Vous êtes sur la page 1sur 212

Dom Wydawniczy Bellona prowadzi sprzedaż wysyłkową

swoich książek za zaliczeniem pocztowym z 20-procentowym


rabatem od ceny detalicznej.

Nasz adres:
Dom Wydawniczy Bellona
ul. Grzybowska 77
00-844 Warszawa
tel.:620-27-01 (Dział Wysyłki)
infolinia: 0-801-12-03-67
Internet: www.bellona.pl
e-mail: biuro@bellona.pl

Opracowanie graficzne serii: Jerzy Kępkiewicz


Ilustracja na okładce: Bartłomiej Drejewicz
Redaktor prowadzący: Kornelia Kompanowska
Korektor: Ewa Bojarczuk

© Copyright by Jacek Soszyński, Warszawa 2003


© Copyright by Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2003

ISBN 83-11-09678-3
HISTORYCZNE BITWY

JACEK SOSZYŃSKI

HASTINGS 1066

Dom Wydawniczy Bellona


Warszawa 2003
WSTĘP

Wydarzenia opowiedziane w tej książce, jak przystało na


średniowieczny romans, rozegrały się między władcami sąsia­
dujących państw — Królestwa Anglii i Księstwa Normandii,
do których sporadycznie dołączali królowie Danii i Norwegii.
Historię tę, być może, trafniej należałoby określić sagą niż
romansem. Większość jej bohaterów miała bowiem swe
korzenie w Skandynawii, a jej akcja rozwija się wokół odbytej
przed prawie tysiącem lat wyprawie po bogactwa, ziemie,
znaczenie i chwałę — słowem spełnione są prawie wszystkie
warunki, by mówić o sadze.
Jak we wszystkich sagach, osnowa konfliktu jest prosta: na
północno-zachodnich obrzeżach kontynentu europejskiego leżą
Wyspy Brytyjskie, bogate w ziemię orną, lasy i zwierzynę,
o łagodnym, sprzyjającym rolnictwu klimacie, zamieszkałe
przez pracowitych i wszechstronnie uzdolnionych mieszkań­
ców. Wyspy te, wyposażone przez naturę w łatwo dostępną
linię brzegową, od zarania dziejów stanowiły łakomy kąsek
dla wszelkiego rodzaju najeźdźcóow. Jedni z nich ograniczali
się do zwyczajnego rabunku, inni zaś dążyli do zaboru ziem
i podporządkowania sobie rodzimej ludności. Jako pierwsi
historyczni agresorzy wystąpili Rzymianie. Po ich odejściu
rodzima ludność celtycka przez krótki tylko okres cieszyła się
spokojem. W V i VI wieku z terenów dzisiejszych północnych
Niemiec i Półwyspu Jutlandzkiego przybyły germańskie
plemiona Anglów, Jutów i Sasów. Gdy ci z kolei zadomowili
się na zagarniętych obszarach, w VIII wieku pojawili się nowi
napastnicy — mieszkańcy Skandynawii zwani wikingami lub
Normanami. Początkowo były to tylko typowe wypady rabun­
kowe, później jednak Ludzie Północy zapragnęli zawładnąć
Królestwem Anglii bez reszty. Prób było wiele, ale ostatecznie
udało się to dopiero Wilhelmowi, który z tego powodu
przeszedł do historii z przydomkiem Zdobywcy. O jego to
sukcesie zadecydowała właśnie bitwa pod Hastings.
Przedstawmy głównych aktorów opisanych poniżej wyda­
rzeń. Przede wszystkim wymienić należy wspomnianego już
wcześniej księcia normandzkiego Wilhelma Zdobywcę, zwy­
cięzcę spod Hastings. W drugiej kolejności pojawi się król
Anglii Harold II — syn wszechwładnego możnowładcy God-
wina, dominującego na anglosaskiej scenie politycznej od
śmierci Kanuta Wielkiego w 1035 r. i wytrwale torującego
swym synom drogę do tronu. Harold zasiadł na tronie jako
ostatni anglosaski władca wyspy, a jego krótkie panowanie
skończyło się nagle na skutek śmierci króla pod Hastings.
Następnie wspomnieć należy o królu Anglii Edwardzie Wyz­
nawcy, którego meandry polityczne oraz bezdzietna śmierć na
początku 1066 r. uruchomiły całą lawinę wydarzeń. Na koniec
pozostaje wymienić norweskiego monarchę-awanturnika Haral­
da Hardradę, którego nieszczęsna wyprawa po tron anglosaski
jemu samemu przyniosła śmierć, a jego anglosaskiemu imien­
nikowi, najprawdopodobniej, zgubę pod Hastings.
Rok 1066 to jedna z najlepiej znanych dat w dziejach
Anglii. Najwięcej wagi przykładają do niej sami Brytyjczycy,
traktując ją jako narodową klęskę. W pamięci wyspiarskiego
narodu dzień 14 października 1066 roku, kiedy to na polach
pod Hastings obcy książę pokonał rodzimego króla, stał się
symbolem całego, dużo dłużej przecież trwającego, procesu
podboju Anglii, nominalnie przez Normanów, ale tak naprawdę
— przez Francuzów. Dla Anglików Hastings to także punkt
zwrotny w ich dziejach. 1 rzeczywiście, podbój dokonany
przez Wilhelma nieodwołalnie zmienił historię Wysp Brytyjs­
kich. Przez kolejne wieki, aż do końca wojny stuletniej, jak
nigdy przedtem, historia Anglii ściśle wiąże się z dziejami
Francji, kontynentu europejskiego i cywilizacji łacińskiej.
Związki te, poczynając od dynastycznych, poprzez kulturalne
i polityczne, aż do handlowych, są wszechobecne. Z owego
amalgamatu u schyłku średniowiecza wykształca się nowożytna
Anglia, która odnajduje swój nowy charakter narodowy jako
światowa potęga morska.
Pięć wieków po Wilhelmie Zdobywcy w jego ślady usiłowali
wstąpić Hiszpanie, wysyłając na podbój Anglii Niezwyciężoną
Armadę. Mimo zaangażowania całej swej potęgi morskiej, ich
wielka flota okazała się niezwyciężoną tylko z nazwy. Była to
ostatnia próba desantu na Wyspy Brytyjskie, chociaż ich
podbój leżał w planach zarówno Napoleona, jak i Hitlera; obaj
jednak odstąpili od przeprowadzenia bezpośredniego ataku
mimo, iż poczynili w tym kierunku daleko idące przygotowa­
nia. Tak więc zamorskie królestwo od czasów Wilhelma
Zdobywcy nie zaznało już nigdy stopy najeźdźcy, z czego
Anglicy są bardzo dumni.
Bitwa pod Hastings nie wydarzyła się jednak ani w próżni
politycznej, ani kulturowej. Poprzedzał ją długi ciąg wydarzeń
i zaszłości, a sama akcja Wilhelma rozegrała się na bogatym
tle politycznym, ideologicznym oraz propagandowym. W ksią­
żce tej chciałbym więc naszkicować narastanie konfliktu na
tle tych wszystkich czynników, aby pozwolić czytelnikowi,
oddalonemu od opisywanych wydarzeń prawie o całe tysiąc­
lecie, zrozumieć je w sposób głębszy i pełniejszy.
Historia opowiedziana w tej książce jest niesłychanie
skondensowana. W ramach narracji, poświęconej w zasadzie
pojedynczej bitwie, trzeba było w bardzo skróconej formie
zrelacjonować wydarzenia, które rozegrały się w kilku krajach
w ciągu przeszło stu lat. W efekcie tok opowiadania obfituje
w fakty, nazwiska i daty, co nie służy przejrzystości i łatwości
odbioru tekstu. Dlatego też autor starał się każdorazowo,
jeżeli tylko było to możliwe, zaopatrywać imiona w przydomki.
Postępowanie takie jest ahistoryczne, gdyż przynajmniej część
owych przydomków nadana została ich właścicielom przez
potomnych, nierzadko wiele lat po ich śmierci. Nikt np. za
życia nie nazywał króla Edwarda Wyznawcą. Jest to termin
zaczerpnięty z kościelnej typologii świętych, która rozróżnia
świętych-męczenników, jak np. św. Wojciech, świętych-
biskupów (krakowski św. Stanisław), świętych-papieży (św.
Grzegorz I Wielki) itd. Dopuszcza ona także łączenie dwóch
kategorii, jak np. święty Stanisław — biskup i męczennik.
Wyznawcami określa się tych świętych, którzy nie odznaczają
się specjalnymi, spektakularnymi tytułami bądź okolicznoś­
ciami śmierci. W ten sposób Kościół zakwalifikował króla
Edwarda jako świętego, co z czasem przywarło do jego
imienia. Podobnie nie sposób przyjąć, że przydomkiem Stary
mógł być określany książę Ryszard 1, gdy za młodu obejmował
swe normandzkie władztwo. Inaczej było zapewne, kiedy
zbliżał się do końca swego pięćdziesięcioczteroletniego pano­
wania. Jeżeli więc przydomek „Stary” pojawi się tu dla
określenia jeszcze zupełnie młodego Ryszarda I, a Edward
będzie Wyznawcą, choć nawet jeszcze nie umarł, to nadużycie
to popełnione zostanie w trosce o czytelnika, by choć
w minimalnym stopniu ułatwić mu orientację w gąszczu obco
brzmiących imion, dat i miejsc.
Czytelnikowi należy się także kilka słów wyjaśnienia co do
pisowni imion, nazw geograficznych i etnicznych oraz two­
rzonych od nich przymiotników i zasad ich używania. Głów­
nych problemów dostarczą bezustannie powtarzające się w tej
książce terminy: wiking, Normanowie, Normandczycy, Duń­
czycy, Norwegowie. Za sposób rozwiązania tych problemów
autor uznał sięgnięcie do etymologii. Zacznijmy od Normanów,
w którym to słowie wyraźnie słyszymy pierwiastek „nor”,
wskazujący na północ. Wyraz ten pierwotnie oznaczał „ludzi
północy”. Praktycznie można więc użyć tego terminu w każdej
sytuacji dotyczącej Skandynawów lub ich potomków, bez
względu na stulecie lub ich miejsce pobytu. Jednak już
wyprowadzony z tego słowa termin „Normandczycy” opisuje
mieszkańców Księstwa Normandii lub poddanych księcia
Normandii. Oznacza to, że o Normandczykach możemy mówić
najwcześniej od X wieku. Niemniej, mimo iż powyższy
wywód umożliwia nazywanie mieszkańców księstwa norman-
dzkiego Normanami, będziemy się starali używać terminu
Normandczycy, by nie wprowadzać dodatkowego zamieszania.
Zastrzeżenia te są konieczne, bowiem w polskiej literaturze
historycznej panuje pod tym względem zamieszanie, wynika­
jące z faktu, że podstawowa historiografia angielska posługuje
się jednym terminem „Normans” zarówno dla Normanów, jak
i Normandezyków. Dodatkową trudnością jest brak w języku
polskim liczby pojedynczej dla zbiorowego rzeczownika
„Normanowie”.
Następny termin, który wymaga wyjaśnienia, to „wikin­
gowie”. Oznacza on normańskich rozbójników morskich,
którzy pojawili się w VIII wieku. Wraz z upływem czasu
i postępującą od IX w. organizacją ludów skandynawskich
w organizmy przedpaństwowe i państwowe, napady bliżej
nieokreślonych wikingów zostały zastąpione przez wyprawy
rozbójników norweskich, duńskich i szwedzkich. Co więcej,
ludy najeżdżane szybko nauczyły się rozróżniać napastników,
dlatego też w Anglii IX wieku mówi się już o Duńczykach
jako głównym elemencie wśród przybyszów oraz o Danelaw
jako terenach przez nich zagarniętych.
Kolejny problem nastręcza rozróżnienie Franków, Wschod­
nich Franków i Francuzów. Autor niniejszych słów stoi na
stanowisku, że o ile w IX wieku mówimy jeszcze o cesarstwie
frankijskim, które się rozpada na monarchie wschodniofran-
kijską i zachodniofrankijską, to w wieku X, a zwłaszcza
w drugiej jego połowie, państwo zachodniofrankijskie przeis­
tacza się w średniowieczną Francję i dlatego w szeregach
wojsk normandzkich spotykamy Francuzów. Wyodrębnienie
Bretończyków ma inne podłoże. Bretończycy to lud celtycki,
który zasiedlił Półwysep Armorykański w V i VI wieku.
Przedtem zamieszkiwali oni Wyspy Brytyjskie, skąd wyparli
ich Anglowie, Juci i Sasi. Uchodząc ze starego kraju zabrali
jednak ze sobą nazwę swej ojczyzny — Brytania, która
w nieco przekształconej wersji — Bretonia — do dziś
funkcjonuje jako określenie dzielnicy Francji. Wchłonięcie
Bretończyków przez francuski element etniczny to problem
wykraczający poza ramy niniejszej książki, pozostańmy więc
przy stwierdzeniu, że w połowie XI wieku proces ten był
jeszcze daleki od ukończenia.
Na zakończenie trzeba jeszcze dodać, że w 1066 r. rozpo­
czyna się koniec państwa i społeczeństwa anglosaskiego.
Władzę przejmują Normandczycy, którzy pod względem
kulturowym daleko odeszli od swych skandynawskich korzeni
i są już bardzo blisko Francuzów. Po podboju rolę języka
anglosaskiego w literaturze i nauce na Wyspach Brytyjskich
przejmują języki łaciński i francuski; zaczynamy wówczas
mówić o państwie i kulturze anglo-normandzkiej. Jednak
element anglosaski w społeczeństwie anglo-normandzkim,
choć politycznie przytłumiony, nadal dominuje ilościowo
i w końcu wchłania przybyszów, tworząc społeczeństwo
angielskie. Proces ten przebiegał już znacznie później i dlatego
na kartach niniejszej książki dla określenia mieszkańców
Anglii konsekwentnie używane są: rzeczownik „Anglosas”
i przymiotnik „anglosaski”; jedynie sporadycznie, ze względów
stylistycznych, może się pojawić „Anglik” i „angielski”.
SKĄD MY TO WSZYSTKO WIEMY?

Zanim przejdziemy do opisu okoliczności, które doprowadziły


do bitwy pod Hastings oraz próby odtworzenia przebiegu
samego starcia, czytelnikowi należy się kilka słów wyjaśnienia,
skąd bierze się tak szczegółowa niekiedy wiedza o wydarze­
niach sprzed prawie tysiąca lat. Historię średniowieczną, jak
wiadomo, odtwarza się na podstawie zachowanych kronik,
roczników i dokumentów. Obiegowa ta opinia jest jednak
skrótem myślowym. Naturalnie, nikt nie lekceważy przekazów
pisanych; nadal pozostają one podstawą poznania przeszłości
i będą stanowiły główny zrąb dowodowy, na którym oparta
jest ta książka. Niemniej, gdybyśmy poprzestali na studiowaniu
kronik i dokumentów, nasza wiedza o wydarzeniach minionych
byłaby bez porównania skromniejsza. Oprócz więc średnio­
wiecznych tekstów narracyjnych i dyplomów, mediewista
usiłujący odtworzyć wydarzenia, które rozegrały się na polach
pod Hastings, wykorzystuje szereg innych źródeł. Przede
wszystkim badane są wszelkie zachowane wizerunki plastycz­
ne, takie jak ilustracje w księgach, rzeźby zachowane w koś­
ciołach i zamkach lub ozdobne tkaniny. Wielostronnej analizie
poddawane są zabytki dawnego uzbrojenia: rekonstruowany
jest ich pierwotny wygląd i poznawana charakterystyka
użytkowa. Studia z zakresu geografii historycznej pozwalają
„Dokonania Wilhelma, księcia Normandczyków i króla
Anglów”, ma się rozumieć — czyny Wilhelma Zdobywcy.
Jej autor to postać interesująca. Pochodził z rodziny rycerskiej
i za młodu trudnił się wojaczką w szeregach księcia No­
rmandii. W latach późniejszych, ale nie później niż około
trzydziestego roku życia, przywdział suknię duchowną i po­
bierał nauki w Poitiers, mieście znajdującym się poza
granicami władztwa normandzkiego. Miasto to musiało
odcisnąć na nim tak wielkie piętno, że przeszedł do historii
nie kojarzony z rodzimymi włościami lub piastowaną funkcją,
lecz właśnie jako Wilhelm z Poitiers. Mimo przyjęcia
kapłaństwa przyszły kronikarz nadal uczestniczył w wy­
prawach wojennych swego pana, tym razem w charakterze
kapelana polowego. Ksiądz Wilhelm w tych latach bardzo
zbliżył się do księcia Wilhelma. Identyfikacja z celami
książęcymi jest na kartach jego kroniki tak widoczna,
iż praktycznie można go uważać za „rzecznika” Zdobywcy.
Ku naszemu głębokiemu rozgoryczeniu, z bliżej nieznanych
powodów, nie uczestniczył w najważniejszej kampanii swego
pana — wyprawie 1066 roku. Na pocieszenie możemy
jednak powiedzieć, iż z całą pewnością nasłuchał się o niej
niemało i to z pierwszej ręki — od uczestników działań
wojennych, nie wyłączając samego księcia.
Z racji wojskowej przeszłości autora, z kart kroniki przeziera
fachowa znajomość spraw wojennych, a ich opisy charakteryzuje
klarowność i trzeźwa ocena sytuacji. Relacja Wilhelma jest także
dosyć szczegółowa i co najważniejsze z naszego punktu
widzenia — powstała w zaledwie kilka lat po opisywanych
wydarzeniach. Niektórzy badacze są przekonani, że kronika była
gotowa już w 1071 r„ inni — że spisana została w latach
1072-1074. Najdalsze granice czasowe, określane przez najbar­
dziej sceptycznych badaczy, przypadają na rok 1077. Słowem,
nawet jeżeli przyjmiemy najostrożniejszy punkt widzenia,
musimy przyznać, że od pamiętnego starcia do spisania relacji
przez Wilhelma z Poitiers nie minęło więcej niż jedenaście lat!
Narracja Gesta Gulielmi w partii dotyczącej bitwy cieszy
się sporym zaufaniem historyków. Inaczej przedstawiają się
sprawy z fragmentami dotyczącymi wcześniejszego rozwoju
politycznego konfliktu. Tutaj badacze napotykają dwie prze­
szkody: po pierwsze stronniczość kronikarza, a po wtóre
ambicje literackie autora, wyrażające się m. in. w zapożycze­
niach z wzorców klasycznych. Wilhelm pisał wszak dzieło
typu gesta, czyli rodzaj panegiryku na cześć swego pana. Dla
badacza dociekającego faktycznego stanu rzeczy, rodzi to
rozliczne kłopoty. Kto chce na własne oczy przekonać się,
jakiego typu są to problemy, niech zajrzy do niewiele młodszej
kroniki Galla Anonima, która opiewa czyny polskiego księcia
Bolesława Krzywoustego.
Drugą relacją, bliską pod względem chronologicznym
opisywanym wydarzeniom, a jak uważa część badaczy nawet
bliższą niż Gesta Wilhelma z Poitiers są Gesta Normannorum
clucum („Czyny książąt Normandczyków”) Wilhelma z Jumie-
ges. Dzieło to, podobnie jak omówione wyżej, za cel stawia
sobie sławienie dynastii Rollona, a zwłaszcza Wilhelma
Zdobywcy, jednak od kroniki Wilhelma z Poitiers różni je
stopień poinformowania oraz brak militarnej „wiedzy facho­
wej” autora, który nigdy nie był wojownikiem. Dziejopis ten
był mnichem, żyjącym w zaciszu wielkiego opactwa benedyk­
tyńskiego w Jumieges pod Rouen. Partia dzieła, dotycząca
wypadków roku 1066, napisana została około roku 1070, co
stawia ją bardzo blisko opisywanych wydarzeń. Niemniej,
Wilhelm z Jumieges nie obracał się na co dzień w kręgach
głównych bohaterów spod Hastings, tak jak Wilhelm z Poitiers.
Zaletą jego dzieła jest fakt, że jako informatora w kwestiach
związanych z pierwszymi etapami konfliktu wykorzystał
arcybiskupa Roberta — normandzkiego protegowanego Ed­
warda Wyznawcy, który dzięki łasce królewskiej osiągnął
najwyższe stanowisko kościelne w Anglii — arcybiskupstwo
Canterbury. Robert był głównym sojusznikiem króla w zma­
ganiach z rodem Godwina — ojcem późniejszego króla
Harolda i walnie się przyczynił do banicji potężnego earla
w 1051 roku. Gdy w rok później Godwin i jego synowie
tryumfalnie powrócili do Anglii, a Edward musiał przyjąć ich
na powrót do łask, ofiarą przesilenia padł arcybiskup. Robert
pospiesznie opuścił Anglię i wrócił do macierzystego klasztoru
w Jumieges, gdzie kilka lat później umarł. W ten sposób jego
wersja początków konfliktu, z pewnością zabarwiona niechęcią
do Godwina i Harolda, znalazła się na kartach kroniki
Wilhelma z Jumieges.
Dzieło to spotkało się z szerokim uznaniem współczesnych.
Zachowało się prawie pięćdziesiąt jego średniowiecznych
odpisów, co jak na warunki powielania w klasztornych
skryptoriach jest ilością bardzo dużą. Jej partie dotyczące
podboju normańskiego posłużyły także za podstawę wielu
późniejszym kronikom.
Jedyna relacja spośród branych tu pod uwagę, która wyszła
spod pióra przedstawiciela pokonanych to słynna Kronika
anglosaska. Faktycznie Kronika anglosaska nie stanowi jedno­
litego dzieła, lecz mamy do czynienia z kilkoma wersjami
kroniki o charakterze rocznikarskim, zapoczątkowanej jeszcze
w IX w. za życia króla Alfreda Wielkiego, a kontynuowanej
równolegle w kilku klasztorach. Kronika anglosaska, co bardzo
istotne, spisana została w języku staroangielskim. Wyróżnia się
pięć podstawowych wersji tej kroniki. Owe pięć podstawowych
wersji określa się w historiografii literami od A do E. Najpeł­
niejszy opis wydarzeń roku 1066 daje wersja D spisana pod
koniec XI wieku, chociaż wersja E jest również przydatna,
ponieważ operuje nieco innymi materiałami. Niestety, z punktu
widzenia wydarzeń związanych z podbojem normandzkim,
podkreślić należy, iż obie te wersje spisane zostały w północnej
Anglii, co oznacza, że powstały na terenach, które leżały poza
głównym teatrem wydarzeń, a wykrwawione w dwóch wcześ­
niejszych starciach z Norwegami, w bitwie z Normandczykami
brały udział w stopniu zaledwie marginalnym. Na dodatek były
to okolice nie związane z tradycjami Wessex i rodem Godwina,
co również znalazło odzwierciedlenie w treści utworu. Wszystkie
jednak wersje solidarnie opisują wydarzenia roku 1066 jako
katastrofę, a ich zawartość dramatycznie odbiega od brzmienia
źródeł normandzkich. Kronika anglosaska kontynuowana była
mniej więcej do połowy XII wieku, a jej zaniechanie dobitnie
ilustruje proces zamierania staroangielskiego jako języka literac­
kiego i ostateczne wejście Anglii w krąg średniowiecznej
kultury łacińskiej.
Swoistym uzupełnieniem Kroniki anglosaskiej jest oparte
na niej łacińskie Chronic on ex chronicis (Wybór z kronik)
— dzieło benedyktynów z Worcester w zachodniej Anglii,
tradycyjnie przypisywane mnichowi imieniem Florencjusz.
Wartość tego przekazu, datowanego na początki XII wieku,
polega na uwzględnieniu innych, nie zachowanych do dziś
źródeł anglosaskiego pochodzenia, mimo iż zostały wcześniej
przepuszczone przez sito propagandy normandzkiej. W sumie
te dwie kroniki pozwalają nam na przynajmniej częściowy
wgląd w zapatrywania strony pokonanej.
Ostatni tekst, który traktowany jest przez historyków jako
posiadający walory źródłowe dla interesującego nas tematu, to
Carmen de Hastingae proelio, czyli „Pieśń o bitwie pod
Hastings”. Co do tego utworu, trzeba jednak natychmiast
poczynić poważne zastrzeżenia —jego datacja budzi głębokie
wątpliwości, co pociąga za sobą problem źródeł i wiarygodno­
ści. Dawniejsza teoria głosi, że Carmen to dzieło Gwidona,
biskupa Amiens i że spisane zostało najpóźniej w 1068 r.
Byłoby to więc źródło najbliższe chronologicznie przed­
stawianym wydarzeniom, z którego czerpał wiadomości do
swej kroniki Wilhelm z Poitiers. Jednak twierdzenie to zostało
zaatakowane przez nowszą historiografię. Zwolennicy drugiej
teorii twierdzą, że faktycznie było dokładnie odwrotnie:
„Pieśń” spisana została właśnie w oparciu o kronikę Wilhelma
z Poitiers i to dużo później — najstarszy znany rękopis
datowany jest na czasy około 1100r. Dyskusja nad tym
problemem trwa nadal, a sprawa wydaje się daleka od
ostatecznego wyjaśnienia. Jedno jest pewne: jeżeli Carmen de
Hastingae proelio zostanie ostatecznie zdyskredytowana, runie
sporo ustaleń co do przebiegu bitwy, które dotychczas ucho­
dziły za względnie pewne. Byłaby to tym boleśniejsza strata,
że jest to jedyna relacja, która wyszła spod pióra sympatyka
wyprawy, nie będącego jednocześnie Normandczykiem.
Poza wymienionymi utworami, w badaniach nad bitwą
pod Hastings wykorzystywane są także niektóre kroniki
dwunastowieczne, takie jak dzieła Wilhelma z Malmesbury,
Orderyka Vitalisa, Henryka z Huntingdon i Kronika opactwa
Battle. Ich wartość zawiera się w wykorzystaniu także
innych materiałów niż podane przez cztery podstawowe
relacje. Oczywiście, opieranie się na nich jest znacznie
bardziej ryzykowne i dlatego nie mogą one stanowić pod­
stawy dla zasadniczych ustaleń; na ogół przywoływane są
jako świadectwa uzupełniające.
O wyjątkowej wręcz sytuacji bitwy pod Hastings w porów­
naniu z innymi bataliami średniowiecznymi, o których często
wiemy jedynie, iż się odbyła oraz kto wygrał, przesądza
ostatecznie nieoceniona tkanina z Bayeux. Ten wyjątkowy
zabytek sztuki hafciarskiej to tasiemcowych rozmiarów historia
obrazkowa — istny komiks średniowieczny, składający się
z długiego ciągu scen, wyszywanych wełnianymi nićmi na
lnianym płótnie. Tkanina ta, przy szerokości około pół metra,
na długość mierzy metrów przeszło siedemdziesiąt, przy czym
wiadomo, że kilku ostatnich scen brakuje! Wydarzenia objęte
ilustracjami miały miejsce w latach 1064-1066: pierwsza
scena przedstawia Harolda wybierającego się w misję dyp­
lomatyczną z polecenia króla Edwarda, a narracja urywa się
na ucieczce z pola bitwy anglosaskich niedobitków. Można
się domyślać, że ostatni obraz zawierał wizerunek Wilhelma,
koronowanego na króla Anglii, zasiadającego na tronie w ka­
tedrze Westminster.
Zgodnie z kanonami epoki i propagandowymi intencjami
autorów, tkanina z Bayeux jest moralitetem, czyli historią,
zadaniem której jest podbudowanie moralne odbiorców, opo­
wiadającą o przykładnie ukaranym wiarołomstwie Harolda
Godwinowica, który mimo iż ślubował wprowadzić na tron
angielski księcia Wilhelma, po tę godność sięgnął sam. Tkanina
najprawdopodobniej powstała na zamówienie Odona, biskupa
Bayeux, a jej treść oparto na relacjach uczestników wydarzeń,
które ze względu na propagandowy wymiar przedsięwzięcia,
odpowiednio podretuszowano. Historycy nie są zgodni co do
dokładnej daty ani miejsca powstania tej olbrzymiej historii
obrazkowej. Wymieniane są warsztaty w Normandii i Anglii,
a rozpiętość czasu powstania waha się od lat siedemdziesiątych
po dziewięćdziesiąte XI wieku. Najwięcej zwolenników ma
teoria, lokalizująca powstanie tkaniny w południowej Anglii,
w Canterbury, między 1066 a 1082 rokiem.
Odon, biskup Bayeux, przyrodni brat Wilhelma Zdobywcy,
otrzymał za swe zasługi dzielnicę Kent, gdzie leży Canterbury
oraz tytuł earla. Jego identyfikacja jako zleceniodawcy po­
wstania tkaniny opiera się na kilku przesłankach. Przede
wszystkim rzuca się w oczy, iż Odon odgrywa prominentną
rolę w scenach wyhaftowanych na tkaninie, podczas gdy
w kronikarskich opisach bitwy bywa on zaledwie wzmian­
kowany. Pewne jest również, że przez długie stulecia tkanina
była corocznie wystawiana na pokaz w katedrze w Bayeux.
Jednoznacznie stwierdza ten fakt inwentarz katedry z 1476 r.
Za wskazaniem na Canterbury jako miejsca powstania tkaniny
przemawia zbieżność niektórych wizerunków na niej przed­
stawionych z ilustracjami zachowanymi w rękopisach, wywo­
dzących się z tamtejszego ośrodka. W żadnym razie jednak,
nie można zapominać, iż powiązanie tkaniny z osobą biskupa
Bayeux oraz anglosaskimi artystami z Canterbury jest nadal
tylko hipotezą.
Odrębną historią, zakrawającą niemal na cud, jest fakt, iż
tkanina przetrwała do dnia dzisiejszego i to w zupełnie
niezłym stanie. Pominąwszy ewentualność zniszczenia w licz-
nych konfliktach wojennych, jakie nawiedzały północną
Francję od XI wieku po drugą wojnę światową, przez tyle stuleci
mogło zetleć i rozsypać się w pył samo tworzywo, z którego jest
wykonana. Tajemnicę jej przetrwania wyjaśnia zapewne fakt, że
ze względu na swe niecodzienne rozmiary nigdy nie weszła
w skład stałego wystroju świątyni i większą część swego
dziewięćsetletniego trwania spędziła w zaciszu, a co istotniejsze
— w stałych warunkach atmosferycznych skarbca katedralnego.
W dziejach tkaniny zdarzały się jednak i momenty dramatyczne.
W czasach rewolucji francuskiej niewiele brakowało, by została
użyta jako plandeka na wóz. Uratowana przed barbarzyńskim
zniszczeniem, przewieziona została do Paryża, gdzie przechowy­
wana była do 1812 r. Po powrocie do Bayeux nie trafiła już do
katedry; przejęta na własność przez miasto, dziś wystawiana jest
w muzeum i niezmiennie stanowi jedną z głównych atrakcji
turystycznych okolicy.
Technika sporządzenia tkaniny z Bayeux była bardzo prosta.
Nie jest to gobelin tkany we wzór, lecz haft na jednolitym
podkładzie. Kanwę stanowi wybielone płótno lniane, na którym
artysta wykonujący całość projektu szkicował zarysy postaci
i obiektów, po czym grupa hafciarek przystępowała do
wypełniania konturów wełnianymi nićmi. Zastosowano pięć
głównych kolorów oraz trzy pojawiające się sporadycznie.
Podkład stanowi osiem kawałów płótna, zszytych ze sobą
w tak finezyjny sposób, że trzeba naprawdę dobrze się
przyjrzeć, by dostrzec, gdzie się one zbiegają. Przyjmuje się
na ogół, że utracone zostało około trzech ostatnich metrów
tkaniny. Strata ta tłumaczona jest sposobem przechowywania
całości, która normalnie spoczywała zrolowana w belkę
— w ten sposób fragmenty stanowiące końcówkę płótna były
najbardziej narażone na zniszczenie.
Tkanina z Bayeux cieszy się wśród historyków pierwszo­
rzędną opinią jako źródło do badań nad bitwą pod Hastings.
Składa się na to kilka powodów. Po pierwsze, została
zaprojektowana i wykonana najpóźniej w dwadzieścia kilka
lat od dnia stoczenia bitwy, a najprawdopodobniej dużo
wcześniej, czyli w czasach, kiedy pamięć wydarzeń była
jeszcze bardzo żywa, a znalezienie uczestnika walk nie
stanowiło większej trudności. Po wtóre, powstała w Canterbury,
miejscowości oddalonej od miejsca starcia o zaledwie nieco
ponad pięćdziesiąt kilometrów. Po trzecie zaś, wykonana
została w Anglii i to przez anglosaskie ręce, dla Odona
biskupa Bayeux — przyrodniego brata Wilhelma Zdobywcy,
który również osobiście brał udział w bitwie. Narracja tkaniny
jest zbliżona do treści przekazywanej przez kronikę Wilhelma
z Poitiers; niemniej posługiwanie się przez to źródło plastycz­
nymi środkami wyrazu powoduje, że przechowały się na nim
wizerunki broni, zbroi, statków, szat i różnego rodzaju dóbr
użytku codziennego oraz odświętnego prosto z epoki, a także
techniki walki, gesty i postawy wraz z symbolicznymi elemen­
tami otoczenia, w których się rozegrały. Mimo iż konwencja
plastyczna jest dziś już zupełnie inna, ilustracje te są nadal
bardzo sugestywne i tylko potwierdzają stare powiedzenie, że
jeden obraz wart jest tysiąc słów.
Oprócz wspomnianych pisemnych przekazów źródłowych oraz
tkaniny z Bayeux, mamy jeszcze jeden atut w ręku
— znamy dokładnie topografię pola walki. Wiedzę tę za­
wdzięczamy samemu Wilhelmowi Zdobywcy, który kazał
wybudować opactwo na miejscu zmagań, sytuując ołtarz
główny kościoła dokładnie tam, gdzie padł pod swym sztan­
darem król Harold. Kościół ten wzniesiony został w bardzo
niedogodnym terenie — na szczycie wzgórza, które wymagało
poważnych robót niwelacyjnych, by można było na nim
cokolwiek budować. Opactwo to nosiło nazwę Bcittle, czyli
„bitwa”. Świątynia wzniesiona wówczas, dzisiaj już nie
istnieje; mimo to pozostały ruiny, na podstawie których
badacze zdołali odtworzyć jej pierwotny plan i precyzyjnie
ustalić miejsce, gdzie stał ołtarz główny. Co jakiś czas wśród
historyków pojawia się zwątpienie co do prawdopodobieństwa
dokładnego usytuowania ołtarza w miejscu zgonu Harolda.
Argumentują oni, że tego rodzaju polecenia traktowane były
swobodnie, a plany architektoniczne modyfikowano zgodnie
z wymogami zwyczajów danej kongregacji. Aliści dokumenty
historyczne dostarczają bardzo interesującego dowodu na
potwierdzenie zlokalizowania ołtarza dokładnie w miejscu
śmierci króla. Otóż sprowadzeni pod Hastings mnisi benedyk­
tyńscy, wywodzący się z alzackiego Marmoutier, faktycznie
uznali polecenie króla Wilhelma za pomysł chybiony i przenie­
śli lokalizację kościoła nieco na północ. Prace zostały rozpo­
częte i dopiero na gniewne upomnienie monarchy musieli
wrócić do pierwotnego planu. Dzięki temu wiemy z całą
pewnością, gdzie znajdował się szyk anglosaski, a historycy
mogą dokładnie rekonstruować warunki terenowe, w których
rozegrała się bitwa.
ANGLIA

