Académique Documents
Professionnel Documents
Culture Documents
Wprowadzenie 9
Literatura 255
Wprowadzenie
Drogi Czytelniku,
Przypowieści, czyli krótkie opowiadania, historyjki, autentyczne bajki i
legendy były zawsze nierozerwalnie związane z przekazem wiedzy i na-
uczaniem. O tym, jak trudno przekonać kogoś do swoich poglądów, wie każdy
nauczyciel. Gdy suchą informację poprze się przykładem, dobrze spointowaną
anegdotą, ciekawą historyjką - staje się to łatwiejsze. Ustna forma przekazu
„mistrz-uczniowie”, tak popularna w tradycji Wschodu, wymagała, siłą rzeczy,
ustawicznego wzbogacania treści oficjalnych o różnego rodzaju „mądrości”,
burzące schematy myślowe dnia codziennego i zmuszające słuchaczy do
refleksji. Tak nauczali wielcy mistycy, prorocy, przywódcy duchowi i
nauczyciele. Od wiek wieków taki sposób kontaktu z „mądrością” pomagał
ludziom pokonać słabości, lęki, otworzyć się na życie; czasami wstrząsał i
powodował uronienie łzy; częściej wzbudzał wesołość i śmiech... z samego
siebie. Zawsze pomagał otworzyć oczy na prawdę.
W miarę upływu czasu, gdy umiejętności pisania i czytania stawały się
powszechniejsze, również dostęp do wiedzy stawał się łatwiejszy. Ale w niczym
nie zmniejszyło to rangi i znaczenia „bajek”; nie traciły one nic ze swojej
aktualności. Okazuje się, że pomimo lepszego wykształcenia wcale nie jesteśmy
mądrzejsi niż ludzie w dawnych epokach. Mamy podobne marzenia, pragnienia,
oczekiwania; chcemy kochać i być kochani. Mamy problemy rodzinne,
wychowawcze, kłopoty z pracą i motywacją do działania. Pomimo zdobywania
coraz to nowszych umiejętności nadal nieobcy jest nam lęk i cierpimy na
poczucie małej wartości. Rozpacz, złość, egoizm i niezrozumienie są częścią
naszego życia. Ale z drugiej strony chcemy to życie zmienić i wpłynąć na swój
los. I to powoduje, że obecnie przeżywamy istny renesans zainteresowania tą
formą przekazu. Dlaczego? Bo mądrość życiowa i różnego rodzaju recepty na
szczęście i powodzenie były, są i będą w cenie!
Na pewno Ty też, Drogi Czytelniku, masz swoją własną receptę na życie. Na
jego zrozumienie i poznanie. Na określenie swojego miejsca we wszechświecie i
swojej roli w tym wszystkim, co Cię otacza na co dzień i od święta. Być może
jest to Twoja własna recepta. Być może skorzystałeś z gotowej - podanej przez
9
specjalistów, filozofów, naukowców, lekarzy, kapłanów, mistyków,
przewodników duchowych.
Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, dlaczego jest tyle tych recept? A każda -
pomimo że ma inną podstawę: filozofię, naukę religię czy nawet przesądy - jest
podobno najlepsza i jedyna! Dlaczego prawie każdy przewodnik na „drodze
życia” ma swoich zwolenników, którzy podążają według jego wskazówek,
czasem w zupełnie przeciwnym kierunku niż inni ? Dlaczego prawie każdy
przewodnik jest pewny, że taka właśnie powinna być droga i tak właśnie
powinno wyglądać życie?
Tradycyjna legenda chińska mówi, że wiedza o życiu, o jego pełni, sensie i
celu była podobno kiedyś jedna i spójna - jak paciorki korali nanizane na nitce.
Niestety, człowiek przez swoją nieostrożność rozerwał nitkę i koraliki potoczyły
się do różnych miejsc w różne rejony świata. Od czasu do czasu ktoś znajdzie
jakiś zagubiony koralik i głośno krzyczy: „Znalazłem!” Jego okrzyk ma sens - z
jego perspektywy widzenia. Jego teoria jest jednak tylko fragmentem całości.
Czasami ktoś znajdzie kilka koralików i wtedy sprawa jest bardzo poważna,
bo próbuje je złączyć, ale brak mu nitki, która powiązałaby je w większą całość.
Bajki chińskie są też pewną receptą. Pochodzi ona z Dalekiego Wschodu
i była kształtowana przez wiele tysięcy lat. Zawiera wiele różnorodnych i bardzo
głębokich idei. Zawiera wiele paciorków z rozerwanego sznura korali. Przez
mistrzowskie poznanie życia łączy je wszystkie w jedną całość, zostawiając
jednak na nitce miejsce również dla Twoich doświadczeń i osiągnięć. Nie musisz
niczego zmieniać i odrzucać. Możesz dodać znaleziony przez siebie koralik do
całości, stwarzając sobie optymalne warunki do powodzenia, harmonii, szczęścia
i radości, do lepszego zrozumienia siebie i życia zgodnie z własnymi ideałami.
A gdybyś kiedykolwiek zastanawiał się, co w tych Bajkach jest naj-
ważniejsze, pamiętaj, że jest to to, czego tutaj nie będzie. To, czego nie ma. O
czym nie da się napisać ani czego nie da się wypowiedzieć. Ta nić łącząca
koraliki, której nie widać.
Możesz, pozornie nic nie znaczącym gestem, dotknąć ręką drugą osobę.
Dotykiem tym możesz przekazać strach, rozpacz, złość i cierpienie. Możesz
przekazać oddanie, uczucie, miłość i całego siebie. Dla człowieka patrzącego z
boku będzie to tylko przelotne dotknięcie. Dla Ciebie najważniejsze będzie to,
czego nie da się zobaczyć, opisać i wyrazić słowem.
Znajdziesz, Drogi Czytelniku, na tych stronach również mój „koralik”, bo po
wielu latach poszukiwań w ciemności jestem pewny, że znalazłem.
10
Bajki chińskie dla dorosłych, czyli 108 opowieści dziwnej
treści powstawały przez kilka lat i mają swoją historię. Zacznijmy od tytułu.
Może on być nieco mylący, bo większość historii z Chinami nie ma nic wspólne-
go. Jeżeli jednak słowu „chińszczyzna” nada się potocznie przypisywane
znaczenie „dziwności” i „tajemniczości”, wtedy też inaczej będzie można
spojrzeć na drugą część tytułu: Opowieści dziwnej treści.
Będąc już prawie trzydzieści lat nauczycielem akademickim, prowadząc
również inne pozaakademickie kursy, wykłady, odczyty, będąc od piętnastu lat
wykładowcą metody Silvy, zauważyłem, że odpowiednio wtrącona „dykteryjka”
w czasie wykładu pozwala nawiązać dobry kontakt z grupą, ożywić ospałe
audytorium, utrzymać uwagę sali. Wykazuje, jednym słowem, duże walory
dydaktyczne. Wiele myśli, które staram się przekazać chociażby na kursach
metody Silvy, nie trafiłoby tak dobitnie do uczestnika, gdyby nie bajki, a przede
wszystkim ich zaskakujące pointy. Dzięki nim jestem w stanie „pokazać”
zupełnie nieznanym mi, przypadkowo spotkanym ludziom ich nastawienie do
życia i potrzebę zmian. Mają one tym samym ogromne znaczenie terapeutyczne.
Bajki powoli stały się integralną częścią moich wykładów i prelekcji. Wiele z
nich po raz pierwszy było prezentowanych podczas wykładów na Targach
„Bliżej Zdrowia, Bliżej Natury” w Katowicach, dokąd dzięki uprzejmości
organizatorów byłem i jestem zapraszany od początków ich powstania.
Niezwykle wymagające, bardzo liczne i wyrobione audytorium oraz ogromna
troska organizatorów o aktualną, coraz ciekawszą i trudniejszą tematykę
niezwykle wysoko ustawiały przede mną poprzeczkę, stając się za każdym
razem poważnym wyzwaniem. Niektórzy słuchacze nie ukrywali, że przychodzą
na wykłady między innymi po nowe bajki. Gdy kończyłem omawiać temat,
wybraną kwestię i przechodziłem do następnej, często przerywał mi głos z sali:
„A bajka?” Siłą rzeczy staram się wzbogacać swój zasób wiedzy i „repertuar”.
Od kilku lat spotykam się też z innym pytaniem: „Kiedy te wszystkie mądre rze-
czy zbierzesz i wydasz?”
2. Kamieniarz
3. Wiara i monety
4. Możesz zmienić!
. 6. Żółty bocian
34
7. Dziewięciu sprawiedliwych
8. Nieomylny naczelnik
Gdy na cesarskim tronie zasiadł młody cesarz z dynastii Czou, wszyscy byli
szczęśliwi i zadowoleni. Młody cesarz słynął z roztropności i sprawiedliwości.
Miał wielu mądrych ministrów, którym nie brakowało odwagi, by jasno
wygłaszać swe poglądy w obecności cesarza. Również lud zadowolony był z
umiarkowanych podatków i sprawiedliwych sądów.
Po kilku latach niczym nie zakłóconego, wzorcowego wręcz panowania, na
jednej z cotygodniowych narad najbardziej zaufany, najstarszy minister Wei Tse
poprosił cesarza o zwolnienie go z tej zaszczytnej funkcji i pozwolenie udania
się do klasztoru na odosobnienie. Zaskoczenie było ogromne. Wei Tse należał do
najmądrzejszych, najbardziej wpływowych i najbogatszych ludzi w cesarstwie.
Cesarz długo zwlekał z decyzją. Prosił - na ile pozwalała mu godność
cesarska; nalegał - na ile pozwalała mu etykieta. Wei Tse wciąż grzecznie prosił
jednak, jako jedyny i oficjalny powód swego pragnienia podając „wewnętrzny
głos”, który nakazuje mu spędzenie reszty życia w klasztorze. W końcu cesarz
wyraził zgodę, zastrzegając, że gdyby minister zechciał wrócić, pałac cesarski
zawsze będzie stał przed nim otworem i zostanie on powitany z otwartymi
ramionami.
Gdy Wei Tse pakował swoje rzeczy, do komnaty przyszło kilku jego naj-
bliższych kolegów z rady ministerialnej, aby odwieść go od powziętego zamiaru.
Mieli nadzieję, że wpłyną na zmianę decyzji, a przede wszystkim dowiedzą się,
jaki jest prawdziwy powód tej niespodziewanej rezygnacji.
Wei Tse był jednak nieugięty i całkowicie niepodatny na namowy przyjaciół.
W końcu jeden z nich powiedział:
- Czy mógłbyś, przynajmniej ze względu na naszą wieloletnią przyjaźń,
podać nam prawdziwy powód swojej decyzji?
- Dobrze - odrzekł Wei Tse - powiem wam, ale proszę, abyście zachowali
to, co usłyszycie, w największej tajemnicy. - W komnacie zrobiło się zupełnie
cicho. - Odchodzę z dworu, bo wczoraj przy obiedzie cesarz poprosił o pałeczki
do ryżu z kości słoniowej.
40
- Co takiego? - prawie jednocześnie krzyknęli wszyscy ministrowie. - To
jest powód? - i zaczęli się śmiać. Ale Wei Tse się nie śmiał i powoli
kontynuował swoją myśl.
- Z tego nie wyniknie nic dobrego, bo kto zaczyna jadać pałeczkami z kości
słoniowej, temu nie starczą już też porcelanowe miseczki. Zechce je mieć z
jadeitu albo bawolego rogu inkrustowanego drogimi kamieniami. Zamiast ryżu i
jarzyn zażąda wyszukanych przysmaków: mięsa młodego leoparda, słoniowych
ogonów, języka aligatora. Wzgardzi codziennym ubiorem i zażyczy sobie
kosztownych jedwabi. Zwykłe komnaty mu zbrzydną i zechce mieszkać jedynie
w złotych pałacach. Zwykli ludzie będą go drażnić i otoczy się niedostępnym
murem. Będzie żył tylko dla siebie, a przyjaciele nie będą mu potrzebni, więc się
ich pozbędzie. Dlatego odchodzę już dzisiaj, bo nie chcę mieć z tym nic
wspólnego.
Ministrowie wyszli z komnaty, kręcąc głowami z powątpiewaniem i nie-
dowierzaniem. Znali cesarza od wielu, wielu lat. To nie było możliwe.
Pięć lat później młody cesarz - ostatni z dynastii Czou - był wzbudzającym
lęk tyranem i mordercą, który w okrutny sposób gnębił swoich poddanych.
Rzeczywiście otaczały go góry wyszukanych mięs i potoki najwyszukańszych
win, mogących wypełnić jezioro. Aby nikt nie widział tego przepychu, otoczył
pałac wysokim murem; aby nikt mu nie zwracał uwagi, każdego, kto wyraził
odmienne zdanie, skazywał na ścięcie. Otaczał się tylko poplecznikami i
klakierami. Tak doszło w końcu do jego upadku.
Jego następca zastał cesarstwo zrujnowane i w rozpadzie. Rozpoczął żmudne
dzieło odbudowy zdewastowanego państwa, a swoim najbliższym doradcą
mianował Wei Tse, który zgodził się opuścić klasztor. Mijały lata na ciężkiej
mozolnej pracy, aż pewnego dnia, przy obiedzie, nowy cesarz poprosił o
pałeczki do ryżu z kości słoniowej.
Wei Tse powrócił do klasztoru.
Cesarz Yong Le, który był wielkim znawcą malarstwa i kaligrafii, ogłosił
coroczny konkurs malarstwa. Do konkursu mógł stanąć każdy obywatel
cesarstwa, malując jeden obraz, a na nim - co chce, wykonane w dowolnej
technice. Specjalnie dobrane jury, w którym znaleźli się wybitni znawcy sztuki
pod przewodnictwem cesarza, oceniało prace i wyróżniało zwycięzcę, który
okrywał się nieśmiertelna sławą. Na konkurs spływało setki dzieł wszystkich
najznamienitszych
41
oraz mniej znanych malarzy, znęconych dużą nagrodą pieniężną oraz
splendorem. Tematyka dzieł była różnorodna, jednak zdecydowaną przewagę
miały smoki latające i brodzące w wodzie, duchy dobre i złe oraz postacie
bogów. Komisja zresztą przydzielała nagrody, trochę chyba bezwiednie, w tych
trzech kategoriach, promując tym samym określoną tematykę.
Pewnego dnia na konkurs wpłynął obraz bardzo znanego mistrza, który do tej
pory jeszcze nigdy nie brał w nim udziału. Komisja była zachwycona faktem, że
tak wielki artysta też zgłosił swe dzieło, ale emocje zupełnie opadły, gdy je
obejrzano. Na obrazie namalowany był zwykły pies. Komisja odrzuciła pracę,
uznając ją za mało ambitną.
Przez następne kilka lat mistrz przysyłał swoje prace, ale zawsze widniały na
nich pies, kot albo koń. W końcu cesarz nie wytrzymał i poprosił mistrza na
rozmowę.
- Jesteś wybitnym malarzem i wszyscy o tym wiemy. Dlaczego dobierasz
na konkurs tak ubogą tematykę? Czyżbyś chciał obrazić komisję i podważyć jej
autorytet?
- Ależ skąd! - odparł mistrz. - Uważam, że konkurs jest bardzo trudny, a
prace oceniają wybitni znawcy. Dlatego staram się wybrać najtrudniejszy do
namalowania temat.
- Twoim zdaniem, najtrudniej jest namalować psa i konia? - zdziwił się
cesarz.
- Tak, bo psy, koty, konie znają wszyscy. Niejednokrotnie je widzieli i
widują każdego dnia. Każdy może porównać rysunek z rzeczywistością i
osądzić, czy jest dobry, czy trafnie chwyta podobieństwo.
- A co jest namalować najłatwiej? - zapytał cesarz.
- Bogów, duchy i latające smoki. O nich nic nie wiadomo, nikt ich nie
widział.
Podobno od tego dnia zmieniono regulamin konkursu. Wprowadzono tylko
jedną kategorię i jeden temat. Każdy miał malować „gałąź kwitnącej wiśni”.
42
12. Cień drzewa
Bajki o władcach
mądrych, złych
i takich sobie
13. Dom przyszłości
Był sobie pewien bardzo mądry król, który słynął ze swojej sprawiedliwości,
mądrości, uczciwości i, co też ważne, łagodności. Odnosiło się to do wszystkich
jego urzędników i dostojników dworskich, ale także do zwykłych poddanych. Z
łaski tak wspaniałego władcy w pełni korzystaliby wszyscy obywatele królestwa,
gdyby nie to, że w jednej z nadmorskich prowincji władzę sprawował w jego
imieniu namiestnik, słynący z nieuczciwości, łapownictwa, oszustwa i ogromnej
pazerności. Naczelnik rządził w tej prowincji od wielu lat, jeszcze za czasów
ojca obecnego władcy, i król - czy to ze względu na sentyment, czy jakieś dawne
zasługi - przymykał oczy na te niegodziwości. Łagodził napięcia, wynagradzał
krzywdy, skargi załatwiał na korzyść poddanych. W końcu jednak poddanym
bardzo uprzykrzyła się postępująca demoralizacja namiestnika i ze wszystkich
stron zaczęły płynąć do króla prośby, aby coś uczynił, gdyż sytuacja stała się nie
do zniesienia.
Jakież było zaskoczenie wszystkich, gdy król skierował do namiestnika
zamówienie. Prosił go o wybudowanie w jego prowincji wspaniałego pałacu
według jego własnego projektu i uznania. Mógł wybrać najpiękniejszą
lokalizację i nie liczyć się z żadnymi kosztami. Wszystko zostanie uregulowane
z królewskiego skarbca według rachunków i faktur wystawionych przez
namiestnika. W liście król prosił go o osobisty nadzór nad całością prac; o
staranne, najwyższej jakości wyposażenie i wykończenia. Obdarzał go też
bezgranicznym zaufaniem. Cel budowy pałacu król wyjawi w późniejszym
terminie.
Namiestnik, niezwykle podłechtany pismem władcy i zadowolony z
pokładanego w sobie zaufania, od razu zwietrzył dla siebie wspaniały interes.
„Zapewne - pomyślał - król buduje dla siebie kolejną rezydencję, z której i tak
nie będzie miał czasu korzystać. Nieważne, co i jak zbuduję, byleby tylko ładnie
się prezentowało.”
Natychmiast więc rozpoczął pracę i wiele czynności nadzorował osobiści,
myśląc jednak cały czas o sobie. Postanowił dom zbudować jak najtaniej i
najoszczędniej, a wystawić jak najwyższe rachunki, aby w ten sposób zagarnąć
dla siebie wyłudzone pieniądze. Wykopy i fundamenty zrobiono niestarannie, do
49
budowy ścian wykorzystano stare materiały i surowce, zwietrzały cement i
zmurszałe cegły, zatrudniono niedoświadczonych i mniej wykwalifikowanych
robotników, użyto przeterminowanych farb, drewna przeżartego przez korniki i
marmurów najgorszej jakości. Co do wyposażenia domu, namiestnik pomyślał
sobie, że najlepiej będzie pożyczyć meble, dywany i zastawy na otwarcie, a
potem się to wszystko odda.
W końcu pałac został ukończony. Na uroczystość otwarcia przyjechał król z
dostojnikami i całym dworem, licznie zgromadziła się też ludność prowincji,
która, znając przekręty namiestnika i sposób budowania pałacu, drżała przy
każdym większym wietrze, czy budynek nie legnie zaraz w gruzach. Przed
bramą ustawiła się orkiestra i zaproszeni goście. Namiestnik uroczyście podszedł
i wręczył klucze do posiadłości królowi.
Król jednak oddał mu je natychmiast i uśmiechając się, powiedział: - Ten
dom jest dla ciebie. Przekazuję ci go mocą dekretu i rozkazu królewskiego.
Opuść swoją starą rezydencję i przenieś się tutaj, gdzie wszystko od początku do
końca jest starannie przez ciebie przemyślane, zaprojektowane i według twojego
gustu wykonane. Mieszkaj w nim. Niech ten dom będzie moim podziękowaniem
dla ciebie za rzetelną pracę i uczciwą służbę. Niech będzie wyrazem mojego
poważania i szacunku. A gdy będziesz przechadzał się po nim, rozkoszował się
jego solidnością i pięknem, czuł dumę i zadowolenie z siebie, niech towarzyszy
ci myśl, że każdy twój dzień i wszystkie twoje czyny są jak cegły, z których
wznosisz dom swojej przyszłości.
Pewien bardzo skąpy król miał dziwny sen. W nocy przyszedł do niego
wielki na dwadzieścia metrów, trzygłowy smok i zionął ogniem. Król
przestraszył się bardzo i rano natychmiast wezwał nadwornego maga, aby
wyjaśnił mu sen. Ten, równie przestraszony jak król, powiedział coś o
konieczności uspokojenia skołatanych nerwów. Jednak następnej nocy smok
pojawił się znowu i był jeszcze straszniejszy. Król wezwał lekarza. Ten
zaordynował środki uspokajające, ale niestety smok pojawił się kolejnej nocy.
Od tej pory co noc smok przychodził do króla, a ten stał się kłębkiem nerwów.
Nie mógł spać. Bał się kłaść do łóżka, był
50
na granicy załamania. Nadworni lekarze bezradnie rozkładali ręce, nie wiedząc,
jak pomóc królowi. W końcu poproszono o pomoc mędrca z gór. Niechaj on
spróbuje zaradzić coś na tę dziwną przypadłość.
Mędrzec wysłuchał opowieści króla i medyków, a następnie odrzekł:
- Królu, sądzę, że mogę ci pomóc, ale muszę cię uprzedzić. Terapia nie
będzie przyjemna, będzie bardzo długa i bardzo kosztowna
- Dobrze, niech będzie, co ma być, bylebym przestał się bać tego smoka i
mógł spokojnie spać - zgadzał się na wszystko załamany władca.
- Trzy razy dziennie będziesz wykonywał to, co ci każę, i zażywał to, co ci
podam, a będzie to lekarstwo gorzkie i nieprzyjemne.
- Dobrze, będę robił wszystko zgodnie z tym, co powiesz i każesz - kiwał
głową zrezygnowany król.
- Terapia będzie trwała dwa lata.
- Dobrze, niech trwa - zgadzał się król.
- I będzie cię kosztowała dwa miliony dukatów.
- Co? - wrzasnął król, który niespodziewanie odzyskał wigor, energię i
chęć życia. - Dwa miliony dukatów? Mowy nie ma. Dwa miliony? Wszyscy
wynocha stąd! Kładę się spać i spróbuję się z tym smokiem zaprzyjaźnić.
Był sobie kiedyś bardzo przystojny i postawny władca, a z tego powodu był
nieco próżny, co jednak nie znaczy, że nie był mądry. Pewnego dnia stojąc przed
lustrem i poprawiając fałdy swoich szat, przyjrzał się sobie i zapytał żony:
- Jak myślisz, czy jestem piękny?
- O, tak - z zapałem potwierdziła żona - jesteś bardzo piękny.
- A czy książę z Burgundii nie jest piękniejszy ode mnie?
- O, nie. Jesteś o wiele piękniejszy od niego. Książę nie może się z tobą
porównywać. - Zona raz jeszcze rzuciła fachowym okiem na króla i potwierdziła
bardzo stanowczo: - Jesteś dużo piękniejszy.
Ponieważ jednak książę Burgundii słynął w całym królestwie z urody, król
nie dowierzał żonie i zapytał swoją nałożnicę.
