwa miesiące, które Supramati miał spędzić w Himalajach, przeleciały z nadzwyczajną szybkością tak, że z żalem za-
czął się przygotowywać do odjazdu.
W ostatnim dniu swego pobytu w tym małym pałacyku, który stał się dla niego bardzo drogim, Ebramar rano wezwał
go do siebie i odkładając na bok zwykłą pracę, cały czas poświęcił przyszłemu uczniowi. Udzielał mu ostatnich rad i wska-
zówek, dotyczących pierwszego wtajemniczenia, a w końcu wręczył mu gruby medalion z tajemniczymi znakami na obu
stronach; znaki te były ułożone z różno-kolorowych drogich kamieni; nadmienił przy tym, że Supramati powinien go otwo-
rzyć tylko w razie wyjątkowej potrzeby.
Po obiedzie obaj usiedli na tarasie. Na myśl, że to już ostatni wieczór spędza z nauczycielem, którego czcił i kochał z ca-
łego serca, Supramati zasmucił się bardzo. Ileż to światłych i nowych myśli wpoił w jego duszę ten niezwykły człowiek, któ-
ry zdawało się, zwalczył i opanował wszelkie słabości, od którego, jak od wysłannika niebios, promieniowała dobroć, mądrość
i miłość.
- Niech cię mój synu, nie smuci nasze rozstanie; powtarzam ci, że dusza moja będzie zawsze blisko ciebie i zjawi się,
gdy to będzie konieczne, aby cię wesprzeć i uspokoić - rzekł Ebramar, ściskając mu rękę.
- O, jakbym pragnął stać się jak najprędzej godnym powrotu. Nigdy nie czułem się tak spokojnym i szczęśliwym, jak
tutaj; obawiam się, że gdy wrócę w wir świata, namiętności znów mną owładną.
- Niewątpliwie będziesz musiał zwalczyć wiele pokus, zanim wyrobisz w sobie wzgardę dla drobnostek ziemskich - za-
uważył Ebramar. Co się zaś tyczy spokoju i harmonii uczuć, które ci uczyniły miłym moje schronisko pracy, to wszystko
znajdziesz w kościołach, których cisza i spokój wzmocnią twą duszę, a również w tych klasztorach, które prowadzone są
zgodnie z regulaminem surowego i uczciwego życia; słowem wszędzie, dokąd nie mają dostępu ludzkie namiętności, znaj-
dziesz upragnioną ciszę i ukojenie.
Następnie rozmowa przeszła niepostrzeżenie na Narajanę, Ebramar wspomniał o jego kilku nieudanych próbach osią-
gnięcia wyższego wtajemniczenia.
Supramatiemu przyszła na myśł Liliana. W krótkich słowach przedstawił okoliczności, w jakich przestępstwo zostało
przez niego wykryte i zapytał, jak ma sobie wytłumaczyć jej dziwny stan: czy była to śmierć, czy też życie ukryte?
- Jeżeli ją można doprowadzić do naturalnego stanu życia, to bądź łaskaw wskazać mi, co mam uczynić, a jeżeli umar-
ła, to chciałbym tę nieszczęśliwą pochować według obrządku chrześcijańskiego i nie zostwiać jej w szklanej skrzyni jak ja-
kiś ciekawy okaz.
- Znaną mi jest ostatnia obrzydliwa zbrodnia Narajany, przy której lekkomyślnie posługiwał się substancją, której wła-
sności dostatecznie nie znał i przez to naraził swą ofiarę na okropne męki. Ona nie umarła, lecz pogrążoną została w stan
podobny do snu letargicznego z tą różnicą, że przez cały czas zachowuje całkowitą świadomość, odczuwa głód, pragnienie,
ból z powodu rany i przerażenie na myśl, że stan taki może trwać wiecznie.
Czas już położyć kres jej cierpieniom. Udzielę ci pewnej substancji, która nie jest wprawdzie eliksirem życia, ale przy-
wróci jej stan normalny.
Szczegółowe wskazówki co do sposobu użycia znajdziesz przy lekarstwie, teraz dodam tylko, że najpierw Lilianę mu-
sisz pogrążyć w ciepłej wodzie, przy czym nie lękaj się, gdy z rany jej obficie krew popłynie.
Następnie położysz ją na łóżku, obandażujesz ranę po przyłożeniu na nią maści, którą ci dam i do ust wlejesz jej nie-
co ciepłego wina. Gdy letarg zupełnie przeminie, chora otworzy oczy i prawie w tej samej chwili wpadnie w głęboki sen,
który potrwa trzy dni. Po obudzeniu dasz jej trochę jeść, ale nie mięso, a mleko i owoce. Potem przyjdzie zupełnie do sie-
bie i będzie mogła robić, co się jej podoba, nawet wrócić do swego wesołego życia, bowiem żyć będzie bardzo długo.
- Czy ona otrzymała eliksir życia?
- Nie, Narajana wlał jej eliksiru do rany, a to ma całkiem inne działanie, aniżeli wprowadzenie go do żołądka - odpo-
wiedział Ebramar, wstając z zamiarem przyniesienia lekarstw.
O świcie następnego dnia Supramati pożegnał się z Ebramarem i odjechał do Benaresu, gdzie Nurwadi powitała go
z taką niewypowiedzianą radością, że aż go to głęboko wzruszyło, a jego zamiar opuszczenia w najbliższym czasie Indii, moc-
no został zachwiany.
Bezgraniczna miłość młodej kobiety, spokojne, pełne zbytku życie w tym czarodziejskim pałacu oraz piękność przyro-
85
dy Indii, wszystko to zatrzymywało go tutaj pomimo podszeptów sumienia, które wyraźnie mówiło, że powinien wrócić do
Nary; jednocześnie współczucie nakazywało najpierw uwolnić Lilianę od strasznych spraw, Supramati nie ruszał się z Be-
naresu, a narodziny syna zaabsorbowały go tak dalece, że zapomniał o wszystkim innym. Źródło nowych uczuć wytrysnę-
ło w jego sercu, przywiązał się namiętnie do małej istotki, której duże, błyszczące oczy patrzyły na niego życzliwie i łagodnie.
Myśl o rozłące z synem była dlań tak ciężka, że nawet po upływie sześciu miesięcy nie zdecydował się wyjechać.
Pewnego dnia, gdy obliczył, że w Indiach przebywa już półtora roku, poczuł pewien wstyd i zaniepokojenie: Co o nim
pomyśli Nara? Nie otrzymał od niej żadnej wiadomości. Tak, trzeba wszystko porzucić i wyjechać! Od czasu do czasu bę-
dzie odwiedzał swego syna, tego nikt mu nie zabroni.
Obawiając się własnego niezdecydowania, oznajmił tego samego dnia Nurwadi, że sprawy niecierpiące zwłoki wzywa-
ją go do Europy i że za kilka dni musi wyjechać. Nurwadi zbladła i zalała się łzami, lecz nie protestowała. Objąwszy uko-
chanego za szyję, wyszeptała:
- Dałeś mi tyle szczęścia, że nie mam prawa się uskarżać; dałeś mi swą miłość, zostawiasz dziecię, jako żywą pamięć
o tobie. Jego wychowanie wypełni moje życie, lecz nie zapominaj o nas i odwiedzaj swego syna, ażeby znał ojca i cieszył się
choć chwilowo twą miłością i pieszczotą.
Głęboko wzruszony Supramati przycisnął ją do piersi.
- Bądź pewna - rzekł - że nigdy o was nie zapomnę i będę was odwiedzał możliwie często. Zabieram ze sobą wasze
portrety, a ty będziesz do mnie pisywała na adres, który ci zostawię.
Mające wkrótce nastąpić rozstanie było mu nad wyraz przykre. W tym czasie żona, przeznaczona przez bractwo, była
mu zupełnie obojętna, nawet piękność jej zatarła się jakby zatonęła w uczuciu ojcowskiej miłości.
W sercu jego powstała nowa obawa, że dziecię może umrzeć i on nie ujrzy go więcej, a biedna Nurwadi zostanie po
tej stracie zupełnie sama. Ale miał na to radę; posiadał przecież środek, zapobiegający śmierci... Kto może mu mieć za złe
lub zabronić, jeżeli zechce zabezpieczyć i zachować życie najbliższej mu istoty?
To postanowienie uspokoiło go. W przededniu odjazdu wszedł nocą cicho do pokoju, gdzie w kolebce, pod lekką koł-
derką, spało spokojnie ukochane dziecko, a obok na rogoży, pogrążona we śnie twardym spoczywała jego niańka, młoda Hin-
duska.
Supramati przykląkł i patrzył długo na czarującego chłopczyka. On chce widzieć go wiecznie zdrowym i pięknym; on
zabezpieczy jego życie od wszelkich wypadków. Odmierzył czwartą część tej ilości eliksiru życia, jaka była wskazana dla osób
dorosłych i wlał w różowe usteczka dziecka. Efekt był nadzwyczajny: dziecko dostało drgawek, a następnie zesztywniało
i zlodowaciało.
Przerażony Supramati wziął je na ręce i nie wiedząc, co począć, wyniósł na taras, myśląc, że świeże powietrze mu po-
może. Lecz dziecina nie poruszyła się wcale, oddech i bicie serca ustały.
- Boże! czyżbym je zabił? Nie, to niemożliwe, to niemożliwe! - powtarzał jak w obłędzie, po czym ułożył dziecko na
powrót w kolebce.
Zdziwiona nieobecnością Supramatiego, Nurwadi wstała i zajrzała do gabinetu, a nie znalazłszy go tam, podeszła ci-
cho do pokoju dziecinnego. Gdy odsunęła część portiery, ujrzała go, nachylonego nad kolebką. Myśląc, że wobec wyjazdu
przyszedł jeszcze raz popatrzeć na słodką twarzyczkę dziecka, uszczęśliwiona uśmiechnęła się i niepostrzeżenie odeszła.
Przeszło dwie godziny spędził Supramati w męczącej niepewności, aż nareszcie westchnienie ulgi wydarło mu się
z piersi. Na twarzy dziecka wystąpił lekki rumieniec, a regularny oddech wskazywał, że usnęło spokojnie.
Nazajutrz o świcie Supramati ze smutkiem w sercu opuszczał Benares, a w kilka dni później odpłynął do Europy.
Zdecydował udać się prosto do Paryża, aby czym prędzej obudzić nieszczęśliwą Lilianę, a potem zapytać Narę, kiedy
może do niej przybyć.
Kiedy znalazł się całkiem nieoczekiwanie w swym paryskim pałacu, przede wszystkim zabronił służbie wspominać
o swej obecności. Wiedział dobrze, że wicehrabia z całą teatralną kliką rzucą się na niego, jak stado sępów, podczas gdy on
pragnął być wolnym od tego towarzystwa przynajmniej w ciągu kilku dni.
Po krótkim wypoczynku i spożyciu kolacji zamknął się w swym gabinecie, nakazując, aby go nikt nie niepokoił, po
czym wyjął z walizy ofiarowaną mu przez Ebramara szkatułkę, zawierającą flakon z tajemniczym płynem, słoik z maścią,
podobną do wosku, i dwie flaszeczki: zieloną i purpurową. Obok leżała kartka ze szczegółowymi wskazówkami mędrca, jak
należy stosować te środki.
Po kilkakrotnym uważnym odczytaniu tej kartki Supramati nacisnął sprężynę i wszedł do tajemnego pokoju. Wszyst-
ko tam było po dawnemu.
Supramati zapalił wszystkie świece i lampy, przygotował bieliznę, opatrunek i pościel, następnie otworzył krany i na-
pełnił wodą wannę. Narajana widocznie dbał o swe wygody, a służba znała jego nagłe zachcianki, gdyż woda spływająca do
wanny była ogrzana, jakkolwiek Supramati nie dawał w tym względzie żadnych poleceń.
86
Śmiejąc się w duchu z wyszukanych nawyków swego poprzednika, zbliżył się do szklanej skrzyni i zdjął zasłonę.
Ciało Liliany nie uległo żadnej zmianie. Teraz zajął się pytaniem, jak wyjąć ciało ze skrzyni, hermetycznie zamkniętej
i zapełnionej płynem, który mógł mieć szkodliwe dla niego własności.
Po krótkim namyśle wrócił do swego pokoju, obuł się w wysokie, nieprzemakalne buty, nałożył skórzane rękawiczki i za-
opatrzony w młotek i szczypce, wrócił do Liliany. Obok skrzyni położył bieliznę i znaleziony w garderobie kosz z piaskiem.
Teraz dopiero rozbił ścianę skrzyni od strony nóg, a gdy ciecz z szumem wypłynęła na marmurową posadzkę, oderwał wie-
ko, wyjął Lilianę, która utraciła zwykłą wagę ciała i ułożył ją w sąsiednim pokoju na otomanie. Następnie zdjął z niej bie-
liznę i umieścił ją w wannie, podtrzymując głowę i korpus na płóciennej taśmie tak, aby głowa nie znalazła się pod wodą.
Teraz dopiero spostrzegł na boku młodej kobiety szeroką ranę, zasnutą cienką błonką. Taka rana według jego lekar-
skiej oceny byłaby w zwykłych warunkach stanowczo śmiertelną.
Supramati z zachwytem patrzył na to młode ciało o idealnych kształtach godnych mistrzowskiego dłuta.
- Narajana był niezaprzeczenie sybarytą pod każdym względem - myślał Supramati, wlewając do wanny trzecią część
zawartości dużego flakonu.
Następnie usiadł z zegarkiem w ręku, aby ciała nie trzymać w wannie dłużej ponad przepisany kwadrans czasu. Woda
zaczęła przybierać stopniowo kolor błękitny. Po upływie paru minut usta i powieki Liliany zaczęły się poruszać, a w całym
ciele ujawniły się drgania. Rana nabrała ciemno-czerwonej barwy ,błonka pękła i przez otwór wypłynęła obfita struga ciem-
nej jak atrament ropy. Po kwadransie wszystka woda poczerniała i zaczęła wydawać przykry zapach. Supramati wypuścił za-
każoną wodę i wlał do świeżej drugą część zawartości flakonu. Niezwłocznie z rany zaczęła wypływać czerwona krew
w takiej obfitości, że w zwykłych warunkach musiałaby nastąpić śmierć z powodu wyczerpania. Mimo to nie było widać po-
gorszenia stanu chorej, przeciwnie, pierś jej zaczęła z lekka falować pod wpływem zjawiającego się oddechu.
Po upływie przepisanego czasu Supramati zmienił wodę w wannie po raz drugi i wlał do niej resztę zawartości flako-
nu. Tym razem woda nie zmieniła już naturalnej barwy, a rana miała wygląd zwykły, w okresie gojenia.
Supramati przeniósł chorą na otomanę, przyłożył do rany maść nasmarowaną na płótno, wytarł starannie jej ciało
i włosy i owinął ją kołdrą tak, że wyglądała jak mumia; w takim stanie przeniósł ją na łóżko i wlał jej do ust łyżkę czerwo-
nego płynu.
Ciało młodej kobiety drgnęło kurczowo, a z ust jej wyrwał się nieludzki krzyk. Otworzyła szeroko oczy. W tych du-
żych czarnych, atłasowych oczach widać było takie cierpienie i taką milczącą skargę, że Supramati, który jako psychiatra,
spotykał u wielu umysłowo chorych wzrok pełen rozpaczliwej niedoli, nigdy jeszcze nie widział podobnego wyrazu bole-
ści.
Zadrżał z żałości i współczucia. Ebramar słusznie twierdził, że ta nieszczęśliwa musiała znosić piekielne cierpienia. Nie
zdążył jednak wymówić ani jednego słowa, gdy Liliana zamknęła znów powieki i popadła w rodzaj odrętwienia, które oka-
zało się głębokim i dobroczynnym snem.
Supramati opuścił rolety i z zielonej flaszeczki, otrzymanej od Ebramara, wylał na spodek płyn, wydzielający bardzo
miły zapach. Ku swemu zdziwieniu Supramati zauważył, że ze spodka wydobywała się gęsta, zielonkawa para, posuwająca
się w stronę łóżka i jakby wchłaniana przez ciało chorej.
Przez kilka minut obserwował to dziwne zjawisko, po czym wrócił do swego pokoju. Ponieważ pracował około trzech
godzin, poczuł głód, umył się więc, kazał podać sobie kolację i zadowolony z załatwienia sprawy, udał się na spoczynek.
Supramati postanowił spędzić trzy dni, przed przebudzeniem się Liliany, w samotności ograniczając się tylko do prze-
chadzki po parku. Nadto ten wyznaczony sobie wolny czas chciał poświęcić uregulowaniu niektórych spraw, zaniedbanych
z powodu dłuższego pobytu w Indiach.
Był pewny, że nikt mu nie przeszkodzi, gdyż surowo nakazał służbie, aby nikomu nie mówiła o jego przyjeździe. Jed-
nak nazajutrz rano przekonał się, że jego przyjaciele mieli czujną policję i że odczuwali tak głęboką potrzebę widzenia się
z nim, że potrafili usunąć wszelkie przeszkody.
Przede wszystkim prześladowany przez wierzycieli i pozbawiony innych źródeł dochodów, dających mu możność eg-
zystencji, wicehrabia de Lormoeil był wściekły z powodu długiej nieobecności magnata. On też rozciągał nad pałacem Su-
pramatiego ścisły nadzór, a niedowierzając służbie pałacowej, która mogłaby przyjazd swego pana ukrywać, wicehrabia
zabezpieczył sobie pomoc odźwiernego sąsiedniego domu, który wiedząc o przybyciu księcia, doniósł o tym niezwłocznie
wicehrabiemu.
Pan de Lormoeil, po tej wiadomości, poczuł się jakby odrodzonym i zaraz na drugi dzień zjawił się w pałacu z tak bez-
czelną pewnością siebie, że służba osłupiała i nie mogła go powstrzymać od wtargnięcia do mieszkania.
Dowiedziawszy się, że książę jest w ogrodzie, wicehrabia udał się tam niezwłocznie. Pomimo widocznego niezadowo-
lenia, jakie malowało się na twarzy Supramatiego, witał go z nieudaną radością, nie dając mu przyjść do słowa, a nawet czy-
niąc mu przyjacielskie wymówki, że wyjechał potajemnie, że tak długo nie dał się widzieć i że nie zawiadomił o swym
87
powrocie.
Następnie zaczął opisywać ogólne przygnębienie, wywołane nagłym zniknięciem księcia oraz rozpacz Pierroty, która
chciała nawet popełnić samobójstwo. Przy sposobności nadmienił, że jeżeli przyjaciel jego nie jest najniewdzięczniejszym
i najskąpszym ze wszystkich dzisiejszych przeszłych i przyszłych nababów, to powinien wynagrodzić przyjaciołom ich tę-
sknotę, urządzając wspaniałą ucztę.
Niezadowolenie, jakiego doznał Supramati z powodu tak bezceremonialnego wtargnięcia, przeistoczyło się wkrótce
w nieprzezwyciężoną chęć śmiechu. Wicehrabia rozwinął taką elokwencję, że Supramati nie mógł przyjść do słowa, zrozu-
miał jednak, jak bardzo musiał go potrzebować ten zrujnowany hulaka.
Odzyskawszy dobry humor, Supramati przyjął propozycję wicehrabiego i zgodził się uczcić swój przyjazd wydaniem
nadzwyczajnego obiadu, a cierpienia Pierroty ukoić przez ofiarowanie kosztowności i kwiatów, oczywiście za pośrednictwem
de Lormoeila, któremu wręczył na te wydatki dużą sumę. Zastrzegł sobie jednak, że z powodu nawału pracy i pewnej nie-
dyspozycji będzie mógł służyć przyjaciołom dopiero za trzy dni.
Chciał się uwolnić jak najprędzej od przesadnej czułości wicehrabiego, który zaledwie poczuł w rękach dużą paczkę
banknotów, pożegnał się pod pozorem, że musi bezzwłocznie zająć się przygotowaniami do uczty. Właściwie Lormoeil
spieszył zawiadomić przyjaciół o powrocie obładowanego złotem głupca, który nie znał wartości pieniędzy. Nadto pragnął
pochwalić się prezentami otrzymanymi od Supramatiego, który podczas rozmowy o swym pobycie w Indiach ofiarował mu
na pamiątkę piękny sztylet z rękojeścią, wysadzaną drogimi kamieniami, pierścień z pięknym rubinem i szkatułkę ze wschod-
nimi wonnościami.
Po powrocie do domu wicehrabia przede wszystkim przeliczył pieniędze; okazało się, że po pokryciu wszystkich kosz-
tów, związanych z ucztą i nabyciem upominku dla Pierroty, pozostanie mu jeszcze duża suma, wystarczająca na pokrycie
wszystkich jego długów. Zadowolony z takiego obrotu sprawy ten “ptak niebieski” pojechał do znajomego jubilera i kupił
dla Pierroty brylantowy garnitur, na oko bardzo efektowny, ale za znacznie niższą sumę od tej, jaką Supramati na ten cel
przeznaczył. Następnie kupił jeszcze wielki bukiet i pojechał do Pierroty.
Od czasu niespodziewanego wyjazdu Supramatiego, piękna śpiewaczka z Alkazaru miewała i jasne, i bardzo posępne
okresy w swym życiu. Bogaty wielbiciel, który zastąpił indyjskiego nababa, umarł nagle, i od tego czasu nie mogła zawład-
nąć sercem kogoś “godnego siebie”, z powodu współzawodnictwa ze strony Kamilli Moucheron, która w dodatku pałała do
niej żądzą zemsty i nienawiścią od czasu walki o względy Supramatiego.
Obecnie współzawodniczki te gotowe były wzajemnie się poszarpać z powodu pewnego Amerykanina, który przechy-
lał się więcej ku wdziękom Kamilli. To też, gdy wicehrabia zjawił się w mieszkaniu Pierroty i oznajmił jej o powrocie Su-
pramatiego, doręczając brylanty i kwiaty. Pierrotę ogarnęła taka radość, że o mało nie zemdlała, w końcu dostała napadu
histerii. Wicehrabia starał się ją uspokoić; była mu teraz potrzebna, a w ogóle od dawna byli ze sobą w przyjaźni, pomaga-
jąc sobie wzajemnie.
Lormoeil zwykle mijał się z prawdą w swych opowiadaniach. Obecnie również to, co opowiadał Pierrocie o widzeniu
się z Supramatim i o jego gorącym przywiązaniu do swej dawnej przyjaciółki było tak obrazowe i poetyczne, że w umyśle
Pierroty zaczęły się rodzić śmiałe plany; przed jej otumanionym wzrokiem majaczyła już książęca korona... Czemużby nie?
Gorsze od niej wychodziły za książąt; a jeżeli Supramati po dwuletniej nieobecności nie zapomniał o niej i przysyła teraz,
jak narzeczonej, bukiet i brylanty, to znaczy, że jest nią bardzo zajęty.
- Kiedy zostanę żoną księcia, nie zapomnę o usługach pańskich i wybawię pana z wszelkich kłopotów materialnych,
wicehrabio. Może pan śmiało na to liczyć - rzekła tonem protekcjonalnym.
Zdumiony tym wicehrabia spojrzał na nią niedowierzająco. Nawet mu przez myśl nie przeszło, że ona ze słów jego mo-
gła wyciągnąć podobne wnioski. Gdyby wiedziała, jakim sposobem wtargnąłem do Supramatiego i prawie wymusiłem od
niego te podarki dla niej, to na pewno spuściłaby nos na kwintę - myślał, z trudem powstrzymując się od śmiechu.
Potem odpowiedział głośno, w uprzejmym tonie:
- Nie wątpię, że jeżeli panią spotka takie szczęście, to pani nie zapomni o tym, komu to zawdzięcza. Tylko moja przy-
jaźń dla pani skłoniła mnie do przedstawienia jej Supramatiemu, zwracając jego uwagę na twą piękność i talent. Uczciwi
ludzie nie zapominają o podobnych usługach.
Pierrota słuchała tych słów z roztargnieniem. Wyjęła z futerału garnitur i oglądała go drobiazgowo, próbując, jakie
ognie dają brylanty.
- Rzecz bardzo piękna, zwłaszcza jeżeli to są prawdziwe brylanty - zauważyła.
Wicehrabia obruszył się.
- Ależ pani bredzi, przypuszczając, że książę mógłby przysłać pani fałszywe brylanty.
- On nie, to nie ulega żadnej wątpliwości. Jednakże trudne doświadczenie pozwoliło mi się przekonać, że podobny
fakt nie jest niemożliwy. Przypomina pan sobie wspaniałą bransoletę, którą mi doręczyłeś w imieniu księcia, jako dar po-
88
żegnalny: ogromny szmaragd otoczony brylantami? I cóż się okazało? Gdy po nagłej śmierci biednego Julka znalazłam się
w potrzebie i zmuszona byłam tę piękną rzecz zastawić, powiedziano mi - niech pan sobie wyobrazi moje zdumienie - że
te piękne kamienie są zwykłymi szkiełkami. Byłam wtedy tak rozgoryczona i chora, że nie dochodziłam swoich praw i nie
szukałam sprawcy tego nikczemnego złodzejstwa; ale postanowiłam uczynić to obecnie.
Niegodziwiec musi mi zapłacić za moją stratę, albo wpakuję go do więzienia. Mówiono mi już nawet, że tego złodzie-
ja można wykryć bardzo łatwo.
Mówiąc to głosem obojętnym i oglądając zarazem brylanty, Pierrota spoglądała ironicznie na wicehrabiego, który się
trochę od niej odwrócił i strząsał popiół do popielniczki.
Twarz utracjusza i rozpustnika stała się ziemistobladą, przez co przedwczesne zmarszczki uwidoczniły się jeszcze le-
piej; ręka trzymająca cygaro lekko drgała; mimo to głos jego wcale nie był zmieniony, kiedy mówił:
- Mam nadzieję, że droga pani nie uskuteczni swego nierozsądnego projektu; wątpię bowiem bardzo, czy książę byłby
zadowolony, gdyby musiał stawać jako świadek w tak skandalicznym procesie. Zresztą nie leży w pani interesie afiszowa-
nie się ze swymi miłosnymi stosunkami w tym okresie czasu, kiedy pani ma nadzieję wyjść za mąż. Istotnie, taka gra nie by-
łaby warta świecy. Co się zaś tyczy winowajcy tego oszukaństwa, to ja go pani wymienię bez pomocy policji. Uczyniła to
Fanszeta, przedostatnia pani garderobiana, która po odejściu od pani, wyszła za mąż i nabyła jakiś magazyn. Oczywiście nie
cnota dostarczyła jej środków do takiej kosztownej transakcji.
- Podsunąłeś mi szczęśliwą myśl, panie wicehrabio! Nie rozumiem, dlaczego miałabym oszczędzać Fanszetę. Jej ma-
gazyn wystarczy na pokrycie moich strat - rzekła Pierrota.
- Ależ droga pani zapomina, że Fanszeta może wypaplać coś nie coś z twej przeszłości, coś może niezbyt miłego dla
twego przyszłego, utytułowanego małżonka. Radzę pani zapomnieć o tej historii. Miłość księcia wynagrodzi ci wszelkie stra-
ty.
- Może pan ma rację. Ale w przyszłości będę co miesiąc zanosiła swe kosztowności do jubilera, aby się przekonać, czy
kamienie nie są fałszywe.
- Niech pani zacznie od tego garnituru, a przekona się, że ode mnie otrzymujesz zawsze prawdziwe kamienie - odpo-
wiedział wicehrabia.
Następnie pocałował Pierrotę w rękę i dodał:
- Do widzenia, do czwartku! Radzę się odpowiednio przygotować, aby od razu z miejsca uwięzić serce księcia. Gdy mu
pani we właściwym czasie opowie historię Fanszety, to szmaragd pani może łatwo odzyskać swoją wartość pierwotną.
Gdy wicehrabia się oddalił, Pierrota wybuchnęła śmiechem.
- A łotr, niegodziwiec! Bandyta! Nastraszyłam cię porządnie! Gdybyś wiedział, że mam dowody wszystkich twoich zło-
dziejstw i że mogę cię w każdej chwili zdemaskować, to byś ze strachu trząsł się jeszcze więcej. I ja cię wsadzę do więzie-
nia, gdybyś się ośmielił szkodzić mi kiedykolwiek. - Na razie milczę, żebyś mi nie szkodził u Supramatiego, ale gdy zostanę
księżną, przypomnę ci o wszystkim, coś mi pokradł i postaram się, aby ci książę nie dawał więcej żadnych zleceń. Założy-
łabym się, że Hindus dał mu dzisiaj pieniądze na ucztę i na prezenty dla mnie, a ten nędznik przywłaszczył sobie połowę
tego, co było przeznaczone dla mnie.
Zapaliła papierosa i zaczęła sobie układać, jaką suknię nabyć na ucztę czwartkową. Musiała przecież mieć coś nowego
i oryginalnego, co by mogło jeszcze podnieść jej piękność.
Zawołała już na pokojówkę i chciała się ubierać, aby wyjść na przegląd magazynów, gdy naraz zjawiła się jej przyjaciół-
ka. Była nią również artystka z Alkazaru.
- A! - zawołała, spostrzegłszy na stole bukiet i futerał - co za śliczny bukiet! Ale ten dodatek do niego musi zapewne
być piękniejszy. Od kogóż to pochodzi, czy od barona Mercandier! - dodała śmiejąc się.
Widząc pogardliwe skrzywienia ust Pierroty, ciągnęła dalej:
- Nie pogardzaj hojnym wielbicielem, bo Moucheron sprzątnie ci go z przed nosa.
- A niech sobie bierze tego wstrętnego Żyda; dla mnie, prawie narzeczonej księcia Supramati, podobne indywidua nie
istnieją.
- Ach, moja droga! To stara historia owe zaręczyny z księciem. Wszak już dwa lata minęło, jak twój narzeczony ulot-
nił się, a przez ten czas przyprawiłaś mu nie mało rogów.
- Gardzę podobnym oszczerstwem i on również. Książę przebywał w Indiach w celu uporządkowania swych intere-
sów, co, rozumiesz chyba, wymaga nieco więcej czasu, niż na przykład, likwidacja twoich lub moich interesów. Wczoraj po-
wrócił do Paryża, a na dowód, że jestem zawsze pierwszą jego myślą, przysłał mi te brylanty i bukiet.
- Istotnie? Więc to na serio? W takim razie przyjmij moje powinszowania. Ale czy będziesz szczęśliwa? Wiesz co po-
wiedział niedawno baron Mercandier z powodu pogłoski o małżeństwie cyrkówki Ristoli z księciem rumuńskim:
- Małżeństwo to nie przyczyni się do szczęścia tej biedaczki; dzisiejsze księżne - to prawie wszystkie bohaterki kaba-
89
retów; damy światowe nie dopuszczają je do swego towarzystwa, utrzymując, że trudno pogodzić uczesanie kokoty z koro-
ną książecą.
- Zuchwalec! W każdym razie porównanie to nie może się stosować do mnie. Jestem artystką dramatyczną, a nie ja-
kąś akrobatką, jak Ristoli. Potrafię tak się zachowywać, że nikt nie będzie wątpił o moim arystokratycznym pochodzeniu.
Pierrota kazała podać czekoladę, przy której przyjaciółki docinały sobie wzajemnie. Po wyjściu Lizetty Pierrota kaza-
ła sobie podać rękawiczki i kapelusz i, przeglądając się w lustrze, myślała:
- Trzeba będzie zwracać uwagę na swoje zachowanie i ruchy. Ta żmija Mercandier powiedział kiedyś, że po ruchach
przy chodzeniu i sposobie poruszania biodrami, podobnym do tańca brzucha, można odróżnić kokotę od tysiąca uczci-
wych kobiet. Muszę się od tego odzwyczaić. Chcę mieć wygląd prawdziwej wielkoświatowej damy.