Historia Wysp Brytyjskich od czasów rzymskich po ustano­


wienie monarchii anglo-normandzkiej to dzieje bezustannych
najazdów i walk mieszkańców z kolejnymi agresorami — wy­
prawa Wilhelma Zdobywcy, jak więc widzimy, znakomicie
się wplata w tę nieszczęsną wielowiekową tradycję.
W początkach V wieku narastające od dłuższego już
czasu kłopoty cesarstwa rzymskiego z ludami napierającymi
od wschodu i północy stały się na tyle poważne, że konieczne
okazało się ściągnięcie legionów stacjonujących w prowincji
Brytania do obrony granic na kontynencie. W ten sposób
w 407 r., po trzech stuleciach panowania na Wyspie, Rzy­
mianie ewakuowali swe wojska, mimo iż Brytania również
nie była wolna od zagrożenia. Już od III wieku n.e. do
stałych kłopotów z celtyckimi sąsiadami, co jakiś czas
urządzającymi rabunkowe wypady z terenów dzisiejszej Szko­
cji, dołączyły sporadyczne napady germańskie, przeprowa­
dzane drogą morską z obszarów dzisiejszych północnych
Niemiec i Półwyspu Jutlandzkiego. Odejście armii nie ozna­
czało jednak natychmiastowego upadku władzy rzymskiej
w Brytanii. Prawdopodobnie struktury administracyjne i spo­
łeczne ustanowione przez Rzymian przetrwały do lat czter­
dziestych V wieku, kiedy to zdecydowany kres położyła
im fala bliżej nieokreślonych najazdów germańskich plemion
Anglów, Sasów i Jutów. Niewiele wiemy na temat obrony
Wyspy, zachowały się tylko ułamki tradycji ustnej w postaci
legend, m.in. na temat celtyckiego króla Artura.
Obrona została szybko przełamana. Już około 450 r. Cel­
towie zostali zepchnięci na zachodnie krańce swych dawnych
władztw. Przeglądając mapę z północy na południe możemy
zauważyć, że utrzymali się w Strathclyde — zachodniej części
przewężenia Wyspy u granic dzisiejszej Szkocji, na terenach
dzisiejszej Walii i na Półwyspie Dewońskim na południu.
Poważna część ludności celtyckiej opuściła Brytanię w ogóle,
przeprawiając się na kontynent i zasiedlając Półwysep Ar-
morykański, odtąd zwany Bretanią. Zwycięscy Germanowie
wśród swarów i walk zajęli się dzieleniem zdobytych terenów:
Jutowie zajęli południowo-wschodni cypel u ujścia Tamizy,
Sasi opanowali pas ziem centralnych, a Anglowie osiedlili się
na północy. Powstały pierwsze liczne, drobne i nietrwale
organizmy państwowe, z których z czasem wyłoniło się osiem
większych: Jutowie założyli królestwo Kentu; Sasi podzielili
się na zachodnich (Wessex), południowych (Sussex) i wschod­
nich (Essex), a Anglowie na królestwa Wschodniej Anglii,
Mercji, Deiry i Bernicji, z których dwa ostatnie w okresie
późniejszym połączyły się i utworzyły jedno Królestwo
Northumbrii. W ten sposób, w najogólniejszych zarysach,
wykształcił się podział Wyspy na dzielnice, trwający kilka
najbliższych stuleci.
Germanowie, w przeciwieństwie do wypartej lub podbitej
ludności celtyckiej, byli poganami, a do tradycji rzymskich nie
żywili żadnych sentymentów. Pozostałości z czasów przynależ­
ności do Imperium Romanum, czy to w postaci instytucji, czy też
życia miejskiego, uległy likwidacji. Zwycięzcy Germanowie byli
ludnością rolniczą, która osiedlała się na wsi; zakładając zresztą
własne osady w nowych miejscach przerwali ciągłość osadniczą
dawnych osad celtyckich. Zajęcie Wyspy przez Anglosasów
spowodowało poważny regres kulturalny i cywilizacyjny.
Po zakończeniu podboju, w nowych warunkach, pierwotny
quasi-demokratyczny ustrój społeczny królestw germańskich,
składających się z króla-wodza i wolnych chłopów-wojow-
ników, zaczął ewoluować w kierunku feudalnym. Bogacąca
się warstwa możnych opanowała powszechne zgromadzenie
zbrojnych — witan, które rozstrzygało o sprawach wojny
i pokoju, a także funkcjonowało w charakterze sądu apelacyj­
nego. Witan z czasem przekształcił się w zgromadzenie
arystokratyczne o cechach rady przybocznej króla.
W VI w. pojawiają się na Wyspie pierwsze misje chrześ­
cijańskie, przybyłe z celtyckiej Irlandii. Owe misje iroszkockie
zakładały w północnych częściach kraju ośrodki klasztorne,
które w późniejszych czasach odegrały również poważną rolę
w chrystianizacji Germanów kontynentalnych. Odłączenie
Brytanii od Kościoła nie mogło pozostać niezauważone także
w Rzymie i nie spotkać się z reakcją papiestwa, jakkolwiek
dalekie było ono wówczas od potęgi politycznej, którą
reprezentowało pod koniec średniowiecza. Tak więc na
przełomie VI i VII wieku pojawiają się w Anglii także
misjonarze benedyktyńscy, przysłani przez papieża Grzegorza
Wielkiego. W wyniku ich działalności powstają dwie met­
ropolie kościelne: na południu w Canterbury i na północy
w Yorku. W królestwie Northumbrii w połowie VI wieku
doszło do rywalizacji między mnichami iroszkockimi a bene­
dyktynami, zrodzonej na tle odmienności obyczajów, celebry
i organizacji, która rozstrzygnięta została ostatecznie dopiero
w 664 r. na synodzie w Whitby, gdzie przeważyły wpływy
papieskie. Odtąd wpływ Iroszkotów na chrystianizację Anglii
systematycznie maleje.
Historia polityczna Wyspy od najazdów germańskich w po­
łowie V wieku po początki wieku IX to dzieje zmagań
kolejnych pretendentów do hegemonii. Początkowo najsilniej­
szą okazała się Northumbria, później prymat dzierżyła Mercja,
która święciła swe największe triumfy za panowania króla
Offy II (757-796), kiedy włączyła w swe granice obszary
Northumbrii, a na południu sięgała po Tamizę. Z początkami
IX wieku nadeszły czasy dominacji Wessexu, którego królowie
podporządkowali sobie w ten lub inny sposób większość
brytyjskich państw germańskich i przyjęli nawet tytuł króla
zwierzchniego.
Od czasów zajęcia Brytanii przez prymitywne ludy ge­
rmańskie w V stuleciu do końca wieku VIII Anglosasi
uczynili olbrzymi postęp cywilizacyjny i kulturalny. Usta­
bilizowali się jako osiadły lud rolniczy, przyjęli chrze­
ścijaństwo i zorganizowali się w ramach mniej więcej
stałych organizmów państwowych. W licznych i bogatych
klasztorach powstały prężne ośrodki życia duchowego i umy­
słowego o sile oddziaływania sięgającej daleko poza Wyspy
Brytyjskie, a imiona takie jak Beda Czcigodny, Alkuin
lub Alfred Wielki na trwałe weszły do historii kultury
europejskiej. Anglia przezwyciężyła zapaść cywilizacyjną
związaną z odejściem Rzymian i pojawieniem się Germanów.
I w tym momencie nadszedł kolejny kryzys.
Słowo „wiking” wywodzi się ze staroskandynawskiego
terminu „wojownik”. W dziejach Europy pod określeniem
wikingowie lub Normanowie (Ludzie Północy) zwykło się
rozumieć bandy rozbójników rodem ze Skandynawii, grasujące
po niemalże całym kontynencie (a sporadycznie sięgające
swymi wyprawami nawet do Azji i Afryki) od drugiej połowy
VIII po XI wiek. To, co odróżniało wikingów od innych
rabusiów nękających w owych czasach Europę, takich jak np.
Awarowie lub Madziarowie, to ich związek z morzem.
Wikingowie, wywodzący się z Półwyspu Skandynawskiego
i Danii, bardzo wcześnie opanowali i udoskonalili rzemiosło
żeglarskie i wykorzystali je do handlu i rozboju, wykształcając
przy okazji swoistą mentalność i obyczajowość, sławiącą
męstwo, siłę fizyczną i zręczność w walce. Najwyżej cenio­
nymi przymiotami duchowymi wikinga były prostolinijność
oraz wierność wodzowi i towarzyszom. Celem życia Ludzi
Północy było wojowanie, traktowane nie tylko jako sposób
zdobywania środków do życia i wzbogacenia się, lecz także
jako rozrywka, źródło poważania i sławy oraz jedyne godziwe
zajęcie dla mężczyzny. Wokół wojny, rabunku i zabijania
ogniskowały się także sagi nordyckie, epickie pieśni śpiewane
przy ogniskach w trakcie wypraw lub w świetlicach dworów
wikingowskich wodzów.
Najazdy wikingów szybko stały się utrapieniem większości
wczesnośredniowiecznych monarchów europejskich, przede
wszystkim jednak zmorą zwykłej ludności. Charakterystyczne
długie łodzie, którymi wikingowie posługiwali się w swych
wyprawach wojennych, dzięki płytkiemu zanurzeniu potrafiły
wpływać daleko w górę rzek. Łodzie te dawały się przeciągać
lądem w przypadku, kiedy konieczne było ominięcie prze­
szkody na wodzie lub przedostanie się w inne dorzecze.
Wikingowie przybywali znienacka, grabili i mordowali, po
czym znikali równie nagle, jak się pojawili. Gdy z czasem
nabrali pewności siebie, zaczęli zimować na grabionych
terenach lub wręcz je zasiedlać. Zorganizowanie skutecznej
obrony przed tak działającymi napastnikami było niesłychanie
trudne. Nic więc dziwnego, że na kartach ówczesnych kronik
znajdujemy bezustanny lament i skargi, a plaga wikingów
traktowana jest jako kara boska za grzechy. Spustoszenie
i gwałty, jakich dokonywali, zdawały się nie mieć granic.
Pierwszy, odnotowany w kronikach, najazd wikingów na
Europę zachodnią przypada na dragą połowę VIII wieku
i wydarzył się właśnie w Anglii. Trzy statki, pełne dzikich
rozbójników, wylądowały na wybrzeżu Wessex. Urzędnik
królewski, który przyszedł dowiedzieć się czego chcą, został
zamordowany. Wziąwszy łupy wikingowie odpłynęli, zanim
ktokolwiek zdołał zorganizować opór. Ofiarą kolejnych napa­
dów padły wybrzeża Northumbrii i Szkocji, a także zachodnie
regiony Wysp Brytyjskich: Irlandia i Walia. Na pierwszy
ogień poszły klasztory — łatwy i bogaty łup, chroniony
jedynie przez bezbronnych mnichów. Usadowione na wysep­
kach, starożytne zasobne domy zakonne, ulegały jeden po
drugim grabieży: klasztor w Lindisfarne został splądrowany
w 793 r., Iona podzieliła jego los dwa lata później.
Przerażające następstwa, jakie przyniosło bajeczne powodze­
nie tych pierwszych wypadów, nie dały na siebie długo czekać.
Ubodzy mieszkańcy Skandynawii i Półwyspu Jutlandzkiego
szybko zdali sobie sprawę z faktu, że Wysp Brytyjskich
i imperium karolińskiego nie bronią żadne siły morskie. Stosując
taktykę błyskawicznego napadu można tam było sięgać po łup
bez ograniczeń! Pierwsza połowa IX wieku zatem, to okres
stałego narastania częstotliwości i skali zbójeckich wypraw.
Wkrótce napastnicy zorientowali się, że ziemia w Anglii jest
urodzajna, a klimat dużo łagodniejszy od ich rodzimego;
wówczas do zwykłego rabunku dołączyli podbój.
Skandynawia od wieków była matecznikiem ludów ger­
mańskich, z którego rozchodziły się one na wszystkie strony
świata. Jej ograniczone zasoby rolnicze nie były zdolne
wyżywić wielkiej populacji, więc gdy narastał problem zbęd­
nych rąk do pracy i żołądków do wykarmienia, nadmiar
ludności był zmuszony szukać nowych siedzib, migrując za
morze. W czasach starożytnych opuściły Półwysep Skan­
dynawski ludy zachodniogermańskie, które wyparły Celtów
z terenów dzisiejszych północno-zachodnich Niemiec, oraz
tzw. Germanowie wschodni, którzy przemaszerowali przez
Europę wschodnią, by następnie skierować się na zachód
w rejony basenu Morza Śródziemnego, docierając nawet do
północnej Afryki. W VIII wieku Skandynawia odbudowała się
ludnościowo i znowu dojrzała do migracji. To, co rozpoczęło
się jako seria wypraw rozbójniczych, z upływem czasu coraz
bardziej przyjmowało charakter wypraw zdobywczych.
Narastająca częstotliwość wypraw spowodowała coraz wyższą
ich organizację — najazdy przybrały postać nieskoordynowa­
nego podboju. Na czas eskapady kilka lub kilkanaście drużyn
łączyło się w jedną siłę pod dowództwem jednego wodza.
Wyprawy kierowano najczęściej do północnej Francji albo do
Anglii — w zależności od tego, gdzie w danym momencie
napotykano na słabszy opór. Zdarzało się także, iż wyprawa
tuka swobodnie przemieszczała się z jednego obszaru do
drugiego. W taki sposób, w sytuacji wyniszczenia i wyludnienia
się całych obszarów Anglii i Francji, otwierały się także
możliwości osadnicze. Normanowie osiedlali się w zwartych
grupach, coraz gęściej zasiedlając owe pustki lub podporząd­
kowując sobie pokonaną ludność anglosaską i frankijską.
W efekcie powstawały Danelaw — kolonie wikingów — mniej­
sza we Francji, z której z czasem wykształciło się księstwo
Normandii i większa w Anglii, obejmująca w szczytowym
momencie rozwoju terytorialnego obszary między rzekami
Tamizą i Tyne. Ta druga w trakcie X wieku została wchłonięta
przez państwo anglosaskie. Losy Normandii potoczyły się
inaczej. To małe księstwo podbiło Anglię i stworzyło imperium
anglo-normandzkie, po czym roztopiło się etnicznie i kulturowo
w masie podbitej ludności, zarówno angielskiej, jak i francuskiej.
W IX wieku wikingowie byli jeszcze „na dorobku”. Dosko­
nalili swe umiejętności wojskowe i organizacyjne. Pierwsze
wyprawy, które w drugiej połowie VIII wieku przybywały na
tereny Anglii, składały się z kilku statków obsadzonych przez
bitnych, acz słabo uzbrojonych rabusiów. Ich taktyka sprowa­
dzała się do nagłego, niespodziewanego uderzenia na określony
cel i ucieczki z łupem zanim napadnięci zdołali zorganizować
obronę. Z upływem czasu wyprawy te przybierały coraz
bardziej wyspecjalizowany charakter. Szybko bogacący się
napastnicy przywiązywali odpowiednią wagę do swego wypo­
sażenia i techniki; zaopatrywali się w kolczugi i hełmy,
doskonalili umiejętność władania bronią, biegle opanowali
sztukę oblężniczą. Zapoznawszy się na równinach angielskich
z koniem wierzchowym, prędko docenili jego przydatność
w zwiększaniu manewrowości armii. W IX wieku w Anglii
wikingowie stają się piechotą konną — jeszcze nie kawalerią;
ten etap przyszedł dopiero po zetknięciu się z możliwościami
bojowymi, jakie zaprezentowało im konne rycerstwo na
kontynencie w państwie zachodniofrankijskim.
W pierwszym półwieczu najazdów Anglosasi, zaskoczeni
pojawieniem się zamorskich rozbójników oraz gwałtownym
narastaniem częstotliwości napadów, byli bezradni. Okaz­
jonalnie odrywani od zajęć rolniczych okoliczni tanowie
anglosascy i ich naprędce zwoływani oracze, uzbrojeni w naj­
lepszym wypadku we włócznie i tarcze, chronieni wełnianymi
koszulami, nie stanowili wielkiego niebezpieczeństwa dla
osłoniętych kolczugami i hełmami, zbrojnych w straszliwe
topory bojowe, zawodowych wojowników przybyłych w dłu­
gich łodziach. Danelaw rosło, zajmując coraz to większe
tereny i spychając Anglosasów na południe. Pod ciosami
owego nieskoordynowanego, a tym samym nieprzewidywal­
nego najazdu, padały kolejne królestwa anglosaskie. W drugiej
połowie IX wieku broniły się już tylko Northumbria na
północy i Wessex na południu. Gdy w latach siedemdziesiątych
duński wódz Guthrum wyruszał naprzeciw młodemu królowi
imieniem Alfred, wydawało się, że dni Wessex są już
policzone. Ów uczony młodzieniec przeszedł do historii jako
jedyny w dziejach Anglii monarcha z przydomkiem Wielki
(871-899). Okazał się jednak nie tylko myślicielem, pisarzem
i mecenasem, lecz także wybitnym wodzem na polu bitwy,
strategiem skutecznie planującym wieloletnie kampanie, spraw­
nym organizatorem i wytrawnym dyplomatą. Guthrum kilka­
krotnie uległ Alfredowi w polu, granica Wessex została
przesunięta na północ, a wikingowski wódz i jego podwładni
musieli przyjąć chrzest.
Sukces Alfreda opierał się na przemyślanej i konsekwentnej
polityce administracyjnej i wojskowej. Podstawą jego powo­
dzenia było wprowadzenie organizacji grodowej oraz rotacyj­
nego systemu służby wojskowej. Odbijane terytoria pokrywano
siecią grodów — drewniano-ziemnych umocnień, dających
okolicznej ludności schronienie na wypadek najazdu. Jedno
umocnienie tego typu znajdowało się w odległości nie większej
niż dzień drogi od drugiego. Grody te, obsadzone stałymi
załogami (co zdecydowanie utrudniało ich opanowanie przez
Wroga niespodziewanym atakiem), stanowiły jednocześnie
ostoję władzy królewskiej wobec okolicznej ludności jako
Centra władzy sądowniczej i jednostki administracji skarbowej
— tu gromadzono wszelkiego rodzaju daniny i powinności.
Rotacyjny system służby wojskowej — stróżę w grodach
pełnili chłopi z okolicznych wsi według ustalonej kolejności
— dawał królowi pewność, że dysponuje siłami zbrojnymi
gotowymi w każdej chwili, zależnie od okoliczności, zarówno
do obrony, jak i do ataku.
Panowanie Alfreda stanowi moment przełomowy w dziejach
anglosaskiej Brytanii. Pomimo faktu, iż u schyłku IX wieku
— w chwili, kiedy umierał Alfred, posiadłości wikingów
nadal obejmowały znaczną część Wyspy i stanowiły potężną
siłę, to jednak Anglosasi byli w ofensywie, a dynastia Wessex
nie miała poważniejszych konkurentów do przywództwa.
Przywrócona została wiara w zwycięstwo i znalazł się ród
o pradawnych korzeniach, który zdobył uznanie sięgające
poza granice własnej dzielnicy. Walki z wikingami poważnie
przyczyniły się do umocnienia poczucia jedności kraju.
Położone zostały podwaliny pod jednolite królestwo anglosas­
kie. Od początków X wieku, pod rządami zdolnych potomków
Alfreda, Anglia zaczyna przeobrażać się ze skupiska mniej­
szych i większych państewek w jedną monarchię.
Syn i następca Alfreda, Edward Starszy (900-924), kon­
tynuował dzieło ojca i systematycznie odzyskiwał tereny
Danelaw, włączając je do królestwa Wessex. Wielce pomocne
w tym procesie okazało się rozbicie polityczne wikingowskich
osadników, którzy z chwilą osiedlenia się na Wyspie bardzo
szybko tracili solidarność najeźdźczą i wtapiali się w kon­
glomerat partykularnych interesów swych okolic. Edward
mógł się już szczycić władaniem obszarem Anglii na południe
od rzeki Humber. Ostateczna likwidacja Danelaw przypada na
rządy kolejnego władcy z dynastii Wessex — Athelstana
(924-940). W ten sposób dopiero o Athelstanie możemy
powiedzieć, iż był władcą całej Anglii; wszyscy poprzedni
monarchowie władali mniejszymi lub większymi terytoriami,
podporządkowywali sobie bliższych i dalszych władców
ościennych, czasami rozciągając swą władzę nad większością
terytoriów anglosaskich. Żaden jednak nie był jedynym królem,
władającym swymi ziemiami za pomocą mianowanych urzęd­
ników, a nie lokalnych dynastii.
Jedność anglosaska powstała w obliczu groźby skandynaw­
skiej. Dopóki trwały walki dochodziło do straszliwych okru­
cieństw: palono, ścinano, zabitych wrogów obdzierano ze
skóry, którą potem przybijano do wrót kościołów. Kiedy
jednak Dcinelaw przestało istnieć, a pokonani potomkowie
wikingów przyjęli chrześcijaństwo i przywrócono dzielnice
o mianach nawiązujących do dawnych królestw East Anglii,
Mercji, Northumbrii itd., wrogość zaczęła szybko zanikać
i element skandynawski zaczął się wtapiać w anglosaską
większość, a Anglosasi zaakceptowali jego obecność. Niewąt­
pliwie zjawisku temu sprzyjała bliskość etniczna i językowa
między obydwoma społecznościami. Język anglosaski w X w.
nadal był jeszcze zupełnie zrozumiały dla Skandynawów
i wzajemnie: dialekty skandynawskie nie odbiegały zasadniczo
od mowy pokonanych. Obyczajowość wspomnianych ludów
również okazała się bliska, zwłaszcza kiedy wikingowie
porzucili swe zbójeckie rzemiosło i stali się ludnością osiadłą.
Jednak mimo postępującej asymilacji pamiętać należy, iż
społeczeństwo anglosaskie nie było jednolite, co wyraźnie
dało o sobie znać w pierwszej połowie XI wieku i ułatwiło
podboje duńskie i normandzkie.
Ubocznym skutkiem najazdów było odrodzenie się życia
miejskiego na Wyspie. Anglosasi z czasów przedwikingowskich
byli przede wszystkim rolnikami i zamieszkiwali wsie luźno
rozrzucone po kraju. Wikingowie od początku łączyli w sobie
dwa, zdawałoby się przeciwstawne, zajęcia: rozbój i handel
— to, co zrabowali w jednym miejscu, chętnie sprzedawali
w drugim. Przyczynili się zresztą do rozwoju miast nie tylko
poprzez osiedlanie się w nich. Alfred Wielki szybko zrozumiał
ich wagę, ponieważ były silnymi centrami oporu Dane law. Co
się zaś tyczy miast nadmorskich — stanowiły one punkty,
poprzez które mogły swobodnie napływać rzesze nowych
Skandynawów. Król nakazał więc odbudować zniszczony w toku
Wojen Londyn, opasał go fortyfikacjami i zasiedlił anglosaskim
mieszczaństwem, przez co zamknął główną bramę napływu
Duńczyków do południowej Anglii.
Po śmierci Athelstana nastąpił krótki okres niestabilności,
który jednak szybko został przezwyciężony wewnętrznymi
lllami monarchii. Panowanie następcy Athelstana, Edgara
(956-975), stanowiło nawrót do tradycji umacniania wewnęt­
rznego państwa. Z czasów Edgara pochodzą pierwsze dowody
na regularne funkcjonowanie kancelarii królewskiej, posługi­
wanie się pieczętowanymi dokumentami oraz ustabilizowanie
kompetencji namiestników, zarządzających poszczególnymi
dzielnicami. Okres ten uchodzi w historiografii za szczytowy
w dziejach anglosaskich.
Chociaż Alfred i jego potomkowie, podbijając całe Danelaw
i przyłączając je do swej monarchii, zjednoczyli pod swoim
panowaniem całość dawnych terenów anglosaskich, przez co
królestwo Wessex przekształciło się w Anglię, nie udało im
się jednak w pełni zintegrować podbitych obszarów z resztą
kraju. W owej niejednolitości społeczeństwa anglosaskiego
tkwiło zarzewie tzw. drugiej fazy najazdów normańskich. Gdy
w 979 r. na tronie angielskim zasiadł Ethelred II, któremu
potomność nadała wątpliwej chwały przydomek Bezradnego,
dotychczasowa dobra passa królestwa została przerwana.
Ethelred okazał się bardzo nieudolnym monarchą, którego
panowanie na dodatek trwało względnie długo, bo aż trzydzie­
ści siedem łat. Czasy jego rządów charakteryzowały się
słabością władzy monarszej, narastaniem anarchii i odnowie­
niem kłopotów z Normanami. Duńczycy rychło zorientowali
się, że w Anglii otworzyły się wrota dla rabunku i ekspansji.
Spowodowało to ponowne pojawienie się u brzegów kraju
długich łodzi, obsadzonych przez brodatych wojów, tym
razem wywodzących się głównie z Danii. Ów drugi okres
normański tym się różnił od pierwszego, że najazdy przestały
mieć charakter rabunkowych wypadów — stały się wy­
prawami, których celem był podbój Wyspy. I faktycznie,
długie pasmo niepokojów i działań wojennych, które otworzył
napad wikingów na Southampton i inne okolice w 980 r.,
zakończyło się w początkach drugiej dekady XI wieku
podbojem Anglii przez Duńczyków Swena Widłobrodego
i jego syna Kanuta. Problem normański, podobnie jak za
pierwszym razem, narastał stopniowo — w latach osiem­
dziesiątych X w. monarcha stał w obliczu zaledwie rozbój­
niczych napadów, prowadzonych przez niewielkie oddziały.
Mimo, iż były one dokuczliwe, nie stanowiły jeszcze za­
grożenia dla państwa jako całości. Powodzenie wypraw
rozbójniczych, z którymi Ethelred i jego administracja sobie
nie radzili, zachęciło jednak Skandynawów do większych
przedsięwzięć. W 991 r. doszło do regularnego najazdu pod
wodzą króla norweskiego Olafa Tryggvasona. Sprawujący
w imieniu Ethelreda dowództwo wojsk anglosaskich earldor-
man Byrthnoth zagrodził drogę Norwegom pod Maldon
i sromotnie przegrał. Choć Olaf ostatecznie wycofał się
z Wyspy, jednak tama runęła. Jakby na potwierdzenie starego
porzekadła o mnożeniu się nieszczęść, odtąd jakby w wyniku
zmowy, Anglia zaczyna regularnie przegrywać z wrogami
zewnętrznymi i rozpadać się od wewnątrz. Sypią się wszystkie
możliwe plagi: nieudolne rządy monarsze, mnożące się zdrady
wśród dostojników królewskich, zarazy, głód i ponawiające
się coraz częściej najazdy, przeciwko którym najczęściej
stosowaną obroną staje się składanie okupu. Opłacanie się
napastnikowi jednak, jak wiadomo, nie przynosi trwałego
pokoju. Zamęt się pogłębia. Ethelred mimo swej „bezradności”
utrzymuje się na tronie aż do śmierci w 1016 r. W tym samym
roku syn polańskiej księżniczki Swiętosławy i wnuk Mieszka I,
Kanut zwany Wielkim, ostatecznie pokonuje synów Ethelreda
i zasiada na tronie angielskim, kończąc okres przeszło trzech
dekad postępującego rozkładu państwa. Kanut zdobył tron
wyspiarskiej monarchii nie tylko w wyniku podboju zewnęt­
rznego i opierania się na malkontentach anglosaskich. Istotną
rolę w jego zwycięstwach odegrali także potomkowie miesz­
kańców Danelaw, którzy w czasach walk z Ethelredem i jego
synami niejednokrotnie odegrali rolę „piątej kolumny”. Wikin-
gowskie tradycje sporego odłamu poddanych królów anglo­
saskich znakomicie ułatwiły Duńczykom podbój. W historio­
grafii ten okres upadku łączony jest bardzo często z najazdem
normandzkim i raptownym końcem państwowości anglosaskiej,
mimo iż oddziela je względnie stabilne panowanie Edwarda
Wyznawcy (1042-1066). Zwolennicy tej interpretacji uważają,
że trzy stulecia infiltracji normańskiej w końcu dokonały
swego: w 1066 r. Anglia była już zbyt nadwątlona trzema
stuleciami zmagań, by raz jeszcze stawić skuteczny opór. Tak
więc Wilhelm Zdobywca, podbijając Anglię, był nie tyle
genialnym wodzem i znakomitym organizatorem, ile kroplą,
która ostatecznie przepełniła czarę.
W trakcie walk anglo-skandynawskich u schyłku X wieku
na porządku dziennym stanął jeszcze jeden problem. Skan­
dynawscy najeźdźcy mogli, co prawda, uciekać w razie
potrzeby za morze, jednak ich ojczyzna znajdowała się dosyć
daleko. Znacznie bliżej natomiast była niedawno powstała
kolonia Skandynawów w Normandii. Tak więc wystarczyło
przepłynąć Kanał La Manche, by najeźdźcy mogli znaleźć
przyjazną i bezpieczną przystań. Sytuacja ta, naturalną koleją
rzeczy, była bardzo nie w smak Anglosasom i powodowała
ciągłe zaognienie stosunków między królem Ethelredem
a księciem normandzkim Ryszardem I. Napięcia były na tyle
ostre, że niezbędna stała się mediacja legata papieskiego.
Niemniej jednak obie strony dążyły do porozumienia i w 991 r.
doszło do ugody między zwaśnionymi stronami: król Anglii
i książę Normandii zobowiązali się wzajemnie nie popierać
wrogów drugiej strony. W rezultacie ugody z 991 r. stosunki
anglo-normandzkie zaczęły się systematycznie poprawiać
i w jedenaście lat później, w 1002 r., owdowiały król Ethelred
poszukał nowej małżonki w Normandii — tym samym zawarte
zostało formalne przymierze.
Emma, córka nieżyjącego już księcia Ryszarda I i siostra
panującego Ryszarda II, odegrała doniosłą, choć tylko pośrednią
rolę w genezie konfliktu z 1066 r. Zawarty poprzez to małżeństwo
alians Anglii i Normandii nie przyniósł Ethelredowi poważniejszych
korzyści politycznych. Jednakowoż, gdy przegrywał on wojnę
0 swój tron z Duńczykami Swena Widłobrodego, dzięki owej
koneksji miał gdzie wysłać żonę i synów z drugiego małżeństwa.
Emma, Edward i Alfred schronili się u Ryszarda II w Normandii,
a sam Ethelred wkrótce do nich dołączył. Król niedługo musiał
korzystać z gościny szwagra, ale po powrocie do kraju nie odegrał
już poważniejszej roli politycznej; opozycji przeciwko Duńczykom
przewodzili teraz jego synowie z pierwszego małżeństwa: Athelstan
1 Edmund Zelaznoboki. Emma również wróciła do kraju, by po
śmierci Ethelreda i triumfie duńskiego Kanuta poślubić nowego
władcę Anglii. Mimo to, dla jej synów Edwarda i Alfreda, zabrakło
miejsca w ojczyźnie i musieli oni nadal pozostawać w Normandii.
Los młodszych książąt był doprawdy niezbyt godny pozazdroszcze­
nia: najpierw nie potrafili znaleźć dla siebie miejsca u boku
przyrodnich braci walczących z Duńczykami, a po ich śmierci
i związku matki ze zwycięzcą znów okazał się niewygodny
w powstałym układzie politycznym. Emma wszakże przeżyła
i drugiego męża, któremu urodziła syna Hartheknuta, króla Danii
w latach 1028-1042 i Anglii od 1040 do 1042. Ta ambitna
niewiasta, po śmierci Kanuta nadal wdawała się w intrygi
i dokonywała błyskawicznych zmian aliansów. Gdy w 1042 r. tron
anglosaski, na skutek wymarcia innych potomków Ethelreda, objął
jej najstarszy syn Edward Wyznawca, Emma wciąż starała się
odgrywać ważną rolę polityczną. Jednakże Edward okazał się mało
pobłażliwy dla pretensji matki i szybko ograniczył jej wpływy.
Emma zmarła w 1052 r.
Historycy postrzegają dwojaką rolę Emmy w utorowaniu
drogi do podboju 1066 r. Po pierwsze jej małżeństwa z Ethel-
redem i Kanutem dały normandzkiemu domowi panującemu
poważne prawa do sukcesji po bezdzietnej śmierci jej syna
Wilhelm był wszakże jej bratankiem. Po wtóre, wraz
Z Emmą rozpoczęła się infiltracja Normandczyków do anglo-
Suskiej elity władzy, która za panowania wychowanego na
normandzkim dworze Edwarda nabrała większego rozmachu,
wywołując wyraźne oznaki niezadowolenia wśród rdzennego
możnowładztwa. W ten sposób w Anglii pojawił się kolejny
obcy element o podejrzanej lojalności, który — aczkolwiek
jeszcze nieliczny — mógł się za to poszczycić poważnymi
majętnościami i wpływami.
Śmierć Kanuta Wielkiego w 1034 r. rozpoczęła kolejny
okres zamętu. Do współzawodnictwa o tron stanęli dwaj jego
synowie: starszy — Harold I, zrodzony z anglosaskiej arysto-
kratki, poślubionej przez Kanuta more Danico, czyli bez
błogosławieństwa kościelnego oraz młodszy, Hartheknut, syn
Emmy, który już wcześniej z ramienia ojca sprawował władzę
królewską w Danii. Obaj pretendenci panowali krótko i nie
cieszyli się przywiązaniem poddanych. W 1041 r. bezdzietny
Hartheknut, mimo iż liczył niewiele ponad dwadzieścia lat,
w trosce o następstwo tronu sprowadził z Normandii swego
przyrodniego brata Edwarda. Nie ulega wątpliwości, że zdrowie
jego musiało już poważnie szwankować — w niecały rok
później zmarł, najprawdopodobniej na skutek wylewu krwi do
mózgu. Choroba dosięgła go w trakcie przyjęcia weselnego,
gdy wstał, by spełnić toast. Kiedy wychylał kielich, nagle padł
na ziemię, wstrząsany straszliwymi konwulsjami. Nastąpił
paraliż, który przejawiał się także, co odnotowali kronikarze,
utratą mowy. Śmierć nastąpiła niedługo potem.
Tym razem obsadzenie tronu odbyło się bez niepokojów
i kontrkandydatur. Nie licząc przebywającego gdzieś na drugim
krańcu Europy syna Edmunda Zelaznobokiego — Edwarda
Wygnańca, Edward Wyznawca był jedynym żyjącym przed­
stawicielem dynastii. Co prawda, władający Norwegią król
Magnus i wojujący o panowanie nad Danią Swen Estrithsson
chętnie sięgnęliby po sukcesję po Hartheknucie, ale szczę­
śliwym dla Edwarda zbiegiem okoliczności, ich uwaga
i siły były zajęte wzajemnymi animozjami. W ten sposób
przejęcie władzy w Anglii przez przyszłego świętego Ko­
ścioła katolickiego Edwarda Wyznawcę nie zostało zakłócone
przez nikogo. Rozpoczął się dwudziestoczteroletni okres
ciszy przed burzą.
Kluczowym zagadnieniem do zrozumienia pasma wy­
darzeń, których punktem kulminacyjnym stała się bitwa
pod Hastings, są mechanizmy i zwyczaje związane z na­
stępstwem tronu w dobie anglosaskiej. Od czasów Alfreda
i jego potomków w Anglii panowała dynastia Wessex.
Zmarły w początkach 1066 r. Edward Wyznawca — ostatni
jej przedstawiciel był osiemnastym z kolei władcą, wy­
wodzącym się z tego rodu. Według tradycji przekazanej
przez Kroniką anglosaską założycielem tej najdłużej pa­
nującej rodziny królewskiej we współczesnej sobie Europie
był Cerdyk — wódz saski, który przybył do Anglii w 494
lub 495 r. na czele flotylli składającej się z pięciu statków.
Co się tyczy pochodzenia samego Cerdyka, ta sama tradycja
utrzymywała, że był potomkiem Wodena w dziewiątym
pokoleniu. Tak więc za Edwardem Wyznawcą stało osiem
stuleci historii (z czego co najmniej pięć wiarygodnie
poświadczonych przez źródła historyczne); osiemset lat
ciągłości dynastycznej to bardzo długo. Trudno się więc
dziwić, że Anglosasi wykazywali przywiązanie do swych
„przyrodzonych” panów. Ale sama przynależność do dynastii
nie wystarczała. Wymagane były jeszcze inne kwalifikacje,
których wysokie urodzenie samo w sobie nie gwarantowało.
Opat Elfryk, uczony mnich anglosaski, który żył na przeło­
mie X i XI wieku, wypowiadając się na temat następstwa
tronu i charakteru władzy monarszej w swoim kraju stwierdził,
że nikt nie może się sam wybrać królem — wybór monarchy
należy do ludu. Pod pojęciem ludu miał na myśli tanów
(thegns) czyli ludzi wolnych, dzierżących majątki ziemskie
w zamian za służbę wojskową oraz możnowładców. Elfryk
zastrzegł jednak, że kiedy wybór już nastąpi, decyzja jest
ostateczna — króla odwołać nie można, jego władza jest
dożywotnia. Jak więc widzimy, pogląd ten pod każdym
niemal względem odbiega od teorii i praktyki, obowiązującej
w formującym się właśnie zachodnioeuropejskim porządku
feudalnym, według którego prawo do tronu było dziedziczne,
ale poddani mieli prawo do wypowiedzenia posłuszeństwa,
gdy król nie wywiązywał się ze swych obowiązków lub
nadużywał uprawnień. Anglosaski model władzy monarszej
wykształcił się w toku niespokojnej historii Wysp Brytyjskich
poprzedzającego pięćsetlecia. Liczba plemiennych „królów”
w dobie najazdu Anglów, Jutów i Sasów w V wieku była
ogromna i najprawdopodobniej sięgała setek. Niewiele wiemy
o charakterze ich władzy; możemy jedynie się domyślać, że
pełnili przede wszystkim rolę przywódców wojskowych. Jak
wielką wagę przywiązywano wówczas do zdolności króla do
obrony własnego terytorium i podboju sąsiadujących ziem,
ukazuje fakt, iż na każdym monarsze angielskim aż do czasów
nowożytnych spoczywał obowiązek osobistego prowadzenia
swych wojsk do boju, a ci spośród nich, którzy przegrywali
bitwy, natychmiast stawali w obliczu niebezpieczeństwa utraty
tronu. Przekonali się o tym Etelred II i Jan bez Ziemi.
Drugi podstawowy obowiązek króla to stanowienie prawa.
Niektórzy historycy sugerują, iż w tej funkcji monarchy
anglosaskiego przetrwały ślady wpływów rzymskich. Jakkol­
wiek wydaje się to wątpliwe, to jednak przyznać musimy, iż
bardzo wcześnie, bo już na przełomie VI i VII wieku, został
spisany pierwszy zwód anglosaskiego prawa zwyczajowego.
Prawodawstwo króla Kentu Etelberta, o którym tu mowa, było
pierwszym, spisanym w języku germańskim, wśród wszystkich
państw powstałych na gruzach cesarstwa zachodniego. Lektura
tego zwodu nie pozostawia wątpliwości co do inspiracji ze
strony religii chrześcijańskiej i prawa rzymskiego.
Przedstawiona na tkaninie z Bayeux ceremonia koro­
nacyjna Harolda II z 1066 r. miała już za sobą długą
tradycję. Monarcha anglosaski łączył w sobie element
doczesny z uświęconym. Sw. Kolumban, założyciel słyn­
nego klasztoru na wyspie łona, sam będąc krwi królewskiej,
jako pierwszy wprowadził rytuał poświęcania króla w trakcie
koronacji. W ten sposób monarcha anglosaski stawał się
pod względem pozycji społecznej osobą zbliżoną do stanu
kapłańskiego; do elementu wywyższenia przez sprawowanie
władzy wśród świeckich dodano drugi czynnik — wy­
wyższenia w porządku duchownym. Proces sakralizacji
władzy został w późniejszych wiekach wzmocniony poprzez
dołączenie namaszczenia. Poprzez sakrę monarszą król
wchodził do rodziny władców chrześcijańskich, cieszącej
się szczególną protekcją i łaską Niebieskiego Króla Królów,
/.upewniającą powodzenie w wojnie i pokoju. Władcy
dbali więc o ścisły związek monarchii z Kościołem. Król
Mercji Offa (757-796) przewodniczył synodom diecez­
jalnym, a arcybiskupi i biskupi należeli do najściślejszego
otoczenia królewskiego. Dynastie pielęgnowały związki
ze szczególnymi miejscami kultu, takimi jak wspomniana
już wspólnota pustelnicza na łonie, licznie powstającymi
innymi klasztorami oraz zwykłymi świątyniami diecezja­
lnymi, dbając o powiększanie uposażenia, potwierdzając
posiadane już przywileje i ustanawiając nowe. Niekiedy,
chociaż nie tak często jak to miało miejsce w późnym
Średniowieczu lub czasach nowożytnych, zdarzało się, że
najwyższe godności kościelne przypadały członkom rodziny
królewskiej, tak jak w przypadku Egberta — arcybiskupa
Yorku, który był bratem władcy Northumbrii, Eadberta.
Odrębnym zagadnieniem było prawo do tronu. Jak już
wcześniej zaznaczono, tron angielski w XI wieku uważany był
nie za dziedziczny, lecz elekcyjny. Nie oznaczało to jednak,
że każdy miał prawo zostać wybranym w drodze wolnej
elekcji. W pierwszym rzędzie jako kandydaci postrzegani byli
członkowie dynastii Wessex, męskich potomków której okreś­
lano terminem etheling. Analiza etymologiczna tego wyrazu
rzuca interesujące światło na ową dynastyczną zdolność do
bycia królem. Termin etheling nie jest bynajmniej nazwą
dynastii, tak jak polscy Piastowie lub czescy Przemyślidzi.
Słowo to wywodzi się ze źródlosłowu starogermańskiego,
wskazującego na szlachetność rodu. Z tego samego pierwiastka
wywodzi się rodzina dzisiejszych niemieckich słów, zawiera­
jących rdzeń „adel-” (np. Adel — szlachta, adelig — szlachecki
itp.) W czasach anglosaskich w Anglii termin etheling w zna­
czeniu ogólnym oznaczał męża szlachetnego rodu, jednak
w znaczeniu szczegółowym określał męskiego potomka dynas­
tii Wessex, zdolnego do sprawowania władzy królewskiej. Jak
widzimy, akcentowana jest szlacheckość, a nie element
dynastyczny. Następstwo tronu, mimo całego nacisku na
związek monarchii z Kościołem, nie wiązało się ani z pierwo-
rództwem, ani z pochodzeniem ze związku zawartego przed
ołtarzem. Przykładów wyboru na króla kandydata nie posia­
dającego jednej lub obydwu z wymienionych cech, można by
mnożyć wiele. Wiązało się to przede wszystkim z względami
praktycznymi — w niespokojnych czasach koronowanie
małoletniego chłopca, aczkolwiek pierworodnego syna lub
pierwszego zrodzonego ze związku zawartego zgodnie z pra­
wem kościelnym, groziło katastrofą dla całego państwa. Nowy
monarcha natychmiast po wyborze musiał być zdolny po­
prowadzić swe wojska w pole. Dlatego też naturalnymi
kandydatami byli wszyscy męscy potomkowie dynastii, ale
kandydaci będący już w latach sprawnych mieli zdecydowanie
większe szanse. Na tym jeszcze nie koniec wyjątków — elekcja
nie była ograniczona wyłącznie do członków dynastii.
Któż więc oprócz członków rodziny panującej miał prawo
kandydować? W X wieku najprawdopodobniej zgłoszenie się
pretendenta spoza grona ethelingów uchodziłoby jeszcze za
uzurpację. Jednak wypadki, jakie zaszły w niespokojnych
pierwszych czterech dziesięcioleciach XI wieku, zburzyły tę
ekskluzywność. W wyniku najazdów, walk i zwykłych nie­
szczęśliwych zbiegów okoliczności sprawnych członków dy­
nastii zaczynało niebezpiecznie brakować. Poza tym tron
zdobywali najeźdźcy, tacy jak Swen Widłobrody lub Kanut
Wielki, a ten ostatni okazał się znacznie sprawniejszym
władcą niż panujący przez ostatnie dziesięciolecia rodzimy
Ethelred II, który nie darmo przeszedł do historii z przydom­
kiem Bezradny. Mimo, iż po kolejnych perturbacjach tron
wrócił do dynastii Wessex w osobie Edwarda Wyznawcy,
przeświadczenie o konieczności szukania następcy pośród
ethelingów było już mocno nadwątlone. Na odczuciach tych
skorzystali pretendenci spoza dynastii — najpierw Harold,
u następnie Wilhelm. I w tym miejscu dochodzimy do
ostatniego elementu mozaiki, składającej się na mechanizmy
rządzące następstwem tronu anglosaskiego — desygnacji przez
odchodzącego władcę.
Edward Wyznawca umierał bezdzietny. W kraju znajdował
się, co prawda, jeszcze jeden etheling — Edgar, syn Edwarda
Wygnańca, ale był on małoletni — nie znamy dokładnej daty
jego urodzenia, ale wydaje się, że w 1066 r. nie mógł liczyć
więcej niż czternaście lat. Wyznawca wskazał więc na Harolda,
swego pierwszego dostojnika, doświadczonego i sprawdzonego
wodza i administratora, jako swego następcę. Wybór ten został
przyjęty przez większość możnych, a niezadowoleni zostali
wkrótce albo usatysfakcjonowani koncesjami ze strony Harolda,
albo zastraszeni. Wszystko wydawało się być na najlepszej
drodze, kiedy pojawili się inni pretendenci. Kłopot w tym, że
Edward na wcześniejszym etapie swych meandrów politycznych
najprawdopodobniej poczynił przyrzeczenia co do następstwa po
sobie Wilhelmowi normandzkiemu, który potraktował je bardzo
poważnie. Widzimy więc, że wyznaczenie Harolda nie było
odosobnionym wypadkiem, lecz uprawnioną praktyką, akcepto­
waną przez poddanych i samych zainteresowanych.
Praktyka desygnowania następcy przez aktualnego monarchę
pojawiła się w Anglii pod koniec VIII wieku i wywodziła się,
podobnie jak unikanie wyboru nieletniego, z przyczyn prag­
matycznych. W chwili, kiedy władca umierał, najczęściej
dochodziło do sporów. Pretendentów, przy tak szeroko za­
krojonych regułach wybieralności, z reguły bywało kilku,
a o ostatecznym wyniku decydowała potęga osobista kan­
dydatów i popierających go możnych. W efekcie ktoś rywaliza­
cję przegrywał. Jedni godzili się ze swoim losem, inni nie.
W tym drugim przypadku malkontent najczęściej uciekał za
granicę i szukał sprzymierzeńców, by ponownie postawić
swoje roszczenia na porządku dziennym; nierzadko kończyło
się to najazdem zewnętrznym. Desygnowanie następcy było
wiec próbą zapobieżenia takim sytuacjom. Na ile było środ­
kiem skutecznym, pozostaje odrębnym zagadnieniem.
Z publiczno-prawnego punktu widzenia, w przypadku
desygnowania następcy, państwo anglosaskie było traktowane
jako prywatna własność panującego, który miał prawo legować
ją temu, kogo uznał za najodpowiedniejszego kandydata do
spadku. Zjawisko to nie jest niczym odosobnionym i występuje
współcześnie w innych krajach. Polskie państwo wczesnopias-
towskie również traktowane było przez dynastię jako własność
prywatna. Mieszko I, przeczuwając zbliżający się kres, naj­
pierw wyodrębnił dzielnicę dla najstarszego Bolesława, a pozo­
stałą — główną część swego władztwa zapisał drugiej żonie
Odzie i jej nieletnim synom. Żeby dodatkowo zabezpieczyć
interesy żony i młodszych dzieci przed zakusami Chrobrego,
oddał „państwo gnieźnieńskie” w lenno św. Piotrowi, czyli
Stolicy Apostolskiej. Taka była faktyczna geneza słynnego
dokumentu znanego w historiografii jako „Dagome iudex”.
MILITARIA

Dawni historycy zgodnie przypisywali druzgocące zwycięstwo


Normandczyków w bitwie pod Hastings ich przewadze technicz­
nej i taktycznej. W myśl owych poglądów na zboczach Wzgórza
Senlac naprzeciw słabo uzbrojonym i kiepsko zorganizowanym
wojskom anglosaskim stanęła nowocześnie wyposażona, karna
i świetnie przygotowana armia Wilhelma. Co więcej, siły
Wilhelma składały się z pocztów feudałów normandzkich
i północnofrancuskich oraz wszelkiego autoramentu niespokoj­
nych duchów, słowem — ludzi żyjących z wojny, a więc
profesjonalistów. Wojska Harolda natomiast złożone były
głównie z amatorów — chłopów powołanych pod broń w ra­
mach pospolitego ruszenia hrabstw. Przewagę Normandczyków
najdobitniej ilustrował fakt, iż ich główną siłą była ciężkozbrojna
konnica, której obrońcy wyspy przeciwstawili staroświeckie
zastępy piesze. W tej sytuacji uważano, że wynik zmagań był
przesądzony już przed rozpoczęciem bitwy, a fakt, że trwała ona
tak długo, przypisać należy nadzwyczajnej dzielności Anglosa-
sów, do końca broniących swej ojczyzny. Argumentację uzupeł­
niało stwierdzenie, że zupełność klęski, która w końcu nastąpiła,
tylko potwierdziła nierówność szans przeciwników.
Rozumowanie to, zarówno z punktu widzenia historyków,
jak i szerokiej publiczności, zwłaszcza angielskiej, miało
wiele zalet. Przede wszystkim w racjonalny sposób wyjaśniało
zagadkę załamania się państwowości anglosaskiej w wyniku
praktycznie jednej bitwy; po wtóre tłumaczyło, jak mogło
dojść do paradoksalnego wydarzenia, kiedy małe księstwo
normandzkie skutecznie podbiło wielokrotnie je przewyż­
szające powierzchnią, zasobami i liczbą ludności królestwo
anglosaskie; po trzecie oddawało honor pokonanym, którzy
stając do nierównej walki wykazali niebywałe męstwo i wy­
trwałość. Niestety, podobnie jak w przypadku wielu innych
prostych i sugestywnych wyjaśnień skomplikowanych wyda­
rzeń historycznych, rozumowanie to nie wytrzymało krytyki.
Zapatrywania współczesne dalece odbiegają od owych trady­
cyjnych poglądów. Drobiazgowe badania doprowadziły do
stanowczego zaprzeczenia większości wyżej przedstawionych
twierdzeń.
Przede wszystkim okazało się, że różnice między obydwoma
stronami nie były aż tak głębokie, jak wcześniej twierdzono.
Jedenastowieczna sztuka wojenna Anglosasów pozostawała
pod przemożnym wpływem doświadczeń i zwyczajów wojs­
kowych Skandynawów. Przywiezione z kontynentu obyczaje
wojenne Anglów, Jutów i Sasów, które w V wieku zapewniły
im zwycięstwo nad celtycką ludnością Wysp Brytyjskich,
u schyłku VIII stulecia okazały się zupełnie nieskuteczne
wobec powtarzających się najazdów wikingów i w ciągu
następnego wieku uległy na tyle skutecznym modyfikacjom,
że mieszkańcy wyspy nie tylko zdołali się obronić, ale także
doszło do zjednoczenia Anglii pod berłem dynastii Wessex.
Z drugiej strony obyczaje wojenne, taktyka i uzbrojenie ich
przeciwników pod Hastings wywodziły się z tych samych
źródeł. Normandczycy to przecież potomkowie tych samych
najeźdźców, którzy napadali na Wyspy Brytyjskie od trzech
stuleci. Różnicę w ich przypadku stanowiło wzbogacenie
wikingowskiego dziedzictwa o doświadczenia zdobyte w zma­
ganiach z Frankami — przede wszystkim szerokie zastosowa­
nie konnicy jako siły uderzeniowej, operowanie szerokimi
Zagonami kawaleryjskimi na terytorium wroga i budowanie
drewniano-ziemnych grodów na zdobytym terenie. Jednakże,
jak poświadczają kroniki, żadna z tych technik nie była
całkowicie obca Anglosasom. W wojaczce posługiwali się oni
końmi, choć częściej walczyli pieszo i potrafili budować
umocnienia, a za czasów Edwarda Wyznawcy wzniesiono
w Anglii co najmniej kilka prywatnych zamków. Różnice
między obydwoma armiami w uzbrojeniu, wyszkoleniu i tak­
tyce nie były więc zasadnicze; w każdym razie nie na tyle
duże, by o zwycięstwie na polach pod Hastings zadecydowała
sama przewaga techniczna jednej ze stron. Pamiętajmy ponad­
to, że elita bojowa zarówno normandzka, jak i anglosaska
należała do tej samej klasy społecznej i hołdowała podobnej
obyczajowości, a związki rodowe i towarzyskie nadal były
silne w owym świecie ludzi północy, do którego coraz luźniej,
ule nadal zaliczały się i Anglia, i Normandia. Pośredni dowód
na podobieństwa w wyposażeniu walczących po obydwu
stronach odnajdujemy także na tkaninie z Bayeux — dla
odróżnienia obrońców od najeźdźców autor projektu plastycz­
nego musiał się uciec aż do stylizacji fryzur — Anglosasi
noszą włosy krótkie, a Normandczycy długie; ci drudzy są
także zawsze gładko ogoleni, podczas gdy np. król Harold
nosi wąsy. Gdyby zabrakło tego elementu identyfikacyjnego,
walczący na poszczególnych obrazach zlaliby się w nie­
zrozumiałe kłębowisko tak samo wyglądających postaci!
W rezultacie tylko dwa rzeczywiste elementy różniły wrogie
armie na polach pod Hastings: zastosowanie przez Normand­
czyków walki z konia oraz powszechne posługiwanie się
przez piechotę normandzką łukami. Skąd owe różnice się
wzięły — zaraz postaramy się wyjaśnić.
Na czele anglosaskich sił zbrojnych stał król. Dowodzenie
wojskiem należało do niezbywalnych atrybutów, a zarazem
obowiązków monarchy. Obyczaj wymagał od króla, by w ra­
zie potrzeby osobiście prowadził swe wojsko do boju. Król,
który z jakichkolwiek powodów rezygnował z tej funkcji,
automatycznie tracił respekt w oczach swych poddanych;
i odwrotnie — pan wojenny, szczęśliwy wódz, którego imię
otaczał urok zwycięstwa, cieszył się większym poważaniem
i posłuchem. Ponieważ jednak państwo anglosaskie było
rozległe terytorialnie, a niektóre jego granice były stale
zagrożone, król nie mógł się obyć bez lokalnych zastępców
i dowódców niższego szczebla, a także systemu mobilizowa­
nia armii.
Tradycyjnie monarcha anglosaski dysponował kilkoma
rodzajami wojska: drużyną, pospolitym ruszeniem i flotą
wojenną, które wykorzystywał w zależności od lokalizacji
konfliktu i stopnia zagrożenia. Trzon sił zbrojnych stanowiła
drużyna, składającą się z doborowych wojów, od czasów
Kanuta Wielkiego nazywanych housecarls. Drużyna — kon­
tyngent zawodowych żołnierzy pozostających na utrzymaniu
króla, z natury rzeczy była nieliczna; gros armii stanowiło
więc pospolite ruszenie zwane jyrcl, powoływane pod broń
terytorialnie. Oprócz tego, w zależności od potrzeb króla
i możliwości skarbu, utrzymywano mniejszą lub większą flotę
wojenną. W skład sił zbrojnych królestwa wchodziły też
ufortyfikowane miasta.
Królestwo Anglii, pod względem administracyjnym, składało
się z kilku dzielnic zwanych earlcloms (w 1. poj.: earldom), na
czele których stali urzędnicy tytułowani earlami'. W połowie
XI wieku wywodzili się oni z kręgów najbardziej wpływowych
możnowładców, jednak nie było tak zawsze. Urząd earla
wykształcił się w X i XI wieku z ealdormanów („starszych”)
z czasów króla Alfreda, którzy byli zwierzchnikami po­
szczególnych hrabstw. Władza ecddormana rosła stopniowo
wraz z ekspansją Wessex, a w początkach XI wieku, za
rządów duńskich, przekształciła się w stanowisko earla — na-
1 W polskojęzycznej literaturze godność earla określa się niekiedy jego
skandynawskim odpowiednikiem „jarl”. Autorowi niniejszej książki przenie­
sienie tego terminu na grunt angielski wydaje się nieuprawnione, dlatego
pozostawione zostało określenie oryginalne.
miestnika królewskiego, odpowiedzialnego za całą wielką
dzielnicę. Powód owej błyskotliwej kariery tkwił w charakterze
państwa Kanuta Wielkiego. Król ów rządził wielkim imperium
północnoeuropejskim, składającym się z Anglii, Danii i Nor­
wegii, co wymagało posługiwania się zastępcami, reprezen­
tującymi władzę monarszą na większych terytoriach. Podzielił
więc swe angielskie posiadłości na cztery dzielnice, nawiązu­
jące do historycznych królestw anglosaskich: Wessex, Mercia,
East Anglia i Northumbria, na czele których ustanowił
mianowanych earlów. O ile za czasów Kanuta Wielkiego
Carlowie nierzadko rekrutowali się z grona wybitniejszych
rycerzy i w razie potrzeby w każdej chwili mogli zostać
odwołani, o tyle w latach niepokojów targających królestwem
po śmierci duńskiego władcy oraz za panowania nieudolnego
Edwarda Wyznawcy, earlowie umocnili swą pozycję, a ich
urzędy faktycznie stały się dziedziczne, jeżeli nie zawsze
z ojca na syna, to przynajmniej w obrębie rodu. Władanie
dzielnicą stanowiło źródło wielkich dochodów i splendoru,
dawało także możliwość obsadzania pośledniejszych stanowisk.
Dlatego też ród, którego przedstawiciel osiągał earlostwo,
szybko wzrastał w potęgę i wpływy. Zjawisko to najlepiej
ilustruje kariera rodu Godwina, który przez dwa pokolenia stał
się na tyle wielki, że Harold odważył się sięgnąć po koronę
królewską. Obsada urzędów earlowskich stanowiła więc
poważny i drażliwy problem dla każdego monarchy. Od
chwili, kiedy urzędy te stały się domeną możnowładztwa,
królowie przy nominowaniu nowych earlów usiłowali utrzy­
mywać równowagę między czołowymi rodami. W tym celu
chętnie korzystali z prerogatywy, uprawniającej ich do prze­
prowadzania zmian kształtu terytorialnego poszczególnych
dzielnic, powiększając albo uszczuplając znaczenie danego
earla lub jego rodu. W roku 1066 Anglia była podzielona na
siedem jednostek administracyjnych, z których tylko cztery
były obsadzone: w Northumbrii urzędował Morcar, w Mercji
— Edwin, Wschodnią Anglią (East Anglia) zawiadywał Gyrth,
a wschodnią częścią Midlands administrował Leofwine. Pozo­
stałe trzy dzielnice: Wessex oraz północne i zachodnie
Midlands podlegały bezpośrednio władzy samego monarchy.
Na powierzonym im terytorium earlowie sprawowali w zasa­
dzie pełnię władzy wykonawczej, dlatego też każdy z nich
dowodził pospolitym ruszeniem ze swojej dzielnicy oraz miał
przyboczną drużynę wojów, także nazywanych housecarls.
Housecarls byli zawodowymi żołnierzami o bardzo wysokiej
wartości bojowej, a drużyna królewska stanowiła w wypadku
konfliktu zewnętrznego podstawę wojsk anglosaskich. Forma­
cja ta w Anglii powołana została do życia przez Kanuta
w 1018 r., który na jej wyposażenie i utrzymanie przeznaczył
wpływy z danegeld, czyli podatku ziemskiego, ustanowionego
przeszło sto lat wcześniej jako trybut na rzecz najeźdźców
wikingowskich oraz heregeld — daniny pobieranej na opłace­
nie duńskich najemników w służbie monarchy angielskiego.
Podatki tego rodzaju były rzadkością w Europie w owym
czasie i umożliwiały królowi Anglii utrzymywanie stosunkowo
licznej armii stałej. W czasach pokoju stacjonowała ona
w mniejszych oddziałach na obszarze całego kraju, ale ze
względu na wyposażenie wojów w konie, można ją było
w razie potrzeby szybko skoncentrować. Najemny charakter
służby drużynników i ich osobisty związek z panującym
podkreśla ich nazwa: houseccirl w staroangielskim oznacza
domownika. Drużynnicy z reguły żyli skoszarowani i poddani
dyscyplinie, chociaż źródła mówią także o drużynnikach
wyposażonych w ziemię — ewidentnie rozpoczął się już
proces feudalizacji państwa i w tej dziedzinie. Generalnie
jednak można stwierdzić, że większość drużyny żyła ze stołu
pańskiego. W zamian za utrzymanie houseccirl zobowiązany
był do bezwzględnej lojalności względem władcy. Wierność
monarsze, obok męstwa i sprawności bojowej, urastała u niego
do rangi kwestii honorowej. Gdy w królestwie panował pokój,
oddziały housecarlów pełniły różnorakie funkcje — od mili­
tarnych i policyjnych po ściąganie podatków. Wojacy wypo-
Sażeni byli w dekorowane hełmy, kolczugi i tarcze dla osłony
Oraz włócznie, miecze i topory bojowe jako broń zaczepną.
Obok housecarls istniała formacja o charakterze pospolitego
ruszenia, zwana fyrd. Były to zwykłe w ówczesnej Europie
kontyngenty terytorialne, wystawiane przez poszczególne
hrabstwa, dowodzone przez earlów i lokalnych szeryfów.
Pospolite ruszenie, teoretycznie składające się ze wszystkich
wolnych mężczyzn danego okręgu, nosiło nazwę „wielkiego
fyrd’ i stanowiło główny zrąb armii w stanie pełnej mobilizacji.
Pamiętać jednak należy, że do pełnej mobilizacji nie do­
chodziło nigdy. Powszechny obowiązek obronny dotyczył
tylko własnego hrabstwa, dzielnicy, a w najgorszym wypadku
sąsiednich dzielnic. W skali ogólnokrajowej siły te nigdy nie
były powoływane pod broń, najwyżej hrabstwo wysyłało
określony kontyngent. Tak więc lokalny i powszechny charak­
ter fyrd był jego siłą i słabością zarazem — powodował, że
„wielki fyrd' był istotnym elementem sił zbrojnych jedynie
w momentach obrony przed najazdem zewnętrznym. Dlatego
leż do celów prowadzenia wojny w innej części królestwa lub
za granicą powoływano drugą odmianę wojsk terytorialnych,
którą historycy określają jako ,fyrd wyborowy”. Składała się
ona z tanów, czyli posiadaczy majątków ziemskich, a więc
ludzi dosyć zamożnych, choć niekoniecznie bogatych. W razie
wezwania królewskiego każdy tan miał obowiązek wystawić
poczet o określonym składzie, ustalanym na podstawie wiel­
kości posiadanego majątku. Żołnierze wchodzący w skład
owych wybranych sił terytorialnych byli zdecydowanie lepiej
uzbrojeni niż zwykli członkowie pospolitego ruszenia. Poza
tym, wyposażeni byli w konie, co dawało im kapitalną
zdolność do szybkiego przemieszczania się, a monarsze
możliwość przeprowadzenia szybkiej koncentracji sił i prze­
rzucenia ich w pożądany region. „Fyrd wyborowy” gromadził
feudalną elitę anglosaską oraz grupę średniozamożnych poses-
jonatów o wysoko wykształconym poczuciu własnej godności.
Zapewne ustępował wartością bojową drużynom króla i earlów,
jednak nie mogła to być różnica zasadnicza. Większość
wojów powoływanych do tej formacji musiała mieć jakieś
doświadczenie bojowe, pochodzące chociażby z cyklicznie
wybuchających konfliktów na pograniczach walijskim i szkoc­
kim lub z czasów wojen domowych. „Fyrd wyborowy” był
prawdopodobnie bliski wartością bojową pocztom północno-
francuskich feudałów, z których w głównej mierze składało
się wojsko Wilhelma.
Istotnymi elementami obronnymi królestwa anglosaskiego
były także warowne miasta oraz flota wojenna. Obrona miast
spoczywała zasadniczo na ich mieszkańcach, co powodowało
dwojakie konsekwencje. Jeżeli miasto stawało wobec chwilo­
wego lub niewielkiego niebezpieczeństwa, obrońcy na ogół
spisywali się znakomicie. Inaczej sprawy wyglądały w wypad­
ku pojawienia się pod danym ośrodkiem poważniejszych sił,
jak np. zagrożenie Yorku przez Haralda Hardradę lub Dover
przez Wilhelma Zdobywcę w 1066 r. Kiedy mieszczanie nie
mogli liczyć na szybką odsiecz, załoga często wolała się
poddać, ratując głowy i przynajmniej część mienia, niż stawiać
opór i narażać na nieobliczalne konsekwencje. Normanowie
jako napastnicy cieszyli się ponurą sławą — łupiestwo,
mordowanie, gwałty i zniszczenie to zwyczajny w owych
czasach los zdobytego miasta. Nic więc dziwnego, że miesz­
kańcy wybierali mniejsze zło. Dla monarchy kierującego
całokształtem obrony owa nieobliczalność miast jako punktów
oporu stanowiła jednak poważny problem.
Flota anglosaska funkcjonowała zwykle na zasadzie zaciągu
kaperskiego, tzn. wynajmu prywatnych jednostek i ich załóg
na określony czas. Jednostki te, poza działaniami wojennymi
na służbie królewskiej, w większości najprawdopodobniej
trudniły się procederem pirackim. Nie ulega wątpliwości, że
wartość bojowa floty anglosaskiej dalece przewyższała nor-
mandzką, niemniej gdy uzgodniony termin wypłaty upływał,
a monarcha nie dysponował pieniędzmi, flota rozpierzchała
się albo, co gorsze, sama odbierała należność plądrując
spokojnych mieszkańców wybrzeży. Nierzadko też podnosiła
bunt i wtedy sytuacja mogła bardzo łatwo wymknąć się
całkowicie spod kontroli. W 1066 r. najazd nastąpił w chwili
rozpuszczania floty na zimę lub wkrótce potem. Harold więc,
chociaż posiadał zasobny skarbiec i nie bał się buntu,
jednocześnie dysponował i nie dysponował siłami morskimi.
Najprawdopodobniej wydał rozkaz ponownej koncentracji,
zaatakowania Wilhelma od tyłu i odcięcia mu odwrotu;
ewidentnie jednak eskadra anglosaska nie przybyła na czas.
W 1066 r. wojsko normandzkie pod względem organizacyj­
nym odbiegało od tego, czym zazwyczaj dysponował książę
Wilhelm. Wynikało to z wyjątkowych warunków, które
wytworzyły się ze względu na przygotowanie wyprawy
zakrojonej na tak wielką skalę. Generalnie, siły zgromadzone
przez Wilhelma można podzielić na zastępy wystawione przez
niego samego i jego wasali, czyli wojska, które miały
obowiązek wystąpić na jego wezwanie oraz ochotników,
którzy z tych lub innych powodów zaciągnęli się pod jego
sztandary. Odrębną kwestię stanowiła flota. Tradycyjnie
zainteresowania książąt normandzkich koncentrowały się na
lądzie i dlatego nie utrzymywali oni floty. Jednak ich związki
z północnymi pobratymcami powodowały, że żeglowanie nie
było im zupełnie obce. Z tych też powodów Wilhelm bez
zahamowań wydał rozkaz budowy floty. Mimo to, podkreślić
należy, iż było to przedsięwzięcie jednorazowe o charakterze
wyraźnie transportowym. W planach Wilhelma nie leżało
szarpanie Harolda, obyczajem wikingów, napadami wzdłuż
wybrzeża, lecz jednorazowy desant w określonym punkcie
wraz z końmi, ciężkim uzbrojeniem i zapasami. Rozstrzyg­
nięcia szukał w bitwie na lądzie. Na wodzie siły Wilhelma
czuły się niepewnie, co wyraźnie rzuca się w oczy w trakcie
przeprawy i lądowania.
Struktura wojsk normandzkich wynikała z feudalnego
charakteru tego księstwa. Europa Zachodnia w pierwszej
połowie XI wieku znajdowała się w okresie intensywnego
umacniania stosunków lennych. Normandia jednak, jako
państewko młode i bardzo jeszcze nieokrzesane, weszła w ten
proces opóźniona, a Wilhelm będąc człowiekiem inteligentnym
i energicznym rozumiał owe procesy i potrafił wykorzystać
swoją pozycję, by pokierować nimi zgodnie z własnymi
potrzebami. Wybrał więc z anarchicznych w gruncie rzeczy
tendencji feudalnych te, które w rezultacie umocniły jego
władzę oraz potęgę księstwa. Przede wszystkim po opanowaniu
niepewnej sytuacji politycznej, jaka wytworzyła się w począt­
kach jego panowania, systematycznie nadaje swym rycerzom
posiadłości ziemskie, dzięki czemu hamuje odpływ ludzi do
tworzących się nowych normańskich posiadłości w połu­
dniowych Włoszech. Majątki, które rozdaje należą jednak do
średnich wielkością. Książę nie pomnaża grupy wielkich
feudałów, woli powiększać grono wasali łatwiejszych do
skontrolowania. Pilnuje, by wakujące lenna powracały pod
jego opiekę. Konsekwentnie przestrzega zakazu budowy
zamków przez lenników bez jego zgody. W skomplikowanej
drabinie feudalnej, gdzie jeden człowiek mógł z racji dzierżenia
ziem od różnych suzerenów być zobowiązany do wierności
wrogim sobie panom, wprowadza obyczaj przysięgi hołdow­
niczej szczególnej wierności względem jednego z nich.
Powołując się na uchwały kościelne o tzw. pokoju bożym,
ogranicza także walki lokalne.
Księstwo normandzkie składało się z domeny książęcej,
lenn feudalnych oraz alodiów; ziemie należące do Kościoła
w owych czasach w Normandii traktowane były najczęściej
jako lenna. Obszary bezpośrednio zależne od księcia stanowiły
podstawę jego potęgi ekonomicznej i przewagi militarnej.
Dobrami tymi administrowali w jego imieniu wicehrabiowie,
do obowiązków których należało także przygotowanie i po­
prowadzenie na wojnę określonej ilości żołnierzy na wezwanie
księcia. Ilość i jakość owych kontyngentów określana była
okresowo i zależała od powierzchni oraz liczby ludności
zamieszkującej dane włości lub miasto. Większość armii
stanowiły jednak poczty lenników i tutaj odnotować należy
zasadniczą zbieżność systemów wojskowych Anglii i Nor­
mandii — w obydwu krajach główny zrąb armii tworzyli
rycerze dzierżący ziemię w zamian za posługę wojskową.
Pozostawał jednak jeszcze problem właścicieli alodiów. Alo­
diami określamy własność ziemską, wywodzącą się z czasów
przedfeudalnych. Były to ziemie rodowe, których posiadanie
nie wiązało się z obligacjami na rzecz pana feudalnego.
Ponieważ ludność z tych terenów wymykała się z systemu
militarnego księstwa, zwłaszcza w przypadku walki poza
granicami Normandii, Wilhelm mógł jedynie zachęcić właś­
cicieli alodiów do dobrowolnego przyłączenia się do jego
sprawy i — jak zobaczymy dalej — poświęcił bardzo wiele
czasu i energii, by stworzyć atmosferę przychylności i entuz­
jazmu wokół wyprawy.
Najważniejszą formacją w wojsku normańskim była cięż­
kozbrojna konnica. Gdy oddziały tej kawalerii atakowały
w pełnym pędzie, szyki przeciwnika były poważnie zagrożone.
Typowy rycerz, wchodzący w skład tej formacji miał na sobie
kolczugę, czyli zbroję kolczą. Kolczuga była powszechnie
używana przez bogatych wojów, zarówno anglosaskich, jak
i normańskich konnych i pieszych. Zbroja ta składała się
z tysięcy malutkich żelaznych obrączek, splecionych w swoistą
długą koszulę, rozciętą od dołu dla umożliwienia wygodnego
chodzenia i zasiadania na koniu. Istniała także odmiana
kolczugi posiadająca nogawice, co wyraźnie widać na tkaninie
z Bayeux. Stosowali ją chętniej wojownicy walczący pieszo;
w przypadku jeźdźca siedzenie na metalowej siatce w twardym
siodle zapewne okazałoby się nie do wytrzymania.
Techniki splatania ogniw kolczugi, podobnie jak wielkość
kółek, były różne. Niektóre zbroje posiadały dwie, a niekiedy
aż trzy warstwy plecionki. Obok kolczug istniały także zbroje
zrobione z metalowych łusek przyczepionych do — najpraw­
dopodobniej — skórzanej kurty. Zbroje takie skutecznie
chroniły przed razami ciętymi. Gorzej było z odpornością na
przebicia. Bezpośrednie trafienie strzałą z łuku albo bełtem
z kuszy, ukłucie włócznią lub kopią dawało duże szanse
przebicia osłony. Zbroja pozostawiała także niezabezpieczoną
twarz oraz dolną część nóg. Kolczuga zakładana była
przez głowę i spinana pasem. Dla zabezpieczenia głowy,
szyi i ramion nakładano często kaptur, na który dopiero
szedł hełm. Kaptur z kolczugi mógł być albo integralnym
elementem zbroi, albo był zakładany niezależnie; w tym
drugim przypadku rycerz był zabezpieczony na ramionach
podwójną warstwą pancerza. Hełm najczęściej miał kształt
stożka, niekiedy zaopatrzonego w osłonę na nos zwaną
nanośnikiem. Zrobiony mógł być albo w formie stożkowej
konstrukcji z pasków żelaznych lub brązowych, do których
przynitowane były trójkątne płaty blachy, albo wykuty
z jednolitego kawałka metalu. Ten drugi typ miał zde­
cydowanie większą wytrzymałość.
Niestety, nie zachowały się do dziś żadne egzemplarze
jedenastowiecznych kolczug. Najstarsza znana badaczom
zbroja tego typu pochodzi z XII wieku i przechowywana jest
w skarbcu katedry św. Wacława na Hradczanach w Pradze
czeskiej; jest już jednak bardzo zniszczona przez korozję
i niewiele można na jej podstawie powiedzieć. Większość
informacji technicznych czerpiemy więc z mozolnych rekon­
strukcji, dokonywanych przez historyków uzbrojenia. Z prze­
kazów historycznych wiemy, że kolczuga była dosyć ciężka.
Tkanina z Bayeux dostarcza kilku wizerunków zbroi kolczych,
przenoszonych przez służących na drągach przewleczonych
przez obydwa rękawy. Dla wygodnego przenoszenia jej
z miejsca na miejsce trzeba było aż dwóch ludzi. Dysponujemy
także relacją kronikarską, według której Wilhelm zademonst­
rował podwładnym swą wytrzymałość i determinację, niosąc
przez dłuższy czas zbroję swoją i jednego ze swoich wasali
Wilhelma Fitz Osberna, który znużony upałem i długotrwałym
marszem zdjął kolczugę, a potem nie miał siły jej nieść.
Musiał więc być to poważny ciężar nawet dla wyćwiczonego
mężczyzny. Próby rekonstrukcji kolczug potwierdzają tę
konstatację — ciężar samej zbroi wynosił ok. 14 kilogramów;
jednakże, jak twierdzi James Bradbury, angielski badacz
najazdu normańskiego, po założeniu okazuje się, że zbroja
kolcza znacznie mniej ciąży i ogranicza ruchy niż tego można
by się spodziewać.
Zbroja, oprócz funkcji ochronnych, pełniła jeszcze jedną
rolę — była oznaką bogactwa i znaczenia, przez co paradok­
salnie narażała swego właściciela na niebezpieczeństwo.
Powalenie rycerza w zbroi na polu bitwy lub z zasadzki
gwarantowało nie byle jaki łup. Dlatego też Hugon z Maine,
gdy w bitwie pod Dreux stracił konia, skrył się pospiesznie
przed niepożądanymi oczyma i błyskawicznie zakopał swą
zbroję w ziemi, po czym przywdziawszy okrycie pasterza
przedarł się z powrotem do swoich.
Oprócz zbroi i hełmu wojownika chroniła również tarcza.
Używano dwóch rodzajów tarcz: starszego typu okrągła,
stosowana była chętniej przez wojów pieszych (aczkolwiek
tkanina z Bayeux dostarcza dowodów, że nie była to reguła);
nowsza, podłużna o kształcie latawca — szeroka i zaokrąg­
lona u góry, zwężająca się w szpic ku dołowi, preferowana
była przez konnych. Tarcze wykonywano zazwyczaj z drew­
nianych desek pokrytych twardą skórą, niekiedy jej obrzeża
wzmacniano paskiem blachy. Tarcze okrągłe miały średnicę
około jednego metra, pośrodku znajdował się metalowy
uchwyt na rękę, z zewnątrz ustylizowany na rodzaj dużego
guza i rzemienie umożliwiające przerzucenie jej na plecy.
Grubość tarcz wahała się w granicach od półtora do trzech
centymetrów.
Tarcza nowego typu była najprawdopodobniej zapożycze­
niem z południa Europy. Swój specyficzny kształt zawdzięczała
warunkom walki z wierzchowca: wąska, podłużna część miała
chronić nogę, podczas gdy szeroka, górna zasłaniała korpus
jeźdźca. Od tarczy okrągłej odróżniała się także nieco za­
krzywioną do wewnątrz powierzchnią, która z jednej strony
pozwalała skuteczniej osłonić walczącego, z drugiej zaś lepiej
wytrzymywała ataki. Tarcze podłużne na ogół nie posiadały
także metalowego guza i uchwytu. Trzymane były na przed­
ramieniu dzięki przytwierdzonym od wewnątrz rzemieniom.
Tarcze skutecznie chroniły przed strzałami z łuku i razami
miecza; jednakże belt z kuszy bez trudu przebijał je na wylot,
podobnie jak silne uderzenie włócznią. Rzecz charakterys­
tyczna — świadectwo tkaniny z Bayeux zdaje się przeczyć
używaniu przez rycerzy obydwu stron znaków rodowych
o charakterze heraldycznym na tarczach. Spostrzeżenie to
potwierdza także relacja kronikarza, że Normandczycy mieli
trudności z rozpoznaniem zmasakrowanego ciała Harolda po
bitwie — gdyby herby nawet w pierwotnej postaci były już
w użyciu, problem by nie powstał. Ewidentnie znaki heral­
dyczne pojawiły się dopiero później — najprawdopodobniej
na terenach Francji, skąd rozpowszechniły się na całą Europę.
Używano natomiast chorągwi, które pełniły bardzo praktyczne
zadanie w czasie bitwy, umożliwiając wojownikowi zorien­
towanie się, gdzie skupione jest jądro jego oddziału, a dowódcy
głównemu pozwalając śledzić kierunki natarć i odwrotów
poszczególnych hufców.
Najważniejszą i najbardziej cenioną bronią rycerza był
miecz. Wczesnośredniowieczny miecz wykształcił się w wy­
niku ulepszeń dokonywanych od czsu wynalezienia tej broni
głęboko w starożytności. Udoskonalenia w technologii obróbki
kowalskiej żelaza, jakie wprowadzono w Europie około 900 r.
spowodowały, że klinga mogła być dłuższa i lżejsza. W XI
wieku najdoskonalszym spośród używanych był tzw. miecz
normandzki. Jego klinga mierzyła około siedemdziesięciu
pięciu centymetrów i była dosyć szeroka; można nią było
zarówno siec, jak i kłuć. Jelec, zazwyczaj prosty i niezbyt
szeroki, czasami minimalnie wygięty ku dołowi, miał za
zadanie chronić dłoń przed uderzeniem. W rękojeści wyróż­
niała się duża, znacznie większa niż w późniejszych wiekach,
spłaszczona od góry głowica, która równoważyła ciężar klingi,
dzięki czemu broń lepiej „leżała w dłoni”, a zadawanie
ciosów wymagało mniej siły. Mimo to miecz normandzki
w użyciu bardzo przypominał tasak, fechtowanie nim było
możliwe tylko w bardzo ograniczonym zakresie.
Miecze stanowiły najwszechstronniejszy z używanych wów­
czas rodzajów broni i jednocześnie najkosztowniejszy. Cena
tego narzędzia niejednokrotnie przewyższała wartość całej wsi
poddańczej, a rzemieślnicy wykuwający je na zamówienie
wkładali w nie cały kunszt i dumni ze swej pracy, uwieczniali
swe imię na klindze, jak to było w przypadku mistrza Ingelri
od miecza wikingowskiego wydobytego z dna Tamizy. Niejed­
nokrotnie miecz otrzymywał także własne imię, które było
wygrawerowane na głowni. Podobnie więc jak zbroja, tak
i miecz, oprócz funkcji bojowych, wskazywał poziom szlachec­
twa i zamożności.
O ile posiadanie miecza było sprawą prestiżową, o tyle
bronią najbardziej rozpowszechnioną i to zarówno wśród
konnych, jak i pieszych, była włócznia. Pod Hastings mamy
do czynienia z dwoma podstawowymi rodzajami włóczni
— krótką, używaną przez piechurów i kawalerzystów oraz
długą, stosowaną tylko przez wojowników konnych. Włócznią
krótką można było rzucać lub kłuć, ale uważne przestudiowanie
wizerunków na tkaninie z Bayeux dowodzi, że wojowie konni
posługiwali się także włóczniami długimi w sposób nawiązu­
jący do zastosowania kopii w późniejszych wiekach. Od razu
jednak dodajmy, że broń ta tylko w bardzo niewielkim stopniu
przypominała typową średniowieczną kopię. Włócznie były
dosyć długie i cienkie, zakończone żelaznym grotem; tuż
przed grotem przywieszany był prostokątny lub trójkątny
proporczyk. Nie znamy dokładnie długości ówczesnych włó­
czni, ale były one zdecydowanie dłuższe od konia, musiały
więc mierzyć od trzech do czterech metrów. Nie mogły być
przesadnie ciężkie, bowiem bronią tą kawalerzyści posługiwali
się w trojaki sposób: kłuli znad głowy lub z ramienia
opuszczonego wzdłuż tułowia, a także uderzali włócznią
trzymaną pod pachą, wykorzystując impet szarży. Ten ostatni
sposób był najważniejszy w ataku.
Na nowy sposób użycia włóczni przez kawalerzystę wska­
zuje jeszcze inny szczegół na tkaninie z Bayeux — konstrukcja
uprzęży, kształt siodła i wychylona do przodu pozycja jeźdźca
w trakcie ataku. Siodła, przeznaczone do ataku z włócznią
trzymaną jak lanca pod pachą, skonstruowane były w inny
sposób niż zwykłe siodła jeździeckie — posiadały podwyż­
szone i wzmocnione oparcie na plecy. Charakterystyczny jest
także inny element oporządzenia końskiego: rzemienie strze­
mion są niezwykle długie (jeździec ma praktycznie wypros­
towane nogi) i przyczepione do szerokiego pasa, który
obejmuje konia od przodu poniżej szyi i łączy się z siodłem
tak, by nie mogło się ono przesuwać do tyłu. Taka konstrukcja
uprzęży, strzemion i siodła umożliwiała jeźdźcowi z jednej
strony wykorzystanie wagi konia w momencie uderzenia
grotem lancy w przeciwnika, z drugiej zaś przeniesienie na
wierzchowca maksymalnej części siły zwrotnej uderzenia.
Użycie długich włóczni z wykorzystaniem impetu konia
w ataku było niesłychanie skuteczne. Posiadamy interesujące,
niemal współczesne świadectwo źródłowe na ten temat, które
chociaż wywodzi się z przeciwległej części Europy, dobrze
ilustruje omawiany tu problem. Księżniczka bizantyjska Anna
Komnena po zetknięciu się w trakcie pierwszej krucjaty
z rycerstwem zachodnioeuropejskim (wśród którego poważny
odsetek stanowili Normandczycy) odnotowała, że rycerz „na
koniu ... może przebić nawet mury Babilonu” 2.
Obok broni ogromną rolę w walce odgrywał sam wierz­
chowiec. Świadczy o tym pieczołowitość, z jaką Normand­
czycy przewieźli swe rumaki przez Kanał La Manche mimo
monstrualnych kłopotów, z jakimi musiało się wiązać okrę­
towanie, transport i rozładunek tych zwierząt przy pomocy
niewielkich jednostek morskich, którymi dysponowali i pry-
2 Anna Komnena, Aleksjasa, przekł. O. Jurewicz, ks. XIII, 8,
Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk 1972, t. II, s. 181.
mitywnych warunków portowych. Wierzchowiec bojowy nie
był zwykłym koniem. Jak zaświadczają źródła, były to wybrane
ogiery odpowiedniej rasy, specjalnie hodowane w tym i tylko
tym celu, od źrebięcia tresowane do posłuszeństwa jeźdźcowi,
który musiał panować nad koniem przy pomocy nóg, ostróg
i tylko jednej ręki oraz do umiejętnego zachowywania się na
polu walki. Wartość wyszkolonego wierzchowca bojowego
wielokrotnie przewyższała cenę zwykłego konia, do tego
dochodziła uprząż i siodło, ale też wartość bojowa rycerza
konnego, zwłaszcza w ataku, wielokrotnie przewyższała
wartość piechura, a sam rycerz strącony z konia stawał się
znacznie mniej groźny. Wspomina o tym także przywołana
już Anna Komnena, opisując jak to jej ojciec, cesarz Aleksy I
Komnen, gdy walczył z normańskimi siłami księcia Antiochii
Beomunda w północnej Grecji, rozkazał swym łucznikom
celować nie w ludzi, lecz w wierzchowce, bowiem wiedział,
że tak bardzo groźny rycerz zachodnioeuropejski kiedy „zejdzie
z konia, staje się igraszką w rękach pierwszego lepszego
człowieka”3.
Chociaż główna siła uderzeniowa wojska normandzkiego
składała się z ciężkozbrojnych konnych rycerzy z długimi
włóczniami używanymi jak kopie, to bardzo wątpliwe, by
wykształciła się już wówczas umiejętność natarcia szarżą
kawaleryjską. Konnica nie umiała jeszcze atakować zwartym
szykiem, który wysuniętymi daleko do przodu ostrzami lanc
oraz samym ciężarem potężnych ogierów bojowych miał
w przyszłości rozrywać linie obrońców jak rozpędzony taran.
Chociaż do boju ruszały na jedną komendę cale hufce,
wysiłek żołnierzy nie był zsynchronizowany i każdy wojownik
atakował na własną rękę w wybrany przez siebie sposób. O ile
indywidualne umiejętności militarne stały zapewne na wysokim
poziomie, o tyle dyscyplina i zgranie wojska pozostawiały
wiele do życzenia. Niemniej, rycerstwo normandzkie zdobyło