- Jesteś najprzystojniejszy i dużo piękniejszy. Książę nie może ci podać
nawet szklanki wody - odparła.
52
Ale ta odpowiedź, o dziwo, też nie uspokoiła króla. Na najbliższym
posiedzeniu rady ministrów zarządził tajne głosowanie w sprawie, czy jest
najpiękniejszy w królestwie. Wszystkie głosy były na „tak” przy jednym
wstrzymującym się - głosie samego króla.
W kilka dni później na dworze zjawił się książę Burgundii. Król przyglądał
mu się bardzo uważnie i doszedł do wniosku, że jest on jednak piękniejszy.
Popatrzył jeszcze raz w lustro i doszedł do wniosku, że trudno mu się z nim
porównywać. O dziwo, to go bardzo uspokoiło. Ale inna myśl zaczęła kołatać
mu się w głowie: dlaczego tak wielu ludzi i to ludzi mu najbliższych, nie
powiedziało mu prawdy w tak błahej sprawie? Więc co dopiero musi być w
sprawach ważnych! Nie znalazł na to wytłumaczenia i zwrócił się, jak to zwykle
czynią królowie, do swojego najmądrzejszego doradcy. Ten bez zastanowienia
odparł:
- Królu. Twoja żona jest w tobie zakochana, a przez to zaślepiona z
miłości. Twoja nałożnica chce wyciągnąć z tego związku korzyści i sowitą
nagrodę. Jesteś dla niej najpiękniejszy, bo stoisz przy niej „na swoim portfelu”.
Twoi ministrowie lękają się twojego gniewu, a jeszcze bardziej boją się o swoje
stanowiska.
- Ale glosowanie było przecież tajne - przerwał mu król. - Mogli więc
zagłosować szczerze.
- Królu, twoi ministrowie dobrze znają stare powiedzenie: „nieważne kto
głosuje, ważne kto zbiera i liczy głosy”, dlatego byli przezorni.
Żył sobie kiedyś w Państwie Środka w prowincji Syczuan bardzo mądry król.
Gdy zbliżały się jego czterdzieste urodziny obserwował niezwykłe poruszenie
dworu, przygotowującego się do uroczystości, zdał sobie sprawę z ogromnych
wydatków i marnotrawstwa, które temu towarzyszą. Zaproszenia znamienitych
rodzin, wszystkich bogato urodzonych i intrygi: kto był, kogo nie było, jakie
53
życzenia złożył i z jaką miną król je przyjmował. Kłótnie, które będą towa-
rzyszyć obsadzeniom miejsc przy stole. Kilkudniowy paraliż stolicy, tysiące tak
naprawdę nieżyczliwych gości. Licytowanie się w bezsensownych prezentach, z
którymi nie wiadomo potem, co robić, obżarstwo, pijaństwo, zawiść poddanych,
przyglądających się ucztującej arystokracji.
Postanowił, że tym razem będzie inaczej. Wydał dekret, że w tym roku jego
urodziny są jego prywatną i osobistą sprawą. Jego i najbliższych. Nie są świętem
państwowym i nikt nie musi ich obchodzić. Nie będzie zwracał uwagi na to, kto
przybędzie i złoży mu życzenia, a kto nie złoży. Nie życzy sobie żadnych
prezentów od nikogo. Żadnych, nawet najmniejszych - ten fragment dekretu był
wyraźnie zaakcentowany. Nie zaprasza też nikogo osobiście. Nie będzie żadnych
oficjalnych uroczystości państwowych, żadnych przyjęć, polowań, ceremonii i
obrzędów. W dniu urodzin na dwór może przyjść jednak każdy z poddanych, kto
ułoży, wykaligrafuje i przyniesie jakąś sentencję, przesłanie, życzenia, mądrą
dewizę. Taką, która wywieszona w sali tronowej pałacu, przyniesie rodzinie
królewskiej szacunek, dobrobyt i długie panowanie. Kaligrafie nie muszą, a
nawet nie powinny być podpisane. Na dziedzińcu pałacowym i w ogrodach będą
wystawione stoły z jadłem i winem, będzie grała muzyka, tak iż każdy, kto
zechce i spełni warunek, może przybyć i wziąć udział w tym ogólnym balu.
Jak nietrudno się domyślić, dekret został przyjęty przez poddanych bardzo
różnie. Dostojnicy dworscy i szlachta byli wręcz oburzeni i poruszeni. Szukali w
dekrecie podstępu i ukrytego „drugiego dna”. Od razu stało się też jasne, że
życzenia będą oceniane i poddane selekcji. Zostanie wybrane to, które
najbardziej przypadnie królowi do gustu. Powiesi je w sali tronowej, a autora na
pewno odszuka i sowicie wynagrodzi lub obsypie zaszczytami.
Lud natomiast przyjął dekret ze zdziwieniem, ale i ze zrozumieniem,
wychwalając przy tym mądrość króla. Zaraz też po jego ogłoszeniu najbardziej
poszukiwanym towarem stał się pędzelek, tusz i papier ryżowy, a najbardziej
wziętymi profesjami - kaligraf i poeta. Toteż namnożyło się w królestwie
wędrownych mędrców, którzy za odpowiednią opłatą wytrzepywali z rękawów
stosowne sentencje i niezwykle głębokie myśli.
Ostatnie dni przed urodzinami król spędził w dużej niepewności. Zdawał
sobie sprawę, że dekret jest kontrowersyjny, i nie zdziwiły go reakcje
poddanych. Były takie, jak przewidywał. Intrygowało go jednak, czy ktokolwiek
przyjdzie na pałacowy dziedziniec, i najważniejsze, był ciekawy, jakie myśli,
przesłania czy po prostu życzenia złożą mu jego poddani, gdy nie są do tego
przymuszeni. Co napiszą, gdy mogą pozostać anonimowi? Czego mu tak
naprawdę życzą?
54
W dniu urodzin obawy króla prysnęły. Gdy tylko otworzyły się bramy
pałacu, dziedziniec zaczął zapełniać się ludźmi - przybywali biedacy, bogacze,
uczeni, kupcy, kramarze, wieśniacy, szlachta i wędrowni żebracy; wszyscy
odświętnie ubrani i każdy ze stosownym zwojem starannych kaligrafii. Przy
bramie straż przyjmowała kaligrafie, układała je do wielkich koszy i zapraszała
do środka. Król był zaskoczony tym, jak wielu ludzi gromadzi się na dziedzińcu.
Co prawda wielu z tych, którzy deklarowali się jako jego przyjaciele, nie
zobaczył; natomiast wielu z tych, których uważał za sobie nieżyczliwych i
opozycjonistów, przyszło. Król starał się przywitać z każdym. Dziękował za
życzenia. Potem usiadł i gdy wszyscy bawili się i ucztowali, zaczął czytać i
oglądać kaligrafie.
Teksty były życzliwe, serdeczne, jedne bardzo strojne i ozdobne, inne proste
i zwyczajne. Zdarzały się proste życzenia wypisane ręką, widać, nieprzywykłą
do trzymania pędzelka oraz inne, malowane przez wytrawnych, zawodowych
kaligrafów. Były te pisane od serca, i te na zamówienie. Król odkładał kolejne
zwoje i sięgał po następne. Jak do tej pory nie znalazł jednak niczego, nad czym
musiałby zatrzymać się przez chwilę, co wzbudzałoby jego zachwyt, głębszą
refleksję.
Rozwinął kolejny rulon i nagle twarz mu sposępniała, zastygł w bezruchu.
Ściągnął brwi i zmarszczył czoło. Otaczający go dworzanie z przestrachem i
przerażeniem zerkali przez ramię, chcąc przeczytać sentencję, gdy zaś poznawali
jej treść, ich twarze też posępniały. Na tanim papierze, wypisane niezbyt
wprawną ręką widniały trzy zdania :
Umiera Ojciec.
Umiera Syn.
I Wnuk też umiera.
Pewien król w późnej jesieni swojego życia zakochał się. I jak to bywa w
tym wieku i w bajkach, zakochał się zupełnie nielogicznie i „nienormalnie”
(jeżeli miłość może być kiedykolwiek normalna). Do szaleństwa spodobała mu
się jedna z tancerek wędrownej aktorskiej trupy, która od kilku dni zabawiała
dwór podczas wieczerzy.
56
Podziwiał jej urodę, szaty, gibkość ciała. Obezwładniał go jej uśmiech,
którym nie podejrzewająca niczego młoda dziewczyna obdarzała króla i
pozostałych widzów.
Wykorzystując swoją absolutną władzę, król rozkazał, aby dziewczynę
natychmiast zatrzymano i przeniesiono do prywatnej, królewskiej części pałacu.
Pragnął, by została jego konkubiną, a potem zamierzał ją poślubić i uczynić
pierwszą ze swych żon. Monarcha zwykle do końca doprowadzał wszystkie
swoje zamierzenia i to też pewnie by zrealizował bez względu na opory wielu
osób na dworze, gdyby nie to, że dziewczyna w tajemniczy sposób rozchorowała
się. Zachorowała tego samego dnia, w którym przeprowadziła się do pałacu.
Stan jej zdrowia stopniowo się pogarszał.
Król szalał. Każdego podejrzewał o otrucie dziewczyny albo o rzucenie złych
uroków. Wezwani najlepsi medycy zastosowali wszystkie znane środki, ale bez
żadnego rezultatu. Dziewczyna nie jadła, nie piła; zawisła między życiem i
śmiercią. Mało kogo rozpoznawała, z nikim nie rozmawiała.
Gdy król wyczerpał wszystkie groźby, sięgnął po nagrody. Obiecał połowę
królestwa temu, kto byłby w stanie wyleczyć dziewczynę. Nikt jednak nie
zgłaszał się, nie mając odwagi leczyć choroby, na którą nie znaleźli lekarstwa
najlepsi królewscy medycy.
Pewnego dnia przed obliczem cesarskim stawił się wędrowny mnich, który
prosił o możliwość zobaczenia dziewczyny i postawienia diagnozy. Po godzinnej
rozmowie sam na sam z dziewczyną mnich stanął przed cesarzem, który z
ogromnym niepokojem i jeszcze większą nadzieją wyczekiwał jego diagnozy.
- Wasza wysokość - rzekł mnich - jestem pewien, że mam niezawodne
lekarstwo dla dziewczyny.
- Chwała Bogu, nareszcie! - krzyknął ucieszony król, a cały dwór
odetchnął. - Ale czy to lekarstwo będzie skuteczne? Czy się nie mylisz?
- Jestem tak przekonany o jego skuteczności, że gdyby stan dziewczyny się
nie poprawił, jestem gotów na ścięcie. Istnieje tylko jeden zasadniczy problem:
lekarstwo jest niezwykle bolesne i kosztowne, bo i choroba jest niezwykle
ciężka.
- Niech będzie, jakie chce. Mów szybko, jaka to choroba i jakie lekarstwo.
Zapłacę każdą cenę.
- Dziewczyna zachorowała na najcięższą chorobę świata, znaną dobrze
również waszej wysokości. Ta choroba nazywa się „miłość”.
- Dlaczego twierdzisz, mnichu - król był lekko poirytowany - że miłość jest
chorobą? Co ty możesz wiedzieć o tych sprawach, siedząc przez całe życie w
klasztorze?
57
- Miłość jest najcięższą choroba świata - mnich lekko się uśmiechnął,
niezrażony zmianą tonu w głosie króla. - Jej przebieg jest tym poważniejszy, im
ma się więcej lat, jak np. różyczka czy ospa. W młodym wieku przebiega
czasami niezauważenie; sprawia poważne wrażenie, ale zaaplikowanie
odpowiedniego leku powoduje natychmiastowe ozdrowienie bez żadnych
skutków ubocznych. W średnim wieku bywa, że ciągnie się latami, w ukryciu;
daje tylko łagodne objawy zewnętrzne, ale niszczy umysł i duszę człowieka.
Natomiast w jesieni życia skutki jej bywają śmiertelne. Jest to jedyna choroba na
świecie, która potrafi zwalić dwie zdrowe osoby do łóżka, natychmiast! Mówiąc
o tym, że lekarstwo jest bolesne i kosztowne, nie myślałem o dziewczynie,
wasza wysokość.
- A o kim? - przerwał król.
- O tobie, wasza wysokość - mnich popatrzył ze współczuciem na starego
króla i mówił dalej: - Dziewczyna jest zakochana w jednym z młodych
żonglerów ze swojej trupy teatralnej. Wypuść ją z pałacu, daj pozwolenie na
małżeństwo, a wyzdrowieje błyskawicznie.
Król opadł na tron i było widać, jak gwałtownie nadszedł atak choroby.
Biedny, stary król! Za bardzo pragnął dziewczyny, by pozwolić jej odejść. Za
bardzo ją kochał, by zatrzymać ją w pałacu i przyprawić o śmierć.
Chorował przez kilka dni, a objawy były takie jak u dziewczyny, tylko dużo
ostrzejsze. Król, tak jak przewidział mnich, bardzo cierpiał i krzyczał z bólu. Nie
jadł, nie pił, nie przyjmował nikogo. Był na przemian to wściekły, to apatyczny;
śmiał się histerycznie lub płakał. Rozbijał meble i drogocenną porcelanę. Chciał
wyskakiwać z okna. Dworzanie z daleka omijali królewskie komnaty w obawie,
aby wirus strasznej choroby też ich nie dopadł.
Może ze względu na tę gwałtowność i intensywność objawów choroba króla
trwała krócej, bo po kilku dniach silny królewski organizm chyba ją zwalczył.
Monarcha podjął decyzję.
Mizerny i wychudzony, zażądał obfitego śniadania, fryzjera, nowych szat.
Urzędowanie po chorobie rozpoczął od wydania, zdecydowanym głosem, trzech
rozkazów. Pierwszym było natychmiastowe wysłanie straży królewskiej w
pościgu za trupą aktorską i sprowadzenie jej niezwłocznie na dwór. (Każdy, kto
znał króla, wiedział, że rozkaz ten niczego dobrego nie wróży. Szczególnie dla
jednego jej członka.) Drugim rozkazem było wezwanie przed oblicze królewskie
chorej dziewczyny niezależnie od tego, w jakim jest stanie. Jak zajdzie potrzeba,
to przynieść ją na noszach. (To na pewno nie wróżyło nic dobrego dla niej.)
Trzecim było zaproszenie całego dworu na wysłuchanie ważnego oświadczenia
króla, które będzie miało ogromną wagę dla przyszłości całego królestwa. Mają
58
się stawić wszyscy. (Cały dwór po cichu przeczuwał, jaką to nowinę zakomu-
nikuje władca.)
Późnym popołudniem dziewczynę doprowadzono do sali tronowej. Była
wychudzona, blada i smutna.
- Moja panno - zaczął stanowczo król - długo zwlekałem z decyzją, ale ją
podjąłem. Za tydzień odbędzie się ślub. - Dziewczyna zachwiała się na nogach i
chyba by upadła, ale giermkowie podsunęli jej krzesło. Król nie zwracał na to
jednak uwagi i mówił dalej: - Tydzień czasu to dość dużo, aby poczynić
stosowane przygotowania i zaprosić wszystkich gości. Aby nie było ci smutno,
kazałem sprowadzić twój zespół. Będzie grał, tańczył i śpiewał na twoim weselu.
Tego dla dziewczyny było już za dużo. Zamknęła oczy i osunęła się na
krześle.
- A teraz pozwól - kontynuował dalej król - że przedstawię ci twojego
przyszłego męża.
Dziewczyna otworzyła ze zdziwieniem oczy. Przed nią stał jej ukochany
żongler, wyciągał do niej ręce i serdecznie się uśmiechał. Dziewczyna rzuciła
mu się w ramiona i natychmiast ozdrowiała. Mnich po raz drugi miał rację.
- A ode mnie - mówił dalej król - przyjmijcie jako królewski prezent
ślubny ten tuzin worków złota, aby nie zabrakło wam niczego do końca życia. -
Mnich po raz trzeci miał rację.
21. Próżność
Był sobie kiedyś bardzo mądry król, któremu bardzo zależało na swoich
poddanych. Zdając sobie sprawę z faktu, że nie każdy z nich może się z nim
kontaktować, starannie dobierał urzędników i zarządców, aby ich uczciwość i
kompetencja były wizytówką jego panowania. Szczegółowo analizował
wszystkie wnioski i skargi, płynące od szarych obywateli. Bez przerwy
wypytywał podwładnych i przełożonych o stosunki panujące w pracy oraz ocenę
jednych i drugich.
Pomimo tych ogromnych starań jego poddani nie wydawali się zadowoleni z
kontaktów z lokalną władzą, a jego urzędnicy i zarządcy różnych szczebli
narzekali, jak w innych królestwach, na swoich przełożonych. Wszystko to
bardzo martwiło króla. Nie mógł rozumieć, dlaczego dla obywatela każdy
urzędnik jest „niekompetentnym idiotą”; dla podwładnego jego szef jest
„nieodpowiedzialnym złośliwcem”; i dlaczego, pomimo swych osobistych
ogromnych starań, musi w wielu przypadkach zgodzić się z tymi opiniami.
Pewnego dnia poruszył ten problem w trakcie rozmowy z jednym ze swoich
najmądrzejszych doradców. Ten uśmiechnął się i odrzekł:
- Widzisz, królu, jest to problem „szczebla niekompetencji”.
- Chyba nie bardzo cię rozumiem - odrzekł władca.
- Prawie w każdym społeczeństwie, strukturze władzy, zarządzaniu istnieje
hierarchia i drabina awansu. Po niej wspina się każda osoba. Wspina się tak
długo, póki nie osiągnie szczebla swej niekompetencji, i wtedy tam pozostaje.
- Przyznam, że nadal nie rozumiem.
- To bardzo proste, mój królu. Powiedz mi, na przykład, dlaczego Ken Laia
mianowałeś zastępcą zarządcy prowincji królewskiej do spraw rolnictwa ?
64
- Bo ma odpowiednie wykształcenie i bardzo dobrze sprawdził się jako
zarządca moich prywatnych dóbr rolnych i moich ogrodów.
- Świetnie, a co robił wcześniej ?
- Wcześniej - pomyślał król - zarządzał tylko moimi ogrodami, i robił to
świetnie.
- A jeszcze wcześniej.
- Był szefem moich ogrodników.
- A wcześniej.
- Jeszcze za czasów panowania mojego ojca był zwykłym ogrodnikiem.
Ojciec mówił, że bardzo dobrym i wyróżniającym się. Szczególnie interesowały
go nowe oryginalne kwiaty.
- A czy pamiętasz, królu, jak zaczynał pracę w waszych ogrodach?
- Chyba jako pomocnik przy kwiatach.
- Czy jesteś zadowolony z zarządzania rolnictwem w swojej prowincji?
- Właściwie nie bardzo. Wpływają na niego liczne skargi. Nie ogarnia
wielu spraw z dystrybucją, skupem, eksportem...
- A czy byłeś z niego zadowolony, gdy był zarządcą twoich dóbr i
ogrodów?
- Tak, już ci mówiłem.
- A czy powierzyłbyś mu kierowanie rolnictwem w całym królestwie?
- Oczywiście, że nie. Zupełnie nie sprawdził się w królewskiej prowincji.
- Otóż to. Ken Lai osiągnął szczebel swej niekompetencji jako zastępca
zarządcy prowincji i dalej już nie awansuje. Na pewno bardzo źle czuje się w tej
roli. Jestem przekonany, że nie ogarnia wszystkich spraw i bardzo źle czuje się w
roli urzędnika. Jest jednak ambitny i to nie pozwala mu zrezygnować ze
stanowiska. Był dobrym ogrodnikiem w ogrodach pałacowych i w tej roli czuł
się wspaniale. Ktoś to zauważył i zrobił go szefem ogrodników królewskich.
Dalej pracował w ogrodach, znał się na tej pracy i bardzo dobrze kierował
podwładnymi. Po paru latach awansował więc na stanowisko zarządcy całych
ogrodów. Pracował dalej tam, gdzie lubił, miał więcej spraw, ale wciąż związa-
nych z tym, na czym się znał i w czym był świetny; to było jego cale życie.
Słusznie uczyniłeś go, panie, zarządcą swoich dóbr rolnych i ogrodów. Dużo
jeździł po twoich dobrach, kontaktował się z rolnikami, których większość znał.
Dbał osobiście o ogrody; ogarniał swoją wiedzą wszystko. Cały czas przydatna
mu była znajomość pracy na roli, ogrodów. A potem został zarządcą rolnictwa
całej prowincji i utknął na zarządzeniach, dekretach, podatkach. Nie zna się na
eksporcie i nie
65
umie poradzić sobie z pracą „papierkową”. Stał się nerwowy i niezadowolony z
samego siebie, niekompetentny na tym stanowisku i wszyscy na niego narzekają.
Popełnia błędy, bo się na tym nie zna. A ty, panie, i jego podwładni
zastanawiacie się, jak to się stało. Mówicie: „Do tej pory byliśmy z niego
zadowoleni”.
- Pytałeś mnie, panie, jak to się dzieje, że ludzie narzekają na swoich szefów.
Dla jednej osoby szczebel niekompetencji to starszy ogrodnik, dla innej -
minister, dla kogoś - sierżant, a dla innego - generał; dla jednego - filozof, a dla
drugiego - doradca królewski.
Dawno, dawno temu było sobie wielkie i biedne królestwo. Od lat władał tam
zły król i żyli nieszczęśliwi poddani. Ale naprawdę panowały tam głód, bieda i
strach. Król był tyranem, jakiego świat nie widział. Dbał tylko o siebie, swoją
przyboczną straż i kata, który był jednym z bardziej zapracowanych ludzi w tym
królestwie. Król bez przerwy podnosił podatki, cła, ograbiał kupców i nakładał
na wszystkich srogie kontrybucje. Wtrącał do lochu za drobne uchybienia, a za
większe - ścinał głowy. Przeciwników nie miał, bo dawno się z nimi rozprawił.
Żadnych swobód, żadnej demokracji. Nie tolerował w kraju żadnych grup,
stowarzyszeń, partii, religii. Przy tym domagał się oddawania jemu samemu
boskiej czci, pokłonów i czołobitności. Gdy był niesiony w lektyce ulicami
stolicy, zamierał cały ruch. Wszyscy klękali i nisko pochylali głowy. Bardzo
nisko! Bo jeżeli król uznał, że było to nie wystarczająco nisko, to już za chwilę
delikwent mógł nie mieć czego pochylać. Do tego był zupełnie nieobliczalny i
miewał napady szału. Wtedy każdy, kogo spotkał na swojej drodze, mógł
spodziewać się najgorszego.
Ludność tego biednego królestwa cierpiała strasznie. Kto mógł, uciekł do
krajów sąsiednich lub krył się wysoko w górach. Niektórzy młodzi ludzie trafiali
do kilku klasztorów zen, do których władza królewska nie docierała; nie
wiadomo, czy dlatego, że król o nich zapomniał, czy dlatego, że straż bała się
wypuścić tak daleko w góry.
66
Jak zapewne pamiętasz z historii, Drogi Czytelniku, każdy tyran dochodzi do
takiego momentu w swoim panowaniu, w którym przekracza wszelkie granice, a
wtedy następuje zupełnie niespodziewany zwrot. Tak też jest i w naszej bajce.
Pewnego dnia tak jak zwykle król niesiony był ulicami stolicy i pilnie
obserwował, czy wszyscy oddają wystarczająco czołobitnie pokłon, gdy nagle
zobaczył stojącego młodego człowieka - nie klęczącego, nie pochylonego, ale
najnormalniej w świecie, wyprostowanego i na dodatek jeszcze patrzącego
bezczelnie na królewski majestat. Król się rozzłościł.