Rozdział dziesiąty
Następnego dnia z rana Supramati poszedł do tajemnego pokoju zobaczyć, co się dzieje z chorą Lilianą. Zastał ją w tej
nieruchomej pozycji, chociaż oddech był regularniejszy i twarz już nie była tak bladą. Miał ochotę zobaczyć, jak wygląda
rana, ale nie chciał zdejmować opatrunku wobec instrukcji Ebramara, zabraniającej niepokoić chorą do czasu naturalnego
jej przebudzenia się.
W pokoju unosił się przyjemny i orzeźwiający aromat, pochodzący z ulatniającego się zielonego płynu. Aromat ten jed-
nak, po pewnym czasie zaczął wywierać na Supramatim przykre i rozdrażniające wrażenie.
Kiedy zajrzał do pokoju następnego dnia sen Liliany był już głęboki i spokojny, jak sen zdrowego człowieka. Twarz mia-
ła zarumienioną, a pozycję ciała zmieniła podczas snu. Supramati zdjął ostrożnie krępujące jej ruchy bandaże i zastanowił
się nad potrzebą dostarczenia jej bielizny i ubrania, kiedy się obudzi.
Liliana niezawodnie tutaj pewien czas mieszkała, a więc miała potrzebną garderobę. Po krótkim poszukiwaniu znalazł
szafę i komodę, pełną bielizny i ubrań kobiecych; wyjął z niej bieliznę oraz szlafroczek i położył na taborecie przy łóżku.
Na stole położył wino, owoce i ciastka na wypadek, gdyby chora obudziła się w nocy z uczuciem głodu.
Wróciwszy do gabinetu, położył się na otomanie, myśląc z przyjemością, że do rana będzie wolny od wicehrabiego
i całego tego towarzystwa, nie wyłączając Pierroty.
Co do Lormoeila, tak miał go już dosyć, że gotów był zapłacić wszystkie długi wicehrabiego, byleby miał pewność, że
się tym raz na zawsze od niego uwolni. Stopniowo jednak myśl jego wróciła znów do Liliany. Należało obmyśleć, w jaki spo-
sób ukryć obecność tej kobiety w jego domu i uniknąć plotek, które mogłyby powstać po jej nagłym zjawieniu się w jego
mieszkaniu. Postanowił wyprowadzić ją z mieszkania przez małą boczną uliczkę, a następnie zabezpieczyć jej przyszłą eg-
zystencję.
- Może - myślał - wyjdzie za mąż i zacznie prowadzić nowe, uczciwe życie, nie potrzebując wystawiać na sprzedaż swych
wdzięków, zwłaszcza po takim strasznym wypadku.
Przy tym słuszną jest rzeczą, ażeby z majątku Narajany otrzymała rekompensatę za te okropne cierpienia, na jakie on
ją naraził bez żadnego powodu.
Zadowolony ze swego postanowienia, Supramati udał się do sypialni na spoczynek.
Gdy się dość późno obudził, usłyszał jakiś szelest za ścianą, jak gdyby ktoś usiłował otworzyć tajemne drzwi.
Wstał wtedy prędko, ubrał się po cichu, bez pomocy służby, i wszedł do mieszkania Liliany. Salon był pusty, lecz z sy-
pialnego pokoju czuć było dopływ świeżego powietrza, i dało się zauważyć falowanie opuszczonej portiery.
Supramati uniósł portierę i ujrzał Lilianę przy otwartym oknie. Stała odwrócona do niego plecami, w różowym szla-
froczku, uczesana była artystycznie. Przeglądał jej się czas pewien, po czym wszedł do sypialni.
Słysząc szelest kroków, Liliana odwróciła się. Oczy jej miały wyraz takiej nienawiści, że Supramati zatrzymał się mi-
mowolnie; ona zaś, ujrzawszy nieznajomego człowieka, zrobiła krok w tył, zbladła i zmieszana oparła się o ramę okienną.
To jej zmieszanie nie trwało dłużej jak minutę. Trzęsąc się ze wzruszenia, zrobiła kilka kroków naprzód i zawołała
przerywanym głosem:
- Gdzie on! Ten kat, męczący mnie bezlitośnie. Czy ukrył się w obawie przed moją zemstą? Ach to jest wprost nie-
możliwe! - dodała, ściskając głowę rękami. - Nie ma takiej kary, która mogłaby dorównać sprawionym mi przez niego pie-
kielnym mękom.
- Niech się pani uspokoi! Ten, który wyrządził tyle złego, nie ukaże się więcej; on stanął przed sądem straszniejszym
od zemsty ludzkiej. Narajana umarł. Ja zawdzięczam przypadkowi wykrycie dokonanego na pani przestępstwa, a wiedza,
zdobyta przeze mnie w Indiach, pozwoliła mi powołać panią znów do życia.
Wzruszona Liliana słuchała w milczeniu.
- Lecz kto pan jesteś, mój wspaniałomyślny zbawco?
90
- Jestem młodszym bratem Narajany i postaram się, w miarę możności, naprawić wyrządzoną ci przez niego krzywdę.
Duszą Liliany owładnęło silne wzruszenie. Jej nienawiść i pragnienie zemsty rozpłynęły się w gwałtownym płaczu.
Upadła na kolana, pochwyciła rękę Supramatiego i przycisnęła do ust. On podniósł ją szybko, posadził na krześle, podał wo-
dy do picia i starał się uspokoić ten atak nerwowy.
- Niech się pani uspokoi, cierpienia twoje już się skończyły, a ja postaram się zabezpieczyć ci przyszłość.
Spotkawszy jego wzrok, pełen dobroci i wyrozumienia, Liliana zaczęła się uspakajać.
- Pan wcale nie jest podobny do swego brata! zawołała, ocierając łzy. - W pańskim spojrzeniu nie ma tego namiętne-
go i groźnego ognia, co błyszczał w oczach Narajany. Ach, co to był za potwór! Bóg jeden tylko wie, jakim on mnie, pod-
dał cierpieniom.
- Później, gdy pani się uspokoi i przyjdzie do siebie, poproszę, żeby pani mi opowiedziała, co odczuwała podczas letar-
gu. Rzecz ta bardzo mnie interesuje.
- O, chętnie opowiem panu wszystko, mój szlachetny zbawco, lecz pragnęłabym poznać szczegóły śmierci Narajany.
- Zmarł on wskutek nieszczęśliwego wypadku w Alpach. Lecz nie mówmy o tych smutnych rzeczach. Pani musi się
posilić. Zaraz przyniosę śniadanie, a później pomówimy o rzeczy najważniejszej, gdzie pani tymczasowo zamieszka?
Przyniósł już wcześniej przygotowane śniadanie, składające się z mleka, owoców, jaj i ciastek, Ustawił to wszystko na
stole i uprzejmie prosił Lilianę, by jadła.
Z nieukrywaną ciekawością Liliana śledziła każdy ruch Supramatiego.
Dziękując serdecznie, zabrała się niezwłocznie do jedzenia. Jej wyczerpany organizm natarczywie domagał się odży-
wiania, jadła ze wzrastającym wciąż apetytem.
- Pan pewnie myśli sobie o tym, jaka ja jestem łakoma, zauważyła, rumieniąc się.
- Nic podobnego. Po takim długim wygłodzeniu organizmu powinna pani mieć jeszcze większy apetyt.
Zdaje mi się, że na pani miejscu zjadłbym całego pieczonego wołu - powiedział wesoło Supramati. - Teraz, skoro pa-
ni się trochę posiliła, przejdziemy na konferencję do salonu.
Kiedy usiedli w salonie, Supramati rzekł:
- Muszę pani przede wszystkim zakomunikować, że od tej nieszczęsnej chwili, kiedy Narajana zadał pani cios śmier-
telny, upłynęło już trzy lata.
- Trzy lata! - zawołała Liliana, blednąc.
- Niech pani się tym nie przeraża. Będziesz żyła bardzo długo i wynagrodzisz sobie stracony czas. Chciałem tylko dać
pani do zrozumienia, że po twym nagłym i tajemniczym zniknięciu oraz długiej nieobecności nie mogła by pani pozosta-
wać w moim domu, gdyż to byłoby źródłem podejrzeń i plotek; tutaj zaś, gdzie ściany i każdy przedmiot przypominałby
pani przeniesione męczarnie, również niepodobna zostać. Dlatego postanowiłem wynająć dla pani lokal; wieczorem spro-
wadzę od strony bocznej uliczki dorożkę, która panią przewiezie na nowe mieszkanie. Po pewnym czasie pani wytłumaczy
znajomym swoje zniknięcie i powrót w sposób dla siebie najdogodniejszy, jeżeli nota bene, nie zechcesz usunąć się od swych
dawnych przyjaciół i żyć w samotności. Może mi pani zechce jeszcze powiedzieć, czy pani ma w tym mieszkaniu jakieś rze-
czy oprócz tych sukien i bielizny, które znalazłam w szafie i komodzie.
- Owszem, obok schodów znajduje się pokój, którego pan nie mógł zauważyć; tam są jeszcze dwie szafy i komoda.
- Pięknie! Niechże więc pani zbierze swoje najniezbędniejsze rzeczy i będzie gotowa do odjazdu na godzinę ósmą wie-
czorem. Tymczasem - do widzenia!
Na przedmieściu, gdzie mieszkała pani Rozalia, Supramati wynajął mieszkanie, składające się z pięciu pokoi, na pierw-
szym piętrze, w ustronnym domku z ogrodem. Parter zajmował właściciel tej posesji, człowiek stary i nie mający przy so-
bie nikogo prócz żony. Supramati opłacił za cały rok komorne wraz z całkowitym utrzymaniem i oznajmił gospodarzowi,
że nowa lokatorka wprowadzi się tegoż dnia wieczorem.
O umówionej porze Liliana oczekiwała na niego zupełnie gotowa do wyjścia. Miała na sobie elegancki kostium, ka-
pelusz i rękawiczki. Ku wielkiemu zdziwieniu Supramati spostrzegł na podłodze kilka dużych paczek, różnej wielkości pu-
dła tekturowe i ciężki skórzany sakwojaż, który Liljana trzymała na kolanach. Widocznie zabierała cały swój ruchomy
majątek, który tutaj posiadała. Taka przezorność po tych strasznych przejściach wydała mu się tak zabawną, że omal się nie
roześmiał.
Wręczając jej dobrze wypełniony pugilares, rzekł:
-- Oto pieniądze na pierwsze pani potrzeby, jutro albo pojutrze odwiedzę panią i pomówimy o pani losie. A teraz rad-
bym wiedzieć, jak pani się czuje? Chciałbym również zapytać, czy rana nie sprawia pani bólu?
– Proszę sobie wyobrazić, że ból zupełnie przeszedł, a rana się zagoiła. Tylko różowa blizna pozostała po ranie i ona
zapewne nie pozwoli mi jeszcze długo zapomnieć o Narajanie.
– W takim razie wychodzimy. Ja wyniosę sam pani rzeczy. Ale co pani włożyła do tego skórzanego sakwojaża, że taki
91
ciężki?
– To jest moja biżuteria.
Niełatwo było usadowić w dorożce Lilianę z jej paczkami, pudłami i sakwojażem. Wreszcie Supramati z tym się upo-
rał, powiedział adres dorożkarzowi i na pożegnanie jeszcze ją przestrzegł:
– Proszę pamiętać, że nie wolno pani jadać mięsa.
Wieczorem, przed udaniem się na spoczynek, Supramati wezwał rządcę i wskazując na tajemne drzwi, obecnie otwar-
te na oścież, rzekł:
– Tam, widocznie, mieściła się pracownia nieboszczyka księcia. Proszę kazać te pokoje doprowadzić do porządku. Mo-
ja Sypialnia zostanie przeniesiona na drugą stronę biblioteki do ciemnego salonu, a tu należy wszystko gruntownie odno-
wić. Meble i obicia sam wybiorę. Muszę panu oznajmić, że wkrótce zamierzam się żenić, i że te pokoje przeznaczam na
mieszkanie księżny.
Następnego dnia przyszli robotnicy. Zgodnie z życzeniem Supramatiego, z tą szybkością i łatwością, jaką dają pienią-
dze, sypialnia została przeniesiona do wskazanego salonu i rozpoczęło się odświeżanie tajemnych pokoi pod dozorem za-
rządzającego, który myślał sobie w duchu, że jednak te pokoje wcale nie wyglądały na laboratorium.
Liliana w nowym mieszkaniu przede wszystkim przeliczyła zawartość pugilaresu, co ją wprawiło w dobry humor, a na-
stępnie obejrzała urządzenie mieszkania: meble wydały się jej mało modne i za bardzo skromne. Ona lubiła rzeczy wykwint-
ne i nigdy nie potrzebowała sobie niczego odmawiać.
NIe tracąc czasu, udała się do gospodarza domu z prośbą o pozwolenie umeblowania mieszkania własnym kosztem i we-
dług własnego gustu. Ten oczywiście chętnie się na to zgodził i Liliana zaczęła niezwłocznie sprowadzać z magazynów me-
ble, obicia itp.
Po kilku godzinach zaczęli swą pracę tapicerze, a już następnego dnia wieczorem mieszkanie było nie do poznania: za-
czynając od buduaru obitego różowym atłasem i białej sypialni, a kończąc na pokoju stołowym z pięknymi stylowymi me-
blami, wszystko było przesiąknięte wyrafinowanym smakiem.
Oprócz tego Liliana zgodziła pannę służącą, kupiła sobie nowe stroje i białego pinczerka, lubiła bowiem bardzo zwie-
rzęta. Mały piesek, uczesany i uperfumowany, leżał na atłasowym obiciu otomany i z zadowoleniem spoglądał na swoją no-
wą panią.
Ubrana z wyjątkowo drobiazgową starannością, Liliana niecierpliwie oczekiwała na swego dobroczyńcę. Myśl jej była
teraz ciągle nim zajęta. Porównywała go z dzikim, bezwzględnym, despotycznym Narajaną. Jakaż różnica! Coraz wyraźniej
rysowała się w jej duszy postać Supramatiego z tym jego poczciwym uśmiechem i łagodnym, współczującym spojrzeniem;
w jej uszach i sercu dźwięczał ciągle jego miły głos.
W tym czasie Supramati doznawał wszelakich rozkoszy na wielkiej zapowiedzianej powitalnej uczcie, na którą ścią-
gnęła cała klika teatralna. Kielichy krążyły bezustannie; Pierreta była tak podniecona, że wobec wszystkich rzuciła się w ra-
miona gospodarza i omdlała ze wzruszenia. Omdlenie to było tak artystycznie udane, że Supramati, pomimo całego swego
krytycyzmu i braku zaufania, był wzruszony tym rzekomo głębokim przywiązaniem do niego Pierrety.
Po uczcie większość aktorów płci obojga rozjechała się na oczekujące ich występy; Pierreta również udała się do Alka-
zaru.
Wicehrabia podszepnął Supramatiemu, że należałoby przesłać tej miłej artystce bukiet i jakąś drobnostkę.
Supramati upoważnił go do nabycia upominków i przesłania rachunku rządcy, po czym zadowolony, że się wreszcie po-
zbył niezbyt miłych mu gości, udał się do Liliany.
W drodze myślał o tym, że musi raz już skończyć z takimi, jak dzisiejsza uczta, przyjemnościami. Wyrwie się z tego
środowiska rozpusty i wyjedzie natychmiast po otrzymaniu odpowiedzi od Nary.
W mieszkaniu Liliany zauważył zaraz na wstępie nowe ubeblowanie i urządzenie: zaszłe zmiany przeistoczyły skrom-
ny lokal w kokieteryjny apartament kapłanki miłości.
Zmarszczył brwi, myśląc o tej kobiecie, która po tak świeżej tragedii swego życia, zaledwie została wybawiona ze strasz-
nych męczarni, mogła z całą lekkomyślnością zajmować się takimi błahymi sprawami.
Pod wpływem takich myśli nie zwrócił wcale uwagi na jej piękność którą znakomicie uwydatniał kokieteryjny kostium.
Na jej prośbę przeszedł do buduaru, w którym przy świetle dużej lampy, osłoniętej różowym abażurem, garderobiana
żorżeta nalewała herbatę.
Nie trudno mu było domyśleć się, że Liliana starała mu się podobać pragnąc, by zajął przy niej miejsce Narajany, po-
stanowił przeto jak najprędzej wyprowadzić ją z błędu.
Chcąc od razu ostudzić jej obecne kokieteryjne zapały, rzekł, biorąc do rąk filiżankę herbaty:
– Mam do pani małą prośbę...
– Jestem cała do pańskich usług, książę! – zawołała nieco zdziwiona jego powagą.
92
– Chodzi mi o następującą kwestię: mówiłem już pani, że w Indiach studiowałem medycynę, dlatego ten przedziwny
stan, w jakim panią znalazłem, interesuje mię wielce z lekarskiego punktu widzenia. Jeżeli to nie będzie dla pani zbyt uciąż-
liwe, proszę mi opowiedzieć, co pani czuła w czasie letargu. Pragnąłbym dowiedzieć się o tych wrażeniach od pani i porów-
nać je z innymi moimi spostrzeżeniami.
– Z radością opowiem panu wszystko, nawet historię mego życia, o ile to pana nie znudzi.
– Dziękuję. Przede wszystkim pragnąłbym wiedzieć, co było przyczyną sprzeczki pomiędzy panią a Narajaną i dlacze-
go ta sprzeczka doprowadziła aż do zabójstwa?
– Zacznę od moich rodziców i opowiem w streszczeniu historię mego życia. Matka moja była Francuską, z zawodu haf-
ciarką. Odznaczała się wybitną pięknością, ale i nie mniejszą lekkomyślnością. Zakochał się w niej pewien kupiec Anglik
i ożenił się z nią już po moim przyjściu na świat.
Pożycie moich rodziców było jak najgorsze. Matka była rozpustnicą, a ojciec gwałtowny i zazdrosny; dlatego to, będąc
jeszcze dzieckiem napatrzyłam się na wiele awantur i odrażających scen.
Miałam pięć lat, kiedy matka moja uciekła z włoskim śpiewakiem, zabierając mnie ze sobą. Później dowiedziałam się,
że ojciec mnie poszukiwał, ale bezskutecznie.
Kiedy ojciec zmarł na apopleksję, brat jego zagarnął wszystko, tak że dla mnie pozostała nieduża suma, którą mi przy-
słano na żądanie matki. Z pieniędzy tych nie widziałem ani grosza, gdyż matka wraz z kochankiem wszystko roztrwoniła.
Później Włoch porzucił ją i wtedy przechodziłyśmy różne koleje losu: jednego dnia ucztowałyśmy bez miary, drugiego nie
miałyśmy co jeść. Kochankowie zdarzali się tylko przygodni, gdyż matka zwiędła już i żadne kosmetyki nie pomagały. By-
ła dla mnie coraz gorszą, często też mnie biła. Nieraz przychodziło mi do głowy, że jest ona zazdrosną o mą młodość i uro-
dę.
Pilnowała mnie bardzo, licząc na to, że uda się jej dobrze mnie sprzedać, a przynajmniej, że będzie ciągnęła ze mnie
zyski. Nauczyła mnie śpiewać i dzięki protekcji jakiegoś starego pana debiutowałam w teatrzyku podmiejskim.
Później wstąpiłam do operetki, gdzie miałam wielkie powodzenie. W tym czasie matka sama wybierała mi wielbicie-
li, rozumie się, tylko bogatych.
Dwa lata prawie przebyłam na scenie, gdy pewnego razu w jednej z lóż naszego teatru zjawił się Narajana - “nabab”,
jak go nazywała jedna z mych koleżanek. Gdy wróciłam do domu, zastałam kosz kwiatów i naszyjnik wielkiej wartości.
– Oto wielbiciel, za którego powinnaś wyjść za mąż – zauważyła matka, oglądając prezent. – Nie poddawaj się zatem
i trzymaj się mocno, dopóki nie dopniesz swego celu.
Uważałam, że matka miała słuszność i poszłam za jej radą. Narajana szalał za mną, a mój opór doprowadzał go do wście-
kłości. Jego podarki były wspaniałe, ale sam on nie był dla mnie sympatyczny: w oczach miał coś takiego, co mnie przej-
mowało strachem. Skończyło się na tym, że matka po prostu sprzedała mnie.
Pewnego razu oznajmiła mi, że książę oświadczył się o moją rękę, lecz życzy sobie, by ona przed ślubem opuściła Pa-
ryż, gdyż nie chce mieć teściowej z taką reputacją; ona przeto poświęca się dla szczęścia córki i wyjedzie z Paryża.
Oczywiście nie było to poświęcenie, bo otrzymała od księcia dużą sumę, za którą mogła sobie kupić młodego męża,
jakiegoś muzyka, i wyjechała z nim razem do Ameryki. Odtąd nic o niej nie słyszałam.
Nie tęskniłam do niej, zostałam porwana przez wicher uciech życiowych, pieniądze przedkładałam ponad wszystko,
czułam się oszołomiona i szczęśliwa.
Narajana był piękny i obsypywał mnie złotem.
Wszystkie kobiety zazdrościły mi go, a jednak w jego obejściu ze mną było coś, co mię obrażało i odpychało od niego.
Pewnego razu, kiedy Narajana był niezwykle wesoły i czuły, przypomniałam mu o obietnicy, którą dał mojej matce, po-
ślubienia mnie.
Roześmiał się głośno i swoim zwyczajem brutalnie odpowiedział:
– Stara czarownica okłamała cię, moja piękna. Z takimi, jak ty, nikt się nie żeni; można je tylko kochać, co zresztą, jest
daleko lepsze. Ciekaw jestem, po co mącić czyste i wolne uczucie, i dobrowolnie nakładać na siebie jarzmo obowiązków?
Sama myśl, że straciłem wolność, odciągnęłaby mnie od małżonki, chociażby posiadała wszystkie cnoty anielskie. I cóż bym
wreszcie mógł dać prawej małżonce więcej ponadto, co ty otrzymujesz? Wszak korzystasz z przepychu królewskiego, po-
siadasz gniazdko uwite z jedwabiu i koronek, a na spacerach i w teatrach widują cię ze mną częściej niż widywaliby cię, gdy-
byś była moją żoną. Bądź więc zadowolona i nie myśl o głupstwach.
Umilkłam, lecz w głębi serca byłam bardzo urażona, gdyż istotnie marzyłam o książącej koronie. Od tego czasu wkradł
się pomiędzy nas brak zaufania, a charakter Narajany stawał się coraz nieznośniejszym. Miewał napady złego humoru, wte-
dy zamykał się i nie chciał nikogo widzieć, żądał jednak, żebym ja również nie wychodziła i nikogo nie przyjmowała. Do-
szło w końcu do tego, że zamknął mnie w znanej panu kryjówce, która zapewne gościła już nie jedną jego kochankę.
Wszystko to mnie irytowało, byłam zmęczona jego zazdrością i zaczynałam go nienawidzieć. Wtedy on starał się mnie
93
drażnić i poniżyć, biorąc sobie za kochankę pewną tancerkę, kankanistkę.
W owym czasie zaczął się starać o moje względy młody Włoch Ulpiano Poveri, człowiek niezamożny, lecz piękny, sub-
telny i łagodny. Zakochałam się w nim i zostałam jego kochanką, nie podejrzewając, że może się tak źle skończyć.
Gdy Narajana o tym się dowiedział, początkowo zapałał raptownym gniewem, następnie jednak również raptownie się
uspokoił; powinno to było wzbudzić moją podejrzliwość, zwłaszcza gdy zażądał, abym u niego spędziła noc dla wyjaśnie-
nia sprawy i pogodzenia się. Zgodziłam się, gdyż pragnęłam już z nim zerwać, nie przewidziałam, niestety, co mnie tam cze-
ka. Zaraz na wstępie obsypał mnie obelgami i wymysłami, czego nie zostawiłam bez właściwej odpowiedzi. Następnie
zażądał zerwania z Ulpiano, a na moją stanowczą odmowę zagroził zabiciem go. Wtedy oświadczyłam, że go nienawidzę,
że się nim brzydzę, że czuję dla niego pogardę i od tej chwili zrywam z nim wszelkie stosunki.
Na te słowa zatrząsł się z wściekłości, porwał leżący na stole sztylet i pchnął mnie w bok.
Krzyknęłam i chciałam uciekać, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa; upadłam na posadzkę i straciłam świadomość.
Niewypowiedziany ból przywrócił mi jednak przytomność: zdawało mi się, że mnie ktoś przypieka rozpalonym żelazem.
Otworzyłam oczy.
Narajana stał przede mną nachylony i wlewał mi do rany jakiś płyn. Był strasznie blady; błędny wzrok utkwił w mej
twarzy, usta drgały mu kurczowo. Pomimo okropnych cierpień nie straciłam przytomności i widziałam jak przez mgłę, co
się dokoła mnie działo.
Czułam, że Narajana przenosił mnie w inne miejsce. Słyszałam jego przekleństwa i bluźnierstwa, przerywane składa-
nymi na mej twarzy i szyi pocałunkami. Wreszcie zanurzył mnie w jakimś płynie i nastąpiła cisza.
Myślałam, że mnie pogrzebał i chciałam krzyczeć, zerwać się, zrzucić z siebie gniotący ciężar, lecz byłam zupełnie po-
zbawiona władzy.
Pod wpływem okropnych wspomnień Liliana przestała mówić, a z oczu jej polały się strumienie łez. Po krótkiej prze-
rwie uspokoiła się i ciągnęła dalej:
- To, co ucierpiałam nie da się opisać. Czułam straszny głód i pragnienie, otaczające mnie ciemności i cisza przejmo-
wały mnie okropnym lękiem; rana paliła mnie jak ogniem. Sam proces myślenia sprawiał mi dotkliwy ból. I wśród tych mę-
czarni musiałam pozostawać w pozycji nieruchomej, nie mogłam ani otworzyć oczu, ani ulżyć sobie westchnieniem! Czasem
zdawało mi się, że na całym ciele wystąpił mi zimny pot.
Pewnego razu usłyszałam jakiś szelest i zgrzyt, jak gdyby ktoś odrywał zamek od drzwi, czyjeś kroki zbliżyły się do
mnie...
– To ja byłem – przerwał Supramati – przypadkowo wykryłem to tajemne mieszkanie i znalazłem panią w szklanej
skrzyni, ale myślałem, że mam do czynienia ze zmarłą. Odkrycie to zrobiłem w kilka miesięcy po śmierci Narajany.
– Wtedy – mówiła dalej Liliana – wstąpiła we mnie nadzieja. Niestety, na krótką chwilę, bo potem nastąpiła znów
przerażająco długa cisza, która, zdawało się, doprowadzi mnie do szaleństwa. Przyszła mi na myśl potrzeba modlitwy. Z ca-
łej mej zbolałej duszy wzywałam Chrystusa i Jego Matkę. Prosiłam o zmiłowanie, o powrócenie mi życia lub pogrążenie
w sen śmierci.
Czy modlitwa moja była wysłuchana – nie wiem, lecz spłynął na mnie jakiś dziwny spokój, jakby senność, z której
obudził mnie dźwięk tłukącego się szkła. Następnie, z uczuciem niewymownego szczęścia, poczułam, że mnie gdzieś prze-
noszono, później zanurzono w jakimś rozkosznym, kojącym płynie. I znów straciłam całkowicie świadomość...
Obudziłam się w łóżku, zupełnie przytomna. Wstałam, ubrałam się, wypiłam nieco wina. Chciałam wyjść, ale drzwi
były zamknięte; stanęłam więc przy oknie oczekując na swego tyrana, którego gotowa byłam zadusić. Zamiast niego tyś przy-
szedł, panie mój, zbawco i dobroczyńco.
Wdzięczną ci za to będę do końca mego życia.
Z oczu Liliany płynęły obficie łzy. Schwyciła rękę Supramatiego i zanim ten zdołał ją cofnąć, przylgnęła do niej gorą-
cymi ustami.
– Biedna! Doskonale rozumiem, jak okropne musiały być twe cierpienia. Lecz, proszę, nie przeceniaj mych zasług i nie
przeklinaj Narajany, który niezawodnie również wiele przecierpiał, a obecnie stanął już przed sprawiedliwym sądem Bożym.
W ogóle nie mówmy już nic o przeszłości. ale ponieważ pani opisała mi całe swoje życie, pragnę jeszcze zapytać: co pani
myśli obecnie ze sobą uczynić? Nie znaczy to, bym pani proponował jakąś pracę, dającą utrzymanie; bynajmniej, zabezpie-
czę cię tak, żebyś była zupełnie niezależna. Ale człowiek nie powinien żyć bez żadnego zajęcia i określonego celu. Taką pra-
cą, czy to dla polepszenia sobie bytu, czy dla dobra bliźnich, nie powinnaś gardzić. Próżniactwo jest przyczyną wszelkich
zbrodni, a praca – przyjacielem i podporą człowieka we wszystkich okolicznościach życia.
Liliana, słuchając tych słów, doznawała lęku i przykrego rozczarowania. Gniew i rozżalenie wywołały na jej twarzy go-
rący rumieniec, gdy mówiła niezdecydowanym głosem:
– A cóż ja mogę robić? Nie umiem nic, nawet porządnie czytać i pisać, gdyż matka mówiła mi zawsze: “kto posiada
94
taką, jak ty urodę, ten nie potrzebuje pracować; miłość dostarczy mu wszystkiego”.
– Takie niemoralne nauki i poglądy nie przynoszą twej matce zaszczytu. To, co nazywa “miłością” jest po prostu han-
dlem własną osobą. Lecz proszę mi powiedzieć, czy to okropne przejście, jakiego pani doświadczyła, nie zrobiło na pani żad-
nego wrażenia. Czy w ciągu długich dni samotności, podczas męczarni fizycznych i duchowych nie zastanawiałaś się nad
marnością i nietrwałością rozwiązłego, pełnego pozornych przyjemności życia, nad swym upadkiem moralnym wobec za-
leżności od kaprysu ludzi lekkomyślnych i rozpustnych, z których żaden nie kochał cię prawdziwie, a Narajana mniej niż
inni. Skoro pod wpływem zazdrości zabił cię i porzucił. Przykro mi to mówić, ale mój nieboszczyk brat był wielkim ego-
istą. On nikogo nie kochał, prócz własnego “ja”. Wątpię, czy prowadząc dalej podobne życie, czułabyś się prawdziwie szczę-
śliwą i mam nadzieję, że skoro Bóg tak cudownie wyprowadził cię z okropnego położenia, rozpoczniesz nowe, niepodobne
do dawnego, życie.
Wychowanie twoje było bardzo złe: ucz się więc teraz, rozwijaj swój umysł i staraj się pomagać swym nieszczęśliwym
współbraciom. Niesienie ulgi cierpiącym jest pracą szlachetną i miłą Wszechmocnemu. Jeżeli nie masz nic przeciwko te-
mu, to zawiozę cię jutro do znanej mi osoby, która cieszy się ogólnym szacunkiem z przyczyny swej dobroci, skromności
i pobożności, mianowicie do pani Rozalii Berken. Ona będzie ci siostrą, towarzyszką i wskaże ci inne cele, inne większe i cen-
niejsze przyjemności życia, które powinny ci zastąpić zabawę w towarzystwie rozwiązłych i cynicznych mężczyzn, w rodza-
ju Narajany lub Lormoeila, którzy nie poczuwając się do żadnych obowiązków, porzucają swe żony.
– A czy książę był żonaty?
– Tak, Narajana był żonaty z bardzo rozumną i przepiękną jak anioł kobietą. Lekceważył ją jednak i porzucił, ugania-
jąc się za przygodnymi miłostkami, spędzając czas za kulisami wraz z wicehrabią de Lormoeil i innymi birbantami, którzy
wysługują się aktorkom i marnują czas na ucztach, a raczej orgiach.
Tacy panowie są o sobie dobrego mniemania, uważają się za bardzo interesujących chyba dlatego, że wyzbyli się po-
czucia obowiązku, honoru i sumienia. Z całym tym towarzystwem mężczyzn i kobiet, których rozpusta i przedwcześnie
zwiędłe twarze dobrze ci są znane, musisz pani zerwać wszelkie stosunki, jeżeli chcesz rozpocząć inne życie i wyjść za mąż.
Pani jest tak młodą i piękną, że łatwo znajdzie się uczciwy człowiek, który panią pokocha. Życie rodzinne i dzieci na-
pewno dostarczą ci takiego ogromu szczęścia, że z niczym nie da się ono porównać.
Liliana słuchała go ze spuszczonymi oczami; ręce jej drgały nerwowo, a serce o mało nie pękło ze złości, goryczy i uczu-
cia obrazy miłości własnej. Czuła, że Supramati dawał jej delikatnie do zrozumiemia, że nie uczyni z niej swej kochanki.
On ją uratował, hojnie zabezpieczył jej przyszłość, lecz nie pragnął, by do niego należała, ukazując jej natomiast inną dro-
gę – drogę uczciwego życia. Po pewnej walce z nurtującymi w niej, całkiem odmiennymi, uczuciami nie mogła powstrzy-
mać się od głośnego płaczu.
Supramati patrzył na nią z współczuciem, rozumiał, co się działo w jej duszy, czuł, że się jej podobał i że w swej naiw-
nej wierze wyznaczyła mu przejęcie roli Narajany; świadoma swej piękności, nie spodziewała się nigdy, by mogła mu być
obojętną.
Supramati nie mógł jej pokochać, gdyż serce jego zanadto jeszcze było zajęte Nurwadi, matką jego dziecka. Nadto
obowiązek przykuwał go do Nary, a dla zaspokojenia potrzeb zmysłowych wystarczała mu Pierreta. Ta była już do tego
stopnia pochłonięta rozpustą, że nie mógł liczyć na jej odrodzenie moralne. Lilianę zaś, jako mniej zepsutą, chciał ratować
jeszcze z tego względu, że dzięki eliksirowi, wprowadzonemu do jej organizmu przez Narajanę, skazana była na nieskoń-
czenie długie życie ziemskie: niech by przynajmniej to jej planetarne życie prowadziło ją do udoskonalenia, a nie do osta-
tecznego upadku.
– Do widzenia – rzekł, podnosząc się. – Niech pani nie płacze. Oby Bóg zesłał pani dobre myśli i ukojenie. Dziś nie
mogę tu dłużej pozostać, ale jeżeli pani pozwoli, będą tu pojutrze z panią Rozali.
Nie podnosząc głowy, Liliana podała mu rękę, mówiąc zdławionym głosem:
– Niech pan ją przyprowadzi, bądę się starała urządzić sobie życie według pana wskazówek.
Supramati gorąco uścisnął jej rękę.
– Dziękuję bardzo! Pani przyrzeczenie sprawia mi wielką radość. Będę podwójnie szczęśliwy, jeżeli, uratowawszy cia-
ło uratuję również twą duszę.
Liliana nic nie odpowiedziała, natomiast zaczęła jeszcze gwałtowniej płakać.
Nie próbując jej pocieszać, Supramati pocichu wyszedł z pokoju. Wiedział, że te łzy były wstępem do wewnętrznego
odrodzenia Liliany, że toczy się w niej walka, aby zerwać z rozpustną przeszłością, której drogę, lśniącą fałszywym blaskiem,
zwykle trudno bywa porzucić!... W takich ciężkich chwilach życia, samotność jest najlepszym pocieszycielem i doradcą.
Jak mógł Narajana, który dostatecznie znał świat okultystyczny, prowadzić tak bezcelowe życie, popierać próżniactwo
i rozpustę? Na pytanie to Supramati nie umiał sobie odpowiedzieć.
Natychmiast po przyjeździe do Paryża Supramati wysłał list do Nary, prosząc o wyznaczenie miejsca spotkania, aby mo-
95
gli porozumieć się co do terminu ślubu i związanych z tym spraw. List był adresowany do Wenecji.
Odpowiedzi jeszcze nie otrzymał, lecz spodziewał się nadejścia takowej w najbliższym czasie i postanowił być każdej
chwili gotowym do wyjazdu. Chciał przeto jak najprędzej zobaczyć się z panią Rozalią i powierzyć Liljanę jej opiece.
Zaraz następnego dnia udał się do niej. Zastał ją w otoczeniu tuzina małych dziewczynek, które bezpłatnie uczyła.
Wizyta Supramatiego ucieszyła ją bardzo, opowiedziała mu, ile to nędzy zdołała, dzięki jego pomocy usunąć i ile błogosła-
wieństw spłynęło na nią z rozradowanych i wdzięcznych serc tych nędzarzy.
– Przychodzę prosić panią o zaopiekowanie się jeszcze jedną biedną istotą – rzekł, ściskając podaną mu dłoń. Nie-
szczęśliwa, którą chcę pani polecić, nie potrzebuje pomocy materialnej, ale pozbawiona jest zupełnie pojęcia o moralności.
Pragnąłbym, żeby mi pani pomogła oderwać ją od najbardziej poniżającego rzemiosła. Osoba ta nazywa się Liliana Robert-
son. Jest to dziewczyna z natury dobra, lecz nikt nie starał się wprowadzić jej na właściwą i prawą drogę. Niedawno miała
okropne przejścia, dusza jej więc jest strwożona i wstrząśnięta. Mam wrażenie, że obecna chwila jest bardzo odpowiednią
do podjęcia próby skierowania jej na drogę cnoty. Niewątpliwie znając pani charakter, jestem pewny, że wszelkie trudności
będą przez panią zwalczone.
– Mogę pana zapewnić, że najusilniej będę się starała podźwignąć ją z upadku. Jeżeli tylko okaże się zdolną do skru-
chy, starania moje nie pozostaną bez dobrego skutku.
Pan mi daje świętą misję, za którą jestem panu niezmiernie wdzięczna.
Umówili się, że nazajutrz Supramati wstąpi po nią i odwiezie do Liliany.
Już podczas pierwszej wizyty pani Rozalii, jej dobra, spokojna twarz i jasne, przyjazne spojrzenie zrobiły jak najlepsze
wrażenie i miały kojący wpływ na zbolałe serce Liliany. Z serdeczną otwartością Liliana zapewniła panią Rozalię, że przyj-
mie rady i przyjaźń wspaniałomyślnej opiekunki nieszczęśliwych, o której książę Supramati mówił jej tyle dobrego.
Widząc, że zaraz na wstępie zawiązał się pomiędzy obiema kobietami przyjazny stosunek, Supramati pożegnał je i wy-
szedł.