3 Ibidem.
już pierwsze szlify w taktyce walki pododdziałami, potrafiło
bowiem sprawnie i skutecznie wykonać skądinąd skompliko­
wany manewr pozorowanej ucieczki, czyli symulowania
bezładnego odwrotu w panice i tym samym zachęcenia wroga
do pościgu i złamania własnych linii, by następnie wykonać
nagły zwrot i zaatakować przeciwnika już w szyku roz­
proszonym. Manewr ten był z powodzeniem zastosowany co
najmniej jeden raz pod Hastings, ale znane są wypadki
posłużenia się przez Normandczyków pozorowaną ucieczką
także w innych bitwach.
Anglosasi do walki pod Hastings stanęli pieszo. Wynikało
to nie z braku koni czy nieumiejętności walki z wierzchowca,
ale ze specyficznego etosu, nawiązującego swymi korzeniami
do egalitaryzmu zbójeckiej drużyny wikingów: towarzysze
broni walczyli ramię w ramię, zgrupowani wokół wodza.
Walka z konia postrzegana była jako mniej honorowa,
ponieważ posiadanie wierzchowca w razie przegranej w sposób
zasadniczy zwiększało prawdopodobieństwo uratowania się
ucieczką. Dlatego też nieustraszeni wojowie, chociaż na
miejsce starcia dojeżdżali konno, na samym polu walki zsiadali
ze swych rumaków i odganiali je na znak pogardy dla
niebezpieczeństwa oraz solidarności z resztą drużyny. Do boju
formowali gęsty szyk pieszy, określany w kronikach jako
„mur tarcz”. Miejsca krytyczne szyku — ich usytuowanie
wynikało każdorazowo z innej konfiguracji terenu i posunięć
wroga — były wzmacniane najlepiej uzbrojonymi i najbardziej
doświadczonymi wojownikami. W większości opisów bitew
z czasów anglosaskich wyłania się dosyć prosty obraz taktycz­
ny. Przeciwnicy ruszali do natarcia pieszymi hufcami ustawio­
nymi w szyk zwany „murem tarcz”. Polegał on na ustawieniu
jeden za drugim kilku gęstych rzędów wojowników tak, że
każdy chronił swą tarczą także lewy bok sąsiada z prawej.
Przestrzeń między kolejnymi rzędami była zredukowana do
minimum, przez co wojowie z drugiego szeregu mogli kłuć
włóczniami zza pleców towarzyszy lub natychmiast zamienić
rannego z czoła szyku. Zanim doszło do zwarcia, starano się
osłabić przeciwnika miotanymi włóczniami, strzałami z łu­
ków i pociskami z proc. Ścierające się hufce usiłowały
rozerwać i rozproszyć szyk przeciwnika. Jeżeli nie do­
chodziło do tego szybko, hufce potrafiły się od siebie
chwilowo odrywać dla złapania oddechu, po czym dochodziło
do kolejnego starcia aż do momentu, kiedy jedna ze stron nie
wytrzymywała, jej szyk pękał, a poszczególni wojowie
zaczynali uciekać do koni.
Ulubioną bronią anglosaskiego wojownika był topór bojowy.
Topór w rękach doświadczonego piechura potrafił być nie­
słychanie efektywnym narzędziem w walce. Przede wszystkim
pozwalał na uzyskanie olbrzymiej siły uderzenia skoncent­
rowanej na niewielkiej płaszczyźnie kontaktu, której niewiele
tarcz zdołało się oprzeć, a z pewnością żadna kolczuga. Poza
tym, jego prosta i solidna konstrukcja wytrzymywała wielo­
krotne użycie — nie szczerbił się tak łatwo jak miecz i nie
łamał jak włócznia. Topory bojowe miały kształt zbliżony do
trójkąta o zakrzywionych bokach; długość ostrza dochodziła
do dwudziestu pięciu centymetrów, a drzewca do półtora
metra. Na tkaninie z Bayeux można wyróżnić dwa rodzaje
topora bojowego: długi, dwuręczny — walczył nim Leofwine,
brat króla Harolda oraz krótki jednoręczny, którym w razie
potrzeby można było także rzucać na odległość. Wadą topora
był bardzo niewielki zasięg rażenia, mniejszy nawet niż
sztych mieczem (by nie wspomnieć o pchnięciu włócznią)
oraz konieczność posiadania sporej ilości miejsca wokół
siebie dla wzięcia zamachu, co w warunkach gęstego szyku
było bardzo trudne.
Oddziały piesze, w armii normandzkiej rekrutujące się
z niższych sfer społecznych, odgrywały rolę drugoplanową
w stosunku do ciężkiej jazdy. Sytuacja ulegała zmianie
w chwili, gdy dochodziło do ataku na fortyfikacje lub do
działań oblężniczych, kiedy to nawet rycerstwo musiało zsiąść
z koni i nacierać pieszo. W warunkach bitwy polowej piechota
normandzka miała za zadanie wspierać uderzenia jazdy
pociskami miotanymi na odległość oraz angażowaniem wroga
w walkę bezpośrednią w chwili, gdy kawaleria odpoczywała
lub dokonywała przegrupowania. Piechurzy posługiwali się
także mniej dystyngowaną bronią niż rycerze. W skład ich
zasadniczego uzbrojenia wchodziły włócznie, tarcze, topory,
łuki oraz kusze. Niektórzy z nich zapewne mieli hełmy, lecz
bardzo wątpliwe, by którykolwiek miał miecz. Na tkaninie
z Bayeux widać czasami wśród wojów pieszych rycerzy
w zbrojach. Nie wydaje się jednak prawdopodobne, by
znajdowali się oni w szeregach piechoty przez całą bitwę. Byli
to zapewne rycerze, którzy utracili w walce swe wierzchowce.
Nie ulega wątpliwości, że Normandczycy pod Hastings
z dobrym skutkiem posługiwali się łukami; bardziej zadziwia
fakt, że ich przeciwnicy z broni tej nie skorzystali. Łucznictwo
w historii Europy zazwyczaj kojarzy się z Anglią. Wspaniałe
zwycięstwa chłopskich łuczników angielskich nad ciężko­
zbrojnym rycerstwem francuskim w czasach wojny stuletniej
i legendarne, choć oparte na faktycznej popularności łucznictwa
wśród społeczeństwa angielskiego, wyczyny Robin Hooda,
należą jednak do czasów późniejszych. W XI wieku łucznicy
angielscy nie zasłynęli jeszcze w Europie — nie oznacza to
jednak, że łuk był w Anglii nieznany. Wręcz przeciwnie, był
znany i jak zaświadczają źródła uchodził za broń stosowaną
nie tylko do polowania, ale przede wszystkim wojenną.
Wzmianki o lukach znajdujemy w kronikach, sagach i na
wielu wizerunkach plastycznych. Dlaczego więc na nacierającą
konnicę i piechotę normandzką nie posypał się grad strzał?
Przyczyn tego możemy się jedynie domyślać. Najczęściej
podnoszone przez historyków wyjaśnienie odwołuje się do
zbiegu w czasie niewiele dłuższym od miesiąca trzech wielkich
bitw: Gate Fulford, Stamford Bridge i Hastings. Chodziłoby
tu po prostu o kłopoty aprowizacyjne — po dwóch wielkich
starciach na północy wojsko nie miało już dalszych zapasów
strzał, a wyprodukowanie lub sprowadzenie nowych wymagało
czasu. Wysunięto też inną hipotezę. Łueznietwo w Anglii
zawsze było umiejętnością szczególnie popularną i uprawianą
w wybranych okolicach, a źródła wydają się wskazywać na
północe części królestwa jako miejsce rekrutacji mistrzów
łuku i cięciwy. Pochód Harolda na południe przebiegał
w wielkim pośpiechu, a łucznicy rekrutujący się z niższych
warstw społecznych nie dysponowali końmi. Harold mógł
zabrać ze sobą tylko tych żołnierzy, którzy dotrzymywali
tempa marszu. Łucznicy zostali więc na północy. Trzeba
jednak przyznać, że obie powyższe hipotezy wydają się
bardzo mało przekonujące. Brak łuczników po stronie anglo­
saskiej pod Hastings pozostaje nadal wielką zagadką!
Jakkolwiek tkanina z Bayeux nie dostarcza na to dowodów
bezpośrednich, to jednak źródła pisane nie pozostawiają
wątpliwości, że Normandczycy posługiwali się pod Hastings
także kuszami. Broń ta, po raz pierwszy wynaleziona przez
Chińczyków, była już znana starożytnym Rzymianom, a we
wczesnym średniowieczu Frankom. Nie ma więc powodów,
dla których można by zadać kłam kronikarzom. Niestety,
nie zachowały się przykłady ani opisy jedenastowiecznych
kusz. Możemy się jedynie domyślać, że były to jeszcze
dosyć prymitywne, aczkolwiek niezwykle skuteczne na­
rzędzia: jeden z kronikarzy przestrzega, że na nic tarcza,
gdy nadlatuje bełt z kuszy!
Na zakończenie przeglądu spraw związanych z prowa­
dzeniem wojny przez Anglosasów i Normandczyków należy
zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt ówczesnej wojaczki,
a mianowicie na ogromną zależność walczących od osoby
przywódcy. Rola wodza na polu bitwy była wyjątkowo
ważna, nie tylko z powodu decyzji przez niego podejmo­
wanych, lecz także dlatego, że lojalność wojska była zo­
gniskowana w osobie przywódcy. W takich warunkach ewen­
tualność śmierci wodza w trakcie bitwy, jak to się wydarzyło
pod Maldon w 991 r., groziła natychmiastową paniką i ucie­
czką większości wojowników z pola walki. Jak ważną była
obecność wodza naczelnego i jego zdrowie, widać z reakcji
księcia Wilhelma, gdy w trakcie bitwy pod Hastings usłyszał,
że w szeregach normandzkich rozchodzi się pogłoska o jego
śmierci. Natychmiast, nie zważając na niebezpieczeństwo
trafienia przygodnym pociskiem, zdjął hełm i przejechał się
wzdłuż swych szeregów, by okazać swe oblicze i zlikwidować
problem w zarodku. Wkrótce też udało mu się przywrócić
porządek w szeregach. Kto wie jednak, jak potoczyłyby się
losy starcia, gdyby nie wykazał przytomności umysłu, a woj­
sko ogarnęła panika i rozpoczął się bezładny odwrót.
Strona z Kroniki anglosaskiej
Edward Wyznawca, Harold II i Wilhelm Zdobywca — wizerunki na
współczesnych monetach
Srebrny denar Etelreda II

Srebrny denar Kanuta Wielkiego


Srebrny denar Wilhelma Zdobywcy

Przywilej Wilhelma Zdobywcy dla Londynu


Wilhelm Zdobywca przyjmuje egzemplarz dedykowanej mu kroniki Or-
dericusa Vitalisa
Królowa Emma — matka Edwarda Wyznawcy
Dromore Castle — typowy gród normański

Długie łodzie wikingów


Houscarl
WILHELM

Praojczyzną ludów germańskich są półwyspy Skandynawski


i Jutlandzki. Ponieważ ubogie pod względem rolniczym ziemie
Skandynawii nie były zdolne wyżywić bezustannie wzrastającej
liczby mieszkańców, co jakiś czas z obszarów tych ruszały na
wschód, zachód i południe kolejne fale migracyjne. Wędrówki
przybierały czasami postać marszów całych plemion, ciąg­
nących wraz z rodzinami i dobytkiem, czasami zaś wypraw
niewielkich drużyn wojowniczych, wyspecjalizowanych w na­
głych napaściach na osiadłą i nie spodziewającą się niebez­
pieczeństwa ludność w bliższych i dalszych okolicach. Migra­
cje, bez względu na ich liczebność, zawsze wiązały się
z rozbojem, rabunkiem i podbojem, ale czasami też z pokojo­
wym osadnictwem. Ta, o której mowa poniżej, w podręcz­
nikach historii nazywana „normańską” albo „wikingowską”,
rozpoczęła się w wieku VIII i trwała po X z naturalnym
przedłużeniem, jakie stanowiła ekspansja państw normańskich
w XI i XII w. Efekty owych zbrojnych wędrówek — państwa
założone przez skandynawskich rozbójników na obszarach od
Lewantu po Islandię — określane są przez niektórych histo­
ryków jako „imperium normańskie”.
„Ludzie północy” odcisnęli na historii Europy niezatarte
piętno. Między końcem VIII a XII wiekiem Normanowie byli
trwale obecni na całym kontynencie europejskim, a zwłaszcza
w jego północnej części. Spójrzmy przez chwilę na mapę. Na
dalekim zachodzie skolonizowali Islandię, założyli osady na
Grenlandii i prawdopodobnie sięgnęli aż po wybrzeża Ameryki
Północnej. Rabowali wielokrotnie Wyspy Brytyjskie i na nich
się osiedlali, w Anglii tworząc swą luźno zorganizowaną
kolonię zwaną Danelaw oraz liczne państewka w Irlandii i na
wyspach rozsianych wokół północnych i zachodnich wybrzeży
Brytanii. Na południe od Wysp Brytyjskich, po drugiej stronie
Kanału La Manche, rozciągało się państwo zachodniofrankij-
skie. Na jego północnym obrzeżu, w ciągu mniej więcej stu
pięćdziesięciu lat od 91 l r., czyli momentu pierwszego nadania
im ziemi nad dolnym biegiem Sekwany, stworzyli Księstwo
Normandii — dobrze zorganizowany, prężny i agresywny
organizm państwowy, który swą potęgą po niedługim czasie
przewyższył siły nie tylko innych wielkich feudałów francus­
kich, ale i samego króla. Jeśli przeniesiemy wzrok na północny
wschód okaże się, że w pierwotnych siedzibach Normanów na
przełomie pierwszego i drugiego tysiąclecia również zaszły
wielkie zmiany — powstały trzy trwałe państwa narodowe,
królestwa: norweskie, szwedzkie i duńskie. Państwa te wy­
trzymały próbę czasu i trwają w podobnych granicach do dziś.
Posuwając się dalej na południowy wschód, docieramy do
ziem między Odrą i Wisłą i tu także stwierdzamy pojawienie
się elementu normańskiego, aczkolwiek przyznać należy, że
rola wikingów w początkach państwa polskiego nie została
jak dotąd zadawalająco wyświetlona przez naukę. Ich obecność
jednak bezspornie poświadczają odkrycia archeologiczne.
Wreszcie jeszcze dalej na wschodzie Normanowie przyczynili
się bezpośrednio do powstania państwa ruskiego, a dynastia
Rurykowiczów, choć szybko zatraciła swój skandynawski
charakter, długo jeszcze poczuwała się do łączności ze światem
wikingów. Ale to nie wszystko. Szlakami rzecznymi Dźwiny
i Dniepru wikingowie sięgnęli daleko na południe, docierając
do Bizancjum i krajów arabskich. W Bizancjum obecność swą
zaznaczyli m.in. dostarczając najemników do elitarnej wares-
kiej1 gwardii cesarskiej — istotnego czynnika nie tylko
w bizantyjskim systemie militarnym, ale także życiu politycz­
nym. Warto także dodać, że na zachodzie kontynentu, wyko­
rzystując szlaki morskie i oceaniczne, wikingowie docierali do
świata arabskiego na Półwyspie Pirenejskim i w Afryce
Północnej. A zatem między VIII a X wiekiem północna część
Europy stanowiła właściwy świat Normanów, skąd jednak
skutecznie przenikali oni na południe ku basenom Morza
Czarnego i Morza Śródziemnego.
W XI wieku na północnym zachodzie dochodzi do drugiej
fazy ekspansji ludów północy, określanej w historiografii
mianem „normańskiej”. W 1066 r. rozpoczyna się ponowny
podbój Wysp Brytyjskich. Najszybciej ulega Anglia, której
główny opór przełamany zostaje pod Hastings. Następnie
utworzone na gruzach monarchii anglosaskiej państwo anglo-
normandzkie rozpoczyna systematyczny podbój Walii, zakoń­
czony dwieście lat później przez Edwarda I. Równolegle
rusza anglo-normandzka ingerencja w wewnętrzne rozgrywki
w Szkocji, a w sto lat po Hastings pierwsza wyprawa na
Irlandię.
Na kontynencie Normanowie również nie próżnują. Około
roku 1000 rozpoczyna się seria awanturniczych wypraw,
prywatnych przedsięwzięć najezdniczych, prowadzonych czę­
sto nawet wbrew woli księcia, przez indywidualnych feu-
dałów normandzkich, gromadzących wokół siebie niespo­
kojne duchy, w które aż nadto obfitował świat wikingów.
W wyniku tych wypraw dochodzi do wyparcia Arabów
z Sycylii i południowej Italii. Normanowie zakładają tam
swoje własne państwo, z którego następnie zagrażają Bi­
zancjum na Półwyspie Bałkańskim i w Anatolii, a w końcu
w trakcie pierwszej wyprawy krzyżowej u schyłku XI wieku,
udaje im się uchwycić przyczółek na Bliskim Wschodzie

1 Waregami nazywano Normanów szwedzkich.


w postaci Księstwa Antiochii. To właśnie w tym momencie
historii Normanów mówi się o ich „imperium” i chociaż
z pewnością jest to przesada — nigdy nie istniał jeden, zwarty
normański organizm państwowy lub choćby system państw
i państewek uznających zwierzchność jednego przywódcy
— to jednak przyznać musimy, że funkcjonowało poczucie
swoistej wspólnoty na obszarach przekraczających granice
kontynentu europejskiego.
Charakterystyczną cechą państw i państewek normańskich
jast fakt, iż Normanowie zadziwiająco szybko roztapiali się
w masie podbitych przez siebie ludów, tracąc swą odrębność
etniczną, a ich księstwa i królestwa, za wyjątkiem ustanowio­
nych w Skandynawii, rychło asymilowały się i stawały jedynie
etapem historii narodowych danych terytoriów. Znakomitym
przykładem może być tutaj Ruś, której nie sposób traktować
jako kolonii normańskiej.
Tak pokrótce streścić można dzieje migracji normańskiej;
pozostaje pytanie o jej znaczenie w dziejach Europy. W tym
miejscu historycy nie mogą jednak dojść do porozumienia.
Część badaczy jest skłonna ograniczać rolę Normanów do
krwawego epizodu, który doprowadził do wstrząsów w po­
szczególnych regionach, przemieszania narodów i kultur oraz
wyzw'olil siły, które ów kryzys przezwyciężyły. Istnieje też
inne stanowisko, które przypisuje migracji normańskiej zna­
czącą rolę w rozpadzie cesarstwa karolińskiego, a tym samym
przerwaniu ciągłości historii europejskiej. Od czasu podziału
państwa Karola Wielkiego na trzy odrębne organizmy — kró­
lestwo wschodnich Franków, które z czasem przekształciło się
w Niemcy, królestwo zachodnich Franków, czyli późniejszą
Francję oraz Włochy — Europa już nigdy nie stanowiła
jedności politycznej. W ten sposób idea cesarstwa zachodnio-
rzymskiego, mimo iż wielokrotnie do niej wracano lub
nawiązywano, została pogrzebana na zawsze. Niemniej, bez
względu na to, którą z powyższych interpretacji uznamy za
bardziej uzasadnioną faktem pozostaje, że piętno, które
Normanowie odcisnęli na dziejach naszego kontynentu, po
dziś dzień nie zostało zatarte: mamy tu na myśli zarówno jego
element niszczycielski z czasów najazdów i podbojów, jak
i twórczy, który ujawnił się w momencie budowy nowych
organizmów państwowych. Nie sposób zaprzeczyć, że migracje
z północy spowodowały daleko sięgające zmiany tak w dzie­
dzinie społecznej, jak i gospodarczej: dzisiejsza Europa byłaby
zapewne czymś zupełnie innym, gdyby w jej historii zabrakło
epizodu wikingowsko-normańskiego.