- Pojmać i ściąć głowę - wydał krótką dyspozycję do straży.
Twarz młodzieńca rozjaśniła się w płomiennym uśmiechu i krzyknął:
- Królu, bardzo dziękuję, ale proszę, aby wykonano wyrok jak najszybciej.
Proszę!
Król był bardzo zdziwiony, ale odrzekł:
- Oczywiście, jutro o świcie, tak jak wykonuje się wyroki.
- Jutro o świcie? To wspaniale! - młodzieniec był wyraźnie ucieszony. -
Dziękuję, królu.
Lektyka królewska już miała się oddalić, gdy z tłumu powstał drugi młody
mężczyzna, krzycząc: - Królu daruj mu życie i mnie zetnij głowę.
- Czy jesteś jego jakimś krewnym, bratem - spytał coraz bardziej zdzi-
wiony król.
- Nie, królu, nie znam go, jest mi obcy. Ale to mnie zetnij głowę!
- Dobrze - machnął ręką król i straż pojmała drugiego młodzieńca.
- Nie, tylko nie to! Protestuję, to niesprawiedliwe! - tym razem krzyczał
pierwszy młodzieniec. - To ja miałem mieć ściętą głowę o świcie i domagam się
wykonania wyroku.
- Nie ma problemu, katów jest u nas pod dostatkiem. Zetniemy dwie głowy
- powiedział król.
- Ale mnie pierwszemu!
- W żadnym wypadku. To ja miałem być pierwszy!
- Nie, właśnie że ja!
Dwaj młodzieńcy prowadzili zażartą kłótnię w obliczu króla, komu ma być
ścięta głowa najpierw.
- Dobrze, zetniemy obie głowy równocześnie - król wydał salomonowy
wyrok.
- Ale mnie zetnij głowę przed nimi - odezwał się trzeci młodzieniec, który
nagle pojawił się przed królem. - Ja nie darzę cię, królu, żadnym szacunkiem i to
ja zasługuję na to, aby mnie ścięto głowę pierwszemu.
- Nie, mnie zetnij głowę!
- Mnie!
67
- Ja też o to proszę! - przed królem stało kilku młodzieńców i każdy z nich
prosił o to, aby mu ściąć głowę.
Słowo „zdziwienie” to za mało, aby oddać stan umysłu króla. Był wręcz
oszołomiony zaistniałą sytuacją, która wydała mu się bardzo podejrzana. Dzisiaj
wytrącono mu najstraszniejszą broń z ręki - myślał - ścięcie głowy. Znalazło się
tylu ochotników, że przekroczyło to możliwości przeróbcze kata. Ale dlaczego?
Zaczęło go nurtować to pytanie. Dlaczego ktoś chce, aby mu ściąć głowę? To
musi być jakaś tajemnica, jakiś podstęp. Szybko się pozbierał. Kazał straży skuć
młodzieńców i dostarczyć do pałacu na natychmiastowe przesłuchanie.
- O co w tym wszystkim chodzi? - pytał król, gdy młodzieńcy stanęli przed
jego obliczem. - Pytam was, o co chodzi.
- O nic, chcę mieć ściętą głowę - odpowiedział jeden.
- Ale dlaczego?
- Bo nie chcę mieć głowy, i tyle.
- Nie, nie jestem głupi - król był już rozzłoszczony. - W tym tkwi jakiś
podstęp. Musi być jakiś sekret. Mówcie, jaki! Rozkazuję!
Ale wszyscy spuścili oczy i milczeli.
- Odpowiadajcie, bo każę wam ściąć głowy - krzyczał rozwścieczony król,
który w szale zapomniał o sednie problemu. Głowy podniosły się prawie
równocześnie i król usłyszał jak chórem powiedzieli:
- Ale mnie pierwszemu.
Zrezygnowany król opadł na tron. Nic z tego nie rozumiał. Na długą chwilę
w komnacie zapanowała cisza. Gdy patrzył tak na pochylone głowy
młodzieńców, nagłe zauważył coś, czego nie widział wcześniej - byli do siebie
podobni. Identyczne ogolone głowy, sandały i szaty, przypominające strój
mnichów - ale mnichów w królestwie już prawie nie ma, bo większość została
skrócona o głowę. Nie licząc tych kilku w górskich klasztorze, z którymi też się
rozprawi.
- Skąd jesteście? - zapytał.
Spojrzeli po sobie: - Z gór - odpowiedział jeden.
- Z klasztoru! - wrzasnął, zadowolony ze swoich zdolności dedukcyjnych
król. - Terminujecie w klasztorze. A gdzie wasz mistrz? Każę go pojmać, może
on będzie rozmowniejszy.
Król rozesłał straże. Po kilku godzinach żołnierze przyprowadzili przed
oblicze majestatu starego człowieka. Pomimo sędziwego wieku i dramatycznej
sytuacji, w której się znalazł, stał wyprostowany i odważnie patrzył w oczy
królowi.
- Jesteś ich mistrzem? - spytał król.
- Tak - odpowiedział starzec cicho i spokojnie.
68
- To powiedz, dlaczego domagają się ścięcia głowy?
- Nie odpowiem na to pytanie, bo nie wiem.
- Na pewno wiesz. Musisz o tym wiedzieć. Mów, jaka jest przyczyna!
- Nie wiem, wasza wysokość.
- Mów, bo każę ci ściąć głowę - wrzasnął król. Twarz starca rozjaśniła się
w radosnym uśmiechu: - Ale mnie pierwszemu, jutro o świcie - doleciały do
uszu króla słowa wypowiedziane spontanicznie przez starca, który wyraźnie nie
mógł opanować emocji.
Było jasne: starzec był z nimi w zmowie i wszystko wiedział. Ale jak ich
zmusić do mówienia? W sali znowu zaległa niepokojąca cisza. Przerwał ją
rozkaz króla skierowany do straży:
- Wezwać kata z narzędziami tortur. Jeszcze was zmuszę do mówienia!
- Być może śmierć was nie przeraża - zwrócił się do zebranych - ale
zobaczymy, czy jesteście odporni na ból i męki. A nie będę torturował was
-skierował się do młodzieńców - tylko waszego mistrza. Będzie doznawał bólu
tak długo, dopóki sam nie wyjawi sekretu lub jeden z was nie wytrzyma i nie
powie mi, o co tu chodzi.
- Nic nie mówcie, rozkazuję! - krzyczał mistrz przywiązywany do stołu
tortur.
Kaci rozpoczęli swą pracę. Mistrz cierpiał strasznie, ale niczego nie
powiedział. Wśród uczniów narastało współczucie i przerażenie. W końcu jeden
nie wytrzymał:
- Przerwijcie, powiem.
- Niczego nie mów, zaklinam - resztkami sił wyszeptał mistrz.
- Mistrzu, wybacz, powiem.
Król ruchem ręki wstrzymał tortury.
- Mów!
Mistrz i uczniowie zrezygnowani pospuszczali głowy.
- Jest pewna tajemnica. Jutro jest taki dziwny dzień - zaczął z dużą
trudnością uczeń - najdłuższy dzień w roku.
- No i co z tego? - z niecierpliwością przerwał mu król.
- Jest stara przepowiednia mówiąca o tym, że kto jutro rano o wschodzie
słońca umrze, ten uzyska nieśmiertelność.
Mistrz i uczniowie byli zupełnie załamani, na nic zdało się poświęcenie
mistrza. Ich sekret został zdradzony. Król nie zwracał na to uwagi. Był wyraźnie
zainteresowany i ożywiony, chociaż starał się to ukryć.
- Nieśmiertelność? - zapytał, chcąc się upewnić, czy dobrze usłyszał.
- To chyba jakiś żart.
- Tak, nieśmiertelność.
69
- To niemożliwe, panuję w tym kraju kilkanaście lat. Znam wszystkie
legendy, proroctwa i mity. Mam dobrych doradców i uczonych w piśmie. Nigdy
nie słyszałem o takiej przepowiedni!
- Jest to bardzo stara przepowiednia. Spisana na starym pergaminie, odkrył
ją w naszym klasztorze mistrz. Była trzymana tam w ścisłej tajemnicy do chwili,
aż nadejdzie odpowiedni moment - zakończył uczeń.
- Czy to prawda? - król zwrócił się do mistrza. A ten powoli, z ogromnym
trudem odrzekł:
- Tak, prawda.
Król polecił zwolnić wszystkich. Wezwał kanclerza i sekretarza. Podpisał na
siebie wyrok śmierci. I rano o świcie kat ściął mu głowę.
Był sobie kiedyś mądry, bogaty i sprawiedliwy król, czyli trochę inny.
Rządził on małym bogatym państwem, zwanym Księstwem Cabernet
Sauvignon. Jak nie trudno się domyślić, jego królestwo żyło z wina. Było pełne
winnic, a wszyscy poddani pracowali przy uprawie winorośli i wytwarzaniu
znakomitego trunku. Wino było bardzo cenione w sąsiednich krajach i bardzo
dobrze się tam sprzedawało. Eksport umożliwiał dwudziestu tysiącom rodzin
zamieszkujących Cabernet Sauvignon dostatnie życie. Zarabiali wystarczająco
dużo, aby mogli spokojnie płacić podatki, zagwarantować sobie odpowiednie
wykształcenie i opiekę medyczną, a także od czasu do czasu pozwolić sobie na
różne luksusy.
Ulubionym zajęciem króla było studiowanie finansów swego królestwa i
opracowywanie różnych regulacji podatkowych. Król był sprawiedliwy i
wyrozumiały i nie lubił sięgać do kieszeni swoich poddanych, dlatego usilnie
pracował nad podatkami - z tym że, co bardzo nietypowe dla władcy, pracował
nad sposobem ich obniżenia. Któregoś dnia wpadł na pomysł. Ponieważ rządził
tak mądrym, pracowitym i uczciwym ludem, postanowił znieść podatki
całkowicie. Aby pokrywać niezbędne wydatki stanu, wprowadził jednak pewną
kontrybucję: raz w roku w okresie rozlewania wina każdy poddany będzie
musiał przynieść
70
do ogrodów królewskich pięciolitrowy dzban najlepszego wina ze swojej
winnicy i wlać go do ustawionej tam w danym dniu wielkiej kadzi.
W ten prosty sposób ze sprzedaży i eksportu stu tysięcy litrów wina zostaną
uzyskane pieniądze potrzebne w budżecie kraju na potrzeby króla, wydatki
sanitarne i edukację ludu.
Król wydał więc dekret, który niezwłocznie obwieszczono na głównych
ulicach miast. Radość poddanych była nieopisana. W każdym domu chwalono
mądrość króla i śpiewano pieśni na jego cześć. W każdej winiarni wznoszono
kielichy za zdrowie i długie życie sprawiedliwego władcy. Obywatele nie
ukrywali, że są dumni z obdarzonego zaufania i że nigdy nie zawiodą monarchy.
Nadszedł dzień kontrybucji. Przez cały tydzień w osiedlach, na rynkach, na
placach i w kościołach mieszkańcy przypominali sobie nawzajem i zaznaczali,
aby nikogo nie zabrakło. Ta, w pełni obywatelska, postawa mieszkańców była
najlepszą zapłatą za prawdziwie królewski gest władcy.
Od najwcześniejszych godzin porannych przybywały z całego królestwa
rodziny winiarzy. Przedstawiciele, głowy rodzin trzymali w rekach stosownej
wielkości dzbany. Jeden za drugim powoli i ostrożnie wspinali się po wysokiej
drabinie na wysoką platformę, ze szczytu której wlewali wino do ogromnej
królewskiej kadzi. Po wlaniu wina schodzili drugą drabiną, gdzie u podnóża
czekał na nich królewski skarbnik, który na liście odnotowywał obecność i
dawał każdemu z wieśniaków metalowy herb ze znakiem króla.
Po południu, kiedy ostatni z poddanych opróżnił swój dzban, skarbnik
ogłosił, że nikogo nie zabrakło. Ogromna kadź napełniła się stoma tysiącami
litrów wina. Począwszy od pierwszego i skończywszy na ostatnim każdy z
poddanych zjawił się na czas w królewskich ogrodach, opróżniając swój dzban
wina.
Król był szczęśliwy, dumny i usatysfakcjonowany. Po zachodzie słońca,
kiedy cała ludność skupiła się na placu przed pałacem, ukazał się na balkonie.
Wszyscy byli rozradowani. Trzymając w dłoni piękny kryształowy kielich,
dziedzictwo rodowe, rozkazał służbie nalać sobie na spróbowanie zebranego
wina i podczas kiedy służący z kielichem podążył w kierunku kadzi, przemówił:
- Ludu Cabernet Sauvignon. Tak jak się spodziewałem, jesteście wspaniali.
Wszyscy przybyliście dzisiaj do pałacu wypełnić swój obowiązek. Chcę
podzielić się z wami moją radością, radością całego królestwa, w którym
lojalność ludu w stosunku do swego króla jest tak samo wielka jak lojalność
króla w stosunku do poddanych. Nie przychodzi mi do głowy żaden lepszy
sposób, aby to uczcić,
71
jak wznieść toast za was, moich poddanych, pierwszym kielichem waszego
wina, które z pewnością przypomina królewski nektar. Jest kwintesencją
najlepszych winogron świata podlewanych największym dobrem królestwa, to
znaczy, miłością ludu.
To krótkie przemówienie wzruszyło wszystkich. Ludzie płakali i wiwatowali
na cześć monarchy. Służący podał mu kielich, a ten wziął go do ręki i już chciał
wznieść toast za euforycznie oklaskujący go lud, gdy zdziwienie nie pozwoliło
mu na wykonanie ruchu. Sięgając po kielich, król zauważył, że wypełniony jest
on jakimś bezbarwnym płynem. Powoli zbliżył puchar do nosa,
przyzwyczajonego do aromatu najlepszych win, i stwierdził, że ciecz ta nie ma
żadnego zapachu.
Natychmiast zjawił się nadworny kiper. Podobnie jak król, zbliżył kielich do
ust prawie automatycznie i pociągnął łyk wina. Jego zdziwiona mina mówiła
wszystko. Wino nie miało smaku! Król kazał zaczerpnąć drugi kielich wina z
kadzi, następnie jeszcze jeden, a na koniec sam wdrapał się na platformę, aby
osobiście spróbować płynu z wierzchu kadzi. Za każdym razem był on
bezwonny, bezbarwny i bez smaku. Rozkazał, aby natychmiast wezwano
królewskich alchemików w celu przebadania składu wina. Wynik ekspertyzy był
jednoznaczny - kadź była wypełniona wodą. Najczystszą wodą. Sto procent
wody. Sto tysięcy litrów wody.
Władca rozkazał wezwać wszystkich mędrców i magów na naradę. Trzeba
znaleźć przyczynę, jakieś wytłumaczenie tego niezwykłego zdarzenia. Czy to
jakieś zaklęcie, reakcja chemiczna, czary spowodowały, że ta mieszanka win
zamieniła się w wodę?
Kiedy zebrani radzili, prześcigając się w próbach wyjaśnienia przemiany
wina w wodę, najstarszy z ministrów rządu podszedł do króla i szepnął mu do
ucha:
- Panie, to nie cud, nie zaklęcie ani alchemia. Nic z tego. Obywatele
Cabernet Sauvignon, wasi poddani, to przede wszystkim normalni ludzie. I to
wszystko.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Nie rozumiem - odrzekł król.
- To, że mając okazję, postanowili ją wykorzystać.
- Dalej nie rozumiem - odparł król
- Weźmy na przykład Bertucia - powiedział minister. - Bertucio posiada
największe winnice w naszym księstwie. Winogrona, które uprawia, należą do
najlepszych w całym królestwie, a jego wino sprzedaje się najlepiej i najdrożej.
Dzisiejszego ranka, kiedy wybierał się ze swoją rodziną do miasta, żal mu się
zrobiło tego dzbana wina. Pomyślał: „A gdybym tak nalał do dzbana wodę
zamiast wina? Kto wyczuje różnicę? Tylko jeden dzban wody na sto tysięcy
litrów
72
wina. Nikt nie poczuje różnicy! Nikt!” I nikt by nie wyczuł, gdyby nie jeden
szczegół, wasza wysokość, gdyby nie jeden szczegół: wszyscy twoi szlachetni i
uczciwi poddani pomyśleli tak samo.
III
Bajki o regułach,
zasadach
i metodach
25. Tylko to, co najlepsze
Pewien prosty, ale bardzo energiczny człowiek dorobił się ogromnej fortuny i
stał się ważny. Zgodnie ze starym przysłowiem: „Gdy Pan Bóg daje biednemu
pieniądze, to mu odbiera resztki rozumu” - wydawał na prawo i lewo. W jego
domu i otoczeniu mogło być tylko to, co najdroższe, najlepsze, czego nikt
jeszcze nie ma. Wreszcie stało się to jego celem życia, wręcz obsesją.
Pewnego dnia poczuł się bardzo źle. Zaczął uskarżać się na uporczywy ból z
prawej strony jamy brzusznej. Jego domowy, najlepszy, lekarz stwierdził, że jest
to najprawdopodobniej zapalenie wyrostka robaczkowego - na tym etapie
niegroźna przypadłość, z którą poradzi sobie dobrze każdy dyplomowany
chirurg w kraju. Zalecił konsultacje w miejscowym, dobrym szpitalu i operację.
Propozycja lekarza nie spotkała się jednak z aprobatą pacjenta. Będąc
przejęty poczuciem własnej ważności i pobudzany swoją obsesją, bogacz zaczął
poszukiwania tego, co najlepsze, również w świecie medycznym. Jeździł z
jednego miasta do drugiego, z jednej kliniki do drugiej, z jednego kraju do
innego w poszukiwaniu najlepszego szpitala i najlepszego specjalisty do
wykonania zadania. W końcu musi mieć przecież to, co najlepsze.
Za każdym razem, gdy polecono mu kompetentnego chirurga, odczuwał
obawę, czy gdzieś nie ma kogoś bardziej kompetentnego. Gdy trafiał do kliniki,
zaczynał się obawiać, że gdzieś istnieje może inna - droższa i przez to bardziej
dla niego odpowiednia.
Pozostając cały czas pod wpływem środków przeciwbólowych, nie reagował
na ostrzeżenia swojego lekarza, że jego stan zdrowia się pogarsza. Któregoś
dnia, w trakcie kolejnej samotnej podróży samochodem w poszukiwaniu
najlepszego chirurga, zapadł w śpiączkę. Operacja powinna zostać
przeprowadzona natychmiast, bo jego życie zawisło na włosku, lecz znajdował
się w zapadłej wsi, gdzie jedyną osobą obeznaną z użyciem noża na żywym
stworzeniu był wiejski rzeźnik.
Okoliczni wieśniacy mówili, że najlepszy.
77
26. Złota śrubka
89
34. Poszukiwanie przyjemności
Pewnego dnia pewien mąż stwierdził ze smutkiem, że jego żona Anna jest
chyba głucha. Zadzwonił do swojego lekarza rodzinnego z prośbą o poradę.
- Dzwonię, bo martwię się o Annę.
- A co jej dolega?
- Wiesz, mam takie wrażenie, jak gdyby traciła słuch.
- Jak to: traciła słuch?
- Tak, naprawdę nie słyszy i jest coraz gorzej. Chciałbym, abyś wpadł ją
zbadać.
- Wiesz, głuchota z reguły nie pojawia się nagle, nie ma też ostrego
przebiegu. Zresztą od tego się nie umiera. Przyjdź pojutrze z Anną do gabinetu,
to sprawdzę, co się dzieje.
- Mamy czekać aż dwa dni?
- A w ogóle, to skąd wiesz, że Anna traci słuch?
- Ponieważ kiedy ją wołam, nie słyszy i nie odpowiada.
- Słuchaj, to nie może być nic groźnego. Może to być zwykła woskowina w
uszach. Wiesz co? Zrób coś takiego: spróbuj ustalić stopień głuchoty Anny.
Gdzie teraz jesteś?
- W swoim gabinecie na górze.
- A ona?
- W kuchni na dole.
- Dobrze. Zawołaj ją teraz.
- Aaaaannnnaaaa...! Nie, nie słyszy mnie.
- Dobrze, teraz podejdź blisko do drzwi pokoju i krzyknij w stronę
schodów.
- Aaaannnnnaaaaa...! Żadnej reakcji. Nic nie słyszy.
- Poczekaj, masz telefon bezprzewodowy?
- Tak
- To weź słuchawkę i idąc korytarzem w stronę kuchni wołaj ją.
Zobaczymy, kiedy cię usłyszy.
92
- Aaaannnnnaaaaa...! Aaaannnnaaaaa...! Aaaannaaaaa...! Absolutnie nic.
Teraz stoję już w drzwiach kuchni i widzę ją. Stoi plecami do mnie, miesza coś
w garnku i nic nie słyszy. Aaaannnnaaaaa...! Nic a nic.
- Podejdź jeszcze bliżej.
Mężczyzna wchodzi do kuchni, zbliża się do żony, kładzie jej rękę na
ramieniu i krzyczy prosto do ucha:
- Aaaannnnnaaaaa...!.
Zona odwraca się gwałtownie i głośno krzyczy:
- Czego chcesz? Czego chcesz, czego chcesz, czego chce-eeeeesz...?!
Zawołałeś mnie chyba ze sto razy i sto razy krzyczę: „Czego chcesz?” Jesteś
coraz bardziej głuchy. Powinieneś natychmiast iść do lekarza...
Był sobie kiedyś w Tybecie klasztor zen, który miał dwie reguły: mnichom
nie wolno było mówić od wschodu do zachodu słońca i nie wolno było dotykać
kobiet (już nie tylko od wschodu do zachodu, ale w ogóle). Dwóch mnichów
wracało do klasztoru przez las. Jeden - bardzo młody, nowicjusz i drugi - bardzo
stary, od wielu lat żyjący w klasztorze. Kiedy doszli do rzeki, zobaczyli młodą,
płaczącą kobietę, która siedziała w kucki nad brzegiem. Była ładna i atrakcyjna.
Gdy zobaczyła mnichów, wyraźnie się ucieszyła.
- Moja matka umiera po drugiej stronie rzeki. Jest sama w domu.
Próbowałam przejść, ale prąd jest tak silny, że znosi mnie, i sama nigdy nie dam
rady. Pomyślałam, że już nigdy nie zobaczę jej żywej. Ale teraz... teraz, kiedy
wy się pojawiliście, któryś z was będzie mógł mi pomóc przejść.
Jednak mnisi milczeli.
„Ach, gdybyśmy tylko mogli! - z rozpaczą myślał młodszy. - Jedynym
sposobem, aby jej pomóc, jest wziąć ją na plecy, a na to, niestety, nasze śluby
czystości nam nie pozwalają. Święta reguła zabrania nam wszelkiego kontaktu z
ciałem płci przeciwnej. Nie pozwala na dotknięcie kobiety.” Tak myśląc w
milczeniu - bo pamiętał też pierwszą regułę - minął płaczącą kobietę.
Starszy z mnichów uśmiechnął się, podszedł do kobiety, w milczeniu wziął ją
na ręce i z niemałą trudnością przeszedł rzekę w towarzystwie młodszego
kompana.
95
Kiedy znaleźli się na drugim brzegu, kobieta zeszła i zbliżyła się do starca,
chcąc pocałować jego dłoń, ale odesłał ją skinieniem ręki. Kobieta ukłoniła się z
wdzięcznością i pokorą, pozbierała rzeczy i pobiegła drogą, prowadzącą do
wioski.