Rozdział jedenasty

Minęło blisko dwa tygodnie od wysłania listu, a odpowiedź nie nadchodziła. Milczenie Nary niepokoiło i smuciło Su-
pramatiego.
Był z tego powodu w jak najgorszym humorze: nie pozwalał wicehrabiemu prowadzać się po zabawach, jakie ten go-
tów był stale urządzać dla rozerwania księcia, no i dla widoków własnej korzyści; wykazywał karygodną obojętność w sto-
sunku do Pierrety i jej występów w Alkazarze. Śpiewaczka miotała się w bezsilnym gniewie, a wicehrabia z przyjaciółmi
również byli oburzeni, i w poufnym kółku nie szczędzili magnatowi niepochlebnych epitetów. To ich tylko pocieszało, że
Supramati pozwalał się eksploatować i mogli od niego wyłudzać przeróżne prezenty, ofiarowywane w imieniu księcia zna-
komitościom teatralnym.
Pewnego razu, gdy Lormoeil napomknął delikatnie o długach, które zatruwały mu życie, a które musiał zaciągnąć
wskutek zbiegu nieszczęśliwych okoliczności, Supramati darował mu większą kwotę pieniędzy.
Niecierpliwość Supramatiego doszła wreszcie do ostatecznych granic; postanowił przeto, że po trzech dniach, o ile nie
otrzyma od Nary odpowiedzi, pojedzie do Wenecji i tam dowie się o przyczynach tak długiego ze jej strony milczenia. Te-
goż dnia wieczorem, gdy już miał udać się na spoczynek, oznajmiono mu, że jakiś człowiek przyjechał z listem. Był to list
od Nary. Supramati otworzył go szybko i czytał:
“Nie śpieszyłam z odpowiedzią, przypuszczając, – nie bez powodu, – że pan nie umiera z niecierpliwości widzenia się
ze mną. Nie zabraniam panu przyjazdu; jeżeli chcesz, przybywaj. Lecz, na miłość boską, nie rób z siebie ofiary obowiązku.
Jeżeli pobyt w Paryżu sprawia panu przyjemność, a towarzystwo, w którym przebywasz, bardzo cię bawi – zostań! Ja się by-
najmniej o to nie obrażę. Przywykłam patrzeć na wszystko z pobłażliwością, miałam już pod tym względem dobrą szkołę
jako żona Narajany”.
P.S. List ten przesyłam przez wiernego gońca i proszę dać mi przez niego odpowiedź. Wiem, że to anachronizm, lecz
z przyzwyczajenia używam tego sposobu korespondowania, uważając go za dogodniejszy i pewniejszy od pośrednictwa
poczty.
Do widzenia! Od pana zależy, czy ono bądzie miało miejsce wcześniej, czy później.
Nara