***

Wikingowie pojawili się jako postrach wybrzeży angielskich


w ostatnim dziesięcioleciu VIII wieku. Niedługo potem zawitali
do Europy kontynentalnej. Chociaż tradycja niezmiennie
przekazuje obrazy zbójeckich najazdów, okrucieństw i gwał­
tów, badania historyków wykazują, że prawdziwy obraz był
nieco bardziej zróżnicowany. Faktycznie, pierwsze uderzenia
zawsze były skierowane w najbogatsze ośrodki i wiązały się
głównie z rabunkiem. Niemniej nie wolno zapominać, że te
najbogatsze, a tym samym najbardziej narażone na napady
obiekty to bogate ośrodki kościelne, które jednocześnie były
głównymi, a często jedynymi twórcami piśmiennej tradycji
historycznej. W ten sposób potomności przekazany został
bardzo jednostronny obraz wydarzeń. Tymczasem badania
historyków wykazały, że po pierwszych gwałtownych i bardzo
lukratywnych dla napastników zdobyczach, przechodzili oni
ze względów praktycznych (główne źródła bogactwa były już
wyczerpane) do innej polityki — wymuszania okupów od
miejscowej ludności. Ta średniowieczna forma gangsterskiego
wyłudzania pieniędzy „za opiekę” nazywała się Danegeld.
Proceder początkowo stosowany jedynie sporadycznie w Anglii
w końcu X wieku, podczas drugiej fazy najazdów normańskich
przybrał postać systematycznego wyzysku całego społeczeńs­
twa anglosaskiego. Poza wymuszaniem okupów wikingowie
chętnie osiedlali się na nowych terenach, gdzie dosyć szybko
wtapiali się w istniejące środowisko.
O ile w Anglii, w czasach „pierwszego najazdu”, po
kilkudziesięciu latach bezustannego ustępowania, udało się
Alfredowi z Wessex postawić wikingom skuteczny opór,
a następnie przejść do kontrofensywy, w państwie Franków
sytuacja wyglądała inaczej. Tutaj, w drugiej połowie IX
wieku, na skutek postępującego rozkładu imperium ka­
rolińskiego, nie stworzono żadnego skoordynowanego sy­
stemu obrony. Narastające rozdrobnienie feudalne i bez­
ustanne wojny wewnętrzne stworzyły wymarzone warunki
dla praktyk wikingów.
Państwo zachodniofrankijskie faktycznie nie istniało. Po
wspaniałych dniach monarchii Karola Wielkiego pozostały
już tylko wspomnienia. Władza królewska przez cały wiek
IX stopniowo traciła siłę i prestiż. Na czoło arystokracji
zachodniofrankijskiej wysunął się ród Robertynów, włada­
jący terytorium między Sekwaną a Loarą, tzw. księstwem
Francji, który z powodzeniem konkurował z ostatnimi
zasiadającymi na tronie przedstawicielami dynastii Karolin­
gów, by w 987 r. ostatecznie przejąć tytuł królewski.
W początkach X wieku królem był jeszcze potomek Karola
Wielkiego, Karol III o przydomku Simplex; dosłownie:
Prosty lub Prostak2. U boku Karola III stał znacznie od
niego potężniejszy książę Francji Robert I. Osaczony ze
wszystkich stron król miotał się, bezskutecznie próbując
znaleźć sposób na zagrażającego mu księcia Roberta, plagę
najazdów wikingów na północy oraz atakujących raz po raz
z północnego-zachodu Bretończyków. Pośród wikingows-
kich rozbójników, siejących postrach na wybrzeżu, wyróż­
niał się zuchwały herszt imieniem Rollon. Prawdopodobnie
był to banita norweski, wygnany z kraju przez króla Haralda
2 Historycy nie mogą się zgodzić co do interpretacji tego przydomka;
tradycyjne, pejoratywne rozumienie przeciwstawiane jest znaczeniu „Prosto­
linijny” lub „Uczciwy”.
Pięknowłosego i wiodący żywot wikinga między Szkocją,
Northumbrią, Irlandią i północną Francją. Na przełomie IX
i X wieku watażka ten zbrojnie opanował obszary w okoli­
cach ujścia Sekwany. Król Karol i książę Robert, którego
księstwo najbardziej cierpiało z powodu napadów wikingów,
od dawna borykali się z problemem, w jaki sposób na
trwałe poradzić sobie z zagrożeniem na północy. Zbyt słabi,
by zabezpieczyć swe domeny siłami wojskowymi, po­
stanowili z konieczności usankcjonować prawnie posiadanie
przez Rollona zagarniętych ziem w nadziei, że czując się
prawowitym władcą i odpowiedzialnym za swe ziemie
panem, powstrzyma się on od dalszych gwałtów, a jako
lojalny wasal osłoni domenę królewską od napadów innych
wikingów. Król po cichu liczył także na to, że w osobie
nowego władcy Normandii rychło znajdzie sojusznika
przeciwko księciu Robertowi. Rollon przystał na propozycję
i został lennikiem królewskim. Akt nadania ziem, połączony
z chrztem Normanów, miał miejsce w 911 r. i nosi nazwę
pokoju z Saint-Clair-sur-Epte. Rollon i jego drużyna otrzy­
mali ziemie nad dolnym brzegiem Sekwany oraz miasto
Rouen. W latach 924 i 933 król Raul nadał Normanom dwa
kolejne terytoria. Nadania te określiły ogólnie granice
przyszłego Księstwa Normandii. Nie należy wszakże wnios­
kować, że Karol, nadając ziemie Rollonowi, życzył sobie
powstania trwałego władztwa normańskiego na północny,
a tym bardziej ekspansjonistycznego Księstwa Normandii,
które faktycznie w efekcie jego nadania z czasem tam
wyrosło. Niedługo przed 911 r. wikingowie Rollona ponieśli
dotkliwą porażkę pod Chartres, tak więc Karol III w pokoju
z Saint-Clair-sur-Epte występował w charakterze dobro­
dzieja i dyktował im warunki z pozycji siły. Rollon nie
otrzymał władzy książęcej i wątpliwe jest nawet, czy
otrzymując uprawnienia hrabiowskie, dostał sam tytuł.
Większość ziem mu nadanych znajdowała się pod władzą
Bretanii i to jej kosztem mieli się pożywić wikingowie.
Jednak historia potoczyła się inaczej niż to planował
Karol fil. Systematyczne umacnianie władzy centralnej
w Normandii i stworzenie księstwa, które z upływem czasu
nie tylko podbiło Bretanię, lecz także Anglię i zagroziło
samemu Królestwu Francji, wypłynęło już z inicjatywy
Rollona i jego potomków. Pod tym względem wikingowie
nieco wyrwali się spod kontroli i wykroczyli poza przyznane
im uprawnienia oraz wiązane z nimi plany. Historia Księs­
twa Normandii, zastrzegając wszelkie różnice wynikające
z czasu, miejsca oraz charakteru tego organizmu politycz­
nego, przypomina karierę państwa Zakonu Krzyżackiego
w Prusach, które wyrosło wbrew intencjom, odpowiedzial­
nych za ich sprowadzenie, książąt mazowieckich.
Początkowo jednak chytry plan króla powiódł się znakomi­
cie: z jednej strony Rollon ustatkował się, z drugiej zaś
monarsze udało się stworzyć państewko stale skonfliktowane
z Robertynami. Na dodatek Rollon, a później jego syn Wilhelm
Długi Miecz, swój sojusz z Karolingami traktowali bardzo
poważnie. Rollon bowiem natychmiast dostrzegł korzyści
płynące z aliansu wymierzonego przeciwko swemu najpotęż­
niejszemu sąsiadowi — księstwu Francji i gdy w latach
922-923 wybuchały kolejne bunty wielkich feudałów, wielo­
krotnie czynnie występował po stronie monarchy.
Rollon jako władca Normandii okazał się sprawnym ad­
ministratorem i bezwzględnym stróżem prawa. Zabójców
i złodziei tępił z niesłychaną surowością, co musiało niewątp­
liwie budzić ironiczne uwagi sąsiadów, pamiętających gwałty,
jakich jeszcze niedawno sam dokonywał. Legenda głosi, że
w swym księstwie zaprowadził taki porządek, iż gdy zawiesił
na drzewie klejnot, nikt nie śmiał go nawet dotknąć. Bez
wątpienia jest to jednak tylko legenda. Następcy Rollona:
Wilhelm Długi Miecz (927-943), Ryszard I (943-996), Ry­
szard II (996-1026) i Robert Wspaniały (1027-1035) kon­
tynuowali dzieło założyciela, systematycznie umacniając księs­
two i utwierdzając władzę książęcą.
Tak przedstawia się tradycyjny pogląd na początki państwa
normańskiego w północnej Francji. Ostatnio jednak podniosły
się głosy, że owa „ewolucyjna” teoria opiera się na niedo­
statecznie krytycznym stosunku do źródeł. Historycy zwrócili
uwagę na wielce wątpliwy charakter przekazów kronikarskich
i przedstawili nową interpretację, w myśl której podczas
pierwszego półwiecza sytuacja Normanów była bardzo płynna
i niepewna. Dopiero przybycie drugiej potężnej grupy Duń­
czyków, którzy sprzymierzyli się z władcą Normandii (a nie
podporządkowali mu), spowodowało ustabilizowanie państwa
normandzkiego. W ten sposób w połowie X wieku faktycznie
można mówić o powtórnym „założeniu” Normandii. Odtąd,
w ciągu kolejnych stu lat, książęta poddali swej władzy
kawałek po kawałku całość Normandii, a proces ten zakoń­
czył dopiero Wilhelm Zdobywca. Jednak bez względu na to,
która z owych dwóch interpretacji ostanie się w historiografii,
przyznać należy, że od połowy X wieku Normandia była
państwem, z którym coraz bardziej musieli się liczyć wszyscy
sąsiedzi.
Powstanie i utrzymywanie się potęgi militarnej Księstwa
Normandii możliwe było dzięki stałemu napływowi ludzi
z północy. Większość członków drużyny Rollona, aczkolwiek
on sam był Norwegiem, pochodziła z Danii. Chociaż w kate­
goriach wojennych Normanowie stanowili nie lada siłę, to
jednak w porównaniu z ludnością nadanych im terytoriów
stanowili zdecydowaną mniejszość, której przewaga wywodziła
się z faktu, iż osiedlali się na nadanych im ziemiach głównie
jako panowie ziemscy. Ludności poddana pod względem
etnicznym była frankijska. W tej sytuacji zależność normańs-
kiej kolonii od dalszego przypływu ludności skandynawskiej
była oczywista. Owa migracja, trwająca z mniejszym lub
większym nasileniem przez cały X wiek, nie była typową
migracją ludów z rodzinami i dobytkiem (aczkolwiek i takiej
wykluczyć nie można), lecz urządzaniem się wojowników na
zdobytym terenie. Żon szukali najpierw na miejscu pośród
branek, a później na drodze wynegocjowanych normalną
drogą małżeństw z miejscowymi kobietami. W efekcie nor-
mańscy najeźdźcy bardzo szybko się asymilowali. Nie ozna­
czało to naturalnie zerwania więzi z pobratymcami z północy.
Wręcz przeciwnie — były one kultywowane przez cały wiek
X; dopiero ustabilizowanie się organizmów państwowych
w Skandynawii położyło kres stałemu przypływowi wojaków
i stworzyło warunki do ostatecznego zerwania wspólnoty
kulturowej.
Asymilacja językowa i kulturowa Normanów nie przebiegała
zresztą jednolicie. Ludność zamieszkująca wschodnią część
księstwa, okolice bliskie stołecznemu Rouen, szybciej się
wynaradawiała i zlewała z elementem francuskim. Inaczej
wyglądało to na zachodzie, gdzie dłużej kultywowano odrębno­
ści i utrzymywano bliższe stosunki z pobratymcami w Skan­
dynawii i Anglii. Niemniej jednak i w tych stronach asymilacja
przebiegła nadzwyczaj szybko, bowiem już w pierwszej połowie
XI w. język germański zanikł całkowicie. W kręgach związanych
z dworem w Rouen porzucenie dawnego narzecza nastąpiło
dużo wcześniej. Następca Rollona, Wilhelm Długi Miecz jeszcze
uważał za potrzebne, by jego syn Ryszard posługiwał się
językiem przodków obok francuskiego. Aby jednak młody
książę nauczył się ojczystej mowy, ojciec musiał go wysłać do
zachodniej części swego władztwa, do Bayeux, na dwór jednego
ze swych wasali. Tak oto normańska kolonia u ujścia Sekwany
przeistaczała się w Księstwo Normandii.
Jakkolwiek Normanowie szybko wtapiali się w otoczenie,
nie oznacza to jednak, że sąsiedzi zapomnieli, kim faktycznie
byli ich dziadowie i nie wypominali im ich pochodzenia;
jeszcze pod koniec X wieku kronikarz francuski Ryszard
z Reims nazywał księcia Ryszarda I pogardliwym mianem
dux pyratorum (książę piratów). Sami Normanowie, chociaż
za czasów Wilhelma Zdobywcy wszyscy już mówili po
francusku, wyraźnie odczuwali i podkreślali swoją odrębność.
Z dziedzictwa wikingów zachowali ducha ekspansji, skłonność
do wdawania się w ryzykowne awantury, uwielbienie dla
przygody i kult wojaczki. Każdy wasal księcia Normandii
musiał być rycerzem; jedynym godziwym zajęciem dla syna
rycerskiego poza rzemiosłem wojennym była kariera duchow­
na. Od swych francuskich poddanych i sąsiadów Normanowie
zaczerpnęli jednak znacznie więcej. Przede wszystkim przyjęli
religię chrześcijańską, ale także kontakt z odradzającą się
kulturą intelektualną i materialną oraz obyczaj rycerski, a wraz
z nim umiejętność walki konnej. Wszystkie te elementy,
szczęśliwie połączone i udoskonalone, dały w efekcie fenomen
ekspansji normandzkiej.
Doniosłym etapem w procesie asymilacji okazało się przyjęcie
chrztu w 912 r., mimo iż źródła pozwalają wątpić w szczerość
tego aktu. Chrzest przyjęty przez Rollona był posunięciem czysto
formalnym, narzuconym mu wśród warunków pokoju z Saint-
Clair-sur-Epte i wynikał z wyrachowania politycznego. Rollon
do końca swych dni pozostał wyznawcą starych bogów germańs­
kich. Nie zapominajmy jednak, że jest to interpretacja oparta na
przekazach pisanych z chrześcijańskiego punktu widzenia. Sam
Rollon najprawdopodobniej nie widział nic złego w łączeniu
kultu Boga chrześcijan i dawnych bóstw skandynawskich
— mentalność religijna wikingów dopuszczała zabiegi o przy­
chylność różnych sił nadprzyrodzonych. Swemu synowi i dzie­
dzicowi jednak, Wilhelmowi Długiemu Mieczowi, za piastuna
obrał rycerza Bothę, który wyróżniał się głęboką pobożnością na
modłę chrześcijańską. Tak więc następcę Rollona można już
uważać za prawdziwego chrześcijanina. Ponieważ przyjęcie
danego wyznania przez panującego na ogół sprzyja rozprzestrze­
nieniu tej samej wiary wśród poddanych, za panowania Wilhel­
ma chrystianizacja Normandii poczyniła wielkie kroki. Za
Ryszarda I Starego, syna Wilhelma Długiego Miecza, zdecydo­
wanie już dominowała. Mimo to stare przyzwyczajenia długo
jeszcze kołatały się na marginesach życia: gdy w drugiej połowie
X w. w zachodniej części księstwa wybuchały bunty, przybierały
niekiedy charakter reakcji pogańskiej, a jeszcze w sto lat po
przyjęciu chrztu przez Rollona, zdarzało się wojom norman­
dzkim wzywać Thora na polu walki.
Jeżeli w szczerość przyjęcia chrześcijaństwa przez wodza
wikingów osadzonego nad Sekwaną możemy zasadnie powąt­
piewać (Rollon na łożu śmierci zarządził oprócz, obdarowania
szeregu kościołów także złożenie ofiar z ludzi), to jego
potomkowie wyznawali już chrześcijaństwo prostolinijnie,
czyniąc to z gorliwością neofitów. Nikt inny, jak tylko sami
władcy Normandii energicznie zabrali się do odbudowy
organizacji kościelnej na terenie swego państwa. By w pełni
zdać sobie sprawę z tego, co osiągnęli do czasów wyprawy
Wilhelma Zdobywcy, trzeba koniecznie określić punkt wyjścia.
W 911 r. na skutek niszczycielskiej działalności wikingów
organizacja kościelna na terenach położonych w dolnym
biegu Sekwany praktycznie nie istniała. Biskupi przetrwali co
prawda w Rouen, ale tylko tam. Wszystkie domy zakonne
prowincji leżały w gruzach, mnisi zaś albo zginęli, albo
uciekli na południe, unosząc ze sobą wszystko, co się dało
unieść, a nieobsadzone klerem świeckim kościoły po mias­
teczkach straszyły ruinami. Tak więc Wilhelm Długi Miecz
musi dokonać ponownej fundacji Jumieges, a Ryszard 1
odbudowuje opactwa Saint-Ouen w stołecznym Rouen,
w Saint-Wandrille oraz słynne Mont Saint Michel — nie­
zdobytą twierdzę na skalnej wyspie atlantyckiej, dostępnej
suchą nogą jedynie w czasie odpływów. Tradycję tę kon­
tynuowali z coraz większym rozmachem następni władcy
normandzcy, a wśród nich oczywiście Wilhelm Zdobywca.
Arystokracja normandzka, wzorując się na rodzinie książęcej,
fundowała kolejne klasztory i kościoły, hojnie je uposażając.
Budowane wówczas kościoły i klasztory, charakteryzujące się
potężnymi rozmiarami i bogatym wystrojem, dorównywały
największym współczesnym budowlom sakralnym na całym
chrześcijańskim Zachodzie. Odbudowa Kościoła w Normandii
nie ograniczała się jednak tylko do wznoszenia budowli. Dla
obsadzenia mnichami odbudowywanych domów zakonnych
sięgano do najlepszych klasztorów zreformowanych benedyk­
tynów z kongregacji kluniackiej. W efekcie, w domach tych
wkrótce powstały silne ośrodki pracy intelektualnej, skryptoria
oraz liczące się szkoły. Zwłaszcza szkoła w Bec, gdzie
nauczali Lanfranc, a potem jego uczeń Anzelm — uczeni
i myśliciele o międzynarodowej sławie, którzy wnieśli znaczą­
cy wkład w dzieje nauki średniowiecznej, cieszyła się szcze­
gólnym rozgłosem. Poziom kleru świeckiego również był
znacznie wyższy niż w innych krajach, a zwłaszcza w Anglii.
Ryszard Stary (942-996) jako pierwszy zerwał z tradycyjną
polityką ojca i dziada i przeszedł do obozu antykarolińskiego,
składając hołd lenny Hugonowi Wielkiemu z dynastii Rober-
tynów i walnie się przyczyniając do osadzenia na tronie
francuskim syna Hugona Wielkiego, również Hugona o przy­
domku Kapet, założyciela dynastii Kapetyngów, która władała
Francją do końca średniowiecza. Za czasów Ryszarda Starego
w łonie społeczeństwa normandzkiego wyraźnie pogłębiło się
rozwarstwienie wewnętrzne. Źródła podkreślają, że Ryszard
otaczał się wyłącznie ludźmi wysokiego rodu. Tradycyjny
swoisty egalitaryzm rozbójniczej drużyny odszedł w niepamięć.
Poza tym Normanowie ze statków przesiedli się już na konie
i wkrótce zyskali opinię najlepszej jazdy w tej części Europy.
Jednak tradycja morska, wrodzona żyłka do ryzyka, żądza
nowych podbojów, a przede wszystkim zupełnie niechrześ­
cijański kult wojny spowodowały, że Normandia jej wikin-
gowskim panom szybko przestała wystarczać. Przyczyniał się
do tego problem młodszych synów, dla których zaczynało
brakować lenn i groziła im pauperyzacja. Pojedynczy baro­
nowie zaczęli więc zbierać własne drużyny i z braku awantur
w żelazną dłonią trzymanym księstwie, ruszali w świat
w poszukiwaniu przygód, wojny i łupu. Celem ich ataków
stały się południowe Włochy i Sycylia. Największe powodzenie
zdobyła wyprawa Tankreda de Hauteville. Legendarny ten
zawadiaka zdobył przyczółek na południu Półwyspu Apenińs­
kiego, po czym w trakcie długotrwałych bojów umocnił
i rozszerzył swoje władztwo do tego stopnia, że jego syn
Robert Guiscard tytułował się już księciem Apulii i wojował
z cesarzem bizantyjskim o Durazzo oraz inne posiadłości na
Półwyspie Bałkańskim. W dalszych pokoleniach, na przełomie
XI i XII wieku, Normanowie licznie zasilili szeregi pierwszej
wyprawy krzyżowej, a po drodze do Ziemi Świętej założyli
Księstwo Antiochii.
Powróćmy jednak do Normandii, gdzie w 996 r. po śmierci
Ryszarda Starego sukcesję po nim objął syn Ryszard II Dobry.
Władca ten, jak wszyscy jego poprzednicy, charakteryzował
się zdecydowaniem i bezwzględnością. W roku, w którym
przejął władzę po śmierci ojca, wybuchł bunt chłopski, krwawo
stłumiony — kronikarze odnotowali, że aby sterroryzować
ludność — wieśniakom, którzy odważyli się artykułować
wobec hrabiego Ivry żądania poprawy warunków bytu, ob­
cinano dłonie i stopy. Ryszard II pod pewnymi względami
jednak różnił się od ojca i dziada — władca ten raczej unikał
czynnego angażowania się w konflikty zbrojne; chętniej sięgał
po narzędzia dyplomatyczne, którymi posługiwał się ze sporym
powodzeniem, zwiększając znaczenie Normandii wśród sąsia­
dów. Pacyfistyczna polityka księcia zaowocowała stabilnością
wewnętrzną i przyspieszonym rozwojem gospodarczym. Za
czasów Ryszarda II ustalił się wreszcie zwyczaj tytułowania
władcy Normandii księciem. Miało to związek z okrzepnięciem
systemu lennego. Odkąd wśród dostojników dworu pojawili
się hrabiowie i wicehrabiowie, ich zwierzchnik musiał po­
sługiwać się tytułem wyższej rangi.
Następca Ryszarda II, jego najstarszy syn Ryszard III,
panował zaledwie rok. Zmarł nagle, co stało się powodem
licznych pogłosek, iż został otruty, a ponieważ ludzie za­
zwyczaj upatrują sprawcy zbrodni w osobie, której przynosi
ona bezpośrednią korzyść, Normandczycy wskazywali po
cichu na młodszego brata i następcę zmarłego księcia, Rober­
ta I, zwanego w jednych przekazach Wspaniałym, a w innych
Diabłem. Krótkie panowanie Roberta nie przyniosło ani
spektakularnych sukcesów, ani specjalnych klęsk. Decyzja
księcia udania się w 1035 r. z pielgrzymką do Grobu
Świętego na ogół interpretowana jest jako wynik wyrzutów
sumienia i potwierdzenie plotek o jego zaangażowaniu
w śmierć brata. Nie da się wykluczyć takiej ewentualności,
ale brak także dowodów winy. Faktem pozostaje jedynie,
iż książę Robert udał się do Ziemi Świętej. Zanim jednak
wybrał się w tak długą i niebezpieczną podróż, uznał
za swój obowiązek uregulowanie spraw związanych z dzie­
dziczeniem władzy na wypadek własnej śmierci. Ponieważ
nie miał legalnego potomstwa, kwestia kto zostanie wy­
znaczony jego następcą wcale nie była taka oczywista,
kandydatów zaś było sporo. Robert zadecydował, że za­
szczyt ten przypadnie jego małemu synkowi, zrodzonemu
z kobiety imieniem Harleva lub Herletta, córki rzemieślnika
z Falaise. Chłopiec miał na imię Wilhelm. Książę, nie
bez oporów, przekonał swych głównych wasali do zaak­
ceptowania tej decyzji.
Wybór Wilhelma świadczy przede wszystkim o dwóch
sprawach: po pierwsze, Robert nie był aż tak całkowicie
nieodpowiedzialny i choć troskę o swe życie wieczne
uważał za priorytet, to jednak zadbał także o Księstwo
Normandii na wypadek swej śmierci; po wtóre, książę
był w pełni sił, bowiem wyznaczenie następcy liczącego
mniej niż dziesięć lat w świecie brutalnych i bezwzględnych
obyczajów dowodzi, że nie przewidywał faktycznego oddania
steru rządów następcy w niedalekiej przyszłości. A jednak
Robert Wspaniały nie powrócił ze swej pielgrzymki, zmarł
w Azji Mniejszej latem 1035 r., licząc nie więcej niż
dwadzieścia pięć lat.
Wilhelm nie był jedynym dzieckiem Roberta i Harlevy;
miał siostrę imieniem Adelaida. Po śmierci księcia Roberta
Harleva poślubiła rycerza Herlwina z Conteville, któremu
urodziła dwóch synów Odona i Roberta oraz córkę Muriel.
Wilhelm nigdy nie wstydził się ani zapierał niskiego po­
chodzenia swej matki. Nie odwrócił się także od swego
przyrodniego rodzeństwa — będąc już księciem Normandii
awansował braci do wysokich godności, a ich imiona jeszcze
kilkakrotnie będziemy wspominali na kartach tej książki. Ale
to nastąpiło znacznie później. Tymczasem z racji tego, że
rodzice małego Wilhelma nigdy nie stanęli na ślubnym
kobiercu, dziedzic Księstwa Normandii powszechnie nazywany
był Bastardem i trwało to aż do czasów, kiedy własnym
męstwem i rozumem zaskarbił sobie nowy przydomek Zdoby­
wcy albo Wielkiego.
Chociaż wielmoże normandzcy z zastrzeżeniami przyjęli
decyzję księcia Roberta o wyznaczeniu Wilhema na swego
następcę, nie wynikało to z oporów moralnych względem
nieślubnego pochodzenia dziedzica. Tego rodzaju względy nie
przeszkadzały świeżo ucywilizowanym potomkom wikingów.
Jeżeli spojrzymy na tablice genealogiczne książąt normandz-
kich okaże się, że aż się na nich roi od nieprawych dzieci,
a przecież ponad wszelką wątpliwość kroniki odnotowały
tylko część owego potomstwa. Anglosasi, jak pamiętamy,
również nie mieli pod tym względem specjalnych zahamowań
— bez trudu można wyliczać ważne postacie historyczne
posiadające jedną małżonkę iure Danico i jedną poślubioną
przed ołtarzem. Nieślubne pochodzenie dziecka nie odbierało
mu więc praw, aczkolwiek sam fakt, że Wilhelmowi to
wytykano, świadczy o dostrzeganiu tej kwestii. On sam
musiał to odczuwać bardzo boleśnie. W późniejszych latach,
gdy na ulicach miasta Alenęon doszło do publicznego wy­
szydzania jego nieprawego pochodzenia, reakcja księcia była
błyskawiczna i brutalna: rozkazał chwytać prześmiewców
i obcinać im dłonie i stopy. Okaleczonych zostało aż trzy­
dziestu dwóch ludzi! Kiedy więc baronowie nie chcieli
Wilhelma za księcia, szkopuł nie tkwił w braku kościelnej
legalizacji związku między jego rodzicami, lecz w młodo­
cianym wieku kandydata, który liczył wówczas dopiero około
siedmiu lat. Robert postawił jednak na swoim i jego wasale
musieli złożyć przysięgę na wierność młodemu księciu.
Zabezpieczywszy w ten sposób swe władztwo, Robert opuścił
Normandię na zawsze.
Po śmierci Roberta Wspaniałego w Normandii zapanował
chaos. Co najmniej kilku krewnych Wilhelma uważało,
że posiada lepsze prawo do tytułu książęcego niż on,
a na dodatek byli dorośli. Normańskich wasali niełatwo
było utrzymać w karbach dorosłemu władcy, a cóż dopiero
mówić o dziecku! Sytuacja Wilhelma była bardzo trudna,
miał on jednak kilku wiernych opiekunów; wierność tę
niektórzy, jak jego opiekun rycerz Gilbert z Brionne, piastun
Turold lub seneszal Osbern, opłacili życiem, a sam młody
książę niejednokrotnie ocierał się o zdradziecką śmierć.
W kraju panowała anarchia; bezkarni baronowie, na modłę
możnowładców z innych regionów Francji, nie pytając
nikogo o zgodę, zaczęli budować obronne grody i zamki,
by zza wysokich murów pozwalać sobie na lekceważenie
słabej władzy książęcej. Za czasów księcia Ryszarda i jego
poprzedników byłoby to nie do pomyślenia. Wkrótce cała
Normandia pokryta została siecią prywatnych grodów, któ­
rych oczywistym zadaniem było utwierdzenie bezkarności
ich posiadaczy. Co więcej, osadzeni na zamkach książęcych
kasztelanowie niejednokrotnie wypowiadali posłuszeństwo
albo ignorowali rozkazy opiekunów Wilhelma. Osłabienie
władzy w Normandii bardzo szybko zaczęli wykorzystywać
także sąsiedzi. W 1040 r. książę Bretanii doszedł do wniosku,
że to przecież on powinien być opiekunem Wilhelma i obiegł
Vimoutiers. Szczęśliwie dla młodocianego księcia akcja
ograniczyła się do spustoszenia kraju, bowiem najeźdźca
nagle umarł.
Wśród niebezpieczeństw i upokorzeń Wilhelmowi przyby­
wało lat. Owo trudne dzieciństwo wcześnie ukształtowało
z niego dojrzałego mężczyznę o stanowczym, lecz cierpliwym
charakterze. W pierwszej połowie lat czterdziestych, według
ówczesnych obyczajów, doszedł do lat męskich i opieka
zaczęła mu się przykrzyć. Kiedy i w jakich okolicznościach
się usamodzielnił, nie wiemy. Możemy jedynie określić, że
musiało się to wydarzyć w latach 1042-1044. Jednak przejęcie
władzy we własne ręce nie oznaczało automatycznego końca
kłopotów. Bunty i zagrożenie zewnętrzne nieustannie dawały
o sobie znać. Najczarniejsze chwile Wilhelm przeżył w 1047 r.,
kiedy to zachodnia część jego księstwa chwyciła za broń
przeciw niemu. Bunt ten skierowany był nie tyle przeciwko
księciu osobiście, ile miał na celu wyzwolenie się od władzy
zwierzchniej jako takiej — niesforni baronowie doszli po
prostu do przekonania, że najlepiej nie mieć zwierzchnika
w ogóle. Bunty w Normandii zdarzały się i wcześniej, za
panowania Wilhelma; groza obecnego położenia polegała
jednak na tym, że przedtem wasale buntowali się w pojedynkę,
a teraz zawiązali spisek. Oprócz motywów anarchicznych
historycy wskazują jeszcze na drugi element, który praw­
dopodobnie odegrał wówczas istotną rolę w przebiegu wyda­
rzeń. Zachodnia część Księstwa Normandii była podbita
i zasiedlona później niż leżące na wschodzie okolice stołecz­
nego Rouen. Zachód przez to dłużej utrzymał swój duński
charakter, mowę ojczystą i wierzenia pogańskie. W połowie
XI wieku hrabstwa zachodnie na pewno były już schrys-
tianizowane, ale język i tradycje pozostawały bardziej wikin-
gowskie niż francuskie. Inaczej rzecz się miała we wschodniej
części księstwa. Tu francuska kultura zawitała wcześniej
i poczyniła dużo większe postępy. Był to więc także bunt
o podłożu etnicznym i kulturowym.
Spisek przygotowano w najgłębszej tajemnicy, a wybuch
zaplanowano na czas, kiedy Wilhelm znajdzie się w zasięgu
mocy sprzysiężonych. Od wpadnięcia w ręce wrogów i nie­
chybnej śmierci uchronił księcia jego błazen, który pod­
słuchawszy nieostrożną rozmowę, doniósł w porę swemu
panu o zagrożeniu. Ostrzeżony Wilhelm w środku nocy
zbiegł do Falaise, gdzie był pewny swego bezpieczeństwa
i szybko mógł podjąć kroki w celu stłumienia rewolty.
Mimo natychmiastowego zgromadzenia wokół siebie wiernych
wasali i ich pocztów, Wilhelm nadal nie czuł się dostatecznie
silny, by zmierzyć się z buntownikami. Wezwał więc na pomoc
króla Francji Henryka, który nie odmówił wsparcia. Do walnej
bitwy z rebeliantami doszło pod Val-es-Dunes w okolicach Caen,
gdzie połączone siły króla Francji i księcia Normandii pokonały
buntowników. Bitwa pod Val-es-Dunes ostatecznie położyła kres
nadziejom, że młodego księcia można będzie łatwo pozbawić
dziedzictwa. Po swym pierwszym wielkim zwycięstwie Wilhelm
zachowywał się zresztą bardzo powściągliwie. Nie mścił się na
wrogach, a niektórzy z przywódców po jakimś czasie otrzymali
nawet przebaczenie. W jego życiu po raz pierwszy pojawił się
element stabilizacji — Wilhelm był faktycznym panem swego
księstwa.
Sytuacja Wilhelma istotnie musiała się zasadniczo poprawić,
ponieważ pozwolił on sobie na nieprzyjazne posunięcia wobec
króla francuskiego. Spowodowało to wycofanie się Henryka
z tradycyjnego sojuszu z Normandią. Monarcha przypomniał
sobie nagle, że ziemie te niegdyś należały do jego przodków
i podjął nieprzyjazne kroki w stosunku do Normandii, wyko­
rzystując w tym celu bunt stryjów Wilhelma, hrabiego
Wilhelma z Arques i Maugera, biskupa Rouen. Możnowładcy
ci, tak naprawdę, nigdy nie pogodzili się z książęcą godnością
nieprawego syna ich starszego brata. W 1053 r. hrabia Wilhelm
otwarcie zbuntował się przeciwko Wilhelmowi. Książę zarea­
gował, oblegając jego zamek w Arques. Na odsiecz hrabiemu
wyruszył król Henryk, ale drogę zagrodziły mu oddziały
księcia normandzkiego. Doszło do bitwy, w której Normand-
czycy z powodzeniem zastosowali manewr pozorowanej
ucieczki. Kiedy Francuzi złamali szyki w pogoni za, jak się
wydawało, pokonanym wrogiem, rycerze Wilhelma w cał­
kowitym porządku dokonali niespodziewanego zwrotu i natarli
na rozproszonego przeciwnika. Sukces był całkowity; pobite
wojska królewskie wycofały się na południe, zamek w Arques
wkrótce musiał się poddać, hrabia Wilhelm zaś udał się
na wygnanie. Rok później znów doszło do spisku i buntu
oraz najazdu zewnętrznego. I tym razem Wilhelm stanął
na wysokości zadania, pokonując nieprzyjaciół w polu
pod Mortemer. Warto odnotować, iż schwytany w trakcie
tej bitwy hrabia Guy z Ponthieu, jeden z nieprzyjaciół
Wilhelma, został następnie zmuszony do złożenia księciu
Normandii hołdu lennego.
Wilhelm nie ograniczał swej działalności wyłącznie do
sfery wojennej. Równolegle do zwycięstw w polu budował
trwałe podwaliny swej władzy wewnętrznej, wywyższając
wiernych sobie ludzi, nadając im urzędy i majątki. Do tej
nowej elity feudalnej w pierwszym rzędzie należeli: przyrodni
bracia księcia, Robert hr. Mortain oraz Odo biskup Bayeux,
ale także ludzie, którzy wyróżnili się wiernością wobec
Wilhelma tacy, jak: Wilhelm Fitz Osbern, Robert Montgomery,
Wilhelm z Warenne lub Roger z Beaumont. Jego rządy
charakteryzował także ścisły sojusz z reformatorsko nastawio­
nym stronnictwem w Kościele. Powiązania te pozwoliły
sprowadzać do Normandii najświatlejsze umysły epoki, ludzi
takich jak wspomniani już Anzelm z Aosty i Lanfranc z Pawii,
a w opactwie Bec powstało żywe centrum ruchu umysłowego,
promieniujące nie tylko na Normandię.
W owych latach względnej stabilizacji książę znalazł
również czas, by zadbać o swój własny ożenek, a tym samym
zdobyć ważnego sojusznika i zapewnić swemu księstwu widoki
na następcę. W roku 1050 lub 1051 poślubił Matyldę, córkę
Baidwina V, hrabiego Flandrii. Panna młoda, zgodnie z zapew­
nieniami kronikarza, była wyjątkowo piękna i pochodziła
z bardzo dostojnego rodu. Jakkolwiek niewiele wiemy o przy­
miotach jej urody (mamy jedynie przesłanki do stwierdzenia,
iż była bardzo niska, bowiem liczyła sobie niewiele więcej niż
metr dwadzieścia wzrostu, co nawet na standardy ówczesne
nie było dużo), to na temat dostojeństwa jej rodu mamy
bardzo dokładne wiadomości. Ojciec Matyldy, hrabia Bald-
win V, lennik zarówno króla francuskiego, jak i cesarza
niemieckiego, był władcą najsilniejszego z sąsiadujących
z Normandią państw — bogatej i silnej Flandrii. Jego pozycja
w Niemczech i Francji była na tyle potężna, że po śmierci
króla francuskiego Fłenryka I został regentem, czyli sprawu­
jącym władzę w imieniu małoletniego Filipa I. Sprzymierzenie
się będącego jeszcze „na dorobku” Wilhelma z wpływowym
hrabią Flandrii świadczy, iż musiał już wówczas być uważany
za godnego tak zaszczytnego ożenku; nie trzeba dodawać, iż
dla księcia normandzkiego małżeństwo z córką hrabiego
Baldwina oznaczał poważne wzmocnienie prestiżu i nie lada
atut polityczny.
Małżeństwo Wilhelma i Matyldy, mimo zakazu wydanego
przez papieża Leona IX z uwagi na zbyt bliski stopień
pokrewieństwa, zostało zawarte i okazało się bardzo udane.
Wilhelm, niespokojny duch i awanturnik na skalę mię­
dzynarodową, nie zapisał się jednak w annałach jako po­
gromca serc niewieścich. Kronikarze nie notują jego ekscesów
erotycznych, od których aż się roi w biografii jego ojca.
Skwapliwie jednak wyliczają szereg synów i córek zro­
dzonych ze związku z Matyldą, a wśród nich postacie
takie, jak: Wilhelm Rudy i Henryk I, przyszli królowie
Anglii, dzieckiem oddana do klasztoru Cecylia lub krewka
Adela, żona Stefana, hrabiego Blois, który zginął na wyprawie
krzyżowej w Lewancie. Co się zaś tyczy gniewu papieskiego
z tytułu nieusłuchania zakazu, młodzi małżonkowie dokonali
stosownego zadosyćuczynienia w postaci ufundowania dwóch
nowych domów zakonnych w Caen, św. Stefana dla mężczyzn
i św. Trójcy dla kobiet. Tym samym odzyskali łaskę
Namiestnika św. Piotra, o którą Wilhelm zawsze potrafił
zabiegać równie gorliwie, co skutecznie.
W 1057 r. książę Normandii stanął w obliczu najazdu
połączonych sił króla Francji i hrabiego Anjou (Andegawenii).
Potęga militarna i polityczna Hrabstwa Andegawenii była
zupełnie niedawnej daty. Ród hrabiów andegaweńskich doko­
nał jeszcze bardziej spektakularnego awansu niż potomkowie
Rollona. W latach 1040-1060 hrabstwem władał najwybit­
niejszy przedstawiciel tej rodziny — Galfryd Martel, który
postrzegał w Wilhelmie naturalnego rywala w dążeniach do
podporządkowania sobie hrabstwa Maine oraz w planach
interwencji w Bretanii. W celu wyeliminowania konkurenta
normandzkiego, Galfryd sprzymierzył się z królem Henrykiem
i razem uderzyli na Wilhelma. Książę po raz kolejny udowodnił
jednak swą wyższość w polu, atakując przeciwników w trakcie
przeprawy przez bród na niewielkiej rzece Dives pod miejs­
cowością Varavilie, w pobliżu dzisiejszego Le Havre. Moment
uderzenia był wybrany po mistrzowsku — w chwili, kiedy
połowa armii przeciwnika była już na drugiej stronie i rozpo­
czynał się przypływ pobliskiego morza. Gdy oddziały zamy­
kające kolumnę podjęły walkę z napastnikami, czoło pochodu
będące już na drugim brzegu, zostało odcięte przypływem.
Pod Varavilie Wilhelm odniósł kolejne sławne zwycięstwo.
Mimo to nie zaznał spokoju, ponieważ zarówno król, jak
i Galfryd Martel przeżyli klęskę i dalej starali się wszelkimi
środkami umniejszać wpływy księcia Normandii. Zdecydowa­
ny zwrot przyniósł dopiero rok 1060.
Jeśli przyjrzeć się panowaniu Wilhelma z odpowiednio
odległej perspektywy łatwo dostrzec, iż rozpada się ono na
kilka wyraźnie odrębnych okresów. Do około roku 1066
można wyróżnić dwa takie okresy, rok 1060 stanowi cezurę je
oddzielającą. Przed 1060 r. Wilhelm zajmował się przede
wszystkim utwierdzeniem swej władzy w odziedziczonym
księstwie: administrował, porządkował sprawy wewnętrzne,
organizował zaplecze polityczne, gasił lokalne bunty i bronił
granic swego władztwa przed zakusami sąsiadów, ewentualnie
dokonywał niewielkich aneksji terytorialnych ich kosztem.
W latach 1060-1066 nastąpiła w życiu Wilhelma faza uspo­
kojenia, którą wykorzystał na przygotowanie następnego etapu,
obejmującego ekspansję zamorską, ukoronowaną zdobyciem
tronu angielskiego i podporządkowaniem sobie wyspiarskiej
monarchii. Okres 1060-1066 zapewne nie był świadomym
przyczajeniem się w celu zebrania sil do walki; o tym.
że przez kilka wcześniejszych lat Wilhelm nie uczestniczył
w większych konfliktach zadecydował zapewne przypadek.
Niemniej owe lata spokoju z pewnością zdecydowanie
ułatwiły wielką wyprawę 1066 r. A wszystko to umożliwił
szczęśliwy zbieg okoliczności — w 1060 r. niemalże ró­
wnocześnie zmarli hrabia Andegawenii Gotfryd II Młot
i król Francji Henryk I. W ten sposób znikło wszelkie
zagrożenie ze strony królewskiej, bowiem tron po Henryku
przypadł jego synowi Filipowi I, który był wówczas jeszcze
dzieckiem — liczył zaledwie osiem lat, a regencję, czyli
sprawowanie władzy w imieniu młodocianego króla do
chwili osiągnięcia przez niego pełnoletności, objął Baldwin,
hrabia Flandrii, teść przyszłego Zdobywcy. Równie korzystnie
dla Wilhelma ułożyła się, a w zasadzie ugrzęzła, sprawa
sukcesji po potężnym Godfrydzie Młocie. Zgłosiło się
dwóch pretendentów do spadku: Gotfryd IV Brodaty i Ful­
ko IV le Rechin, co zaowocowało długotrwałymi walkami,
w które z powodzeniem mieszał się książę Normandii,
wyciągając największe z nich korzyści dla siebie.
W trakcie wspomnianych walk Wilhelm ewidentnie wyrastał
na najwybitniejszą indywidualność polityczną północnej Fran­
cji; jego władztwo się powiększało, a on sam wyrobił sobie
reputację niestrudzonego żołnierza i zwycięskiego wodza,
która ściągnęła tyle niespokojnych duchów pod jego skrzydła
w 1066 r. Z perspektywy historii można stwierdzić, że przyszły
Zdobywca należał do tej kategorii wielkich wodzów, którzy
sukcesy swe zawdzięczali nie tyle geniuszowi taktycznemu na
polu bitwy, ile umiejętności organizowania i prowadzenia
wojny. Jak nikt inny spośród współczesnych posiadł on
zdolność przekształcania różnorodnych i niesfornych pocztów
feudalnych w sprawne jednostki bojowe, zdolne do przygoto­
wania, przeprowadzenia i wygrania kampanii wojennej. Wo­
jując od wczesnych lat w samym sercu rozdartej konfliktami
feudalnymi Francji, był na bieżąco obeznany z najnowszymi
osiągnięciami techniki wojennej. Na dodatek, w przeciwieńst­
wie do późniejszego obyczaju rycerskiego, Wilhelm nie gardził
takimi metodami jak podstęp i oddziaływanie psychologiczne
na żołnierzy wroga, czego dał dowody, wciągając w zasadzkę
siły francuskie w 1053 r. i siejąc w nocy panikę pośród wojów
króla Henryka rok później.
Tak więc od 1060 r. w północnej Francji wytworzyły się
warunki umożliwiające Wilhelmowi podjęcie poważniejszych
planów ekspansjonistycznych. Początkowo nie myślał jeszcze
o Anglii; jego wzrok padł najpierw na Mayenne, następnie na
Bretanię. Pierwszą ze wspomnianych ziem zdobył już
w 1063 r., gdy poprzez wzniecenie ognia wewnątrz jego
twierdzy udało mu się zmusić do poddania Gotfryda de
Mayenne. Bretania niedługo później również musiała uznać
zwierzchnictwo Wilhelma. W ten sposób drogą systematycz­
nego wysiłku zbrojnego i korzystania ze szczęśliwych zbiegów
okoliczności, Wilhelm wyczerpał bezpośrednie możliwości
ekspansji. Gdy w styczniu 1066 r. stanęła na porządku
dziennym kwestia objęcia tronu angielskiego przez Harolda,
to abstrahując od tego, czy rzeczywiście Wilhelm już wcześniej
zamyślał o tronie anglosaskim dla siebie, czy też nie, trafiła
ona do właściwego adresata i we właściwym czasie. A dla
szanującego się normańskiego wojownika nieskorzystanie
z nadarzającej się okazji walki, sławy, łupu i ziemi byłoby
więcej niż niewłaściwe.
HAROLD