Młody mnich osłupiał. Stary mistrz złamał święta regułę! Już chciał mu to z
satysfakcją wytknąć, ale przypomniał sobie o nakazie milczenia.
Obaj w ciszy skierowali się w stronę klasztoru. Mieli przed sobą jeszcze
wiele godzin drogi. Stary szedł z przodu w wesołym nastroju. Młody zaś szedł i
obmyślał, co powie swojemu mistrzowi, gdy zajdzie słońce. I gdy nastał
zmierzch, młodszy mnich zwrócił się starca:
- Mistrzu, znacie lepiej niż ja nasze święte reguły, pamiętacie zapewne
nasze śluby czystości. Czy zaszła w nich jakaś zmiana?
- Nie, dlaczego pytasz? - zdziwił się starzec.
- Bo bez zastanowienia wzięliście na swoje ręce tę młodą kobietę i
przenieśliście ją przez całą szerokość rzeki.
- No i co z tego?
- Jak to co? Dotykaliście i przenosiliście kobietę!
- Dotknąłem, przeniosłem ją przez rzekę i zostawiłem, to prawda. Ale co z
tobą? Ty ją niesiesz cały dzień!
Był sobie kiedyś klasztor wysoko w górach. Żył tam pewien mistrz ze
swoimi uczniami. O zachodzie słońca zasiadał z nimi pod wielkim namiotem na
dziedzińcu do wieczornej medytacji.
Pewnego dnia pojawił się w klasztorze piękny kot, który chodził za mistrzem
krok w krok, gdziekolwiek ten się ruszył. Okazało się, że za każdym razem,
kiedy mistrz zasiadał z uczniami do medytacji, kot szczególnie się uaktywniał.
Chodził między uczniami, celowo rozpraszając ich uwagę, złośliwie wywracał
miseczki z oliwą, wyjadał ryż i z premedytacją przesuwał swoim tłustym
ogonem pod nosami medytujących, powodując ataki kaszlu i kichania. Zaczęło
to denerwować mistrza Dlatego pewnego dnia zadecydował, wskazując na
dwóch uczniów:
- Ty i ty, złapcie kota i uwiążcie do palika od namiotu.
Uczniowie skoczyli na niczego nie spodziewającego się kota. Złapali go i
przywiązali do palika. Medytacja przebiegała świetnie bez żadnych zakłóceń.
Następnego wieczoru dwaj uczniowie chcieli znowu złapać kota, ale był już
na to przygotowany. Zrobił się ruch i harmider, pomagali inni uczniowie, w
97
końcu złapano zwierzaka i przywiązano. Od tego dnia przed wieczorną
medytacją zawsze łapano kota i przywiązywano do palika od namiotu.
Minęły lata. Kot zdechł. Pojawił się inny - bardzo spokojny, który nie płatał
żadnych figli. Ale zawsze gdy siadano do wieczornej medytacji, łapano go i
przywiązywano do palika od namiotu.
Minęły kolejne lata. Mistrz opuścił swoje ciało. Pojawił się inny mistrz i
stosował inne techniki medytacji. Jednak przed wieczorną medytacją zawsze
łapano kota i przywiązywano do palika od namiotu.
Minęły dalsze lata. Uczniowie podorastali, odeszli z klasztoru i pisali mądre
księgi o medytacji. Na pierwszej stronie zawsze znajdował się akapit
informujący, że gdy siadasz do wieczornej medytacji, trzeba przywiązać kota do
palika od namiotu.
Dawno temu żył sobie pewien król, niezwykle niestały w swoich uczuciach -
bardzo lubił zmieniać żony (wszelkie podobieństwo do postaci historycznych
jest tutaj niezamierzone). Robił to oczywiście w majestacie prawa, religii,
dobrych intencji, troski o sukcesję tronu itd. Król nie tylko przeprowadzał
rozwody, ale swoje „byłe” wydalał z królestwa na wieczną banicję i
poniewierkę. Niektóre, zniszczone psychicznie i moralnie, odchodziły z tego
świata same. Innym król pomagał się z nim rozstać, oskarżając o zdradę stanu,
cudzołóstwo, kontakty z diabłem. Jeszcze inne - źle przesłuchane - czasowo
pozostawiał przy życiu ze względu na niewystarczające dowody winy i wtrącał
do lochów.
Zmiany żon pociągały też za sobą zmiany na dworze. Niektórzy stronnicy
zyskiwali. Ci, którzy opowiedzieli się po przeciwnej stronie, podzielali los
ustępującej królowej. Jeszcze inni żyli w trwodze i niepewności, co przyniesie
dzień jutrzejszy. Pomimo złej sławy, jaka towarzyszyła z tego powodu królowi,
nie brakowało nigdy młodych, pięknych dam, które chciałyby zająć miejsce u
jego boku, wierząc święcie, że akurat w ich przypadku sprawy potoczą się
inaczej.
Tak było i tym razem. Gdy ostatnia żona króla odeszła z tego świata w
niezbyt wyjaśnionych okolicznościach, już w parę dni po jej śmierci na
uroczystym pogrzebie kilka par roziskrzonych, pięknych oczu wpatrywało się w
króla. Ten nie
98
odpowiadał na zaczepki, ale, tak jak było w jego zwyczaju, pozostając w
nieutulonym żalu, wodził smętnym wzrokiem po ewentualnych przyszłych
kandydatkach. W pewnej chwili oczy króla spotkały się ze wzrokiem
prześlicznej młodej dworki o imieniu Katarzyna. Może to przypadek, może to
sprawiła zbieżność imion z jego dopiero co odeszła żoną, ale jego serce mocniej
uderzyło.
Wydawało się, że sprawy potoczą się tak jak zwykle. Następnego dnia król
spotkał się, zupełnie przypadkiem, z Katarzyną podczas spaceru w ogrodzie.
Potem siedzieli naprzeciwko siebie na uczcie, jechali obok siebie na polowanie.
Ich znajomość rozwijała się, a uczucie stopniowo rozpalały serca i ciała.
Poplecznicy i doradcy obu stron już knuli nowe intrygi i zawierali stosowne
sojusze, gdy nagle... wszystko ucichło.
Król, oficjalnie, stracił wszelkie zainteresowanie Katarzyną. Wręcz starał się
jej unikać. Ale nietrudno było zauważyć, że jakoś nie do końca. Gdy tylko mógł,
rzucał ukradkiem spojrzenia i westchnienia. Szpiedzy donosili, że przyglądał się
jej z ukrycia, kazał sobie opowiadać, co robi, czym się zajmuje, czy jest nim
zainteresowana. Zważywszy na temperament i charakter króla, było to
zachowanie nader dziwne. Wyglądał przy tym bardzo źle. Wyraźnie schudł, a na
twarzy widać było, że cierpiał. Dworzanie mówili, że nie sypia po nocach, ale
nie dlatego, żeby nie mógł, lecz każe sługom budzić się, gdy tylko zaśnie.
Wyraźnie bał się spać, bo śnią mu się koszmary i jakieś okropności. Budzi się w
nocy z krzykiem, zlany potem. Z kimś we śnie walczy, przed kimś ucieka.
W komnatach królewskich pojawili się medycy i stało się jasne - król
zachorował na tajemniczą chorobę. Niestety, medycy chyba niewiele mogli
pomóc, bo przypadłość pogłębiała się. Król zaczął dziwnie stronić od ludzi, a
szczególnie od kobiet.
Późno w nocy do komnaty jednego z najbardziej zaufanych doradców
zmarłej przed miesiącem królowej, nadwornego astrologa i maga, ktoś zapukał.
O tej porze mógł to być tylko skrytobójca albo gwardia pałacowa z rozkazem
aresztowania. Z ogromną obawą mędrzec podszedł więc do drzwi i cicho
zapytał: - Kto?
Nikt nie odpowiedział. Wyjął przygotowany na taką właśnie chwilę pistolet,
sprawdził, czy jest nabity, i czekał. Gdy pukanie powtórzyło się, pełen strachu
lekko uchylił drzwi. Za nimi stała kobieca postać, okryta peleryną. Poczucie
strachu ustąpiło zdziwieniu. Zdumienie to powiększyło się zaś jeszcze, gdy w
szczelnie okrytej peleryną postaci astrolog rozpoznał Katarzynę. Ponieważ
znakomicie orientował się w nowej sytuacji uczuciowej króla, miał świadomość,
że być może w jego progu stoi przyszła królowa. Ale po co?
99
„Im mniej osób będzie wiedziało o tym spotkaniu, niezależnie od tego, czego
będzie ono dotyczyło, tym lepiej” - pomyślał. Dlatego o nic nie pytał, tylko
szybko wpuścił ją do komnaty, odkładając jednocześnie pistolet. Błyskawicznie
odzyskał panowanie nad sobą. Uczucie lęku i niepewności zniknęło. Katarzyna
zdjęła pelerynę, a on wskazał jej w milczeniu krzesło.
Spokojnym głosem zaczęła: - Nie dziwisz się i nie pytasz, panie, po co
przyszłam?
- Jestem zbyt długo na dworze, aby się dziwić - zauważył refleksyjnie
doradca, zajmując miejsce naprzeciw Katarzyny. - Ostatnio nie jestem
wprawdzie zbyt blisko króla - zaznaczył protekcjonalnie - ale jako astrolog i
jasnowidz domyślam się jednak, że chodzi o jego chorobę.
- Tak, przyszłam do ciebie w tej sprawie. Przyszłam po pomoc.
- To chyba jednak zadanie dla medyków, a nie dla mnie - odparł doradca,
wydymając wargi. - Może powinnaś do nich się zwrócić, pani? - i ironicznie się
uśmiechnął. - Obawiam się, że nie będę w stanie pomóc i twoja wizyta jest
bezcelowa. Gwiazdy są nieprzychylne. Poza tym wizyta młodej kobiety o tej
porze w moich komnatach... Nie obawiasz się, pani, o swoją reputację? - tu nie
był już w stanie ukryć ironii. - Pałac jest pełen szpiegów i donosicieli.
- Nie przyszłam do ciebie, aby się z tobą spierać o chorobę króla czy
zanudzać cię diagnozami medyków. I, proszę, zmień ton. Nie troszcz się o moją
reputację i nie ubliżaj mojej inteligencji - powiedziała dobitnie, patrząc w oczy
doradcy. Ten był wyraźnie zdezorientowany zmianą tonu i nagłym zwrotem
rozmowy.
- Przyszłam do ciebie, bo wiem coś, czego nie wie nikt inny - Katarzyna
ściszyła głos. -Ta informacja ma ogromną wartość. Możesz ją wykorzystać, aby
pomóc mnie, sobie i oczywiście królowi.
- Obawiam się wszelako, że nie bardzo rozumiem - zaczął niepewnie
doradca.
- Nie jestem co prawda na dworze tak długo jak ty - tym razem Katarzyna
zaczęła ironicznie - ale jeżeli dobrze odczytuję sytuację, nie cieszysz się teraz
specjalnymi względami króla. Niektórzy mówią, że wręcz nie widział się z tobą
od pogrzebu, chociaż wciąż oficjalnie pozostajesz jego doradcą - zaakcentowała
dobitnie. - Kolor twojej twarzy, gdy otwierałeś mi drzwi, świadczył, że byłeś
przygotowany, jak na jasnowidza przystało, raczej na inną wizytę. - Tu lekko się
uśmiechnęła i rzuciła okiem na nabity pistolet na stole. - Sądzę, że mógłbyś
wpłynąć na sytuację i wrócić do łask króla. Mógłbyś spowodować, aby król
obdarzył mnie swoimi względami, a ja, gdy będę u jego boku, na pewno o tym
nie zapomnę - zawiesiła głos.
100
- Co wiesz, pani? - astrolog nie krył już zainteresowania. Był niezwykle
ciekaw tej informacji, która mogłaby odmienić jego los.
- Król nie jest chory. Jest przerażony. W nocy straszy go duch jego zmarłej
małżonki i grozi mu, że go zabije. Wiem to z sekretnego listu, który do mnie
napisał.
- Co takiego? - krzyknął astrolog, nie kryjąc rozczarowania i rozdrażnienia.
- I to ma być ta istotna informacja? Przecież to bzdury i idiotyzmy. To zabobony.
Wyjdź, pani, proszę i nie zawracaj mi głowy - zakończył poirytowany.
- Myślałam, że jesteś mądrzejszy - ciągnęła niezrażona Katarzyna. - Nie
jest ważne, co ty myślisz i sądzisz o tej sprawie. Zresztą ja myślę tak samo: to
bzdury, wytwór jego chorej wyobraźni i wyrzutów sumienia. Ale, zwróć uwagę,
on myśli inaczej i to jest teraz najistotniejsze. Rozumiesz, panie? - przerwała,
widząc, jak doradca poważnieje i przygląda się jej z uwagą.
- Pani, wydaje mi się, że cię nie doceniałem. Jesteś piękna, miła i jestem
zaskoczony... - zawiesił głos - niezwykle inteligentna. Mów dalej. Zamieniam się
w słuch.
- Napisał mi w liście, że wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu. Jego
ostatnia żona powiedziała mu na łożu śmierci, że jeśli ponownie się ożeni lub
weźmie sobie kochankę, będzie przychodziła go straszyć i zabierze go na swoją
stronę. Będzie to przejście straszne i okrutne. Początkowo to zbagatelizował, ale
po kilku tygodniach znowu się zakochał. Jak wiesz, podobno we mnie - tu
spojrzała wymownie na astrologa. - I wtedy przypomniał sobie o jej obietnicy.
Tej samej nocy duch przyszedł po raz pierwszy - znowu spojrzała na doradcę,
ale ten już się nie uśmiechał, tylko słuchał uważnie. - Król przestraszył się, ale
nie był zdziwiony, bo duch żony pojawił się, tak jak obiecała za życia. I tak jest
każdej nocy. Przychodzi i oskarża go o niewierność. Stopniowo stawało się to
coraz bardziej intensywne, w miarę jak król zawierał bliższą znajomość ze mną.
Postanowił zatem ograniczyć oficjalnie kontakty. Ale duchowi to nie
wystarczało, nocne wizyty stawały się jeszcze intensywniejsze. Obecnie duch ma
już pretensje o inne dworki i damy dworu. Król jest przerażony, bo duch
zapowiedział, że już dłużej nie zniesie jego zachowania i niedługo zaczną się
jego okropne męki, a potem zabierze go do siebie.
Astrolog zamyślił się. Było jasne, że ten, kto „wyleczy” króla, będzie mógł
liczyć na jego dozgonną wdzięczność. Ale jak tego dokonać?
Następnego dnia astrolog, nie bez obawy, poprosił o audiencję u monarchy.
Chodziło o jakieś ważne decyzje w zarządzaniu dobrami ziemskimi byłej żony.
101
Układ gwiazd jest teraz najodpowiedniejszy na zmiany łub korzystne
transakcje. Król zgodził się go przyjąć, acz bardzo niechętnie, bo był zajęty
innymi ważnymi dla królestwa sprawami. Gdy doradca stanął przed jego
obliczem, dużo lepiej zrozumiał sens i wagę nocnej rozmowy. Król był nie do
poznania. Widać było, że choroba czyni ogromne spustoszenie w jego
organizmie.
Zupełnie bez zainteresowania wysłuchał wywodów astrologa o korzystnej
koniunkcji i dobroczynnym wpływie Jowisza na Merkurego. O tym, że jest
właśnie najodpowiedniejszy czas na szybkie decyzje i działania, sprzedaż,
wydzierżawienie, zamianę. Nie odpowiedział na żadne pytanie, nie podjął żadnej
decyzji. Patrzył w okno pustym wzrokiem. Jego myśli były zajęte czymś innym.
- Tak, nie dawała mi spokoju za życia, nie daje i po śmierci - rzucił jakby
od niechcenia w stronę astrologa.
- Obawiam się, że nie rozumiem, wasza wysokość, o co chodzi - odparł
doradca z dobrze udawanym zdziwieniem. Słowa te wyrwały króla z otępienia i
spojrzał na swego doradcę innym, trzeźwym wzrokiem.
- A to ty? - tu król zawiesił głos i widać było, że nagle zaczął o czymś
głęboko myśleć. Wpatrywał się przy tym coraz intensywniej w astrologa.
- Tak, tak - mówił jak gdyby do siebie, jak gdyby sam siebie przekonywał -
z tobą mogę o tym porozmawiać. Z nikim innym.
Król rozkazał, aby wszyscy natychmiast opuścili komnatę. Gdy został sam na
sam z astrologiem, zaczął powoli, przyglądając się jego reakcji, opowiadać o
duchu zmarłej żony i nocnych wizytach. Astrolog był bardzo poważny,
wykazywał zainteresowanie i duże zrozumienie. To ośmielało króla coraz
bardziej. Opowiedział dokładnie i ze szczegółami to, co astrolog usłyszał już w
nocy od Katarzyny. Gdy skończył, spojrzał z wyczekiwaniem na doradcę.
- Tak, sprawa jest poważna - zaczął astrolog powoli - bardzo poważna. Z
duchami nie ma żartów.
- Właśnie - wtrącił się król, wyraźnie zachęcony akceptacją i powagą
astrologa. - Jestem pewny, że dotrzyma swojej groźby. Jestem przerażony.
Astrolog zamyślił się.
- Tak rozumiem, każdy na twoim miejscu, panie, bałby się tak samo.
A może jeszcze bardziej.
Nagłe zapytał, jak gdyby chcąc zmienić tok myślenia króla:
- A skąd, wasza wysokość, masz pewność, że to duch?
- Jak to skąd? Bo wszystko o mnie wie - odparł przestraszony władca. -
Wie, co robiłem tego dnia, z kim rozmawiałem, co myślałem, jakie miałem
zamiary, co czułem. Nawet te wszystkie najbardziej sekretne, o których nikt nie
wie.
102
Szczególnie chodzi mu o Katarzynę. Już się z nią nie spotykam, ale nie mogę o
niej przestać myśleć. A duch cały czas mnie nęka.
- Czyli mówisz, że duch wie wszystko? - upewniał się astrolog.
- Tak. Wszystko - odparł stanowczo król.
- W takim razie sprawa jest poważniejsza, niż myślałem - spointował
astrolog i z głębokim współczuciem spojrzał na władcę.
Król zrezygnowany osunął się na tron. Stało się dla niego jasne: nie ma
ratunku. W sali zaległa niepokojąca cisza.
- Panie, musimy się upewnić, czy duch wie wszystko i wszystko kontroluje
- zaczął nagle astrolog.
- Już ci mówiłem, że wie wszystko - odparł załamany król.
- Mam pewien pomysł.
- Jaki? - król lekko się ożywił.
- Jak już ci wspominałem, planety sprzyjają teraz zawieraniu interesów i
układów - król wyraźnie stracił zainteresowanie wywodem astrologa, ale ten
niezrażony ciągnął dalej. - Zaproponuj duchowi układ.
- Układ? - król zapytał niepewnie.
- Tak, a w zasadzie pewien interes, a zarazem sprawdzian.
- Co mam robić ? - zapytał król
- Tu masz woreczek ryżu. Tylko go pod żadnym pozorem nie otwieraj. A
kiedy duch twojej żony znowu przyjdzie, powiedz mu, że zerwiesz z Katarzyną i
o niej zapomnisz, ale tylko wtedy, gdy powie ci, ile jest ziarenek w woreczku.
Gdy ci powie, przelicz. Jeśli będzie się zgadzało, zyskasz pewność, że duch wie
wszystko. Jeśli nie, będziemy wiedzieć, że nie jest wszechwiedzący, i wtedy
pomyślimy, co robić dalej. Ale pamiętaj, nie wolno ci zajrzeć wcześniej do
woreczka - zakończył doradca.
Tego wieczoru król kładł się spać z woreczkiem ryżu pod głową, gotowy na
spotkanie i rozmowę z duchem. Ale o dziwo duch się nie pojawił. Król spał
smacznie, potem zjadł po raz pierwszy od wielu tygodni obfite śniadanie i udał
się na przechadzkę. Nie bez obaw spotkał się z Katarzyną i wymienili kilka zdań.
A kolejnej nocy duch znowu nie przyszedł.
Znajomość z Katarzyną rozwijała się w iście ekspresowym tempie, aż
wreszcie została królową. Duch już nigdy więcej się nie pojawił. Astrolog wrócił
do łask; cieszył się ogromnym zaufaniem króla i nowej królowej. Król
zapomniał o swojej dawnej chorobie, a ta opuściła go zupełnie.
I tutaj, Drogi Czytelniku, z reguły bajki się kończą zdaniem: „żyli długo i
szczęśliwie”, ale w tym przypadku było nieco inaczej...
103
Trwało to kilka lat. Niektórzy złośliwi dworzanie uważali, że jak na króla to
stanowczo za długo. Katarzyna jednak wciąż opierała się intrygom i spiskom.
Potrafiła utrzymać króla przy sobie, jej pozycja była niezagrożona. Złośliwi
twierdzili, że jednak do czasu. Król nie zmieni swoich zwyczajów, a Katarzyna
podzieli los innych żon.
Wydawać by się mogło, że chyba będą mieli rację, bo w otoczeniu króla
zaczęła pojawiać się coraz częściej inna młoda dworka. Ale wtedy, zupełnie
„przypadkiem” król znalazł pod poduszką zapomniany woreczek ryżu.
Uśmiechnął się na wspomnienie dawnych nocnych koszmarów, otworzył go i z
ciekawości przeliczył ziarenka.
Tej samej nocy przyszedł duch i powiedział bezbłędnie, ile ich było. A rano
król już nie żył.
43. Przyzwyczajenie
Był sobie, wcale nie zamożny, kupiec, który zawsze wspierał różne cele
charytatywne i nigdy nie przeszedł obojętnie obok wyciągniętej ręki
potrzebującego. Pewnej niedzieli wychodząc ze świątyni, rzucił
dwudziestozłotowy banknot do miseczki żebraka. Banknot wyglądał niezwykle
dostojnie na tle groszówek i pojedynczych złotówek. Żebrak był nieco
zaskoczony, ale i ucieszony, więc skwapliwie schował banknot.
Następnej niedzieli sytuacja powtórzyła się. Kupiec rzucił znowu
dwudziestozłotowy banknot i od tego czasu co niedzielę było tak samo. Żebrak,
planując swój budżet, mógł spokojnie wpisać te dwadzieścia złoty po stronie
stałych przychodów. W zasadzie na tym się koncentrował i inne „drobne” mało
go interesowały. Minął rok, dwa, trzy. Każdej niedzieli w miseczce żebraka
lądowało dwadzieścia złotych. Kupiec i żebrak nie zaprzyjaźnili się, nic ich nie
łączyło, byli dla siebie cały czas obcy. Pewnej niedzieli kupiec wrzucił do
miseczki dziesięć złotych i odszedł. Żebrak ze zdziwieniem obejrzał banknot i
zawołał:
- Proszę pana, tu jest tylko dziesięć złotych.
Kupiec był trochę zmieszany, trochę zdziwiony i zaczął się tłumaczyć:
- No, wie pan, trochę mi się pogorszyło. Syn dorósł, poszedł na studia,
więcej mnie kosztuje...
- Na studia - przerwał zniecierpliwiony żebrak - za moje pieniądze ?