Treść listu wywołała w duszy Supramatiego najbardziej powikłane uczucia i skłoniła go do wyjazdu już nazajutrz ra-
no.
96
Obudziwszy się o szóstej, wezwał swego kamerdynera i oznajmił mu, że za dwie godziny wyjeżdża; kazał przy tym na-
tychmiast zapakować niezbędne rzeczy i zabronił dawać komukolwiek wskazówki co do miejsca swego wyjazdu, słusznie
się obawiając, by Lormoeil nie podążył w ślad za nim.
Znalazłszy się w przedziale wagonu, odetchnął z ulgą i nie bez pewnego złośliwego zadowolenia myślał o rozczarowa-
niu wicehrabiego, kiedy się dowie o jego wyjeździe.
Już od kilku dni próżniak ten projektował urządzenie uczty na cześć wielkiego tragika, Pensona, z racji dziesięciolet-
niego jubileuszu jego artystycznej działalności.
Supramati rozumie się, miał przesłać artyście odpowiedni prezent. Supramati od dawna już wiedział, że urządzenie w je-
go imieniu uczty i zakupy kosztowności były dla wicehrabiego źródłem znacznych dochodów.
Co się zaś tyczy Pierrety, to ta już mu się naprzykrzyła i obrzydła do niemożliwości, tylko jej czelność, oraz chęć unik-
nięcia tragicznych scen, na jakie w razie otwartego zerwania byłby narażony, wstrzymywały go od zaniechania z nią stosun-
ków. Tym sposobem wyjazd ten uwalniał go jednocześnie od Pierrety, co wprawiało go w doskonały humor.
Kiedy Lormoeil się obudził, dwie godziny już przeszło od chwili odejścia pociągu, którym odjechał Supramati.
Lormoeil był w okropnym humorze. Poprzedniego wieczora karta mu nie szła w klubie i przegrał znaczną sumę, otrzy-
maną od księcia na zlikwidowanie długów. Teraz wyłudzać od niego pieniądze jakoś, na razie nie wypadało... Przypomniał
sobie na szczęście, że na dzień jutrzejszy przypadały imieniny Pierrety i jubileusz Pensona.
Musiała zatem odbyć się niezwykła uczta, musi być mowa o odpowiednich prezentach, a to wszystko poprawi obecny
stan rzeczy...
Ubrał się szybko i pojechał przede wszystkim zamówić na dzień jutrzejszy wspaniały bukiet i niezwykle wyszukaną ko-
lację. Następnie udał się do pałacu księcia. Wszedł swobodnie do westybulu, jak “swój” człowiek, lecz naraz stanął zdumio-
ny, że o tak późnej porze widoczny nieporządek w domu Nababa.
Odźwierny, zamiast w liberii, kręcił się w zwyczajnej kurtce, rozmawiając głośno ze swą żoną, a na schodach dzieci je-
go bawiły się spokojnie małym kotkiem.
– Co to jest, Sebastianie? Czy książę śpi dziś tak długo, że o pierwszej godzinie jesteś jeszcze w zwykłym ubraniu? –
zapytał wicehrabia tonem wymówki.
Odźwierny, który nie zauważył wejścia wicehrabiego, obejrzał się i odrzekł z niskim ukłonem:
– Ach, pan wicehrabia! Jego książęca mość wyjechał dziś o wpół do ósmej wraz z panem Tortozem, a o godzinie dzie-
siątej pojechał za nim jego sekretarz.
– A dokąd wyjechał książę? Jak długo potrwa jego nieobecność? – zapytał niepewnym głosem wicehrabia.
– Tego nikt nie wie. Przypuszczają, że musiało zajść coś bardzo ważnego, gdyż wczoraj już po północy przyjechał ja-
kiś człowiek z listem. Kto był ten poseł i skąd przyjechał, nie mogliśmy się dowiedzieć, gdyż nic nie chciał mówić. Książę
kazał mu wyznaczyć osobny pokój i dać dobrą kolację, a dziś zabrał go ze sobą. Sekretarz polecił rządcy pozamykać wszyst-
kie pokoje, gdyż nieobecność księcia potrwa czas nieokreślony, a cały personel służbowy pozostał od czasu osobnego roz-
porządzenia.
Wicehrabia zbladł; czuł, że nogi się pod nim uginają.
– Czy książę nie zostawił dla mnie jakiegoś listu?
– Nie, proszę pana, była tylko kartka do pani Rozalii Berken. Wicehrabia machnął gniewnie ręką i wsiadł do oczeku-
jącego na niego powozu. Coś go dusiło i czuł się cały w gorączce.
Co za niegodziwość ze strony tego wstrętnego Hindusa – myślał – żeby się tak ukrywać, wyjeżdżać bez pożegnania,
nawet nie zostawić kilku słów swemu najlepszemu przyjacielowi! Narajana nigdy by tak nie postąpił. Tamtemu można by-
ło, zupełnie otwarcie zwierzyć się ze swych kłopotów finansowych, zresztą tamten z półsłówka odgadywał wszystko i był
nadzwyczaj hojny. A ten potwór...
Naraz przyszło mu na myśl, że Supramati mógł napisać pani Berken, dokąd jedzie. Nie tracąc chwili czasu, kazał się
do niej zawieźć.
Pani Berken otrzymała kartę, ale książę pisał tyle tylko, że wyjeżdża na czas nieograniczony i że powiększył kwotę
dzienną, wyznaczoną jej na cele dobroczynne.
Jak pijany wicehrabia wrócił do powozu, klnąc w duchu, że usiadł wczoraj do gry. Za tę sumę, która zniknęła z zielo-
nego stolika, uregulowałby swoje interesy. Co teraz pocznie? Główny wierzyciel nie zechce dłużej czekać i sprzeda jego ko-
nie, powóz i meble; będzie wielki skandal!
Przy całym swym strachu i niezależnie od wściekłości, która go rozsadzała, nie zapomniał udać się do kwiaciarki i re-
stauracji, aby odwołać zamówienia na bukiet i kolację, następnie wrócił do domu i zamknął się w gabinecie. chciał być sam,
by obmyślić sposób wydostania się z kłopotów.
Nigdy jeszcze nie znajdował się w tak krytycznym położeniu, gdyż licząc na pomoc Supramatiego, żył bardzo rozrzut-
97
nie.
Chodził po gabinecie blady i w najwyższym stopniu zdenerwowany. Przychodziło mu na myśl udać się do głównego
wierzyciela i prosić o zwłokę do czasu powrotu księcia, który wyjechał tylko na czas krótki i po powrocie zwróci wicehra-
biemu większą sumę, dawniej mu pożyczoną. Po głębszej rozwadze zaniechał tego zamiaru, wiedząc, że przebiegły Żyd nie
uwierzy, aby taki magnat pożyczał pieniądze od zrujnowanego człowieka.
Usiadł przy biurku, by obliczyć całą sumę swych długów. Przeglądając w szufladzie różne papiery, natrafił na kartkę pi-
saną ręką Supramatiego. Przyjrzał się jej bacznie i rumieniec wystąpił mu na twarz. Może w niej znajdzie dla siebie ratu-
nek ?... “Kochany wicehrabio – pisał Supramati – zechciej wybrać u Mercieux kilka przedmiotów dla Pierrety, rachunek
przyślij do mnie. Będzie zapłacony zaraz po powrocie mego sekretarza”.
Następował podpis, lecz brakowało daty, i to dało wicehrabiemu możność ułożenia planu, który niezwłocznie powstał
w jego umyśle.
Wprawdzie kartka ta była pisana dwa lata temu, podczas pierwszej bytności Supramatiego w Paryżu, ale że była bez
daty, nie mogła wzbudzić w nikim najmiejszego podejrzenia. Rozważywszy dokładnie tę sprawę, Lormoeil udał się nie-
zwłocznie do jubilera, u którego nabywał zwykłe rozdawane przez Supramatiego podarki.
Po przybyciu do sklepu zażądał widzenia się z właścicielem i jemu samemu przedstawił kartkę Supramatiego.
Dostałem kartkę tę wczoraj, ale w nocy książę, z powodu ważnych wiadomości, jakie otrzymał, zmuszony był wyjechać.
Wróci za kilka tygodni i, naturalnie, będzie bardzo żałował, jeżeli jego nagły wyjazd pozbawi pannę Pierretę przeznaczo-
nego jej prezentu. Przyjechałem więc zapytać, czy mogę wybrać kilka przedmiotów, a rachunek załatwi sekretarz księcia.
Wreszcie, jeżeli pan ma jakieś obawy, to zaczekamy do powrotu księcia – dodał, chowając kartkę do pugilaresu. Przypusz-
czam jednak, że książę byłby bardzo zdziwiony odmową po tylu zrobionych u pana zakupach.
– Ależ, panie wicehrabio, nieufność z mej strony byłaby doprawdy śmieszną. Wystarczy samo nazwisko księcia. Będzie
pan łaskaw wybrać, co potrzeba, a na przyszłość polecam się również pamięci pana.
Zadowolony z takiego obrotu sprawy, wicehrabia wybrał garnitur z pereł i rubinów, otrzymał, jak zwykle, komisowe,
zabrał nabytą kosztowność i odjechał.
Nie wierząc jeszcze swemu szczęściu, wrócił do domu by obliczyć, ile weksli można będzie wykupić za pieniądze, otrzy-
mane ze sprzedaży, tak łatwo zdobytych kosztowności, o których Pierreta nie powinna się nigdy dowiedzieć... Niestety, tym
razem los nie sprzyjał biednemu wicehrabiemu.
W godzinę po jego wyjściu, do magazynu pana Mercieux weszła Pierreta z zamiarem nabycia kilku drobiazgów dla swej
kuzynki, wychodzącej za mąż. Ponieważ ta godna niewiasta była o tyle skąpa dla innych, o ile rozrzutna dla siebie, udała się
przeto, do dostawcy Supramatiego, licząc na to, że faworytce tak poważnego klienta zrobi on przy kupnie jak największe
ustępstwa. Jubiler przyjął ją bardzo uprzejmie i chytrze się uśmiechając, pokazał rachunek, przygotowany dla Supramatie-
go.
– A! – pomyślała zachwycona Pierreta, rzucając okiem na rachunek – chce złagodzić mój gniew ... przeprosić za oka-
zane mi lekceważenie...
Wtem błysnęła jej w głowie myśl, że należy wyzyskać skruchę księcia i kazać mu zapłacić za podarki, nabyte przez nią
dla kuzynki; wybrała piękną broszkę za 300 franków zamiast pierścionka za 50 i rzekła bez wahania:
– Może pan zechce dodać do rachunku jeszcze tę drobnostkę. Książę nie będzie robił trudności w jej pokryciu.
Po tak pomyślnym załatwieniu kupna, wyszła rozpromieniona z magazynu.
– Ale... – pomyślała, wsiadając do swego powozu – gdyby tak kochanemu wicehrabiemu przyszła ochota zamienić ku-
pione dla mnie rubiny na szkiełka?! Może jeszcze zdołam ocalić rubiny!
– Czekaj, łobuzie, jeżeli i teraz urządziłeś mi taką sztuczkę, to się dowiesz, że cierpliwość moja już się wyczerpała! Wca-
le nie będę cię oszczędzać i powiem o wszystkim Supramatiemu.
Gdy wicehrabiemu oznajmiono o przyjeździe aktorki, pomyślał sobie, że dowiedziała się o wyjeździe Supramatiego
i chciała zasięgnąć bliższych wiadomości, postanowił więc przyjąć ją sucho. Jakież było jego zdziwienie, strach i wściekłość,
kiedy Pierreta już od progu wołała:
– Wiem, że książę wyjechał, ale jak zawsze, pomyślał o mnie. Przyjechałam zabrać garnitur z pereł i rubinów, który zgod-
nie z jego poleceniem masz mi doręczyć. Oddaj to natychmiast! Jubiler powiedział mi, że go zabrałeś, więc przyjechałam
po swoją własność.
Wicehrabia zbladł, zatrząsł się i stał z zaciśniętymi pięściami, jakby miał zamiar rzucić się i zdławić bezwstydną koko-
tę, co przyszła wydrzeć mu ostatnią deskę ratunku. ale on miał broń inną... Zmierzywszy napastnicę chłodnym, lekcewa-
żącym spojrzeniem, rzekł:
– Nie śpiesz się tak bardzo ze swym żądaniem! Garnitur ten przeznaczony jest dla innej kobiety, której nazwiska nie
mam prawa wymienić...
98
Słysząc to, Pierreta stanęła cała w ogniach: oczy jej rzucały błyskawice gniewu. Niby pantera gotowa do skoku, prze-
gięła się i, dysząc ciężko, podeszła do przeciwnika.
Zapomniała, że jest aktorką i aspirantką do korony książęcej; w tej chwili odezwała się w niej natura prostacza, zagra-
ła krew wychowanej na bruku paryskim ladacznicy.
-- Przeznaczone dla innej, której nazwiska nie możesz wymienić?! Cha, cha, cha – krzyknęła. – Czekaj, ptaszku, teraz
ujawnię tajemnicę twego wyjazdu do Lyonu w celu zamiany brylantów na szkiełka przy pomocy Żyda Szachraja.
Mam w ręku dowody twego złodziejstwa i pójdziesz pod sąd! Chcesz, bandyto, okradać biedną kobietę, wydrzeć jej to,
co zarobiła uczciwą pracą?! Nie, kochanku, to ci się nie uda. Oddaj natychmiat to, coś wziął dzisiaj od jubilera!
Wicehrabia stał jak skamieniały. Widząc, że oszustwa jego nie są dla niej tajemnicą i że przy dalszym uporze ta wście-
kła kobieta może go zgubić, wyjął z biurka kupiony garnitur i rzucił jej w twarz.
– Masz, ulicznico i precz stąd! Żeby mi twoja noga już nigdy u mnie nie postała. Ale pamiętaj, że z podarkami księcia
skończyło się raz na zawsze.
Futerał trafił Pierretę w twarz, z nosa pokazała się krew; cofnęła się i, ocierając twarz, wołała:
– Zbrodniarzu! chciałeś mnie okraść, a teraz usiłujesz zabić.
– Precz, mówiłem, nierządnico, bo ci kości pogruchoczę – ryczał ze swej strony Lormoeil.
Lecz Pierreta rzuciła się już na niego z zaciśniętymi pięściami, wrzeszcząc:
– Poczekaj, ty podły szantażysto, wicehrabio z chlewa, żebraku!
Małe, lecz silne pięści spadały raz po raz na głowę i twarz wicehrabiego.
– Odejdź, nocny szakalu, żywiący się padliną, bo nie ręczę za siebie! – krzyczał napadnięty, usiłując strząsnąć z siebie
napastnicę, która jak pijawka, wpiła się w jego ciało.
Po pewnym czasie puściła go sama, podniosła puzderko z kosztownościami i wybiegła z mieszkania, krzycząc:
– Raz tylko w życiu miałam do czynienia z padliną, to wtedy, kiedy byłam twoją kochanką; obecnie nie jestem taka głu-
pia i po dzisiejszym zajściu, możesz być pewny, że się znajdziesz w więzieniu.
Trzasnęła drzwiami, a wicehrabia upadł bezsilny na fotel. Twarz miał podrapaną, krawat porwany.
– O, podła żmijo! Muszę cię zdławić w jaki się da sposób, żebyś więcej nikogo kąsać nie mogła!
Osłabione nerwy zblazowanego człowieka nie wytrzymały tego wstrząśnienia. Ukrył twarz w dłoniach i płakał jak
dziecko.
Gdyby Supramati wiedział, jaki dramat rozgrywał się pomiędzy jego przyjaciółmi, byłby zapewne żałował wicehrabie-
go, ale on teraz myślał tylko o Wenecji.
Po powrocie do domu Pierreta zaczęła się uspakajać. Zwierciadło pokazało, że jej nos nie bardzo ucierpiał, a piękne ru-
biny, których nikt jej nie wydrze, wróciły jej dobry humor. Ucichł też gniew na wicehrabiego, ciągle jednak męczyły ją je-
go zagadkowe słowa o jakiejś innej kobiecie. Wprawdzie nie zauważyła, żeby Supramati starał się o czyjeś względy, ale
rywalka mogła należeć do świata, w którym Pierreta była osobą obcą i nieznaną. Kto wie, może historia o wyjeździe księ-
cia była tylko wymysłem. Pod wpływem zazdrości postanowiła wszystko wyśledzić i tegoż wieczora wysłała pokojówkę na
zwiady.
Dowiedziawszy się z wiarygodnego źródła, że książę istotnie wyjechał i wróci nieprędko, musiała zastąpić go czasowo
przez kogoś innego. Z wicehrabią nie chciała zupełnie zrywać, gdyż jakkolwiek był zupełnie zrujnowany, mógł jednak jej
szkodzić; z drugiej strony mógł być jej bardzo użytecznym, co już nieraz miało miejsce. Wiedziała, że znajduje się on teraz
w okropnym położeniu i chciała mu pomóc. Ale jak? Głównym jego wierzycielem był baron Mercandier, o którym już
wspominaliśmy. Żyd ten był jednocześnie bankierem, przemysłowcem i lichwiarzem. Był on bardzo zakochany w Pierre-
cie i ciągle ją prześladował swą miłością, lecz piękna aktorka udawała niedostępną i wyśmiewała małego, śniadego, z haczy-
kowatym nosem człowieczka, który śmiał rywalizować z pięknym Supramatim.
Teraz po raz pierwszy pomyślała serio o tym upartym wielbicielu. Mogła wszak przez kilka tygodni poświęcić się i ob-
darzać swymi względami tego głupca z nabitą kieszenią, a później wyrzucić go za drzwi, gdy się znajdzie ktoś lepszy. Po-
starałaby się przy tym o odroczenie terminu płacenia długów wicehrabiego. Po ułożeniu tego planu przeczytała jeszcze raz
przysłany jej przed dwoma dniami wraz z pięknym bukietem list Mercandiera i zaraz mu odpisała, zapraszając na wieczór.
Baron, cały rozpromieniony, nie omieszkał przybyć, a bardzo życzliwe przyjęcie przez Pierretę wprowadziło go w praw-
dziwy zachwyt.
Wieczór spędzili we dwoje, a kiedy po dobrej kolacji, Mercandier wypił parę kieliszków likieru, czuł się podwójnie
upojonym. Przyciągał do siebie piękną aktorkę i czułym głosem zapytał: – Jeżeli masz jakieś życzenie, moje maleństwo, to
jedno twoje słówko wystarczy, bym je zaspokoił.
Pierreta, głaszcząc go po twarzy, rzekła:
– Ja nie należę do tych, co mają na sprzedaż swą miłość. O tym wiesz dobrze. Jeżeli zatem chcesz mi ofiarować jakąś
99
drobnostkę na pamiątkę tego miłego wieczoru, to kup mi wachlarz ze słoniowej kości; widziałam bardzo ładny w jednym
ze znanych mi magazynów. Na taki prezent pozwalam, aby ci zrobić przyjemność. Ale, jeżeli chcesz mnie naprawdę ucie-
szyć, to odrocz termin zapłaty długu wekslowego biednemu wicehrabiemu de Lormoeil, który obecnie jest w bardzo cięż-
kich warunkach materialnych. Książę Supramati odjechał tak niespodziewanie, że wicehrabia nie zdążył otrzymać od niego
sumy, niezbędnej na pokrycie twego wekslu. Książę bezwarunkowo nie odmówiłby tej sumy wicehrabiemu wobec wielkich
usług, jakie wicehrabia mu okazał, oraz łączącej ich od dawna przyjaźni.
Prawda, że Lormoeil jest nicpoń, ale ma on pewne zalety, jest usłużny, obowiązkowy i posiada rozległe stosunki. Nie
warto go niszczyć dla sumy, która wobec twoich bogactw nie ma żadnego znaczenia. A zatem czy zgadzasz się odroczyć ter-
min tej jego wpłaty do czasu powrotu księcia?
– Wszystko uczynię, co tylko sobie życzysz, moja królowo, odroczę spłatę długu wicehrabiemu na taki termin, jaki sa-
ma wyznaczysz.
Nie tracąc czasu, Pierreta przyniosła przyrządy do pisania, podała baronowi pióro i podsunęła papier, mówiąc kokie-
teryjnie:
– Twoja królowa życzy sobie, byś niezwłocznie dał dowód swego wspaniałomyślnego czynu.
Mercandier bez wahania napisał podyktowany przez aktorkę list, następującej treści:
“Kochany wicehrabio! Mając na względzie okoliczności, w jakich się pan znajduje, rozumiem, że wypłata należnych mi
pieniędzy we właściwym terminie może sprawić panu pewne trudności, proszę zatem termin ten odroczyć sobie do czasu,
kiedy bądzie pan w możności dług spłacić”.
– Trzeba natychmiast zawiadomić o tym wicehrabiego – pomyślała sobie Pierreta – w przystępie rozpaczy gotów on
targnąć się na swoje życie.
Zaraz po odejściu Mencandiera, Pierreta napisała na kartce:
“Niewdzięczniku!, nie zasługujesz wprawdzie na moje współczucie, ale jestem lepsza od ciebie i potrafiłam użyć swe-
go wpływu, żeby Mercandier odroczył ci termin spłaty długu do czasu przyjazdu Supramatiego”.
Pomimo późnej godziny kartkę tę wysłała natychmiast do wicehrabiego.
Po scenie z Pierretą Lormoeil wpadł w stan apatii i ostatecznej rozpaczy. Nie wychodził z domu i nikomu się nie po-
kazywał przede wszystkim dlatego, że krępowały go ślady na twarzy po paznokciach Pierrety, nastąpnie zaczął naprawdę
myśleć o samobójstwie, gdyż nie widział innego wyjścia z położenia w jakim się znalazł.
Zrozumiałą przeto jest rzeczą, że otrzymana kartka od Pierrety z dołączonym listem od barona zrobiły na nim potęż-
ne wrażenie. Poczuł w sobie momentalnie siły do życia i świat przedstawił mu się w innych barwach.
– Niegodziwa! Zrozumiała, jaką mi wyrządziła krzywdę, i lęka się, bym jej nie zepsuł opinii u Supramatiego. Daję na
to słowo, że uczyniłbym to, gdyby nie postarała się o tę prolongatę.
Następnego dnia, po dobrym śniadaniu, wicehrabia myślał nad tym, że wypadałoby odpisać Pierrecie i posłać, jako do-
wód wdzięczności, co najmniej piękną bombonierkę. Niestety jednak bombonierki drogo kosztują, a kieszeń Lormoeila by-
ła próżna.
Przyszedł mu do głowy genialny pomysł: przypomniał sobie, że był w posiadaniu pięknego pudełka z muszli, ze zło-
ceniami i miniaturami artystycznie wykonanymi przez jednego ze współczesnych malarzy. Pudełko to już raz jeden służy-
ło za bombonierkę, kiedy wicehrabia w dzień swego ślubu ofiarował je swej małżonce. Wicehrabina, porzucając dom swego
męża, przez zapomnienie lub może umyślnie zostawiła bombonierkę, która była wspomnieniem fatalnego dnia w jej życiu.
Bez najmniejszych wyrzutów sumienie, nie wyczuwając cynizmu w swym czynie, wicehrabia wydostał to pudełko i po-
słał lokaja po cukierki, bibułkę i błękitną wstążkę.
W ten sposób przyozdobił swój prezent i przesłał go do Pierrety z następującym listem:
“Zachowanie się pani w stosunku do starego przyjaciela i szlachcica było niegodziwe. Musiałem to napisać i nie cofam
swych słów, aby panią ukarać, Ale prawdziwa przyjaźń wszystko gotowa jest znieść i wszystko przebaczyć. Oceniam dobrą
intencję pani i przebaczam oraz dziękuję. Zapomnijmy o przeszłości”.
– A teraz muszę się zająć odszukaniem tego przebiegłego i sprytnego Supramatiego. Musi on mi podwójnie zapłacić
za ten zawód, na jaki mnie naraził przez swą ucieczkę – powiedział do siebie Lormoeil.
Podczas, gdy wyżej opisane wypadki miały miejsce w Paryżu, Supramati przybył do Wenecji. U wejścia do pałacu spo-
tkał go tylko rządca, który mu oznajmił, że księżna wyszła na wieczór do znajomych i przeprowadził go do części pałacu,
zajmowanej niegdyś przez Narajanę.
Wiedząc o tym, że Nara wróci bardzo późno, Supramati postanowił zobaczyć się z nią dopiero nazajutrz. Kazał sobie
podać kolację, a po kolacji udał się do gabinetu.
Gdy został sam, wspomnienia otoczyły go ze wszech stron. Przypomniał sobie pierwszą spędzoną tu noc i niepewność,
która mu towarzyszyła w pierwszym okresie nowej jego roli. Teraz już się do niej przyzwyczaił, oswoił się ze swym stano-
100
wiskiem księcia i miliardera. Skromna przeszłość zbladła, przestała być rzeczywistością, a bezkrańcowa, roztaczająca się
przed nim przyszłość, napełniała mu duszę jakimś dziwnym uczuciem dwoistości.
Długie życie wydawało mu się darem drogocennym, jakimś dziwnym niebezpieczeństwem, które go przejmowało stra-
chem. Obawiał się wszystkiego tego, co miał poznać, nauczyć sią i pokonać, ażeby z mizernego lekarza, o ograniczonym po-
glądzie na świat, przeistoczyć się w czarodzieja lub maga.
Supramati już miał sposobność zetknąć się z nadzwyczajnymi niepojętymi tajemnicami, nie mówiąc o najgłębszej, naj-
straszniejszej, ukrytej przed ludźmi tajemnicy eliksiru życia. Ta tajemnica była odrzucana i ośmieszana przez ludzi, jako bred-
nia, jak dziecinna utopia średniowiecznych alchemików, a dla niego była to niezaprzeczona rzeczywistość. Przekonał się
o tym na samym sobie, na Narajanie, Narze, Ebramarze, Tortozie i wielu innych.
Stojąca na biurku fotografia Nary nadała inny kierunek jego myślom. Przysunął do siebie fotografię i zachwycał się cza-
rującą pięknością twarzy i dużymi oczami, które patrzyły na niego jak żywe.
Znów owionął go czar, jaki wnosiła ze sobą obecność Nary; a przeświadczenie, że ta dziwna, czarująca kobieta należy
do niego, wywołało przyśpieszone bicie jego serca. Wydarzenia minionych dwóch lat, nawet wszelkie powątpiewania i oba-
wa przyszłość, wszystko to rozpłynęło się w uczuciu dumnego zadowolenia i świadomości, że jest nieśmiertelnym i mężem
Nary.
Nazajutrz obudził się bardzo wcześnie. Lokaj Grazioso zameldował mu, że księżna prosi na pierwsze śniadanie. Nie
przypominał sobie, by kiedykolwiek w życiu ubierał się tak szybko jak po tym zaproszeniu; może bardzo dawno, kiedy nie
chciał spóźniać się do klinik, załatwiał z takim pośpiechem swą ranną garderobę. Pomimo, że czuł się winnym, jako mał-
żonek Nary, uważał, że może rozporządzać w takim razie środkami, jakie stosują mężowie wszystkich czasów, kłamstwem
i nadzieją, że ona nie będzie go w niczym podejrzewać.
Grazioso wskazał mu drogę do komnat księżnej, których Supramati nigdy jeszcze nie odwiedzał.
Przeszli przez kilka pokoi, po czym lokaj podniósł kotarę i Supramati znalazł się w buduarze Nary. Był to obszerny po-
kój w stylu odrodzenia. Na stole o rzeźbionych nóżkach było przygotowane nakrycie na dwie osoby. Nara, ubrana w ranny
biały, batystowy szlafroczek, siedziała przy otwartym oknie, spoglądając w zadumie na kanał i płynące po nim gondole.
Na odgłos kroków Supramatiego odwróciła się; jej duże, błyszczące oczy patrzyły na niego ironicznie. Mocno zaczer-
wieniony, nie spostrzegając wyciągniętej doń ręki, usiadł obok Nary na otomanie, otoczył ją ramieniem i pocałował w usta,
Nie broniła się, ale też i nie oddała pocałunku. Po czym zgrabnie wysunęła się z jego objęć i rzekła, uśmiechając się:
– Widzę, kochany doktorze, że przeszedłeś dobrą szkołę, nabrałeś praktyki i potrafisz śmiało brać się do kobiet.
– Bardzo się pani myli i zupełnie niesłusznie mnie posądza – rzekł Supramati dość niepewnym głosem.
Nara podniosła się, podeszła do stołu i podając filiżankę swemu gościowi, mówiła:
– Oto pańska czekolada, kochany Supramati. Podczas śniadania uprzyjemnię ci czas rozmową, zechciej tylko dobrze
słuchać. Wszyscy mężczyźni, gdy narobią głupstw, starają się pokryć je siecią mniej lub więcej sprytnego kłamstwa; jest to
słabość ogólnoludzka. Żadne stworzenie na świecie nie kłamie tak jak mąż, bo zdrada jest specjalnością mężów. Nie chcę
analizować, co ich pobudza do zdrady, gdy tylko się znajdą za oczami kobiety, czy to żony czy kochanki. Ale jest to fakt nie-
zbity, że nikt tak bezczelnie nie kłamie, jak ci panowie. Mają oni przy tym to przyjemne złudzenie, że nic się nie wyda. Ta-
kież złudzenie mają strusie, którym się zdaje, że ich wcale nie widać, kiedy ukryją głowę.
- Porównanie niezbyt pochlebne, ale co do mnie...
Nara przerwała mu.
– Na miłość boską, nie kłam! Czyż żądam rachunku z twego prowadzenia się? Sama dałam panu swobodę. Czy zna-
lazłeś choć jeden list mój z wymówkami w szufladkach Narajany? Wtedy miałam prawo żądać, a jednak nie korzystałam
z tego prawa. Obecnie nie mogę żądać tego, co straciło dla mnie wszelką wartość? Wiem, że są kobiety, które bezkrytycz-
nie i ślepo przywiązane są do mężczyzny, choć powinny dawno stracić dla niego szacunek. Wybaczam im, gdyż są to ko-
biety śmiertelne, które w tak krótkim życiu nie zdążyły dostatecznie zorientować się co do wartości swych mężów, nie
nabrały całkowitej do nich odrazy, i nie pogrzebały wszelkich iluzji i zazdrości.
– Zazdrość to słabość, często nie mająca żadnej podstawy.
– Pan się myli! Zazdrość to barometr miłości! Kiedy żona przestaje być zazdrosną, kiedy obojętnie traktuje współza-
wodniczkę, która zajęła jej miejsce w sercu męża, kiedy wreszcie przestaje się interesować zmianami w haremie męża, jest
to nieomylny znak, że miłość na zawsze umarła, że nie ma nadziei jej wskrzeszenia. Zazdrość to obawa stracenia tego, co
drogie i pożądane: dokąd ona tli się pod popiołem obojętności - miłość może wybuchnąć płomieniem; lecz kiedy zagaśnie
ta iskierka zazdrości, wtedy nic już nie wskrzesi uroku człowieka, który był kochanym, nic nie wywoła silniejszego bicia ser-
ca, kiedy ona się zbliża. Pozostanie tylko obojętność – ten pomnik nad mogiłą kochanej niegdyś istoty.
– Naro! – zawołał blady ze wzruszenia Supramati – czyż aż do tego stopnia mną gardzisz, że przestałaś mnie kochać?
Lekki uśmiech zaigrał na ustach Nary.
101
– W słowach pana przebija się cała próżność męska. Lecz uspokój się: nie mogłam przestać pana kochać, gdyż jeszcze
cię nie pokochałam. Człowieka kocha się nie dla jego urody. Powierzchowność uspasabia, to prawda, lecz nie jest jeszcze
talizmanem miłości. Prawdziwe przywiązanie należy zdobyć przez odpowiednie zasługi. Tylko zwierzętom wystarcza in-
stynkt i zadawala obie strony; człowiek kieruje się sercem i rozumem. Przyznaję, że obecne pokolenie ludzi pod tym wzglę-
dem nie różni się od zwierząt: instynkt im wystarcza do zaspokojenia swych potrzeb miłosnych.
Cnota nie przedstawia dla tych ludzi żadnej wartości i nie jest im potrzebną do szczęścia. Mężczyzna uważa cnotę za
coś śmiesznego, nawet nienormalnego, a dla kobiet jest ona potrzebną tylko o tyle, o ile zaspakaja zwierzęcą zazdrość męż-
czyzny. Nikt jej zresztą nie ceni, każdy uważa kobietę cnotliwą za wielce ograniczoną. To powszechne mniemanie nie mo-
że mieć zastosowania względem ciebie, człowieka wykształconego i stojącego u progu wtajemniczenia. Nie jesteś, jak
Narajana, próżny i oślepiony zbytkiem; powinieneś rozumieć, że dwie umysłowo i duchowo rozwinięte istoty nie mogą się
kochać wzajemnie tylko dlatego, że je do tego popycha instynkt. Jedynie tylko wzajemny szacunek może być podstawą ich
przywiązania. Chciałabym pana kochać i szanować, ale musisz się pozbyć tych przymiotów, które nabyłeś w szkole Pierre-
ty.
Widząc, że Supramati oblał się gorącym rumieńcem, Nara dodała:
- Panu, oczywiście, te moje słowa nie mogą się podobać. Mężczyźni nie lubią kobiet, które pozwalają sobie, wydawać
o nich sąd, poddawać analizie ich przymioty i wytykać ich wady. Doświadczyłam tego na Narajanie, który pomimo swej nie-
śmiertelności i okruchów zdobytej wiedzy, był człowiekiem ograniczonym, egoistą, zmysłowym i próżnym. Lubował się
w swej tajemniczości i, zamiast rozwijać swój umysł i uczucia, hodował w sobie tylko ludzkie zwierzę, które go w rezulta-
cie pożarło.
Supramati opuścił głowę, zgnębiony i zawstydzony. Czuł się nędznym wobec tej rozumnej i spostrzegawczej kobiety,
przed którą tak naiwnie zdradził się ze swą próżnością. On istotnie najzupełniej nie zasługiwał na miłość Nary; przeciw-
nie, przez swoje złe prowadzenie się i zwlekanie z przyjazdem do niej, narażał się na jej obrazę i gniew.
– Pani jest surowym sędzią, a słowa twoje bolą mnie dotkliwie – rzekł po chwili milczenia. – Nie przeczę jednak, że
zasłużyłem na naganę i że zmarnowałem wiele cennego czasu. Prawdą jest również, że nie kochałem, lecz, jak pani to na-
zwała, pozwoliłem przemówić “instynktowi” i wystarczało mi towarzystwo i miłość takiego stworzenia jak Pierreta.
– Ależ ja pana nie potępiam i nie mam wcale zamiaru obrażać się. Nauczyłam się tylko spokojnie obserwować ludzi
i zdarzenia. Czas i rozmyślania były moimi nauczycielami, nie mogłam obojętnie przechodzić obok otaczających mnie ta-
jemnic. Zbadałam własności pramaterii, nauczyłam się władać swą wolą i osiągnęłam wtajemniczenie.
Supramati z podziwem wpatrywał się w twarz młodej kobiety.
– Dlaczego pani nie powiedziała mi od razu, że jesteś wtajemniczoną? Gdybym był wiedział, ciebie wybrałbym za
przewodnika.
– Nie - postąpiłeś dobrze, wybierając Dachira. Kobieta nie może dobrze kierować mężczyzną. Lecz, jeżeli zechcesz, bę-
dę cię wspierała i będę kierowała twymi próbami.
– Pani? Nie rozumiem.
– Tak, ja! Przy moim współudziale nauczysz się pokonywać popędy zmysłowe i kochać duchowo. W tej chwili słowa
moje są dla pana niejasne, ale przyjdzie czas, że mnie zrozumiesz i mam nadzieję, pokochasz innym uczuciem niż Pierretę.
Wstała i przeszła do sąsiedniego gabinetu; Supramati podążył za nią.
– Pani jest istotą bardzo zagadkową - rzekł, siadając obok niej i całując ją w rękę. – Jakże pragnąłbym poznać twą prze-
szłość! A może muszę przedtem zasłużyć na twe zaufanie?
Młoda kobieta zamyśliła się.
-- Historię mego życia jak również szczegóły, dotyczące śmierci Narajany, opowiem ci w dniu naszego ślubu.
Będzie to straszny i pouczający przykład dla ciebie, jako nowicjusza.
– Czy mogę zapytać, kiedy nastąpi ten szczęśliwy dzień?
– Właściwie mówiąc, należałoby odpłacić ci pięknem za nadobne – przyśpieszać termin ślubu w ten sposób, w jaki ty
przyśpieszałeś termin swego powrotu – rzekła Nara z odcieniem ironii. Na widok zasępionej twarzy Supramatiego, doda-
ła:
– Zaraz się pan przekona, że nie jestem zawzięta.
Teraz, gdy czas mojej żałoby już dawno się skończył, mamy prawo pomyśleć o naszej przyszłości i uważam za możli-
we wyznaczyć dzień naszego ślubu w terminie dwutygodniowym. Ale czy pan pomyślał, jak to urządzić?
Wszak jesteś uważany za buddystę, a zapewne, życzysz sobie, żeby nasz związek został uświęcony przez Kościół.
– Przyznaję, że byłoby mi bardzo przykro poprzestać tylko na ślubie cywilnym. Jestem do głębi duszy chrześcijaninem.
Pomyślałam o tym i puściłam pogłoskę, że Narajana przyjął chrzest, że mnie uczynił protestantką i że to przyczyniło
się do ochłodzenia stosunków pomiędzy tobą i twym bratem; dalej, że ty, szanując moje chrześcijańskie przekonania, zga-
102
dzasz się na ślub w kościele. W ten sposób mój znajomy pastor, należący do wolnego kościoła, może nam dać ślub. Jeszcze
jedno: dziś wieczór zaproszę kilka osób, którym przedstawię pana, jako mego narzeczonego. Czy dobrze?
– Ależ proszę! – odrzekł rozpromieniony Supramati.
– W takim razie – do widzenia, do obiadu. Muszę jeszcze wyjechać na miasto – rzekła Nara, podając mu rękę.
Supramati, zamyślony, wrócił do siebie i zaczął rozważać słowa Nary. Dotąd mało ze sobą mówili o miłości, natomiast
wysłuchał od niej wiele gorzkich słów prawdy. Pomimo to ta dziwna i rozumna kobieta niepowstrzymanie pociągała go ku
sobie. Wszystko, o czym mówiła, było czystą prawdą. Bo czyż pokolenie, wśród którego żył, nie było wyzute z ideałów i po-
zbawione wszystkich zasad?
Rodzina, ufundowana na wygodzie osobistej, przesiąknięta egoizmem i rozwięzłością, nie mogła zapobiec temu fatal-
nemu stanowi rzeczy. Czyż mogą dzieci, pod okiem rodziców, którzy są pomiędzy sobą w ciągłej walce, lub wzajemnie so-
bie obojętni do tego stopnia, że wyglądają jak ludzie względem siebie obcy, być wychowane w uczuciach miłości
i wzajemnego poświęcenia, które człowieka uszlachetnia i jest mu przewodnikiem w życiu, wpajając w niego poczucie obo-
wiązku i uszanowanie prawa. Ale nie prawa, które jest zawarte w kodeksie, bo człowiek zawsze będzie gardził literą prawa,
będzie bez ceremonii kradł lub popełniał inne nadużycia – lecz prawa sumienia. Wiadome to są rzeczy, że demoralizacja
rodziny prowadziła zawsze do upadku poszczególne narody.
Mimowolnie przypomniał sobie słowa Ebramara o powolnym, ale nieuniknionym wyczerpaniu planety, wycieńczonej
i rujnowanej przez chciwość ludzką. Z uczuciem szczęścia myślał o swym przyszłym pożyciu z tak wyjątkową kobietą, któ-
ra zdobyła wiedzę tajemną i umie czytać myśli. Chwilami prawie, że odczuwał lęk przed tą wyższą od siebie istotą. Posta-
nowił zabrać się do forsownej pracy naukowej, by go nie spotkał los Narajany: by nie padł jako ofiara praw, które mógł
wywołać, nie będąc w możności nimi kierować.

Rozdział dwunasty

Dwa tygodnie przeleciały jak sen, nastąpił dzień ślubu.


Supramati był coraz więcej zakochany. Rozum i piękność Nary ujarzmiały go i upajały. Nie zauważył nawet, że “mło-
da” kobieta wywierała na niego coraz większy wpływ.
Zgodnie z życzeniem Nary, stary protestancki pastor dał im ślub przy ołtarzu, urządzonym w uroczyście przybranej
wielkiej sali. Nowożeńcy uklękli na purpurowych poduszkach. Nara, w długim welonie i w wieńcu z nieznanych kwiatów,
podobnych do lilii, o fosforyzujących kielichach, wyglądała jak cudne zjawisko. Jej piękna twarz wyrażała skupienie i była
nacechowana powagą; Supramati miał wrażenie, że się gorąco modliła.
Wieczór poślubny spędzili bardzo wesoło. Goście, którym, oczywiście nawet przez myśl nie przeszło, że odbył się ślub
dwojga “nieśmiertelnych”, składali życzenia, by nowożeńcy doczekali “brylantowych” godów.
O dziesiątej godzinie goście się rozjechali, a młodzi małżonkowie poszli do swych apartamentów, aby się przebrać.
W pół godziny później znaleźli się w sypialni, urządzonej z królewskim przepychem. Był to obszerny pokój, obity bia-
łym atłasem, z odpowiednio dostosowanymi meblami.
Supramati podszedł do żony, która w białym, powiewnym peniuarze z indyjskiej tkaniny, siedziała przed toaletą. Gar-
derobiana zajęta była czesaniem jej pięknych włosów, spadających na dywan, jak złocista kaskada.
Nara wydaliła z pokoju garderobianę, z uśmiechem podała rękę swemu mężowi. Supramati ukląkł i ucałował młodą
żonę, która oddała mu pocałunek i podstępnie zapytała:
–Teraz, kiedy powtórnie już jesteśmy ze sobą złączeni, może pan zechce wysłuchać tego, co tak bardzo pana interesu-
je, historii mego życia.
– Przede wszystkim – rzekł z uśmiechem Supramati – pragnąłbym w stosunku do mnie nie słyszeć z ust twoich wy-
razu ”pan”. A następnie, jakkolwiek przeszłość twa jest niezawodnie bardzo interesująca, wolę, żebyśmy się zajęli teraźniej-
szością. Poświęcimy czas obecny miłości, a nie wzajemnym wynurzeniom.
– Oto, jacy są mężczyźni – rzekła łagodnie Nara. – Przy całym swym naiwnym egoizmie zawsze na pierwszym miej-
scu stawiają zaspokojenie swego “ja”.
Supramati chciał coś odpowiedzieć, gdy naraz drgnął i zbladł, wpatrując się w draperię. Zdało mu się bowiem, że z fał-
dów wysunęła się twarz Narajany i że jego czarne oczy wpiły się weń z szatańską złośliwością.
– Niepotrzebnie się niepokoisz – rzekła Nara, przyciągając do siebie Supramatiego. W mojej obecności możesz się nie
obawiać widoku Narajany.
Po czym wstała i zrobiła jakiś znak w powietrzu. Przed zdumionym wzrokiem Supramatiego natychmiast się ukazał