Harold należy do grona tych postaci w dziejach, którym


sprawiedliwość oddała dopiero historiografia dwudziestego
wieku. Manipulacje propagandowe wokół pamięci o jego
osobie zaczęły się bardzo wcześnie, bo już nazajutrz po
zwycięstwie pod Hastings, kiedy Wilhelm nie zezwolił na
wydanie zwłok rodzinie, by nie dopuścić do powstania kultu
Harolda, i kazał pokonanego wroga pochować gdzieś na
nadmorskich wydmach. Wkrótce po umocnieniu się Wilhelma
na tronie angielskim nastąpił akt drugi zemsty. W kronikach
normandzkich, o czym była już mowa wcześniej, daje się
zauważyć istna kampania propagandowa, skierowana przeciw
Haroldowi, celem której jest rzucenie na jego osobę odium
uzurpatora i wiarołomcy; Wilhelm z Poitiers pozwala sobie
nawet na ton obraźliwy. Ale i tego nie dosyć. Normańskie
kręgi rządzące postanowiły wręcz wymazać jego imię z listy
władców Anglii. Widać to wyraźnie w dokumentach królews­
kich Wilhelma. Dyplomy pochodzące z czasów tuż po 1066
roku odnoszą się do Harolda jako króla Anglii, Wilhelmowego
poprzednika. Tymczasem dokumenty późniejsze, w tym Do­
nie sday Book, słynna księga katastralna spisana około 1086
roku, tytułują go jedynie earlem, a za monarchę bezpośrednio
poprzedzającego Zwycięzcę uznają Edwarda Wyznawcę.
Strona przegrana nie dysponowała rozbudowanym aparatem
propagandowym, a co gorsza, znajdowała się ciągle w od­
wrocie. Kronika anglosaska wyraża się o Haroldzie w sposób
ciepły i pełen szacunku, ale świadectw anglosaskich pojawiało
się coraz mniej. Ponadto niecodzienne zmasowanie ataku
nowych sfer rządzących na człowieka, który nie żył już od
dłuższego czasu, zdaje się wskazywać, że osoba ostatniego
anglosaskiego władcy Anglii musiała być postrzegana jako
probierz stosunku do tychże sfer. Nie sposób wykluczyć, że
relacje przychylne dla Harolda były po prostu niszczone.
W pierwszych pokoleniach po klęsce nie powodowało to
większej szkody. Nikogo zapewne nie trzeba było przekony­
wać, kto był reprezentantem sprawy anglosaskiej. Z upływem
czasu jednak, gdy pamięć przyblakła, górę wzięły popularne
kroniki odzwierciedlające sentymenty zwycięzców.
W czasach nowożytnych, gdy zaczęto odczytywać krytycz­
nie teksty średniowiecznych kronik i dokumentów, sytuacja
się odwróciła. Harold był wielokrotnie gloryfikowany jako
rodzimy władca broniący swej ojczyzny przed obcymi,
prawdziwy Anglosas, mężny i prawy, pobity jedynie za
sprawą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności w postaci dwóch
równoczesnych najazdów, norweskiego i normandzkiego.
Faktycznie jednak Harolda rozpatrywać należy w kategoriach
mu współczesnych, jako ambitnego możnowładcę, który
wykorzystując swą pozycję majątkową oraz pomyślną koniun­
kturę polityczną, z powodzeniem sięgnął po najwyższą władzę
w swym kraju, lecz zdobytej pozycji nie zdołał utrzymać
i utrwalić. Jednocześnie podkreślić należy, iż imputowanie
jedenastowiecznym Anglosasom nowożytnych sympatii, an­
typatii i sentymentów nacjonalistycznych jest z gruntu
fałszywe i nie wytrzymuje konfrontacji ze źródłami. Dopiero
z takim nastawieniem mamy szansę zbliżyć się do autentycz­
nej postaci historycznej, która sama znakomicie się broni
jako polityk, wódz i człowiek; nie trzeba jej zupełnie
jakichkolwiek późniejszych insynuacji.
Ród Harolda nie należał do szczególnie starożytnych
i szacownych. Wywodził się z Sussex, a pierwszym antenatem
późniejszego króla, którego odnotowują źródła jest dziad
Harolda Wulfnoth Cild, jeden z dwóch dowódców floty
zbudowanej przez króla Ethelreda Bezradnego w 1008 r. dla
obrony przed spodziewanym najazdem duńskim. Wiadomości
zachowane na temat dziada przyszłego króla nie są zresztą
specjalnie budujące: między Wulfhothem a drugim z dowód­
ców floty, Brithrykiem doszło do sporu, który zamienił się
w bratobójczą walkę podległych im oddziałów. Wulfthoth, co
prawda, zmusił Brihryka do ucieczki, ale zwycięstwo to
kosztowało zniszczenie większości okrętów. Tak więc poko­
nawszy konkurenta, Wulfnoth poczuł się zmuszony do opusz­
czenia swego posterunku, ułatwiając tym samym atak Duń­
czykom. W efekcie król skazał go na banicję i utratę
majętności. Urażony możnowładca w rewanżu wykonał na
czele swych okrętów zbójecką wyprawę wzdłuż południowego
wybrzeża Anglii i jeszcze raz pokonał ścigającego go Brith-
ryka. Dalsze jego losy skrył mrok dziejów.
Fortuna Godwina, ojca Harolda, jest już znacznie lepiej
znana. Na arenie historii pojawił się on wkrótce po popad-
nięciu ojca w niełaskę jako ceniony towarzysz najstarszego
syna królewskiego, Athelstana. W 1014 r. na mocy testamentu
królewicza otrzymał z powrotem rodowe dobra w Sussex, co
jednocześnie oznaczało, iż Wulfnoth musiał już wówczas nie
żyć. Jak widać, powrót do łask Godwin zawdzięczał życz­
liwości królewicza, po śmierci którego szybko należało się
rozejrzeć za nowym protektorem. Sytuacja w rodzinie królew­
skiej była skomplikowana. Ethelred, oprócz synów z pierw­
szego małżeństwa — zmarłego w 1014 r. Athelstana, Ed­
munda i Eadwiga, miał jeszcze potomków męskich z drugą
małżonką: Edwarda i Alfreda. Było oczywiste, że po śmierci
ojca wśród synów rozgorzeje walka o następstwo tronu i że
młodzi pretendenci już się do tych zmagań szykowali.
Chociaż nie mamy żadnej pewności, wiele wskazuje na to,
że sympatie monarchy kierowały się ku młodszemu potoms­
twu, a zwłaszcza ku Edwardowi, który wówczas osiągnął
pełnoletność. Naturalnymi sprzymierzeńcami Athelstana,
a później Edmunda, byli więc wszyscy ci, którzy mieli
powody do obaw przed królem. Godwin dokonał też tego
wyboru, wiążąc się ze spadkobiercą roszczeń starszych
królewiczów, Edmundem Zelaznobokim.
Gromadzenie wokół siebie malkontentów przez Edmunda
nie uszło uwagi króla. W 1015 r. zdecydowanym ruchem
zlikwidował on Siegefertha i Morcara — dwóch głównych
popleczników królewicza i skonfiskował ich posiadłości. Akcja
ta spowodowała jawny bunt Edmunda. Tymczasem z zamie­
szania w Anglii zdecydował się skorzystać królewicz duński,
siostrzeniec Bolesława Chrobrego, Kanut Wielki. Gdy jego
wojska wylądowały na wschodnich wybrzeżach wyspy, wrogie
obozy króla i królewicza bezzwłocznie ruszyły do walki
z najeźdźcą, ale oddzielnie. Na domiar złego, ponieważ stary
król od dłuższego czasu był poważnie chory, w szeregi jego
popleczników wdała się obawa o ich los w przypadku
ewentualnego zwycięstwa Edmunda. Eadric, prawa ręka
monarchy, był na tyle nienawistny Edmundowi, że nie mógł
liczyć na żadną łaskę. Postanowił więc nie czekać biernie na
rozwój wypadków i opuścił króla, przechodząc wraz ze
swoimi wojami na stronę Kanuta. Zdrada ta uczyniła sytuację
monarchy bardzo trudną; jego śmierć w kwietniu 1016 r.
i koronacja Edmunda, która nastąpiła zaraz potem, nie
stanowiła zatem żadnego przełomu.
Zmagania Edmunda i Kanuta trwały dalej. W tym samym
1016 r. król Anglii przegrał decydującą bitwę pod Ashingdon
i musiał pójść na kompromis z Duńczykiem, oddając mu
w posiadanie północną część Anglii wraz z Londynem.
Władztwo Edmunda zostało w ten sposób boleśnie okrojone,
ale majątki Godwina pozostały w jego domenie. Podział
Anglii nie trwał długo. 30 listopada 1016 r. Edmund zakończył
swe krótkie, bo niespełna dwudziestoczteroletnie życie, być
może na skutek ran odniesionych pod Ashingdon. Los Godwina
po raz kolejny zawisł w próżni.
Dla anglosaskich notabli nadeszły ciężkie dni. Mimo, iż
cały kraj poddał się Kanutowi, nowy monarcha tylko pozornie
przyjął wszystkich do łask. W ciągu następnych czterech lat
pod różnymi zarzutami Kanut rozprawił się z prawie wszyst­
kimi byłymi dostojnikami Ethelreda, nawet tymi, którzy bardzo
szybko przeszli na jego stronę. Na miejsca opuszczone przez
Anglosasów awansowani zostali Duńczycy oraz wybrani
rodzimi mieszkańcy wyspy, a pośród nich Godwin!
Powodów nagłego awansu Godwina — w 1018 r. występuje
już z tytułem earla — możemy się tylko domyślać. Niewątp­
liwie musiał być miły nowemu władcy, a jedno ze współczes­
nych źródeł jego nagły awans wyjaśnia stwierdzeniem, że
Godwin wyróżnił się w oczach Kanuta lojalnością do końca
względem Edmunda, podczas gdy inni możnowładcy wykazy­
wali wahania lub wręcz przechodzili ze strony na stronę,
niekiedy kilkakrotnie. Wytłumaczenie to, aczkolwiek możliwe,
wydaje się jednak tylko częścią prawdy. Godwin zapewne
musiał zasłużyć się jeszcze czymś więcej, ale czym, tego się
już zapewne nigdy nie dowiemy.
Awans Godwina na earla środkowego Wessex wiązał się
z poważnym powiększeniem jego majątku. Jego nowe posiad­
łości znajdowały się na zachód od Londynu w Hampshire
i Wiltshire. Wszystkie te ruchy wiązały się z chęcią trwałego
przywiązania nowomianowanego earla do króla i dynastii;
i faktycznie Kanut nie zawiódł się na Godwinie, który wiernie
służył nowemu władcy aż do jego śmierci.
Kariera Godwina u boku Kanuta postępowała szybko.
W 1020 r. jego namiestnictwo objęło całe Wessex, aż po
zachodnie wybrzeża Anglii. Alians z królem umocniło wkrótce
małżeństwo z Gythą, przedstawicielką duńskiego rodu możno-
władczego, skoligaconego z rodziną królewską. Tym samym
Godwin został przyjęty w szeregi arystokracji skandynawskiej.
Około 1023 r. pod władzą szybko awansującego earla znaj-
dowala się już cała Angłia na południe od Tamizy — naj­
bogatsze i najbardziej ludne obszary królestwa. Godwin był
teraz pierwszą zaraz po królu, osobą w państwie. Widać to
wyraźnie po listach świadków w dokumentach królewskich,
na których earl Wessex nieodmiennie zajmuje pierwsze
miejsce. Wraz z potęgą polityczną i znaczeniem w państwie
rósł jego majątek osobisty. Pozostali dwaj earlowie, Leofric
władający Mercją i Siward osadzony na Northumbrii, nie
mogli się nawet równać z Godwinem ani pod względem
wpływów politycznych, ani potęgą gospodarczą.
Awans Godwina był zaiste niebotyczny. Zachowały się
legendy, wyjaśniające przyczyny tej kariery w kategoriach
baśniowych. Miał on być synem chłopskim, który dał schro­
nienie zagubionemu w lasach na polowaniu wielkiemu panu.
Według jednej wersji owym wielkim panem miał być sam
król Ethelred, według innej — duński earl króla Kanuta, który
z wdzięczności zaprotegował go u monarchy. Nawiasem
mówiąc, jest to częsty motyw w średniowiecznych legendach;
niedawno wykorzystał go w swej powieści Baudolino Umberto
Eco. O ile możemy spokojnie przejść do porządku dziennego
nad treścią tych podań, o tyle charakterystyczne jest samo ich
pojawienie się. Zdaje się, że awans syna saskiego tana do
rangi earlowskiej musiał już współcześnie wydawać się bardzo
niezwykłym wywyższeniem, a wspomniane legendy odzwier­
ciedlają te odczucia.
Godwin, niezależnie od niewątpliwych przymiotów umysłu
i charakteru, swe wywyższenie zawdzięczał łasce królewskiej.
Jak bardzo earl Wessex cenił sobie te związki i jak starannie
o nie dbał, dobitnie ilustruje analiza imion jego dzieci.
Najstarszy syn, Swen imię swe dostał na cześć ojca Kanuta;
drugi syn Harold — po dziadku i bracie królewskim; trzeci
Tostig — po sławnym wojowniku i żeglarzu szwedzkim
w służbie Kanuta; młodsza córka Gunhilda — po córce
monarchy. Jedynie imiona najmłodszych dzieci Godwina są
unglosaskie i nie potrafimy ich powiązać z królem i jego
otoczeniem, co naturalnie nie oznacza, iż takich związków
nie było.
Dwie pierwsze dekady po śmierci Edmunda Żelaznobokiego
to najstabilniejszy okres w życiu Godwina. Jego prestiż
osobisty i znaczenie w państwie systematycznie rosło dzięki
poparciu królewskiemu, za które odpłacał stałą lojalnością,
trzymając w ryzach Anglię, podczas gdy Kanut budował swe
północne imperium, obejmujące jeszcze Danię i Norwegię.
Układ ten runął z dnia na dzień 10 listopada 1035 r., kiedy
Kanut zmarł, licząc zaledwie czterdzieści lat. Godwin po raz
kolejny w życiu stanął przed koniecznością wyboru nowego
pana. Wybór ten był tym trudniejszy, gdyż dokonywał go nie
średniozamożny tan, lecz wielki możnowładca, pierwsza po
monarsze osoba w państwie. Waga tego wyboru snadnie
mogła się okazać decydująca dla pretendenta.
Kanut pozostawił dwóch synów, zrodzonych z dwóch
różnych matek. Starszy Harold Harefoot był synem Aelfgifu
z Northampton — potomkini możnego rodu anglosaskiego,
młodszy Hardecnut pochodził ze związku z księżniczką
normandzką Emmą. Hardecnut jeszcze za życia ojca został
ustanowiony królem Danii. Logika wskazywałaby, iż intencją
Kanuta było przekazanie tronu angielskiego drugiemu synowi,
zrodzonemu na dodatek z matki, wywodzącej się z tego kraju.
Nie mamy jednak na to żadnych dowodów, a wręcz przeciwnie,
wiele wskazuje, że Hardecnut był przewidziany na następcę
ojca w całości jego władztwa. Jedno jest pewne: żaden
z synów nie zamierzał zrezygnować z dziedzictwa angiels­
kiego, które uważał za przeznaczone mu przez ojca. Sytuacja
uległa dalszemu pogorszeniu, gdy zebrany w Oksfordzie
witan — zgromadzenie możnych królestwa — podzielił się na
dwa przeciwne, ale nie walczące jeszcze ze sobą zbrojnie,
obozy. Earlowie północni, Leofric i Siward oraz najemna flota
duńska stacjonująca w Londynie, opowiedzieli się za Haroldem
Harefoot i jego matką Aelfgifu, natomiast Godwin, arcybiskup
Canterbury Ethelnoth i południe kraju stanęli po stronie
Hardecnuta i Emmy. Wojna domowa zawisła na włosku; na
domiar złego Hardecnut przez kolejne lata przebywał cały
czas w Danii, nie mogąc sobie pozwolić na podróż do Anglii,
co uniemożliwiało zlikwidowanie rozbicia.
Obie strony rozpoczęły zwalczanie przeciwnika od kroków
formalnych. W obydwu częściach kraju ogłoszono wstąpienie
na tron popieranych pretendentów i zaczęto bicie monety w ich
imieniu. Tymczasem przewaga z wolna zaczęła się przechylać
na stronę „rodzimego” królewicza. Hardecnut napotkał na
dywersję z zupełnie innej strony na tyle skuteczną, iż uniemoż­
liwiającą mu osobiste udanie się po koronę angielską; posunięcie,
dodajmy, niesłychanie ważne w staraniach o umocnienie się na
wyspie. Okazało się bowiem, że nowy władca szwedzki,
Magnus, który niewiele wcześniej uwolnił swój kraj spod
kurateli duńskiej, otwarcie szykował się do najazdu na Danię.
Hardecnut nie mógł więc sobie pozwolić na opuszczenie swego
głównego władztwa w pogoni za mirażem angielskim. Tak
więc, wraz z upływem czasu stawało się coraz bardziej
oczywiste, iż Godwin znajduje się w systematycznie pogar­
szającej się sytuacji politycznej. Harold Harefoot nie wszczynał
otwarcie wrogich posunięć, zdobywał jednak powoli coraz
większe poparcie na pozbawionym obecności wybranego władcy
południu. Ewidentnie wielu pierwotnie zadeklarowanych zwo­
lenników Hardecnuta dręczyły wątpliwości i coraz więcej ich
znajdywało się w obozie Harolda. Proces ten zobaczymy
wyraźnie, gdy prześledzimy działalność mincerską na południu
kraju. Mennice, które na początku wszystkie biły monety
w imieniu Hardecnuta, zaczynają produkować pieniądze z wi­
zerunkiem i imieniem Harolda. Godwin nie mógł pozostać
głuchy na rozwój wypadków; dalsze pozostawanie na nie­
przejednanych pozycjach groziło nieuchronną katastrofą. W koń­
cu, łamiąc swą wieloletnią zasadę lojalności aż do ostatka,
podjął rokowania z Haroldem.
Na decyzję Godwina wpłynąć musiała postawa królowej
Emmy, która porzuciła sprawę Hardecnuta i wezwała na
pomoc swych synów z pierwszego małżeństwa z królem
Ethełredem Bezradnym, Edwarda i Alfreda. Dwaj królewicze
niezwłocznie przeprawili się przez Kanał La Manche. Edward,
który wylądował w Southampton z zamiarem udania się do
matki w Winchester, napotkał na wybrzeżu na silny opór
i zawrócił do Normandii. Alfred, który zmierzał do Londynu,
obrał Dover za punkt lądowania, gdzie nie napotkał obrony.
Siły jego musiały być jednak niewielkie, bowiem w Guildford
jego hufiec uległ rozbiciu, a on sam został aresztowany przez
wojów Godwina.
Wydarzenie to dostarczyło Godwinowi wymarzonego pre­
tekstu dla pojednania z Haroldem. Z ethelingami nie łączyły
go żadne związki lojalności — wystąpienie przeciwko nim nie
wiązało się więc z żadnymi kompromisami z własnym
sumieniem, z drugiej zaś strony pojmanie i przekazanie
Haroldowi poważnego konkurenta do tronu angielskiego
powodowało, iż Godwin stawał nagle w rzędzie najbardziej
zasłużonych popleczników starszego syna Kanuta. Tymczasem
los, który spotkał nieszczęsnego syna Emmy, pojmanego
przez Godwina, był nie do pozazdroszczenia. Po przewiezieniu
do Ely został on z rozkazu Harolda brutalnie oślepiony,
w wyniku czego wkrótce zmarł.
Sytuacja się wyjaśniła. W 1037 r. Harold Harefoot został
uznany przez ostatnich zwolenników Hardecnuta za króla
Anglii. Królowa Emma zbiegła do Flandrii; Hardecnut nadal
ze zmiennym powodzeniem walczył z Magnusem szwedzkim
w Danii, a Godwin, dzięki w porę wykonanej wolcie, utrzymał
się na earlostwie Wessex. Natomiast królewicz Edward, starszy
syn Emmy z pierwszego małżeństwa, który w porę zdążył
zawrócić do Normandii, dzięki czemu uniknął losu Alfreda,
nigdy nie zapomniał Godwinowi jego roli w tragedii brata.
Tymczasem w 1039 r., wbrew przewidywaniom wszystkich,
Hardecnut uporał się ze Szwedami i postanowił upomnieć się
o swe dziedzictwo angielskie. Skontaktowawszy się z przeby­
wającą w Brugii matką, całkiem otwarcie zaczął szykować się
do najazdu na Wyspy Brytyjskie. Wiosną niechybnie doszłoby
do wojny, gdyby nie przedwczesna śmierć Harolda Harefoot
w marcu 1040 r. W efekcie wojna okazała się niepotrzebna,
a Hardecnut objął tron angielski w sposób pokojowy.
W życiu Godewina kolejny raz nastał czas balansowania
nad przepaścią. Hardecnut rozpoczął swe rządy burzliwie.
Najpierw sprofanował grób przyrodniego brata. Rozkazał
wydobyć zwłoki Harolda z grobowca w katedrze Westminster
i wrzucić je do pobliskiego bagna. Następnie, by ukarać
anglosaskie możnowładztwo, zarządził pobór olbrzymiego
podatku, a właściwie kontrybucji na opłacenie najemnej floty
sześćdziesięciu statków, którą zgromadził w celu inwazji na
Anglię. Na koniec przeszedł do porachunków osobistych.
Godwin został oskarżony o współudział w zamordowaniu
przyrodniego brata Hardecnuta, Alfreda. Los earla Wessex
zawisł na włosku. Dwie pierwsze osoby w państwie: król
i jego matka, były mu wrogie. A jednak Godwin był nadal na
tyle potężny, że monarcha, który swymi mściwymi pociąg­
nięciami po przybyciu do Anglii bynajmniej nie zjednał sobie
powszechnej popularności, musiał się poważnie liczyć z kon­
sekwencjami doprowadzenia pierwszego możnowładcy w kraju
do desperacji. Ostatecznie spór został rozwiązany polubownie.
Godwin oczyścił się z zarzutu współudziału w zbrodni na
Alfredzie przysięgą, a na dodatek złożył królowi dar w postaci
wspaniałego statku, czym jednocześnie podkreślił zarówno
swą potęgę i bogactwo, jak i związki z morzem jako earl
Wessex. Niebezpieczeństwo konfrontacji, zapewne ku obopól­
nej uldze, zostało zażegnane.
Ściąganie kontrybucji na opłacenie floty Hardecnuta napot­
kało w niektórych częściach kraju na opór. Pomimo, iż król
odpowiadał natychmiast brutalnymi represjami, musiał się
jednak czuć zagrożony, ponieważ sięgnął po wypróbowaną
praktykę skandynawską podzielenia się władzą z innym
członkiem dynastii, czerpiącym swe prawa do panowania
z innych źródeł niż on sam, przez co ograniczył pole manewru
malkontentom. W ten sposób do powrotu do Anglii wezwany
został jego przyrodni brat, Edward. Zanim jednak miał on
czas znaleźć się w nowej sytuacji, 8 czerwca 1042 r. Hardecnut
zmarł nagle w trakcie uroczystości weselnych w Lambeth
i przed Edwardem stanęła otworem upragniona droga do tronu.
Pozycja Edwarda w chwili sięgnięcia po koronę angielską
była zupełnie różna od tej, jaką zajmowali w tych okolicznoś­
ciach jego przyrodni bracia Harold i Hardecnut. Nie dys­
ponował on żadną własną silą wojskową, zamorskim władzt­
wem lub poparciem wypróbowanego stronnictwa w kraju.
Musiał zawierzyć trzem najpotężniejszym możnowładcom,
earlom Godwinowi, Leofricowi i Siwardowi, wśród których
Godwin grał pierwsze skrzypce. Wkrótce, bo już w początkach
1045 r., pozycja Godwina uległa dalszemu wzmocnieniu,
kiedy król poślubił jego najstarszą córkę Edytę. Z obydwu
stron musiało to być małżeństwo z wyrachowania i trudno
przypuszczać, by inicjatywa związku wyszła od króla. Mał­
żeństwo to z pewnością zostało mu narzucone. Bliskie związki
Godwina z kolejnym monarchą natychmiast zaowocowały
dalszym umocnieniem pozycji rodu. Jego najstarsi synowie
Swen i Harold otrzymali tytuł earlowskie i namiestnictwo
wyodrębnionych dzielnic: Swen terytoriów graniczących na
zachodzie z Walią, a Harold — Wschodnią Anglię (East
Anglia). Był to początek kariery politycznej Harolda, która
ostatecznie miała zawieść go aż na tron angielski, choć
wówczas jeszcze traktowany był zaledwie jako młodszy syn
pierwszego możnowładcy w państwie.
Harold urodził się około 1020 r., czyli w czasach, kiedy
jego ojciec rozpoczynał dopiero wielką karierę. Jego matka,
Gytha, pochodziła z Danii i należała do możnowładczej
rodziny skoligaconej z tamtejszym domem panującym. O jego
dzieciństwie i młodości nie wiemy nic. Możemy jedynie
domniemywać, że spędził je w dostatku zapewnionym przez
wysoką pozycję ojca i że od najmłodszych lat wdrażany był
do rzemiosła rycerskiego, zaprawiając się w posługiwaniu
mieczem, włócznią i toporem, często uczestnicząc ze starszymi
w łowach. Chociaż to jedynie spekulacja, zapewne nie
zmuszano go do nauki czytania i pisania, gdyż umiejętności
te stanowiły raczej atrybut stanu duchownego, Harold zaś
przeznaczony był od początku do wojaczki i polityki.
Wraz z objęciem stanowiska earla, które wiązało się
z nadaniem szeregu dóbr w zarządzanej dzielnicy, Harold
wykazuje dbałość o dalsze powiększanie własnych majątków
ziemskich oraz o nawiązanie właściwych koneksji rodzinno-
politycznych. W tym samym mniej więcej czasie pojmuje za
żonę Edytę Swanneck („o łabędziej szyi”), córkę lokalnego
wielmoży, która wniosła mu w posagu dobra usytuowane
w regionach Cambridge, Suffolk i Essex.
Po objęciu tronu Edward, naturalną koleją rzeczy, musiał
dokonać wyboru ludzi, na których miał opierać swe rządy.
„Odziedziczona” hierarchia dostojników państwowych mu
nie odpowiadała, nie mógł jednak pozbyć się wszystkich
z dnia na dzień, a wątpliwe, czy bez zbudowania własnego
zaplecza politycznego, mógł tego dokonać nawet w dłuższej
perspektywie. Mimo wszelkich ograniczeń, pozostawała mu
zawsze pewna swoboda ruchu, gdyż elita możnowładcza
była jawnie podzielona. Godwin, ze względu na przyłożenie
ręki do niesławnego końca jego rodzonego brata, nie należał
w oczach króla do miłych sprzymierzeńców, ale jego pozycja
w państwie była zbyt silna, by można było zaczynać od
zerwania z pierwszym magnatem w kraju. Na istnienie
zadrażnień między królem a earlem Wessex wskazuje fakt,
iż Godwin już na samym początku panowania składa w darze
nowemu monarsze taki sam wspaniały statek, jak kilka lat
wcześniej ofiarował Hardeknutowi. I tym razem doszło do
łaskawego przyjęcia podarunku. Nie wszystkim jednak udało
się tak łatwo zdobyć łaski króla, a wręcz przeciwnie,
w pierwszych latach panowania Edwarda odnotowujemy
rozprawę z niektórymi dostojnikami jeszcze z nadania
kanutowego i zastąpienie ich Normanami, wśród których
król przez tyle lat przebywał na wygnaniu. Akcja ta była na
tyle konsekwentna, że w historiografii, zwłaszcza dawniejszej,
pojawiły się głosy, że Edward od samego początku panowania
celowo przygotowywał grunt pod przyszłe normandzkie
przejęcie władzy w Anglii. Dzisiaj już raczej nikt nie bierze
takich opinii poważnie. Dopatrywanie się w otaczaniu się
przez Edwarda Normandczykami świadomego tworzenia
czegoś na kształt piątej kolumny jest grubą przesadą. Król
po prostu chciał mieć na stanowiskach swoich ludzi, którzy
jemu zawdzięczaliby wyniesienie i odpłacaliby lojalnością.
A ponieważ większą część dotychczasowego życia spędził
w Normandii, nic dziwnego, że tam miał przyjaciół i ludzi,
którym chciał odpłacić za gościnę i pomoc udzieloną w trud­
nych chwilach jego życia.
Godwin i jego synowie niewątpliwie musieli się trzymać na
baczności. Ze nie należeli do wybrańców królewskiego serca,
pierwszy przekonał się Swen. Młody ów możnowładca popełnił
błąd poczucia bezkarności, podczas gdy Edward zapewne
tylko czekał na odpowiedni pretekst, który pozwoliłby mu na
zademonstrowanie swej roli zwierzchniej w stosunku do rodu
Godwina. Swen, w trakcie powrotu z wyprawy odwetowej na
pogranicze walijskie — normalnej w owych czasach awantury
sąsiedzkiej — pozwolił sobie na porwanie Edyty, opatki
Leominster. Trzymał ją w swej mocy przez przeszło rok i jak
donosi plotkarski kronikarz, miał zamiar się z nią ożenić.
Jeżeli nawet rzeczywiście tak było, zamiary te spełzły na
niczym. Potęga rodu Godwina na niewiele się tu zdała.
Przywołany do porządku ostrym rozkazem królewskim oraz
groźbą ekskomuniki, Swen musiał uwolnić Edytę, zrezygnować
ze wszelkich uczciwych i nieuczciwych zamiarów względem
niej, a samemu ustąpić ze stanowiska i udać się na wygnanie.
Jeżeli protekcja ojca cokolwiek znaczyła w jego przypadku, to
jedynie złagodziła karę; Godwin nie zamierzał stawiać na
ostrzu noża bytu swego rodu w obronie nieodpowiedzialnego
wybryku najstarszego syna.
Incydent ten miał jednak doniosłe znaczenie dla Harolda
osobiście. Niełaska brata wyniosła go jednym ruchem na
pierwsze miejsce po ojcu w rodzie. Odtąd to on był głównym
dziedzicem dóbr i ambicji Godwina; teraz potęga całego rodu
pracowała przede wszystkim na jego wywyższenie. Poza tym
król podzielił dzielnicę wygnanego Swena i przyznał Harol­
dowi część dawnych ziem brata, zapewne by osłodzić God-
winowi gorycz banicji pierworodnego. Przy okazji wyszło
jednak na jaw, że potęga Godwina nie jest nieograniczona.
Narzucenie mu woli królewskiej w sprawie syna było możliwe
przede wszystkim dlatego, że pozostali earlowie zgodnie
poparli monarchę. Wyraźnie nie była im w smak rosnąca
pozycja Godwina i chętnie wykorzystali okazję, by upokorzyć
dumnego magnata. Król natomiast przekonał się, że z God-
winem można wygrać, jeżeli się odpowiednio zawczasu
przygotuje po temu grunt.
Kolejny incydent między królem a Godwinem wydarzył
się w 1047 r., kiedy to wbrew naciskom earla monarcha
odmówił pomocy Swenowi duńskiemu, siostrzeńcowi God­
wina, zaatakowanemu przez Magnusa norweskiego. Wysłanie
posiłków Swenowi leżało jak najbardziej w interesie Anglii.
Magnus jako władca Norwegii, nawet bez posiadania Danii,
był dostateczną groźbą dla wyspiarskiej monarchii. Odmowy
nie można było także uzasadnić zagrożeniem z innej strony,
gdyż takowego nie było. Chodziło więc wyłącznie o wybór
odmienny od zalecanego przez Godwina. Edward znów
zagrał na zawiść pozostałych earlów i znowu wygrał. Godwin
musiał raz jeszcze przełknąć gorzką pigułkę, a pozbawiony
angielskiej pomocy Swen szybko uległ Magnusowi i zbiegł
za granicę.
Tymczasem w 1049 r. pojawił się na powrót w Anglii
wygnany wcześniej przez Edwarda Swen Godwinowic, który
po nieudanym pobycie w Danii uznał, że najlepszym wyjściem
będzie pojednanie się z królem i odzyskanie swej pozycji
i władztwa. Godwin niewątpliwie musiał odegrać czynną rolę
w powrocie syna; zapewne szukał częściowego chociaż
rewanżu za doznane upokorzenia. Tymczasem na drodze do
sukcesu stanęli mu rodzony syn Harold i bliski kuzyn Beorn,
który wraz z Haroldem został obdzielony dzielnicą Swena.
Odmówili oni zwrotu ziem należących poprzednio do Swena,
co Edward skwapliwie wykorzystał i odmówił przywrócenia
Godwinowica do łaski. Owo złamanie solidarności rodowej to
pierwsza znana nam, samodzielna decyzja polityczna Harolda.
Swoje szanse ostatecznie jednak pogrzebał sam Swen, który
okazał się człowiekiem okrutnym i mściwym. Wkrótce jeszcze
raz postanowił spróbować powrócić do łask królewskich.
Zabrał się jednak do tego w sposób nad wyraz niecodzienny,
bowiem porwał swego kuzyna Beorna i namawiał go do
pośrednictwa między nim a królem. Kiedy ów odmówił, Swen
zgładził go i kazał pochować w nieoznaczonym grobie.
Zbrodnia ta spotkała się z jednoznacznym potępieniem nawet
wśród członków zbrojnego orszaku Swena, a szanse na powrót
do łask monarchy znów się zmniejszyły. Harold natomiast
twardo stał po stronie króla.
Godwin jednak nie poddawał się łatwo i w końcu osiągnął
zamierzony cel. W 1050 r. Swen znów występuje w dokumen­
tach królewskich. Nie znamy bliżej warunków, na których
został ułaskawiony. Edward, na którym Godwin wymusił
zgodę na powrót syna, miał już dość uciążliwej kurateli nad
swoją osobą i tylko czekał na okazję ostatecznego pozbycia
się niewygodnego teścia. Na dodatek trwające już prawie
dziesięć lat małżeństwo z Edytą nie przyniosło żadnego
potomstwa. Królowa najprawdopodobniej była bezpłodna.
Chociaż Edward potrzebował następcy tronu, to jednak bez-
dzietność Edyty była mu poniekąd na rękę, bowiem królewicz
— wnuk Godwina — utrwaliłby potęgę magnata ponad
wszelką nadzieję obalenia go. Natomiast w sytuacji bezdziet-
ności Edyty, potrzebą chwili okazywał się rozwód z God-
winówną i poślubienie innej kobiety, która dałaby Edwardowi
syna, a królestwu naturalnego następcę tronu. Argumentacja
była poważna i z pewnością trafiała do wielu chętnych uszu.
By tego dopiąć, monarcha musiał wpierw pozbyć się Godwina.
Pierwszym krokiem na drodze do złamania potęgi Godwina
było rozpuszczenie floty najemnej w 1050 r. Cios wymierzony
był celnie. Godwin i jego synowie mieli wiele do powiedzenia
w dowodzeniu tą siłą, a na dodatek byli popularni wśród
żeglarzy. Odebranie im tego atutu efektywnie pomniejszało
wpływy earla. Posunięcie to miało także tą dobrą stronę, że
utrzymanie w stanie gotowości bojowej sporej masy ludzi
i sprzętu obciążało społeczeństwo wysokimi podatkami. Popu­
larność decyzji o rozpuszczeniu floty była zagwarantowana.
Następnym elementem gry było osadzenie na arcybiskup-
stwie Canterbury własnego protegowanego, Roberta z Ju­
mieges, zamiast kandydata wybranego przez kanoników
i popieranego przez Godwina. Nowy arcybiskup, wybrany
zgodnie z wolą króla, wkrótce po objęciu swej archidiecezji
udał się do Rzymu, gdzie pod wpływem papieża Leona IX
stał się gorącym orędownikiem reformy Kościoła. Po po­
wrocie do Anglii ostro zabrał się do porządkowania kościoła
anglosaskiego, którego stan wiele pozostawiał do życzenia.
W trakcie tych porządków arcybiskup szybko stwierdził, że
Godwin dzierży pewne dobra należące do archidiecezji
Canterbury i nie zamierza ich zwrócić. Robert zaczął więc
podburzać króla przeciwko earlowi, przypominając mu rolę,
jaką odegrał Godwin w okaleczeniu i śmierci jego brata.
Edward chętnie słuchał tych oskarżeń, gdyż sam miał już
dosyć panoszenia się earla Wessex; doświadczenia ostatnich
kilku lat pouczały, że mądrze poprowadzona akcja przeciwko
Godwinowi ma szanse powodzenia, rozglądał się więc już
tylko za sposobem najskuteczniejszego przeprowadzenia
rozprawy.
Latem 1051 r. Edwarda odwiedził hrabia Eustachy z Boulog-
ne, jego były szwagier i człowiek bliski mu z czasów wygnania
normandzkiego. Gdy wizyta dobiegła końca, goście ruszyli
z powrotem do Francji. Tuż przed przeprawą na kontynent
świta hrabiego zatrzymała się na noc w Dover. Przybysze
bezceremonialnie zażądali od mieszczan noclegu, zachowywali
się butnie i wyzywająco. Krewcy mieszkańcy Dover nie dali
sobie dmuchać w kaszę i doszło do awantury, w której
przybysze mocno ucierpieli. Poszkodowany hrabia Boulogne
zwrócił się o zadośćuczynienie do króla, a ten nie wchodząc
w szczegóły, rozkazał Godwinowi w odwecie splądrować
miasto. Postępowanie takie, jakkolwiek nas szokuje, całkowicie
mieściło się w zwyczajach epoki i nie było niczym wyjąt­
kowym, niemniej Godwin, czy to ze względu na swe powią­
zania rodzinnie z Kentem, czy też na zrozumiałą niechęć do
niszczenia poddanych mu ziem lub wreszcie w przekonaniu,
że zamieszki sprowokowali dworzanie Eustachego, odmówił
wykonania rozkazu.
Istnieje też inna interpretacja tych wydarzeń. Zachowały się
źródła pozwalające domniemywać, że hrabia Eustachy przybył
do Dover z zamiarem wywołania zamieszek. Wskazuje na to
fakt, iż przybysze wkraczając do miasta byli już ubrani
w kolczugi — dosyć wątpliwej wygody strój podróżny! Byłaby
to więc prowokacja ukartowana przez króla i hrabiego w celu
sprowokowania earla? Jeżeli tak, to plan powiódł się doskonale.
Sytuacja stała się delikatna, bowiem odmowę wykonania
rozkazu królewskiego kwalifikowano w owych czasach jako
bunt, czyli zdradę główną. Król natychmiast wykorzystał tą
jawną niesubordynację, by pozbyć się dokuczliwej kurateli
i opierając się na zawistnych Godwinowi możnowładcach,
ogłosił earla buntownikiem, skazując go na banicję. Godwin,
od początku świadom niebezpieczeństwa, był gotów na próbę
sił. Zmobilizował wojska pozostające w jego własnej dys­
pozycji oraz pod komendą synów, i na przełomie sierpnia
i września ruszył na Gloucester, gdzie przebywał król.
Podszedłszy pod miasto przedstawił żądanie wydania hrabiego
Eustachego i jego ludzi, a także kilka innych roszczeń, równie
kłopotliwych do spełnienia. Edward, który dotychczas zawsze
rozgrywał swą kartę bezbłędnie, tym razem ewidentnie dał się
zaskoczyć. Mimo to próba otwartego zastraszenia króla okazała
się błędem. Edward otrzymał jawne dowody buntu. Przed
upokorzeniem przez butnego magnata uchroniła króla szybka
interwencja earlów z północy, Leofrica i Siwarda, którzy
usłyszawszy o rozwoju wypadków, natychmiast przybyli do
Gloucester na czele sił, jakie mieli pod ręką i wezwali dalsze
posiłki. Wkrótce w dyspozycji króla znalazła się pokaźna
armia, która mogła z powodzeniem stawić czoła Godwinowi.
Wojska stały naprzeciw siebie, ale żadna ze stron nie miała
ochoty na walkę. Wojowie Godwina wzdragali się przed
podniesieniem ręki na monarchę, a po drugiej stronie panowało
przekonanie, że dopuszczenie do walki między głównymi
siłami politycznymi królestwa doprowadzi do niepowetowa­
nych szkód. W wyniku rokowań strony rozeszły się do
domów, a spór miał być rozstrzygnięty na forum witemu.
Odwleczenie rozstrzygnięcia było w efekcie porażką Godwina,
bowiem nie udało mu się narzucić monarsze swej woli.
W efekcie spora część jego zwolenników musiała się poczuć
rozczarowana co do potęgi protektora i niepewna swych
dalszych losów. Na skutek kolejnych zręcznych posunięć
króla siły Godwina raptownie zaczęły topnieć i do żadnego
sądu przed witanem nie doszło. Król odmówił dania zakład­
ników, poręczających bezpieczeństwo buntowników, na co
pozwani odmówili stawiennictwa. Ambitny earl i jego synowie
zaocznie zostali skazani na wygnanie i konfiskatę majątków.
W następstwie wyroku Godwin i Swen wraz z większością
rodziny schronili się we Flandrii, a Harold i jego młodszy brat
Leofwine udali się do Irlandii z zamiarem zaskarbienia sobie
życzliwości tamtejszych wikingów i przygotowania przy ich
pomocy zbrojnego powrotu do ojczyzny. Królowa Edyta
została pozbawiona dóbr i odesłana do klasztoru. Arcybiskup
Robert rozpoczął starania o unieważnienie małżeństwa królew­
skiego. Urzędy i ziemie wygnanych zostały rozdysponowane
wśród popleczników monarchy. Edward gratulował sobie
zwycięstwa nad klanem Godwina.
Wersja D Kroniki Anglosaskiej odnotowuje, że w drugiej
połowie 1051 r. do Anglii przybył z wizytą jeszcze jeden gość
— Wilhelm, książę Normandii. Prawdopodobieństwo, że
faktycznie doszło to tej wizyty, wydaje się jednak bardzo
niewielkie. Według wspomnianej wersji w trakcie tej wizyty
Edward, przekonany już o bezdzietności swego małżeństwa,
obiecał Wilhelmowi następstwo tronu. Ta druga informacja
sprawia wrażenie jeszcze mniej prawdopodobnej. Edward
w owym czasie usilnie zabiegał o separację od Edyty i unie­
ważnienie małżeństwa właśnie po to, by ożenić się powtórnie
i doczekać następcy tronu. Jaki sens miałoby więc obiecywanie
korony królewskiej Wilhelmowi? Jeżeli do takiej wizyty
i obietnic następstwa tronu w ogóle doszło, nie mogło to mieć
miejsca w 1051 r., lecz dużo później. Najprawdopodobniej
jednak jest to refleks propagandy normandzkiej wprowadzony
do kroniki ex post.
Konflikt z Godwinem i jego synami jeszcze się jednak nie
zakończył. Miejsca, które wybrali na schronienie zarówno
Godwin, jak i Harold dowodzą, że od samego początku
planowali powrót — zarówno Brugia, jak i Dublin były pełne
wszelkiego autoramentu awanturników, czekających tylko na
okazję wynajęcia swych usług bogatemu oferentowi, a na
dodatek z obu miast łatwo i szybko można się było przeprawić
z powrotem do Anglii. Dla ułatwienia nadchodzącej rozprawy
w Anglii, Godwin dokonał jeszcze jednego posunięcia — usu­
nął na jakiś czas ze sceny politycznej swego najstarszego syna
Swena, wysyłając go z pielgrzymką pokutną do Jerozolimy.
Ku utrapieniu ojca, który dał tyle dowodów przywiązania do
swego pierworodnego syna, Swen z pielgrzymki tej już nie
wrócił; zmarł we wrześniu 1052 r. w trakcie drogi powrotnej
w okolicach Konstantynopola. Jego śmierć usunęła z jednej
strony pretekst w rokowaniach z Edwardem, z drugiej zaś
rozdźwięk w rodzinie. Edward był świadom przygotowań
swych wrogów i zawczasu podjął kroki, by im się przeciw­
stawić. Zmobilizował nową flotę, stawiając na jej czele
earlów Ralpha i Oddę, których lojalności był pewien, gdyż
obaj osobiście skorzystali na wygnaniu klanu Godwina.
Latem 1052 r. Godwin na czele swych najemników dokonał
rozpoznawczego rajdu na Wyspę. Niedoświadczeni Ralph
i Odda próbowali go osaczyć, ale dzięki umiejętnemu wyko­
rzystaniu współdziałania swej floty i sprzyjających mu daw­
nych poddanych, Godwin łatwo wymknął się z sieci. Król
niezadowolony z floty, której marynarzy posądzał o potajemne
sprzyjanie Godwinowi, a której dowództwo słusznie uważał
za nieudolne, zdecydował się rozpuścić siły morskie. Wybrzeże
stanęło otworem dla Godwina, który natychmiast wrócił
i wezwał do powrotu Harolda. Edward nie dość, że pozbawiony
floty, musiał na dodatek walczyć na dwa fronty.
Sytuacja rozwijała się niekorzystnie dla króla, do którego
tymczasem zdążyli się zrazić północni earlowie Leofric
i Siward. Wylądowawszy na zachodnich wybrzeżach pod
Porlock, Harold pokonał w pierwszym w życiu starciu,
w którym dowodził osobiście, lokalne siły monarchy, po czym
połączył się z flotą Godwina. Razem pustoszyli wybrane
okolice na południowym wybrzeżu, a następnie popłynęli
w górę Tamizy aż do Londynu. I tym razem zgromadzone
wojska nie były skłonne walczyć ze sobą. Rozpoczęły się
negocjacje, ale ponieważ obóz królewski był zdecydowanie
słabszy, niektórzy stronnicy monarchy, jak arcybiskup Robert
z Jumieges, woleli nie czekać na wyniki rozmów, obawiając
się, że zostaną poświęceni w ramach kompromisu. W rezultacie
Godwin wymusił przywrócenie przywilejów i majątków sprzed
1051 r. sobie i swoim synom oraz powrót królowej Edyty na
dwór (tym samym porzucenie wszelkich planów rozwodowych
króla). Jedyne ustępstwo ze strony Godwina, jakie zostało
najprawdopodobniej uczynione, to wyłączenie z układu Swena,
którego i tak wcześniej ojciec wysłał na Wschód. Zapewne
Godwin liczył, że po jakimś czasie sprawa ta ułoży się sama;
tymczasem zgon najstarszego Godwinowica w trakcie pielg­
rzymki rozwiązał cały problem ostatecznie.
Ugoda, zapośredniczona przez witan, zakończyła wojnę
domową. Rozstrzygnięcie to okazało się możliwe, ponieważ
Leofric i Siward zdystansowali się wobec monarchy. W ich
poczynaniach niektórzy historycy widzą głębokie poczucie
odpowiedzialności za kraj. Jednak interpretacja taka wydaje
się projekcją idei nowożytnych wstecz. Ich postępowanie daje
się wytłumaczyć w znacznie prostszych i bardziej przy­
stających do epoki kategoriach. Obaj ci earlowie w począt­
kowym stadium konfliktu ostro przeciwstawili się uzurpatoro­
wi, kiedy jednak okazało się, że Edward dążył nie tyle do
ograniczenia wybujałych ambicji Godwina, ile do prywatnej
zemsty — likwidacji rodu Godwina w ogóle — najpraw­
dopodobniej zatrwożyli się o swój własny los; nie chcieli
takiego precedensu. Bunt zakończył się więc kompromisem,
który faktycznie oznaczał wygraną Godwina.
Ofiarą ugody między Edwardem a Godwinem padli „źli”
doradcy króla, m.in. arcybiskup Robert z Jumieges. Prałat,
przeczuwając swój los lub ostrzeżony przez monarchę, już
wcześniej opuścił kraj i udał się do ojczystej Normandii.
Prawdopodobnie wtedy też zawiadomił księcia Wilhelma, że
Edward, który w wyniku powrotu Edyty stracił nadzieję na
własnego syna, uważa go za swego następcę. Na ile Robert
działał w imieniu króla, a na ile na własną rękę, pozostanie
nierozstrzygnięte. Jedno jest pewne, z późniejszego postępo­
wania Wilhelma wynika, iż był on szczerze przekonany co do
swych praw do spadku po Edwardzie.
W Anglii kryzys został przezwyciężony. Wieści o śmierci
Swena w trakcie pielgrzymki musiały także wpłynąć tonizująco
na nastroje — perspektywa jego roszczeń i nieobliczalnych
wybryków została usunięta raz na zawsze. Jednakże wysiłek
fizyczny i napięcie psychiczne związane z konfrontacjami
z królem, wygnaniem, walkami, niełatwymi rokowaniami
i wreszcie śmiercią pierworodnego syna podkopały zdrowie
niemłodego już Godwina. 15 kwietnia 1053 r. stary earl
zmarł. Decyzją króla jego stanowisko i dobra otrzymał Harold.
Aczkolwiek w teorii stanowisko earla nie było dziedziczne,
to jednak istniał już pewien zwyczaj co do przekazywania tej
godności w obrębie określonych rodzin. Drugi czynnik, który
niewątpliwie wpłynął na mianowanie Harolda, to potęga jego
rodziny — był on wszak głównym spadkobiercą Godwina.
Jeżeli jednak Harold otrzymał stanowisko earla Wessex po
ojcu, stało się tak dlatego, że pragnął tego król. Stosunki
łączące Harolda z Edwardem tylko częściowo były pochodną
relacji między królem a Godwinem. Harold co najmniej raz
zdystansował się wobec ojca w konflikcie z królem. Do
myślenia daje także fakt, iż Harold nie udał się z resztą
rodziny na wygnanie do Flandrii, lecz do Irlandii. Edward, jak
zaświadczają kroniki, a także analiza wydarzeń historycznych,
miał słabość do Harolda. Ten, zapewne z zupełnie innych
pozycji traktował króla niż jego ojciec; wypadki ostatnich
dwóch lat zresztą wiele go nauczyły.
Z punktu widzenia monarchy pozostawał jednak nieroz­
wiązany problem następstwa tronu. Pogodzenie się z Edytą,
początkowo wymuszone przez kompromis z Godwinem, a teraz
utrzymywane w mocy przez alians z Haroldem, odsuwało
w nieokreśloną przyszłość ponowne małżeństwo króla, a nawet
ze względu na wiek monarchy poddawało je w wątpliwość.
Wyznaczenie następcy tronu stało się więc potrzebą chwili.
Dlatego też, prawdopodobnie za namową arcybiskupa Canter­
bury Stiganda, postanowiono odszukać Edwarda, syna króla
Edmunda Żelaznobokiego, który od 1017 r. przebywał na
wygnaniu i zawędrował aż na Węgry. W 1054 r. wysłano na
kontynent poselstwo z misją zaoferowania korony królewiczo­
wi, o którym praktycznie nic konkretnego nie wiedziano.
Wysłannicy królewscy, nie wiedząc nic bliżej na temat
odległych Węgier, uznali za logiczne udanie się do cesarza
niemieckiego, by za jego pośrednictwem nawiązać kontakt.
Na nieszczęście Cesarstwo pozostawało właśnie w konflikcie
z Królestwem Węgier, więc po rocznym oczekiwaniu w Ko­
lonii posłowie wrócili do Anglii z niczym. Sprawy jednak nie
zaniechano, lecz odłożono na później — po unormowaniu
stosunków niemiecko-węgierskich.
Tymczasem w 1055 r. zmarł earl Northumbrii Siward.
Gdyby nie fakt, że rok wcześniej jego starszy, dorosły już
syn padł w bitwie ze Szkotami, byłby niechybnie odziedziczył
władzę na północy po ojcu, tak jak Harold po Godwinie.
Młodszy syn Siwarda był jeszcze dzieckiem, dlatego też rada
królewska doszła do wniosku, że niespokojnej dzielnicy
północnej nie można powierzyć dziecku. Wybór padł więc
na Tostiga, młodszego brata Harolda. Spowodowało to
rozczarowanie Elfgara, earla East Anglii, który sam liczył na
objęcie tej dzielnicy. Gdy jego nadzieje okazały się płonne,
Elfgar zbuntował się i uciekł do Irlandii. Zebrawszy tam
własną drużynę wylądował w Walii, gdzie z powodzeniem
poparł jednego z lokalnych władców przeciw drugiemu.
W dowód wdzięczności Walijczycy postanowili pomóc mu
w ataku na Anglię. Earl Ralph, w kompetencjach którego
leżała obrona pogranicza walijskiego, zebrał swe siły i za­
grodził drogę napastnikom, lecz został pobity. Sytuacja stała
się poważna; do rozprawy z Elfgarem i Walijczykami zebrano
większe wojska, a na ich czele stanął Harold. Była to
pierwsza większa kampania Harolda, który korzystając z prze­
wagi swych sił energicznym marszem wkroczył do Walii
i wymusił pokój bez staczania bitwy. Nie był to więc
oszałamiający debiut wielkiego wodza, niemniej cele wy­
prawy zostały osiągnięte. Harold okazał się bardziej cierp­
liwym i spokojnym politykiem niż genialnym dowódcą.
Konstatacja ta idzie w parze z charakterystyką jego osobowo­
ści zachowaną w kronikach — zrównoważonego i nie
poddającego się emocjom statysty, ałe też i wiek skłaniał ku
takiej ocenie — Harold nie był już młodzieńcem, liczył
około trzydziestu pięciu lat, a w rządzeniu, dowodzeniu
i polityce zaprawiał się od przeszło dekady.
W 1056 r. zmarł cesarz Henryk III, a władzę w Niemczech
w imieniu małoletniego Henryka IV objęła regencja. Zgodnie
z przewidywaniami dworu angielskiego, konflikt z Węgrami
został szybko załagodzony, co otworzyło możliwości rokowań
z królewiczem Edwardem. Na czele drugiego poselstwa stanął
tym razem earl Harold. Do rokowań z Andrzejem węgierskim
i Edwardem doszło w Ratyzbonie w święta Bożego Narodzenia
1056 r. Niewykluczone, że w trakcie tej podróży Harold
dotarł także do Rzymu — kronikarz, który o tym wspomina,
jest bardzo niejasny w sformułowaniach. Rokowania przyniosły
pozytywne efekty i latem 1057 r. królewicz Edward powrócił
do dawno nie widzianej ojczyzny. Nieszczęśliwie niefortunny
następca tronu nie zdążył się nacieszyć świetlanymi perspek­
tywami — zmarł wkrótce po powrocie do Anglii, jeszcze tego
samego lata. Zostawił jednak młodocianego syna Edgara,
który po dojściu do lat sprawnych mógł z powodzeniem
kandydować do korony angielskiej.
W 1057 r. zaszły także inne ważne zmiany na scenie
politycznej. We wrześniu zmarł earl Mercji Leofric, którego
dzielnicę objął buntownik sprzed dwóch lat, Elfgar. Opusz­
czone przez niego stanowisko earla East Anglii dostało się
kolejnemu młodszemu Godwinowicowi, Gyrthowi. W grudniu
z kolei zmarł earl Ralph, a jego dzielnica została podzielona
tak, że niespokojne pogranicze walijskie włączono do dzielnicy
Harolda, a z reszty wykrojono dzielnicę dla kolejnego God-
winowica, Leofwina. W następstwie tych zmian pozycja rodu
Harolda została poważnie wzmocniona. Już tylko jedna
dzielnica pozostawała pod bezpośrednim władaniem God-
winowiców.
Elfgarowi wzrastająca potęga Godwinowiców coraz bar­
dziej przeszkadzała. Czuł się okrążany, dlatego też po­
stanowił poszukać sojusznika za granicą. Jego wzrok ponow­
nie padł na Walię i na króla Gruffydda ap Lewellyna, za
którego wydał swą córkę Aldithę. Dzięki temu związkowi
Elfgar zabezpieczył swą zachodnią granicę oraz stworzył
dla siebie miejsce schronienia na wypadek kłopotów w An­
glii. Pojawiły się one zresztą natychmiast, gdyż jego związki
z Gruffyddem zostały potraktowane w Londynie jako zdrada.
W 1058 r. został powtórnie skazany na banicję. Elfgar
musiał uciekać do Walii, gdzie nawiązał kontakty ze
znajdującą się na Morzu Irlandzkim flotą królewicza nor­
weskiego Magnusa. Wkrótce zawiązana została koalicja
Elfgara z Walijczykami i Norwegami, która postawiła sobie
za cel przywrócenie siłą jego władzy w Mercji. Przebieg
działań wojennych w 1058 r. jest znany w ogólnych zary­
sach. Kronikarze przekazali nam bardzo niewiele wiadomo­
ści, pewne jest tylko, że zachodnia Anglia została zaatako­
wana w kilku miejscach równocześnie i że cała kampania
zakończyła się rokowaniami, które przywróciły władzę
Elfgarowi w Mercji.
Następne lata ubiegały we względnym spokoju. Harold
i jego bracia w tych czasach zajmowali się utwierdzaniem
swej władzy w podległych im dzielnicach i oczekiwaniem na
rozwój wypadków. Król Edward był już niemłody i zaczynał
podupadać na zdrowiu. Kwestia następstwa tronu wydawała
się rozstrzygnięta, ale etheling Edgar był jeszcze małym
dzieckiem. Nie sposób stwierdzić, czy Harold już wówczas
myślał o koronie dla siebie.
Okres relatywnego pokoju został przerwany śmiercią earla
Elfgara. Nie wiemy dokładnie, kiedy to nastąpiło, ale sporo
wskazuje na koniec 1062 r. Harold musiał wiedzieć wcześniej
o zbliżającym się końcu Elfgara, bowiem w chwili jego zgonu
natychmiast uruchomił niespodziewany atak na północną
Walię. Wypad skierowany był na zamek Rhuddlan na wy­
brzeżu, główną siedzibę Gruffydda. Anglosasi zebrali potajem­
nie swe siły konne i dokonali nagłego ataku na niczego nie
podejrzewającego wroga. Spośród trzech celów uderzenia:
zdobycia Rhuddlan, zniszczenia floty walijskiej znajdującej
się w tamtejszym porcie i pojmania Gruffydda, dwa pierwsze
zostały osiągnięte. Trzeci, mimo pełnego zaskoczenia, nie
powiódł się. Gruffydd zdołał zbiec na statek i wypłynąć
w morze. Cechą charakterystyczną tej wyprawy było nagłe
przerzucenie wojska na dużą odległość (prawie 200 kilomet­
rów) w całkowitej tajemnicy i zaskoczeniu przeciwnika. Warto
zwrócić uwagę na ten aspekt taktyki Harolda, bowiem w kam­
panii 1066 r. będzie on stosował ten sam schemat.
Mimo niepełnego powodzenia ataku na Rhuddlan, Edward
i Harold byli zdeterminowani kontynuować działania, by
ostatecznie złamać zuchwałego sąsiada lub przynajmniej dać
mu solidną nauczkę, którą by popamiętał na długie lata.
Dalsza część wojny musiała jednak poczekać na lepszą pogodę.
W maju Harold rozpoczął drugi etap działań zbrojnych przez
poprowadzenie ataku morskiego na odsłonięte wybrzeża Walii.
Była to bardziej wyprawa pacyfikacyjna niż wojna: Harold
palił, mordował i uprowadzał brańców. Z drugiej strony,
poprzez granicę lądową do Walii wkroczył Tostig i robił to
samo. Taktyka Harolda polegała na wysadzaniu w różnych
punktach lotnych oddziałów pieszych, które atakowały nie­
spodziewanie, likwidowały opór czynny, dewastowały co
mogły i wracały na morze, zostawiając kamienie z wyrytym
napisem Hic fuit victor Haroldus (Zwycięzcą tu był Harold!)
Taktyka ataku z dwóch stron i wyniszczania lotnymi od­
działami zaplecza bez przyjmowania walnej bitwy, okazała
się druzgocąca. Gruffydd musiał wkrótce wycofać się w góry
i przejść do walki szarpanej. Jednocześnie wyczerpywała się
wytrzymałość jego popleczników. Doprowadzone do rozpaczy
społeczeństwo walijskie straciło wiarę w swego króla i jego
agresywnej polityce przypisywało ściągnięcie na kraj gehenny
angielskiej. Gruffydd w rezultacie zginął z ręki jednego
z własnych poddanych, a jego głowę dostarczono anglosas­
kiemu wodzowi. Opór Walijczyków został złamany i Harold
mógł podyktować warunki pokoju. Walię podzielono na kilka
księstw, które nadano przedstawicielom dawnych dynastii
lokalnych w zamian za hołd i daniny.
Kampania walijska 1063 r. przyniosła kilka efektów. Po
pierwsze, Anglia pozbyła się wreszcie kłopotliwego sąsiada,
który przedtem przez długie lata z powodzeniem ingerował
w jej wewnętrzne sprawy, szarpał pogranicze i kilkakrotnie,
wykorzystując alianse z malkontentami oraz zwycięstwa
militarne, powiększył swe państwo o przygraniczne terytoria
angielskie. Pogranicze zachodnie można więc było uznać za
zabezpieczone na dłuższy czas. Po wtóre, wzrósł prestiż oręża
angielskiego, które w trakcie jednej, precyzyjnie zaplanowanej
i przeprowadzonej wojny, zlikwidowało prężne i liczące się
w regionie państewko. Po trzecie, wojna ta dała Haroldowi
pole do zademonstrowania swych niepospolitych zdolności
jako stratega i taktyka. Jego osobista sława szczęśliwego
i zwycięskiego wodza zdecydowanie wzrosła zarówno w kraju,
jak i za granicą.
Zdawałoby się, że Harold w sposób spokojny, acz stanowczy
kontrolował sytuację i oczekiwał na wybicie swojej godziny,
kiedy to będzie mógł niezagrożony sięgnąć po koronę.
Tymczasem jednak zaszły wypadki, których dziś nie jesteśmy
w stanie ani dobrze zrozumieć, ani w sposób satysfakcjonujący
wyjaśnić. Chodzi o hołd złożony przez Harolda Wilhelmowi
normandzkiemu. Wszystkie relacjonujące to wydarzenie prze­
kazy kronikarskie, jakimi dysponujemy, pochodzą z czasów
po bitwie pod Hastings oraz są normandzkiego pochodzenia.
Różnią się one poważnie, zarówno co do ważkich, jak
i trywialnych szczegółów, a na dodatek mają posmak propagan­
dy politycznej. Opinie uczonych też są bardzo różne, wszyscy
jednak zgadzają się co do faktu, że Harold musiał mieć
względem Wilhelma jakieś zobowiązania, a to znaczy, że cała
historia nie została od początku do końca wyssana z palca.
Istnieje na dodatek jeszcze jedna przesłanka popierająca
mniemanie o faktyczności zobowiązań Harolda. Otóż po
podboju Anglii cały, jak na owe czasy bardzo sprawny
i rozbudowany normański aparat propagandowy, starał się
metodycznie zohydzić osobę pokonanego króla Anglii. Między
innymi nagłaśniane było wiarołomstwo Harolda względem
Wilhelma. Polityka ta, gdy nie można już było inaczej,
spotykała się z cichą, acz konsekwentną kontrakcją ze strony
uczonych z kręgów anglosaskich. W swych nielicznych
pismach Anglosasi bardzo starannie zbijają kalumnie rzucane
na pamięć Harolda, milczą tylko na ten jeden temat. Na
dodatek w źródłach angielskich istnieje luka co do działalności
Harolda między chwilą śmierci Gruffydda ap Lewellyna
w sierpniu 1063 r. a budową dworu myśliwskiego w Portske-
wet w lipcu 1065, co daje więcej niż wystarczającą ilość czasu
na ową nieszczęsną podróż na kontynent.
Historycy podają cztery rekonstrukcje tego wydarzenia.
Pierwsza wersja utrzymuje, że Harold wypłynął z Bosham
w hrabstwie Sussex po prostu na ryby, a nieprzychylne wiatry
zepchnęły jego statek w okolice Ponthieu. Brzmi to banalnie,
ale wielcy tego świata też mają prawo do mało dostojnych
rozrywek pod warunkiem, że łowienie ryb było wówczas
uważane za rozrywkę. Za interpretacją tą przemawia jednak
fakt, iż wypłynąć miał z Bosham, który to port nie jest
oczywistym miejscem, z jakiego najczęściej płynęło się do
Normandii.
Z drugiej rekonstrukcji wynika, że Harold udał się na
własną rękę lub został wysłany do Normandii przez Edwarda
Wyznawcę w celu spowodowania zwolnienia dwóch zakład­
ników anglosaskich, z których jeden był młodszym bratem
earla Wessex, a drugi jego kuzynem. Przebywali oni w Nor­
mandii od co najmniej dziesięciolecia, a ich przybycie tam
wiązane jest przez historyków z ucieczką z Anglii arcybiskupa
Roberta z Jumieges w 1052 r.
Według trzeciej hipotezy Harold popłynął na kontynent
w sprawie zawarcia aliansu z bliżej nieokreślonym panem
francuskim. Na poparcie tej tezy przy woły wany jest niezamęż­
ny stan jego siostry Elfgiwy, której pora już była znaleźć
małżonka. W tym wypadku Wilhelm, co prawda, nie wchodził
w grę jako żonaty, ale nie wykluczało to któregoś z członków
jego rodziny.
Według czwartej teorii Harold miał być wysłany przez
Edwarda dla potwierdzenia przysięgi, uczynionej przez króla
na rzecz Wilhelma jeszcze w 1051 r., obiecującej księciu
normandzkiemu następstwo tronu. Tylko dlaczego zgodziłby
się to uczynić, jeżeli sam zamierzał zasiąść na tronie?
Jaki by nie był prawdziwy powód podróży Harolda, źródła
są zgodne co do faktu, że w trakcie rejsu po Kanale La
Manche niesprzyjające warunki meteorologiczne zepchnęły
statek earla na wybrzeże francuskie w okolicy Ponthieu, gdzie
jednostka wraz z pasażerami została zatrzymana przez tamtej­
szego hrabiego imieniem Guy. Hrabia Ponthieu, zgodnie
z obyczajami epoki, niewątpliwie uznał wpadnięcie Harolda
w jego ręce za znakomitą okazję do wzbogacenia się poprzez
wymuszenie odpowiednio wysokiego okupu. Z jednej strony
Harold był na tyle bogaty, by zapłacić każdą sumę zażądaną
przez rozbójniczego hrabiego, z drugiej jednak Guy nie wziął
pod uwagę faktu, że wdał się w awanturę zbyt wysoko
sięgającą nad jego głowę. Ponthieu znajdowało się w orbicie
wpływów Wilhelma normandzkiego, który bez trudu wymógł
wydanie zatrzymanego jeńca na swym słabszym sąsiedzie na
przemian obietnicami wynagrodzenia i groźbami. Harold,
znalazłszy się na dworze w Rouen, został potraktowany nie
jako jeniec, lecz jako dostojny gość, którego Wilhelm bardzo
się starał przekonać o swej przyjaźni. Razem odbyli wyprawę
wojenną przeciwko księciu Bretanii Conanowi, po czym
Harold obiecał pod przysięgą Wilhelmowi wspierać jego
pretensje do tronu angielskiego po śmierci Edwarda. Na
tkaninie z Bayeux Harold ukazany jest w momencie składania
przed ołtarzem przysięgi na relikwie.
Cała historia jest niesłychanie zawiła i trudna do wyjaś­
nienia. Najtrudniej jest jednak odpowiedzieć na pytanie, co
skłoniłoby Harolda do zaakceptowania tak niekorzystnego dla
niego rozwiązania kwestii następstwa tronu w 1064 r. Być
może uczynił to pod wpływem groźby? Może przysięgał
w złej wierze? Jedno jest pewne, nawet jeżeli zobowiązanie
to było wymuszone, w owych czasach przysięga na relikwie
święte uważana była za obowiązującą mimo wszystko. Pamię­
tajmy, że Harold nie byłby pierwszą osobą, na której Wilhelm
wymusił hołd — już wcześniej, w 1054 r., taki sam los
spotkał hrabiego Ponthieu. Z pewnością tego rodzaju praktyki
należały do stałych posunięć Wilhelmowego repertuaru poli­
tycznego. Harold nie dotrzymał tego zobowiązania, jednak
jeżeli Wilhelm wymusił ową przysięgę, to z pewnością na jej
dotrzymanie nie liczył, osiągnął bowiem atut propagandowy
na potrzeby przyszłego starcia — argumentację moralną
przeciw Haroldowi, którą mógł się posługiwać zarówno wobec
świata zewnętrznego, Anglosasów, jak i własnych wasali na
wypadek, gdyby mieli oni wątpliwości, czy udać się z nim na
wyprawę do Anglii.
Ale możliwe jest jeszcze jedno rozwiązanie tej zagadki.
Wszystkie poprzednio wymienione teorie opierają się na
milczącym założeniu, że Harold już wówczas myślał o koronie
królewskiej dla siebie, a to wcale nie jest takie pewne. Jeszcze
niedawno zaakceptował bez zastrzeżeń sprowadzenie z dale­
kich Węgier Edwarda Wygnańca i jego syna Edgara. Chociaż
starszy etheling już nie żył, niemniej jego syn miał się
znakomicie i powoli zbliżał się do dorosłości, a król był daleki
od zgrzybiałej starości i wcale nie zdradzał objawów podupa­
dania na zdrowiu. Nie można wykluczyć, że decyzja o sięg­
nięciu po tron zapadła dopiero jesienią 1065 r. wobec gwał­
townego pogorszania stanu zdrowia króla przy nadal bardzo
młodzieńczym wieku ethelinga. A konsekwencją tego rozu­
mowania jest wniosek, że półtora roku wcześniej Harold mógł
w dobrej wierze złożyć mu obietnicę popierania jego kan­
dydatury ! Przecież, gdyby uznał kandydaturę Edgara za lepszą,
zawsze mógł poprzeć Wilhelma nieskutecznie!
O ile nawet odrzucimy to rozumowanie, przyznać musimy,
iż paradoksalnie Wilhelm nie był jedyną osobą, która odniosła
korzyść z nieszczęsnej wyprawy morskiej Harolda. Drugim
beneficjentem tych wydarzeń był sam Harold. Dzięki konfron­
tacji, jaka się mu przytrafiła w Normandii, earl Wessex
wiedział już ponad wszelką wątpliwość, że Wilhelm bardzo
poważenie traktuje swe roszczenia do tronu angielskiego, że
zamierza zgłosić swą kandydaturę po śmierci Edwarda i że
wykorzysta wszelkie środki, by ją przeprowadzić. Harold
otrzymał wczesne ostrzeżenie. Być może nawet dzięki temu
w dalszej perspektywie zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiś­
cie Wilhelm jest najlepszym kandydatem do tronu angielskiego
i na pytanie owo odpowiedział negatywnie, uznając swoją
osobę za optymalny wybór. Pytanie brzmi w tym wypadku,
czy uczynił wszystko, co było w jego mocy, by przygotować
się do roszczeń księcia Normandii?
ROK 1066