107
44. Większa patelnia
Nad brzegiem rzeki stał wędkarz i łowił ryby. Nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby nie to, że łapał je raz za razem. Zarzucał wędkę, odliczał: trzy,
trzy, trzy; dwa, dwa, dwa; jeden; jeden, jeden - i w tym momencie spławik
zanurzał się, a on podrywał wędkę i na haczyku kołysała się ryba. Zdejmował ją,
zmieniał przynętę, zarzucał... liczenie... ryba... przynęta... liczenie... ryba... itd. Z
boku wyglądało to wręcz niesamowicie.
Dróżką przy rzece szedł przypadkowy przechodzień. Zobaczył wędkarza i
zainteresował się. Po krótkiej chwili podszedł do niego i rozpoczął rozmowę.
- Przepraszam pana najmocniej - zaczął najgrzeczniej, jak potrafił - wiem,
że przeszkadzam, ale czy mogę o coś zapytać?
- Ależ oczywiście - wędkarz okazał się miłym człowiekiem. - Proszę
bardzo, to mi nie przeszkadza w łowieniu - i uśmiechnął się zachęcająco.
- Przyglądam się panu od dziesięciu minut i nie bardzo mogę zrozumieć
pana metodę, a nawet powiem więcej, „filozofię” łapania ryb.
- A co pana interesuje? - odrzekł wędkarz, nie przerywając łapania.
- To, że pan łapie raz za razem, jestem w stanie zrozumieć i zaakceptować.
Ale widzę, że potem starannie ogląda pan każdą rybę, małe chowa pan do siatki,
a duże wyrzuca z powrotem do rzeki. Jeżeli dobrze widziałem, to wyrzuca pan je
ze sporą złością i niezadowoleniem.
- Tak, dobrze pan widział. Gdy złapię dużą rybę, rzeczywiście strasznie
mnie to denerwuje - potwierdził wędkarz.
- Właśnie tego nie rozumiem. Nie znam się co prawda na wędkarstwie ani
na ichtiologii, ale to chyba te małe należy wyrzucać, a nie duże i bardzo duże?
Więc czemu pan to robi?
- Widzi pan - odparł szczerze wędkarz - w domu mam tylko małą patelnię i
te duże mi się nie mieszczą.
108
45. Lew i asertywny zając
Pewnego dnia król zwierząt, lew, stwierdził, że jest już za stary, aby polować
i uganiać się po lesie za zwierzyną. Wydał wobec tego dekret, w którym ogłosił,
że od poniedziałku kolejno każdego dnia do zjedzenia zgłoszą się: sarna, jeleń,
dzik itd. do końca miesiąca. Dekret został rozwieszony przez borsuki na
drzewach w najważniejszych punktach w lesie, a wśród zwierząt zapanowała
panika. Biegały zdezorientowane, radząc się jedno drugiego, co robić . W końcu
postanowiły interweniować. Pierwsza do lwa udała się sarna.
- Widziałam się na liście do zjedzenia - zaczęła nieśmiało, a lew spojrzał na
listę.
- Tak - odparł - na poniedziałek, a o co ci chodzi?
- No ale... jak to tak... do zjedzenia? - dukała przestraszona. - A dzieci?
- Dzieci? - lew szukał na liście. - Są przewidziane na środę.
- No ale... jak to? - nie mogła wydusić słowa.
- Słuchaj, sarno - zaczął pryncypialnie lew - jak zaczaję się na ciebie, to co,
masz jakieś szanse? Nie masz. A nauganiam się po tym lesie jak głupi. Ty się
naganiasz, spocisz się, mięso jest potem twarde, szkodzi mi, mam zgagę. To nie
ma sensu. Widzisz sama. No, głowa do góry. Do poniedziałku, sarno, cześć!
Sarenka spuściła głowę i odeszła. Wpadł dzik.
- Ty, lew - zaczął zadziornie od samego wejścia - co ty się wygłupiasz z tą
listą?
- A o co tobie znowu chodzi?
- Ja, twój kumpel do zjedzenia?
- Tak, niech sprawdzę - lew pochylił się nad listą - na sobotę.
- No, co ty? Razem chodziliśmy na imprezy, biegaliśmy za dziew-
czynami...
Lew mu przerwał: - Słuchaj, dziku, ja już jestem w tym wieku, że może
jeszcze pamiętam, jak biegałem za dziewczynami, ale już na pewno nie
pamiętam, w jakim celu. Rozumiesz! To nie jest argument. No, to do soboty!
109
I dzik poszedł.
Sytuacja powtarzała się. Przychodziły różne zwierzęta, przypominały swoje
zasługi, powoływały się na koneksje i koligacje, prosiły, straszyły, próbowały
przekupić.
W końcu przyszedł zając.
- Cześć, lwie! - zaczął zwyczajnie.
- Cześć!
- W lesie mówią, że umieściłeś mnie na swojej liście do zjedzenia. Lew
spojrzał na listę: - Tak, na niedzielę.
- Słuchaj, możesz mnie skreślić?
- Ależ oczywiście, nie ma sprawy - powiedział lew i dokonał stosownej
korekty.
IV
Bajki
o mistrzach i uczniach
46. Sprzątanie ścieżki
Dawno temu, wysoko w górach stary mistrz prowadził szkołę walki. Miał
wielu znakomitych uczniów, którym mógł spokojnie powierzyć wszystkie
sekrety i tajemnice pchnięć, uderzeń i chwytów. Jeden uczeń był szczególnie
zdolny i zwrócił uwagę mistrza, ale było w nim też coś, co mistrza
powstrzymywało. Uczeń był bardzo złośliwy. Tu komuś coś złego powiedział,
tego obraził, innego pchnął niespodziewanie, komuś zrobił jakieś świństwo.
Jakby nie było tego dosyć, mistrz zauważył, że uczeń odczuwał wręcz „małpią”
satysfakcję, gdy ktoś przez niego zapłakał, gdy zrobił mu przykrość.
Żaden szanujący się nauczyciel nie poniżyłby się do tego, aby w takiej
sytuacji zwrócić uczniowi uwagę i powiedzieć wprost, by tak nie postępował.
Dlatego mistrz wezwał do siebie ucznia i rzekł:
- Masz tu wiadro gwoździ i młotek, a tu jest płot wokół naszej szkoły. Za
każdym razem, gdy powiesz lub zrobisz komuś coś złego, gdy ktoś przez ciebie
zapłacze lub zrobi mu się smutno, masz wbić jeden gwóźdź w płot. Rozumiesz?
- Tak, mistrzu - odparł uczeń i odszedł.
Następnego dnia uczeń wbił osiemdziesiąt siedem gwoździ w płot. Kolejnego
sześćdziesiąt, potem pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osiem, czterdzieści dziewięć itd.
Po mniej więcej dwóch tygodniach, uczeń zauważył, że łatwiej jest nie mówić
przykrych rzeczy niż wbijać gwoździe w płot. Bo przy tym wbijaniu młotek się
obsuwa i trafia w palec, gwóźdź się czasem wygina i trzeba go prostować,
drzazga z płotu skaleczy lub przebije rękę. Zaczął wbijać coraz mniej gwoździ,
aż
117
pewnego dnia przyszedł do mistrza i powiedział:
- Mistrzu od kilku dni nie wbiłem żadnego gwoździa w płot. Co mam robić?
- Dobrze - odparł mistrz. - Jeżeli będzie taki dzień, w którym nie zrobisz
lub nie powiesz nikomu niczego złego, nikt przez ciebie nie zapłacze i nie będzie
ci złorzeczył, będziesz miał prawo wyjąć jeden gwóźdź z płotu!
Mijały dni, miesiące, lata. Uczeń mozolnie wyjmował codziennie po jednym
gwoździu z płotu. Aż w końcu, niemłody już, przyszedł do starego mistrza i
powiedział:
- Dzisiaj wyjąłem ostatni gwóźdź z płotu. Co mam robić?
Mistrz wstał, wyszedł na środek placu i spojrzał na płot.
- Rzeczywiście - powiedział - wyjąłeś wszystkie gwoździe, ale popatrz na
ten płot. Spójrz na te dziury. Płot wygląda zupełnie inaczej niż wtedy, gdy
zacząłeś wbijać gwoździe.
- Widzisz, gdy powiesz komuś lub zrobisz coś złego albo pokłócisz się z
nim, wtedy wbijasz gwóźdź w jego serce. Potem mówisz „przepraszam” i... -
mistrz zawiesił glos - wyjmujesz ten gwóźdź z jego serca. Ale rana pozostaje.
Serce człowieka, być może twojego przyjaciela, kogoś, kogo kochasz, będzie
wyglądało jak ten płot, pełne ran i okaleczeń. Możesz wiele razy mówić
„przepraszam”, a rana pozostanie. Słowo zadaje takie same rany jak nóż - mistrz
zamyślił się - a nawet głębsze i trudniej się gojące.
- Twoi najbliżsi, ci których kochasz, twoi przyjaciele są bezcennymi
klejnotami. To oni sprawiają, że się uśmiechasz. W trudnych chwilach dodają ci
otuchy. Są gotowi ci pomagać i cię wysłuchać, wspierać cię, kiedy tego
potrzebujesz. Otwierają przed tobą swoje serca, a Ty co robisz?
- Dlatego pamiętaj, abyś nigdy nie wbijał gwoździ w płot.
118
50. Doskonały liść
Uczniowie zapytali mistrza Jang Wej Chiena, czym jest szczęście. Mistrz
zaczął opowiadać o wielu drogach, po których powinien poruszać się człowiek
„szczęścia i sukcesu”. Mówił o spokoju wewnętrznym, o bogactwie
materialnym, związkach uczuciowych, zdrowiu, rodzinie, służbie dla innych,
rozwoju osobistym, życiowej pasji, przyjaciołach - czyli o tao.
Gdy Mistrz skończył, między uczniami rozpoczęła się zażarta dyskusja, która
ścieżka jest najważniejsza, która najszybciej doprowadzi do szczęścia. Byli
zwolennicy pominięcia jakiejś, ich zdaniem, mniej ważnej. Inni proponowali
trzy, cztery. Jeden uczeń wygłosił odważną tezę, że mistrz jest w błędzie, że nie
wolno się rozpraszać, trzeba być konsekwentnym i iść po jednej jasno
wytyczonej drodze.
Mistrz przysłuchiwał się dyskusji i jednocześnie zbierał kije wokół siebie.
Gdy zebrał siedem, związał je sznurem i podał uczniowi.
119
- Złam - rozkazał.
Uczeń zaczął się natężać, wysilać, ale nie przyniosło to rezultatu.
- To nie jest możliwe - powiedział.
- Weź kogoś do pomocy - rozkazał Mistrz.
Podbiegł drugi uczeń i razem zaczęli próbować. Bez rezultatu.
- Weźcie sobie jeszcze kogoś do pomocy - rozkazał Mistrz.
Ale i tym razem wiązka oparła się sile uczniów. W końcu wszyscy uczniowie
mocowali się z wiązką kijów, ale pozostała niewzruszona. Wtedy Mistrz odsunął
uczniów, wziął wiązkę i rozwiązał. Potem złamał każdy kij po kolei, pojedynczo.
Uczniowie protestowali: - To potrafi nawet małe dziecko!
- Człowiek, który zrozumie, czym jest szczęście, będzie jak ta wiązka
kijów. Nic go nie złamie. Jeżeli tego nie pojmie, pokona go najdrobniejszy
problem.
Dawno, dawno temu w pieczarze w głębi górskich ostępów żył tygrys. Był
bardzo duży i silny, ale i bardzo niezdarny, przez co trudno było mu polować i
zdobywać coś do zjedzenia. Pewnego dnia, gdy wyszedł ze swej pieczary w
poszukiwaniu zdobyczy, zobaczył pędzącego po zboczu kota. Szybkie jak
błyskawica, zręczne ruchy kota zachwyciły go i wywołały zazdrość: „Jakby to
było dobrze, gdybym był równie zwinny jak kot” - pomyślał. Poszedł do kota i
rzekł prosząco:
- Szanowny kocie, czy mógłbyś nauczyć mnie, jak wdrapywać się na górę
równie gładko, jak ty to robisz? Jak zwinnie przeskakiwać rozpadliny? Jak
polować?
Kot, wiedząc, że tygrysy mają złe serca, obawiał się, że gdy nauczy go
wszystkiego, co umie, jego życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Potrząsnął
więc głową i rzekł:
- Lepiej nie będę tego robić, bo skąd mam wiedzieć, czy później nie
użyjesz tego wszystkiego, czego cię nauczę, przeciwko mnie?
120
- Ależ w żadnym wypadku - tygrys przymilał się do kota i bił mu pokłony.
- Jak możesz tak myśleć, wielce szanowny mistrzu kocie! Jestem zwierzęciem
honoru. Jeżeli nauczysz mnie twoich sztuczek, to nigdy, przenigdy nie zawiodę
twego zaufania. A później, gdy ktokolwiek zechce ci grozić, zmiotę go na
miazgę. Gdy będziesz stary, będę polował dla nas obu. Jakże mógłbym zawieść
tak wspaniałego nauczyciela!
Ujęty i mile podłechtany słodkimi jak miód słówkami, kot zaczął życzliwiej
spoglądać na tygrysa. Rzekł w końcu:
- Dobrze, jeśli przyrzekniesz i pewien jesteś, że nie będziesz niewdzięczny,
nauczę cię wszystkiego, co umiem.
Tygrys był w siódmym niebie, uklęknął przed kotem i podnosząc łapę rzekł
uroczyście: - W przyszłości, kiedy opanuję już wszystkie techniki wspinania się
po górach i łapania zwierząt, nigdy nie zapomnę o tobie, mój wielki mistrzu
kocie. Obym wpadł w najgłębszą pułapkę i został zmiażdżony przez lawiny na
śmierć, jeśli będę niemiły dla ciebie.
Przez pewien czas tygrys rzeczywiście dotrzymywał słowa i odnosił się do
kota tak, jak należy odnosić się do nauczyciela. A kot każdego dnia dawał z
siebie wszystko, by kształcić swojego ucznia. Szybko nauczył go wszystkich
swoich sztuczek i sekretów - poza jednym. Tygrys był bardzo zadowolony z
siebie i równie zadowolony ze swojego nauczyciela kota.
Jednak pewnego dnia, kiedy przyszedł na kolejną lekcję i popatrzył na
tłustego kota, ślinka pociekła mu do pyska. „Cóż to byłby za wspaniały kąsek!” -
pomyślał.
Kot zauważył jego spojrzenie i coraz bardziej zaczął zdawać sobie sprawę z
jego prawdziwych intencji. Postanowił dać mu nauczkę.
- Nie potrzebujesz już dalszych lekcji. Wszystkiego cię nauczyłem -
powiedział.
Tygrys pomyślał, że teraz przyszedł jego czas i za chwilę schrupie tłustego,
małego kota. A najważniejsze, że teraz on zostanie mistrzem. Dla pewności
jednak zapytał: - Czy jesteś pewny, wielce szanowny nauczycielu kocie, że
nauczyłeś mnie już wszystkiego?
- Tak, absolutnie wszystkiego - zapewnił kot.
W tym momencie tygrys obmyślał plan pożarcia kota i oczy mu się
zaiskrzyły.
- Nauczycielu mój - rzekł - a cóż tam jest na drzewie?
Kiedy kot odwrócił głowę, aby spojrzeć, tygrys z wysuniętymi pazurami i
szeroko otwarta paszczą rzucił się na niego. Jednak kot szybko i zwinnie skoczył
na drzewo. Siadł na gałęzi i rzekł z oburzeniem: - Ty, niewdzięczne stworzenie!
121
Twoje słowa nic nie znaczą. Dobrze, że byłem na tyle sprytny i nie nauczyłem
cię wspinania się na drzewo. Inaczej byłbym już zjedzony.
Tygrys straszliwie się rozłościł, ale nie umiał wspiąć się na drzewo.
Próbował je podgryźć, ale wszelkie wysiłki nie dawały rezultatu. Kot od czasu
do czasu skakał po gałęziach, by drażnić tygrysa. Przysiadał, mył się, aż w końcu
przeskoczył na inne drzewo, potem jeszcze inne i znikł.
Wszystkie podłe plany tygrysa spełzły na niczym, a jedyne, co mógł zrobić,
to wrócić w góry.
123
54. Pełny dzban
Nowy uczeń nie mógł odnaleźć się w klasztorze. Wielu rzeczy nie rozumiał,
o wielu miał inne zdanie. Mistrz za mało pokazywał, za mało tłumaczył, za mało
przejmował się postępami uczniów. W końcu zupełnie zrezygnowany przyszedł
do niego i dzieląc się swoimi odczuciami, zapytał:
- Co mam robić? Jak się przygotowywać? Jak ocenić, czy dobrze wy-
brałem ?
- Nie bój się zadawać pytań - powiedział mistrz do ucznia. - Nie bój się
atakować autorytet.
- Ale jak mam nauczyć się zadawać pytania?
- Pytaj o wszystko i tak długo, dopóki nie otrzymasz odpowiedzi, która cię
zadowoli. Pytaj śmiało i nie ustawaj. Widzisz, prawdziwy mistrz jest jak dzwon.
Jeżeli lekko zakołyszesz, usłyszysz tylko delikatne wibracje. Ale jeżeli
poruszysz go mocno, uderzysz silnie, to usłyszysz mocny donośny dźwięk, który
przeniknie cię do głębi. Bywa wtedy, że jeszcze po znacznym upływie czasu ten
dźwięk dzwoni ci w uszach. I to jest nauka.
126
Bywa też, że dzwon nie ma serca. Jest wielki, rozdęty i wygląda tak, że zaraz
wyda wspaniały dźwięk. Ale ktoś zabrał mu serce, zabrał mu duszę; albo nigdy
tego serca nie miał. Możesz poruszyć, uderzyć, ale odpowiedzią będzie zawsze
niewyraźny szmer obracających się kół zawieszenia, zgrzyt łożysk, ale nie
dźwięk, który cię poruszy.
Zawsze szukaj dzwonu.
127
58. Garncarz
Uczniowie buntowali się, gdy Mistrz uczył ich uprawy ryżu i prosa. - Nie
jesteśmy wieśniakami, aby uprawiać rolę - mówili między sobą i uczyli się
bardzo niechętnie. Gdy mistrz uczył ich sztuki walki na miecze, nie widzieli w
tym sensu, mówiąc: - Jest dekret cesarski, zakazujący noszenia mieczy. Żaden z
nas nie będzie walczył mieczem, to niepotrzebny wysiłek i strata czasu. Róbmy
coś innego. Gdy Mistrz uczył ich postępowania na pustyni i radzenia sobie bez
wody, śmiali się i żartowali, bo przecież: - Jesteśmy w górach, gdzie strumienie
są pełne wody, rośnie bujna roślinność, a na drzewach jest pełno dobrych
owoców, gaszących pragnienie. Gdzie tu logika?
Wtedy Mistrz powiedział do nich: - Wyobraź sobie, że jesteś płodem w łonie
matki. Jest ci tam dobrze i bezpiecznie. Masz wszystko, co potrzeba. Nagle ze
zdziwieniem stwierdzasz, że formuje ci się głowa i mózg. Po co? Tutaj ?
Przecież nie muszę tu myśleć. Potem wyrastają ci ręce i nogi. Po co? To nie jest
logiczne. I tak jest mi ciasno, a teraz jeszcze to! Przecież nie będę tu biegał! -
kopiesz z oburzenia. Formuje ci się układ trawienny. Do czego? Przecież
odżywiam się przez pępowinę i jest wspaniale. Kształtują ci się płuca. Tutaj,
płuca? Przecież tu nie ma powietrza, to bez sensu. Kształtują ci się oczy. Na co
ja mam patrzeć?
- I nagle jedna chwila, jeden moment i wszystko się zmienia. Długi tunel,
błysk światła, nagły krzyk i... wszystko jest potrzebne. Wszystko ma sens i jest
na swoim miejscu.
Uczniowie spokojnie wrócili do zajęć.
131
61. Ziołowy napar mistrza
135
63. Skrzydła służą do latania
138
V
Bajki o pieniądzach,
bogactwie i władzy
65. Smok, który opanował królestwo
Dawno, dawno temu było sobie wspaniałe i bogate królestwo. Panował tam
dobry król i żyli szczęśliwi poddani. Ale tak jak to bywa w bajce, nagle
królestwo opanował straszny, ziejący ogniem smok. Skąd przybył, nie było
wiadomo. W jaki sposób zajął wielki zamek na Smoczym Wzgórzu za bagnami,
nikt nie wiedział. Smok był bardzo zły i zachowywał się tak jak bardzo złe
smoki - pożerał dziewice, ograbiał karawany, ogniem palił pola wieśniaków,
zabierał towary kupcom, podnosił podatki i nakładał srogie kontrybucje na
wszystkich. Ludność tego wspaniałego królestwa cierpiała strasznie.
Dobry król, odsunięty od władzy i skazany na banicję, w ukryciu i pełnej
konspiracji próbował pozbyć się gada. Czynił to w tradycyjny dla bajek sposób,
tzn. ogłosił królewskim dekretem, że ten, kto pokona bestię, dostanie w nagrodę
rękę księżniczki i pół królestwa. Przyjeżdżali różni rycerze - wszyscy sławni, o
nieskazitelnej opinii i moralności, zaprawieni w pokonywaniu smoków.
Wyglądali mniej lub bardziej groźnie, dosiadali białych i czarnych rumaków,
jedni przybywali dla sławy, inni zwabieni pięknością księżniczki, jeszcze inni
dla czystego zysku i... przepadali bez wieści. Smok rozprawiał się ze
wszystkimi. Był coraz bardziej rozzłoszczony i uciskał naród coraz sromotniej.
A ludzie opowiadali, że bagna i lasy przed Smoczym Wzgórzem usłane są
trupami dzielnych rycerzy i lepiej omijać te tereny z daleka.
Wieść o straszliwym niepokonanym smoku roznosiła się daleko poza granice
królestwa. Nie wiadomo, czy z tego powodu, czy dlatego, że lata mijały i
księżniczka nie stanowiła już takiej atrakcji, a może dlatego, że połowa prawie
zupełnie zniszczonego królestwa stawała się raczej ciężarem niż nagrodą,
zainteresowanie walką ze smokiem wśród walecznego rycerstwa zupełnie
zmalało. Dobry król postanowił zatem zmienić taktykę.
141
Wśród zaufanych i sprzyjających mu poddanych zrobił zbiórkę pieniędzy,
coś dołożył z własnych zasobów, przezornie schowanych w bankach krajów
neutralnych, i wyznaczył nagrodę za głowę smoka. Zwabieni okrągłą sumką
rycerze znowu zaczęli tłumnie zjeżdżać do królestwa. Ich zapał trochę słabł, gdy
okazywało się, że nagroda będzie wypłacana w dwóch ratach: połowa przed, a
połowa po dostarczeniu głowy, ale i tak najdzielniejsi i najszlachetniejsi
wyruszali w stronę Smoczego Wzgórza.
Napisałem „wyruszali”, czyli w liczbie mnogiej, bo smok srożył się coraz
bardziej i kolejni rycerze przepadali bez wieści - tym razem z połową nagrody
każdy. Sytuacja wydawała się kryzysowa i bez wyjścia. Bezradny król zwołał w
akcie rozpaczy radę stanu, aby coś wspólnie wymyślić - jakiś plan, program
naprawczy, strategię dla oswobodzenia kraju spod tyranii smoka.
Rada radziła przez tydzień. Przede wszystkim w pełni zaaprobowała
postępowanie króla i jednogłośnie przegłosowała wotum zaufania dla władcy.