103
świetlany krzyż, jakby utworzony z księżycowych promieni.
– Spójrz! Oto znak białej magii: jest on nieprzezwyciężoną ochroną przed każdym złym duchem. Ażeby wywołać ten
znak, należy przejść przynajmniej pierwszy stopień wyższego wtajemniczenia, mówiła Nara, siadając na otomanie. Czaro-
dziej może stworzyć tylko pentagram, noszony przez maga na piersi, jako oznaka całkowitej władzy nad czarną magią – zwy-
cięstwo krzyża.
– Mówisz, że ten krzyż służy za obronę od złych duchów. Czyżby Narajana do tego stopnia upadł? Skąd wiesz, zresz-
tą, że on mi się ukazał – pytał cicho Supramati, obcierając chustką swe wilgotne czoło.
– Astralnie wyczułam jego obecność. Narajana był zdeklarowanym przestępcą. Z punktu widzenia naukowego był to
czarodziej średniej wartości; miał on znaczenie dla podległych mu elementarnych duchów, gdyż posiadał drogocenną esen-
cję, mogącą dawać im siły życiowe bez cielesnej materilizacji. Narajana nadużywał życia cielesnego, nie zachowując ani po-
stów, ani wstrzemięźliwości, ani wypoczynku, niezbędnego dla tych, którzy chcą podporządkować sobie tłumy niższych
istot; chciał bezustannie żyć i używać, a mógł to czynić, gdyż nie potrzebował obawiać się zmęczenia. Jego niespożyte siły
życiowe pokrywały wszelkie straty wynikające z nadużyć. Lecz podobny nadmiar sił jednocześnie podniecał, mącił larwy
i pokutujących duchów, których Narajana doprowadził do zetknięcia się z nim wskutek wywoływań. Siła fizyczna w tym
człowieku zastępowała duchową, którą nawet czarodziej winien w sobie wyrobić, jeżeli chce mieć władzę nad najniższą ka-
tegorią złych duchów. Już sama jego obecność podniecała w niższych nieczystych duchach wszystkie złe instynkty i nieza-
spokojone namiętności, którymi są jeszcze przesycone ich astralne ciała.
Emanacja potężnych prądów życiowych tego człowieka wywoływała częściową materializację podwładnych mu niż-
szych duchów, stwarzając wokoło niego groźną armię, która posuwała się za nim, czepiała się go i popychała do wszelkie-
go rodzaju szaleństw, pragnąc używać wraz z nim i przez niego.
Narajanie brak było wytrwałości i energii, ażeby przejść przez surową szkołę wstrzemięźliwości, która uczyniłaby go
panem tych złych duchów, stał się więc ich niewolnikiem bez możności podjęcia z nimi walki. Dlatego, ażeby się uwolnić
od swych prześladowców, musiał umrzeć, przyjąwszy powtórnie eliksir życia zmieszany z rozkładającą się krwią. A jednak
umarł całkowicie dopiero wtedy, gdy miecz magiczny najstarszego z bractwa “Okrągłego Stołu Wieczności” przeciął wię-
zy, przykuwające go do ciała.
– W takim razie i ja, posiadając w swym organizmie eliksir życia, mogę być narażony na podobne niebezpieczeństwo?
– z lękiem zapytał Supramati.
– Naturalnie, jeżeli będziesz prowadził takie życie jak Narajana. Bo trzeba ci wiedzieć, że eliksir życia to oręż obosiecz-
ny. Ten tajemniczy eliksir, uduchowiony przez wstrzemięźliwość, panowanie nad uczuciami i siłę woli, nabiera ogromnej po-
tęgi i może wyzwalać takie siły i prawa, których istnienia nawet nie podejrzewasz. Natomiast w połączeniu z zaspakajającymi
wymaganiami żądz cielesnych siła eliksiru staje się brutalną, tyrańską, a w końcu unicestwia tego, kto nie umiał jej opano-
wać.
Moje słowa nie są dla ciebie dostatecznie jasne, gdyż nie znasz istot, ukrytych przed ludzkim wzrokiem w eterze, któ-
ry wydaje się zupełnie przejrzystym; ale przypomnij sobie, co widziałeś w starym zamku nad Renem po nieostrożnym ude-
rzeniu w miedzianą tarczę w laboratorium Narajany. Gdy widzenie znikło, na zewnątrz nakreślonego na podłodze,
magicznego koła pełzały odrażające istoty, które by cię unicestwiły, gdybyś znajdował się w zwykłych warunkach życia.
A Narajana bawił się w wywoływanie istot tego rodzaju, lub innych, wprawdzie wyższych, lecz niedoskonałych i wyprawiał
z nimi niezwykłe orgie, nikomu z ludzi nieznane. Obdarzona jasnowidzeniem, widziałam te obmierzłe pasożytnicze isto-
ty, które ożywiała potężna siła życiowa tego człowieka; one go sugestionowały, poddając mu zdrożne myśli, pobudzając do
przestępstw i, za jego pośrednictwem, nasycając swe pragnienia.
Często się zdarzało, że w jednej z pustych komnat swego pałacu gromadził towarzystwo, składające się, nie z ludzi ży-
jących, lecz z duchów ludzi umarłych; niekiedy zaś z właściwym sobie cynizmem udawał się nocą na jeden z opuszczonych
cmentarzy, gdzie zapalał w trójnogu pewne aromatyczne substancje z domieszką kropli tajemniczej esencji i bawił się wi-
dokiem istot, które wychodziły z mogił, jako chwilowo przywrócone do życia. Razem z aromatem ostatniego płomyka do-
gorywających substancji istoty te rozpraszały się w przestrzeni i powracały do swego poprzedniego stanu błąkających się
duchów. Przez tego rodzaju zabawy Narajana niepotrzebnie rozbudzał w tych duchach nieprzezwyciężone pragnienie ży-
cia.
Napróżno błagałam, by zaniechał tych okropnych i karygodnych zabaw; śmiał się z mych rad i uważał za rzecz bardzo
dla siebie pochlebną mieć możność zdobycia każdej nie tylko żywej, ale i umarłej kobiety, która miała szczęście mu się po-
dobać.
Nie, gdybym opowiedziała ci o wszystkich jego występnych zachciankach, myślałbyś, że to bajka z “Tysiąca i jednej no-
cy”. Na przykład w zeszłym stuleciu mieszkała w Neapolu znana śpiewaczka, której śpiew podobał się Narajanie. Gdy
umarła, Narajana wydostał ciało śpiewaczki i ukrył w tajemnym pokoju, jakie zwykł mieć w każdym swym pałacu. Kiedy
104
przyszła mu fantazja, spalał na trójnogu odpowiednią mieszaninę aromatów wraz z eliksirem i materializując nieszczęsną
istotę, napawał się jej śpiewem. Pewnego razu w czasie nieobecności Narajany weszłam przypadkiem do tajemnego poko-
ju, nasyconego jeszcze okropnymi aromatami, gdzie w cierpieniu wiła się istota półduch półczłowiek, którą piekielna siła
przykuwała do rozkładającego się ciała.
Nie mogę ani żyć, ani uwolnić się od tego rozkładającego się ciała – żaliła się nieszczęsna.
Podjęłam środki, ażeby ją uwolnić. Gdy duch rozdzielił się z cieniem, spaliłam trupa ogniem elektrycznym, którym po-
trafię się posługiwać. Popioły złożyłam w kaplicy na miejscu, gdzie znalazłam zwłoki, uczyniwszy krzyż astralny, aby prze-
szkodzić Narajanie w ponownym męczeniu duszy tej kobiety. Ten mój postępek wywołał burzliwą scenę małżeńską, do
czego już przywykłam.
Nie wiem, czy wszystko zrozumiałeś, lecz pojmiesz to, gdy Dachir przy wtajemniczeniu stopniowo wszystko ci obja-
śni.
– Tak zrozumiałem cię. Jeżeli niezupełnie pojmuję, w jaki sposób powstają zjawiska okultystyczne, to jednak czytałem
dosyć o larwach, wampirach, strzygach i upiorach, aby wiedzieć, jak okropne tajemnice kryją się w pozagrobowym świecie.
Tajemnicą jest dla mnie to, co skłoniło Narajanę, że wybrał mnie, nieznanego, biednego lekarza, swoim następcą.
Zagadkowy uśmiech przemknął po twarzy Nary.
– Przyczyn było kilka. Szukając sobie następcy, Narajana chciał przede wszystkim, aby był to człowiek uczciwy, inte-
resujący się wiedzą okultną, a poza tym by był to człowiek chory, krew którego mogłaby być przewodnikiem śmierci. Tyś
odpowiadał wymaganiom. Narajana dzięki eliksirowi, obdarzony jasnowidzeniem, gdy cię ujrzał w teatrze, wiedział, że je-
steś myślicielem i pracowitym człowiekiem, gdyż nad twą głową widział światło astralne w kształcie strzały. To razem z in-
nymi przyczynami, których wyliczyć zbyt wiele czasu by zajęło, zdecydowało o twoim wyborze.
– Wiedziałaś, że on chce umrzeć?
– Wiedziałam, że on powinien umrzeć. Nie żałowałam występnego człowieka, który całe wieki trwonił siły życiowe
na zaspokojenie występnych zachcianek. On, wtajemniczony, znajdował zadowolenie w towarzystwie sprzedajnych kobiet
i doszedł do tego, że zabił kochankę i otruł cygarem rywala.
– Powiedziałaś, że eliksir życia daje jasnowidzenie. Czemu ja go nie posiadam? - spytał Su-pramati.
– Dlatego, że nie rozwinąłeś jeszcze dostatecznie swych ukrytych zdolności. Dzisiejsza rozmowa to pierwsza lekcja
wtajemniczenia, pierwszy krok na krętej, lecz usianej cudami ścieżce, którą musisz przebyć. Jesteś blady i zdenerwowany. Zo-
stawmy przeto świat okultystyczny z jego tajemnicami i stańmy się zwykłymi śmiertelnikami, kochającymi się wzajemnie
i łaknącymi szczęścia - rzekła z kochającym wejrzeniem Nara, opierając głowę na ramieniu męża.
Uszczęśliwiony Supramati, zapomniał z miejsca o wszystkich wątpliwościach, o lęku swym i tysiącu męczących go py-
tań. Nie widział teraz nic prócz jej aksamitnych oczu, patrzących nań z miłością i jej uśmiechniętych, purpurowych ust...
Młodzi małżonkowie spędzili kilka dni jak w błogim śnie. Nara była tak dobra, miła i dowcipna, że Supramati coraz
bardziej ją ubóstwiał; każda godzina spędzona z dala od niej wydawała mu się kradzieżą własnego szczęścia. Nara, zdawa-
ło się, była również szczęśliwa. Bawił ją zachwyt miłosny młodego małżonka, gdy wśród pocałunków mówił:
– Naro, zapomnij o przeszłości, o swej wiedzy; nie mów mi o tajemnicach, ani o wtajemniczaniu. Obecnie pragnę tyl-
ko kochać ciebie i mówić o miłości.
Jednak wrażenie, jakie na nim wywarła rozmowa w dniu zaślubin, było bardzo głębokie, a zjawisko Narajany i wszyst-
ko, co się o nim dowiedział, utkwiło mu zbyt głęboko w pamięci, aby mógł o tym zapomnieć. Przeciwnie zaczynał coraz
częściej rozpytywać żonę o różne rzeczy i wypadki, których sam nie umiał sobie wytłumaczyć. Podczas jednej z rozmów o al-
pejskich lodowcach i tamtejszym, w skałach wykutym zamku, przypomniał sobie o Agnim i zapytał, kto to był ten dziwny
sługa.
– To jeden z niższych duchów, materializowany przez jednego z twych poprzedników, noszących również nazwisko “Na-
rajana Supramati” – odpowiedziała Nara. – Muszę zaznaczyć, że wszyscy twoi poprzednicy byli hulakami, ale pomimo to
dobrze administrowali swymi majątkami, znali się na sprawach finansowych i umieli gromadzić skarby w takiej ilości, że przy
najlepszych chęciach tylko drobną ich część mogli roztrwonić.
Jednen z pierwszych “Narajanów” był jednostką, pod tym względem, niezwykle pomysłową. Będąc wybitnym czarow-
nikiem, skorzystał z sił posłusznych mu elementarnych duchów, aby wykopać i napełnić złotem studnię, którą tam widzia-
łeś. W tym celu wyszukiwał i zabierał skarby, których w ukryciu znajduje się na świecie bardzo dużo. Nie wiem, czy ci
wiadomo, że każdy ukryty skarb jest pilnowany przez niedoskonałe i chciwe duchy, które go zazdrośnie strzegą, czy to dla-
tego, że ukryty został przez nich za życia czy też z innych przyczyn, których nie mogę w tej chwili przytaczać. Przy jednym
takim bardzo znacznym skarbie duchem strzegącym był Agni. Bardzo chciwy za życia. Zabił on swego pana, ograbił go ze
złota i drogich kamieni i zakopał je w ziemi. Lecz przestępstwo to przykuło go do miejsca, gdzie ukrył te bogactwa. Gdy
ów Narajana chciał skarb przenieść do swej władzy, aby go pokonać. Mimo to Agni podążył za swym skarbem i zamiesz-
105
kał w lodowcach. Wtedy ów Narajana. który był takim złośliwym figlarzem jak i twój poprzednik, uważał za rzecz poży-
teczną i stosowną zatrzymać u siebie takiego dobrego stróża. W tym celu zapalił w ukryciu wspomniane wyżej kadzidła,
zmieszane z eliksirem życia. Pod wpływem tego ożywiającego prądu Agni stał się widzialnym, dotykalnym, w pewnej mie-
rze korzystającym z właściwości ucieleśnionego. Jest to dwojaka istota: częściowo człowiek, częściowo wolny duch.
Chciwość trzyma go przy złocie. pozostaje przeto w lodowcach, pilnując skarbów, których jeden tylko widok czyni go
szczęśliwym.
Jest on skromny i wierny, drżący przed potęgą swych władców. Mnie jednak nienawidzi, wyobrażając sobie, nie wiem
dlaczego, że skorzystam ze swej siły, aby zniszczyć jego zjawiskowe istnienie. Ta jego obawa jest zupełnie zbyteczna. Jeżeli
takie samotne, zastygłe życie nie jest dla niego przykrym ciężarem, to niech sobie w dalszym ciągu wegetuje w tym lodzie;
ja mu nie będę przeszkadzać”.
Takie rozmowy, wyjaśniające Supramatiemu coraz to nowe tajemnice, bardzo go zajmowały i zarazem niepokoiły. Na-
rajana w naświetleniu opowiadań Nary przybierał w jego umyśle jakąś fantastyczną i groźną postać. Myśl o tym człowieku,
którego znał tak mało, a stał się jego spadkobiercą, prześladowała go z niezmożoną siłą.
Pewnego wieczoru, kiedy Nara była zajęta rozmową z pewną damą, Supramati udał się do biblioteki. W jednej z szu-
fladek, napełnionej listami, rachunkami itp. papierami, obok których były cenne stare rękopisy, natrafił na duży medalion
z portretem Narajany, malowanym na kości słoniowej w bogatym stroju z siedemnastego stulecia.
Supramati przyglądał się z zaciekawieniem klasycznie pięknej jego twarzy. W wielkich, ciemnych jak noc, oczach kry-
ło się coś demonicznego, co zupełnie zgadzało się z pojęciem, jakie sobie wytworzył o Narajanie na podstawie opowiadań
świadków jego życia, a przede wszystkim Nary. Popełnił on cały szereg przestępstw, był powodem licznych cierpień, pozwa-
lał sobie na lekkomyślne zabawy z podwładnymi mu siłami. Co obecnie odczuwał ten piękny młodzian, który zdawało się
był ożywionym posągiem Fidjasza?!
Naraz Supramati doznał dziwnego uczucia. Z jego ciała zaczęły wyrywać się jak gdyby prądy ciepłego powietrza, od-
dech stał się gorący jak ogień, a ręce jakby wydzielały czerwonawą parę. Jednocześnie dał się słyszeć wybuch głośnego śmie-
chu, który ostatecznie przerwał rozmyślania Supramatiego i wprowadził go w stan jakiegoś dziwnego rozstroju; poczuł
w ciele lodowaty dreszcz.
Zbladł okropnie i trwożliwie spoglądał dokoła siebie.
Naprzeciw niego, na tle półek z książkami, poruszał się czarny cień, który rozszerzał się, gęstniał i falował, jak kłąb dy-
mu. Po chwili ten cień przybrał wyraźne zarysy i oczy Supramatiego ze zrozumiałym przerażeniem przyrosły do wysokiej
postaci Narajany, który jak żywy, stał o kilka kroków od niego.
Wydawał się nieco wyższy i szczuplejszy jak dawniej; twarz miał trupio bladą, ożywiały ją tylko błyszczące oczy, któ-
re żarzyły się jak dwa rozpalone węgle i ze strasznym wyrazem wpatrzone były w Supramatiego.
– Podaj mi rękę, Morganie; użycz mi trochę ciepła, bo umieram z zimna – wyraźnie rzekło widmo, zbliżając się i wy-
ciągając do Supramatiego bladą, z silnymi paznokciami, rękę.
Pomimo strachu, jakiego doznał na widok dziwnego zjawiska, Supramati podniósł już rękę, gdyż wola jego była zupeł-
nie sparaliżowana przez wejrzenie owych gorejących oczu – i brakowało zaledwie sekundy, aby dotknął ręki zjawiska – gdy
naraz w drzwiach pokoju ukazała się Nara.
W jednym ręku trzymała sękatą pałeczkę magiczną, w drugim małą, srebrną tacę, którą szybko postawiła na stole i sta-
nęła między Supramatim, a zjawiskiem, podnosząc do góry pałeczkę. Widmo natychmiast zachwiało się i cofnęło, wydając
świst, podobny do syczenia żmii. Z szeroko otwartych jego oczu błysnął zielonkawy płomyk, a twarz wykrzywiła się w od-
rażającym skurczu.
– Nie plam go swym dotknięciem! – zawołała rozkazującym głosem – otrzymałeś to, na co zasłużyłeś. Idź i nasyć swój
głód.
Wskazała mu przyniesioną tacę, na której stała szklanka wina i leżał chleb z kawałkiem surowego mięsa. Supramati pa-
trzył z przerażeniem, jak Narajana podszedł szybko do stołu, momentalnie wypił wino i po byłskawicznym spożyciu chle-
ba z mięsem, zaczął blednąć i rozpływać się w mglisty obłoczek, który uleciał przez otwór w kominku, pozostawiając po sobie
duszący trupi zapach.
– Wielki Boże, wszak on żyje! – zawołał Supramati, ze zdumieniem i w milczeniu obserwujący to nowe dla niego wi-
dowisko.
Nara poruszyła głową przecząco.
– Nie, on się stał teraz istotą wampiryczną, której służą za pokarm emanacje ludzi żyjących. Takie istoty odczuwają po-
trzebę zaspokojenia swego pragnienia i głodu oraz ogrzania się. W ciągu pewnego czasu należy go karmić, w przeciwnym
razie stanie się bardziej niebezpiecznym.
Wyjdźmy stąd, bo trzeba otworzyć okna, by oczyścić powietrze. A ty musisz się wykąpać, aby usunąć z organizmu nie-
106
czyste fluidy i rozkładowe emanacje, którymi oddychałeś i które mogły by cię niepokoić.
Rzeczywiście Supramati był cały rozstrojony, blady, odczuwał zawrót głowy i ciężar ołowiu w całym ciele. Stał oparty
o ścianę i zadawało mu się, że nie będzie mógł ruszyć się z miejsca.
– Nie lękaj się niczego – rzekła Nara, kładąc swą ciepłą i pachnącą rączkę na wilgotnym czole męża. Tobie on nie mo-
że zaszkodzić. Ja z daleka wyczuwam jego obecność i posiadam nad nim dostateczną władzę. Po kąpieli wyjdziemy na świe-
że powietrze, aby się łatwiej mogło rozwijać to przykre wrażenie.
Supramati ściśle wykonał polecenia Nary, jednak przez kilka dni chodził jeszcze oszołomiony i ociężały; zdawało mu
się, że wszędzie widzi straszny cień Narajany, który obok grozy wzbudzał wiele współczucia.
Nara dobrodusznie żartowała sobie z jego nerwowości i starała się zapełnić mu czas przez rozrywki, wizyty u znajo-
mych i opowiadania ciekawych epizodów ze swego długiego życia. Stopniowo Supramati zapomniał o wszystkim i odzy-
skał swój dawny dobry humor. Z zachwytem słuchał zawsze opowiadań swej żony, ale nie mógł doczekać się historii jej
własnego życia. Od tego opowiadania zwykle wykręcała się jakimś żartem.
Pewnego wieczora, kiedy oboje byli w doskonałych humorach, Nara napomknęta z figlarnym uśmiechem:
– Jednak nieładnie postąpiłeś ze swym przyjacielem wicehrabią de Lormoeil, w Paryżu.
–Jak to nieładnie? Wszak dałem mu dużą kwotę na zapłacenie wszystkich jego długów.
– Tę drobnostkę to on przegrał w karty, a twój podstępny i niespodziewany wyjazd przyczynił się do wielu trosk bied-
nego Lormoeila.
Dusząc się ze śmiechu, Nara opowiedziała mu z najdrobniejszymi szczegółami historię z jubilerem oraz kłótnię i wal-
kę na pięści pomiędzy wicehrabią, a Pierretą. Supramati również pokładał się ze śmiechu, twierdząc, że gdyby przewidział
taką tragikomedię, niezawodnie dopomógłby wicehrabiemu.
– Nic jeszcze nie ma straconego. Wicehrabia postanowił bezwarunkowo cię odszukać i kazać sobie zapłacić za twój
zdradziecki wyjazd. Radzę ci napisać do niego, zawiadomić go o swym małżeństwie i zakomunikować mu, że wyjeżdżając
na kilka lat, pragniesz pomóc mu po raz ostatni i uregulować wszystkie jego długi pod warunkiem, by na przyszłość więcej
już nie liczył na twoją pomoc.
– Doskonała myśl; uczynię to z przyjemnością, tylko chciałbym, jeżeli pozwolisz, wysłać mu nasze portrety.
Nara pociągnęła go za ucho.
– Niedobry chłopcze, chcesz zatruć serce biednej Pierrecie, która chwaliła się już, że zostanie księżną!
Supramati zarumienił się i ucałował rękę żony.
– Nawet nie myślałem o tym głupim zwierzątku.
Jestem zdumiony, że ty tak dokładnie wiesz o wszystkim? Z przykrością i wstydem wyobrażam sobie, że mogłaś krok
za krokiem śledzić mnie podczas całego mego pobytu w Paryżu.
- Tak źle nie było; pamiętaj, że jestem uospobieniem skromności i nigdy nie nadużywałam swej władzy przy wywoły-
waniu w magicznym zwierciadle obrazów przeszłości i teraźniejszości; uważałam tylko, że mam prawo uświadomić sobie
mniej więcej, co porabia mój trochę lekkomyślny mąż.
Lecz nie mówmy o tym; zapomniałam o wszystkim, co widziałam. Jutro każemy się razem sfotografować.
U wicehrabiego zebrało się kilka znajomych osób, a w ich liczbie Pierreta, która na znak zgody i przyjaźni miała na so-
bie ten fatalny rubinowy garnitur, który był przyczyną ich poróżnienia. Obiad miał się ku końcowi, gdy wszedł lokaj i po-
dał wicehrabiemu duży pakiet otrzymany z poczty. Lormoeil otworzył kopertę, w której znajdowała się dużych rozmiarów
fotografia i list, przyjrzał się fotografii. Przebiegł oczyma znane mu pismo i zawołał z zachwytem:
– O, nieoceniony przyjacielu! Jakaż cudna kobieta! Co za boska piękność!
Wszyscy zbliżyli się zaciekawieni, co też mogło być przyczyną tego zachwytu gospodarza domu, a dowiedziawszy się
o małżeństwie Supramatiego i o tym, że płaci długi przyjaciela, zachwyceni wznosili okrzyki na cześć nowożeńców. Jedy-
nie Pierreta, która do tego czasu paplała na wszystkie strony o swych zaręczynach z księciem, kłamiąc w dodatku, że otrzy-
mywała od niego listy miłosne, czuła się zawstydzoną i zawiedzioną. Widząc zwrócone na siebie ironiczne spojrzenia,
dostała napadu histerii, upadła na podłogę, psując wszystkim zabawę i zmuszając wicehrabiego do odwiezienia jej do do-
mu.
Następnego dnia wicehrabia w bardzo przyjemnym nastroju wychodził z domu bankierskiego Rotszylda, dokąd udał
się z sekretarzem księcia, przybyłym specjalnie w tym celu z Wenecji. Lormoeil podał cyfrę swych długów dwa razy wyż-
szą od rzeczywistej. Wypłacono mu ją niezwłocznie. Wobec tego wydała mu się śmieszną sama myśl o tym, że należałoby
się do pewnego stopnia ustatkować i ograniczyć w wydatkach.
Przede wszystkim wicehrabia udał się do Mercandiera, by uregulować swe weksle. Baron zakomunikował mu, że Pier-
reta jest chora i nikogo nie przyjmuje. Pojechał więc do Pierrety. Aktorka ta rzeczywiście grała rolę osoby zawiedzionej
w miłości i porzuconej. Z jej słów można było wnioskować, że Supramati przysiągł jej dozgonną miłość i wierność. Wiceh-
107
rabia porozmawiał z nią poważnie i poradził, by pozbyła się swych nieziszczalnych marzeń, oraz by rozważyła na trzeźwo
swe obecne położenie, które wcale złym nie było.
– Książę w żadnym razie nie mógł zostać twym mężem, a ty właściwie mówiąc, nie możesz się nawet porównać z je-
go obecną żoną – mówił wicehrabia – natomiast Mercandier szaleje za tobą. Wyjdziesz za niego, zostaniesz baronową i bę-
dziesz dość bogata by sobie w niczym nie odmawiać.
Rada przypadła do gustu obrażonej Pierrecie. Postanowiła zmusić Mercandiera do wzięcia z nią natychmiast ślubu, gdyż
pragnęła przekonać Supramatiego, że nie brak jej pretendentów do ręki i serca.
Starania jej zostały uwieńczone dobrym skutkiem, bowiem w ciągu sześciu miesięcy została żoną Mercandiera. Wi-
cehrabia prowadził ją do ołtarza.
W tym czasie w Wenecji Supramati spędzał miodowe miesiące przy boku Nary i czuł się nad wyraz szczęśliwym. Nie-
kiedy tylko powstawał w jego pamięci straszny obraz Narajany, jako istoty wampirycznej - trupa łaknącego pożywienia
i ciepła – wtedy dreszcz go przejmował.
– Czy dawałaś kiedy pożywienie Narajanie od czasu kiedy go widziałem? – zapytał pewnego razu Narę, gdy wspomnie-
nie o tamtych strasznych odwiedzinach wystąpiło niezwykle wyraźnie w jego pamięci.
– Naturalnie, codziennie zostawiam mu jadło w gabinecie, przylegającym do biblioteki – odrzekła Nara. – Jeżeli chcesz,
to pójdziemy dziś w nocy zobaczyć, jak on ucztuje. Supramati nie miał na to wielkiej ochoty, zaczął się wymawiać, lecz Na-
ra ostro powstała przeciw jego lękowi.
– Nie pozwalaj tak się poddawać swym rozstrojonym nerwom – rzekła. Jest to choroba, którą należy zwalczać; muszę
cię uprzedzić, że podczas wtajemniczania zobaczysz wiele rzeczy daleko straszniejszych od tej mizernej larwy. Chcąc zapo-
znać się z rozmaitego rodzaju duchami, należy spokojnie i śmiało na każdego z nich patrzeć; a następnie należy wyrobić w so-
bie męstwo, niezbędne do władzy nad tymi złymi, na pozór strasznymi istotami.
Supramati przyznał jej rację, wiedząc, że prędzej czy później będzie musiał zwalczyć swą słabość i swój lęk.
– Dobrze, pójdziemy – rzekł niepewnym głosem, czuł bowiem, że mu włosy powstają na głowie.
– W mojej obecności Narajana jest bezsilny, możesz zatem iść śmiało. Zresztą nie wejdziemy do gabinetu, lecz będzie-
my patrzyli przez okno wychodzące na galerię.
Gabinet, o którym mowa, był niewielki i znajdował się w rogu domu. Z jednej strony okno wychodziło na kanał, z dru-
giej na galerię, ciągnącą się wzdłuż przeciwległej ściany. Przed północą Nara przeszła wraz z mężem w milczeniu przez ga-
lerię i zatrzymała się przy oknie, z którego doskonale było widać całe wnętrze gabinetu.
Przez wysokie, gotyckie okno, wychodzące na kanał, wpadały do gabinetu promienie księżyca i oświetlały go tak wy-
raźnie, że można było dostrzec wyszyte na aksamitnych portierach kwiaty oraz rzeźbę na poczerniałych od starości szafach
i na krzesłach z wysokimi oparciami. Na środku pokoju stał stolik z jadłem, przygotowanym dla upiora. Srebrne promie-
nie księżyca oświetlały tacę i kryształowy talerz z chlebem i kawałkiem surowego mięsa.
Widząc, że Supramati odczuwa lekkie dreszcze, Nara ścisnęła mu silnie rękę, mówiąc:
– Odwagi, mój przyjacielu! Dziś przechodzisz pierwszą próbę wtajemniczenia. Przede wszystkim musisz przezwycię-
żyć lęk, który duchom ciemności daje władzę nad tobą; natomiast spokój i odwaga obezwładniają duchy i czynią ich po-
słusznymi twej woli.
Supramati nie mógł się zdobyć nawet na jedno słowo odpowiedzi. Zimny pot wystąpił mu na czoło, a niewypowiedzia-
ny lęk i odraza wstrząsnęły całym jego jestestwem. Kurczowo przycisnął do siebie rękę Nary i użył całego wysiłku swej wo-
li, aby się pozbyć strachu i spokojnie obserwować stolik, przy którym miała się pokazać wampiryczna mara.
Stary zegar pałacowy powoli wydzwonił dwunastą godzinę.
Naraz w przeciwległym oknie ukazał się czarny cień i zasłonił sobą światło księżyca. Z kocią zręcznością, bez szelestu,
zeskoczył z okna do pokoju i zbliżył się do stolika.
Pomimo strasznego wrażenia, zaciekawiony Supramati przyglądał się wysokiej postaci Narajany, który miał na sobie
obcisłe, jakby trykotowe ubranie ciemnoszarego koloru, doskonale uwydatniające jego szczupłą i zgrabną figurę. Przy świe-
tle księżyca wyraźnie widać było jego trupiobladą twarz. Głęboko zapadłe oczy żarzyły się jak dwa węgle; czerwonawe, fos-
foryczne światło występowało na jego czole, dzięki czemu dały się zauważyć dwa nieduże zakrzywione rogi, sterczące wśród
gęstych, czarnych włosów.
Z żarłocznością głodnego zwierzęcia zaczął pożerać chleb, i mięso, poczuł jednak, że jest śledzony, podniósł głowę
i swym strasznym diabelskim wzrokiem spoglądał na świadków swej uczty. Odrażający grymas skrzywił jego blade usta.
Ta wzajemna obserwacja trwała sekundę, ale Supramatiemu wydała się nieskończenie długą. Następnie widmo zrobi-
ło ruch, jakby chciało rzucić się w stronę Supramatiego i Nary, lecz zabłysnął przed nim śnieżnobiały krzyż i zagrodził mu
drogę. Narajana skurczył się i cofnął w tył, wyglądał przy tym, jakby mu brak było powietrza: z niedomkniętych ust wydo-
bywał się syk żmii i bieliły się białe ostre jakby wilcze zęby.
108
Promienny krzyż wciąż posuwał się naprzód, odrzucając go w kierunku okna; widmo cofało się, pełzając prawie po pod-
łodze, aż wreszcie wyprostowało się, jednym skokiem wpełzało na parapet i zniknęło za oknem.
Supramati dostał zawrotu głowy, miał uczucie jakby ziemia usuwała się spod jego nóg, jakby leciał w czarną otchłań.
Skończyło się na tym, że stracił przytomność.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że leży na podłodze w galerii, a Nara klęczy obok niego i podtrzymuje mu głowę, da-
jąc do wąchania chusteczkę, zwilżoną jakimś płynem o miłym orzeźwiającym zapachu. Szybko powstał i rzekł zawstydzo-
ny:
– Wybacz, że wykazałem tyle słabości i braku woli. Sam nie wiem, co się ze mną stało.
– Przede mną nie potrzebujesz się tłumaczyć – rzekła, uśmiechając się dobrotliwie. – Czasem trudno jest dojść do ła-
du z nerwami, ale zapewniam cię, że się przyzwyczaisz do tych rzeczy i będziesz doskonale nad sobą panował. Tego wprost
trzeba się nauczyć, jak każdej innej wiedzy. Przyjdzie czas, kiedy odwiedziny podobnego jegomościa nie będą na tobie wy-
wierały żadnego wrażenia i wystarczy jedno podniesienie twej ręki, aby go zmusić do ucieczki. A teraz pójdziemy i my na
kolację, a potem spać, gdyż potrzebujesz wypoczynku.
Pomimo wesołego nastroju, uprzejmości i dobroci Nary, Supramati podczas kolacji był milczący i bez humoru, a nocą
źle spał, mając głową nabitą poprzednimi wypadkami i wyrzucając sobie, że on, mężczyzna, lekarz omdlał ze strachu, pod-
czas kiedy Nara - kobieta nie tylko zachowywała całkowity spokój, ale zwyciężyła złego ducha dzięki swojej wiedzy i woli.
Pragnął za wszelką cenę dorównywać we wszystkim żonie i postanowił, pomimo strasznego wyglądu widma Narajany, przy-
zwyczaić się do obserwowania go bez uczucia strachu. Jeżeli bowiem było mu sądzone przedostać się do państwa mroku i to
państwo zwyciężyć, to musi energicznie wziąć się do pracy i zwyciężyć przede wszystkim samego siebie, by na przyszłość
nie potrzebował rumienić się przed żoną. W rezultacie miał ochotę zaraz następnego dnia być obecnym przy kolacji Nara-
jany. Niestety widmo nie pokazało się ani tego wieczoru, ani następnych.