Król Edward 1 zmarł 5 stycznia 1066 r. we wzniesionym


przez siebie pałacu Westminster. Jego śmierć okazała się
kamykiem, który uruchomił lawinę wydarzeń, zmieniających
bieg historii Anglii.
Wypadki od razu potoczyły się szybko. Przygotowania
musiały być przeprowadzone jeszcze za życia króla, bowiem
już następnego dnia po śmierci Edward został pochowany,
a możni zebrali się i zgodnie z wolą zmarłego monarchy
obrali earla Harolda na króla Anglii. Nie wiemy, czy kan­
dydatura Harolda była przez kogokolwiek kontestowana, czy
na przykład wysunięto roszczenia Edgara i czy zebrani byli
świadomi przysięgi elekta złożonej wobec księcia Wilhelma.
Jeżeli nawet tak, to musieli uważać ją za zupełnie nie wiążącą.
Siódmego stycznia Harold został namaszczony i koronowany
w katedrze westminsterskiej. Ponieważ nie wszyscy mieli
pewność co do ważności urzędu arcybiskupa Stiganda, koro­
nacji dokonał arcybiskup Yorku Eldred. Harold został prawo­
mocnym królem Anglii.
Pewien kronikarz anglosaski, rekapitulując dziewięciomie­
sięczne panowanie Harolda napisał, że były to czasy „wielkich
niepokojów”. Zaiste, trudno o bardziej lapidarną i trafną
charakterystykę owych dni. Na kłopoty nowy monarcha nie
musiał długo czekać. O ile południe kraju pogodziło się bez
większych oporów z jego błyskawiczną elekcją i koronacją,
o tyle mieszkańcy dzielnic północnych, Mercji i Northumbrii,
okazali zdecydowaną wrogość.
Kłopoty z Northumbrią zaczęły się już pół roku wcześniej,
obecnie był to jedynie logiczny ciąg dalszy. Dzielnicą tą od
1055 r. władał Tostig, a rządy sprawował ciężką ręką. Kroniki
odnotowują, że kilkakrotnie dla poskromienia odruchów
opozycyjnych i osiągnięcia doraźnych celów politycznych
posuwał się aż do skrytobójstwa. Na dodatek w sposób mało
zręczny mieszał się do rozgrywek między lokalnymi możno-
władcami. Nic cieszył się wielką popularnością mimo, iż jak
podkreślają kroniki, dokładał starań, by w dzielnicy panował
spokój i poszanowanie prawa. Jednak, kiedy w 1065 r. nałożył
na swą dzielnicę wysoki podatek, jesienią doszło do spon­
tanicznego wybuchu niezadowolenia. Rebelia okazała się tym
groźniejsza, że nie był to bunt pojedynczego możnowładcy
czy grupy ludzi zawiedzionych w swych ambicjach bądź
rachubach, lecz wystąpienie większości podległych mu tanów.
Bunt wybuchł, kiedy Tostig znajdował się poza granicami
dzielnicy, na południu kraju na dworze królewskim. Rebelianci,
wyładowawszy swą wściekłość na schwytanych urzędnikach
i podzieliwszy między siebie zdobyty skarbiec earlowski,
stanęli przed problemem, jak pokierować dalej wydarzeniami,
by uchronić się przed zemstą Harolda i jego rodu. Na wszelkie
kroki pojednawcze było już za późno, postanowili więc
znaleźć potężnego sojusznika, który dysponowałby własnymi
niezależnymi siłami oraz koneksjami i oferować mu stanowisko
earla, a następnie przy współudziale „swojego” earla roz­
wiązanie to siłą narzucić Edwardowi i Haroldowi. Wybór ich
padł na Morcara, wywodzącego się z tradycyjnie niechętnego
Godwinowicom rodu earlów Mercji. Morcar naturalnie wybór
ten przyjął i przyłączywszy się do buntowników, razem z nimi
pomaszerował na południe. W Northampton dołączył do nich
earl Mercji Edwin ze swoimi siłami — bunt rozlał się w ten
sposób już na dwie wielkie dzielnice. Rozwój wypadków
zdecydowanie wymknął się spod jakiejkolwiek kontroli;
Edward i Harold stali w obliczu zasadniczego kryzysu.
Harold uznał, że wojna domowa wisi na włosku i że
konflikt należy zażegnać na drodze rokowań i kompromisów.
W kwestii tej wzorem musiały być dla niego wspomnienia
kryzysu, do jakiego doszło między jego ojcem a królem
kilkanaście lat wcześniej, kiedy problem został rozwiązany
również bez poważniejszego rozlewu krwi. W Northampton
postawił więc na rokowania. Były to z pewnością najtrudniejsze
rokowania w jego życiu — musiał spacyfikować nastroje,
zachować twarz i zminimalizować straty swej rodziny. Usatys­
fakcjonowanie wszystkich było niemożliwe, a na dodatek
musiał się poruszać w taki sposób, by jak najmniej osób do
siebie zrazić; chociaż nie liczył się jeszcze z ewentualnością
bliskiej śmierci monarchy. Jesienią 1065 r. zdrowie Edwarda
nie zapowiadało rychłego zgonu.
W trakcie negocjacji w Northampton Harold dosyć szybko
się zorientował, że powrót do warunków sprzed buntu jest
niemożliwy. Przeciwna powrotowi Tostiga była nie jakaś
frakcja możnowładcza, którą stosunkowo łatwo można by
zneutralizować faworyzując inną, lecz zdecydowana wię­
kszość tanów northumbryjskich. Narzucenie im z powrotem
Tostiga możliwe byłoby jedynie na drodze podboju. Król,
królowa Edyta i — ma się rozumieć — sam Tostig opowiadali
się za restytuowaniem niechcianego earla. Harold byl jednak
temu przeciwny, przez co naraził się na oskarżenie ze
strony brata, że celowo spowodował ruchawkę na północy,
by się go pozbyć. Stosunki wewnątrz rodziny zaogniły
się do tego stopnia, że Harold musiał się oczyścić przysięgą
z tej oczywistej insynuacji. W efekcie król i jego rada
pogodzili się z przykrą rzeczywistością nie tyle pod wpływem
namów Harolda, ile pod brutalnym naciskiem faktów. Wybór
był prosty: kompromis lub wojna; a partia królewska wojny
nie chciała. Harold zawarł więc kompromis z rebeliantami
w imieniu monarchy. Tostig został zdjęty ze stanowiska earla.
Jego dzielnicę podzielono na dwie części, z których północno-
zachodnią oficjalnie objął Morcar, a południowo-wschodnia
albo została chwilowo pod bezpośrednim zarządem króla,
albo przypadła Waltheofowi. Sprawa jest nie do końca jasna
ze względu na luki w materiałach źródłowych. W każdym
razie, dzielnica ta przypadła Waltheofowi najpóźniej w pierw­
szej połowie 1066 r. W Northampton ogłoszona została także
powszechna łaska królewska dla buntowników, a podatek,
który wywołał pożogę, anulowano. Tanowie Northumbrii
i Mercji zadowoleni wrócili na północ i pokój został uratowa­
ny. Jedyną osobą, która nie pogodziła się z kompromisem
z Northampton, był Tostig. Ponieważ konsekwentnie od­
mawiał uznania swej depozycji, król — mimo iż był mu
życzliwy — musiał skazać go na banicję. Tostig, załadowaw­
szy swych bliskich i bezpośrednie otoczenie na statek, udał się
za morze szukać schronienia u swego szwagra, hrabiego
Baidwina V we Flandrii.
W listopadzie 1065 r. Edward zachorował. Siły opuszczały
go w tak szybkim tempie, iż wkrótce stało się jasne, że
szanse na powrót monarchy do zdrowia maleją z dnia na
dzień. Harold kolejno przejmował w swoje ręce wszystkie
sprawy dotyczące państwa, rozważał sytuację i zastanawiał
się nad swoimi następnymi krokami. A miał się czym
martwić: w Normandii szykował się do wysunięcia swych
roszczeń książę Wilhelm; we Flandrii zbierał drużynę do
rozprawy z Haroldem jego własny brat Tostig; lojalność
earlów północnych, Edwina i Morcara, co najmniej budziła
wątpliwości, a naturalny kandydat do korony, etheling Edgar,
był nadal dzieckiem. Wnioski narzucały się Haroldowi same;
jeżeli do tej pory targały nim jeszcze jakiekolwiek rozterki,
teraz pozbył się ich ostatecznie. Pozycja wszechwładnego
ministra u boku nieletniego monarchy dawała znacznie
mniejsze szanse obrony stanu posiadania własnego i całego
rodu, a być może nawet przetrwania. Niepoślednią rolę
odegrała zapewne także ambicja. Postanowienie zapadło:
Harold sięgnie po koronę sam!
Grudzień, a zwłaszcza tradycyjny zjazd wielmożów na
dworze królewskim na święta Bożego Narodzenia upłynął
Haroldowi pod znakiem przekonywania do swojej kandydatury
wszystkich, którzy liczyli się w państwie ze względu na
piastowane dostojeństwo świeckie lub kościelne. Arcybiskupi
nie stanowili problemu. Stigand z Canterbury był człowiekiem
światowym, wielokrotnym i wypróbowanym mediatorem
w sporach wewnętrznych, a na dodatek całkowicie zależnym
od monarchy, gdyż swą godność objął w sposób nie do końca
zgodny z prawem kanonicznym, co wielokrotnie mu wypomi­
nano. Eldred z Yorku od dawna należał do zaufanych
współpracowników Harolda. Sytuacja wśród pierwszych do­
stojników królestwa — earlów była tylko połowicznie opano­
wana. Południe kraju nie budziło obaw. Własna dzielnica
Harolda i dzielnice jego dwóch młodszych braci, którzy
wykazali niezłomną lojalność w chwili kryzysu związanego
z Tostigiem, pozwalały mu spokojnie budować na tej pod­
stawie. Earlowie Edwin i Morcar, mimo iż niepewni, nie
żywili osobistej niechęci do Harolda — wszak to jego mediacja
zapewniła pokojowe wzmocnienie pozycji ich rodu. Gdyby
udało się dojść z nimi do porozumienia, można by liczyć na
to, że ewentualne wzburzenie wśród nieprzychylnych God-
winowicom tanów na północy rozejdzie się po kościach.
Kroniki milczą co do szczegółów tajnych rokowań, jakie
musiały się wówczas odbyć między earlami. Wiemy natomiast,
że Harold poślubił Aldithę, siostrę Edwina i Morcara. Małżeń­
stwo owo zapewne przypieczętowało zawarty wówczas alians.
Nie znamy dokładnej daty ślubu. Alditha była przedtem żoną
księcia walijskiego Gruffydda, pokonanego przez Harolda.
Nie mogła więc wyjść za niego przed 5 sierpnia 1063, czyli
dniem śmierci swego pierwszego męża. Z drugiej strony 14
października 1066, czyli data śmierci Harolda pod Hastings,
wyznacza dzień jej powtórnego owdowienia. Jeżeli więc
przyjrzymy się implikacjom wydarzeń politycznych tego
okresu, wydaje się, że gdyby doszło do aliansu między
zainteresowanymi stronami potwierdzonego małżeństwem
dynastycznym przed latem 1065 r., Edwin i Morcar nie
wmieszaliby się w konflikt northumbryjskich tanów z God-
winowicami. Małżeństwo takie w okresie między sierpniem
a październikiem 1065, kiedy to wojna domowa wisiała na
włosku, jest w ogóle nie do pomyślenia! Z kolei podjęcie tego
rodzaju kroków po styczniu 1066, kiedy Harold przywdział
już koronę królewską, też wydaje się mało prawdopodobne.
Zadzierzganie więzów rodzinnych z własnymi poddanymi na
ogół nie leży w interesie monarchy. Znacznie bardziej wzmac­
niały splendor i potęgę władcy międzynarodowe koneksje
dynastyczne, by nie wspomnieć, że dawały odskocznię w po­
staci schronienia za granicą na wypadek kłopotów we własnym
państwie. Co innego w okresie listopad-grudzień 1065.
Wówczas Harold nie znajdował się w bezpośrednim konflikcie
z earlami północnymi, ale miał powody by im nie ufać, nie
był jeszcze królem, a pragnął nim zostać; stąd alians przypie­
czętowany małżeństwem, który neutralizowałby Edwina i Mor-
cara w newralgicznym okresie przejmowania władzy by 1
z punktu widzenia Harolda bardzo pożądany. Podobnie druga
strona, mimo iż wyszła zwycięsko z konfliktu jesiennego,
miała poważne podstawy do obaw, że Harold może za jakiś
czas zwrócić się przeciwko niej. W niedawnej rozprawie
ucierpiał brat Harolda. Edwin i Morcar zdawali sobie sprawę
z tego, że kwestia Tostiga może w każdej chwili wrócić na
porządek dzienny. Harold już raz im udowodnił, że jest
cierpliwy i że ciosy zadaje wtedy, gdy jest pewien ich
skuteczności. Rozsądek nakazywał dojść z nim do porozumie­
nia. Z tych więc powodów wydaje się, że jeżeli nawet do
samego ślubu nie doszło w grudniu 1065, to wówczas właśnie
nastąpiły oficjalne zaręczyny.
Na marginesie tego małżeństwa wypada uczynić jeszcze
jedną uwagę — otóż według nowożytnych standardów Harold
był bigamistą. Jak pamiętamy, po objęciu stanowiska earla
East Anglii, młody Harold wziął sobie za żonę córkę lokalnego
możnowładcy Edytę, która w kronikach występuje z wdzięcz­
nymi przydomkami Łabędzioszyja lub Piękna. Był to praw­
dopodobnie związek polityczny — młody earl szukał wzmoc­
nienia swej pozycji poprzez zbliżenie z miejscowymi możnymi
oraz mariaż obliczony na zysk materialny, bowiem Edyta
oprócz podkreślanej we wszystkich kronikach urody wniosła
mu również piękny posag w postaci rozległych dóbr ziemskich.
Chociaż tego rodzaju związki są na ogół emocjonalnie średnio
udane, w wypadku Edyty i Harolda wydaje się, że z czasem
wykształciła się między nimi silna więź uczuciowa — Edyta
urodziła Haroldowi co najmniej siedmioro dzieci, a na dodatek
dysponujemy wzruszającym świadectwem kronikarskim, że to
właśnie Edyta, a nie Aldytha pospieszyła po śmierci Harolda
na pole bitwy rozpoznać i pogrzebać zmasakrowane zwłoki
męża. Niemniej Harold i Edyta nie ślubowali przed ołtarzem;
było to małżeństwo zawarte more Danico, tzn. według
zwyczaju duńskiego. W sferze społecznej, z której się wywo­
dzili, mogło to oznaczać tylko jedno: Harold zostawiał sobie
furtkę na przyszłość, by w razie potrzeby politycznej móc
jeszcze raz się ożenić. Tak też uczynił, biorąc sobie za żonę
Aldythę i poślubiając ją zgodnie z nauką Kościoła. Nie
wiemy, czy Edytę odsunął, czy też odtąd żył z dwoma
kobietami, co ewidentnie mieściło się w obyczajach epoki
— podobnie postąpił przecież król Kanut Wielki kilkadziesiąt
lat wcześniej. Była to tradycja wikingowska i nikogo specjalnie
nie dziwiła. Dopiero po śmierci Harolda Edyta wstąpiła do
klasztoru, zapewne by uchronić się przed represjami zwycięs­
kiego Wilhelma.
Na koniec pozostał Haroldowi problem nakłonienia do swej
kandydatury pary królewskiej. Królowa Edyta, jak pamiętamy,
była orędowniczką sprawy Tostiga i musiała czuć żal do
Harolda za poświęcenie brata. Niemniej jednak była już
niemłoda i co gorsza, nie dała Edwardowi potomstwa. Musiała
więc zdawać sobie sprawę z faktu, że jej los zależeć będzie
wyłącznie od przyszłego monarchy; narażanie się w tej sytuacji
Haroldowi zupełnie nie leżało w jej interesie. Wspierając
natomiast jego kandydaturę, jednocześnie zabezpieczała swój
los i mogła sobie tłumaczyć, iż kiedy sprawa Tostiga stanie
znów na porządku dziennym, z pozycji królowej-wdowy
i siostry panującego będzie mogła wygnanemu bratu znacznie
skuteczniej pomagać. Edyta była więc naturalnym sojusznikiem
Harolda. Co się tyczy Edwarda, trudno odpowiedzieć na
pytanie, co skłoniło go do desygnowania earla Wessex na
swego następcę. Tutaj możemy już snuć wyłącznie bardzo
luźne przypuszczenia. Oprócz zwykłej ludzkiej sympatii do
Harolda można wymienić tylko zdroworozsądkowe argumenty,
iż zarówno sytuacja międzynarodowa, jak i wewnętrzna była
niepewna, co stanowiło przeciwwskazanie przy kandydaturze
młodocianego Edgara. Nie wiemy na dodatek, jak ów chłopiec
prezentował się w oczach umierającego monarchy. Jego
przyszłe dzieje — a dożył sędziwego wieku umierając w latach
dwudziestych następnego stulecia — wskazują, iż nie był
osobowością obdarzoną wyjątkowymi zaletami ducha i umysłu;
to bardziej wypadki kierowały nim niż on wypadkami. Edward
umierając wskazał na Harolda; jest to pewna wiadomość,
potwierdzona przez kilka niezależnych od siebie źródeł.
Z jakich powodów faktycznie to uczynił, pozostanie w sferze
domysłów.
Koronacja, przeprowadzona na drugi dzień po śmierci
poprzedniego monarchy, dowodzi pośpiechu. Harold natych­
miast wprowadzał w życie uzgodnione w ostatnich tygodniach
ruchy, by wszystkich ewentualnych konkurentów postawić
przed faktem dokonanym. Zdecydowanie udało mu się to
w stosunku do Wilhelma normandzkiego, który z zaskoczeniem
i gniewem dowiedział się obydwu ważnych nowin — o śmierci
Edwarda i o koronacji Harolda — równocześnie. Wyrachowa­
nie Harolda było proste: każdy, kto od chwili koronacji
podnosi na niego rękę, nie stoi już obok niego, konkurując
Miecze średniowieczne

Hełmy śreniowieczne
Król Edward Wyznawca
Harold przysięga wspierać starania Wilhelma o koronę angielską
Harold królem Anglii
Budowa floty Wilhelma

Przeprawa przez Kanał La Manche


Scena z bitwy: konnica normandzka atakuje anglosaski „mur tarcz”

Śmierć Harolda
o tron jak równy z równym, lecz jest uzurpatorem lub
buntownikiem, zamierzającym się na pomazańca bożego.
Interpretację tę potwierdza ton późniejszej propagandy nor-
mandzkiej. Po pierwsze, wszystkie kroniki normandzkie
podkreślają krzywoprzysięstwo Harolda, co miało na celu nie
tyle zdyskredytowanie go, lecz poddanie w wątpliwość legal­
ności koronacji — wiarołomca, który złamał obietnicę za­
przysiężoną na relikwie świętych stał poza Kościołem i nie
miał moralnego prawa do korony królewskiej, a wszelkie jego
poczynania winny być zawieszone do momentu uzyskania
absolucji. Po wtóre, kronikarze normandzcy twierdzą, że
koronacji dokonał arcybiskup Stigand, a ponieważ osiągnął on
swą stolicę w sposób niekanoniczny, jego urzędowanie było
nieważne, czyli koronacja z jego rąk również nie miała mocy
prawnej. Ów drugi argument byłby rzeczywiście ważył w świe­
tle prawa kanonicznego, gdyby nie miał drobnej skazy -— że
opierał się na nieprawdzie, bowiem koronacji nie dokonał
Stigand, lecz Eldred, którego sakry nikt nie kwestionował.
Jednak mistyfikacja Normandczyków była zręczna. Królów
angielskich tradycyjnie koronuje arcybiskup Canterbury. Po­
nieważ jednak co do legalności sprawowania tego dostojeństwa
przez Stiganda były od początku wątpliwości, z których
w Anglii znakomicie sobie zdawano sprawę, Stigand przez
cały czas swego okupowania arcybiskupstwa Canterbury nie
wyświęcał biskupów poza dwoma wyjątkami (w tym czasie
jednak Stigand miał paliusz 1 od papieża Benedykta X; kiedy
Benedykt X został zdetronizowany, Stigand znów przestał
konsekrować). Tym bardziej Stigand nie mógł dokonać
koronacji królewskiej — wszyscy wrogowie natychmiast
uznaliby ją za nieważną. Dlatego też koronacji Harolda
dokonał arcybiskup Yorku Eldred, co zgodnie poświadczają
1 Paliusz to element stroju liturgicznego, oznaka wyższej władzy kościelnej,
przede wszystkim arcybiskupiej. Jest to wełniana taśma z wyszytymi sześcioma
krzyżami, noszona na ornacie. Paliusz arcybiskup mógł otrzymać tylko od
papieża.
wszystkie źródła anglosaskie. Nieważność koronacji Harolda
była więc jedynie insynuacją propagandy normandzkiej!
Kiedy już uroczystości pogrzebowo-koronacyjne się zakoń­
czyły, Harold musiał zająć się bieżącymi sprawami obecnie
już swojego królestwa. Najprawdopodobniej wkrótce po
koronacji przybyło poselstwo normandzkie, domagające się
w imieniu Wilhelma wypełnienia przez Harolda zobowiązań,
podjętych w trakcie pobytu na kontynencie i potwierdzonych
uroczystą przysięgą. Odpowiedź Harolda mogła być tylko
jedna: przysięga wymuszona gwałtem na przysięgającym nie
ma mocy wiążącej. Poselstwo wróciło więc do Normandii
z niedobrymi wieściami; Harold, spodziewając się wojny ze
strony Wilhelma, musiał szybko uspokoić kraj i przygotować
się do obrony.
Kłopoty pojawiły się także w Northumbrii. Zrewoltowana
niedawno prowincja obawiała się Godwinowica na tronie.
Tanowie nie brali przecież udziału osobiście w rokowaniach
i nie wiedzieli, jaką rolę odegrał w nich Harold. Wydawało im
się, że porozumienie zostało zawarte z samym królem Edwar­
dem, a Harold był dla nich przede wszystkim bratem Tostiga.
Spodziewali się, że w pierwszym odruchu będzie myślał
o restytucji brata i o zemście za upokorzenie. Nieporozumienie
to Harold musiał natychmiast wyjaśnić. Wyruszył więc po­
spiesznie na północ, ale nie pod osłoną potężnych wojsk, by
łamać opór i się mścić, lecz jedynie z ograniczonym orszakiem,
koniecznym dla celów reprezentacyjnych. W orszaku tym
jedno z czołowych miejsc zajmował Wulfstan, biskup Wor-
cester, osoba powszechnie szanowana w kraju ze względu na
świątobliwy tryb życia. Nie znamy szczegółów tej podróży.
Wiemy jedynie, że pojednanie doszło do skutku. Dodać
można tylko, że wówczas najprawdopodobniej formalnie
zawarte zostało małżeństwo z Aldithą; hipotezę tę potwierdza
fakt, że pod koniec roku Alditha urodziła nieżyjącemu już
Haroldowi syna. Przed 16 kwietnia Harold był już z powrotem
w Westminster, by spędzić tam święta Wielkanocne.
Pierwszy etap — przejęcie i zalegalizowanie swej władzy
Harold przeprowadził nad wyraz szybko i pomyślnie; co
więcej, proces ten przebiegł nie tylko sprawnie, ale także
bezkrwawo, a nawet bez większych perturbacji. Krótkie
panowanie Harolda, w świetle przekazów życzliwych mu
kronikarzy i prac historyków, jawi się jako zapowiadające
silne, stabilne i sprawiedliwe rządy. Czy wnioski te są
uzasadnione, nie dowiemy się nigdy.
Harold nie wprowadził większych zmian organizacyjnych
w państwie: nie wyznaczył earla na swe miejsce w Wessex,
a w pozostałych dzielnicach utrzymał dotychczasowych na­
miestników. Być może zatrzymanie pod osobistymi rządami
Wessex wiązało się z wyborem strategicznego kierunku obrony
— obrał pozycję na południu, gdzie spodziewał się wroga.
W poniedziałek 24 kwietnia, jeszcze w trakcie wielkanoc­
nego zjazdu, zaszło wydarzenie, które odnotowały wszystkie
współczesne kroniki. Na niebie ukazała się dziwaczna gwiazda
z ogonem — kometa Halleya. Komety to drobne ciała
niebieskie, składające się z jądra otoczonego mgiełką pyłów;
wyróżniają się tym, że przebiegając po nieboskłonie ciągną za
sobą charakterystyczny ogon, przez astronomów zwany war­
koczem, nadając im niepowtarzalny i niesamowity wygląd.
Podobnie jak planety, komety okrążają Słońce, z tą jednak
różnicą, że ich orbity są bardzo spłaszczonymi elipsami.
Kometa określana nazwiskiem siedemnastowiecznego brytyjs­
kiego astronoma pojawia się nad nami bardzo rzadko — z Zie­
mi daje się zaobserwować jedynie co 76 lat; ostatnio na
przełomie 1985 i 1986 roku. W średniowieczu ludzie nie
zdawali sobie jeszcze sprawy z cykliczności ruchu komet,
a ich ukazanie się na niebie było tak niecodzienne, że
przypisywano mu znaczenie nadprzyrodzone. Z reguły uzna­
wano to za zapowiedź wielkich i na ogół niedobrych wydarzeń.
W świadomości potocznej przekonanie to przetrwało zresztą
znacznie dłużej — wystarczy choćby porównać odpowiednie
ustępy ósmej księgi Pana Tadeusza! Nie inaczej było w 1066 r.
Z całą pewnością fakt, że walka o tron angielski dopiero się
rozegra, nie był żadną tajemnicą. Wśród ludzi szeptano, że
wkrótce upadnie wielki władca, nie było jedynie pewności, do
kogo odnoszą się te przepowiednie.
Kłopoty znów nie dały na siebie długo czekać. Na przełomie
kwietnia i maja z pretensjami zawitał Tostig. Wygnany jesienią
z Anglii, udał się do swego szwagra Baidwina V flandryjs-
kiego, który wyposażył go w pokaźną flotę. Tostig rozkazał
więc rozwinąć żagle i wkrótce pojawił się u południowych
wybrzeży Anglii. Posuwał się szlakiem swego ojca sprzed
czternastu lat. Najpierw napadł wyspę Wight, gdzie zdarł
z mieszkańców okup i zaopatrzenie. Następnie popłynął na
wschód aż do Sandwich, dokonując okazjonalnych rajdów
i zbierając tych, którzy zaciągając się pod jego znaki,
upatrywali swej życiowej szansy. Wieści o pojawieniu się
Tostiga i jego floty dotarły do Harolda w Londynie 3 maja.
Król natychmiast rozesłał wici dla pospolitego ruszenia wojsk
lądowych i floty. Zaraz po zgromadzeniu sił — a musiała być
to siła nie lada, gdyż jeden z kronikarzy odnotował pojawienie
się największej armii, jaką kiedykolwiek zgromadzono w An­
glii — ruszył na czele wojsk na spotkanie napastnika. Nie
doszło jednak do starcia, gdyż Tostig nie dotrzymał pola. Jego
flota rozwinęła żagle i popłynęła na północ w nadziei
znalezienia szerszego oparcia na obszarach niegdyś pod­
porządkowanych jego władzy. Na próżno! Niewielu chętnych
garnęło się pod wodzę niepopularnego, pozbawionego stano­
wiska earla. Na wschodnim wybrzeżu Tostig również dał się
nieco we znaki rabując i paląc, ale wkrótce pokonany przez
siły Morcara i Edwina, opuszczony przez większość pod­
komendnych zbiegł na czele już tylko dwunastu statków dalej
na północ do Szkocji, gdzie znalazł schronienie u króla
Malkolma.
Zebranego wojska i floty Harold już nie rozpuścił do
domów. Przeprawa floty Tostiga przez Kanał pouczyła go, że
pora roku, pogoda i wiatry są już odpowiednie dla ruchów
dużych zgrupowań statków, co oznaczało, że w każdej
chwili może się pojawić znacznie poważniejszy przeciwnik
— Wilhelm normandzki. Harold nie lekceważył tego nie­
bezpieczeństwa; mimo, iż średniowieczne kampanie toczone
były na ogół przy pomocy wojsk zwoływanych na daną
okoliczność, po czym pośpiesznie rozpuszczanych do domu,
utrzymał siły skoncentrowane i w pełnej gotowości bojowej.
/
Świadczy to, oprócz doceniania niebezpieczeństwa, także
o tym, że miał dostatecznie duży autorytet wśród poddanych,
by utrzymać w ryzach pospolite ruszenie, ale przede wszy­
stkim, iż rozporządzał środkami, które pozwalały na utrzy­
manie armii w polu przez dłuższy czas. Siły anglosaskie
rozmieszczone zostały w kluczowych punktach wzdłuż
południowego wybrzeża, a flota pod dowództwem Eadrica
zakotwiczyła przy wyspie Wight. Na drugą stronę Kanału
La Manche wysłano wywiadowców.
Wojska anglosaskie stały w pogotowiu przez całe lato.
Haroldowi faktycznie udało się utrzymać zmobilizowane siły
w gotowości bojowej przez cztery miesiące! Był to niewątp­
liwie wielki wyczyn logistyczny. Inwazja (o gotowości Wil­
helma do niej Harold był całkowicie pewien dzięki swym
szpiegom) przez ten czas jednak nie nadeszła. Historycy na
ogół stwierdzają, że flotę Wilhelma powstrzymały niesprzyja­
jące wiatry. Niemniej w pewnym momencie, między połową
lipca a 27 września, flota Wilhelma wypłynęła ze swego
punktu koncentracji na rzece Dives i przemieściła się do St.
Valery-sur-Somme na Kanale La Manche. Niektórzy historycy,
powołując się na wersję E Kroniki anglosaskiej twierdzą, że
nie było to żadne przemieszczenie sił, lecz pierwsza próba
przeprawy przez Kanał, która się nie powiodła za względu na
pojawienie się floty Harolda u brzegów Normandii. Wilhelm,
całkiem rozsądnie, miałby zrezygnować z przeprawy statkami
załadowanymi końmi i ciężkozbrojnym rycerstwem w warun­
kach walki z szarpiącymi go lekkimi jednostkami anglosaskimi.
Spotkanie to miałoby nastąpić właśnie około 8 września,
kiedy rozpuszczone zostało anglosaskie pospolite ruszenie,
a flota odpłynęła z wyspy Wight. Harold, stając w obliczu
pozostawienia południowego wybrzeża bez obrony, zdecydo­
wałby się na wypad. Z punktu widzenia wojskowego wypad
taki byłby posunięciem logicznym i celowym. Niestety,
świadectwo źródłowe są tutaj bardzo niejednoznaczne i nie
poparte przez żaden inny przekaz. Ewentualności takiego
obrotu spraw nie możemy wykluczyć; hipoteza jest kusząca,
niemniej podkreślić należy, iż jest to tylko hipoteza i to
bardzo mizernie udokumentowana.
W każdym wypadku, bez względu na to, czy wypad pod
wybrzeże normandzkie miał miejsce, czy też jest to twór
fantazji historyka, Harold i jego flota około połowy września
zawinęli do Londynu. Perspektywa najazdu Wilhelma ze
względu na zbliżającą się jesień i pogarszającą się pogodę
musiała się oddalać. Wnioski takie byłyby tym bardziej
uzasadnione, gdyby faktycznie doszło do spotkania flot
u brzegów Normandii i Harold miałby poczucie, że zapobiegł
przeprawie. Wydawało się, że chwilowo nic mu nie zagraża.
Niebezpieczeństwo jednak czyhało tuż za progiem. Na północy,
całkiem niespodziewanie, pojawił się inny pretendent do tronu
angielskiego.
Harald Hardrada był najsławniejszym wojownikiem wikin­
gów, żywą legendą całej północnej Europy. Wywodził się ze
skandynawskiego rodu królewskiego. Jego przyrodni brat św.
Olaf był królem Norwegii, a bratanek Magnus królem Norwegii
i Danii. On sam w końcu sięgnął po koronę norweską,
usiłował podbić Danię, a zginął starając się wywalczyć
Królestwo Anglii. Jego życie to bezustanne pasmo awantur
i wojen. Za młodu walczył przewodząc wojskom swego brata
Olafa. Po włączeniu Norwegii do północnego imperium Kanuta
Wielkiego musiał się udać na wygnanie. Wędrował w po­
szukiwaniu przygód, służąc jako najemnik na Rusi, a następnie
w wareskiej gwardii cesarzy bizantyjskich. W barwach cesarza
odznaczył się na Sycylii, w północnej Afryce i wielu innych
miejscach. Hojnie opłacany w służbie cesarskiej oraz dzięki
łupom wojennym zdobył bajeczne skarby, które wydatnie
wspomogły jego dalszą karierę. Już współcześnie krążyły
o nim opowieści, że walczył ze smokami i lwami, porywał
księżniczki itd. Na przełomie 1042-1043 znowu pojawił się
na Rusi, gdzie ożenił się z Elżbietą, córką kniazia Jarosława
Mądrego. Wsławiony swymi wyczynami na południu i wscho­
dzie Europy, po śmierci synów Kanuta powrócił do Skan­
dynawii, gdzie wywalczył tron norweski, po czym wdał się
w wojny ze Swenem duńskim. Zmagania o podbój Danii
trwały z przerwami szesnaście lat. Harald z reguły wygryw;ał
bitwy, lecz nie potrafił doprowadzić do ostatecznego pokonania
Swena i usunięcia go z kraju. W efekcie w 1064 r. zawarty
został pokój, który stanowił raczej kompromis niż zwycięstwo
Haralda. Wojny duńskie przyniosły natomiast jeden niewątp­
liwy efekt w postaci doszczętnego wyczerpania legendarnego
skarbu królewskiego. Źródła pochodzące z drugiej połowy
panowania Haralda nie wspominają już nawe o jego bogactwie
i hojności. Pośrednim dowodem na to jest także systematycznie
obniżająca się jakość monet bitych w Norwegii w trakcie jego
panowania. W chwili śmierci Edwarda Wyznawcy w Skan­
dynawii panował spokój; stan ten być może kłócił się
z awanturniczym duchem Haralda i dlatego postanowił on
podjąć wyzwanie i ruszyć na podbój nowego królestwa, lecz
niewątpliwie drugim powodem, dla którego to zrobił, była
paląca konieczność uzupełnienia niedoborów w skarbcu,
a Anglia stanowiła tradycyjne miejsce dla wikingowskich
wypraw łupieskich.
Tostig, schroniwszy się w Szkocji, szybko się zorientował,
że nie ma co liczyć na wydatniejszą pomoc króla Malkolma,
który miał zbyt poważne problemy we własnym kraju, by
porywać się na kosztowne i niebezpieczne awantury za­
graniczne. Godwinowic musiał się więc rozejrzeć za potęż­
niejszym i bardziej wojowniczym sojusznikiem. Wzrok jego,
jak zapewnia Saga o Haraldzie, padł na kuzyna, Swena
duńskiego, ale ów również nie był skory do wyprawy przeciw
Anglii. Tak więc pozostawał już tylko Harald norweski.
Wybór ten był właściwy z kilku względów: Harald byt
sławnym awanturnikiem, skłonnym do tego rodzaju eskapad,
utalentowanym i doświadczonym dowódcą o znakomitej
przeszłości wojskowej, rozporządzał silną i utwardzoną w bo­
jach drużyną, miał też w dyspozycji wypróbowaną flotę, dla
której przerzucenie wojska przez morze nie stanowiło prze­
szkody. Nie wiemy, w jaki sposób Tostig i Harald nawiązali
kontakt i jakie uzgodnili warunki współpracy. Niektórzy
badacze dopatrują się tu pośrednictwa Wilhelma normandz-
kiego, z punktu widzenia którego Tostig wraz ze swoimi
roszczeniami stanowił doskonałą dywersję na tyłach Harolda.
Faktem pozostaje, że po zgromadzeniu potężnej floty liczącej
trzysta okrętów Harald ruszył na Anglię, u drogę swą obrał
szlakiem północnym. Najpierw gościł na Szetlandach i Or-
kadach, gdzie wikingowscy książęta wysp przyłączyli się do
niego. Na wezwanie Haralda przybyli również inni wikingow­
scy władcy z Irlandii i Islandii. Następnie zawitał do Szkocji,
gdzie namówił do współpracy króla Malkolma.
15 września monarcha norweski pojawił się na czele
swej floty u wybrzeży Anglii. U ujścia rzeki Tyne do
sił Haralda dołączył swą niewielką eskadrę Tostig. Połączone
siły, korzystając z tych samych północnych wiatrów', które
uniemożliwiały przeprawę Wilhelmowi normandzkiemu, po-
żeglowały na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża Anglii.
Mniej więcej w połowie drogi do Kanału La Manche
okręty wykonały zwrot na zachód i wpłynęły w głąb
lądu, w górę rzeki Ouse. Po drodze napastnicy starli się
kilkakrotnie z rozpaczliwym oporem lokalnych oddziałów
i spalili kilka miasteczek. Zasadnicze lądowanie nastąpiło
18 września w Riccal, niedaleko Yorku.
Edwin i Morcar już wiedzieli o niebezpieczeństwie. Mieli
zapewne tylko tyle czasu, by pospiesznie zebrać pospolite
ruszenie ze swych dzielnic i zagrodzić drogę wrogowi do
Yorku. Harald, starodawnym obyczajem wikingów, okręty
zostawił pod siłną obstawą, dowódcami której ustanowił
swego syna Olafa oraz książąt Orkadów i Szetłandów. Główny
trzon armii pod wodzą Haralda i Tostiga podążył na roz­
strzygającą bitwę z wojskami anglosaskimi. Earlowie Mercji
i Northumbrii dysponowali mniejszymi siłami niż Harald.
Wysłali już, co prawda, gońców do króla z prośbą o pomoc,
do jego przybycia jednak musieli polegać na własnej ocenie
sytuacji. Zajęcie Yorku pozwoliłoby Haraldowi na obsadzenie
poważnego punktu oporu i zdobycie przyczółka w Anglii.
Uznali więc za stosowne stawić najeźdźcom czoła, na miejsce
starcia wybrali Gate Fulford, majątek earla Morcara, gdzie
Anglosasi obsadzili zarówno drogę, jak i rzekę, a ich flanki
chroniły bagna. Do starcia doszło w środę 20 września.
Rozgorzała gwałtowna i krwawa bitwa. Początkowo obrońcy
odnieśli sukces, lecz w miarę upływu czasu górę zaczęło brać
doświadczenie wojsk Haralda. Pole bitwy, jak donosi kronikarz,
zasłane już było gęsto trupami, kiedy Anglosasi nie wytrzymali
naporu Norwegów i rzucili się do ucieczki. Zwycięzcą pod
Gate Fulford został Harald, a Morcar i Edwin wraz z niedobit­
kami swych sił schronili się w Yorku.
Harald nie zwlekał ze zbieraniem owoców swego zwycięs­
twa. Szybko podszedł pod miasto i zażądał kapitulacji. York
się nie bronił. Mieszczanie przyjęli upokarzające warunki
Norwegów; woleli nie ryzykować oblężenia i ewentualnego
zdobycia miasta — los mieszkańców byłby wówczas nie do
pozazdroszczenia. W historiografii można spotkać przykłady
potępienia ich małodusznej postawy oraz oskarżenia o zdradę.
Jednak od obawy o swój los i mienie do chętnego przyjęcia
zwierzchnictwa najeźdźcy jest jeszcze bardzo daleko. Wypadki
następnych dni pozwalają powątpiewać w entuzjazm mieszczan
względem Norwegów.
Po swym kolejnym tryumfie król norweski opuścił York
i wycofał się kilkanaście kilometrów na północny-wschód do
Stamford Bridge, gdzie zapewne postanowił dać swemu wojsku
oddech i przygotować się spokojnie do rozprawy z Haroldem.
Nie jest do końca jasne, dlaczego wybrał akurat Stamford
Bridge, odległe zarówno od Yorku, jak i od miejsca postoju
jego floty w Ricali. Być może Hardrada spodziewał się kilku
tygodni wypoczynku przed decydującym starciem, a nieopodal
Stamford Bridge znajdowała się wygodna rezydencja królews­
ka w Aldby.
Harold otrzymał wiadomość o pojawieniu się floty norwes­
kiej około połowy września; Edwin i Morcar wysłali gońców
kiedy tylko dowiedzieli się, co się święci. Król natychmiast
postawił na nogi drużynę i rozesłał wici, zwołując fyrd pod
swe sztandary już po raz trzeci w tym roku. Wbrew opiniom
często spotykanym w opracowaniach, popieranych pieszymi
wyczynami hobbystów, którzy w ten sposób pragną dowieść,
iż możliwy był przemarsz z Londynu do Yorku w danym
czasie, przemieszczenie wojsk Harolda na północ musiało się
odbyć konno; marsz pieszy tak dużej formacji wymagałby
więcej czasu niż zezwala na to kalendarium wydarzeń zapisane
przez kroniki. Posuwając się na północ Harold zbierał po
drodze kontyngenty z poszczególnych dzielnic. W trakcie
pochodu musiał również dowiedzieć się o klęsce pod Gate
Fulford. Dwudziestego czwartego stanął w Tadcaster, nieopo­
dal Yorku. Tam dowiedział się, że Norwegowie wycofali się
dwanaście kilometrów za York do Stamford Bridge, przez co
oddalili się prawie dwadzieścia kilometrów od swych okrętów.
Musieli się czuć spokojni i bezpieczni, zupełnie się nie
spodziewając tak rychłego przybycia przeciwnika z południa.
Harold postanowił wykorzystać atut zaskoczenia i natychmiast
wyruszył w kierunku wroga. Plan ten opierał się jednak na
całkowitym zachowaniu tajemnicy przed wrogiem. Harold,
kierując się na Stamford Bridge, musiał przemaszerować
przez York — tędy wiodła najkrótsza droga. Tak też uczynił,
a mimo to nikt z mieszczan (którzy niby tak mieli sprzyjać
Hardradzie!) nie powiadomił Norwegów o nadciągającym
niebezpieczeństwie. Zaskoczenie było zupełne.
Bitwa pod Stamford Bridge to największe zwycięstwo
Harolda. Na przedpolach Yorku król wykazał swoje najlepsze
cechy dowódcy: zdecydowanie w obliczu nieprzyjaciela,
odwagę podjęcia słusznego ryzyka i znakomity zmysł ta­
ktyczny. Wszystko to ukoronowane zostało wspaniałym
zwycięstwem, które na stulecia zapadło w pamięci Skan­
dynawów, czego najlepszym dowodem jest spisana aż w XIII
w. saga Snorriego Sturlussona, zawierająca opis tego starcia.
Ale bitwa ta przyniosła jeszcze jeden efekt — odciągnięcie
Harolda i jego wojsk na północ w decydującej chwili
najazdu normańskiego i nadwątlenie jego sił zbrojnych;
zwycięstwo to opłacone zostało krwawymi stratami. Naj­
prawdopodobniej gdyby nie dywersja norweska, Wilhelm
poniósłby sromotną klęskę.
Historycy oceniają, że Harald Hardrada wylądował w Nor­
thumbrii z siłami około siedmiu i pół tysiąca wojów. Szacunki
te opierają się na przekazanej przez kronikarzy informacji
o liczebności floty najeźdźczej. Biorąc pod uwagę krwawą
bitwę pod Gate Fulford oraz wyłączenie sporego kontyngentu
dla ochrony floty oczekującej w Riccall, pod Stamford Bridge,
do boju najprawdopodobniej stanęło około czterech tysięcy
Norwegów i ich sprzymierzeńców. Harold angielski zapewne
dysponował nieco większym wojskiem, ale nie mogła to być
druzgocąca przewaga ze względu na konieczność podjęcia
błyskawicznego marszu na północ i brak czasu na zgromadze­
nie wszystkich sił. Naprzeciw siebie stanęły więc armie dosyć
wyrównane pod względem ilości żołnierzy, ale nierównej
wartości bojowej. Przewaga doświadczenia i wyćwiczenia
z pewnością należała do Norwegów, Harold jednak w sposób
mistrzowski wykorzystał atut zaskoczenia.
Konfiguracja terenu między Yorkiem a Stamford Bridge
(czyli Mostem Stamford, gdzie istotnie znajdował się drewnia­
ny most na rzece Derwent) jest taka, że wojsko Harolda mogło
zbliżać się zupełnie niezauważone aż do ostatniej chwili.
Norwegowie obozowali po obu stronach rzeki i rzeczywiście
dali się zaskoczyć. Niektóre ze źródeł wręcz podają, w co
doprawdy trudno uwierzyć, iż Norwedzy byli tak pewni
swego bezpieczeństwa, że zostawili kolczugi na statkach
w Riccall. Wojowie przebywający na brzegu, od którego
przybył Harold, zginęli wszyscy niemal natychmiast. Według
późnego przekazu kronikarskiego towarzyszy znajdujących
się z drugiej strony rzeki uratował od natychmiastowej
zagłady pewien dzielny wojownik, który sam zagrodził
Anglosasom przejście przez most i bronił go w pojedynkę,
kładąc trupem czterdziestu napastników. Padł dopiero od
razów zadanych od dołu przez ludzi, którzy wkradli się
pod most. Przekaz ten to zapewne legenda; co jednak
można poczytać za prawdę, to rozpaczliwą obronę przeprawy
przez most, która umożliwiła reszcie wojów przywdzianie
kolczug i hełmów oraz sformowanie szyku. Obrona mostu
w końcu się załamała i Anglosasi przeszli na drugą stronę
rzeki; teraz dopiero rozpoczęła się prawdziwa bitwa. Nor­
wegowie stawili twardy opór i walka trwała wiele godzin.
Gdy jednak padli w boju Harald Hardrada i Tostig, szyki
norweskie załamały się i pojedynczy wojowie lub niewielkie
ich grupki starały się ratować na własną rękę, uciekając
w kierunku statków. Anglosasi natychmiast urządzili pościg,
który wkrótce przeobraził się w rzeź. 25 września 1066 r.
Harold odniósł druzgocące zwycięstwo.
Do rozwiązania pozostał już tylko problem floty pod Riccall.
Siły tam zgromadzone, nawet powiększone o niedobitki
głównej armii, nie stanowiły poważniejszego zagrożenia (po
zawarciu pokoju resztki wojsk Hardrady odpłynęły na zaledwie
dwudziestu czterech okrętach!), ale otoczone i przyparte do
muru, wyposażone w długie łodzie, mogły stawiać przez
dłuższy czas rozpaczliwy opór. Zamiast więc kontynuować
rozlew krwi, którym już nikt nie był zainteresowany, doszło
do rokowań. Harold paktował z pozycji siły i mógł sobie
pozwolić na wielkoduszność względem Olafa, syna pokona­
nego króla Norwegii. Olafowi pozwolono w spokoju powrócić
do domu, satysfakcjonując się jedynie obietnicą utrzymania
pokoju i przyjaźni między dwoma królestwami oraz wzięciem
odpowiedniej liczby zakładników. Zwycięstwo było więc
całkowite i kompletne: obaj główni wodzowie i inicjatorzy
najazdu nie żyli, ich wojsko wracało zdziesiątkowane bez
łupów, chwały i korzyści politycznych, królewicz Olaf
ocalił głowę z łaski zwycięzcy i za cenę przekazania
odpowiednich zakładników. Tak zakończył się ostatni najazd
wikingów na Anglię.
Kilka dni później, kiedy Anglosasi odpoczywali, leczyli
rany i nadal jeszcze świętowali wspaniałe zwycięstwo, Harold
otrzymał wiadomość o lądowaniu Wilhelma na południu. Jak
na huśtawce, sytuacja z euforycznej nagle stała się dramatycz­
na: w drugim końcu państwa pojawiło się niebezpieczeństwo,
które wcześniej uznano za minione. Wieści o pojawieniu się
nowego wroga dotarły w momencie, kiedy król albo przygo­
towywał się do rozpuszczenia wojska po odpłynięciu Nor­
wegów, albo może był już w trakcie demobilizacji. Reakcja
Harolda mogła być tylko jedna — po raz czwarty w tym
samym roku rozesłał wici, wzywając pod broń fyrcl i nakazując
koncentrację drużynie. Wezwanie to widocznie spotkało się
z pozytywnym odzewem, bowiem w ciągu kilku dni Harold
ponownie zebrał pokaźne siły. Świadczy to z jednej strony
o zdyscyplinowaniu anglosaskich tanów, z drugiej zaś o tym,
że nowy władca silną ręką dzierżył ster władzy w kraju.
Niedawne druzgocące zwycięstwo nad Norwegami niewątp­
liwie przydało nowego uroku jego imieniu.
W literaturze podniesiona została kwestia nieobecności
earlów Edwina i Morcara pod Hastings. Niektórym historykom
wydało się to kolejnym argumentem za istnieniem rywalizacji
pomiędzy północnymi earlami a królem, ale rozumowanie to
nie wytrzymuje krytyki. Przede wszystkim małżeństwo Harolda
z ich siostrą dobitnie świadczy o ścisłym aliansie obu stron.
Po wtóre, dwukrotne wystąpienie Harolda przeciw rodzonemu
bratu, w wyniku czego pod Stamford Bridge Tostig stracił
życie, jest również wystarczająco wymowne. Po trzecie,
nieobecność wydzielonych kontyngentów z Mercji i Northum-
brii pod Hastings daje się wytłumaczyć w znacznie prostszy
sposób: earlowie Edwin i Morcar samodzielnie stawili czoła
Haraldowi Hardradzie i ponieśli druzgocącą klęskę pod Gate
Fulford. Straty, jakie tam ponieśli, zwłaszcza wśród houscarli,
czyli trzonu swej armii, musiały być bardzo poważne, nawet
wziąwszy pod uwagę przesadę wynikającą z emfazy retorycz­
nej kronikarzy. Odbudowa wojska praktycznie z dnia na dzień
— wszak między bitwami pod Gate Fulford i Hastings
upłynęło zaledwie trzy i pół tygodnia — nie była możliwa. Na
dodatek Mercja i Northumbria były najmniej ludnymi i naj­
biedniejszymi dzielnicami królestwa. W świetle powyższego
to nie brak Edwina i Morcara pod Hastings dziwi, lecz
dziwiłaby ich obecność!
Zgromadziwszy kogo się dało, Harold podjął kolejny
forsowny marsz, tym razem na południe. W Londynie stanął
około 8-9 października. Koncentracja wojska była naznaczona
pod „Starodawną Jabłonią” w Sussex, miejscem dzisiaj bliżej
niezidentyfikowanym mimo różnych hipotez, lecz z pewnością
oczywistym w owych czasach. Popas w Londynie trwał nie
dłużej niż dwa — trzy dni, po czym Harold skierował się wraz
z przybocznymi siłami na południe, a połączywszy się
w umówionym miejscu ze zwołanym fyrdem z poszczególnych
dzielnic, ruszył już bezpośrednio na spotkanie Normanów.
Zachowane kroniki stawiają nas w tym miejscu przed
zasadniczej wagi pytaniem — otóż część przekazów zarówno
anglosaskich, jak i normańskich stwierdza, że Harold wyruszył
w pole, nie czekając na zakończenie koncentracji swych
wojsk, tzn. stanął do bitwy, kiedy część jego sił nie zdążyła
jeszcze przybyć na miejsce. Wobec zgodności źródeł proste
zaprzeczenie nie wydaje się możliwe; natychmiast jednak
rodzi się pytanie: dlaczego miałby się zachować aż tak
lekkomyślnie? Przecież czas był po jego stronie; Normanowie
i tak już przerzucili całość swych wojsk przez Kanał i nie
mieli skąd upatrywać posiłków. Naturalną koleją rzeczy
zwycięstwo ma wielu ojców — w chwili, kiedy Wilhelm
pokonał Anglosasów pod Hastings pod jego sztandary rzuciło
się wielu nowych ochotników, chętnych do udziału w podboju
Anglii wówczas, gdy najgorsza część roboty była już wyko­
nana. Ale dopóki losy wyprawy się jeszcze ważyły, nikt nie
kwapił z posiłkami. Tak więc przed rozstrzygającą bitwą
każdy dzień spędzony na wyspie oznaczał dla Wilhelma
uszczuplenie sił w tej czy innej formie, chociażby na skutek
chorób lub rozpaczliwego oporu stawianego przez chłopów
napadanych i grabionych przez normańskie podjazdy ściąga­
jące prowiant dla armii.
Jeżeli Harold rzeczywiście wyruszył nie czekając na całość
swych sił, musiał mieć po temu ważne powody. Niektórzy
historycy sugerują, że przyspieszał bieg wypadków, by zapo­
biec dewastacji swych rodowych posiadłości w Sussex, jednak
wydaje się to wysoce wątpliwe. Człowiek, który wraz z tytułem
monarszym objął olbrzymie majątki ziemskie należące do
domeny królewskiej i rozsiane po całej Anglii, nie stawiałby
na szalę wszystkiego w obronie kilku kluczy, jakkolwiek by
nie były bogate. Nie przekonuje również argumentacja, że
chodziło tu o jego dobra rodowe, dziedziczone z dziada-
pradziada. Swe sentymenty rodzinne Harold, jak wiadomo,
również potrafił utrzymać na wodzy, jeżeli chodziło o najwyż­
szą stawkę, by przypomnieć jego zachowanie względem braci
Swena i Tostiga bądź pierwszej żony! Tym bardziej trudno go
posądzać o użalanie się nad włościami. Sentymenty więc
z pewnością nie wchodziły w grę.
W historiografii znaleźć można także teorię, wspartą auto­
rytetem kronik normandzkich, wyjaśniającą postępowanie
Harolda pośpiechem dyktowanym przez zapalczywość i lek­
komyślność — król anglosaski miałby wyruszyć w pole, nie
dokończywszy przygotowań w nadziei powtórzenia wyczynu
spod Stamford Bridge; chciał zaskoczyć Wilhelma, który
jakoby miał być przekonany, że przeciwnik znajduje się
jeszcze daleko na północy. Rozumowanie także również nie
przekonuje. Po pierwsze, wysoce wątpliwe wydaje się poczucie
bezpieczeństwa Wilhelma. Po wylądowaniu na Wyspie okopuje
się w Hastings i wcale się nie kwapi do ruchów ofensywnych.
Uważa, że zdobył i umocnił przyczółek, w odwodzie trzyma
swoją flotę i stara się zdobyć maksimum informacji zanim
podejmie dalsze kroki. Harold od samego początku dysponuje
dokładnymi danymi na temat przeciwnika; już sam fakt, że
z Londynu ruszył prosto w kierunku Hastings świadczy o tym,
że bardzo dobrze wiedział, co robi. Z drugiej strony warowny
obóz pod Hastings odwiedzały różne osoby — kroniki nawet
wspominają o poselstwie Harolda. Gdzież tu więc pole do
jakiegokolwiek zaskoczenia? Po wtóre, cała dotychczasowa
kariera Harolda świadczy przeciwko argumentowi o brawurze
i lekkomyślności. W dotychczasowej swej działalności jako
wódz i polityk Harold zachowywał się zawsze bardzo ostrożnie,
by nie powiedzieć asekurancko. Uderzał na przeciwnika tylko
wówczas, kiedy udało mu się zapewnić maksimum warunków
powodzenia; jeżeli sytuacja wyglądała ryzykownie, wykonywał
krok wstecz, podejmował rokowania, zwlekał z rozstrzyg­
nięciem i szedł na kompromisy, a do problemu wracał dopiero
wtedy, gdy był lepiej przygotowany lub gdy przeciwnik nie
spodziewał się ataku. Tak wyglądał scenariusz jego zmagań
z Walijczykami i z buntami na północy. Co się tyczy
niespodziewanego ataku pod Stamford Bridge, to podkreślić
trzeba, że chociaż z pewnością forsowny marsz na północ
świadczyć może o chęci zadania ciosu zanim przeciwnik
umocni się na lądzie, to jednak w żadnym wypadku wyruszając
z Londynu Harold nie mógł liczyć na zaskoczenie nie­
przyjaciela, chociażby z t ego powodu, że nie wiedział jeszcze
o klęsce pod Gate Fulford i złudnym poczuciu bezpieczeństwa
wśród Norwegów. Ów pośpiech dowodzi raczej, iż Harold
obawiał się samodzielnego wystąpienia Edwina i Morcara
i dania przeciwnikowi możliwości pokonania armii anglosas­
kiej fragment po fragmencie, zanim zdoła ona dokonać
koncentracji. Dalszy rozwój wypadków potwierdza te obawy:
Hardrada pokonał siły północne i kto wie, jak potoczyłyby się
wypadki, gdyby nie uśpiło to jego czujności. Haroldowi
w danym wypadku nie pozostawało wiele do wyboru. Gdy
przybył do Yorku i dowiedział się o korzystnym dla niego
oddaleniu sił norweskich od floty i ich przeświadczeniu
o bezpieczeństwie, musiał działać bezzwłocznie. W decyzji
o natychmiastowym ataku nie było jednak ani krzty lekko­
myślności; wręcz przeciwnie — dobre rozpoznanie, połączone
z trafną oceną sytuacji i śmiała decyzja. Czyż to nie podręcz­
nikowe wręcz cechy dowódcy?!
Tak więc, jeżeli nie wchodziła tu w grę ani chęć osłony
rodowych dóbr przed dewastacją z rąk najeźdźców, ani chęć
powtórzenia rzekomego brawurowego rozstrzygnięcia z Nor­
wegami, motywów kierujących Haroldem należy szukać gdzie
indziej. Jego postępowanie i związany z nim pośpiech wynikały
najprawdopodobniej z doświadczeń zebranych w czasie „goś­
ciny” u Wilhelma w Normandii przed dwoma laty i udziału
w działaniach księcia normandzkiego przeciwko Bretończy-
kom. Taktyka Wilhelma polegała wówczas na wykorzys­
tywaniu przewagi w sile zaczepnej i manewrowości, jaką
dawało posługiwanie się ciężką konnicą w polu. Kawaleria
normańska bez większej obawy o możliwości przeciwdziałania
słabszego przeciwnika zamkniętego w zamkach i miastach
bezkarnie dokonywała szerokich zagonów po zapleczu wroga,
obracając w zgliszcza i łupiąc całe okolice, a w razie
zagrożenia wycofywała się za palisady pospiesznie wznoszo­
nych grodów. W ten sposób najechany mógł decydować się
albo na wojnę na przetrwanie — w warunkach kiedy on
chronił się za murami, a jego własny kraj podlegał bezlitosnej
dewastacji — albo szukać rozstrzygnięcia w polu w nierównej
walce pieszego z kawalerzystą. Tego rodzaju taktyka najazdów
okazywała się w średniowiecznych zmaganiach wojennych
niesłychanie skuteczna, by przywołać tu jedynie przykład
Krzyżaków, podbijających ziemie Prusów w dwa wieki
później. Nawiasem mówiąc, dokładnie w taki sposób potoczyły
się wypadki po bitwie pod Hastings. Harold zdawał sobie
sprawę z faktu, że tradycyjny anglosaski sposób wojowania
opierał się na piechocie — huscarlowie przemieszczali się po
kraju na koniach, dlatego mogli w kilka dni przybyć z Yorku
na południowe wybrzeże, ale walczyli swymi straszliwymi
toporami bojowymi pieszo. Kalkulacja Harolda była więc
następująca: dopóki Wilhelm trzyma się morza i własnej floty,
jest znacznie mniej niebezpieczny niż gdyby się przedarł
przez pasmo przybrzeżnych wzgórz i wydostał na równiny
centralnej Anglii. Tam jego konnica mogłaby się okazać
bezkonkurencyjna w porównaniu z piechotą anglosaską, a zni­
szczenia dokonywane przez ataki niewielkich nawet oddziałów
wręcz rujnujące. Bezczynność Normanów, podyktowana nie­
pewnością w nowych warunkach, była korzystna dla strony
anglosaskiej, w każdej chwili jednak mogła się zamienić
w poczynania agresywne, a wtedy sytuacja strategiczna
z punktu widzenia Harolda uległaby niekorzystnemu od­
wróceniu. Harold zrozumiał więc, że po raz wtóry musi
działać pośpiesznie pod naporem wymogów chwili. Ponieważ
dysponował już pokaźnymi siłami, uznał za mniej ryzykowne
wyruszenie naprzeciw wrogowi niż bierne oczekiwanie na
jego ocknięcie się z letargu, w nadziei powiększenia swego
wojska o jeszcze kilka setek wojów z bardziej oddalonych
części królestwa. Decyzja Harolda w tym świetle jawi się jako
zupełnie rozsądna i uzasadniona. Podjął on ryzyko zupełnie
świadomie, oceniwszy je jako najmniejsze. Zagrał kartą
ofensywną i przegrał całą stawkę. Losami wojny bowiem,
a zwłaszcza w dawnych czasach nie kieruje wyłącznie bilans
sił i uzdolnień dowódczych; wielu badaczom wydaje się, że
przegrana Harolda pod Hastings — wydarzenie tak brzemienne
w konsekwencje historyczne — przesądzone zostało za sprawą
jednej niefortunnej (lub fortunnej) strzały z łuku.
Harold zabrał się więc do zablokowania najeźdźców na
półwyspie, na którym leży Hastings i gdzie okopali się
Normanowie. Od północy miały tego dokonać siły lądowe pod
jego osobistym dowództwem, od strony morza zaś wysłana
została flota anglosaska z zadaniem zaatakowania i zniszczenia
statków normańskich, zapewniających ewentualną ewakuację
przez Kanał. Metodycznie przemyślana likwidacja Wilhelma
miała na celu zwycięstwo całkowite i bezdyskusyjne, takie jak
nad Haraldem Hardradą kilka tygodni wcześniej, by już nikt
więcej nie odważył się wystąpić z roszczeniami do korony
angielskiej.
WIELKA WYPRAWA