Odnośnie problemu smoka przewijało się wiele koncepcji postępowania. Przede
wszystkim dokładnie zdefiniowano problem i określono wszystkie jego
parametry. Z tego podsumowania wynikało, że smok jest wyjątkowo groźny, zły
i straszny. Dlatego do jego pokonania trzeba znaleźć wyjątkowo walecznego,
dzielnego, o wyjątkowej, nieskazitelnej opinii i moralności rycerza. Rycerze,
którzy do tej pory próbowali zmagać się ze smokiem, byli po prostu
nieodpowiedni do rangi problemu. Na pewno proponowana kwota za głowę
smoka była zbyt niska - to sugerowało, że nie jest on do końca taki straszny i
przyciągało pod Smocze Wzgórze drugi gatunek rycerstwa. Rezultaty można, jak
opowiadają okoliczni mieszkańcy, oglądać po lasach i na bagnach wokoło
wzgórza.
Rada ustaliła, że trzeba przede wszystkim znacznie podnieść nagrodę za
głowę smoka i zastanowić się, gdzie i jak znaleźć odpowiedniego rycerza. Może
rycerzowi należało by też coś, przyszłościowo, zaproponować: na przykład
dożywotnie miejsce w radzie albo stanowisko ministra ds. smoków?
Król rozpoczął zbieranie gotówki, a członkowie rady zajęli się poszu-
kiwaniem rycerza. Po miesiącach ciężkiej pracy król dysponował kwotą
kilkakrotnie przewyższającą pierwotnie proponowaną, a rada - listą kilkunastu
najwybitniejszych rycerzy, specjalizujących się w walkach ze smokami. Po
burzliwej debacie i tajnym głosowaniu wybrano w końcu najwybitniejszego
rycerza i skierowano do niego imienne zaproszenie. W dokumencie, podpisanym
przez Dobrego Króla i członków Rady, zwrócono uwagę na cierpienia ludu, oraz
nieśmiertelną sławę, którą niechybnie okryje się śmiałek. Nie ukrywano też
dotychczasowych niepowodzeń, a także wymieniono wysokość nagrody.
Wszyscy
142
czekali z niecierpliwością na powrót posłańca.
Jakież było zdziwienie wszystkich, gdy zamiast posłańca zjawił się sam
rycerz. Oświadczył, że wzruszył się do łez, czytając fragmenty listu, które
opisywały cierpienia mieszkańców królestwa, a złość w nim wzbierała, gdy
zapoznawał się z okrucieństwem smoka. Pomimo że miał w planach zabicie
kilku innych, pomniejszych i mniej okrutnych potworów, odłożył tamte sprawy i
przybył natychmiast. Prosił, aby zaraz wskazać mu drogę na Smocze Wzgórze.
Króla i wszystkich członków rady ujął skromnością, otwartością i bijącą z
twarzy uczciwością. Wyglądał przy tym bardzo mężnie i groźnie, a jego wielki
miecz, to było widać, nie raz posmakował smoczej krwi. Na pięknym rumaku, w
lśniącej zbroi, z kopią i mieczem mógł wzbudzać zachwyt przyjaciół i
przerażenie smoków.
Nie pytał o gratyfikację i nagrodę. Gdy wręczano mu połowę ustalonej sumy,
był wyraźnie zażenowany i zakłopotany, mrucząc coś pod wąsem: że po co, nie
trzeba aż tyle, może rozdać potrzebującym itd. O stanowiskach nie chciał
słyszeć, bo władza go nie interesuje.
Zaopatrzony w stosowną mapę i instrukcje, rycerz udał się w stronę
Smoczego Wzgórza, żegnany z ogromnymi nadziejami przez króla i wielu
mieszkańców. Przejechał doliny, przeprawił się przez rzeki, lasy i pomniejsze
wzniesienia. Napotykana ludność ze współczuciem patrzyła na niego,
opowiadając o strasznej bestii. Minął urwiska i przepaście, przebrnął przez gęste
lasy i mokradła - nigdzie nie było smoka. Zbliżał się do Smoczego Wzgórza, na
szczycie którego pyszniło się straszliwe zamczysko. Nastawił kopię i ostrożnie,
gotowy w każdej chwili odeprzeć atak, zbliżył się do zamkowej fosy - nigdzie
nie było smoka. Zwodzony most był opuszczony, a brama w warownych murach
uchylona. Z największą ostrożnością, wietrząc w tym jakiś okrutny podstęp,
przeszedł przez most i zajrzał na zamkowy dziedziniec - nigdzie nie było smoka.
Poszukał wzrokiem wejścia do zamku. Znajdowało się po przeciwnej stronie
dziedzińca. Ostrożnie zbadał teren i najszybciej, jak potrafił, przemknął niczym
błyskawica na drugą stronę dziedzińca. Nikogo nie było, nikogo nie zauważył.
Uchylił wrota zamku. Ujrzał wielkie kamienne schody, prowadzące w górę.
Zaczął powoli się wspinać. Na szczycie schodów zobaczył kolejne drzwi.
Ostrożnie rozwarł je i znalazł się w wielkiej sali tronowej, i... wtedy go zobaczył.
Smok siedział na tronie na końcu sali. Wyglądał jak normalny smok. Był
zielony, miał wielką paszczę i wyłupiaste oczy, całe ciało pokryte łuską. Wielkie
skrzydła dodawały mu grozy, a długi ogon miał zawinięty z tyłu za tron.
143
W zielonych łapach pomiędzy długimi pazurami trzymał... książkę i czytał.
Smok, podobnie jak rycerz, był wyraźnie zaskoczony.
Pierwszy otrząsnął się rycerz i pamiętając dokładnie sekrety taktyki wo-
jennej, postanowił skorzystać z zaskoczenia. Dobył miecza i skoczył przez salę
w kierunku smoka, składając się jednocześnie do straszliwego cięcia. Gdy był w
połowie drogi, zauważył, że smok otwiera paszczę. Spodziewał się strumienia
ognia i siarki - jak to w zwyczaju smoków walczących z rycerzami. Opuścił
przyłbicę swojej wspaniałej zbroi w oczekiwaniu na ognisty podmuch, ale nic
takiego nie nastąpiło. Po prostu smok coś do niego mówił. Ale ponieważ mówił
w smoczym języku, rycerz i tak nie zrozumiał. Był zresztą bardzo blisko celu.
Nie marnował czasu na zastanawianie. Machnął mieczem i uciął smokowi
głowę. Było po wszystkim. Koniec.
Rycerz, mając się cały czas na baczności, podniósł przyłbicę, stalową
rękawicą otarł pot z czoła i odetchnął. Już? Po wszystkim? Był trochę
zdezorientowany, że to wszystko w sumie tak łatwo i gładko poszło. Po krótkiej
chwili refleksji postanowił wrócić do swoich rycerskich obowiązków. Podszedł
do smoka, ujął głowę za zielone włosy i już, już miał podejść do okna, aby
pokazać ją wiwatującemu tłumowi z okrzykiem: „Oto głowa waszego
ciemiężcy!” - gdy nagle jego wzrok padł na uchylone drzwi w rogu sali. Biła z
nich dziwna jasność. Trzymając cały czas głowę smoka w jednej ręce, a miecz w
drugiej, podszedł do drzwi. Uchylił je szerzej.
To, co zobaczył za drzwiami, wprawiło go w zupełne osłupienie. Był to
skarbiec wypełniony po brzegi niewyobrażalnym bogactwem: pieniądze, złoto w
sztabach, diamenty, biżuteria, ozdoby, drogie kamienie, białe i czarne perły,
rzeźby, dzieła sztuki, misterna porcelana. Stanął jak zamurowany. Odłożył miecz
oraz głowę smoka i wszedł do środka. Wydawało mu się, że śni. Szedł między
skrzyniami wypełnionymi złotymi dukatami, między kuframi pełnymi rubinów i
szmaragdów. Dotykał porcelany i drogich ubrań. Nagle odwrócił się, chcąc
sprawdzić, czy go ktoś nie śledzi i nie obserwuje. W skarbcu nie było nikogo.
Wyszedł z powrotem do sali tronowej. Tam też cisza i pustka. Był sam.
Wrócił do skarbca. Podszedł do skrzyni z dukatami i zaczął napełniać kieszenie
złotem. Zgarnął do torby garść pereł i rubinów, sięgnął po gruby złoty łańcuch,
aby powiesić go sobie na szyi, i wtedy nagle spostrzegł, że... jego dłonie stają się
dziwnie szponowate, ręce pokrywają się grubą zieloną łuską. Twarz
nieproporcjonalnie się wydłuża. Całe ciało dziwnie się wykręca i przeistacza.
Wówczas też zaczął rozumieć, co mówił do niego smok w sali tronowej: „Gdy
już będzie po wszystkim, to nie bierz tego. Pod żadnym pozorem nie bierz!”
144
66. Gadające drzwi
148
69. Klub „99
Był sobie kiedyś bardzo smutny król, którego nic nie cieszyło. Miał on
służącego, który, jak każdy służący smutnego króla, był bardzo szczęśliwy i
wesoły. Co rano budził króla, przynosząc mu śniadanie, śpiewając i mrucząc
radosne pieśni trubadurów oraz opowiadając wesołe historie. Na jego twarzy
malował się zawsze szeroki uśmiech, a w życiu człowiek ten odznaczał się
spokojem i radością. Pewnego dnia król miał już tego dosyć i zapytał:
- Paziu, wyznaj mi twoją tajemnicę, twój sekret.
- Jaki sekret, wasza królewska mość?
- Gdzie tkwi tajemnica twojej radości i dobrego humoru?
- Nie ma żadnego sekretu, żadnej tajemnicy, wasza wysokość.
- Nie okłamuj mnie, paziu! - król groźnie zmarszczył czoło. - Nieraz
kazałem obcinać głowy za mniejsze przewinienia niż kłamstwo.
- Ja nie kłamię, wasza wysokość. Nie ukrywam żadnego sekretu.
- To dlaczego zawsze jesteś radosny i wesoły? No, powiedz, dlaczego?
- Panie, nie mam powodu do smutku. Wasza wysokość darzy mnie
honorem, pozwalając na służenie mu. Mam żonę i dzieci, mieszkających w
domu przyznanym nam przez urzędników dworskich. Dają nam odzienie i
pożywienie, a w dodatku wasza wysokość od czasu do czasu obdarowuje nas
paroma monetami, byśmy mogli sobie pozwolić na dowolny kaprys. Jak mam
nie być szczęśliwy?
- Jeśli zaraz nie wyznasz mi twojej tajemnicy, każę ściąć ci głowę! - rzekł
bardzo poważnie król. - Nikt nie może być szczęśliwy z podanych przez ciebie
powodów. To niemożliwe!
- Ależ, wasza wysokość, nie ma naprawdę żadnego sekretu. Niczego ba
dziej nie pragnę od możliwości spełnienia waszych oczekiwań. Nie ma też
niczego, co bym przed wami ukrywał.
- Odejdź, odejdź, zanim zawołam kata! - król był jeszcze smutniejszy.
Służący uśmiechnął się, oddał pokłon i wyszedł z komnaty.
Królem zawładnęło istne szaleństwo. Nie potrafił sobie wytłumaczyć w
żaden logiczny sposób, dlaczego paź - będąc na służbie, przez dwadzieścia
cztery godziny na dobę spełniając jego zachcianki, chodząc w znoszonym
odzieniu, zjadając resztki z pańskich stołów, nie posiadając niczego swojego -
mógł być szczęśliwy.
149
Kiedy się uspokoił, zawołał najmądrzejszego ze swoich doradców i
opowiedział mu o rozmowie, którą odbył tego dnia rano.
- Dlaczego ten człowiek jest bezustannie wesoły i zadowolony? Dlaczego
jest szczęśliwy?
- Och, wasza wysokość, chodzi o to, że on nie jest w Klubie.
- Nie jest w Klubie?
- No, tak.
- I to go uszczęśliwia?
- Nie, panie. To nie pozwala mu być nieszczęśliwym.
- Chwileczkę, nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Bycie w Klubie
unieszczęśliwia cię?
- Tak.
- A jego tam nie ma.
- Nie ma.
- A jak wyszedł?
- Nigdy nie wszedł.
- Co to za klub? - król był mocno zaintrygowany.
- Klub „99”.
- Doprawdy, obawiam się, że nic nie rozumiem.
- Moglibyście, panie, zrozumieć jedynie wtedy, gdybyście pozwolili mi na
wykonanie eksperymentu.
- Jakiego?
- Pozwalając na to, aby wasz paź wszedł do Klubu.
- Tak, zmuszę go, aby wszedł - król był zdecydowany.
- Nie, wasza wysokość. Nikt nie może nikogo zmusić, aby wszedł do
Klubu.
- W takim razie trzeba będzie zastosować jakiś podstęp?
- Nie trzeba, wasza wysokość. Jeśli stworzymy mu taką możliwość,
wejdzie do Klubu z własnej i nieprzymuszonej woli.
- A nie zorientuje się, że to będzie oznaczało przeobrażenie się w czło-
wieka nieszczęśliwego?
- Tak, zorientuje się.
- W takim razie nie wejdzie.
- Nie będzie mógł się oprzeć.
- Mówisz, że zorientuje się, że wejście do tego dziwacznego Klubu uczyni
go nieszczęśliwym, a pomimo to wejdzie, wiedząc, że nie ma wyjścia?
Przyznam, że znowu nic nie rozumiem.
- Tak jest, panie. Ale pozwól, że jeszcze raz zapytam: Czy jesteś skłonny
stracić znakomitego służącego i... dziewięćdziesiąt dziewięć dukatów tylko
dlatego, żeby pojąć zasadę Klubu?
150
- Tak. Zdecydowanie tak.
- Dobrze. Dziś po północy przyjdę po ciebie. Musisz mieć przygotowaną
skórzaną sakwę z dziewięćdziesięcioma dziewięcioma dukatami. Przelicz kilka
razy. Ani jeden więcej, ani jeden mniej.
- Co jeszcze? Mam wziąć ze sobą straż na wszelki wypadek?
- Nie. Tylko skórzaną sakwę. Do zobaczenia po północy, wasza wysokość.
I tak się stało. W nocy mędrzec przyszedł po króla. Po kryjomu przedostali
się sekretnym przejściem na podwórze pałacu i ukryli obok domu służącego.
Tam przeczekali do świtu. Mędrzec przyczepił do skórzanej sakwy karteczkę z
krótką informacją:
TA SAKIEWKA JEST TWOJA.
JEST TO NAGRODA ZA BYCIE DOBRYM CZŁOWIEKIEM.
CIESZ SIĘ TYMI DUKATAMI I NIE MÓW NIKOMU,
JAK JE ZNALAZŁEŚ.
W domu służącego zapaliła się pierwsza świeca. Mędrzec ostrożnie podszedł
do drzwi i przywiązał sakwę do klamki. Zapukał i szybko się oddalił. Paź
wyszedł, a mędrzec i król obserwowali go z ukrycia.
Służący, stojąc na progu domu, otworzył skórzaną sakwę i w świetle świecy
przeczytał wiadomość. Potrząsnął torbą i słysząc dźwięk metalu, zadrżał,
przycisnął skarb do piersi, rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy nikt go nie
obserwuje, i pospiesznie wszedł do domu. Na zewnątrz było słychać, jak rygluje
drzwi.
Król i mędrzec podkradli się do okna, aby obserwować, co będzie się działo
dalej. Służący zrzucił wszystko, co znajdowało się na stole, poza świeczką.
Usiadł i opróżnił sakwę. Własnym oczom nie wierzył. Góra złotych monet! On,
który nigdy nie miał żadnej, teraz miał całą górę.
Paź dotykał je i przesypywał. Pieścił i ustawiał świeczkę tak, aby płomień
odbijał się w monetach. Grupował je i rozsypywał w stosy.
Tak bawiąc się i bawiąc, zaczął układać stosy z dziesięciu monet. Jeden stos
dziesięciomonetowy, dwa stosy dziesięciomonetowe, trzy stosy, cztery, pięć,
sześć... Jednocześnie liczył skarb: dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści,
czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt... Aż ustawił ostatni stos, który składał
się z dziewięciu monet!
Najpierw prześlizgnął się wzrokiem po stole, szukając jeszcze jednej monety.
Następnie rozejrzał się po podłodze, zajrzał pod stół, na koniec dokładnie
sprawdził sakwę.
„Nie, to niemożliwe” - pomyślał. Przybliżył ostatni stos do pozostałych i
przekonał, że jest niższy.
151
- Złodzieje! - wykrzyknął. - Okradli mnie! Przeklęci!
Ponownie sprawdził stół, podłogę, sakwę, swoje ubranie, kieszenie, zajrzał
pod meble... ale nie znalazł tego, czego szukał.
Leżąca na stole góra monet lśniła, jakby chciała zakpić z niego i przy-
pomnieć mu, że było tylko dziewięćdziesiąt dziewięć dukatów. Aż dzie-
więćdziesiąt dziewięć.
„Dziewięćdziesiąt dziewięć monet. To dużo pieniędzy - pomyślał. - Ale
brakuje mi jednej monety. Liczba dziewięćdziesiąt dziewięć nie jest kompletna.
Sto jest liczbą kompletną, ale dziewięćdziesiąt dziewięć nie.
Król i jego doradca patrzyli przez okno. Oblicze pazia nie było już takie
samo. Miał zmarszczone czoło i napiętą twarz. Oczy mu się zmniejszyły i
przymknęły, usta przybrały okropny grymas, przez który widać było zęby.
- Witaj w Klubie - ironicznie szepnął mędrzec do króla.
Służący, chowając monety do sakwy i rozglądając się po wszystkich kątach,
sprawdzał, czy nie obserwuje go ktoś z domowników, a potem ukrył sakwę
między drewnem. Następnie wziął papier i pióro w celu zrobienia rachunków.
Ile czasu potrzebowałby na kupno setnej monety? Mamrotał przy tym na głos
do siebie: - Jestem gotów ciężko pracować, aby ją zdobyć. Później może nie
będę już musiał wcale pracować. Z setką monet człowiek jest bogaty. Z setką
monet można żyć spokojnie.
Skończył rachunki. Jeśliby pracował i oszczędzał całą pensję, a w dodatku
gdyby wpadł mu jakiś dodatkowy grosz, po jedenastu, dwunastu latach miałby
wystarczająco dużo pieniędzy na zakup złotej monety.
„Dwanaście lat to dużo czasu - mamrotał pod nosem. - Może mógłbym
poprosić żonę, aby podjęła pracę w pałacu na jakiś czas.” Mógłby jej to załatwić.
Ponadto on sam kończył pracę o godzinie piątej po południu, a mógłby przecież
pracować do nocy i zarobić w ten sposób dodatkowe pieniądze. Policzył -
sumując pracę żony i swoją dodatkową. Za siedem lat miałby potrzebną mu
liczbę monet. To wciąż za długo!
Może mógłby sprzedawać w miasteczku zostające im po kolacji jedzenie i w
ten sposób trochę zarobić. W sumie im mniej zjedzą, tym więcej będą mogli
sprzedać.
Sprzedać, tak, sprzedać... Idzie lato... Zaczyna się robić gorąco. Na co
miałoby się przydać tyle zimowych ubiorów? A jedna para butów nie wystarczy?
Podsumował.
Wymagało to wyrzeczeń. Ale cztery lata wyrzeczenia i miałby swoją monetę
numer sto!
152
Niezauważeni przez nikogo król i mędrzec wrócili do pałacu. Król był
świadkiem, jak paź wszedł do Klubu „99”.
- Teraz obserwuj go, panie, a zobaczysz, jak funkcjonują ludzie w Klubie.
W ciągu kolejnych tygodni służący realizował swoje plany zgodnie z tym, co
postanowił owej nocy, a król bacznie go obserwował. Z każdym dniem paź był
coraz mniej wesoły, uśmiechnięty i szczęśliwy. Pewnego poranka wszedł do
królewskiej alkowy, nieuważnie uderzając w drzwi, marudząc i źle się
zachowując.
- Co ci jest? - zapytał król w dobrej wierze.
- Nic mi nie jest, a co ma mi niby być? - odparł niegrzecznie.
- Jeszcze całkiem niedawno, parę dni temu, śmiałeś się bez przerwy i
śpiewałeś.
- Wykonuję swoją pracę, prawda? Czego sobie życzy królewska mość?
Żebym był też waszym błaznem i trubadurem? Jestem służącym. Nikt mi nie
płaci za uśmiechy i pieśni!
Po kilku dniach król wyrzucił służącego. Nieprzyjemnie było mieć pazia,
który był ciągle w złym humorze.
Pewien bardzo bogaty pan kupił sobie brylant. Wydał za niego dwa miliony
dolarów i schował do szafy pancernej. Był szczęśliwy, gdy wyciągał swój
brylant i pokazywał przyjaciołom oraz znajomym. Wszyscy zachwycali się, bo
nigdy jeszcze nie widzieli tak pięknego i wielkiego okazu. Wszyscy też mu
zazdrościli. Jego szczęście i radość rosły w miarę wzrostu ceny klejnotu. Przy
kolejnej wycenie specjaliści orzekli, że brylant tej klasy, tej czystości i tej wagi
jest już wart trzy miliony dolarów. Właściciel był szczęśliwy, wręcz
wniebowzięty.
Pewnego dnia tak jak zwykle pokazywał brylant jednemu ze znajomych. Ten
był fachowcem i znawcą kamieni szlachetnych. Gdy zobaczył klejnot, wpadł w
autentyczny zachwyt. Oglądał przez szkło powiększające, patrzył pod światło,
ważył, mierzył, podziwiał szlify, coś liczył - dodawał i odejmował kolumny cyfr.
- Wspaniały okaz - odrzekł do właściciela. - Jest rzeczywiście fantastyczny
i wart swoich pieniędzy, trzech milionów, ale gdy mu się tak przyglądam, to...
- To co? - wtrącił zaniepokojony właściciel.
- Nie, wszystko jest w porządku, ale obliczyłem, że gdyby go rozciąć na
połowę, to miałbyś dwa brylanty, każdy wart po dwa miliony dolarów.
154
- Co takiego?
- Tak. Precyzyjne przecięcie, o, tutaj, w tym miejscu, dałoby ci od razu
cztery miliony dolarów.
- Cztery miliony? - Pan nagle posmutniał i lekko się zirytował. Gdzieś
prysnęło szczęście. Dlaczego nikt mu o tym wcześniej nie powiedział?
Spakował brylant i pojechał do najlepszego jubilera w stolicy. Ten długo
oglądał kamień, coś liczył i potwierdził: - Gdyby go przeciąć, byłyby dwa
brylanty na tyle duże, że warte po dwa miliony.
- To proszę przeciąć! - prawie krzyknął właściciel.
- Jest tu niestety pewien problem - mówił spokojnie jubiler. - Jeden
fałszywy ruch, źle ustawione dłuto, za mocne uderzenie i ten piękny brylant się
rozsypie. Nie wezmę na siebie takiej odpowiedzialności. Proszę zwrócić się do
kogoś innego, ale obawiam się, że u nas w kraju nikt się tego nie podejmie.
- Zobaczymy - odparł właściciel kamienia. Schował brylant do kieszeni i
zły oraz jeszcze bardziej nieszczęśliwy trzasnął drzwiami.
Stracił cały majątek na podróże, ekspertyzy, wyceny, ubezpieczenia i
ochronę. W końcu wylądował w porcie w Rotterdamie. Został mu tylko brylant i
bilet III klasy na statek do domu. Był wieczór, a statek odpływał nazajutrz rano.