Rozdział trzynasty

Pewnego dnia po obiedzie Supramati i Nara przeszli, jak zwykle, do jej saloniku. W dużym marmurowym kominku pło-
nął wesoły ogień, roznosząc po pokoju miłe, ożywcze ciepło. Na dworze było chłodno i padał ulewny deszcz. Młodzi mał-
żonkowie usiedli obok siebie na kozetce i w zamyśleniu patrzyli na ogień.
– Dzisiejszy wieczór ogromnie nadaje się, do szczerych serdecznych zwierzeń – przerwał nastrojową ciszę Supramati.
Ty Naro, znasz całą moją przeszłość, a ja prawie nic nie wiem o tobie.
Nara oparła głowę o poduszki otomany i przymknęła oczy. Po długiej ciszy, której Supramati nie śmiał przerywać, wy-
prostowała się energicznie i rzekła głosem zdecydowanym:
– Dobrze, opowiem ci historię mego życia; tego długiego życia, którego początek ginie w pomroce wieków. Lecz po-
wiedz, czy nie będziesz się bał tak starej żony?
– Takiej starości może ci pozazdrościć każda młoda panna. Mam jednak wrażenie, że wspomnienia odległej przeszło-
ści sprawiają ci pewną przykrość. Jeżeli tak jest rzeczywiście, to cofam swą prośbę i proszę, nie opowiadaj mi historii swe-
go życia. Teraźniejszość daje mi tyle szczęścia, że niczego więcej nie pragnę.
– Masz słuszność! Muszę wskrzesić w swej pamięci ciężkie, okropne wspomnienia. Lecz mniejsza o to; ja sama chcę,
byś poznał koleje mego życia. Wypadki, o których usłyszysz, są tak odległe, że powinnam je traktować zupełnie obojętnie.
Lecz dusza ludzka ma tę dziwną właściwość, że wszystko, co przeżyła, przecierpiała i odczuła w przeszłości, budzi się w niej
i żyje niejako, kiedy się tę przeszłość w swej pamięci porusza. Stulecia mijają, a my znów przeżywamy zapomniane wraże-
nia.
Urodziłam się w Rzymie w roku 202 przed Narodzeniem Chrystusa. Był to okres czasu zaraz po drugiej wojnie Pu-
nickiej, kiedy pomimo zwycięstwa republiki, kraj był zniszczony i wiele rodzin dotkliwie ucierpiało.
Mój ojciec Marcus Licinius dowodził legionem. Ciężko raniony w jednej z potyczek, musiał porzucić służbę wojsko-
wą i zamieszkał w Rzymie, w małym domku obok Forum. Były to czasy surowych obyczajów, czasy cnót obywatelskich i go-
rącej miłości ojczyzny. Rzym nie był jeszcze wtedy miastem pałaców, bezmyślnego zbytku i wielkich bogactw, jakim się stał
później. Obywatele rzymscy odznaczali się w tym czasie surową prostotą życia w takim samym stopniu, w jakim za pano-
wania cezarów szczycili się wydelikaceniem i rozrzutnością.
Ojciec mój, człowiek względnie zamożny, prowadził życie bardzo skromne. Był to surowy żołnierz, który pod wpły-
wem rodzinnych nieszczęść odsunął się zupełnie od ludzi. Pierwsza żona Fabia obdarzyła go pięcioma synami, z których
109
czterech umarło w dzieciństwie, pozostał jeden tylko Cajus Licinius, który był bożyszczem ojca.
W trzy lata po śmierci pierwszej swej żony ojciec zakochał się w młodej, jasnowłosej, jak ja patrycjuszce i ożenił się z nią.
Moje przyjście na świat przyczyniło się do śmierci mej matki i to było powodem pewnej niechęci, jaką ojciec czuł zawsze
do mnie. Pomimo swej miłości, zdawał sobie sprawę z tego, że byłam przyczyną śmierci ubóstwianej przez niego kobiety.
Rosłam samotnie, pod opieką niewolnicy, Greczynki, dobrej Euryklei, która bardzo mnie kochała, pieściła i nauczyła swe-
go języka. Ten język, jak się o tym zaraz dowiesz, miał przełomowe znaczenie w mym ówczesnym życiu. Miałam sześć lat,
kiedy mój brat, Cajus, zachorował tak poważnie, że obawiano się o jego życie. Ojciec był w rozpaczy. Obawa o stratę jedy-
nego siedemnastoletniego syna, prawie w przededniu, kiedy miał przyoblec togę “męża”, przyprawiała go wprost o utratę
zmysłów. Sam pielęgnował Cajusa. Pewnego razu, gdy usnął przy łożu chorego, miał sen, który rozstrzygnął o moim losie.
Śniło mu się, że znalazł się w świątyni Westy i że przy ołtarzu stała westalka, w której poznał swoją córkę.
Westalka podsycała święty ogień, a w ogniu ukazała się sama bogini, która kładąc rękę na mej głowie, wyrzekła te sło-
wa:
– Za to, że córka pełni służbę u mego ołtarza, daruję życie twemu synowi. Po tych słowach bogini zniknęła, a ojciec uj-
rzał na stopniach ołtarza, zamiast wysokiej westalki, mnie taką, jaką wtedy byłam, tj, sześcioletnią dziewczynkę.
Taki sen ojciec uważał za rozkaz nieśmiertelnych, zwłaszcza, że stało się to w przeddzień wyboru, przez arcykapłana
nowicjuszki. Bez najmniejszego wahania, o świcie, udał się ojciec do świątyni i oznajmił arcykapłanowi, że dobrowolnie
poświęca mnie na służbę bogini Westy, oraz przeznacza dla świątyni znaczne dary.
Wszystko stało się zgodnie z jego życzeniem. Już po upływie kilku godzin piękne moje włosy stały się pastwą noży-
czek, a na głowie zielenił się wianek westalki. Doskonale pamiętam te chwile, choć nie pojmowałam wtedy ich wielkiego
znaczenia. Smutno mi tylko było, że nie miałam przy sobie ojca i dobrej Euryklei.
Jakby na potwierdzenie słuszności interpretacji ojcowskiego snu, bratu się polepszyło. Ja zamieszkałam w świątyni,
gdzie w ciszy upływał mój dziesięcioletni nowicjat.
Urosłam i moja piękność była wyjątkowa. Mężczyźni, kobiety i dzieci zatrzymywali się i zachwycali moją urodą, kie-
dy, poprzedzana przez liktorów, przejeżdżałam przez Rzym w kolasie, lub byłam niesiona w lektyce. Spotkanie pięknej we-
stalki Licynii było szczęśliwą wróżbą. Młodzi obywatele i osoby urzędowe, ustępując mi z drogi z oznakami szacunku,
jednocześnie przesyłali mi namiętne, pełne zachwytu, spojrzenia. Ja byłam na wszystko obojętna. Chłodno i ze spokojem
na nich spoglądałam, wiedząc, jak straszną stan mój wkładał na mnie odpowiedzialność; pogodziłam się już z surowym ży-
ciem westalki i z zadowoleniem pełniłam służbę przy bogini. Podobało mi się pilnowanie świętego ognia podczas długich,
milczących nocy; bo już wtedy mi się zdawało, że widziałam rozmaite cienie, pełzające pod sklepieniem świątyni.
Ojca widywałam dosyć często; zdawało mi się, że chociaż tego po sobie nie pokazywał, żałował w głębi duszy, że uczy-
nił ze mnie westalkę, tym bardziej, że ta ofiara nie na wiele mu się przydała. Brat mój wprawdzie wyzdrowiał, lecz był sła-
by i niezdolny do służby wojskowej, a małżeństwo jego było bezpotomne.
W atrium, domu westalek stały posągi tych dziewic, które wyróżniały się swymi cnotami i pięknością; ojciec zapragnął
dodać mój posąg do tej kolekcji.
Po porozumieniu się z arcykapłanem powierzył wykonanie posągu znadującemu się wówczas w Rzymie sławnemu
greckiemu rzeźbiarzowi Kreonowi. Był to piękny, młody człowiek, lat około trzydziestu. Jedna z komnat domu westalek zo-
stała czasowo zamieniona na pracownię, gdzie artysta miał codziennie po kilka godzin pracować nad wykonaniem dzieła.
Kiedy zobaczył mnie po raz pierwszy, stał przez kilka chwil przede mną, jak oszołomiony. W oczach jego błyszczał ta-
ki namiętny zachwyt, że zarumieniłam się i spuściłam oczy. I mnie również on od pierwszego wejrzenia tak się podobał, jak
żaden dotąd mężczyzna. Kreon szybko się opamiętał i z udaną obojętnością przystąpił do pracy.
Podczas kiedy on mieszał i wyrabiał glinę, a stara westalka Quarta, obecna zawsze podczas tych seansów, zajęta była
układaniem girland do przybrania ołtarza, obserwowałam Kreona. Porównywałam go ze znanymi mi młodymi Rzymiana-
mi; odnosiłam wrażenie, że żaden nie dorównywał urodzie tego Greka. Starożytni Rzymianie nie odznaczali się piękno-
ścią; byli średniego wzrostu i silnej budowy ciała; charakterystycznym wyrazem ich twarzy była ostrość rysów; włosy mieli
kędzierzawe. Kreon, przeciwnie był wysokiego wzrostu, zgrabny i gibki jak trzcina. Twarz miał białą i delikatną, czysto
greckiego typu, włosy krucze i faliste, a ciemnobłębkitne oczy pełne czarującej tkliwości. Gdyby nie ten wyraz i kolor oczu,
byłby bardzo podobny do Narajany.
Czułam, że mnie jakaś siła coraz więcej popycha do niego. Na jednym z seansów przyszło mi do głowy przyznać mu
się, że mówię po grecku. Był zachwycony; zaczęliśmy rozmawiać, wprawdzie nie wiele, gdyż Quarta tego nie lubiła, wszak-
że dostatecznie, by się wzajemnie poznać bliżej i przełamać pierwsze lody. Kreon zawsze znalazł sposobność rzucenia ja-
kiegoś słówka i spoglądania na mnie ukradkiem, czym wywoływał żywsze bicie mego serca.
Pewnego razu zauważyłam, że Kreon ułożył swoje narzędzia na stole za plecami Quarty; po czym stanął za nią, wy-
ciągnął ręce w kierunku starej westalki i patrzył na nią piorunującym wzrokiem z taką siłą, że pod napięciem woli żyły na-
110
brzmiały mu na czole. Obserwowałam to z pewnym zdziwieniem, lecz jakież było moje przerażenie, kiedy nagle Quarta za-
mknęła oczy i zasnęła, opuszczając głowę na oparcie trzcinowego fotela.
– Co to znaczy Kreonie? – szepnęłam. Czyż byś był czarownikiem? Powiedz, dlaczego to uczyniłeś?
Kreon szybko podszedł do mnie i biorąc za rękę rzekł:
– Uczyniłem to po to, ażeby choć na chwilę uwolnić się od świadka i powiedzieć ci, że cię kocham, że żyć bez ciebie
nie mogę i że pragnę przynajmniej raz jeden ucałować twe usta.
W oczach jego paliła się żądza i zanim mogłam coś odpowiedzieć lub bronić się, objął mnie i namiętnie ucałował. Po-
wiedział mi, że jeżeli podzielam jego uczucia, wyrwie mnie z tego smutnego życia w świątyni przy pomocy swego przyja-
ciela, indyjskiego mędrca, który nauczył go, jak uśpić dozorczynię. Ten to mędrzec miał nam dopomóc w ucieczce.
Zgodziłam się na wszystko; tylko co przeżyta chwila przekonała mnie, że życie westalki już mi nie wystarczy, zbudzi-
ły się we mnie inne pragnienia. Umówiliśmy się z nim, że znów za kilka dni uśpi starą Quartę. Po czym Kreon obudził ją;
ku mojemu wielkiemu ździwieniu Quarta nie tylko że nic nie słyszała, ale nawet nie wiedziała o swoim uśpieniu.
W ten sposób mieliśmy możność porozumiewania się ze sobą.
Kreon zapewnił mnie, że Hindus zabierze nas na swój okręt, który ma przybyć do Ostji, co nastąpi w ciągu kilku mie-
sięcy.
Wykończony przez Kreona mój posąg wzbudził ogólny zachwyt. Ojciec był do tego stopnia olśniony, że zamówił dru-
gi posąg dla domu westalek, gdyż wykończony, kazał natychmiast przenieść do swojego atrium.
– Jeżeli chcesz, Supramati, mogę ci zaraz ten posąg pokazać...
– Jak to? Więc masz go u siebie? – zawołał Supramati, otwierając szeroko oczy.
– Tak. Mam go. Z dalszego mego opowiadania dowiesz się, w jaki sposób znalazł się on u mnie.
Nara wstała, przeszła do buduaru i nacisnęła sprężynę, znajdującą się obok dużego lustra. Zamaskowane w ścianie
drzwi otworzyły się i natychmiast zatrzasnęły za nimi. Zawieszona u sufitu lampa elektryczna zapaliła się i oświetliła du-
żą okrągłą salę bez okien. Pośrodku na wysokiej podstawie stał oblany światłem posąg z białego marmuru.
Mimo woli z piersi Supramatiego wyrwał się okrzyk zachwytu. Tylko ręka wielkiego artysty, pod wpływem uczucia mi-
łości, mogła stworzyć podobne arcydzieło. Z tej marmurowej postaci tryskało życie, rozchylone usta uśmiechały się, a głę-
boko wyrzeźbione oczy dawały złudzenie żywego spojrzenia. Pod niezwykle delikatnymi i miękkimi fałdami tuniki
wyczuwało się klasyczne kształty młodego, pięknego ciała, a artystycznie upięta zasłona miała przejrzystość prawdziwej
tkaniny.
Supramati nie mógł oderwać oczu od posągu, zdawało mu się, że znał go już dawniej. Dziwnie splątane myśli snuły
mu się po głowie. Przypomniał sobie, że takiego wrażenia, jak obecnie na widok posągu doznał w swoim czasie, przy pierw-
szym spotkaniu z Ebramarem.
W tym momencie w umyśle jego z większą jeszcze siłą powstawały dręczące, w jakimś niepojętym chaosie, widoki nie-
znanych miast, gmachów i osób. Usiłując otrząsnąć się z tego uciążliwego uczucia patrzył uporczywie w twarz posągu. Tak,
to Nara, podobna do żyjącej, jak dwie krople wody, jednak inna. Na czym polegała różnica, określić nie umiał. Czy Nara te-
raz zeszczuplała, czy wyraz twarzy się zmienił, dość że żywej brak było tego pociągającego czaru, jaki posiadało oblicze
z marmuru.
– Naro, to jak gdybyś ty była i nie ty! – wyszeptał.
Oparta w zadumie o ścianę, odrzekła cicho:
– Tak, jestem Narą, ale już nie Licynją. Moje rysy nie odzwierciedlają już tej beztroskiej, prawdziwej młodości; nie po-
siadam już tej świeżej niezmąconej duszy, która nie miała przeszłości, nie wie co przyszłość niesie i nawet pod zasłoną we-
stalki, naiwnie zachwyca się teraźniejszością.
Obecnie, pomimo, że piękność została zachowana, gorzkie doświadczenie przeżytych stuleci odbija się w mych oczach.
Utraciłam najcenniejsze dary życia: upajanie się chwilą obecną i nadzieję na przyszłość. Nie mogę zapomnieć minionych
dni, a związane z nimi bóle i troski zawsze są żywe.
Znam swoje przeznaczenie i dlatego obojętna mi jest teraźniejszość; jest ona dla mnie tylko przelotnym schronieniem
pomiędzy tym, co minęło i tym, co nadchodzi... Ale odejdźmy stąd, opowiem ci w dalszym ciągu przebieg mego życia.
– A czy nie moglibyśmy pozostać tutaj? Widzę jakieś krzesło i ławeczkę, szczęśliwy będę, siedząc u twych nóg. Rad-
bym słuchać twej opowieści, patrząc na to cudne dzieło, które wydaje mi się dziwnie znanym i wprost mnie czaruje.
Zagadkowy uśmiech prześlizgnął się po twarzy Nary.
– Zostańmy więc! – odpowiedziała krótko. – Będziemy wywoływali przeszłość w obecności niemego świadka tych
dawnych wydarzeń.
Gdy usiedli, mówiła dalej:
– Powiedziałam już, że ojciec zamówił u Kreona kopię mego posągu i że on przystąpił do tej pracy. Ponieważ rzeźbił
111
w pracowni urządzonej w domu ojca, więc nasze spotkania były utrudnione. Miłość jednak jest odważna i pomysłowa,
Rzeźbiarz przychodził często składać ofiary w świątyni podczas mej służby, była zatem możność zamiany kilku słów po grec-
ku i wyznaczania sobie spotkań w ogrodzie. Kreon posunął swą śmiałość tak daleko, że przekradał się nocą przez otaczają-
cy świątynię parkan, a ja byłam tak zaślepiona, że naruszyłam ślub czystości... Pochłonięta uczuciem miłości nie
przypuszczałam nawet, że zguba wisi nad moją głową.
Rywalka przeniknęła moją tajemnicę. Była nią Ogulia, taka sama, jak ja, młoda westalka, lecz mniej piękna i nielubia-
na, a to z powodu kłótliwego usposobienia. Na nieszczęście, zakochała się w Kreonie, choć troskliwie ukrywała swe uczu-
cie. Zazdrość, widocznie, uczyniła ją podejrzliwą. Czy podpatrzyła może kiedyś namiętny wzrok rzeźbiarza, czy może
przejęła jeden ze świstków, które Kreon miał możność przesyłania mi parokrotnie – nie wiem, bądź co bądź odkryła praw-
dę i żeby łatwiej móc mnie zgubić dobrała sobie wspólnika podwójnie dla mnie niebezpiecznego.
Był nim kapłan, człowiek czterdziestoletni, znany ze swego surowego życia. Żywił on dla mnie w duszy gorącą namięt-
ność. W jego ponurym i surowym wejrzeniu podchwyciłam połyskujący ukradkiem wyraz, zdradzający jego uczucie, choć
starał się je ukryć pod maską pobożności.
Pewnej nocy, w porze gdy zwykle wszyscy spali, a ja byłam zajęta podsycaniem świętego ognia, przyszedł Kreon z wia-
domością, że nasza ucieczka nastąpi już w krótkim czasie, gdyż jego przyjaciel Hindus, zawiadomił go, iż za dwanaście dni
możemy porzucić Rzym i rozpocząć nowe życie w Grecji. Uszczęśliwieni oboje, siedząc na stopniach ołtarza, zaczęliśmy
rozmawiać o naszej przyszłości. Wtem usłyszeliśmy gwar i krzyki, błysnęło światło pochodni, rozjaśniając ponure wnętrze
świątyni. Starsza westalka, kapłan Manlius, Ogulnia i inne westalki zbliżały się ku nam.
Stałam jak skamieniała, Kreon skoczył do ogrodu i zniknął w ciemnościach. Mnie otoczono zaraz i odprowadzono do
podziemnego więzienia, jako przyłapaną na przestępstwie, za które westalka płaciła zawsze życiem.
Zwykle sąd następował niezwłocznie, mnie jednak trzymano w więzieniu przeszło tydzień. Przyczyną tej zwłoki było,
jak się później dowiedziałam, zniknięcie Kreona, który przepadł, jak gdyby go ziemia pochłonęła, pomimo żarliwych po-
szukiwań Manliusa, gdyż według zwyczaju, powinien być ukarany śmiercią w tym samym dniu, w którym jego współwin-
na zostanie żywcem pogrzebana.
Nareszcie stanęłam przed trybunałem najwyższych kapłanów, zebranych w Regium.
Skazano mnie na pogrzebanie żywcem. Kapłani zdjęli ze mnie zasłonę westalki i płócienną tunikę.
Odprowadzono mnie do ciemnicy, gdzie miałam spędzić ostatnią dobę mego ziemskiego życia...
Nara umilkła na chwilę, spuściła zamyślone oczy, a usta jej drgały nerwowo. Wspomnienia okropnych dni przygniotły
ciężarem jej duszę.
Supramati nie śmiał przerywać ciszy, rozumiejąc, jak wielkie męczarnie przejść musiała, jeżeli po upływie tylu wieków
nie może o nich mówić bez głębokiego wzruszenia. Nachylił się tylko i ucałował jej drżącą rękę.
Ocknąwszy się Nara mówiła dalej:
Po południu przyszedł do mego więzienia arcykapłan i według prawa okrutnie ukarał mnie rózgami. Mógłby być lito-
ściwszym, lecz mścił się na mnie za zniknięcie Kreona. Za to okazano mi inną, zupełnie nieoczekiwaną, łaskę.
W nocy wpuszczono do mnie ojca, by mógł ze mną pożegnać się. Osiwiał i postarzał się o dwadzieścia lat. Nie zrobił
mi ani jednego wyrzutu, natomiast poraz pierwszy w życiu widziałam, że płakał. Rozrzewniło mnie to niezmiernie; rzucia-
łam się w jego objęcia i gorzko zaszlochałam. Obecność starszej westalki nie pozwalała nam rozmawiać otwarcie, lecz wśród
uścisków szepnął mi do ucha: - Rozłam chleb, który zostawią ci w mogile i miej nadzieję.
Serce we mnie zamarło. Więc chciano mnie ocalić.
Wprawdzie była to nadzieja wprost szalona, jednak podtrzymywała mnie i uspakajała me umęczone ciało i zbolałą du-
szę. Noc całą nie spałam, o świcie ubrano mnie w szaty żałobne i wyprowadzono z więzienia. Na widok strasznej, czarnej
lektyki, kata, liktorów i całego pogrzebowego otoczenia, z krzykiem rozpaczy cofnęłam się w tył. Wtedy siłą umieszczono
mnie w lektyce, którą z zewnątrz obłożono poduszkami, widocznie w tym celu, aby krzyk nie rozchodził się i nie wzburzył
narodu. Ja jednak nie krzyczałam.
Nie potrafię ci opowiedzieć co się wówczas działo ze mną. Zdawało mi się, że dusza wydziera się z ciała; w uszach czu-
łam szum, zdrętwiałam i poruszyć się nie mogłam. Najdziwniejszym jednak było, iż zdawało mi się jakoby mrok wokoło
mnie zniknął, uczyniło się jasno, ujrzałam Forum, zapełnione niezliczonym, milczącym, skupionym w sobie tłumem, kon-
dukt pogrzebowy i czarne nosze, w których byłam zamknięta. Wkrótce widzenie to zniknęło i znów ujrzałam się wewnątrz
lektyki, wyczuwając jej miarowe kołysanie się na plecach niewolników.
Następnie uczułam, że się zatrzymano; lektykę postawiono na ziemi i kazano mi wyjść. Spostrzegłam, że znajdujemy
się na Campus Sceleratus (pole przestępców) tj, na miejscu stracenia. Cała przestrzeń między porta Collina, Via publica
i Ager Servii była zapełniona tłumem. Z niewielkiego podwyższenia, na którym stałam, widziałam kołyszące się wokoło
mnie morze głów, lecz tłum był jakby przejęty strachem. Wszystko to widziałam jak przez mgłę, gdyż głowę i twarz mia-
112
łam owinięte gęstą i grubą zasłoną.
Arcykapłan zbliżył się do mnie i wzniósłszy do góry rące, odmawiał jakąś modlitwę tajemną, specjalnie stosowaną przy
ceremoniach pogrzebowych. Nastąpnie ujął mnie za rąkę, zaprowadził do wykutego lochu i, zostawiwszy na pierwszym
stopniu schodków, wiodących wgłąb, oddalił się... Prawie bezwiednie odsłoniłam okrywającą mi twarz zasłonę. Pragnęłam
pożegnać miasto rodzinne i wiszący nad nim błękit nieba. Ostatnie spojrzenie moje padło na wysoką i suchą postać Arcy-
kapłana, oddalającego się w towarzystwie swej świty. Widząc, że kat chce mnie wziąć za rękę i sprowadzić do grobu, odsu-
nęłam go i zeszłam sama. Na ostatnich stopniach spostrzegłam, że w grobie mym, obok łoża okrytego czarnym całunem,
pali się lampa.
Owładnięta niewypowiedzianą tęsknotą i lękiem zatrzymałam się. Widocznie straciłam przytomność, i stoczyłam się
na dół, bo gdy się ocknęłam, schodki były wyciąnięte, a wejście zamurowane. Grób mój miał pięć do sześciu kroków dłu-
gości i szerokości. Obok łoża, na kamiennym stole, paliła się jeszcze lampa, tam też znajdował się duży bochen chleba, am-
fora z wodą, garnek mleka i nieduży zapas oliwy. Gęste i duszące powietrze zapierało mi oddech. Zerwałam z siebie zasłonę
i ciężką tunikę żałobną, a nastąpnie rozłamałam chleb, z którego wypadł kryształowy flakonik z jakimś płynem, zawinięty
w kawałek cienkiego papirusu, na którym z trudnością odczytałam nastąpujące słowa: “Wyjmij ze ściany naprzeciw łóżka
cegłę ze znakiem trójkąta. Nie trać nadziei, choćbyś musiała czekać długo. W razie wielkiego upadku sił wypij zawartość
flakonu”.
Słowa te napełniły mnie otuchą. Gorączkowo podniecona niezwłocznie zaczęłam oglądać i obmacywać ścianę; wkrót-
ce znalazłam oznaczoną trójkątem cegłę i wyjęłam ją z wielkim trudem, kalecząc sobie do krwi palce. Przekonałam się, że
w tym miejscu ściana była cienka, wyjęłam więc jeszcze kilka cegieł i ujrzałam za ścianą głęboką niszę, a w niej duży kosz.
Otworzyłam go niezwłocznie i zbadałam jego zawartość: były tam dwie amfory wina, jedna oliwy, suszone owoce, chleb,
miód i duży kawałek pieczonego mięsa.
Za rzecz najgłówniejszą uważałam możność podtrzymywania światła w lampie. Obawa tylko była, czy nie zaduszę się
w tej mogile, odczuwałam bowiem dotkliwie brak powietrza.
Tak przeszło kilka niewypowiedzianie ciężkich dni. Z biegiem czasu powietrze stawało się coraz cięższe, znalezione
w koszu prowianty oraz oliwa były już na wyczerpaniu, a obiecane uwolniene nie nadchodziło. Mój słuch zaostrzył się cho-
robliwie i niekiedy zdawało mi się, że słyszę oddalone uderzenia kilofów i głuche głosy ludzkie. Sama myśl o tym, że wy-
bijają przejście w kierunku mego grobu dodawała mi męstwa. Czekałam cierpliwie, lecz w końcu męczarnie duszy i ciała
zmogły mnie. Dostałam silnego zawrotu głowy i dusiłam się, z braku powietrza; lampa groziła lada chwila zagaśnięciem ,
a ratunek się nie zjawiał. Najwidoczniej nie udał się plan uwolnienia mnie z mogiły, co było przewidziane i na wszelki wy-
padek we flakonie dano mi jakąś truciznę, aby mnie wybawić od powolnej, głodowej śmierci. Nadeszła chwila skorzystania
z tego zbawiennego daru. Siły mnie opuszczały; światła mogło wystarczać jeszcze na pół godziny, a umierać w ciemności
było jeszcze okropniej.
Z nadzwyczajnym wysiłkiem – gdyż już na nogach utrzymać się nie mogłam, – napełniłam znaleziony w koszu krysz-
tałowy kubek resztką wina, do którego wlałam całą zawartość flakonu i wszystko od razu wypiłam.
Zdawało mi się, że przełknęłam ogień, takiego doznałam palenia w całym ciele. Miałam wrażenie, że cała rozpadam
się na cząstki i bujam nad czarną przepaścią. Co się później stało, nie pamiętam. gdy powróciłam do przytomności, spostrze-
głam, że leżę na podłodze i że jest zupełnie ciemno. Nie mogłam na razie przypomnieć sobie, gdzie się znajduję, okropny
dramat mego życia ulotnił się z mej pamięci, czułam się rzeźką i silną. Wyciągnąwszy rękę, zaczęłam macać wokoło siebie
i natrafiłam na kamienny stół. Dotknięcie stołu wróciło mi świadomość wszystkiego.
Krzyk rozpaczy wyrwał mi się z piersi. Więc nie umarłam... więc to, co wypiłam nie było trucizną... sądzonym mi by-
ło umrzeć powolną jeszcze straszniejszą śmiercią w tym czarnym grobie... Nie rozumiem, jak to się stało, że nie postrada-
łam zmysłów w tę straszną chwilę mego życia!
Owładnęła mną jedyna myśl - umrzeć za wszelką cenę i jak najprędzej! Usiłowałam oderwać pasek od tuniki, ażeby
się udusić, gdy naraz usłyszałam wyraźne uderzenia kilofów w niszy. Tym razem nie było to złudzenie.
W zagłębieniu wyjmowano cegły i wkrótce do ciemnicy wpadł promyk światła, a na ścianie odbiły się cienie dwóch
ogromnych rąk, usuwających gruz, a więc nadeszła chwila wyzwolenia!
Z wielkiego wzruszenia nie mogłam przemówić słowa. Drżąc na całym ciele, dziwnie osłabiona, nie miałam sił powstać
z ziemi i bez ruchu patrzyłam na posuwającą się pracę. Wreszcie przejście było gotowe i ukazał się w nim człowiek w ciem-
nym płaszczu z latarką w ręku.
Myślałam, że to Kreon i wydałam okrzyk radości. Lecz, gdy mój wybawca zdjął kaptur z głowy, ujrzałam, że to ktoś
zupełnie obcy i tak majestatycznie piękny, że serce moje napełniło się uczuciem głębokiej czci i nieopisanego zachwytu.