Wiadomość o śmierci Edwarda i następstwie Harolda dotarła


do Wilhelma, kiedy zabawiał się on polowaniem w okolicach
Rouen. Wysłannika, który przybył z wieściami, wysłuchał na
osobności, po czym natychmiast przerwał łowy i nie tając
objawów gniewu wrócił na zamek w Rouen, gdzie popadł
w głęboką zadumę. Szczegóły zachowania Wilhelma przeka­
zane przez kronikarza mają świadczyć o jego zaskoczeniu
i głębokim oburzeniu postępkiem Harolda. Historyk jednak
ma prawo powątpiewać zarówno w zaskoczenie, jak i oburze­
nie Wilhelma — dowodziłoby to głębokiej naiwności życiowej
księcia Normandii, co w świetle znajomości jego wcześniejszej
biografii raczej trudno przyjąć za prawdopodobne. Ale istnieje
też inna możliwość interpretacyjna: być może Wilhelm liczył
na kłopoty Harolda przy przejmowaniu tronu i szybkość oraz
skuteczność, z jakimi zadziałał Godwinowic, zaskoczyła go
i przyprawiła o złość. A denerwować się Wilhelm faktycznie
miał czym: stawał wobec przedsięwzięcia, które bynajmniej
nie zapowiadało się ani łatwo, ani bezpiecznie. Zamierzał
dokonać najazdu zamorskiego na kraj wielokrotnie większy
od jego własnego księstwa zarówno powierzchnią, jak i liczbą
ludności; chciał podbić królestwo bogate, władane przez
dojrzałego mężczyznę, doświadczonego i rozsądnego polityka,
a na dodatek sprawdzonego wodza. Zaiste przedsięwzięcie
karkołomne! Z drugiej strony jednak nie wolno zapominać,
że w owych czasach najazdy na Anglię nie były czymś
zupełnie nie do pomyślenia, wszak sztuka ta powiodła
się zaledwie kilkadziesiąt lat wcześniej Kanutowi Wielkiemu,
a przed nim — Swenowi Widłobrodemu. Co więcej, można
zaryzykować stwierdzenie, że tego rodzaju awanturnicze
wyprawy, na pierwszy rzut oka zupełnie bez szans po­
wodzenia, były chlebem powszednim w świecie wikingów,
a sam fakt, że tak często się zdarzały dowodzi, iż wielokrotnie
musiały się kończyć przynajmniej częściowym powodzeniem
— w przeciwnym wypadku nie byłoby tak wielu chętnych
do narażania życia w przedsięwzięciu z góry skazanym
na przegraną. Jednakże Wilhelm zdawał sobie sprawę z tego,
że nie organizuje typowej wyprawy wikingowskiej, która
miałaby za zadanie dokonać szybkiego napadu o charakterze
łupieżczym, po czym równie szybko wycofać się tak,
jak się pojawiła, zanim lokalne władze zdążą zorganizować
opór. Podejmował ekspedycję zdobywczą, która miała za­
prowadzić trwałe zmiany w geografii politycznej regionu.
Podbicie Anglii mogło się powieść jedynie przy współudziale
posiłków z innych krajów i w ramach szerzej zakrojonej
akcji polityczno-propagandowej. Musiał zgromadzić pod
swymi skrzydłami maksymalną liczbę własnych żołnierzy,
lenników i ich hufce, sprzymierzeńców, poszukiwaczy przy­
gód, wszelkiego rodzaju awanturników i kogo jeszcze się
tylko dało. Na dodatek potrzebna mu była flota do prze­
wiezienia potężnej armii na drugą stronę Kanału La Manche,
którą jednak nie dysponował. Ponadto zdawał sobie doskonale
sprawę, że powodzenie u celu wyprawy natychmiast pomnoży
jego zastępy niebywale, ale niewielka nawet porażka spo­
woduje, że od razu opuszczą go wszyscy. Wilhelm jednak
był zdecydowany i natychmiast zabrał się do dzieła.
Do Harolda zostaje wysłane poselstwo, które przypomina
mu o przysiędze i wynikających z niej obowiązkach; możliwe,
iż mowa jest także o poślubieniu siostry Wilhelma. Harold
odrzuca argumentację posłów; przysięga złożona była pod
przymusem, nie ma więc mocy obowiązującej, a co do
małżeństwa, to właśnie zawiera inne — z siostrą Edwina
i Morcara. Wszelkie pretensje Wilhelma zostają oddalone.
Równocześnie z poselstwem do Anglii Wilhelm wysyła
drugie — do papieża Aleksandra II, które odmalowuje Harolda
jako krzywoprzysiężcę, a podejmowaną przeciw niemu wojnę
jako sprawiedliwą wyprawę karną; przypomniane jest także
niekanoniczne objęcie arcybiskupstwa Canterbury przez Stigan-
da. W Rzymie poselstwo to uzyskuje poparcie wpływowego
kardynała Hildebranda, późniejszego papieża Grzegorza VII,
słynnego z upokorzenia cesarza niemieckiego pod Canossą
w 1077 r. Wilhelm cieszy się ponadto pozytywną opinią
w kurii; nie licząc niesubordynacji związanej z jego ożenkiem,
co zresztą odpowiednio załagodził, przez reformatorsko na­
stawione kręgi na dworze papieskim postrzegany jest jako
władca popierający w swym państwie ruch odnowy Kościoła
i pielęgnujący instytucje kościelne. W rezultacie poselstwo
normańskie osiąga pełen sukces: Harold zostaje obłożony
klątwą, a Wilhelm otrzymuje od papieża dary w postaci
relikwii i chorągwi świętego Piotra, która ma prowadzić jego
wojska do zwycięstwa. Przyczyna sukcesu dyplomatycznego
Wilhelma w kurii papieskiej jest prosta do wytłumaczenia.
W owych czasach papiestwo dopiero wyzwalało się spod
kurateli cesarskiej, a jego pozycja polityczna w Europie
daleka była jeszcze od tej, którą będzie zajmować niecałe
półtora wieku później, w czasach Innocentego III. W połowie
XI w. papież nie tylko nie miał, ale nawet nie rościł sobie
żadnych praw do wyrokowania w sprawach następstwa tronu
w Anglii. Dlatego też zwrócenie się Wilhelma do Namiestnika
Piotrowego w tej sprawie faktycznie więcej znaczyło dla
wzmocnienia autorytetu papieskiego niż poparcie papieża
mogło pomóc Wilhelmowi i to bez względu na ostateczny
wynik zmagań o koronę angielską. Nic więc dziwnego, że
papież chętnie wysłuchał rady kardynała Hildebranda i udzielił
błogosławieństwa Normandczykowi.
Akcja dyplomatyczna rozwija się dalej. Aby Wilhelm
mógł spokojnie opuścić Normandię, ogołociwszy ją uprzednio
z obrońców, musiał zabezpieczyć sobie tyły. Jak pamiętamy,
książę Normandii nie cieszył się specjalną sympatią sąsiadów,
niemniej Wilhelm zdołał już nauczyć swych wrogów, iż
zadzieranie z nim nie jest bezpieczną zabawą. Cesarz Henryk,
który ma kłopoty, a którego niewiele łączy zarówno z odległą
Anglią, jak i Haroldem, łatwo obiecuje nie mieszać się
w rozgrywkę normandzko-angielską. Baldwin V, hrabia
Flandrii i teść Wilhelma, a jednocześnie szwagier Tostiga,
zachowuje neutralność; dla nikogo jednak nie jest tajemnicą,
że jego sympatie są po stronie przeciwników Harolda.
Baldwin, w ramach pomocy Wilhelmowi, pośredniczy w na­
wiązaniu rokowań z królem Francji. Na zjeździe w Beauvais
Ludwik VII ostatecznie zgadza się nie interweniować. Stawia
jednak warunek, że po śmierci Wilhelma przyszłe królestwo
anglo-normandzkie zostanie rozdzielone między jego dwóch
synów i państwa te ponownie staną się odrębnymi organiz­
mami politycznymi — jakkolwiek odległe (wszak były to
jeszcze tylko plany!) tego rodzaju wzmocnienie księcia
normandzkiego nie mogło się podobać królowi Francji.
Żadne posunięcia dyplomatyczne Wilhelma nie zdołały
wyjaśnić stanowiska króla Danii Swena Estridsena, syn
siostry Kanuta Wielkiego miał własne roszczenia do korony
anglosaskiej i nie zamierzał ani wspierać innego pretendenta,
ani mu przeszkadzać.
Z punktu widzenia Wilhelma należało także wykorzystać
wszelkie możliwości posiania niezgody wewnątrz samej Anglii.
Nic dziwnego, że w Normandii pojawił się Tostig, który już
wcześniej zdołał namówić swego szwagra, księcia flandryjs-
kiego Baidwina V, do udzielenia mu pomocy. Tostig okazał
się jednak albo zbyt niecierpliwy, by czekać na wyprawę
Wilhelma, albo Wilhelmowi bardziej zależało na dywersji na
tyłach wroga niż na przyłączeniu szczupłego kontyngentu
Tostigowego do swych sił. Poza tym, zwada między braćmi
potrafi się równie łatwo skończyć, jak łatwo wybuchła, dlatego
też lepiej było nie mieć w swym obozie sojusznika, który
łatwo mógł się okazać koniem trojańskim. W każdym razie
młodszy brat Harolda wyruszył szukać szczęścia wcześniej
i niezależnie od Wilhelma, niewątpliwie jednak z wilhel-
mowym błogosławieństwem; a bardzo prawdopodobne, że
również z jego wsparciem.
Tak przygotowawszy grunt zewnętrzny oraz zadbawszy
o dywersję ze strony Tostiga, Wilhelm zabiera się do rozgrywki
z własnymi poddanymi. Pod koniec zimy w Lillebonne
zwołany zostaje zjazd głównych lenników księcia. Zjazd ten
jest konieczny z prostego względu: zwyczajowe prawo nor-
mandzkie ściśle określało powinności poddanych względem
panującego — książę może w każdej chwili wezwać swych
poddanych do obrony kraju, jednak wyprawa zamorska wy­
kracza poza ramy obrony i musi się opierać na zaciągu
ochotniczym. Argumentacja Wilhelma opiera się na następu­
jących tezach: Harold to krzywoprzysiężca, który wielokrotnie
znieważył księcia Normandii — po raz pierwszy, łamiąc
złożony mu przed ołtarzem hołd; po raz wtóry, sięgając po
obiecaną Wilhelmowi koronę; po raz trzeci, gardząc propozycją
małżeństwa z siostrą Wilhelma. Zniewaga seniora rzutuje na
honor wasala, który ma obowiązek udzielać swemu zwierzch­
nikowi pomocy. Argumentacja księcia jest mocna! Poza tym
Wilhelm licząc na wrodzoną żyłkę awanturniczą poddanych,
stara się rozbudzić w nich dawne instynkty wikingowskich
rozbójników i osiąga, co zamierzał. Na zjeździe podnoszą się,
co prawda nieliczne głosy sprzeciwu — zebrani są w pełni
świadomi ogromu zadania, do którego namawia ich książę
— niemniej dzięki poparciu kilku bezwzględnie wiernych
towarzyszy Wilhelm przełamuje opory i uchwalona zostaje
wyprawa. Każdy z wasali, proporcjonalnie do swojej fortuny,
ma dostarczyć odpowiednią liczbę żołnierzy i statków. Na­
stępuje moment, w którym baronowie i dostojnicy kościelni
deklarują liczbę lodzi wraz z załogami. Wilhelm steruje
obradami tak, by uwypuklić kwestie prestiżu osobistego.
Dochodzi więc do swoistej licytacji: kogo na ile stać. Padają
liczby rzędu stu jednostek (Robert z Mortain, jego brat Odo),
kilkudziesięciu (hrabia Evreux, biskup Le Mans), księżna
Matylda obiecuje wyposażyć dla swego męża specjalny okręt
imieniem „Mora”. Dla wszystkich staje się jasne, że będzie to
poważne przedsięwzięcie oraz że udział w bogatych łupach
będzie zależał od obecnego wkładu. Wilhelm jest usatysfakc­
jonowany, jego wyprawa nabiera rumieńców.
Budowa floty rusza pełną parą. Tkanina z Bayeux dostarcza
sporo scen, na których drwale wycinają dziesiątkami drzewa,
a szkutnicy obrabiają drewno i budują statki. Było to przed­
sięwzięcie zakrojone naprawdę na wielką skalę. O ile spekuluje
się, że armia Haralda Hardrady była liczniejsza od wilbel-
mowej, a przybyła na przeszło trzystu okrętach, to jednak
Norwegowie nadal walczyli pieszo na modłę wikingów. Nie
zabierali więc zc sobą na statki wierzchowców bojowych.
Armia Wilhelma, o ile rzeczywiście była mniej liczna od
norweskiej, to jednak, ze względu na transportowanie koni,
musiała dysponować dużo większą flotą; być może nawet
w dwójnasób!
Około Wielkanocy w Normandii również zauważono
na niebie kometę Halleya. W atmosferze podniecenia i en­
tuzjazmu związanego z szykowaną wyprawą, odczytana
została jednak jako pozytywny omen na przyszłość: nastąpi
starcie między wielkimi tego świata — niewątpliwie między
Wilhelmem i Haroldem — i zwycięstwo przypadnie No-
rmandczykom!
Wieść o szykowanej wyprawie szybko rozchodzi się po
świecie i do Normandii zaczynają ściągać pojedyncze osoby
i całe grupy wojowników. Wilhelm przyjmuje wszystkich pod
swoje skrzydła, daje im żołd i wyżywienie. Wymaga jednak
bezwzględnego podporządkowania i ćwiczeń wojskowych
— systematycznie pracuje nad zamianą pstrego tłumu w regu­
larne wojsko. Naczelne dowództwo należy wyłącznie do
niego, a zaprowadzona dyscyplina jest surowa.
Zanim przygotowania do wyprawy Wilhelm uzna za za­
mknięte, musi uregulować jeszcze jedną sprawę: ewentualne
następstwo po sobie na wypadek nieszczęścia na morzu bądź
w trakcie działań wojennych. W początkach lata zwołany
zostaje kolejny zjazd rycerstwa normandzkiego, tym razem do
Bonneville. Na zjeździe tym Wilhelm ogłasza, że jego następcą
będzie najstarszy syn Robert, a regencję ma sprawować
księżna Matylda — żona Wilhelma.
Zjazd ten połączony był z uroczystościami religijnymi.
Wilhelm uczestniczył w poświęceniu kościoła Świętej Trójcy
w Caen, odbyło się także uroczyste złożenie ślubów zakonnych
przez jego córkę Cecylię. Zwyczaj przyjmowania ślubów
zakonnych przez nieletnich, a w przypadku Cecylii praktycznie
jeszcze dziecka, był szeroko rozpowszechniony wśród warstw
uprzywilejowanych w średniowieczu. Naturalnie trudno tu
było mówić o jakimkolwiek poczuciu powołania do życia
duchownego samego oblata — decyzję podejmowali rodzice.
Był to uznany sposób zapobiegania podziałom dóbr rodowych,
zabezpieczania wybranego syna przed roszczeniami do tytułu
i władzy ze strony młodszych lub nawet starszych braci
w przypadku rodzin królewskich lub książęcych (znakomitym
przykładem jest tu oddanie Bezpryma — najstarszego syna
Bolesława Chrobrego do klasztoru, by utorować drogę Miesz­
kowi II do następstwa tronu). W przypadku córek, oblekano
je w suknię zakonną, jeżeli nie można było znaleźć dla nich
odpowiedniego kandydata na męża — wszak królewnę za
żonę i połowę królestwa ubogi rycerz dostaje tylko w bajkach
— lub kiedy rodziców nie było stać na zgromadzenie od­
powiednio wysokiego posagu. Na losie Cecylii niewątpliwie
zaważyła wyprawa zamorska ojca. Zbieżność terminów zjazdu
rycerstwa, poświęcenia kościoła i ślubów zakonnych córki nie
była przypadkiem. Tak jak uprzednio, wysyłając poselstwo do
Rzymu, Wilhelm zabiegał o przychylność namiestnika Chrys­
tusowego na ziemi, tak obecnie usilnie starał się zaskarbić
sobie łaski w niebie, oddając na służbę Bożą to, co miał
najbliższego — własne dziecko. Lecz jego starania nie
ograniczyły się do tego; książę, jeżeli wyprawa się powiedzie,
ślubował także wybudować całe opactwo w Anglii.
Koncentracja floty naznaczona zostaje w naturalnym basenie
u ujścia rzeki Dives. Wojska stają na wysokim brzegu,
podczas gdy statki powoli gromadzą się poniżej. Szerokie
łodzie zostają systematycznie załadowane prowiantem, mate­
riałami wojennymi takimi jak zbroje, pociski, tarcze itp.;
w ostatniej chwili przed odpłynięciem mają zostać zaokręto­
wane konie, a na końcu ludzie. Całe to ogromne przedsię­
wzięcie trwa kilka miesięcy. Jeżeli decyzja o wyprawie
zapadła w styczniu, a flota była gotowa do podniesienia
kotwic w początkach lipca, to statki musiały zacząć się
gromadzić na Dives już od samych początków wiosny.
Historycy szacują wielkość floty na około tysiąca jednostek,
a liczebność wojska wilhelmowego na dziesięć do dwunastu
tysięcy. Załadunek ręczny takiej ilości sprzętu, materiałów,
aprowizacji, zwierząt i ludzi, prowadzony w jakże prymityw­
nych warunkach technicznych, musiał trwać bardzo długo.
Odległość, którą miała pokonać flota wynosiła około dwustu
kilometrów. Ten niewielki, jak na dzisiejsze czasy, rejs
w warunkach średniowiecznych stanowił nie lada wyczyn
organizacyjny i żeglarski. Formacji Wilhelma groziło przede
wszystkim rozproszenie, co w przypadku pojawienia się floty
anglosaskiej mogło się zakończyć totalną katastrofą. Flocie
potrzebny był więc sprzyjający wiatr, który umożliwiłby
wykonanie przeprawy jednym skokiem. W lipcu, kiedy przy­
gotowania zostały już zamknięte, książę stanął w pobliskim
zamku i czekał już jedynie nie zmianę warunków atmo­
sferycznych. A wiatr wciąż wiał z północy... Nastąpiły długie
miesiące oczekiwania; tym dłuższe, że powoli mijało lato,
a tym samym najsposobniejszy czas do wypraw wojennych.
Zgromadzeni żołnierze również musieli Wilhelmowi spędzać
sen z powiek. Utrzymanie w ryzach niespokojnych duchów,
jakich z pewnością nie brakło wśród żołnierzy, wymagało nie
lada sprawności aprowizacyjnej oraz bezustannej czujności
i brutalnej bezwzględności w traktowaniu przypadków łamania
dyscypliny i rozbojów. A jednak książę sobie poradził — kro­
nikarze normandzcy ze zdziwieniem piszą o panującym
spokoju, bezpieczeństwie okolicznej ludności i kościołów
oraz udanych żniwach.
W drugiej połowie sierpnia lub początkach września
miał miejsce jakiś ruch floty normandzkiej. Źródła są
jednak zbyt lakoniczne, by można było na ich podstawie
wyciągnąć zdecydowane wnioski. Jak już wcześniej zostało
powiedziane, Wilhelm albo próbował przeprawy i cofnął
się na skutek pojawienia się floty anglosaskiej, albo prze­
mieścił swe wojska na północny zachód w okolice St.
Valery-sur-Somme, by mieć krótszą i łatwiejszą przeprawę.
W obu wypadkach był to tylko ruch przegrupowujący;
ani przeprawa, ani ostateczne zwycięstwo nie zostało przy­
bliżone ani na jotę. Wrzesień zbliżał się ku końcowi,
a kierunek wiatru nadal się nie zmieniał. Pora roku dogodna
dla dokonania przeprawy w zasadzie już minęła. Po drugiej
stronie Kanału Harold uznał groźbę najazdu w bieżącym
roku za minioną i rozpuścił fyrd do domów. Czyżby całe
przygotowania miały spełznąć na niczym?
Tymczasem nocą z 27 na 28 września kierunek wiatru uległ
wreszcie upragnionej zmianie i zaczęło wiać z południa.
O tym, w jakim napięciu żył przez te dni Wilhelm, świadczy
fakt, że jeszcze tego samego świtu wydał rozkaz ładowania
zwierząt i ludzi na okręty. W ciągu tego samego dnia, mimo
zaskoczenia i zamieszania, jakie nagle zapanowało wśród
wojska, udało się zakończyć załadunek i już po zmierzchu
wyprawa wyruszyła ku swemu przeznaczeniu.
Na czele floty płynęła „Mora”, flagowy statek Wilhelma.
By nie pogubić się w nocy, wszystkie jednostki wyposażone
zostały w lampy. Uzgodniono także, że ze względu na
ewentualność pojawienia się sił anglosaskich w trakcie lądo­
wania, statki mają się najpierw zebrać wszystkie u wybrzeży
angielskich, po czym dopiero nastąpi wyładunek na znak dany
przez Wilhelma.
W trakcie nocnej przeprawy „Mora”, która miała większą
wyporność od pozostałych okrętów, oderwała się od całości floty
i wysunęła mocno do przodu. Gdy o świcie znalazła się
u wybrzeży Sussex okazało się, że wódz jest bez armii. Wilhelm,
by nie dopuścić do paniki na pokładzie, nadrabia miną i ukazuje
towarzyszom spokojną twarz. By zabić czas oczekiwania na
nadciągnięcie reszty floty, zarządza podanie sutego śniadania. Po
jakimś czasie okazuje się, że szczęście go nie opuściło: na
horyzoncie pojawiają się rozpostarte żagle floty.
Przeprawa udała się nadspodziewanie dobrze — w trakcie
rejsu zaginęły tylko dwa statki; straty tego rzędu można było
uznać za nieistotne. Nigdzie nie było widać ani śladu obroń­
ców, flota wpłynęła więc do zatoki między Eastbourne
a Hastings. Gdy zaraz potem nastąpił odpływ, statki osiadły
na mieliźnie. Lekkozbrojni żołnierze szybko obsadzili pobliskie
wydmy i rozpoczął się nerwowy wyładunek koni. Nieopodal
wznosiły się puste fortyfikacje Pevensey, sięgające swoją
historią czasów rzymskich.
Wysiadając z „Mory”, Wilhelm poślizgnął się i upadł na
piasek. Żeglarze zamarli z przerażenia — upadek przy pierw­
szym wysiadaniu oznacza złą wróżbę. Wilhelm też był tego
świadom. Wytrawny znawca zabobonnej psychologii wojowni­
czej nie mógł jednak dopuścić do podkopania ducha wojska. Po
raz wtóry tego ranka Wilhelm poczuł, że spoczywa na nim
odpowiedzialność za morale żołnierza; tym razem obrócił całą
sytuację w żart: wziął garść piachu w rękę i pokazując ją
najbliżej stojącym towarzyszom stwierdził, że oto objął w posia­
danie królestwo Anglii. Napięcie zostało rozładowane.
Tak samo jak Harold nie wiedział o lądowaniu Wilhelma,
podobnie ów nie miał żadnych wiadomości o śmiertelnych
przeprawach swego wroga na północy. Wilhelm nie mógł
wiedzieć, że dopiero mniej więcej o tej porze pewien Anglosas,
zorientowawszy się w sytuacji, pospieszył, powiadomić króla.
Ale Harold znajdował się w okolicach Yorku, o kilkaset
kilometrów na północ!
Normandczycy w każdej chwili spodziewali się ataku anglosa­
skiego. Dla zabezpieczenia statków, wyładowanych zapasów
i samego wojska linia brzegowa została zabezpieczona od lądu
pospiesznie usypanym wałem, a naprędce obsadzone fortyfikacje
Pevensey stanowiły pierwszy gród Wilhelma w Anglii. Niedługo
potem w głąb lądu wysłane zostały pierwsze podjazdy z rozka­
zem rozpoznania najbliższych okolic i zdobycia prowiantu. Do
obozu pospiesznie spędzono stada bydła i nierogacizny, zabrane
z okolicznych pastwisk i zagród. Chociaż Wilhelm prowiantu
miał w bród, od początku postanowił prowadzić taktykę
prowokowania Harolda. A poza tym, jak wiadomo, wojna żywi
się sama! Ponieważ do popołudnia nie nastąpiła żadna zmiana
sytuacji, Wilhelm zwołał radę, która podjęła decyzję o przemie­
szczeniu wojska na wschód do miasteczka Hastings.
Nazajutrz rano flota podniosła kotwicę, a żołnierze konni
i piesi wyruszyli w szyku, gotowi w każdej chwili do odparcia
ataku. Statki płynęły wzdłuż wybrzeża, a wojowie posuwali
się plażą — obie formacje nie traciły się ani na chwilę z oczu.
Pochód ubezpieczały podjazdy rozesłane wzdłuż kierunku
marszu. Jedną z tych wypraw rozpoznawczych osobiście
dowodził Wilhelm. Odległość około osiemnastu kilometrów
armia przebyła bez większych przygód i zajęła miasteczko
Hastings, gdzie założono tymczasową bazę.
Nowa baza Normandczyków była większa i położona
w dogodniejszym punkcie niż odcięte przez zatokę Pevensey.
Stąd łatwiej było organizować wypady po prowiant, a na
wypadek pojawienia się Anglosasów otwarte, choć pofalowane
tereny od północy, dawały lepsze możliwości rozwinięcia
szyku konnego. Problem główny stanowił całkowity brak
wiadomości o położeniu wojsk anglosaskich.
Tymczasem rąbek tajemnicy zaczął się uchylać. Podobnie
jak Harold dowiedział się o lądowaniu Wilhelma w ciągu
trzech lub czterech dni od momentu desantu normandzkiego,
tak do Wilhelma, już na Wyspie, zaczęli przybywać z wieś­
ciami różni ludzie, od których książę dowiedział się o wielkim
zwycięstwie króla Anglii pod Stamford Bridge. W relacjach
kronikarzy okres między wylądowaniem a bitwą aż roi się
od wymiany posłów i utarczek słownych, które oczywiście
zawsze wygrywał Wilhelm. Jakkolwiek nie ulega wątpliwo­
ści, że dochodziło do jakichś kontaktów Normandczyków
z poddanymi Harolda — najczęściej byli to Normandczycy
osiadli w Anglii — poselstwa między stronami konfliktu
wydają się mało prawdopodobne. Mamy tu zapewne do
czynienia z retorycznymi ozdobnikami dopisywanymi ex
post przez uczonych mnichów i autorów kronik dla wypeł­
nienia wydarzeniami bezczynnych dni, spędzonych w ocze­
kiwaniu na wroga. Faktycznie dni te wojsko normandzkie
spędziło pilnie rozpoznając okoliczny teren i wypatrując
nadejścia wroga, a także rabując i siejąc terror wśród
okolicznej ludności. Wilhelm celowo starał się dokonać jak
największej ilość szkód licząc, że spowoduje to naciski na
Harolda, by ów wyruszył w pole i stawił czoła najeźdźcy.
Tak jak Harold obawiał się konnych zagonów Normand­
czyków, tak Wilhelm bał się, że Anglosasi nie zechcą
przyjąć otwartej bitwy i zamkną się za murami grodów
i miast. Książę rozumiał, że jego główną bronią jest konne
rycerstwo, które choć znakomite w otwartej bitwie, nie na
wiele się zdaje przy oblężeniach. Jego obawy jednak wkrótce
zostały rozwiane, gdy zwiadowcy donieśli mu o nadciąganiu
wojsk Harolda. Normandczycy czuwali i nie dali się za­
skoczyć. Gdy Anglosasi rozkładali się na nocleg na którymś
ze wzgórz nieopodal przyszłego pola walki, książę Wilhelm
już o tym wiedział. O świcie następnego dnia wojsko było
gotowe do rozprawy. Wysłuchano krótkiej mszy; Wilhelm
wygłosił przemowę, w której podkreślił, że każdy z wojów
musi tego dnia zebrać w sobie całą odwagę, bowiem odwrotu
nie ma — odwrót oznacza śmierć. Książę zawiesił sobie
na szyi relikwiarz z tymi samymi relikwiami, na które
zaprzysiągł mu wierność Harold, po czym dał rozkaz
do wymarszu. Normandczycy, uprzedzając wroga, wycho­
dzili mu naprzeciw. Wybiła godzina próby i Wilhelm
postawił wszystko na jedną kartę.
WZGÓRZE SENLAC

Harold najprawdopodobniej dotarł w okolice Hastings przed


wieczorem trzynastego października. Rozstawiwszy czujne
straże, rozłożył się na noc, starając się nie dawać przeciwnikowi
niepotrzebnie znać o swojej obecności. Osiągnął pierwszy cel
swego planu strategicznego — udało mu się wojskiem zabloko­
wać Normanom drogę do wnętrza kraju. Teraz należało umocnić
odpowiednio pozycję i spokojnie wzmacniać siły spodziewanymi
posiłkami do momentu całkowitego zamknięcia nieprzyjaciela
w pułapce przez nadpływającą flotę. Wówczas można byłoby
albo spróbować rokowań, albo w najgorszym przypadku, przyjąć
bitwę. W każdym jednak razie przewaga Anglosasów byłaby
bezdyskusyjna.
Kronikarze normandzcy donoszą, że noc poprzedzającą bitwę
wojsko anglosaskie spędziło na pijatyce i weseleniu się przy
ogniskach, podczas gdy żołnierze Wilhelma modlili się, spowia­
dali i wypoczywali. Z co najmniej kilku względów opowieść ta
wydaje się nieprawdziwa. Przede wszystkim podejrzane wydaje
się kontrastowanie dobrych, pobożnych Normandczyków ze
złymi, rozpustnymi Anglosasami. Tak się jakoś zawsze składa
w historii, że zwycięzcy są pokorni i pobożni, a przegrani
pyszałkowaci i zadufani w sobie. Przypomnijmy, że według
piętnastowiecznych propagandzistów polskich pod Grunwaldem,
gdy Krzyżacy wysyłali królowi Jagielle dwa miecze, on zdał
sprawy wojskowe na swych zastępców, a sam udał się do
kaplicy polowej, by wysłuchać aż dwóch mszy! Ale są także
inne powody, dla których weselenie się Anglosasów przed
bitwą wydaje się mało prawdopodobne. Jeżeli Haroldowi
naprawdę chodziło o zaskoczenie — a wszystko na to wskazuje
— to palenie ognisk i hulanki byłyby najmniej stosownym
sposobem ukrycia swej obecności. Poza tym, po forsownym
marszu z Londynu, poprzedzonym pochodami na północ
i z powrotem oraz dwoma bitwami, wojsko potrzebowało
każdej chwili odpoczynku. Zaprzeczałby temu także sam
charakter Harolda, który we wszystkich swoich dotychczaso­
wych posunięciach wydawał się człowiekiem przede wszystkim
zrównoważonym i rozsądnym.
Opowieść ta zawiera jednak także ziarno prawdy. Atmosfera
w przeciwnych obozach najprawdopodobniej była różna.
Harold, podejmując ryzyko wymarszu z niepełnym składem
armii, musiał uwzględniać atuty psychologiczne. Stał przecież
na czele wojska, które zaledwie kilka tygodni temu odniosło
wielkie zwycięstwo i czuło się z tego dumne. On sam
zapewne bardzo dbał o wizerunek szczęśliwego wodza.
W pogańskiej tradycji wojskowej Germanów szczęście od­
grywało ogromną rolę, zwłaszcza jeżeli chodzi o dowódcę. Te
relikty starodawnej mentalności religijnej co jakiś czas przebi­
jają przez zewnętrzną powłokę chrześcijańską zarówno u An­
glosasów, jak i Normandczyków. W obozie anglosaskim nie
było więc miejsca na sentymenty. Inaczej wyglądała sytuacja
wśród Normandczyków. Wielotygodniowe bierne oczekiwanie
na wypłynięcie, brak przeciwnika po wylądowaniu, pląd­
rowanie okolicy w celu sprowokowania Anglosasów oraz
umacnianie pozycji obronnych na wypadek porażki musiały
podsycać atmosferę niepewności. Potwierdza to anegdota
przytoczona przez jednego z kronikarzy, który opowiada, że
Wilhelm w pośpiechu przygotowując się rankiem czternastego
października do bitwy, założył kolczugę tył na przód, po czym
natychmiast obrócił całą sytuację w żart, by jego otoczenie nie
odczytało tego jako zły omen. Owe przeczulenie księcia
normandzkiego na tle wróżb jest wręcz uderzające: najpierw
kometa, potem upadek przy wysiadaniu z okrętu, a teraz
założenie kolczugi tył na przód. Jednak wnioskowanie na tej
podstawie, iż Wilhelm był człowiekiem zabobonnym, wydaje
się pochopne. Wręcz przeciwnie — Wilhelm był trzeźwym
realistą i wytrawnym znawcą psychiki żołnierskiej, a ponieważ
dostrzegał, że atmosfera wśród jego żołnierzy jest napięta,
starał się ją umiejętnie rozładowywać.
Nagłe pojawienie się rankiem wojsk normańskich zasko­
czyło Harolda. Nie było to jednak zaskoczenie kompletne.
Harold miał nadal dość czasu, by postawić swe siły na nogi,
sformować szyk i posunąć się przeszło pół kilometra do
przodu w celu zajęcia dogodnej pozycji na szczycie wzgórza
Senłac. Jego wojsko stanęło w gęstym zgrupowaniu wokół
proporca królewskiego. Hufiec uformowany był w tradycyjny
angielski szyk bojowy, zwany murem tarcz. Harold zdecydował
się więc na walkę defensywną.
Co do tej fazy bitwy przekazy kronikarskie nie dają
dostatecznie klarownego obrazu. Głównym problemem jest,
czy Harold postępował już naprzód w kierunku wybrzeża
i czy doszło do boju spotkaniowego, czy też oczekiwał na
przybycie reszty swych sił. Kronika anglosaska wspomina
o nielojalności pewnych oddziałów tuż przed bitwą; słowem
musiało dojść do jakiejś dezercji. Problem stanowi także
wspomniana już wcześniej „Starodawna Jabłoń”, którą część
badaczy lokalizuje na wzgórzu nieopodal miejsca bitwy; ale
czyżby Harold naznaczył miejsce spotkania sił pod samym
nosem Wilhelma? Pamiętajmy, że pole bitwy pod Hastings
jest odległe zaledwie o około dwunastu kilometrów od
wybrzeża! Byłoby to więc bardzo lekkomyślne. Wydaje się
raczej, że było to naznaczone miejsce spotkania, ale z siłami,
które nie przybyły na wcześniejszy punkt koncentracji i otrzy­
mały polecenie dołączyć tutaj. Siły te prawdopodobnie nie
pojawiły się w ogóle i stąd w kronice wzmianka o nielojalności.
Wariant zaskoczenia Anglosasów na punkcie zbornym wydaje
się bardziej prawdopodobny jeszcze z dwóch innych powodów.
Tego typu oczekiwanie w bliskości wroga jest zawsze ubez­
pieczane przez podjazdy, które z kolei powiadomiwszy na
czas o zbliżaniu się sił normandzkich, dawały Haroldowi czas
na zajęcie pozycji obronnej. A Anglosasi zdążyli przecież
zająć dogodną pozycję obronną i to przemaszerowawszy
najpierw jeszcze pół kilometra w kierunku wroga! Poza tym,
w przypadku boju spotkaniowego można by się spodziewać,
że walkę rozpoczęłaby nie piechota normandzka, lecz kawa­
leria, by uderzenie wyprowadzić jak najszybciej i nie dać
wrogowi czasu na dokończenie formowania szyków; tym­
czasem pierwsza zaatakowała piechota.
Pole bitwy, na którym dziś rozpościera się miasteczko
Battle, stanowiło kompleks wzgórz wznoszących się na
wysokość około stu metrów nad poziom morza. Różnice
wysokości względnych sięgały czterdziestu metrów na odcin­
kach nie dłuższych niż kilometr, czasami znacznie krótszych.
Harold obsadził szczyt wzgórza o eliptycznym kształcie,
dosyć stromo spadającego szerokim bokiem w kierunku
południowym. Pozycję dobrał w ten sposób, że atakujący
musieli pokonywać stok długości od czterystu na zachodzie
do dwustu metrów na wschodzie, gdzie różnica wzniesień
wynosiła od dziesięciu do piętnastu metrów. Trudno tu więc
mówić o urwisku, ale też nie sposób nie zauważyć, że droga
atakujących mogła wieść wyłącznie pod górę.
Naturalna obronność wzgórza Senlac, poważna zaleta z pun­
ktu widzenia Harolda, miała też jednocześnie dla niego
poważną wadę. Wycofać się z tej pozycji można było
wyłącznie wąskim grzbietem, łączącym Senlac z następnym
wzgórzem na północy, zupełnie odkrytym od strony wschodniej
na ataki, zwłaszcza kawaleryjskie.
Obsadzenie wzgórza, dzisiaj zwanego Bitewnym, od dzie-
więciuset lat niezmiennie uważanego za pole bitwy pod
Hastings, budzi także pewne wątpliwości. Angielski badacz J.
Bradbury zwrócił ostatnio uwagę na fakt, iż lokalizacja pola
walki opiera się wyłącznie na miejscowej tradycji, spisanej
w dwunastowiecznej kronice opactwa. Jak dotychczas, nikt
nie poddał w wątpliwość tej tradycji. Nazwa Senlac pojawia
się u jednego z kronikarzy, po czym niknie. Odtąd zawsze
mówi się o Wzgórzu Bitewnym. Tymczasem wizja lokalna,
przeprowadzona przez Bradbury’ego, niezbicie prowadzi do
wniosku, że sąsiednie wzgórze Calbeck, przez które wojska
anglosaskie musiały przemaszerować jest wyższe, łatwiejsze
do obrony, a jego północny stok opierał się o las, co stanowiło
atut na wypadek konieczności odwrotu. Na dodatek niektóre
twierdzenia kronikarzy, według Bradbury’ego również lepiej
pasują do wzgórza Calbeck. Czyżby więc historyczne wzgórze
Senlac to dzisiejsze Calbeck, a obecne Wzgórze Bitewne to
mistyfikacja albo pomyłka dwunastowiecznych mnichów?
Wątpliwości Bradbury’ego nie zostały jednak podjęte przez
innych badaczy. On sam podaje je jedynie w formie dyskusyj­
nej i nie upiera się przy swej hipotezie. Odnotujmy więc jego
tezę, ale dopóki nie zostanie przedstawiona solidniejsza
argumentacja — być może dostarczą jej kiedyś, dotychczas
nie prowadzone tam jeszcze wykopaliska archeologiczne
— powróćmy na tradycyjnie uznane pole bitwy.
Harold rozłożył swe siły wzdłuż południowego stoku wzgórza,
ustawiając „mur tarcz” w łagodnym łuku nieco poniżej szczytu
pagórka. Jego front nie przekraczał długości siedmiuset metrów,
co pozwoliło mu na osiągnięcie szyku głębokiego na co najmniej
kilka rzędów. Jeden z kronikarzy normańskich komentując
gęstość linii anglosaskiej stwierdził, iż stali w tak gęstym
stłoczeniu, że ranni nie mieli nawet miejsca padać. Zdanie
powyższe charakteryzuje niewątpliwa przesada — podstawowa
broń wojów angielskich, dwuręczny topór bojowy, wymagała
miejsca do zamachu — niemniej, nawet licząc się z pewną
poprawką retoryczną musimy stwierdzić, że powierzchnia
wierzchołka wzgórza nie pozwalała na specjalne rozluźnienie
szyku. Sam król zajął miejsce na szczycie pod swym
sztandarem.
Jak więc widzimy, przedwczesne przybycie wroga nie
przeszkodziło Haroldowi w zajęciu najlepszej możliwej pozy­
cji. Topografia terenu była mu zapewne znana z doświadczenia
osobistego — nie zapominajmy, że posiadał on dobra w nie­
odległych Whatlington i Crowhurst. Pośpiech w obsadzaniu
pozycji najprawdopodobniej przeszkodził mu jednak w staran­
niejszym rozmieszczeniu wojska i ustawieniu najbardziej
doświadczonych i zaprawionych do boju housecarls w miejs­
cach szczególnego zagrożenia. W pośpiechu być może leży
także odpowiedź na pytanie Bradbury’ego, dlaczego Aglosasi
zajęli Wzgórze Bitewne, a nie dogodniejsze Calbeck.
Harold, chociaż zmuszony do przyspieszonego obsadzania
zaplanowanej pozycji przez wroga posiadającego przewagę
manew'rową, nadal górował strategicznie. Jego siły zajmowały
dogodną do obrony pozycję, zmuszając Normanów do atako­
wania pod górę. Harold mógł spokojnie planować bitwę
obronną, ponieważ czas działał na jego korzyść. Przetrwanie
dnia dawało poważne nadzieje na nadciągnięcie dalszych
posiłków nazajutrz, a wróg nie miał aż tak druzgocącej
przewagi. Na dodatek jego armia była podbudowana psychicz­
nie świeżo odniesionym zwycięstwem nad Norwegami, a on
sam cieszył się wśród żołnierzy opinią szczęśliwego wodza.
Król angielski miał więc powody do spokojnego spoglądania
w przyszłość.
Zagadnienie liczebności obydwu armii zaprząta umysły
historyków już od czasów bliskich samej bitwie. Ponieważ
kronikarzom średniowiecznym, podobnie jak niekiedy dzisiej­
szym historykom, nie zawsze przyświecało umiłowanie praw­
dy, w traktowaniu przekazywanych przez nich liczb zaleca się
bardzo umiarkowane zaufanie; zwłaszcza gdy w Carmen de
Hastingae proelio napotykamy oszacowanie sił Harolda na
1,2 mln ludzi! Źródła, którymi dysponujemy są bardzo mało
precyzyjne i przedstawienie jakichkolwiek wyliczeń napotyka
na trudności nie do przezwyciężenia, możemy jednak prze­
prowadzić pewne ostrożne spekulacje szacunkowe.
Zacznijmy od możliwości mobilizacyjnych Anglii i stanu
drużyny królewskiej. Pewne jest, że jej liczebność nie była
wielkością stałą i że zależała najprawdopodobniej od dwóch
czynników: stopnia poczucia bezpieczeństwa monarchy — do­
dajmy, bezpieczeństwa zarówno zewnętrznego, jak i wewnęt­
rznego — oraz zasobności skarbu. Tak więc szacuje się, że
podczas gdy Kanut Wielki utrzymywał około dwóch i pół
tysiąca zawodowych wojowników, to za panowania Edwarda
Wyznawcy liczba ich wahała się w okolicach tysiąca lub
nawet jeszcze mniej. Oszacowanie liczebności housecarls
w trakcie krótkiego panowania Harolda napotyka na spore
trudności. Można jedynie przyjąć, że ze względu na stale
zagrożenie najazdem, liczba ta wraz z upływem roku 1066
musiała wzrastać. Nie sposób jednak stwierdzić w jakim
stopniu. Oszacowanie ilości housecarls pod Hastings jest
jeszcze trudniejsze. Na przeszkodzie stoi tutaj nie tylko brak
źródeł, ale także fakt, iż w trzech bezpośrednio po sobie
następujących bitwach, w których uczestniczyły anglosaskie
siły zbrojne we wrześniu i październiku 1066 r., formacja ta
musiała ponieść dotkliwe straty. Biorąc to wszystko pod
uwagę, nie wydaje się możliwe, by Anglosasi wystawili
więcej niż tysiąc drużynników, a i ta liczba może być
zawyżona.
Większość sił Harolda pod Hastings stanowił ,,fyrd wybo­
rowy”. Liczebność tej formacji w połowie XI wieku historycy
szacują na nie więcej niż kilkuset wojów z każdego hrabstwa,
co oznacza jednak, że w skali całego kraju można było
zgromadzić od piętnastu do dwudziestu tysięcy ludzi. Natural­
nie, znów należy tu uwzględnić straty, poniesione w dwóch
wcześniejszych bitwach oraz pośpiech, z jakim król wyruszył
na południe przeciw drugiemu wrogowi, co spowodowało, iż
nie wszystkie poczty zdołały dotrzeć do niego na czas. Wiemy
przecież, że Harold pod Hastings spodziewał się rychłego
nadciągnięcia posiłków. Jego wojsko nie mogło więc być
specjalnie liczne. Z drugiej strony jednak, gdyby nie dys­
ponował dostateczną siłą, opóźniłby wymarsz o dzień lub
dwa. Jeżeli wyruszył z siłami jakie miał, musiał czuć się
wystarczająco mocny. Historycy szacują liczebność „fyrdu
wyborowego” w jego dyspozycji na około pięciu tysięcy, co
wraz z tysiącem drużynników oraz innymi formacjami lokal­
nymi daje rząd wielkości siedmiu tysięcy wojów.
Oszacowanie sił Wilhelma natrafia na jeszcze większe
przeszkody. Relacjonowanie długich i szczegółowych sporów
specjalistów nie ma tu większego sensu; trzeba się zadowolić
stwierdzeniem, że biorąc pod uwagę wysoce dyskusyjną liczbę
sześciuset dziewięćdziesięciu sześciu statków podaną przez
jednego z kronikarzy czas, który zajęło wyładowanie armii na
ląd i powierzchnię, jaką zajmowały oddziały w trakcie bitwy
itp., historycy szacują siły te między pięcioma a dziesięcioma
tysiącami żołnierzy. O żadnej większej precyzji nie może być
mowy! Teza ta znajduje interesujące potwierdzenie w jednym
ze źródeł, gdzie powiedziane jest, że stosunek sił walczących
stron wynosił jeden do jednego!
Jak więc widzimy, liczebność wojska po obu stronach była
bardzo zbliżona, ale zważywszy, że Anglosasi byli zmęczeni
odbytymi bitwami, odniesionymi ranami i pospiesznymi
marszami, podczas gdy Normandczycy stawali wypoczęci
i wyposażeni w konie i łuczników, niewielka przewaga była
po ich stronie. Harold zdawał sobie w pełni sprawę z tego
wszystkiego i dlatego wybrał bitwę obronną, zajął dogodną
pozycję na szczycie wzgórza, zmuszając wroga do ataku pod
górę. Wydaje się, że to mądre posunięcie króla całkowicie
zniwelowało atuty napastników.
Stojące naprzeciwko wojska księcia Wilhelma ustawione
zostały w trzy rzędy. Na czele stanęli łucznicy i kusznicy.
W drugiej linii ustawiła się ciężkozbrojna piechota, spośród
której przynajmniej część wojów miała kolczugi. W trzeciej
linii stanęło konne rycerstwo, którego zadaniem było wy­
prowadzenie w odpowiednim momencie druzgocącego ataku,
który samym ciężarem galopujących koni zmiótłby nadwątlone
szyki anglosaskie.
Wilhelm, oprócz uszeregowania wojska w zależności od
jego przeznaczenia, musiał także uwzględnić jego skład
etniczny. I tak, w centrum ustawił własne, najliczniejsze siły
normandzkie. Na lewym (zachodnim) skrzydle stanęły kon­
tyngenty bretońskie, Francuzom zaś kazał zająć prawą flankę
(wschodnią). Front jego wojsk, przy porównywalnej liczebno­
ści, był zdecydowanie dłuższy od anglosaskiego, być może
nawet dwukrotnie. Ale też szerokość pozycji wyjściowej przy
ataku koncentrycznym z natury rzeczy jest szersza od obrony.
Pomiędzy poszczególnymi hufcami Wilhelma najprawdopo­
dobniej znajdowały się także dosyć szerokie przerwy.
Walka rozgorzała około dziewiątej rano. Wilhelm wydał
rozkaz ostrzału pozycji anglosaskich z łuków, kusz i proc.
Po przeprowadzeniu tego swoistego „przygotowania arty­
leryjskiego” do ataku ruszyła piechota normandzka. Nad­
biegających piechurów przywitały pociski ze strony bro­
niących się Anglików: kamienie, topory, włócznie i nieliczne
strzały. Nieprawdą jest, że wśród wojowników Harolda
nie było w ogóle łuczników. Przeczy temu tkanina z Bayeux,
gdzie pokazany jest jedyny łucznik anglosaski. Niemniej
już samo pokazanie pojedynczego łucznika anglosaskiego
podczas, gdy z drugiej strony jest ich dwudziestu ośmiu,
świadczy o proporcjach tej formacji po obydwu stronach.
Kiedy doszło do starcia, wkrótce okazało się, że nacierająca
pod górę piechota nie jest zdolna przełamać „muru tarcz”.
Dotkliwe straty poniesione przez atakujących natychmiast
ostudziły ich wolę walki i nastąpiła przerwa.
Ważne jest, by zdać sobie sprawę, że bitwa pod Hastings
nie była jednym nieprzerwanym pasmem walki. Zapewne
rzadko która bitwa średniowieczna tak wyglądała. Walka
wręcz ma to do siebie, że w momencie zwarcia jest nie­
słychanie zacięta i bardzo szybko wyczerpuje. Dlatego też
wojowie, po obydwu stronach, potrzebowali co jakiś czas
przerwy dla złapania oddechu. Wilhelm ewidentnie próbował
wyczerpać obrońców stosując ataki falowe kolejnych swych
formacji, ale mimo to, przy względnie wyrównanej liczebności
wojsk nie mógł uzyskać efektu ciągłego angażowania przeciw­
nika. Poza tym, pod Hastings sytuacja dla atakujących była
o tyle niekorzystna, że każde natarcie szło pod górę, co
zdecydowanie spowalniało jego impet.
Gdy tylko piechota oderwała się od wroga Wilhelm, by nie
dać wytchnienia broniącym się Anglosasom, kazał ruszyć swe
główne siły. Do ataku wkroczyło ciężkozbrojne rycerstwo na
koniach. Nastąpiło drugie zwarcie. Rozległy się okrzyki
nacierających, przemieszane ze zgrzytem angielskich toporów
i jękiem rannych. Mimo naporu atakujących rycerzy, angielscy
piechurzy utrzymali swą pozycję. Z tego etapu bitwy w pamięć
normańskich kronikarzy zapadło krwawe żniwo zebrane przez
straszliwe topory bojowe Anglosasów. Wilhelm z Poitiers
wspomina o „morderczych toporach”, które z łatwością
rozłupywały tarcze i rozdzierały kolczugi.
Z upływem czasu przewaga przeciągającego się starcia
zaczęła przechylać się na stronę Anglosasów. Zwłaszcza lewe
skrzydło najeźdźców, obsadzone przez Bretończyków, ucier­
piało dotkliwie. W pewnym momencie doszło wręcz do
załamania się ataku, a nagła pogłoska o śmierci Wilhelma
spowodowała paniczny odwrót. Cale lewe skrzydło rzuciło się
w popłochu do ucieczki, a za nim ruszyli tryumfujący
Anglosasi. Część sił Harolda rozłamała szyk i puściła się
w bezładną pogoń za cofającymi się najeźdźcami. Kontratak
ten różnie jest interpretowany. Niektórzy badacze sądzą, że
był to „rzut na taśmę” Harolda, który postanowił jednym
stanowczym posunięciem wygrać bitwę. Przeważa jednak
pogląd, że to niezdyscyplinowani i niedoświadczeni wojowie
z formacji terytorialnych dali się ponieść entuzjazmowi
i porzucili swą dogodną pozycję obronną, pędząc za ucieka­
jącym lewym skrzydłem armii normańskiej.
Wilhelm jednak nie został zabity, nie był nawet ranny,
aczkolwiek trzykrotnie w trakcie bitwy musiał zmieniać
wierzchowca. Prawdopodobnie w kolejnej szarży albo koń
pod nim został zabity, albo — co wydaje się bardziej
prawdopodobne ze względu na rozprzestrzenienie się pogłoski
o jego śmierci — odebrał cios i sam spadł z konia. Rozejście
się wśród armii pogłoski o śmierci wodza mogło mieć
nieobliczalne konsekwencje dla dalszego przebiegu walki.
Wilhelm zrozumiał to natychmiast i pospiesznie ruszył za­
trzymywać uciekających. Zabiegł im drogę, zerwał z głowy
hełm ukazując swe oblicze i wołał na cały głos: „Patrzcie!
Żyję i z bożą pomocą wygram! Opamiętajcie się, cóż za
szaleństwo w was wstąpiło?!” Nie tylko Wilhelm pojął w lot
grozę sytuacji, błyskawicznie ruszyli mu w sukurs uspokajać
przerażonych giermków hrabia Eustachy z Boulogne i biskup
Odo z Bayeux. Po chwili panika została opanowana.
Ustępujący pola Bretończycy zawrócili do walki, a z drugiej
strony Wilhelm zarządził zwrot w lewo części jednostek
znajdujących się w centrum i szybkim manewrem odciął
powrót na wzgórze zapędzonym za Bretończykami wojom
anglosaskim. Chwilowe niebezpieczeństwo zostało teraz obró­
cone w tryumf. Pieszy wojownik w rozproszonej formacji nie
miał szans opierać się atakującym od tyłu i przodu kawalerzys-
tom, zbrojnym we włócznie i miecze. U stóp wzgórza wkrótce
rozgorzała rzeź.
Ten moment bitwy, który miał miejsce około południa,
uznawany jest przez część historyków za punkt przełomowy.
Czy jednak na pewno słusznie? Harold utracił fragment swych
sił na prawym skrzydle, ale niepowodzenie to było kompen­
sowane stratami zadanymi Bretończykom. Jeżeli wynik bitwy
byłby przesądzony już wówczas, walka nie przeciągnęłaby się
aż do późnych godzin popołudniowych. Wydaje się, że
faktycznie w południe bliżej klęski był Wilhelm. Gdyby nie
opanował sytuacji na lewym skrzydle, panika mogła się łatwo
udzielić pozostałym hufcom, co groziłoby przegraną. Ale
nawet gdyby centrum i lewa flanka po ucieczce prawego
skrzydła z pola walki utrzymały się w dyscyplinie, to szanse
na ostateczne zwycięstwo Normandczyków zmalałyby drama­
tycznie. Najprawdopodobniej wówczas musieliby się wycofać
spod wzgórza, co praktycznie oznaczałoby zwycięstwo Harol­
da. Wilhelm jednak okazał się godnym dowództwa, które
sprawował.
W chwili, gdy zakończyła się walka u stóp wzgórza obie
strony uznały, że potrzebują dokonać niezbędnego prze­
grupowania. Nastąpiła przerwa w zmaganiach. Harold po­
spiesznie skrócił front na szczycie i przywrócił zwartość
„muru tarcz”. Wilhelm zaś potrzebował czasu, by zrekon­
struować swe lewe skrzydło. Kronikarz Wilhelm z Poitiers
potwierdza, że mimo strat Anglosasi nadal trzymali się mocno,
a ich szyk wyglądał na równie silny, co na początku bitwy.
Po przegrupowaniu i odbudowaniu lewego skrzydła Wilhelm
ponowił natarcie. Chwilowe niepowodzenie i wyjście z niego
„z ciosem” pozwoliło mu się zorientować, iż mimo dzielnej
postawy i dobrego uzbrojenia wojsko Harolda w swej masie
składa się z ludzi o ograniczonym doświadczeniu bojowym
— efekt wyniszczenia kadr przez dwie poprzednie bitwy.
Podsunęło mu to pomysł zastosowania taktyki fingowanych
ucieczek i prób wciągania w zasadzkę kolejnych wojów
anglosaskich. Podstęp ten, kilkakrotnie następnie zastosowany,
przyniósł pewne powodzenie. Za każdym razem napastnikom
udawało się wyciągnąć pewną ilość wrogów poza „mur tarcz”,
ale za każdym razem była to tylko niewielka liczba tych mniej
karnych, choć bardziej zapalczywych żołnierzy. Przyczyniło
się to niewątpliwie do rozmiękczenia przeciwnika, ale nadal
nie doprowadziło do przełomu.
Bitwa przeciągała się już do późnego popołudnia, a sytuacja
Wilhelma stawała się coraz bardziej dramatyczna. Anglosasi
nadal trzymali się mocno. Jeżeli dotrwaliby do zmierzchu,
można się było spodziewać dramatycznego odwrócenia karty.
Wilhelm zdawał sobie sprawę, że Harold dlatego przyjął
bitwę obronną, ponieważ czekał na posiłki i pojawienie się
floty. Jeśli bitwa nie zakończyłaby się wygraną, nazajutrz
mógł się spodziewać znacznego pogorszenia swej sytuacji
— następnego dnia to on by się bronił z tą różnicą, iż bez
żadnej nadziei na pomoc skądkolwiek. Wilhelm zdecydował
się więc zmienić taktykę systematycznego wyczerpywania
przeciwnika i rzucić wszystkie swe siły do ostatecznego
rozstrzygnięcia. Montuje więc atak składający się z połączenia
wszystkich rodzajów wojsk: konnicy, piechoty i łuczników.
Łucznicy, ustawieni z obu flank, dostają polecenie ostrzeliwa­
nia sił anglosaskich, podczas gdy konnica i piechota zaatakuje
równocześnie. Rusza ostatnia nawałnica. Normandczycy czują,
że teraz albo nigdy i uderzają z determinacją bliską rozpaczy.
Nagle nowa taktyka przynosi skutek. Anglosaski „mur
tarcz” zaczyna się chwiać i wreszcie pęka. Król Harold
nie żyje!
Dziś już raczej nikt nie ma większych wątpliwości, że to
nie Harold zginął w wyniku przegranej bitwy, lecz że to bitwa
została przegrana na skutek niefortunnej śmierci Harolda.
Jakkolwiek ironicznie to brzmi w uszach polskiego czytelnika,
przyzwyczajonego przez całe lata do wysłuchiwania wypo­
wiedzi negujących rolę jednostki w procesie dziejowym,
w świetle dostępnych nam źródeł faktycznie wygląda na to, że
bitwa pod Hastings została wygrana przez Normandczyków
(nie mylić z podbojem Wyspy!) na skutek jednego szczęś­
liwego strzału z łuku!
Ale jak naprawdę zginął Harold? Czy padł od strzały
z łuku, czy też został zarąbany mieczem przez jeźdźca
normańskiego? Kronikarze piszący najbliżej rozgrywających
się wypadków niewiele potrafią wyjaśnić, gdyż wypowiadają
się w tej materii nadzwyczaj lakonicznie. Wilhelm z Poitiers
w ogóle pomija okoliczności śmierci Harolda. Podaje jedynie,
że po bitwie, odarte z oznak monarszych zwłoki króla
rozpoznano nie po twarzy — była zbyt zmasakrowana — lecz
po znamionach na ciele. Wilhelm z Jumieges wyraża się:
„padł ... przeszyty śmiertelnymi ranami”. Kronika anglosaska
również nie wdaje się w szczegóły, stwierdzając jedynie fakt
śmierci; podobnie Florencjusz z Worcester. Kwiecisty opis
Carmen de Hastingae proelio, zgodnie z którym czterech
głównych dowódców sił normandzkich zadało po ciosie
królowi Anglii, jest ewidentną konfabulacją.
Pozostaje nam niezawodne świadectwo tkaniny z Bayeux.
Scena śmierci królewskiej przedstawiona jest następująco:
jeden wojownik ginie od strzały w oko, a obok drugi pada od
ciosu mieczem. Tradycyjnie historycy przyjmują, że rycerz ze
strzałą musi być królem Haroldem, bowiem bezpośrednio nad
jego głową na tkaninie widnieje napis „Harold”. Wymowa
napisu zdaje się być przesądzająca. Jednak co jakiś czas
podnoszą się głosy historyków, iż to wcale nie jest Harold,
lecz jeden z jego rycerzy przybocznych. Król natomiast
przedstawiony jest w chwili kiedy pada od ciosu mieczem,
nad jego głową bowiem widnieje napis „został zabity”.
Argumentacja zwolenników tej teorii sprowadza się do
następujących punktów: przede wszystkim wojownik ze strzałą
wcale nie umiera, lecz stoi starając się wyrwać strzałę z oka.
Niewątpliwie jest ciężko ranny, ale to nie jest sposób pokazania
śmierci głównego wroga. Obrazek na tkaninie, z powodów
dydaktycznych, musiał być jednoznaczny. Śmierć wiarołomcy
ma być śmiercią i nie pozostawiać niczego domysłom. Kolejna
sprawa to strzała w oku. Motyw ten w przekazach kronikars­
kich pojawia się późno, bo dopiero w poemacie opata
Bourgueil imieniem Baudri, napisanym około przełomu XI
i XII wieku dla Adeli z Blois, córki Wilhelma Zdobywcy.
Treść tego poematu daje się powiązać ze scenariuszem tkaniny
z Bayeux. Tak więc byłby to pierwszy wypadek mylnego
zinterpretowania tego obrazu.
Zwolennicy „wojownika ze strzałą w oku” mają, zdaje się,
mocniejszy grunt pod nogami. Przede wszystkim, jeżeli
spojrzeć na scenę śmierci, jest ona dosyć dokładnie określona
graficznie poprzez napis „HIC HAROLD REX INTE-
REFCTVS EST” (tu Harold król został zabity), widniejący
nad walczącymi figurami. Napis ten jest rozmieszczony
w bardzo dziwny sposób. Otóż między „hic” a „Harold” jest
wyraźna przerwa, przez co druga połowa napisu jest do tego
stopnia ściśnięta, że jej końcówkę trzeba było przenieść do
wiersza niżej. W jakim celu autor projektu dokonał zabiegu
tak nieuzasadnionego estetycznie? Odpowiedź jest prosta:
napis stanowi ramy kompozycyjne. Słowo „hic” znajduje się
dokładnie na lewym brzegu sceny, przeniesienie wyrazowe
wyznacza prawą krawędź, a postać centralna to król Harold,
co podkreślone zostało opleceniem jego głowy napisem
„Harold”.
Nie do końca prawdziwy jest także argument o późnym
rodowodzie motywu strzały w oku. Dekorowanie ścian haftowa­
nymi opończami nie było niczym niecodziennym w XI i XII
wieku i mamy przekazy o istnieniu innej tkaniny, obrazującej
podbój Anglii. Właścicielką jej była ta sama Adela z Blois.
Baudri wcale nie musiał więc oglądać właśnie tkaniny z Bayeux.
Przegląd relacji kronikarskich z pierwszej połowy XII wieku
dostarcza już bardzo szczegółowych opisów śmierci Harolda.
Według Wilhelma z Malmesbury Harold najpierw został
ugodzony strzałą, a następnie, gdy już leżał na ziemi, został cięty
mieczem w udo, za który to niechwalebny uczynek Wilhelm
owego woja pozbawił stanu rycerskiego. Lecz jak zawierzyć
temu, zdawałoby się rzeczowemu opisowi, kiedy ewidentny
nacisk położony jest na podkreślenie szlachetności księcia? „Nie
da się ukryć — natychmiast ironizuje każdy czytelnik kroniki
— że najważniejszą rzeczą, której wodzowie pilnują w najgoręt­
szych momentach bitwy, to rycerskość postępowania względem
pokonanego wroga!” Podobną wersję śmierci Harolda można
znaleźć w kilku innych kronikach. Ów szczegółowy opis
dostarczony przez XII-wiecznych dziejopisów bezpieczniej
jednak uznać za późniejszą fabrykację.
Zdaje się, że dyskusję, która trwała już kilkadziesiąt lat,
ostatecznie rozstrzygnął ostatnio amerykański historyk David
Bernstein. Na podstawie drobiazgowych oględzin oryginału
tkaniny z Bayeux stwierdził obecność linii dziurek w kanwie,
odchodzących od głowy drugiej postaci, która ma przedstawiać
Harolda — tej padającej od ciosu mieczem. Oznacza to, że
owa druga postać pierwotnie miała wyhaftowaną strzałę
tkwiącą w oku. Z biegiem lat nić musiała puścić i wypaść albo
usunięta została przypadkowo w trakcie którejś z reperacji.
Tak więc racja przyznana została zwolennikom śmierci
ukazanej w dwóch etapach. Król Harold najprawdopodobniej,
tak jak to opisał Wilhelm z Malmesbury, wpierw został
ugodzony przygodną strzałą z łuku w głowę, a dopiero
w następnej kolejności — nie sposób stwierdzić, w jaki czas
potem — odebrał cios mieczem. W tej sytuacji przestaje
dziwić, dlaczego kronikarze chronologicznie najbliżsi wyda­
rzeniom, a więc ci, którzy musieli dokładnie znać okoliczności
śmierci Harolda, nie uznali jej za wartą specjalnego opisywa­
nia. Było to wydarzenie mało spektakularne, a na dodatek
rozpowszechnianie go, z punktu widzenia propagandy nor-
mandzkiej, byłoby najzwyczajniej szkodliwe, niewiele bowiem
chwały przydaje zwycięstwu świadomość, że osiągnięte zostało
dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności.
Powróćmy jednak na pole bitwy. Król Harold chwieje się
trzymając ręką strzałę tkwiącą mu w oku i obficie krwawi.
Przez szeregi jego wojów przechodzi dreszcz paniki: „Wódz
poległ! Szczęście nas opuściło! Ratuj się, kto w Boga wierzy!”
O ile zaprawieni housecarls, wierni wpajanemu im poczuciu
godności, które pouczało, że przeżycie swego wodza na polu
walki przynosi hańbę, być może chcieli walczyć do końca,
o tyle mniej kamy element kontyngentów terytorialnych
postanawia szukać szczęścia w ucieczce. „Mur tarcz” pęka
i rozsypuje się na wszystkie strony. Jedni uciekają pieszo, inni
starają się zdobyć normańskie wierzchowce. Bitwa w oka­
mgnieniu z regularnych zmagań dwóch formacji staje się
chaosem. Konni rycerze normandzcy kłusują po zboczach
przyległych pagórków i wycinają w pień bezładnie uciekają­
cych Anglików. Na szczycie wzgórza Senlac trwa jeszcze
końcówka regularnej walki. Zgromadzeni wokół sztandaru
królewskiego ostatni housecarls rozpaczliwie się bronią. Po
kolei giną bracia królewscy Ciyrth i Leofwine. Wyeliminowany
wcześniej z walki Harold, być może już wówczas śmiertelnie
ranny, zostaje dobity. Bitwa dobiega końca.
Opis przebiegu bitwy w zasadzie powinien zostać w tym
momencie zakończony, gdyby nie jeden szczegół — incydent
Malfosse, z którym historycy borykają się bezskutecznie od
wielu lat. Rzecz sprowadza się do historii, opowiadanej
w dwóch podstawowych wersjach przez dwunastowiecznych
kronikarzy. Według pierwszej z nich, części wojów angielskich
udało się zbiec z pola bitwy, a za nimi pospieszyła pogoń.
Uciekający, albo przez przypadek, albo celowo zdołali wpro­
wadzić swych prześladowców w miejsce, gdzie nie spodzie­
wający się niczego Normanowie powpadali do głębokiego
rowu lub bagna, zwanego Malfosse, gdzie niemal wszyscy
potonęli. Według drugiej wersji incydent wydarzył się w trakcie
bitwy, kiedy grupa kiepsko uzbrojonych sług obozowych
i chłopów (być może niedobitki spośród tych, którzy wyłamali
się z szyków i pobiegli za uchodzącymi Bretończykami,
a później zostali zmasakrowani przez kontratak Wilhelma)
broniła się na wzgórzu, u stóp którego miało się znajdować
bagno. Do tego bagna wpadło wielu ścigających ich kawale-
rzystów, wielu też tam zginęło.
Incydent ten, zarówno w pierwszej, jak i drugiej wersji,
można by spokojnie przypisać bujnej wyobraźni kronikarskiej,
gdyby nie fakt, że wersja pierwsza znajduje pewne potwier­
dzenie w kronice Wilhelma z Poitiers, a druga w tkaninie
z Bayeux. Zapewne więc faktycznie doszło do jakieś porażki
Normandczyków w trakcie pogoni za uchodzącymi Anglo-
sasami, związanej z wpadnięciem do rowu lub bagna większej
liczby jeźdźców, ale jakkolwiek była dotkliwa, nie wpłynęła
ona na ostateczny wynik starcia. Historykom udało się nawet
z dość dużą dozą prawdopodobieństwa ustalić lokalizację
Malfosse. Jest to wąwóz usytuowany mniej więcej pół kilo­
metra na północ od wzgórza Calbeck, czyli o dobry kilometr
od centrum zmagań.
Tymczasem na polu bitwy zapadał zmierzch. Król Harold
leżał martwy pośród swych żołnierzy. Pod Hastings poległ
także kwiat możnowładztwa anglosaskiego. Oprócz braci
królewskich kronikarze wymieniają trzech innych wielkich
panów królestwa: Aelfryka z Yelling, Aelfwiga, opata New
Minster, Eadryka Diakona i wielu innych niższych rangą.
Drużyna królewska, mocno już uszczuplona pod Stamford
Bridge, 14 października przestała zupełnie istnieć.
Po polu bitwy uwijała się czeladź triumfujących zwycięz­
ców. Zbierano i opatrywano rannych, obdzierano zwłoki
pokonanych Anglosasów z przedmiotów posiadających jaką­
kolwiek wartość — na tkaninie z Bayeux widać, jak na polu
porzucane są nagie ciała — chwytano spłoszone konie
i wiązano jeńców. Rycerze, chociaż straszliwie zmęczeni
całodziennymi zmaganiami, głośno przechwalali się swą
przewagą, a w myślach każdy przymierzał się już do nowych
godności i tytułów oraz przeliczał wartość spodziewanych
nadań. Anglia stała otworem.
ZAKOŃCZENIE. NORMAŃSKI PODBOJ ANGLII