Bez sensu, zupełnie załamany, szedł wąską portową ulicą, pełną knajp, ulicznych
dziewczyn i pijanych marynarzy. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nagle
dostrzegł obskurny szyld „Jubiler”. Wszedł - przytłumione światło, niewielki
kantorek, za kantorkiem starszy człowiek w charakterystycznym czarnym
chałacie, z pejsami i w jarmułce.
- Witam, witam, szanownego pana! Czym mogę służyć? - jubiler wyszedł
zza lady.
- Chcę przeciąć ten kamień - zrezygnowanym głosem odrzekł pan i
wyciągnął z kieszeni marynarki brylant, który niesamowitym blaskiem
rozświetlił ciemne pomieszczenie.
- Ajajaj, jaki piękny kamień - z zachwytem powiedział jubiler i zaczął ze
znawstwem oglądać brylant. - Ajajaj, i ile jest wart? - mlaskał z uznaniem.
- No co? Da się przeciąć? - właściciel był już trochę podenerwowany
zwłoką.
- A co się ma nie dać? Jak się dobrze „da” - tu wykonał charakterystyczny
ruch pocierania kciukiem i palcem wskazującym - to i się da przeciąć -
zakończył na wesoło jubiler. Nagle odwrócił się i krzyknął w kierunku zaplecza:
- Icek! Icek! Gdzie się podziewasz? Nigdy cię nie ma.
155
Z zaplecza wybiegł brudny, pociągający nosem chłopak. Miał może
dwanaście, może czternaście lat. W rękach trzymał miotłę, szmatę do podłogi i
wiadro.
- Tak, panie majster? Myłem podłogę w kuchni - i pociągnął nosem.
- Icek, masz to szkiełko i rozetnij panu na dwa równe. Tylko jak ci ręka
drgnie, to ci tak dupę złoję, jak jeszcze nigdy.
- Mnie? Drgnie ręka? Co pan, panie majster.
I nim właściciel kamienia zdążył się zorientować, Icek trzymał już w rękach
dłuto i młotek, ustawił kamień i spokojnie bez jakichkolwiek obaw uderzył.
Kamień rozpadł się na dwie równiutkie części.
- No, widzi majster? Gotowe - i podał dwa kawałki jubilerowi.
- No, dobra, udało ci się tym razem. Zmykaj i kończ zmywać kuchnię.
Icek tak jak się pojawił, tak zniknął.
Właściciel kamienia stał jak zamurowany i patrzył na dwa przepiękne
brylanty.
- Boże, nie mogę uwierzyć, toż to geniusz jubilerski! - zwrócił się do
jubilera. - Przez piętnaście lat żaden jubiler w największych zakładach na
świecie nie zrobił tego, co ten obdarty chłopak.
- Ta, jaki tam geniusz, szanowny panie? On po prostu nie wie, ile to jest
warte, i jest wolny od jakichkolwiek zahamowań.
156
VI
Bajki o dzieciach
i ich wychowaniu
72. Synowie patrycjusza
74. Siostrzeniec
164
75. Uparta księżniczka
Pewien król miał córkę i - jak to bywa w zwyczaju królów - kochał ją nad
życie. Córka była piękna, młoda, mądra, wykształcona i, co oczywiste, bardzo
bogata. Ale - jak to bywa w życiu księżniczek - świadoma tego wszystkiego
dziewczyna, była bardzo uparta i rozkapryszona. Zycie upływało jej na balach,
ucztach, wyjazdach i różnych imprezach towarzyskich. Kochała taniec, śpiew,
teatr i dobrą literaturę. Wszyscy cenili jej inteligencję i bali się jej ciętego języka.
Odprawiała wszystkich starających się o jej rękę konkurentów z najznako-
mitszych rodzin krajowych i zagranicznych, podając przy tym różne powody,
zawsze bardzo rzeczowo uargumentowane.
Król zrzucał to wszystko na młody wiek i słodkie roztrzepanie księżniczki.
Tłumaczył ją przed zalotnikami, łagodził napięcia towarzyskie i gasił
międzynarodowe konflikty - mocno nadszarpując przy tym budżet królestwa.
Wraz z całym dworem wznosił monarcha modły ku niebu, aby w końcu
księżniczka się ustatkowała i znalazła kogoś odpowiedniego. Nikt nie
podejrzewał jednak, że modły zostaną tak szybko wysłuchane, a już na pewno,
do czego doprowadzą.
Po paru dniach od odprawienia ostatniego konkurenta księżniczka
oświadczyła królowi przy obiedzie, że chce wyjść za mąż i pragnie przedstawić
swojego kandydata na narzeczonego. Król nie posiadał się z radości. Zaraz
zaczął wypytywać: „Kto to jest?”, „Skąd pochodzi?”, „Czym się zajmuje?” itd. -
jak to w zwyczaju troskliwych i kochających królów bywa. Księżniczka,
niewiele się ociągając, oświadczyła, że jest to młodszy stajenny, w gestii którego
leży sprzątanie królewskich stajni.
Król zaniemówił i opadł na królewski tron. Czy doznał szoku? To chyba
mało powiedziane. Nie był w stanie wydobyć z siebie słowa.
- Ależ, dziecko - wybełkotał wreszcie - czy dobrze się zastanowiłaś ?
- Ojcze, tu nie ma co się zastanawiać! - odparła. - To miłość od pierwszego
wejrzenia, taka, o jakiej piszą książki. - I na dowód pokazała aktualnie czytaną
lekturę.
- Ale chociażby to - oponował król - on jest niewykształcony i nie umie
czytać.
- Nie szkodzi - odparła. - Ja czytam aż za dużo i mu opowiadam. Jest nam z
tym bardzo dobrze.
165
- No, a maniery, język, pozycja społeczna? Czy to nie będzie ci prze-
szkadzać w towarzystwie?
- Będziemy mieszkać w samotności, z dala od towarzystwa - ucięła.
- Zrezygnujesz z balów, bo on chyba nie umie tańczyć?
- Zrezygnuję.
- I z teatru?
- I z teatru! Z przyjęć, rautów... ze wszystkiego - krzyczała księżniczka,
bardzo już rozzłoszczona. - Ja go kocham, a on mnie i chcemy być razem.
- Ależ to taki wstyd - zaczął król, lecz księżniczka mu przerwała:
- Jaki wstyd? Że się kochamy? Będziemy razem i koniec!
Król znał dobrze ten ton i wiedział, że niczego dobrego nie wróży.
Księżniczka uparła się i teraz zrobi wszystko, aby postawić na swoim. Dyskusja
i argumentacja były bezcelowe. Król odłożył prezentację narzeczonego do
następnego dnia, a sam udał się po pomoc do swojego najstarszego i
najmądrzejszego doradcy. Ten już słyszał o całej sprawie i spodziewał się wizyty
króla.
- Cóż, wasza wysokość, znam księżniczkę tak samo dobrze jak ty. Obaj
wiemy, że postawi na swoim, a zatem musisz się zgodzić na ten związek. To
moja rada.
- Jak to? - król był wyraźnie niezadowolony. - Ten związek nie ma
przyszłości. Nie przetrwa dwóch, trzech tygodni, a potem co, co dalej ? Poza tym
kompromitacja rodziny królewskiej na innych dworach. Co pomyślą sobie
odrzucani kandydaci? A najważniejsze: ona będzie nieszczęśliwa do końca życia
i tego się nie odwróci.
- A może jesteś w błędzie, królu? Może ich związek przetrwa i będą żyli
długo i szczęśliwie? Miłość potrafi wszystko zmienić - filozoficznie zauważył
doradca.
- Nie przetrwa!
- Przetrwa.
- Nie przetrwa dłużej niż miesiąc! - król był rozzłoszczony postawą
doradcy, który wydał mu się głupi, uparty i nieświadom realiów życia.
- Królu, nie ma co się spierać. Proponuję, abyśmy się założyli. Jestem w
stanie postawić sto sztuk złota, że związek księżniczki i stajennego przetrwa
dłużej niż miesiąc.
- Zgoda - król lubił hazard. - Przeciwko moim stu sztukom złota, że nie
przetrwa. Ale jak to rozstrzygniemy? - zawahał się król.
- To proste. Trzeba ich wystawić na próbę. Zamknij ich razem, wasza
wysokość, w jednej komnacie na miesiąc. Jeżeli potem będą się dalej kochali i
chcieli pobrać, to wygrałem. Jeżeli nie, to ty.
166
Pomysł bardzo spodobał się królowi. Wezwał do siebie księżniczkę i
oznajmił, że zgadza się na jej związek ze stajennym. Ujęły go jej słowa o
miłości, ale przede wszystkim posłuchał rady swojego najlepszego doradcy.
Księżniczka posłała pełne wdzięczności spojrzenie w stronę dostojnika, a ten
spokojnie skinął głową, wiedząc, że ma jej wdzięczność do końca życia.
- Zanim jednak - kontynuował król - kapłan połączy was na całe życie
nierozerwalnym węzłem małżeńskim, chcę poddać was małej, nic nie znaczącej
wobec dni, które was razem czekają, próbie. - Księżniczka słuchała z
zainteresowaniem. - Zostaniecie na miesiąc zamknięci we dwójkę w jednej z
komnat królewskich. Będziecie kontaktowali się tylko ze służbą, z którą jednak
nie będziecie mogli rozmawiać. Pozostaniecie tak ze sobą przez miesiąc, a potem
odbędzie się ślub.
Księżniczka była w siódmym niebie. Osiągnęła to, czego chciała, a próba
wydała się jej raczej upragnioną nagrodą, a nie jakąś trudnością do pokonania. Z
radością ucałowała króla i pobiegła do narzeczonego.
Jeszcze tego samego dnia parę narzeczonych zamknięto w odosobnieniu, a
warta objęła straż u drzwi.
Młodzi byli zachwyceni. Nareszcie razem! Nikt im nie przeszkadza, nie
poucza i nie pilnuje!
Tymczasem król i doradca zajęli się nasłuchiwaniem odgłosów do-
biegających zza drzwi i przepytywaniem służby, która miała prawo krzątać się
po komnacie. Pierwsze dni wskazywały na to, że król straci sto sztuk złota.
Młodzi byli wpatrzeni w siebie i sobą zajęci. Jednak po tygodniu zaczęły się
pierwsze nieporozumienia. Po dziesięciu dniach - pierwsza poważna awantura.
Po dwóch tygodniach - wyzwiska i wulgaryzmy, płacz i rękoczyny. Przed
upływem trzeciego tygodnia księżniczka zaczęła walić w drzwi i krzyczeć
rozpaczliwie:
- Wypuśćcie mnie stąd, już dłużej nie wytrzymam!
Do drugich drzwi stukał stajenny, grożąc:
- Zabierzcie mnie stąd, już dłużej tego nie zniosę i się powieszę!
W komnacie zapanowała nienawiść.
Król - po konsultacji z doradcą, który uznał swoją przegraną - zdecydował
się otworzyć drzwi.
Księżniczka rzuciła mu się na szyję z radością i ogromną wdzięcznością, że
to miał być tylko miesiąc, a nie całe życie. Przyrzekała, że się zmieni i zawsze
będzie go słuchać.
Jak się zapewne domyślasz, Drogi Czytelniku, król zrezygnował z wygranej,
a nawet przeciwnie - wypłacił znaczną kwotę doradcy, będąc pod wrażeniem
jego mądrości i taktu, z jakim rozwiązał tę trudną sprawę.
167
76. Odrobina srebra
170
VII
W pewnej rodzinie było dwóch braci. Mieli tego samego ojca, tę sama matkę
i byli tak samo wychowywani. Jeden brat był Biały, a drugi Czerwony. Żyli
sobie spokojnie i szczęśliwie do momentu, gdy czerwoni bracia nie wywołali
rewolucji przeciwko białym. Porwany patriotycznym obowiązkiem Czerwony
175
brat, poszedł na pierwszą linię frontu i dzielnie walczył o wolność, solidarność i
niepodległość. Cierpiał zimno, głód i niewygodę, spał na styropianie, a nawet był
ranny. W końcu jednak było warto - czerwoni bracia zwyciężyli.
Jego Biały brat już na początku rewolucji gdzieś zaginął. Ale Czerwony
niewiele się nim interesował, bo pochłonięty był wdrażaniem przemian,
demokracji i praworządności; wolnymi wyborami, prywatyzacją i reformami.
Mijały lata. Za ogromne zasługi dla rewolucji Czerwony brat został
mianowany kierownikiem Państwowego Gospodarstwa Rolnego w Stanie
Upadłości. Uważał to za wielki zaszczyt i niezwykle odpowiedzialną funkcję;
ogromny honor i zaufanie, jakimi obdarzyła go nowa w pełni demokratycznie
wybrana władza.
Pewnego dnia do kierowanego przez niego PGR-u miał przyjechać z wizytą
minister rolnictwa w randze wicepremiera. Druga pod względem znaczenia
osoba w rządzie. Trwały gorączkowe przygotowania. W końcu nadeszła długo
oczekiwana chwila. Na błotniste podwórko zajechała kawalkada luksusowych
czarnych aut. Ochrona, obstawa, osoby towarzyszące i wreszcie sam minister.
Wysiadł, przyjął kwiaty, przeżegnał i ucałował chleb oraz wykazał należyte
zainteresowanie oborami, chlewnią i żniwami. Oprowadzał go oczywiście
kierownik - Czerwony brat. W miarę jednak trwania wizyty osoba ministra i
wicepremiera zdawała się mu być coraz bliższa i znajoma. Nie bardzo wiedział,
skąd, ale na pewno go znał. Na okolicznościowym bankiecie, gdy zniknęły już
znaczne ilości jedzenia i pochłonięto ogromne ilości „płynu integracyjnego”, a
atmosfera mocno się rozluźniła, Czerwony brat odważył się na zadanie pytania:
- Przepraszam, obywatelu premierze, czy mogę zadać jedno prywatne
pytanie?
- Ależ oczywiście, kolego - „kolego” zabrzmiało bardzo pryncypialnie, ale
i zachęcająco.
- Odnoszę takie wrażenie, że znam obywatela premiera. Czy pan premier
nie jest może moim zaginionym dawno, dawno temu, jeszcze podczas rewolucji,
Białym bratem?
- Oczywiście - odparł wicepremier i wyciągnął ręce do serdecznego
uścisku.
Tu nastąpiła spontaniczna integracja wicepremiera i kierownika oraz
intensywne odnowienie więzi rodzinnych przy osuszanych kolejnych butelkach.
W miarę jednak trwania tego rodzinnego i już bardzo osobistego spotkania w
Czerwonym bracie narastała pewna nuta zdziwienia i lekkiego niepokoju. Biały
brat to zauważył i zapytał: - Coś cię trapi?
176
- W zasadzie tak. Myślę nad jedną sprawą i nie mogę tego zrozumieć. To, że
ja jestem dyrektorem PGR-u, jest dla mnie jasne. Czerwoni bracia wygrali, ja
jestem czerwony i mam to stanowisko za swoje zasługi. Ale ty zawsze byłeś
biały. Biali przegrali, a ty nagle jesteś ministrem i wicepremierem. Jak to
możliwe?
- Bo, widzisz, bracie, jest to kwestia rodziny i pochodzenia - refleksyjnie
zauważył Biały brat.
- Jak to? Przecież mamy tych samych rodziców i taką samą rodzinę.
- Wypełniasz ankiety i kwestionariusze, podania?
- Oczywiście, tak.
- Ja też. W rubryce „rodzice” wpisujemy to samo, ale w rubryce „brat” ja
wpisuje: Brat Czerwony. A ty co wpisujesz?
81. Rozpacz
82. Test
Bajki o mądrości,
sprycie i głupocie
86. O parobku, który potrafił spać podczas
burzy
87. Przebaczenie
Pewien potężny i groźny król żył w ciągłym strachu o utratę władzy i swoje
życie. Otoczył się armią i tajnymi służbami, które strzegły go dzień i noc, ale
mimo to jego strach o jutro ciągle narastał. Zaczął ściągać na dwór astrologów,
wróżbitów i przepowiadaczy przyszłości, którzy prześcigali się w stawianiu
horoskopów, w interpretacji różnych znaków i udzielaniu przepowiedni. Pewnej
nocy król miał sen, niezwykle wymowny: śniło mu się, że wypadły mu
wszystkie zęby oprócz jednego z przodu. Natychmiast wezwał swoich tłumaczy
snów, aby objaśnili mu znaczenie koszmaru. Ci po długiej naradzie i pełnej
obaw dyskusji wydelegowali swego przedstawiciela, który rzekł:
- Królu mój i panie, oby los oszczędził ci wszelkiego nieszczęścia! Z góry
proszę o wybaczenie, ale nie mam dla ciebie pocieszających wieści.
- Mów szybciej! - warknął już przestraszony król.
- Sen twój oznacza, że będziesz świadkiem śmierci wszystkich swoich
najbliższych.
Słowa te rozsierdziły i przeraziły króla do tego stopnia, że natychmiast kazał
ściąć głowę tłumacza snów i wezwać następnego. Następny powtórzył tę samą
interpretację i też stracił głowę.
Do południa w królestwie ubyło kilku tłumaczy snów, a król szalał, ściągając
na dwór kolejnych. Blady strach padł na całe królestwo.
W końcu strażnicy zjawili się u mistrza, który był znany ze swojej
uczciwości oraz umiejętności tłumaczenia snów. Ale w tym przypadku, cóż
mógł zrobić.
191
Sen był tak oczywisty, że los mistrza był przesądzony. Uczniowie pożegnali
go z ogromnym żalem.
Jakież było ich zdziwienie, gdy wieczorem mistrz wrócił, prowadząc muła
objuczonego podarkami od władcy.
- Mistrzu, za co król wynagrodził cię tak sowicie? - pytali zaskoczeni.
- Zinterpretowałem jego sen.
- To wiemy, ale co powiedziałeś?
- Jak to, co? To, co wynikało ze snu. Powiedziałem mu, że jego rodzina i
wszyscy bliscy będą cieszyć się długim życiem, ale on będzie miał
najwspanialsze zdrowie i przeżyje ich wszystkich.
192
93. Sens ciszy
193
94. Człowiek, który umarł za życia
Był sobie kiedyś człowiek, który wciąż się martwił, ale najbardziej martwił
się o swoje zdrowie. Tym zaś, co najsrożej go przerażało, był dzień śmierci.
Martwił się nawet tym, czy dożyje do swojej śmierci. Pewnego dnia, ogarnięty
takimi myślami, doszedł do wniosku, że właściwie nie jest do końca pewien, czy
jeszcze żyje, czy już umarł. Postanowił więc pójść do lekarza i zapytać: -
Powiedz mi, proszę: umarłem czy jestem żywy? Ale udowodnij mi to.
Lekarz roześmiał się i poradził, aby dotknął swoich dłoni i stóp.
- Czujesz? Są ciepłe! To znaczy, że żyjesz. Gdybyś był martwy, twoje
dłonie i stopy byłyby lodowate.
Odpowiedź wydała mu się na tyle rozsądna, że go uspokoiła.
Przyszła zima. W mroźny i śnieżny dzień człowiek pojechał do lasu narąbać
drewna. Ściągnął rękawiczki i zaczął rąbać pnie siekierą. Kiedy po pewnym
czasie otarł dłonią spocone czoło, stwierdził, że była zimna. Pamiętając, co
powiedział mu lekarz, ściągnął buty i dotknął swoich stóp. Utwierdził się w
swoim przerażeniu - stopy też były zimne jak lód.
Teraz już nie miał żadnej wątpliwości, spełniły się jego najczarniejsze myśli -
„uświadomił sobie”, że jest martwy.
- Umarły nie powinien chyba chodzić po lesie i machać siekierą -
pomyślał... Postawił więc siekierę obok drzewa, położył się na lodowatej ziemi i,
złożywszy dłonie na piersi, zamknął oczy. Przybrał pozycję, jaka przystoi
umarłemu. Wkrótce do wozu zbliżyła się sfora dzikich psów. Widząc, że nikt nie
ma zamiaru ich odganiać, psy rozerwały worek z prowiantem i pożarły
wszystko, co się nadawało do zjedzenia. Widząc to, leżący człowiek pomyślał:
„Mają szczęście, że już jestem martwy. Gdybym żył, wziąłbym kija i wygonił je
stąd”.
Psy węszyły dalej i znalazły muła przywiązanego do drzewa. Była to łatwa
zdobycz dla ostrych psich zębów. Muł wierzgał i kwiczał, a człowiek myślał o
tym, co by zrobił, gdyby tylko żył. Jak machałby siekierą i kijem w obronie
zwierzęcia. Ale przecież nie żyje.
Psy w parę minut poradziły sobie z mułem i zabrały się do obgryzania kości.
Potem rozochocona sfora węszyła dalej i ostrożnie obchodziła teren. Po chwili
jeden z psów wyczuł człowieka. Rozejrzał się dookoła i dostrzegł drwala leżącego
194
nieruchomo na ziemi. Podszedł do niego powolutku. Był ostrożny, bo wiedział,
że ludzie są podstępni i niebezpieczni. Człowiek jednak się nie ruszał. Reszta
psów szybko dołączyła i przełykając ślinę, powolutku zaczęła otaczać człowieka.
„Teraz mnie zjedzą - pomyślał człowiek. - Gdybym żył, pokazałbym im, co
potrafię, i inny byłby koniec tej historii.”
Psy się zbliżyły i widząc, że człowiek się nie rusza, pożarły go.
Bajki współczesne
96. Kim jestem?
Tego dnia było tak jak zwykle. Mark Parker, wybitny, niezwykle znany
światowej sławy profesor filozofii, tak jak zawsze wstał o siódmej rano. Jak
zawsze szurając swoimi pantoflami, poczłapał w kierunku łazienki. Umył zęby,
ogolił się i nawilżył twarz dobrą wodą toaletową. Ubrał dres i trampki i wybiegł
do parku. Nie cierpiał biegać po alejkach, ale dobry obyczaj akademicki
nakazywał demonstrowanie sprawności fizycznej, najlepiej porannym
joggingiem lub jazdą na rowerze. Był to też ważny rytuał towarzyski, bo
profesor spotykał podczas biegu wszystkie znaczące postacie z uczelni. I tu
wydarzyła się pierwsza niespodzianka - tego dnia nie spotkał nikogo.
Trochę zły na dzisiejszy „bezsens” biegania, wrócił do domu. Wziął
prysznic, jak zawsze elegancko się ubrał i zszedł na dół po korespondencję. Miał
zwyczaj zaczynać „oficjalny” dzień od kawy i przeglądania korespondencji, aby
od razu odpowiedzieć ważnym osobom. Tam czekała go druga niespodzianka
dnia - nie było listów! Włączył komputer, aby odebrać pocztę e-mailową, ale -
trzecia niespodzianka - skrzynka odbiorcza była pusta.
W ostatnich latach w tym samym tempie, w którym rosła jego pozycja na
uniwersytecie, pęczniała też korespondencja, stanowiąca ważny kanał jego
kontaktu ze światem. Trochę w złym humorze ze względu na brak wiadomości,
skończył śniadanie, składające się - oprócz soku ze świeżych pomarańczy - z
płatków z mlekiem (zalecanych przez lekarzy), i wyszedł na ulicę, kierując się w
stronę uczelni.
Wszystko wyglądało tak jak zawsze: samochody jak zawsze jechały tymi
samymi ulicami i jak zawsze hałasowały, tramwaje wydawały charakterystyczne
odgłosy na zakrętach - na co on zwykle skarżył się codziennie studentom na
pierwszym wykładzie (rektor od dawna walczył z władzami miasta o usunięcie
tramwajów sprzed budynków uczelni); gazeciarze rozdawali bezpłatne numery
dzienników reklamowych. Wszystko wyglądało tak jak zawsze. Myślał o tym, że
po południu musi zagrać w golfa z prorektorem Stone'em i spróbować załatwić
dofinansowanie dla swojej katedry. Nienawidził golfa i nie cierpiał nudziarza
Stone'a, ale takie były zwyczaje na uczelni; interesy wypadało załatwiać podczas
golfa.