Nieznajomy był wyższy od Kreona. Jego twarz, jak z brązu wykuta, odznaczała się klasyczną czystością rysów; okalały
ją gęste, czarne, wijące się włosy i takaż krótka broda. W wielkich, czarnych oczach, płonął dziwny ogień. Poczułam na so-
113
bie jego wzrok o tajemniczym wyrazie.
– Biedactwo! – odezwał się dzwięcznym, łagodnym głosem. Męka twoja skończona. Uspokój się i włóż zaraz ubranie,
które ci przyniosłem, gdyż musimy stąd jak najprędzej uciekać.
Mówiąc to, odwrócił się, a ja szybko włożyłam męski strój wieśniaczy.
– Już jestem gotowa, nie wiem tylko, czem sobie obciąć włosy – rzekłam drżącym głosem.
Nieznajomy obejrzał mnie i rzekł z uśmiechem na twarzy.
– Wyglądasz zupełnie jak chłopiec. Ale szkoda obcinać twe włosy, w których jak gdyby świecił zbłąkany promień księ-
życa. Zbierz je do tyłu i zakryj kapturem płaszcza. O tak, bardzo dobrze. Teraz wychodzimy, nie mamy ani chwili do stra-
cenia.
Wszedł do niskiego podziemnego lochu, a ja za nim. Posuwać się można było tylko w pochyłej postawie; wydało mi
się że szliśmy bardzo długo. Nareszcie znaleźliśmy się w jakiejś na wpół rozwalonej chacie, zamkniętej mocnymi drzwiami.
Nieznajomy wyciągnął z kąta łopatę i zabrał się do zasypania wejścia lochu. Po kilkunastu minutach wszystkie ślady
były zupełnie zatarte.
Wyszliśmy na jakieś pole, znacznie oddalone od murów miasta. Noc była ciemna, wicher szumiał i deszcz lał jak z ce-
bra. Szłam z trudnością, potykając się o kamienie i brnąc po kałużach. Widząc to mój przewodnik wziął mnie na ręce i niósł
dalej.
Po upływie godziny wyszliśmy na brzeg Tybru, gdzie na nas czekała kryta łódka z czterema wioślarzami, którzy prze-
wieźli nas do wielkiego okrętu, stojącego w Ostoji.
Nieznajomy zaprowadził mnie do kajuty, urządzonej ze wschodnim przepychem, gdzie znajdował się suto zastawiony
stół.
– Najpierw pokrzep swe siły, a potem pójdziesz spocząć. Sen bardzo jest ci potrzebny – mówił podsuwając mi mięk-
kie krzesło i nalewając mi kubek wina.
Jadłam i piłam patrząc na swego zbawcę, który częstował mnie, bawił rozmową i zdawało mi się, był w bardzo dobrym
humorze.
Wydał mi się bardzo pięknym, a gdy się uśmiechał, twarz jego nabierała dziwnie czarującego wyrazu.
Kiedy się dostatecznie posiliłam, klasnął w dłonie i natychmiast zjawiła się Murzynka.
– Oto służąca, która ci poda odzież kobiecą i będzie do twego rozporządzenia podczas całej naszej podróży okrętem.
A teraz do widzenia! Śpij i odpoczywaj.
Bardzo chciałam dowiedzieć się, gdzie i kiedy zobaczę Kreona, lecz nie śmiałam zadać mu tego pytania.
Poszłam, milcząc za Murzynką, która zaprowadziła mnie do drugiej, również bogato urządzonej kajuty; przebrałam się
i położyłam zmęczona na otomanie. Prawie natychmiast zasnęłam.
Podróż nasza trwała całe tygodnie i wydała mi się tak długą, że chwilami przychodziło mi do głowy, czy nie jestem ska-
zana na podróżowanie przez całe życie.
Wybawcę swego widywałam tylko co trzy lub cztery dni. Niekiedy zjawiał się na pokładzie, kiedy i mnie wolno było
wyjść z kajuty, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Niekiedy zapraszał mnie do siebie na obiad. Często też okręt nasz za-
trzymywał się po kilka dni w przystani, wtedy jednak nie wychodziłam wcale z kajuty. Niekiedy znów opuszczaliśmy na kil-
ka dni okręt i jechaliśmy lądem, po czym znów odbywała się dalsza podróż wodą.
Im częściej widywałam nieznajomego, im więcej słuchałam jego zawsze interesujących i pouczających rozmów, w któ-
rych, z właściwą sobie mądrością i dobrocią, otwierał przede mną nowy i szeroki widnokrąg dla mego umysłu – tym bar-
dziej zachwycałam się nim i ubóstwiałam go, a obraz Kreona stopniowo zanikał w mym sercu.
Gdy mi się czasem udało uchwycić w ciemnych oczach mego dobroczyńcy wyraz, dający do myślenia, że i ja mu się po-
dobam, serce zaczynało mi bić silniej, lecz zawsze powtarzałam sobie, że nie powinnam się łudzić, gdyż bezwstydna, wy-
stępna kapłanka Westy, co złamała ślub czystości, nie jest godna miłości tego wyższego człowieka. Wiedziałam już, że jest
mędrcem i że mieszka naprzemian w Aleksandrii lub w Atenach. Gdy raz ośmieliłam się zapytać go o Kreona, odpowie-
dział:
– On został uratowany, lecz nie mogę zawieźć cię do niego – spojrzał mi pytająco w oczy – jeżeli sama tego nie zażą-
dasz i sama nie zechcesz mnie porzucić.
Poruszyłam przecząco głową, nic nie mówiąc. Nie mogłam go porzucić; zdawało mi się, że tylko pod jego bezpośred-
nią opieką będę wolna od mych prześladowców.
Pewnej nocy okręt znów się zatrzymał. O świcie murzynka przyniosła mi nową odzież, mówiąc, że “Pan” kazał mnie
tak ubrać. Była to dziwnego kroju jedwabna suknia wyszyta perłami i brylantami. Nadto murzynka przyniosła mi niezwy-
kle cenne kosztowności, a na głowę włożyła leciuchny, przejrzysty welon i wyprowadziła mnie na pokład.
Możesz sobie wyobrazić moje zdziwienie i zachwyt, gdy rzuciwszy okiem na pobliski brzeg, ujrzałam przecudne pal-
114
my i pyszną, nigdy przedtem niewidzianą roślinność podzwrotnikową. Nie mogłam oderwać oczu od ogromnych, jaskra-
wych kwiatów, od zebranej na brzegu barwnej gromady ludzi i słoni. W oddali widniały liczne domy zapewne jakiegoś
miasta i ogromny gmach, którego kopuły i dachy górowały nad wszystkimi innymi budynkami.
Ukazanie się mego opiekuna oderwało mnie od obserwacji. I on również zmienił ubranie. Zamiast zwyczajnej płócien-
nej tuniki, przywdział teraz jedwabne szaty. Szyję i ręce jego zdobiły kosztowności, na głowie miał coś w rodzaju muślino-
wego hełmu, a za pasem oręż, cały błyszczący od drogich kamieni. Byłam olśniona i nie miałam odwagi spojrzeć mu w oczy,
choć czułam na sobie jego ognisty wzrok.
Na łódce przeprawiliśmy się do brzegu. Wśród okrzyków zgromadzonego ludu wsiedliśmy do wspaniałego palankinu,
umieszczonego na grzbiecie białego słonia, którego szyja, uszy, a nawet trąba były ozdobione kosztownościami, pochód ru-
szył naprzód. Byłam do tego stopnia oszołomiona, że wszystko, co mnie otaczało, skakało przed mymi oczami, i dziwna ro-
ślinność i brązowi ludzie z iskrzącymi oczami, padający przed nami na twarz, wydający entuzjastyczne okrzyki.
O tej pierwszej podróży po Indiach zachowałam zaledwie mgliste wspomnienie. Kiedy zatrzymaliśmy się przed oka-
załym gmachem, który, jak się dowiedziałam, był pagodą, całą moją uwagę pochłonęła jego dziwna architektua oraz znaj-
dujące się w nich posągi jakch istot ludzkich o wielu rękach i nogach. Widok bajaderek i nagich lub okaleczonych fakirów,
zrobił na mnie duże wrażenie.
Gdy wysiedliśmy z palankinu, opiekun mój wziął mnie za rękę i wprowadził do pagody, gdzie nas spotkali kapłani
i śpiewaczki, które uważałam za kapłanki. Zaprowadzono nas do ołtarza, na którym w kadzielnicach płonął ogień, pokro-
piono wodą i poczęstowano miodem oraz ryżem z szafranem. Nieznajomy włożył mi na palec pierścień, a następnie wziął
mnie na ręce i trzy razy obniósł dookoła płonącego ołtarza ognia.
Całkowita nieświadomość oraz oszołomienie, w jakim się znajdowałam, sprawiły, że nie domyśliłam się wcale, że to był
obrzęd ślubny.
Opuściwszy pagodę, zajęliśmy znów miejsca w palankinie, który nas zawiózł do otoczonego ogromnym ogrodem pa-
łacu, znacznie większego niż pałac Narajany w Benaresie.
Zaraz przy wejściu do pałacu spotkały mnie kobiety i zaprowadziły do wspaniałej sali, urządzonej z takim przepy-
chem, że zostałam wprost oślepiona blaskiem złota, emalii, drogich kamieni i cudnymi barwami tkanin. Przez rzeźbioną,
jak koronka, arkadę, widać było ogród z tryskającymi fontannami i wzorzystymi kwietnikami, nad którymi fruwały moty-
le i maleńkie ptaszki, połyskujące tysiącem barw.
Ten przepych i to piękno, dla mnie, która nie widziałam nic, oprócz ubogiego wówczas Rzymu, a wychowana byłam
w surowej prostocie westalek, wydały mi się czymś nadprzyrodzonym, robiąc wrażenie czarownego snu.
Zadawałam sobie pytanie, czyżbym umarła w mym grobie, a dusza moja, uzyskawszy przebaczenie Westy, bujała teraz
po Polach Elizejskich?
Noc już zapadła, gdy mój opiekun wszedł do mego pokoju. W jego oczach otwarcie już malowała się miłość...
Później dowiedziałam się, że powracał z wielkiej uczty, urządzonej z racji jego powrotu i ślubu.
Wejście jego wywołało we mnie najróżnorodniejsze uczucia, nad którymi górowało pragnienie dowiedzenia się praw-
dy. Ze złożonymi, jak do modlitwy, rękami rzuciłam się przed nim na kolana.
– Powiedz, błagam cię, kim jesteś i gdzie ja się znajduję. Widzisz, panie, jestem jak w obłędzie; powiedz mi więc, czy
żyję jeszcze, czy umarłam? Co to wszystko znaczy, co widzę dokoła siebie?
Na te słowa roześmiał się wesoło, jak zwykły śmiertelnik, podniósł mnie i posadził obok siebie na otomanie, spoglą-
dając na mnie wzrokiem, który wprost palił.
– Znajdujesz sią w mojej ojczyźnie, w Indiach. Jam jest radża Wiwaswata, a ty jesteś moją żoną. Czyżbyś nie zrozu-
miała, że w świątyni włożyłem ci na palec błogosławiony pierścień i podzieliłem z tobą poświęcony ryż i miód?
– Mnie wybrałeś – zawołałam. – Mnie, niegodną i występną westalkę?!
– Do tego wykroczenia przeciwko prawu, popchnęło cię najnaturalniejsze z uczuć ludzkich, a za swą winę dosta-
tecznie odpokutowałaś. Kreon więcej zawinił niż ty.
Obiecałem mu swą pomoc, ale jednocześnie radziłem, żeby był rozsądnym i uszanował twą godność westalki do cza-
su kiedy znajdziemy się daleko od Rzymu; zamiast zastosować się do mych racji, on posunął swą namiętność do tego stop-
nia, że przedostawał się poza ogrodzenie świątyni i zmusił cię do naruszenia ślubu czystości, narażając was oboje na
niebezpieczeństwo hańbiącej kary.
Z wielkim trudem udało mi się go ocalić. Obecnie znajduje się w swej ojczyźnie, lecz utracił ciebie, całkowicie zasłu-
gując na tę karę. Zapomnij więc o przeszłości. Prawom świątyni Westy stało się zadość; Westalka Lincynia umarła, a ty je-
steś inną osobą, moją żoną, i nazywasz się Nara. Twoja odwaga i skrucha uczyniły cię godną mej miłości.
Słuchałam jak we śnie. Z uczuciem najwyższego szczęścia i wdzięczności spojrzałam w oczy tego człowieka, którego
w swych myślach nazywałam dobroczynnym bóstwem i przycisnęłam namiętnie do ust rękę Ebramara, mędrca ateńskiego
115
i aleksandryjskiego.
– Ebramara?! – zawołał z największym zdziwieniem Supramati zrywając się z miejsca. Czyżby zbawca twój był tym
Ebramarem, którego pozałem w pałacu Narajany w Himalajach?
– Tak, to ten sam. Ponieważ go widziałeś, więc rozumiesz, że kochałam go inną, niż zwykła miłością. W uczuciu
jakie żywiłam dla niego była miłość, szacunek i uwielbienie.
Lecz uspokój się! Usiądź i wysłuchaj opowieści mej do końca.
Gdy wzruszony Supramati na powrót zajął swe miejsce, Nara mówiła dalej:
Od tego dnia, który ci przed chwilą opisałam, życie moje płynęło spokojnie, bez najmniejszej chmurki. Był to jakiś cza-
rodziejski sen, poświęcony miłości i zajęciom naukowym.
Ebramar – będę go nazywała znanym ci już imieniem, dał mi poznać początki nauk hermetycznych, a żaden zapewne
nauczyciel nie miał tak chętnej i uważnej uczennicy. Siedząc u jego nóg w wielkim laboratorium, słuchałam jego wykładów,
ucząc się przy tym starożytnych języków, jak: sanskryckiego, języka Wed, assyryjskiego, starych narzeczy Azji oraz egipskie-
go; umiem również odczytywać hieroglify i napisy klinowe. Ebramar jako nauczyciel był dobry, cierpliwy, lecz bardzo wy-
magający; od niego nauczyłam się gorliwości i wytrwania. Czas upływał niepostrzeżenie: im dalej postępowały moje prace,
tym większa budziła się we mnie żądza, poznania tajników przeszłości i przyszłości.
Pewnego dnia, kiedy wspólnie pracowaliśmy w laboratorium, Ebramar ujął mą rękę i zapytał:
– Licynio, czy nie pragnęłabyś znaleźć się w Rzymie i zobaczyć się ze swym ojcem? Jest on już w bardzo podeszłym
wieku i zbliża się koniec jego życia, a ja obiecałam mu, że ujrzy cię przed śmiercią.
Na dźwięk dawnego swego imienia, o którym już prawie zapomniałam, a które kryło w sobie straszne wspomnienia,
cała zadrżałam, a jednocześnie zbudziło się we mnie namiętne i poprostu chorobliwe pragnienie ujrzenia znowu mego
biednego ojca. Oczy zaszły mi łzami.
– O, zapewne! – zawołałam – bardzo pragnęłabym ujrzeć swą ojczyznę i dobrego ojca. Obawiam się tylko, że ła-
two mogę być poznaną i w takim razie grozi mi według prawa nowa kara.
Ebramar uśmiechnął się i zapytał:
– A jak ci się zdaje, ile czasu upłynęło od chwili, kiedy opuściłaś Rzym?
– Sama nie wiem, czas tak leci... Pewnie z dziesięć lat.
– Dziesięć! – powtórzył za mną Ebramar, ciągle uśmiechając się zagadkowo. - Odpowiedź twoja dowodzi, że dla su-
miennego pracownika czas pędzi na skrzydłach.
Czterdzieści lat już minęło od tego smutnego dramatu, którego ty byłaś bohaterką. Ojciec twój ma obecnie dziewięć-
dziesiąt osiem lat, a ty pięćdziesiąt siedem lat.
Krzyknęłam, zdumiona i zarazem przerażona. Więc byłam już prawdziwą staruszką, a zdawało mi się, że się wcale nie
zmieniłam. Spojrzałam na Ebramara: on również, pozostał młodym trzydziestoletnim człowiekiem, jakim był wtedy, kie-
dy mnie uratował. Na głowie nie miał ani jednego siwego włosa, oczy zachowały dawny ogień, a siła i energia życiowa
wskazywały na rozkwit młodości.
Odgadując moje myśli, Ebramar mówił, śmiejąc się. – Niepotrzebnie się przestraszyłaś. Jesteś rzeczywiście taką, jaką
przed laty byłaś w Rzymie, tj. młodą i piękną. Wyjął z szafy i podał mi zwierciadło, zrobione z nieznanej mi substancji
i o wiele doskonalsze od tych, które dotąd znałam. Patrzyłam wzruszona na swoje odbicie i przekonałam się, że istotnie po-
zostałam niezmienioną w ciągu czterdziestu lat.
Teraz sama widzisz, że nie przesadzam. Zwierciadło nie kłamie, a zatem w Rzymie będziesz zupełnie bezpieczna. Daw-
na Licynja byłaby teraz siwą, zgarbioną, i pomarszczoną matroną, a nie dziewczęciem w całym blasku lat siedemnastu.
– Cóż wtedy za cud stał się ze mną? Czyżby nauka posiadała tajemnicę utrzymania wiecznej młodości? – zapytałam
zdumiona.
– Z czasem zrozumiesz wszystko, a teraz zajmij się przygotowaniem do podróży; za trzy dni wyjeżdżamy do Rzymu.
Nie bądę ci opisywać szczegółowo naszej podróży. W Aleksandrii przebraliśmy się w greckie ubiory i przyjechaliśmy
do Rzymu: Ebramar w charakterze mędrca z Aten, a ja jako jego żona Eucharysa. Wysłaliśmy naprzód służącego, który wy-
najął nam mieszkanie i wszystko przyszykował do naszego przyjazdu.
Możesz sobie wyobrazić, z jakim uczuciem po przybyciu do Rzymu, jechałam ulicami, przez które ongi byłam prowa-
dzona na śmierć. Wrażenie było jeszcze tak silne, że byłam oblana zimnym potem i prawie traciłam przytomność. Ebramar
uprzedził już ojca, że go odwiedzę. Gdym weszła do komnaty, ujrzałam siedzącego w fotelu starca, wyschniętego, jak szkie-
let. Obok niego stał drugi zgarbiony starzec z siwą brodą i pomarszczoną twarzą; oczy jego wydały mi się znane, ale nie mo-
głam się domyśleć, kto to mógł być.
Gdym zdjęła zasłonę, obydwaj wydali okrzyk zdumienia. Ojciec opuścił głowę w tył i zamknął oczy. Myśląc, że umie-
ra, upadłam na kolana i całowałam jego ręce i nogi. Nareszcie otworzył oczy, ujął mą głowę i patrząc na mnie płakał. Nie
116
mógł widocznie pojąć, jakim sposobem nie zmieniłam się przez tyle lat. Uspokoiwszy się nieco, wskazał na drugiego star-
ca, który stał w milczeniu z ukrytą w dłoniach twarzą.
– A towarzysza mego nie poznajesz? – rzekł ojciec cicho. – To Kreon.
Podniosłam się szybko i wyciągając ręce, zbliżyłam się do tego strasznie zmienionego człowieka, mojej pierwszej mi-
łości.
– Nie chcesz mnie widzieć, Kreonie? – zapytałam.
Odjął ręce od twarzy i patrząc na mnie z wyrazem żalu, goryczy i bólu, mówił:
– Z wielką przykrością patrzę na ciebie. Jam zgarbiony starzec, a ciebie, wzruszeni widocznie twą pięknością, bogowie
obdarzyli wieczną młodością. Podczas, gdy smutek, spowodowany twą stratą zginał mój krzyż i bielił mi włosy, inny czło-
wiek żył z ukochaną przeze mnie kobietą pomimo przyrzeczenia, że mi ją odda. Niegodziwiec! On jednak posiadł wszyst-
ko, a jednak ukradł mi ją, zabrał nieszczęśliwemu jedyny skarb, skazał na całkowite osamotnienie i mnie i twego ojca.
– Jesteś niesprawiedliwy i niewdzięczny – odrzekłam poważnie. – Komu to, jeżeli nie jemu, zawdzięczamy oboje wy-
bawienie od strasznej i haniebnej śmierci? Gdybyś miał więcej cierpliwości i rozsądku, ucieklibyśmy razem, ja nie dopuści-
łabym się zbrodni i wszystko ułożyłoby się inaczej.
Kreon zbladł i zwiesił smutnie głowę. Ten niemy ból wzruszył mnie do łez. Podeszłam i ucałowałam go.
“Zapomnij o tym, co nie powróci. Bądźmy przyjaciółmi i podziękujmy bogom, że pozwolili nam się zobaczyć”.
Gdy w końcu uspokoiliśmy się wszyscy, ojciec opowiedział mi, że po moim uwolnieniu otrzymał od Ebramara tylko
jedną lakoniczną kartkę: “ona ocalona”.
W kilka lat mój brat Cajus umarł. Przypuszczając, że mieszkam z Kreonem w Grecji i boję się dać znać o sobie, ojciec
udał się do Aten i odszukał Kreona. Ten, oczywiście również nic o mnie nie wiedział, lecz zajął się ojcem bardzo troskliwie,
okazując mu wiele prawdziwie synowskiej miłości. Stopniowo tak się do siebie przyzwyczaili, że wiele lat mieszkali w Gre-
cji razem ze sobą.
Czując się bliskim śmierci, ojciec znów zapragnął ujrzeć Rzym i umrzeć w swoim domu. Udał się tam razem z Kre-
onem, którego sprawa już była zapomniana i nikt już nie mógłby go poznać.
Po kilku dniach naszego pobytu w Rzymie Ebramar też odwiedził ojca i pogodził się z Kreonem; od tego czasu Kre-
on zaczął gasnąć w oczach, a w trzy miesiące po moim przyjeździe znaleziono go martwym u stóp posągu Westalki, na któ-
rego cokole wyrył napis:
“Dzieło rąk moich, promienne widmo szczęścia mej młodości, przy tobie - moja ostatnia myśl! Ta, którą niegdyś rzeź-
biłem w marmurze, kochała mnie i należała do mnie. Jej boskie rysy były moją radością”.
– Napis ten jeszcze dotąd jest widzialny. Po śmierci ojca, która nastąpiła w kilka tygodni po zgonie Kreona, opuściłam
Rzym, zabierając ze sobą posąg. Odtąd ta droga pamiątka zawsze jest ze mną.
Umilkła i kilka łez stoczyło się po jej aksamitnych policzkach. Widząc zgnębiony i współczujący wyraz twarzy męża,
uśmiechnęła się, mówiąc:
– Widzisz więc, że pomimo nieśmiertelności i wiedzy wrażliwe serce ludzkie nie może znieść żalu po rozstaniu się z dro-
gimi istotami, lub przezwyciężyć wspomnienia o przeniesionych cierpieniach.
– Naro! – zawołał drżącym od wzruszenia głosem Supramati. – Opowiadanie twoje wywołało we mnie jakieś przykre
uczucia i nieznane mi obrazy; powiedziałbym, że mam wrażenie czegoś, jak gdyby przeze mnie przeżytego, wszystko to jed-
nak jest mętne i niezrozumiałe... Mówią, że dusze ludzkie przechodzą z jednych ciał w drugie, że po śmierci żyją w nowych
ciałach. Lecz, wobec tego, kim ja jestem? – Pochwycił rękę żony. – Ty to wiesz... Rozprosz ciemności i oświeć mą duszę!
Oczy Nary zapłonęły. Nachyliła się i położyła dłoń na jego czole. Po dłuższej chwili odezwała się:
– Pamiętasz, Kreonie, szczęśliwe chwile, za które zapłaciliśmy tak drogo?
Coś jak błyskawica przebiegło przez umysł Supramatiego; ciężka zasłona opadła mu z oczu.
Ujrzał naraz świątynię Westy, ołtarz, na którym płonął święty ogień i białą postać westalki w swych objęciach.
Wzruszony przycisnął głowę do kolan Nary, która położyła rękę na jego ciemnych włosach.
– Teraz rozumiesz, dlaczego właśnie ty, a nie kto inny, został spadkobiercą Narajany? Jakkolwiek późno, jednak Ebra-
mar dotrzymał słowa i zwrócił ci ukochaną kobietę, młodą i piękną. W ciągu wszystkich twych istnień on zawsze był twym
opiekunem; stąd też pochodzi to uczucie miłości, szacunku i ufności, jakiego doznałeś przy spotkaniu z Ebramarem.
– Teraz – rzekł Supramati prostując się i ocierając spocone czoło – wszystko staje się dla mnie jasnym; jednego tylko
nie pojmuję: jak mogłaś, kochając Ebramara, oddać się Narajanie i poślubić go.
–To była tylko zwykła słabość ludzka – z westchnieniem odpowiedziała Nara. – Oto jak się to stało: w miarę tego, jak
Ebramar wznosił się na wyżyny czystej wiedzy, miłość jego dla mnie stawała się coraz więcej uduchowioną. Może w głębi
duszy żałował, że odebrał mnie tobie; w każdym razie, osiągnąwszy wyższe stopnie wielkiego wtajemniczenia, wyrzekł się
stosunków z kobietą i musieliśmy się rozstać...
117
On wzniósł się jeszcze wyżej, ja zaś, pomimo zdobytej wiedzy, pozostałam w tym czasie taką samą namiętną, zazdro-
sną i dumną kobietą; ta rozłąka wydała się memu ograniczonemu umysłowi niesprawiedliwą i okrutną.
Byłam wtedy żywą i pełną entuzjazmu, wszystkie więc złe pierwiastki, drzemiące jeszcze w mej duszy, naraz ocknęły
się. Zamiast pójść za radą Ebramara i poświęcić się nauce, popełniłam szaleństwo nie do wiary, wiążąc się z Narajaną. Przy-
był on w sprawach bractwa; ujrzawszy mnie, od pierwszego wejrzenia zapałał gorącą miłością; ja zaś, pod wpływem gnie-
wu i obrażonej miłości własnej, przyjmowałam chętnie jego zalecanki. Ponieważ podobny był do ciebie, zgodziłam się go
poślubić w tej samej grocie, którą zajmuje nasze bractwo.
Zgnębiona i nieszczęśliwa wróciłam do Ebramara. Ażeby zdobyć władzę i wyższość nad swym niegodziwym małżon-
kiem, przeszłam pod kierownictwem maga pierwsze stopnie wyższego wtajemniczenia. Lecz była to tylko samoobrona,
a nie oswobodzenie, bowiem dobrowolnie rzuciłam się w świat próbnych doświadczeń i pokus.
Lecz, dosyć tego na dzisiaj! Jesteś blady i rozstrojony. Dusza twoja uległa zbyt silnemu wstrząśnieniu. Pójdźmy, dam ci
uspakajających kropli, które sprowadzą sen i równowagę dla twego organizmu.
Po użyciu lekarstw, i wypoczynku Supramati czuł się fizycznie zupełnie dobrze, lecz dusza jego była ciągle pod niezwy-
kle silnym wrażeniem wczorajszych opowieści żony. Całe godziny spędzał przy jej posągu, zachwycając się jego szczegóła-
mi i unikając wszelkiego towarzystwa.
Pewnego wieczoru, gdy zaczęli znów o przeszłości rozmawiać, Supramati oświadczył, że gorąco pragnie jak najprędzej
przystąpić do wtajemniczenia.
– Jeżeli jesteś pewien, że nie będziesz żałował życia światowego i wszelkich jego rozkoszy, którymi nie zdążyłeś jesz-
cze się nasycić, to któż ci przeszkadza wezwać Dachira – powiedziała z uśmiechem Nara.
– O uciechach światowych nie może być mowy, wcale mi ich nie żal, lecz z tobą rozstać się nie mogę – mówił Supra-
mati, przytulając do siebie Narę.
– Pomyśl tylko, że teraz, zaledwie cię odzyskałem, musiałbym znów utracić. Na samą myśl o tym opuszcza mnie chęć
do pracy nad wtajemniczeniem.
– Ależ my się nie potrzebujemy rozstawać. Niższe wtajemniczenie tego nie wymaga. Będę mieszkała z tobą w przy-
bytku wtajemniczenia, wezmę udział w twej pracy, będę twą pomocnicą i doradczynią, gdy nadejdą chwile zwątpień i sła-
bości. Takie chwile są nieuniknione.
– W takim razie jedźmy natychmiast. Z tobą wytrwam w samotności. Nie cofnę się przed żadną pracą – zawołał we-
soło Supramati.
Nara roześmiała się.
– Entuzjasto! Nie zapominaj, że pośpiech jest oznaką niedoskonałości. Dobrze, zatem jedziemy, zgadzam się. Pozwól
jednak, bym cię najpierw trochę przygotowała do tego, co cię czeka. Wejście do świata niewidzialnego jest pewnego rodza-
ju wstąpieniem na ognistą drogę, której przebycie wymaga wiele odwagi.
Na początek chcę otworzyć ci oczy i pokazać, co nas otacza. W tym celu dam ci do wdychania pewne substancje, któ-
re zaostrzają i pobudzają do działania drzemiące własności astralu. Gdybyś był zwykłym śmiertelnikiem, nie mogłabym so-
bie na taką próbę pozwolić. Zwyczajny człowiek pod wpływem tych środków dostałby pomieszania zmysłów, a w najlepszym
razie zapalenia mózgu. Lecz ty jesteś zabezpieczony od chorób i śmierci; eliksir życia ma pewien wpływ nawet na duszę czło-
wieka. W każdym razie musisz być przygotowany na bardzo silne wzruszenia.
– Czy to dziś mam być poddany tej próbie?
– Nie, do tego doświadczenia potrzeba nam będzie jakiegoś licznego zebrania. Pojutrze, na przykład, hrabia de Rocca
uświetnia wielkim balem zaręczyny swej córki. To jest dobrą dla nas okazją. Gdy będziesz już ubrany na bal, przyjdziesz do
mnie do laboratorium, gdzie sam będziesz mógł robić obserwacje.