Bitwa pod Hastings to zaledwie pierwszy akt dramatu,


jaki rozegrał się na Wyspach Brytyjskich w związku z na­
jazdem normańskim. Chociaż wydarzenia, które nastąpiły
po tym starciu nie należą już bezpośrednio do tematu
niniejszej książki, Czytelnikowi należy się jednak kilka
słów wyjaśnienia dalszych losów wyprawy Wilhelma i bro­
niących się Anglosasów.
Katastrofa pod Hastings dla Anglosasów oznaczała znacznie
więcej niż przegraną bitwę, stratę kwiatu arystokracji, głów­
nego zrębu zawodowych sił zbrojnych oraz licznych rzeszy
żołnierzy fyrdu. Przede wszystkim kraj postawiony /.ostał po
raz wtóry w ciągu jednego roku przed koniecznością wyboru
władcy i to w sytuacji, kiedy faktycznie zabrakło poważnych
kandydatów. Harold zostawił po sobie co prawda kilku synów,
którzy na dodatek byli już w latach sprawnych do rządzenia,
niemniej śmierć króla na polu walki oznaczała coś więcej niż
tylko przegraną; oznaczała negatywny wynik Sądu Bożego,
którego nie wolno było lekceważyć. Co więcej, obok Harolda
pod Hastings padli również dwaj jego bracia — ewidentnie
cały ród Godwina zasłużył na gniew Boży. W tym świetle
jedynym sensownym wyjściem oraz nakazem chwili wydawało
się natychmiastowe przywrócenie tronu przyrodzonej dynastii
Wessex — czyli oddanie korony ethelingowi, a jedynym
żyjącym wówczas członkiem anglosaskiego domu panującego
był młody Edgar, syn Edwarda Wygnańca. Na czele partii
wysuwającej kandydaturę Edgara stanął arcybiskup Eldred,
wsparty przez siły zbrojne stacjonujące w Londynie. W sytu­
acji, jaka zapanowała po bitwie pod Hastings, gdy zabrakło
króla, będącego jednocześnie earlem Wessex, nie było komu
organizować dalszej obrony. Harold, w przeciwieństwie do
Wilhelma, nie wyznaczył następcy lub wicekróla, który objąłby
rządy na wypadek śmierci władcy. Earlowie Edwin i Morcar
znajdowali się daleko na północy i nadal odbudowywali siły
po klęsce pod Gate Fulford. Teoretycznie można by argumen­
tować, że zwierzchnik kościoła w Anglii, arcybiskup Canter-
bury, powinien byl wziąć sprawy w swe ręce, ale autorytet
duchownego w owych czasach nie był automatycznie akcep­
towany w sprawach państwowych, a zwłaszcza wojskowych.
Mimo to kandydatura Edgara wyglądała całkiem poważnie:
zgłosił ją jeden z czołowych ludzi w państwie, a poparli
wojowie broniący Londynu, najpoważniejszej twierdzy w kró­
lestwie. Po jego stronie wypowiedzieli się również arcybiskup
Stigand oraz earlowie Edwin i Morcar. Edgar, pomny swej
królewskiej krwi — był wszak wnukiem i prawnukiem królów
— przyjął wybór i rozpoczął rządy, chociaż zapewne nie
zdążył odbyć koronacji. Znamy tylko jeden przykład wykony­
wania przez niego prerogatyw królewskich, a mianowicie
zatwierdzenie wybranego przez mnichów nowego opata klasz­
toru w Peterborough, który to akt nieco później ściągnął na
nieszczęsnego opata represje ze strony Wilhelma Zdobywcy.
Tymczasem książę Normandii grzebał zabitych i starał się
oszacować rozmiary swego zwycięstwa. Z całą pewnością
wiedział o śmierci swego głównego adwersarza i jego dwóch
braci na polu walki. Zwycięstwo wydawało się więc pełne,
a jednak Anglosasi nie garnęli się do niego. Pod tym względem
poprzedni pretendent do tronu, Harald Hardrada, miał zupełnie
inną sytuację, bowiem od razu znalazł na północy potomków
założycieli Danelaw, którzy byli skłonni uznać go za króla
Anglii. Zwycięzcę czekała więc jeszcze długa droga.
Wilhelm, pozostawiwszy załogę w Hastings — chodziło
mu o pilnowanie floty i zapasów — pomaszerował na wschód
wzdłuż wybrzeża morskiego na Dover. Po drodze, w odwecie
za wybicie załogi jednej z łodzi należącej do jego floty, spalił
miasteczko Romney. Dover mimo fortyfikacji było przepeł­
nione wystraszoną okoliczną ludnością, która za jego murami
szukała schronienia przed podjazdami normańskimi i nie
stanowiło poważniejszej przeszkody dla rozochoconej powo­
dzeniem armii księcia. Mieszczanie natychmiast rozpoczęli
pertraktacje, co nie przeszkodziło części wojska normandz-
kiego podpalić zabudowań na przedmieściu. Ten akt samowo­
li żołnierskiej naraził na szwank reputację księcia i Wilhelm,
dla zachowania twarzy, wypłacił odszkodowanie za spalone
budynki. Owa niesubordynacja w obliczu wroga stawia
również pod znakiem zapytania tak opiewaną przez kronika­
rzy żelazną kontrolę, jaką miał sprawować nad dyscypliną
Wilhelm jeszcze w trakcie oczekiwania na pomyślne wiatry
w Normandii.
Objąwszy w posiadanie pierwsze większe miasto oraz
klucze do drogi morskiej ku Normandii, książę natychmiast
kazał wybudować w obrębie murów gród drewniano-ziemny,
który obsadził swoją załogą. Było to już drugie z rzędu
posunięcie zabezpieczające ewentualny odwrót za morze
— dowodzi ono ponad wszelką wątpliwość, że Wilhelm na
tym etapie wojny nadal nie był jeszcze pewien swego sukcesu
tym bardziej, że w jego wojsku, na skutek niewłaściwego
żywienia i picia zlej wody, wybuchła epidemia czerwonki.
Pojawił się jeszcze jeden ważny powód, dla którego zabez­
pieczenie portów było niesłychanie istotne — otóż wieści
o świetnym zwycięstwie nad królem Haroldem lotem błys­
kawicy obiegły sąsiednie kraje i przyniosły pierwsze efekty
w postaci nowego kontyngentu zabijaków i żołnierzy fortuny,
którzy być może już wcześniej mieliby ochotę przyłączyć się
do wyprawy, ale uznali, że eskapada Wilhelma jest zbyt
ryzykowna. Teraz — po pierwszym wielkim sukcesie i śmie­
rci głównego przeciwnika, kto żyw ciągnął pod znaki
zwycięzcy! Gród zbudowany w Dover dawał więc nie tylko
schronienie chorym i zabezpieczał ewentualny odwrót, ale
także stanowił gwarancję, że miasto to będzie spokojną
przystanią dla spóźnialskich, których Wilhelm bardzo jednak
potrzebował.
Po załatwieniu najpilniejszych spraw w Dover Wilhelm
uznał, że nadeszła wreszcie pora ruszyć w głąb kraju i poma­
szerował na odległe o około trzydziestu kilometrów na
północny zachód Canterbury, siedzibę pierwszego arcybiskup-
stwa w Anglii. Pod nieobecność arcybiskupa Stiganda miesz­
czanie nie byli skłonni narażać się na gniew zwycięskich
Normanów. Delegacja miejska wyszła księciu naprzeciw,
złożono mu przysięgę wierności i dano zakładników. Wilhelm
zebrał kolejny owoc swej wygranej pod Hastings.
Kapitulacja Canterbury bez symbolicznego nawet oporu,
wywarła jak najgorsze wrażenie w Londynie. Stronnicy Edgara
poczuli, iż ziemia zaczyna im się usuwać spod stóp. Wokół
Wilhelma narastała aura niezwyciężoności, a młodociany król
nie miał najmniejszego nawet doświadczenia wojennego, które
mógłby przeciwstawić sile najeźdźcy. Jego dwaj najważniejsi
świeccy poplecznicy, earlowie Edwin i Morcar, w rękach
których w tej chwili spoczywały losy anglosaskiej monarchii,
również nie na wiele się zdali. Chociaż ściągnęli do Londynu,
ich własne siły zostały zdziesiątkowane przez Norwegów pod
Gate Fulford i nie stanowili oni poważniejszego zagrożenia
dla Wilhelma, a co najgorsze, ich autorytet jako wodzów,
w wyniku tej samej bitwy legł w gruzach. Obecnie możno-
władcy oraz wojowie z innych dzielnic nie bardzo kwapili się
pod ich komendę. Tak więc jedyną szansą obozu Edgara było
wycofanie się Edwina i Morcara na północ, gdzie w swych
rodzinnych okolicach mieliby szansę zorganizowania armii,
spośród tanów od pokoleń związanych z ich rodem i armii,
która by przyszła z odsieczą oblężonej stolicy. Tymczasem
Edwin i Morcar pozostali w Londynie.
W Canterbury Wilhelm zapadł na czerwonkę. Przebieg
choroby był ciężki i niemoc księcia na cały miesiąc wstrzymała
dalsze postępy kampanii. W pewnym momencie najbliżsi
obawiali się nawet o jego życie. Mimo to, w trakcie postoju
w tym mieście Wilhelm odniósł kolejny sukces — oto przybyło
poselstwo od królowej Edyty z powiadomieniem, że wdowa
po Edwardzie Wyznawcy oddaje się wraz z miastem Win­
chester pod jego protekcję.
Wilhelm, gdy wróciły mu siły, wyruszył dalej na zachód.
Jego przednia straż prędko podeszła pod południowe przed­
mieścia Londynu, gdzie napotkała na wypad obrońców miasta.
Wywiązał się krótki bój spotkaniowy, który wygrali Nor­
manowie. Pobici Anglosasi schronili się za umocnienia miasta,
a Normanowie podłożyli ogień pod zabudowania Southwark.
Przedmieście paliło się na oczach obrońców, których wola
oporu słabła z godziny na godzinę. Niemniej jednak Londyn
nadal stanowił potęgę, z którą Wilhelm nie mial ochoty się
mierzyć. Odstąpił od pomysłu oblegania miasta, obszedł je od
południa i w odległości osiemdziesięciu kilometrów na zachód
od stolicy, w okolicach Wallingford, przeprawił się przez
Tamizę. Teraz Londyn był odcięty od ewentualnej odsieczy
z północy, ale Wilhelm nadal nie zdradzał ochoty oblegania
go, za to jego podjazdy siały spustoszenie na odległość wielu
kilometrów w każdym kierunku. Ziściły się najgorsze obawy
Harolda — konne zagony Normanów rozpoczęły wojnę
wyniszczającą.
Pierwszy nie wytrzymał arcybiskup Stigand. Ten stary
wyga polityczny przetrwał już niejeden zwrot i niejednego
monarchę. Nie zamierzał stawiać wszystkiego na jedną kartę
w obronie tronu młodziutkiego Edgara. Na dodatek jego
arcybiskupia siedziba była zajęta przez wroga, a włości
systematycznie niszczone. Stigand pojawił się w obozie
normańskim, wyparł poprzednich poglądów i złożył przysięgę
wierności księciu Wilhelmowi. Od tej chwili dni oporu Edgara
były policzone. Ilość jego popleczników topniała w oczach,
a najbliżsi namawiali do poddania się.
Zachowanie Edwina i Morcara od samego początku było
dwuznaczne. Co prawda, przybyli do Londynu i poparli
kandydaturę Edgara, ale zaraz dla zapewnienia bezpieczeń­
stwa odesłali swą siostrę, królową-wdowę Aldythę, daleko
na północny zachód, do Chester. Północni earlowie liczyli,
że Wilhelm, wzorem dawnych najeźdźców, zadowoli się
podporządkowaniem Wessex i dzielnic centralnych, zosta­
wiając nicwyklarowaną sytuację na północy, a przynajmniej,
że w sytuacji niepewności Normandczyków na nowo zdo­
bytym południu, wynegocjują sobie dostateczny margines
swobody. Aldytha była w zaawansowanej ciąży. Jej odesłanie
do Chester z pewnością wynikało więc nie tyle z troskliwości
braterskiej, ile z wyrachowania, że oto ich siostra wkrótce
urodzi prawowitego dziedzica korony anglosaskiej, który
stanie się atutem w ich rękach; stąd też ich ostrożne
angażowanie się po stronie Edgara.
Ostateczna kapitulacja nastąpiła w miejscowości Berkham-
stead, czterdzieści kilometrów na północny zachód od Lon­
dynu, najprawdopodobniej w początkach grudnia. Arcybiskup
Yorku Eldred, niekoronowany król Edgar oraz earlowie Edwin
i Morcar wraz z czołowymi mieszczanami londyńskimi złożyli
hołd Wilhelmowi oraz przekazali mu zakładników. Opór
Anglosasów był złamany, droga do Londynu i do koronacji na
króla Anglii została otwarta.
Pierwszą rzeczą, którą zrobił Wilhelm po wkroczeniu do
Londynu, podobnie jak w Dover, było rozpoczęcie budowy
fortu. Budowa warowni na zajmowanym terenie stanowiła
zresztą fundament taktyki normandzkiej i tak, jak we wcześ­
niejszych wojnach na kontynencie, w Anglii również okazała
się niezwykle skuteczna. Nie ulega jednak wątpliwości, że
w tym wypadku oprócz zasad strategicznych znaczącą rolę
odegrała obawa przed wielką masą uzbrojonych i zorganizo­
wanych mieszkańców miasta. Poza tym Wilhelm upatrzył
sobie Londyn na przyszłą rezydencję królewską, chciał więc
mieć tu pewny punkt oparcia.
Koronacja, której termin wybrano dla podkreślenia donios­
łości chwili na święto Bożego Narodzenia, odbyła się w opac­
twie Westminster, czyli poza obrębem ówczesnego miasta.
Wilhelm wybrał kościół zbudowany przez króla Edwarda
z kilku względów. Przede wszystkim chciał podkreślić swój
bezpośredni związek z Wyznawcą. Harold był w jego oczach
nędznym wiarołomcą i uzurpatorem (jak pamiętamy, w póź­
niejszym okresie kronikarze normandzcy odmawiali mu nawet
tytułu królewskiego), którego pamięć należałoby wymazać
z historii. Po wtóre, niedawno ukończony budynek katedry
westminsterskiej byl wykonany w stylu architektonicznym
dominującym w Normandii i niewątpliwie ucieleśniał w oczach
Wilhelma nowy porządek w Anglii. Po trzecie, przeprowadze­
nie koronacji w katedrze św. Pawła w Londynie wiązało się
z ryzykiem tumultu i osaczenia w ciasnych uliczkach przez
wrogi tłum. Westminster niebezpieczeństwo tego typu było
znacznie mniejsze.
Same uroczystości koronacyjne nie odbyły się zresztą bez
skandalu. Opis tych wydarzeń w kronikach jest niejasny
i pozostawia pole do domysłów. Na ogół przyjmuje się,
zgodnie ze słowami kronikarza, że w trakcie ceremonii doszło
do tragicznego nieporozumienia. Dokonujący koronacji arcy­
biskup Eldred, zgodnie ze starodawnym obyczajem, wezwał
zebranych Anglosasów do aklamacji nowego władcy poprzez
okrzyk na jego cześć. Asystujący mu biskup Geoffrey z Cou-
tances z tym samym wezwaniem zwrócił się do obecnych
Normandczyków. Wrzawa, która powstała w odpowiedzi na
wezwanie biskupów przez pilnujących na zewnątrz porządku
żołnierzy normandzkich, została zinterpretowana jako tumult,
na co odpowiedzieli podkładając ogień w pobliskich zabudo­
waniach. Tyle kronikarz, ale nie sposób oprzeć się refleksji,
że podkładanie ognia w okolicznych budynkach słabo pomaga
w tłumieniu rebelii! Dlatego też bardziej prawdopodobne
wydaje się, że faktycznie na zewnątrz doszło do jakiejś
demonstracji niezadowolenia ze strony gawiedzi, co spowodo­
wało odruch gniewu obstawy w postaci podłożenia ognia
w okolicznych budynkach. Zaiste, panowanie Wilhelma roz­
poczęło się pod złowrogimi auspicjami.
Koronacja Wilhelma stanowiła niewątpliwie rezultat jego
przewagi militarnej, ale nie wyłącznie. Decyzja o poddaniu
się Normanom nie była wymuszona beznadziejną sytuacją
wojskową. Zasoby kraju, zarówno ludzkie, jak i aprowiza-
cyjne, były jeszcze dalekie od wyczerpania. Najeźdźcy
faktycznie nie zmierzyli się z żadną większą fortecą, nie
zdobyli ani jednego większego miasta, a na dodatek nad­
ciągała zima. Gdyby Anglosasi byli zdeterminowani bronić
się dalej, sytuacja Wilhelma nie wyglądałaby dobrze. A jed­
nak opór zamarł. Decyzja o kapitulacji wynikała przede
wszystkim z chęci dostosowania się arystokratycznych krę­
gów anglosaskich do nowej sytuacji politycznej. Podyk­
towały ją nie tyle sympatie czy antypatie polityczne, lecz
chęć utrzymania swej uprzywilejowanej pozycji w społe­
czeństwie, władzy nad poddanymi oraz majątków. W świetle
śmierci monarchy pod Hastings, wyczerpania gotowych sił
militarnych kraju w wyniku krwawych bitew pod Gate
Fulford, Stamford Bridge oraz Hastings — wszystkich trzech
rozegranych w ciągu kilku tygodni, zwycięskiego marszu
Normanów od wybrzeża do stolicy i ich niszczycielskich
zagonów, kapitulacja wydawała się rozsądnym posunięciem.
Anglosasi dysponowali przecież doświadczeniem pokoleń
współistniejących z najeźdźcami duńskimi i norweskimi,
kiedy to, prędzej czy później, zawsze dochodziło do swoistej
ugody i wzajemnej akceptacji. Tak było za Swena i Kanuta
Wielkiego; spodziewali się więc, że i tak będzie za Wilhel­
ma. Harold już nie żył, a Wilhelma otaczał nimb zwycięzcy.
Po co więc niepotrzebnie narażać się na represje, a kraj na
zniszczenia? Lepiej dojść do porozumienia. Jednak w tym
wypadku historia zadrwiła z nich okrutnie, kiedy się okaza­
ło, że z punktu widzenia samych możnych anglosaskich
kapitulacja okazała się najgorszym możliwym wyborem.
Podkreślmy, że zamiarem Wilhelma było zdobycie korony
angielskiej, a nie wcielenie Anglii do Normandii. A jednak
w wyniku podboju wyspy w latach od 1066 do ok. 1080,
angielska klasa możnowładcza została fizycznie wyelimino­
wana i zastąpiona przez francuskojęzycznych przybyszów
z kontynentu. Wszak Wilhelm przyjął hołd lenny od swych
anglosaskich poddanych. A hołd lenny, warto tutaj przypo­
mnieć, składał się z dwóch zobowiązań: wasal zobowiązywał
się do wierności względem suzerena, który z kolei przyrzekał
wasalowi opiekę. Jak więc nowokoronowany król rozumiał
swe zobowiązanie do opieki nad swymi wasalami? Czyżby
obłuda i żądza zemsty kierowała nim od początku?
Wilhelm przyjął hołd Anglosasów najprawdopodobniej bez
nieszczerych intencji. Niemniej jego panowanie nad sytuacją
było możliwe tylko do określonych granic. Gdy przystępował
do przygotowywania wyprawy, pozaciągał niezliczone zobo­
wiązania względem swych normańskich rycerzy-feudałów,
prostych w'ojów i tłumnie przyłączających się do jego armii
awanturników. Kościołowi za wsparcie moralne i duchowe
obiecał nadania, prałatom i księżom nowe prebendy i do­
stojeństwa. Ten dług został zaciągnięty na poczet spodziewa­
nych zdobyczy w Anglii — to Anglia miała spłacić i spłaciła
zobowiązania księcia Normandii. Dana godność, urząd, do­
stojeństwo i związane z nim majątki mogły przypaść tylko
jednej osobie i jak się bardzo szybko okazało, Anglosasi musieli
ustąpić zwycięskim przybyszom. Już pod koniec 1067 r. nikt nie
miał wątpliwości, że najważniejsze i najbardziej lukratywne
godności kościelne przypadają w pierwszej kolejności Nor-
mandczykom. Wydane zostały prawa, które ustalały główsz-
czyznę za przybyszów na dużo wyższym poziomie niż
Anglosasów. W ten sposób, w wypadkach lokalnych buntów
lub zwykłych awantur, w których dochodziło do zabójstwa
woja normandzkiego, sprawcy nie tylko byli narażeni na
zemstę, lecz także ponosili wysokie kary pieniężne. Wszystko
to diatego, że Wilhelm miał długi nie tylko rozumiane
przenośnie, ale i także bardzo dosłownie. Potrzebował olb­
rzymich kwot na opłacanie utrzymywanych w stałej gotowości
bojowej wojsk. Pieniądze te mógł zdobyć tylko w jeden
sposób — opodatkowując nowych poddanych; przystąpił więc
bardzo szybko do nakładania nowych podatków. Tyle, że
daniny przez niego zażądane, przypominały bardziej zbójecki
haracz niż opodatkowanie. Niejeden możnowładca i tan, by
uiścić nowe zobowiązania, musiał zastawić lub wręcz sprzedać
sw'e dobra, a wielu zostało zrujnowanych. Dobra ziemskie
przechodziły więc w ręce przybyszów z kontynentu nie tylko
w drodze konfiskat, lecz także w zupełnie legalny sposób,
wykupywane za bezcen przez zwycięzców. W początkach
1068 r. ogłoszony został nowy pobór wysokich danin, który
spowodował ruinę kolejnych rzeszy nieszczęśników. Kiedy
rodzima arystokracja wyspiarska zorientowała się, że nowi
najeźdźcy nie wtopią się wzorem Duńczyków, Swena i Kanuta,
w ich szeregi, ale bezwzględnie będą ich eksploatować,
Anglosasi poczuli się oszukani i zagrożeni. Rozpoczął się ciąg
mniej lub bardziej skoordynowanych buntów, które w efekcie
przynosiły niezadowolonym tylko zagładę, wygnanie lub
upokorzenie.
W marcu 1067 r. Wilhelm uznał, że sytuacja w jego
nowym królestwie jest na tyle uporządkowana, że może się
udać do Normandii, by teraz tam doglądać swych interesów,
nieco zaniedbanych przez półroczną nieobecność. W podróż
tę zabrał ze sobą licznych zakładników anglosaskich; wśród
nich arcybiskupa Stiganda, ethelinga Edgara oraz earlów
Edwina, Morcara i Waltheofa. Tym samym w Anglii zabrakło
na wiele miesięcy głównych przedstawicieli elity anglosaskiej.
Tymczasem na północy, w nie dotkniętej jak dotychczas
przez zniszczenia wojenne Mercji, Edryk Szalony z rodu
Edryka Streony, earla tej dzielnicy i królewskiego zięcia
z czasów Ethelreda Bezradnego, stanął na czele buntu przeciw
Normanom. Niemal jednocześnie wybuchła rewolta mieszczan
w Exeter, w południowo-zachodnim krańcu Anglii. W Kencie
możnowładcy anglosascy konspirowali z hrabią Eustachym
z Boulogne, starając się zachęcić go do przejęcia tronu
angielskiego. Były to prawdopodobnie elementy spisku przy­
gotowywanego przez synów Harolda, którzy nieco później, bo
w połowie 1068 r., osobiście przybyli do Anglii na czele floty
zebranej w Dublinie. Wilhelm, który zdążył już wcześniej
wrócić z Normandii, zdusił po kolei wszystkie ogniska buntu.
Przyczyną niepowodzenia powstańców był brak sensownej
koordynacji ruchów i klarownego określenia celu. O ile
wszyscy zgadzali się co do tego, że Wilhelm powinien zostać
wygnany z Anglii, o tyle różnili się co do tego, kto ma go
zastąpić na tronie. Ród Godwina zapewne upatrywał następcy
tronu w którymś z synów Harolda; wspomniano już o kan­
dydaturze Eustachego z Boulogne. Ze Szkocji operował
etheling Edgar, który w owym czasie działał z pomocą króla
Malkolma II. W połowie 1068 r. earlowie Edwin i Morcar
przeszli do otwartej opozycji. Sprzymierzyli się z walijskim
Gwyneddem Bleddynem i poderwali całą północ Anglii do
powstania przeciwko Normandczykom. Po całym kraju roze­
słani zostali tajni emisariusze, którzy starali się wzniecić bunt
także w innych dzielnicach. Nie doszło jednak do skoor­
dynowania wysiłków na szeroką skalę. Na południu powstanie
nie ogarnęło szerszych obszarów, a Wilhelm zdołał skoncen­
trować swe wojska i wkroczyć do Mercji. Zastosował po raz
kolejny swą dobrze wypróbowaną taktykę budowania warowni
i pacyfikowania okolicznych terenów zagonami ciężkiej ka­
walerii w oparciu o dzierżoną twierdzę. Anglosasi, po raz
kolejny, okazali się bezradni. Poza tym wydaje się, że od
samego początku nie dążyli do ostatecznego wygnania najeź­
dźców z powrotem na kontynent, lecz jedynie do wywalczenia
jak najlepszej pozycji wyjściowej do podjęcia negocjacji.
Wilhelm jednak żadnych negocjacji nie chciał. Systematycznie
tępił opór, gasząc jedno ognisko zapalne po drugim. Taktyka
ta powoli przynosiła pożądane efekty.
W 1069 r. od zachodu Wilhelma zaatakowali synowie
Harolda, którzy zdołali przekonać do swej sprawy tanów
zamieszkujących południowy zachód Anglii, u wschodnich
wybrzeży zaś pojawiła się flota duńska — król Swen po­
stanowił również dochodzić swych pretensji do tronu angiel­
skiego. Siły zgromadzone pod Dover, Sandwich i Ipswich nie
dopuściły do lądowania Duńczyków. Flota popłynęła więc na
północ, by połączyć się z powstańcami w Zatoce Humber.
Wilhelm zastosował inną taktykę niż Harold i wygrał. Nie dał
przeciwnikowi pola w jednej walnej bitwie o wszystko, lecz
z powodzeniem manewrował, wykorzystywał twierdze jako
punkty oparcia i cały czas dążył do podzielenia sił przeciwnika
w celu likwidowania poszczególnych zgrupowań.
W początkach 1070 r. Wilhelm był już na tyle panem
sytuacji, że na Wielkanoc wycofał się na południe do Win­
chestera, gdzie przyjął legatów papieskich. Na odbytym
wówczas synodzie obsadzono, zwolnione przez niedawną
śmierć Eldreda, arcybiskupstwo Yorku oraz usunięto z arcy-
biskupstwa Canterbury Stiganda. Obie godności przypadły
Normandczykom — najwyższym dostojnikiem kościoła an­
gielskiego został przeor klasztoru w Caen, uczony Lanfranc.
Poważną rolę w tej wojnie, jak i w tłumieniu opozycji
anglosaskiej w ogóle, odegrało bezwzględne okrucieństwo,
z jakim Wilhelm dławił wszelkie wybuchy niezadowolenia.
Szczególnie zapadła w pamięć jego akcja pacyfikacyjna,
przeprowadzona w 1069 r. na północy kraju, w Yorkshire
i Cheshire. Zniszczenia i wyludnienie całych regionów, które
wówczas spowodowały wojska normandzkie, były widoczne
przez kilka następnych pokoleń, a opisane zostały jako gehenna
nawet przez kronikarzy nastawionych całkiem życzliwie do
Normandczyków, takich jak Orderyk Vitalis.
Opór wygasał. Hrabina Gytha, matka Harolda, wycofała się
z czynnego popierania buntów już w 1068 r., udając się
najpierw na wyspę Flatholme u zachodnich wybrzeży Anglii,
a następnie przenosząc się pod opiekę hrabiego Baidwina VI
do klasztoru St. Omer we Flandrii. W trakcie 1070 r. większość
przywódców powstańczych albo zginęła, albo zbiegła za
granicę, albo poprosiła o łaskę. W rezultacie represyjnych
posunięć Wilhelma z końcem 1071 r., spośród wszystkich
głównych anglosaskich bohaterów wydarzeń roku 1066, na
wolności pozostawał już tylko Edgar. Wilhelm postępował
z nim bardzo ostrożnie i wyrozumiale; uznał, że bezpieczniej
będzie neutralizować potencjalnego rywala niż prześladując
go, wspomagać w dążeniach do objęcia przywództwa ruchu
oporu. W 1067 r. obdarował go pokaźnym majątkiem ziems­
kim. Mimo to naciski na ethelinga okazały się zbyt silne, by
mógł on spokojnie żyć, nie angażując się w politykę. W 1068 r.
Edgar opuścił Anglię, tym samym dystansując się od reżimu
Wilhelma. Bezskutecznie szukał oparcia w Szkocji u króla
Malkolma 11. Rok później przyłączył się do powstańców
w Northumbrii, którzy jednak również nie byli zainteresowani
popieraniem jego kandydatury do tronu. Kiedy w 1070 r.
powstanie upadło, Edgar ponownie znalazł się w Szkocji, ale
nie cieszył się tam szczególniejszymi względami. Dwa lata
później Wilhelm wymusił zbrojnie na Malkolmie wycofanie
się z popierania malkontentów angielskich i Edgar musiał
poszukać schronienia we Flandrii. Kilka lat później etheling,
za pośrednictwem króla Szkocji, poddał się Wilhelmowi
i przyjął pozycję na jego dworze; odtąd do końca życia był
członkiem arystokracji anglo-normandzkiej i uczestniczył
w koteriach i rozgrywkach dworu królewskiego.
Utrata znaczenia, nieudane bunty i powstania, ponawiane
represje oraz brak perspektyw powodowały z jednej strony
rezygnację, pogodzenie się z losem i włączanie się An­
glosasów w nowe życie na Wyspie, z drugiej zaś ucieczkę
i tułactwo, spora część tanów anglosaskich wolała bowiem
opuścić kraj niż biernie znosić upokorzenie. Tradycyjnym
miejscem, gdzie chętnie przyjmowano wszelkiego rodzaju
rozbitków i awanturników z północy, oferując im gościnę
i zatrudnienie, było Bizancjum. Wojownicy wstępowali tam
w szeregi wojska Basileusa, rekrutowani do cesarskiej gwardii
wareskiej, średniowiecznego odpowiednika współczesnej Le­
gii Cudzoziemskiej. Po 1066 r. liczne rzesze wojów anglosas­
kich zasiliły szeregi tej formacji. Około 1080 r. z Ely
wypłynęła do Bizancjum flota, licząca w zależności od
szacunków, od dwustu trzydziestu do trzystu pięćdziesięciu
statków. W ten symboliczny sposób, można by rzec, skoń­
czyła się przeszło pięćsetletnia historia anglosaskiego pano­
wania na Wyspie Brytyjskiej.
ANEKS.

ZESTAWIENIA PANUJĄCYCH I TABLICE GENEALOGICZNE

KRÓLOWIE ANGLII (975-1087)

975-978/9 Edward Męczennik


978-1016 Etelred II Bezradny
1013-1014 Swen Widłobrody
1016 Edmund II Ironside
1016-1035 Kanut Wielki
1035-1040 Harold I
1040-1042 Hartheknut
1042-1066 Edward Wyznawca
1066 Harold II
1066 Edgar II
1066-1087 Wilhelm Zdobywca

KSIĄŻĘTA NORMANDII

911-927 Rollo
927-943 Wilhelm Długi Miecz
943-996 Ryszard I
996-1026 Ryszard II
1026-1027 Ryszard III
1027-1035 Robert Wspaniały
1035-1087 Wilhelm Zdobywca
Ród Godwina (Higham N. JThe Dcaih ofAnglo-Saxon England, s. 126)
WSKAZÓWKI BIBLIOGRAFICZNE

Bloch Marc, Społeczeństwo feudalne, tłum. Eligia Bąkowska, War­


szawa 1981.
Brown Allen R., Historia Normanów, tłum. Jerzy Jarniewicz,
Gdańsk J996.
Higham Nick J., Podbój Anglii przez Normanów, tłum. Sławomir
Bartosiak, Warszawa 2001.
Le Goff Jacques, Kultura średniowiecznej Europy, tłum. Hanna
Szumańska-Grossowa, Warszawa 1994.
Lipoński Wojciech, Narodziny cywilizacji Wysp Brytyjskich, Poznań
1995.
Trevelyan George Macaulay, Historia Anglii, tłum. A. Dębnicki,
Warszawa 1967.
Zumthor Paul, Wilhelm Zdobywca, przekł. Eligia Bąkowska, War­
szawa 1994.
WYKAZ ILUSTRACJI

Strona z Kroniki anglosaskiej


Edward Wyznawca, Harold II i Wilhelm Zdobywca — wizerunki na
współczesnych monetach
Srebrny denar Etelreda II
Srebrny denar Kanuta Wielkiego
Srebrny denar Wilhelma Zdobywcy
Przywilej Wilhelma Zdobywcy dla Londynu
Wilhelm Zdobywca przyjmuje egzemplarz dedykowanej mu kroniki
Ordericusa Vitalisa
Królowa Emma — matka Edwarda Wyznawcy
Dromore Castle — typowy gród normański
Długie łodzie wikingów
Houscarl
Miecze średniowieczne
Hełmy śreniowieczne
Król Edward Wyznawca
Harold przysięga wspierać starania Wilhelma o koronę angielską
Okolice Hastings — uksztaktowanie terenu
Harold królem Anglii
Budowa floty Wilhelma
Przeprawa przez Kanał La Manche
Scena z bitwy: konnica normandzka atakuje anglosaski „mur tarcz”
Śmierć Harolda
SPIS TREŚCI

Wstęp ..................................................................................................................... 3
Skąd my to wiemy? ................................................................................................ 9
Anglia .................................................................................................................. 21
Militaria ............................................................................................................... 43
Wilhelm ............................................................................................................... 65
Harold .................................................................................................................. 90
Rok 1066 ........................................................................................................... 121
Wielka wyprawa ................................................................................................ 148
Wzgórze Senlac ................................................................................................. 161
Zakończenie. Normański podbój Anglii ........................................................... 179
Aneks. Zestawienie panujących i tablice genealogiczne .................................. 193
Wskazówki bibliograficzne ............................................................................... 196
Wykaz ilustracji ................................................................................................ 197

Vous aimerez peut-être aussi