199
Przechodząc przez plac Niepodległości, prawie zderzył się z profesorem
Baxterem. Znali się od lat i godzinami byli w stanie prowadzić długie rozmowy
na temat swoich koncepcji metafizycznych bytów pozazmysłowych. Wczorajsza
dyskusja była szczególnie interesująca, ale nie została dokończona, dlatego
pomachał mu ręką na powitanie, mając nadzieję na kontynuację rozmowy w
drodze do uczelni. Bardzo zależało mu na wygłoszeniu własnej opinii w tej
sprawie. Jednak profesor jakby go nie poznał i minął pospiesznie. Zawołał go po
imieniu, ale był już za daleko. Pomyślał, że pewnie Baxter go nie usłyszał.
Idąc dalej, spotkał grupę znanych sobie studentów, spieszących na zajęcia.
Uśmiechnął się - zawsze zależało mu na dobrej opinii u studentów - ale
odpowiedziały mu zdziwione twarze. Dzień zaczynał się wyraźnie źle.
Ogarnęło go dziwne zniechęcenie i uczucie narastającej nudy. Tuż przed
wejściem do gmachu uczelni zdecydował się wrócić do domu. Miał zaległą
lekturę dotyczącą tematu swoich badań, musiał zrobić korektę artykułu do
czasopisma, powinien też poczekać na listy, które muszą w końcu nadejść.
Wypada też, aby był przygotowany do wystąpienia na posiedzeniu Rady
Wydziału. Musi, będąc tak ważnym profesorem, zaprezentować swoje zdanie.
Tej nocy spał źle i obudził się wcześniej niż zwykle. Komputer znowu
milczał, a skrzynka odbiorcza wyświetlała komunikat: „Liczba odebranych
wiadomości: 0”.
Zszedł na dół i jedząc płatki na mleku, zaczął z niecierpliwością wypatrywać
przez okno listonosza. W końcu zobaczył go na początku ulicy i serce w nim
zamarło. Listonosz przeszedł obok jego domu, nie zatrzymując się przy
skrzynce. Profesor szybko wybiegł i zawrócił listonosza, aby upewnić się, czy na
pewno nie ma dla niego żadnej korespondencji. Listonosz przejrzał jeszcze raz
torbę i poinformował go, że nie ma nic na ten adres. Zapewnił także, że ani nie
ma strajku na poczcie, ani nie ma w kraju żadnych problemów z doręczaniem
listów.
Profesor, zamiast się uspokoić, zmartwił się jeszcze bardziej. Czuł, że coś się
dzieje, ale nie wie, co, i koniecznie musi to sprawdzić. Radio grało jak zwykle, w
telewizji obejrzał te same wiadomości. Jednak coś było nie tak. Po południu
ubrał się starannie i udał się do swojego znajomego, profesora Bolzano.
Nie lubił go wprawdzie, ale cenił za zdrowy rozsądek. Kiedy tylko otworzyły
się drzwi, polecił gospodyni zapowiedzieć swoją wizytę. Patrzyła co prawda na
niego jakoś dziwnie, gdy zwrócił się do niej po imieniu, ale to zignorował.
Znajomy nie kazał na siebie długo czekać.
200
Gdy tylko się pojawił, Parker z udawaną serdecznością i otwartymi
ramionami podszedł, aby się z nim przywitać, lecz pan domu grzecznie i
powściągliwie zapytał:
- Przepraszam pana, czy my się znamy?
W pierwszej chwili pomyślał, że to żart, i rozsiadając się swobodnie w fotelu,
poprosił, aby gospodarz poczęstował go drinkiem. Skończyło się to fatalnie - pan
domu zawołał ogrodnika i gospodynię, nakazując im wyrzucić intruza na ulicę.
To zupełnie wyprowadziło go z równowagi. Tracąc panowanie nad sobą, zaczął
wykrzykiwać obraźliwe słowa w stronę gospodarza. Dał tym samym gospodyni i
służącemu wystarczający powód do brutalnego pozbycia się go z domu.
Wracając do siebie, natknął się na sąsiadów. Jak zwykle uprzejmy, ukłonił
się każdemu. Wszyscy zignorowali go, bądź potraktowali, jakby był zupełnie
nieznajomym.
W domu usiadł w fotelu i zamyślił się. Jego głową zawładnęła powoli,
najpierw całkowicie absurdalna, ale stopniowo coraz bardziej prawdopodobna
myśl o jakimś spisku społeczeństwa przeciwko niemu. Musiał gdzieś kiedyś
popełnić nie wiadomo jaki błąd przeciwko swojemu środowisku, które kilka
godzin temu ceniło go tak bardzo, jak zdecydowanie teraz go odrzucało. Widać
było to coś poważnego, bo zaangażowali się w ten spisek nawet jego najbliżsi
przyjaciele i znajomi, a także listonosz, mleczarz, studenci i koledzy z uczelni.
Długo się nad tym zastanawiał, ale nie zdołał sobie przypomnieć żadnego faktu,
w którym obraziłby kogoś, a co więcej, uwikłał w to całe miasto. Zdumiewał go
też stopień zorganizowania spiskowców i ich konsekwencja.
Przez kolejnych kilka dni nie wychodził z domu. Wyczekiwał na ko-
respondencję, która nie nadchodziła, na telefon lub na wizytę któregoś z
przyjaciół, który wpadłby w odwiedziny zaniepokojony jego nieobecnością. Ale
nic takiego się nie działo. Nikt nie dzwonił, komputer milczał, nikt nie zbliżał się
do jego domu. Gospodyni, która od dwudziestu lat zajmowała się domem,
przestała przychodzić, zupełnie o tym zresztą nie powiadamiając.
Po tygodniu, rozluźniony i ośmielony kolejnym kieliszkiem wypitego
alkoholu, profesor zdecydował się zajrzeć do pubu, gdzie zwykle chodził ze
swoimi przyjaciółmi na wieczorne pogaduszki. Ledwo wszedł, zobaczył
wszystkich znajomych, siedzących za ich ulubionym stołem w rogu sali.
Panowała wesoła atmosfera. Jak zwykle wszyscy dobrze się bawili, słuchając
fragmentów nowej komedii Petera, czytanej przez jego żonę Annę. Profesor
wziął krzesło i przysiadł się do nich, myśląc, że jak zwykle trzeba będzie chwalić
kolejną grafomańską sztukę pseudopisarza. Przy stole zapanowała grobowa
cisza, która mogła
201
oznaczać tylko jedno - niechęć zebranych do nowo przybyłego. Profesor nie
wytrzymał dłużej:
- Możecie mi powiedzieć, czego chcecie ode mnie, co macie przeciwko
mnie? Jeśli coś wam zrobiłem, powiedzcie mi i skończymy z tym. Jeżeli was
obraziłem, to przepraszam, ale przestańcie mnie tak traktować, bo dłużej nie
wytrzymam.
Zebrani przy stole popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. Jedni wyraźnie
rozbawieni, drudzy zniechęceni i oburzeni. Jeden z mężczyzn, zapewne
psychiatra, popukał się w czoło, wystawiając tym samym diagnozę nowo
przybyłemu. Profesor, tym razem spokojniej, jeszcze raz poprosił o
wytłumaczenie. Potem zaczął usilnie nalegać, a na koniec rzuciwszy się na
ziemię, błagać, aby wytłumaczyli mu swoje zachowanie.
Jedna z kobiet, kierująca się wyraźnie współczuciem, powiedziała do niego
życzliwie:
- Proszę pana, my pana nie znamy. Nikt z nas pana nie zna. Czy pan to
rozumie? Nikomu z nas nic pan nie zrobił. W niczym nie zawinił i nie obraził.
Nie wiemy nawet, kim pan jest.
Profesor rozpłakał się. Wstał i wychodząc z pubu, pociągnął za sobą swoje
tytuły naukowe, pozycje społeczną i swoje człowieczeństwo. Powoli szedł w
kierunku domu. Głowa opadła mu na ramiona. Wydawała się ciężka, chociaż
miał w niej pustkę. Miał wrażenie, że każda z jego nóg waży przynajmniej tonę.
W domu zrozpaczony rzucił się na łóżko. Jak i dlaczego stał się nieznany,
obcy, nieobecny, niezauważalny? To „nie-” kłębiło mu się w głowie. Nagle nie
było jego nazwiska w notesach korespondentów ani w pamięci znajomych, a
jeszcze mniej było go w sercach przyjaciół. Po głowie jak na karuzeli krążyło
pytanie zadawane mu przez wszystkich i przez samego siebie: „Kim jesteś?”
Zauważył, że pomimo swojej wiedzy, wykształcenia i przyswojonej mądrości
wielu filozofów nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Znał swoje imię,
nazwisko, adres; rozmiar koszuli, butów, garnituru; numer dowodu osobistego,
PESEL, NIP, PIN i kilka innych danych, stanowiących o jego tożsamości.
Ale poza tym, kim prawdziwie, wewnętrznie i głęboko był? Czy jego opinie,
upodobania i zachowania rzeczywiście należały do niego? Czy naprawdę
akceptuje wygłaszane przez siebie oficjalne zdanie? Czy musi mieć drogi
samochód, chociaż nim nie jeździ? A te ukłony, umizgi i „zamiatanie ogonem”
naprawdę mu odpowiada? Czy też jest to raczej, jak wiele innych rzeczy, próba
niezawiedzenia oczekiwań tych, którzy wymagali od niego, aby był tym, kim
powinien być?
202
PROFESOREM, znanym, wybitnym szanowanym!
Powoli zaczynało mu coś świtać, coś zaczęło się układać. Anonimowość,
bycie zupełnie nieznanym uwalniało go od konieczności zachowywania się
zgodnie z ustalonymi regułami. Obojętnie, cokolwiek by zrobił, i tak nie
zmieniłoby to zachowania innych w stosunku do niego. Po raz pierwszy od wielu
lat odkrył coś, co ukoiło jego myśli i duszę. Zerwał się i wrzasnął: nic nie muszę.
Mam to w d... To, co się stało, pozwalało mu na dowolne zachowanie bez
potrzeby szukania aprobaty reszty świata.
Głęboko odetchnął i ponownie opadł na łóżko. Poczuł się dziwnie rześko,
jakby nowe powietrze wypełniło mu płuca. Poczuł krew płynącą w żyłach i bicie
własnego serca. Zdziwił się, ale po raz pierwszy od niepamiętnych czasów NIE
DRŻAŁ. W końcu zrozumiał, że wszystko zależy od niego, że jest sam, że ma
tylko siebie i że może się teraz śmiać lub płakać; cieszyć się lub martwić. Ale dla
siebie, nie dla innych. W końcu zrozumiał, że jego własna egzystencja nie jest i
nigdy nie była uzależniona od innych.
Odkrył, że musiał pozostać sam, aby spotkać się z samym sobą...
Zasnął spokojnie, głęboko, bez środków uspokajających i nasennych, i miał
piękne sny.
Jak nigdy obudził się o dziesiątej, przeciągnął się uradowany wdzierającym
się do jego pokoju promykiem słońca, który cudownie oświetlał wnętrze. Nie
umyty zszedł po schodach, przyśpiewując piosenkę, którą właśnie przed chwilą
ułożył, wrzucając dres i trampki do kubła na śmieci. Zobaczył pod drzwiami
stertę listów, gazet i innej korespondencji z całego tygodnia, ale nie zareagował.
Gospodyni była w kuchni i przywitała się z nim, jak gdyby nic się nie stało.
Poprosił o trzy jajka na bekonie i kakao. Na placu Wolności w drodze do pracy
dogonił go profesor Baxter i chciał kontynuować dyskusję, ale nasz bohater
przeprosił go grzecznie, bo jest właśnie zajęty obmyślaniem planu nasadzeń w
swoim ogrodzie. Wykład zaczął, ku zdziwieniu wszystkich studentów, od
zacytowania wiersza swojego ulubionego chilijskiego poety Pabla Nerudy
Wyznaję że żyłem.
Wieczorem w pubie nikt nie pamiętał tej dziwnej i szalonej poprzedniej nocy.
Przynajmniej nikt nie zdobył się na żaden komentarz. Skrytykował sztukę
Petera, a i tak Peter poklepał go serdecznie po plecach, mówiąc, że już od dawna
trzeba było nim wstrząsnąć.
Wszystko wróciło do normy... oprócz samego profesora. Trzeba mieć
nadzieję, że już nigdy nie będzie musiał prosić nikogo, aby popatrzył na niego, w
celu upewnienia się, czy żyje.
203
Nie będzie szukał na zewnątrz siebie określenia tego, co jest jego istotą.
Nigdy nie będzie bał się odrzucenia. Wszystko będzie jak przedtem - z
wyjątkiem tego, że profesor nigdy już nie zapomni, kim jest.
***
210
szybko, przerzucając skórzaną torbę-aktówkę z ręki do ręki. Otworzyła
niepewnie drzwi i zapytała po angielsku: - Could you give me a lift to
the... - silny wiatr i deszcz zagłuszyły ostatnie słowa.
Mężczyzna za kierownicą skinął głową i spojrzał w jej stronę. Kobieta
siedząca obok niego miło się uśmiechnęła: - Tak oczywiście, bardzo proszę -
odpowiedziała po polsku.
Wsiadła i odetchnęła z ulgą. Nareszcie. Poczuła się pewniej. Przeszło
godzinne oczekiwanie w strugach deszczu i na hulającym wietrze nie należało do
przyjemnych. Nikt nie chciał się zatrzymać, chociaż wysyłała błagalne
spojrzenia w kierunku każdego zbliżającego się pojazdu i pogróżki za każdym
oddalającym się. Zapomniała w porę zatankować paliwo, a obsługa stacji
benzynowej uznała za stosowne przypomnieć jej o tym: „Do osiemnastej,
kochana. Już zamknięte” - te słowa jak wyrok brzmiały jej jeszcze w uszach. Nie
mogła uwierzyć, na zegarku było trzy minuty po osiemnastej.
W końcu jednak doczekała się okazji. Samochód przyspieszał. Strzałka
szybkościomierza pięła się w górę - 80,90,120, zatrzymała się na 160 km/godz.
Zakręt - 120, prosta - 160. Wewnątrz nic nie wskazywało na taką szybkość.
Samochód płynął jak po wodzie, prowadzony pewną ręką i tylko delikatne
mruczenie silnika przypominało o szybkości. Znała to mruczenie bardzo dobrze.
Też tak jeździ.
W samochodzie unosił się delikatny zapach dobrych kosmetyków. Było
czysto i sucho, ciepło i przyjemnie. Z głośników dobiegały rytmiczne, niezbyt
głośne dźwięki dosyć starego angielskiego zespołu Smokie. Też tego słucha
podczas jazdy.
- Jakieś problemy z samochodem? Może zadzwonić po pomoc drogową
albo odholować panią do stacji obsługi? - zapytał mężczyzna. Jego głos sprawił,
że kobieta znieruchomiała i zaniemówiła. Dosłownie zastygła w bezruchu. Ten
głos. Znam. Boże, skąd go znam? Myśli zaczęły się kłębić z nieprawdopodobną
szybkością.
- Pytam, czy może coś pomóc pani z samochodem - zaskoczony mil-
czeniem mężczyzna ponowił pytanie i odwrócił się lekko do tyłu. Zobaczyła
jego ciemne oczy z blaskiem, trochę nie pasujące do twarzy pooranej
zmarszczkami. Mógł mieć pięćdziesiąt pięć, może sześćdziesiąt lat, krótko
obcięte włosy i szczupłą, mocną sylwetkę.
- Nie, nie dziękuję - ocknęła się z zamyślenia. - Zabrakło po prostu
benzyny. Zapomniałam w porę zatankować, ale zaraz podjadę z mężem drugim
samochodem i wszystko będzie w porządku. Mieszkam tutaj niedaleko. Rodzina
się już
211
pewnie trochę niepokoi, a nie zabrałam telefonu komórkowego.
- Kochanie, podaj pani może gorącej kawy, to na pewno dobrze zrobi po
tym staniu na deszczu - mężczyzna zwrócił się do siedzącej z boku kobiety.
- Właśnie o tym samym pomyślałam - odwróciła się i podała kubeczek z
nalanym aromatycznym napojem. - Proszę, to panią rozgrzeje - i znowu się
uśmiechnęła.
Miała na pewno tyle lat co on, ale wyglądała dużo młodziej. Jej wspaniała
uroda, delikatność i wdzięk nie tylko nie znikły wraz z młodością, ale nabrały
swoistego blasku, umiejętnie podkreślonego dyskretną biżuterią. Ciemne włosy,
przepiękne szare oczy i uroczy, ciepły uśmiech. Była po prostu śliczna.
Młoda kobieta na tylnym siedzeniu znowu znieruchomiała i patrzyła jak
urzeczona.
- Jaką ma pani śliczną biżuterię! - wykrztusiła trochę zmieszana.
- Dziękuję, wielu osobom się podoba. To prezent od męża z okazji...
pewnej rocznicy - zawahała się i z lekkim uśmiechem położyła rękę na dłoni
mężczyzny. - Wtedy jeszcze nie byliśmy małżeństwem i mieszkaliśmy w kraju. -
Mężczyzna też się uśmiechnął.
- Ale teraz już jesteśmy i od wielu lat w każdą rocznicę musimy przyjechać
w rodzinne strony. Pamiętamy o niej i obchodzimy tak samo - zakończył.
Zapanowała cisza. Samochód toczył się szybko i pewnie. Wszyscy zatopili
się w swoich myślach. Trwało to dobrą chwilę.
- Chyba dojeżdżamy - zauważył mężczyzna.
- Tak, jeszcze kawałeczek. O, gdyby mógł pan zatrzymać się przy tym
domu z ogrodem.
- Oczywiście. Jaki piękny dom - w głosie dał się słyszeć autentyczny
zachwyt.
- Dziękuję, projektowaliśmy go i budowali razem z mężem. Mieszka się tu
wspaniałe.
- I pewnie szczęśliwie?
- Tak jestem szczęśliwa. Bardzo szczęśliwa - teraz ona się uśmiechnęła.
Samochód stanął. Kobieta jednak nie wychodziła. Widać było, że o czymś
intensywnie myśli.
- Chciałam państwu bardzo podziękować - głos dziwnie się jej załamał. -A
panu... - znowu chwilę się zamyśliła - jeszcze raz za to podwiezienie piętnaście
lat temu. I za tę receptę. Pamięta pan? - Mężczyzna był wyraźnie zaskoczony. -
212
Stosuję ją do dzisiaj. Jest wspaniała i zawsze skuteczna. Miał pan wtedy rację i
często o panu myślę, chociaż nie podejrzewałam, że się jeszcze w życiu
spotkamy.
Sięgnęła do torebki i z dokumentów wyciągnęła dwa płatki róży.
- Te róże wtedy były dla pani. Proszę, niech je pani weźmie. Teraz pani
może.
Zamknęła drzwi i pobiegła w deszcz. Na jej spotkanie wybiegł z domu
mężczyzna z parasolem.
- Kochanie, trochę się martwiłem. Co się stało...
Dalszą część rozmowy zagłuszył dudniący deszcz.
Zespół śpiewał: ..Pamiętam twoje oczy. Posłuchaj rytmu
mojego serca, a zrozumiesz wszystko. Pamiętaj, zawsze
słuchaj serca. Słuchaj tylko serca.
Zapewne jesteś ciekawy, Drogi Czytelniku, jaki był koniec tej historii.
Minęło jeszcze parę miesięcy i sprawa trafiła do biskupa, a biskup... zmienił z
dnia na dzień proboszcza.
Nowy proboszcz na pierwszej swojej mszy w niedzielę powiedział tak:
- Były tu pewne sprawy związane z naturą, które nikomu nie prze-
szkadzały. I byli też tacy, którzy ten dawny porządek chcieli zmienić, powołując
się na imię Pana. Oddajmy co naturalne, naturze, a co Boskie, Bogu i niech
zostanie tak, jak było.
Podszedł do dziadka Pietruchy, podał mu rękę, a dziadek przystąpił do
komunii. Gdy zaś po sumie wszyscy wychodzili z kościoła, zobaczyli jak
drobniutki deszczyk zaczyna zraszać wysuszone do granic możliwości okoliczne
pola i łąki. Nad Borową zaczęło nareszcie padać.
221
99. Mistrz tae-kwon-do
234
103. Dobrze sprzedana informacja
235
powodzenia restauracja. Pomimo wielu starań mojego kolegi - ciekawego
wystroju, eleganckiego parkingu, dobrej i obfitej tradycyjnej polskiej kuchni -
goście szerokim łukiem omijali to miejsce. Przeprowadzona wizja lokalna
otoczenia i samej restauracji niczego nie wniosła. Wszystko było w należytym
porządku. Wtedy zapytałem:
- Czy ty się jakoś reklamujesz?
- Tak - odparł mój znajomy. - Na dwa kilometry przed motelem, z jednej i
z drugiej strony stoją duże tablice: UWAGA MOTEL.
- No i wszyscy uważają, aby się nie zatrzymać - skomentowałem.
Obaj gruchnęliśmy śmiechem. - Zrobisz tak: natychmiast zdejmiesz te tablice
i zawiesisz nowe z napisem „...jedziesz tak długo, ...nie jesteś głodny?” Potem,
gdzieś po kilometrze, drugą: a co byś powiedział na takie pierogi... jak
robiła mama?” A na jakieś dwieście metrów przed motelem: PIEROGI JAK U
MAMY i strzałka.
Kolega zrobił wszystko, co zaleciłem, i spotkaliśmy się po trzech miesiącach.
Wyglądał na bardzo zmęczonego.
- Stary - zaczął - aleś mi narobił. Motel pełny przez całą dobę. W re-
stauracji nie wciśniesz szpilki. Cztery kucharki bez przerwy lepią pierogi. Już
nawet zacząłem wspomagać się mrożonkami.
107. Patriota
108. O odpowiedzialności
253
Literatura
Adamczewska H., Baśnie i legendy Dalekiego Wschodu, Nasza
Księgarnia, Warszawa 1991.
Brunei H., Uśmiech Buddy. Humor zen,Wydawnictwo Sic! 2004
Bucay ]., Pozwól, że Ci opowiem, Wyd. Replika, Zakrzewo 2004.
Coelho P., Alchemika, Wyd. Drzewo Babel, Warszawa 1995.
Lundell D., Sun Tzu, Sztuka wojny dla graczy giełdowych i
inwestorów., IFC Press, Kraków 1999.
De Mello A., Modlitwa żaby, cz I i II, Wyd. Apostolstwa Modlitwy,
Kraków 1992.
De Mello A., Śpiew ptaĄa, Wyd. Verbinum, Warszawa 1994.
O'Brien J., Man Ho K, Elementy fengshui, Rebis, Poznań 1993.
Sun Tzu., Sztuka wojny, Wyd. vis-a'-avis/Etiuda, Kraków 2003.
Wong E., Opowieści o taoistycznych nieśmiertelnych, Wyd.
Zysk i S-ka, Poznań 2003.
Zigler Z., Do zobaczenia na szczycie, Wyd. Medium, Warszawa
1995.
Źródła inspiracji
Bajki Źródło
255