Supramati niecierpliwie oczekiwał na dzień balu; był bardzo zaciekawiony, a w głębi duszy nieco zatrwożony.
W oznaczonym dniu kiedy skończył się ubierać, udał się do pokoju Nary, która go oczekiwała i wyprawiwszy garde-
robianę, zaprowadziła do laboratorium; pośrodku dużej sali stał trójnóg z żarzącymi się węglami.
– Usiądź i czekaj, co będzie – rzekła z uśmiechem Nara, wskazując fotel.
Po chwili na rozżarzone węgle rzuciła jakieś wysuszone zioła, nastąpnie wyjęła ze szkatułki naczynie ze złotą pokryw-
ką, zaczerpnęła zeń łyżeczkę białego proszku i również wsypała do trójnoga. Natychmiast powstał trzask i buchął duży
płomień, w którym przebijały wszystkie kolory tęczy. W laboratorium powstała biaława para i tak duszący zapach, że Su-
pramati doznał zawrotu głowy, jakiegoś nerwowego drżenia i uczuł dotkliwe kłócie w całym ciele.
Ogarnęła go wielka senność i zamroczyło mu się w głowie. Głos Nary otrzeźwił go, drgnął, wyprostował się i otwo-
rzył oczy.
Jednocześnie spojrzał na żonę, krzyknął przeraźliwie i, zerwawszy z obok stojącego stołu jedwabną haftowaną serwe-
tę, rzucił się do Nary.
118
– Na Boga! Cała jesteś w płomieniach!
Nara głośno roześmieła się.
- Nie obawiaj się; to nie ogień, a światło astralne. Możesz się do niego dotykać bez obawy poparzenia palców.
Zawstydzony Supramati spojrzał spokojniej na Narę i przekonał się, że była otoczona szeroką aureolą fosforycznego
światła, które miało wygląd ognisty o zmieniających się zabarwieniach. Z wzrastającym zdziwieniem zauważył, że i z całe-
go jej ciała promieniowały snopy światła: z lewej strony - czerwone, z prawej niebieskie. Oprócz tego nad jej czołem wid-
niał biały płomień w kształcie gwiazdy i takież białe promienie wytryskiwały z jej oczu i palców.
Nawet jej ubranie – Nara miała na sobie prześliczną białą atłasową suknię balową, przybraną koronkami i kwiatami,
oraz kosztowności były pokryte błyszczącym fosforycznym pyłem.
Supramati był mocno przejęty tym nadzwyczajnym obrazem i myślał, jak go sobie wytłumaczyć, gdy wtem cała jego
uwaga została pochłonięta przez widok nieznajomych osób, które zjawiły się nieoczekiwanie i miały dziwny, zastygły i nie-
ruchomy wyraz oczu, wywierający przykre i odpychające wrażenie.
– Skąd się wzięli ci ludzie – zapytał z niezadowoleniem – wszak byliśmy tu sami.
– Mylisz się – odpowiedziała Nara – oni tu byli zawsze, tylko że ty ich nie widziałeś. Są to istoty atmosferyczne, z któ-
rymi ludzie bezwiednie stykają się wszędzie, chociaż jako nieświadomi, z wielką pewnością siebie zaprzeczają ich istnieniu.
Ale na nas już czas, zaraz jedziemy na bal.
Najważniejsza rzecz, nie zapominaj o tym, że jesteś obecnie wprowadzony w stan jasnowidzenia, powstrzymuj się za-
tem od niewłaściwych uwag i okrzyków.
Szli w milczeniu przez długi szereg sal do przedpokoju. Wszędzie snuła się gromada istot o różnym wyglądzie: jedne
przejrzyste, o spokojnych, poważnych twarzach, unosiły się w powietrzu, owinięte w białe powiewne szaty; inne ociężałe wię-
cej materialne, miały szare lub czarne twarze i oczy o przerażających spojrzeniach. Jedne ubrane były w starożytne, drugie
we współczesne stroje; inne jakby zawinięte w czerwone lub czarne prześcieradła. Niektóre były zupełnie nagie, pokryte ra-
nami i obrzydliwymi wrzodami. Całe to, w zwykłych warunkach niewidzialne, towarzystwo sprawiało Supramatiemu nie-
wypowiedziane obrzydzenie.
Na ulicy uderzał go niezwykły wygląd służby, krzątającej się około swych panów przy wsiadaniu do gondoli. Niezależ-
nie od czerwono-błękitnego zabarwienia, które było właściwe nie tylko wszystkim żywym istotom, ale także martwym
przedmiotom - lokaje, odźwierny, gondolierzy – wszyscy ci ludzie byli otoczeni czarno-czerwonymi kręgami. Z oczu ich,
rąk i ust wydobywał się dym koloru pomarańczowego o przykrej woni, którą trudno było określić: przypominała ona za-
pach spalonego tłuszczu i jakiś korzennych domieszek. Supramati zmuszony był zatkać sobie nos chustką. Nara zauważy-
ła to i zaczęła się śmiać z niego, kiedy usiedli do gondoli. Supramati sam również się roześmiał i szepnął jej do ucha:
– Zapewniam cię, najdroższa, że wolę swój niewrażliwy, mieszczański nos, aniżeli wysubtelnione do tego stopnia, dzię-
ki wiedzy, powonienie. Fe! Ja po prostu duszę się w przyprawiającym o mdłości zaduchu, wydzielanym przez tych ludzi.
– Cóż na to poradzić?! To są ludzie prości, o ordynarnych gustach, wilczym apetycie i zwierzęcych instynktach. Ich cia-
ła nie mogą wydzielać delikatnych wschodnich wonności.
Wkrótce całą swą uwagę Supramati skierował na otaczające ich obrazy ze świata niewidzialnego.
Ze wszystkich stron, bez najmniejszego szelestu przesuwało się mnóstwo tych istot, również zajętych swymi sprawa-
mi; tu i ówdzie przechodziły wolno, lub przebiegały zwierzęta. Z ciemnych wód kanału wynurzały się blade, z wyrazem cier-
pienia, twarze, które spoglądały na siedzącyh w gondoli z ciekawością lub z wyrazem gniewu.
– Więc to wszystko umarli? – cicho zapytał Supramati.
Nara pobłażliwie spojrzała na swego męża.
– Cóż ty mówisz za głupstwa? Czyż są umarli? To są duchy, wcale nawet nie widma, zawsze obecne, żywe, wałęsające
się wśród ucieleśnionych.
Gondola zatrzymała się przy oświetloym portalu pałacu hrabiego de Rocca. Supramati z żoną musieli przerwać swą
rozmowę i weszli do salonów, zapełnionych już gośćmi.
Nigdy jeszcze w życiu nie miał Supramati tyle trudu przy wypełnianiu zwykłych obowiązków towarzyskich: słuchać
lub odpowiadać na zwracane do niego frazesy, mógł tylko przy dużym wysiłku i natężeniu całej uwagi, ciągle bowiem oba-
wiał się zdradzić z tym wzruszeniem, jakie nim opanowało na widok obrazu okultystycznego, rozpostartego przed jego
oczyma.
Zmieszana z tłumem gości tłoczyła się gromada częściowo zmaterializowanych duchów, mających wszelkie cechy lu-
dzi normalnych tak dalece, że młody doktor nie umiał się początkowo w tym chaosie orientować.
Ze wszystkich stron krzyżowały się promienie czerwonego, pomarańczowego, ciemnoszarego lub czarnego koloru,
a trudne do określenia, mieszaniny przyjemnych aromatów z zapachem trupim, stwarzały gęstą i ciężką atmosferę, w któ-
rej trudno było oddychać. Z głów ludzi żyjąych wytryskiwały żółte, niebieskie, zielone i czerwone, podobne do strzałek
119
ogniki, wydające dym i cichy trzask.
Niekiedy jedna lub druga z tych płomienistych strzał padała na sąsiada lub kogoś z towarzystwa, powodując jakby opa-
rzenia, wyczuwane podświadomie, gdyż ci, których to spotykało, chwytali się odruchowo ręką za głowę lub serce, jak gdy-
by doznając bólu. Nad głowami niektórych unosił się czarny dym i owijał ich spiralnie jakby tworząc okrycie z chmur,
poprzez które twarz, szyja lub dekoltowany biust kobiecy, wydawały się śmiertelnie blade, jakby trupie.
– Co to znaczy? – szepnął do ucha żonie przerażony Supramati.
– To są ci – co mają wkrótce umrzeć, lecz są jeszcze zbyt związani z ciałem. Później objaśnię ci to dokładniej.
Teraz tylko wszystko pilnie obserwuj.
Tymczasem cienie upiorów wypływały z różnych stron, to jakieś skrzywione o wypukłych oczach, z przerażającym wej-
rzeniem, to blade, smutne, o powolnych ruchach z zastygłą rezygnacją w oczach. Były również duchy, nie posiadające wy-
raźnych kształtów, podobne do wielkich czarnych plam, tylko ich straszne oczy, o silnym fosforycznym blasku, płonące
wśród tej bezkształtnej masy, wskazywały, że to były istoty myślące. Te duchy przyczepiały się, jak pijawki, do niektórych
osób, czasem po kilka do jednej osoby. Przy zbliżaniu się Nary, gdy jej czysty, jasny i ciepły fluid je owionął, te żywe plamy
podrażnione skrywały się pod skórę, a człowiek, do którego były przyczepione, poczynał drżeć, jak gdyby odczuwając bo-
lesne ukłucia i śpieszył wydostać się z ciżby.
Widok niektórych dam był straszny i przejmował Supramatiego dreszczem: zdawało się, że były do nich poprzycze-
piane ogromne czerwone pijawki. Po dokładniejszym obejrzeniu okazało się, że były to ciałka niemowląt.
Taki widok sali balowej dla Supramatiego miał znaczenie prawdziwej próby jego męstwa i przytomności umysłu: znaj-
dując się w towarzystwie, musiał rozmawiać, uśmiechać się, słowem brać udział w zabawie tych, którzy nawet nie mogli przy-
puszczać, w jakim znajdują się otoczeniu. Szum pochodzący ze świata tajemnego wydawał mu się niekiedy tak ogłuszający,
że zaledwie odróżniał głosy osób, zwracających się do niego z pytaniami.
Kiedy w pewnej chwili, Supramati z żoną przeszli do sali bufetowej, aby się oświeżyć, zauważył on z obrzydzeniem, że
niewidzialni goście raczyli się tutaj, znacznie więcej i bardziej się tłoczyli, aniżeli towarzystwo żyjące. Blade i łakome ich twa-
rze nachylały się żarłocznie nad potrawami, lub przysysały się do samych ust ludzi jedzących, jakby pragnęły wyrwać cząst-
kę pokarmów, lub chociażby wchłonąć w siebie nieco ich woni.
Naraz, pośród tego tłumu Supramati ujrzał Narajanę, który przyczepił się do bardzo młodej dziewczyny: ładnej i świe-
żej, jak rozkwitający pączek róży. Ciepła, purpurowego koloru aureola, otaczająca dziewczynę, wskazywała na jej zdrowie
i nadmiar sił. Wampir-widmo z rozkoszą wchłaniał promieniujące z niej emanacje życiowe, owiewając ją natomiast jak pa-
rą, swymi czarnymi rozkładowymi wyziewami.
Spójrz, jak on męczy to biedne dziecko! Lecz ja rozetnę zaraz cały ten jego z nią związek, szepnęła Nara, patrząc na
młodą panienkę, która czuła się źle i nie wiedziała, co się z nią dzieje; na przemian bladła i rumieniła się, wykonywując rap-
towne ruchy rękoma.
Mówiąc to Nara podniosła rękę, udając, że pragnie coś mężowi pokazać końcem swego wachlarza; z palców jej natych-
miast wytrysnęło światło, które jak błyskawica przemknęło się pomiędzy Narajaną, a jego ofiarą. Widmo odskoczyło w tył,
jakby uderzone batem, po czym rzuciwszy na Narę jadowite spojrzenie, ukryło się w tłumie.
Młoda jego ofiara od razu westchnęła głęboko, jak gdyby z niej spadł wielki niewidzialny ciężar.
Sceny, na które zmuszony był patrzeć w sali jadalnej, ostatecznie pozbawiły Supramatiego apetytu; w ogóle czuł on się
bardzo zmęczony wobec ciągłego wysiłku woli, niezbędnego przy pokrywaniu maską obojętności niezwykle silnych wra-
żeń, oraz doznawał silnego bólu głowy. Miał już dosyć tych wrażeń i wyraził chęć powrotu do domu.
Kiedy przechodzili przez salony, kierując się ku wyjściu, Supramati zapytał Narę, co oznacza podwójne zabarwienie lu-
dzi i przedmiotów na czerwono lub niebiesko, co oznacza krzyżujące się różnego koloru promieniowanie ciał oraz wytry-
skujące z głów strzeliste płomyki, wreszcie co to są za wstrętne pasożyty, czarnego lub krwawego koloru, wżerające się
w ciała wielu mężczyzn i kobiet.
– Czy nie za wiele naraz? – odrzekła z uśmiechem Nara. – Chciałbyś od razu pochłonąć cały traktat o naukach okul-
tystycznych! Owszem, odpowiem krótko na twe pytania; żebyś mnie jednak lepiej mógł zrozumieć, musisz pamiętać o pra-
wie zasadniczym: wszystko, co czynimy, czujemy i myślimy jest podlegającą zmysłom wydzielającą się z nas substancją,
która stosownie do swego składu chemicznego, posiada odpowiedni dźwięk, barwę i zapach.
Różnobarwne promienie oznaczają fluidyczne promieniowania ciała; wytryskujące z głów ogniste strzały, to myśli ludz-
kie, zabarwiające się stosownie do przyczyn, które je wytworzyły. A więc myśli, powstałe z nienawiści, zazdrości i nieżycz-
liwości padając na osobę, do której są skierowane, wywołują w niej niewidzialne wstrząśnienia. Myśl, posłana przez świadomą
i potężną wolę, może nawet zabić, jak piorun.
Prócz tego wszystko, co spostrzegasz w obecnym stanie jasnowidzenia, pozostawia odbicie na planie astralnym, które-
go zdolność wchłaniania nie da się opisać.
120
Spójrz na to krzesło opuszczone przed chwilą przez starca: spostrzegasz, że na nim pozostało coś w rodzaju szarawe-
go oparu, który prawie odzwierciedla odchodzącego tak, że możesz nawet rozeznać rysy jego twarzy. Podobne odbicie na-
szej postaci, naszych czynów i myśli - promień przeszłości unosi do wiecznego archiwum przestrzeni, a raczej rozciągłości.
Siedząc już w gondoli, zamyślony Supramati zapytał:
– Nie powiedziałaś mi jednak nic o naszej podwójnej barwie ani o czarnych, oraz jeszcze bardziej wstrętnych, czerwo-
nych pasożytach, podobnych do niemowląt.
– To, co nazywasz podwójną barwą, jest po prostu naszą polarnością. Ciało nasze, podobnie jak planeta posiada dwa
bieguny. Biegun północny daje prądy niebieskie, południowy czerwone. Mogłeś nawet zauważyć, że im człowiek jest zdrow-
szy, tam silniejsza jest jego aura. Co się zaś tyczy czarnych pasożytów, to są to niższe, materialne i nieczyste duchy, w ro-
dzaju Narajany. One czepiają się żyjącyh, należących do ich kategorii tj, również ludzi zmysłowych i skłonnych do wszelkich
występków. Te pasożyty karmią się sokiem życiowym swych ofiar i upajają się za ich pośrednictwem przyjemnościami ja-
kich pragną, a osobiście osiągnąć nie mogą. Co innego krwawo czerwone pasożyty, czepiające się wielu kobiet; to są fluidal-
ne następstwa tak modnych dziś poronień. Astralne ciało dziecka, związane od chwili zapłodnienia z organizmem matki,
nie zawsze się odrywa przy usunięciu cielesnego płodu. Łączność, która przerywa się w sposób naturalny przy porodzie,
w tym razie nie przestaje istnieć i wisząca przy ciele astralna pijawka wycieńcza organizm kobiety.
– Boże! Jakież to wszystko okropne i wstrętne. Ileż brudu i zła widziałem dzisiaj; natomiast dobra tak niewiele, jak gdy-
by wcale nie istniało!
– Zbiorowisko, podobne do tego, które my teraz opuściliśmy, jest więcej zdolne przyciągać zło niż dobro. Tam nurtu-
ją wszystkich cielesne żądze i wszelkie złe namiętności; tyś sam czuł wibracje i wonie tej zgnilizny, którą ta rozwiązła, za-
wistna i przewrotna gromada ludzka nasyciła swój astral. Ale w tych dniach zaprowadzę cię w inne miejsce, które dostarczy
ci przyjemniejszych wrażeń; ujrzysz tam i ocenisz widok, jaki stwarzają na tamtym świecie czystość, harmonia i gorące od-
danie się Ojcu Niebieskiemu.
– Gdzież się znajduje ten szczęśliwy przybytek? – zapytał zaciekawiony Supramati.
– Jest to nieduży, ubogi klasztor na krańcu Wenecji.
Znam przeora tego zgromadzenia. Jest to człowiek surowy, pobożny i cnotliwy, zakonnicy również warci są swego
zwierzchnika. W tym klasztorze znalazło ukojenie wielu ludzi złamanych życiem, bo to miejsce najzupełniej odpowiada swe-
mu właściwemu przeznaczeniu: być schroniskiem dla modlitwy i miłosierdzia.
Nazajutrz po balu Supramati obudził się zbyt późno, aby mogli tegoż dnia udać się do klasztoru, Nara bowiem pra-
gnęła być na nabożeństwie.
Dopiero następnego dnia wstali, udali się tam i trafili na początek mszy świętej.
Stare mury klasztoru, szarpnięte zębem czasu, jego mały kościółek w stylu gotyckim, z kolorowymi szybami, dębowy-
mi ławkami i pociemniałymi malowidłami na ścianach, sprawiały widok posępny i tajemniczy.
Tony organów i miły śpiew rozpływały się pod sklepieniem, gdy Nara z mężem weszli do kościoła i milcząc, usiedli na
jednej z ławek. Pobożnych było niewiele: kilka staruszek i dzieci oraz dwóch, czy trzech żebraków leżących krzyżem.
Supramati całą swą uwagę skupił na mnichów, siedzących na podwyższeniu, po obu stronach ołtarza. Poważne, blade
ich twarze, z uduchowionym wejrzeniem wskazały na gorącą modlitwę i zapomnienie o otaczającym ich świecie, którego
się wyrzekli. Wszyscy oni byli jakby odziani w lekkie, białawe opończe; z ich krótko ostrzyżonych głów wytryskały snopy
jasnego światła, jak również z ust płynęły srebrzyste promienie. Pod sklepieniem kościoła połyskiwały fosforyczne ogniki
i wszystkie te światełka, jak gdyby przyciągane magnesem, skupiały się przed ołtarzem w jednym, ogromnym ognisku, świa-
tła i ciepła. Połyskujące obłoczki, kołysały się miarowo okrążając i pokrywając chwilami, jakby brylantowym deszczem,
krzyż z wyobrażeniem Chrystusa.
Duszę Supramatiego przepełniło niewypowiedziane uczucie cichego spokoju i dążenia ku Bogu. Jedynie tylko mięk-
ki i melodyjny głos kapłana odprawiającego nabożeństwo, przerywał głęboką ciszę tego świętego miejsca, podczas gdy Su-
pramati miał wrażenie, jak gdyby cała atmosfera rozkołysała się w subtelnej, uroczej harmonii, mającej wielce dodatni wpływ
na duszę. Głęboko wzruszony nachylił się i zapytał cicho żonę:
– Co oznaczają te światła i brylantowe obłoki, unoszące się przed ołtarzem?
– To fluid powstały z modłów, czyste promieniowanie duszy, która częściowo materializuje utajoną w niej siłę boską.
A tak jest pożyteczne takie zbiorowe ognisko światła i ciepła, ten prąd pochodzący z czystego, gorącego serca, o tym mo-
żesz sądzić, gdy ujrzysz jaki wpływ ono wywiera na fizycznie i duchowo cierpiące istoty - odpowiedziała - równie cicho Na-
ra.
– Najbardziej insteresowały, Supramatiego niewidzialne dla innych, duchy, których w kościele znajdowało się więcej niż
modlących się ludzi. Przejrzyste, otulone śnieżnobiałymi zasłonami istoty, z poważnymi i spokojnymi twarzami, stanowiły
większość. Jasna ich gromada skupiała się głównie u ołtarza i zdawało się, że one również brały udział w modlitwie.
121
Dość liczną grupę tworzyły duchy cierpiące o poczerniałych, astralnych ciałach i z wyrazem smutku na twarzach; one
również pogrążone były w modlitwie i w miarę sił starały się zbliżyć do źródła światła.
W chwili tej do kościoła wszedł jakiś człowiek i zatrzymał się obok ławki, gdzie siedzieli Supramati z Narą.
Był to mężczyzna w średnim wieku, chudy i blady; jego zmizerowana twarz, zorana przedwczesnymi zmarszczkami,
nosiła na sobie ślady wielkich cierpień; wzrok jego gorzał, a chód był chwiejny. Powoli dowlókł się do ciemnego wgłębie-
nia w pobliżu ołtarza, ukląkł i zakrył oczy rękami.
– Obserwuj tego człowieka – patrz, co dokoła niego się dzieje – szepnęła Nara; ściskając rękę mężowi. – Czy słyszysz
przejmujący świst i jęki, zakłócające ciszę i melodyjne wibracje tego świętego miejsca?
– Widzę odrażające cienie, które jakby go oblepiły i starały się stąd uprowadzić; widzę, jak z drugiej strony podtrzy-
muje go nachylona ku niemu biała, świetlana postać. Powiedz, co to ma znaczyć?
– Jest to człowiek – który wiele przecierpiał: stracił rodzinę, byt, zdrowie, lecz zamiast znosić ciężar życia jako odwrot-
ny cios przeznaczenia za popełnione niegdyś błędy, zaczął szemrać, złorzeczył i bluźnił przeciw Bogu, przez co dał do sie-
bie dostęp złym i nieczystym duchom, które go męczą, odbierając resztki spokoju i popychają do samobójstwa.
Stojąca przy nim biała postać - to miłująca go i ukochana przez niego żona, którą stracił. Zrozpaczona okropnym sta-
nem jego duszy, pragnąc go ratować, zmusiła go do przybycia tutaj, by mógł znaleźć ukojenie we wspólnej z nią modlitwie.
Supramati nie przestawał przyglądać się z zaciekawieniem tej niezwykłej parze małżonków. Nieszczęśliwy klęczał cią-
gle, widocznie słaby, zgnębiony i pozbawiony woli, a biała postać modliła się przy nim. Idąca od niej promienna emanacja
łączyła się z jasnością, otaczającą obraz Zbawiciela. Naraz z tego zbiornika jasności oddzieliła się świetlista fala i opromie-
niła nieszczęsnego. Mroczne cienie odstąpiły, a światłość zaczęła wnikać w jego ciało. Objawy uczucia goryczy, buntu i roz-
paczy widocznie opuszczały już grzesznika.
Ożywcze siły i ciepło zjedoczonego fluidu modlitw, wywierały potężny wpływ na tego człowieka: pozbył się niepoko-
ju i wzmocniła się siła jego woli.
Wyprostował się, wyciągnął ręce w kierunku ołtarza i wyszeptał:
– Boże, wesprzyj mnie i przebacz!
Jasny płomień wytrysnął z jego głowy, twarz zalały potoki łez. Ciemne duchy zniknęły.
Poważnie nastrojony wyszedł Supramati z kościoła, tego przybytku ukojenia wszystkich cierpiących.
– Przekonałeś się dzisiaj – mówiła Nara – że żadna modlitwa nie ginie i nie jest naderamną. Ani jeden promień wia-
ry i miłości, wypływający z serc ludzkich, nie idzie na marne. Jak iskry boskiego ognia unoszą się one w przestrzeni lub sku-
piają w miejscach poświęconych modlitwie i przy pierwszej sposobności, spływają na jakąś złamaną cierpieniami zbuntowaną
istotę, niezdolną do modlitwy.
Niewidzialne to lekarstwo, rzucone w przestrzeń przez kogoś innego, przenika do duszy cierpiącego, łagodzi bóle, do-
daje sił i często ratuje od ostatecznej zagłady.
Człowiek, którego widziałeś, wyjdzie z kościoła również uspokojony i wzmocniony do walk życiowych. Co by się sta-
ło z ludzkością, gdyby nie istniały takie ogniska światła? Czyż nie przekonałeś się sam, że harmonia i spokój, wypływające
z czystego życia, mają również swój urok?
Po powrocie do domu Supramati zaczął się uskarżać na ból w oczach i zawrót głowy.
– Muszę cię już wyprowadzić ze stanu jasnowidzenia – rzekła Nara.
– Żeby nie odczuwać dolegliwości ciała przy jasnowidzeniu, trzeba być do tego odpowiednio przygotowanym i otwo-
rzyć wzrok mocą siły astralnej własnego oczyszczonego jestestwa, a nie środkami podniecającymi, jakich użyłam dla ciebie.
Potężne wibracje niewidzialnego świata, do których się dotknęłeś, są zbyt silne nawet dla twego nieśmiertelnego ciała; a or-
ganizm zwykły musiałby zginąć, gdyby go nie chroniła jego własna ślepota. Dzięki wtajemniczeniu, twój cielesny organizm
stanie się uduchowionym i bez zmęczenia będziesz wiedział, co się dzieje w przestrzeni.
Po wypiciu podanego mu przez Narę napoju, Supramati zasnął, a gdy się obudził zdrów i rzeźki, świat niewidzialny
zniknął z jego oczu. Tylko wspomnienia o dziwnych i cudnych obrazach, kryjących się w przejrzystym, otaczającym go po-
wietrzu, pozostały żywe w jego pamięci i zmuszały go do myślenia o całym ogromie i potędzie życia duchowego.
Zmysłowe rozkosze, rozrywki światowe, zadowolenie miłości własnej i bogactwo wszystko to zbladło i straciło dlań war-
tość; a przykład Narajany potęgował w jego duszy wstręt do użycia i wszelkich ziemskich rozkoszy. Nie chciał ulec podob-
nemu losowi, przeciwnie, pragnął odważnie wejść w mroki niewidzialnego świata otrząsnąwszy z siebie despotyzm cielesny
i rozwinąć wszystkie zdolności duszy, ażeby dążyć ku wielkiemu światłu, zapełniającemu wszechświat.
Przed nim stał Bóg bezgraniczny, niepojęty w swej mądrości i potędze. Nie Bóg ziemskiego człowieka, przystosowa-
ny do jego dziecinnych pojęć, lecz istota istot, Wszechmocne Tchnienie wszechświata, prowadzące twory swe naprzód, do
dalekiego, tajemnego celu i z jednakową ścisłością rządzące, według niezmiennego prawa zarówno atomów, jak i miliarda-
mi światów, rozsianych w Nieskończoności.
122
Pod wpływem tych myśli Supramati oznajmił żonie pragnienie niezwłocznego przystąpienia do wtajemniczenia, na co
Nara chętnie się zgodziła radząc mu, by prace swe rozpoczął w zamku w Szkocji.
– Zamek ten – dodała Nara – położony w miejscowości odosobnionej, posiada laboratorium i wszelkie, niezbędne dla
naszych prac, urządzenia. Ja z przyjemnością będę ci towarzyszyła. Życie światowe już mi obrzydło i cieszę się, że będę mo-
gła pracować nad rozwojem mej astralnej siły.
Zdecydowawszy się na ten wyjazd, zaczęli energicznie szykować się do podróży.
Supramati dyskretnie wydał odpowiednie rozporządzenia, co do swych majątków i pałacu w Wenecji, który miał być
zawsze gotowy na ich przyjęcie.
Nara zostawiła w odosobnionym pokoju, od którego klucz zabrała ze sobą – zapas suszonej krwi, chleba, wina, soli i mio-
du.
Pewnego wieczoru książe Supramati z żoną niepostrzeżenie opuścili Wenecję, biorąc ze sobą tylko jedną służącą i Tor-
toza.
Pomimo strachu, właściwego człowiekowi przy zetknięciu się z tajemnym światem, Ralf Morgan odważnie jechał do
swego zamku w Szkocji.
Co mu gotuje nieznana przyszłość i zagadkowy los, który zwykłego lekarza, człowieka nieuleczalnie chorego, prze-
istoczył w nieśmiertelnego księcia Supramatiego i przyszłego ucznia magów?

Koniec pierwszej księgi


„Eliksir życia”

Ciąg dalszy w księgach: „

“Magowie”
„Gniew Boży”
„Śmierć Planety „
“Prawodawcy”

W naszej bibliotece elektronicznej


znajdziesz ciekawą literaturę” duchową – leczniczą.

123

Vous aimerez peut-être aussi