Vous êtes sur la page 1sur 246

Ninie Grełli i Andrzejowi Wrazidle,

z których inspirujących myśli, doświadczeń i pracy


wielokrotnie korzystałem, książkę tę dedykuję.
Niech będzie ona formą podziękowania za ich
wytrwałości konsekwencję w propagowaniu
medycyny naturalnej; za pokazywanie chorym i
zagubionym ludziom dróg, wiodących ku
radośniejszej stronie życia.
Zbigniew Królicki
Projekt i wykonanie okładki: Andrzej Laszak
Korekta: Dariusz Rossowski, Dorota Rossowska
Druk: Opolgraf S.A.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być
powielana ani rozpowszechniana za pomocą urządzeń elektronicznych,
mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych, bez uprzedniego
wyrażenia zgody przez właściciela praw.

© Copyright by Zbigniew Królicki, 2007

ISBN 978-83-7229-150-9 Wydanie 1, poprawione, Łódź 2007


Wydawca: JK, ul. Krokusowa 1/3, 92-101 Łódź tel. (042) 676 49 69, fax (042) 676 49 79
Dystrybucja: Grupa A5 sp. z o. o.
ul. Krokusowa 1/3, 92-101 Łódź, tel./fax (042) 676 49 29
e-mail: handlowy@grupaA5.com.pl
Spis treści

Wprowadzenie 9

I. Bajki i legendy Wschodu


1. Mistrz strategii 15
2. Kamieniarz 19
3. Wiara i monety 21
4. Możesz zmienić! 27
5. Lekarz 30
6. Żółty bocian 33
7. Dziewięciu sprawiedliwych 35
8. Nieomylny naczelnik 36
9. Mądrość starych ludzi 38
10. Pałeczki z kości słoniowej 40
11. Konkurs malarstwa 41
12. Cień drzewa 43

II. Bajki o władcach mądrych, złych i takich sobie


13. Dom przyszłości 49
14. Trzygłowy smok 50
15. Późna pora na naukę 51
16. Najpiękniejszy władca 52
17. Naturalny porządek 53
18. Lekarstwo na miłość 56
19. Władca jin-jang 59
20. Królewskie urodziny 61
21. Próżność 62
22. Szczeble niekompetencji 64
23. Spełnione marzenia 66
24. Król podatków i szlachetni poddani 70
III. Bajki o regułach, zasadach i metodach
25. Tylko to, co najlepsze 77
26. Złota śrubka 78
27.Konsekwentne postępowanie 79
28. Zawody drwali 80
29. Precyzyjnie akcentowana mantra 81
30. Milion pcheł 83
31. Mistrz i kobieta z czarką wody 83
32. Zbawca świata 86
33. Terapia szokowa 87
34. Poszukiwanie przyjemności 90
35. Głucha żona 92
36. Przeprawa przez rzekę 93
37.Miska w ciąży 94
38. Miłosna względność 96
39. Kot z klasztoru 97
40. Król, duch i ziarenka ryżu 98
41. Skuteczna terapia? 104
42. Stary myśliwy i lisy 105
43. Przyzwyczajenie 107
44. Większa patelnia 108
45. Lew i asertywny zając 109

IV Bajki o mistrzach i uczniach


46. Sprzątanie ścieżki 113
47. Jak zostać Mistrzem? 114
48. Nadprzyrodzone zdolności 116
49. Gwoździe w płot 117
50. Doskonały liść 119
51. Kije joo 119
52. Tygrys i jego nauczyciel 120
53. Profesor i filiżanka herbaty 122
54. Pełny dzban 124
55. Taki sam jak ja 125
56. Mistrz i dzwon 126
57. Najlepszy nauczyciel 127
58. Garncarz 128
59. Puszczanie latawca 129
60. Zbuntowani uczniowie 131
61. Ziołowy napar mistrza 132
62. Prawdziwa wartość 133
63. Skrzydła służą do latania 136
64. Jak tutaj jest ładnie 137

V Bajki o pieniądzach, bogactwie i władzy


65. Smok, który opanował królestwo 141
66. Gadające drzwi 145
67. Mała rzecz, a czy naprawdę cieszy 147
68. Mieć tylko dla siebie 148
69. Klub „99” 149
70. Moneta mędrca 153
71. Bezcenny diament 154

VI. Bajki o dzieciach i ich wychowaniu


72. Synowie patrycjusza 159
73. Jak wychowywać dzieci 160
74. Siostrzeniec 162
75. Uparta księżniczka 165
76. Odrobina srebra 168

VII. Bajki z życia wzięte


77. Zgodność poglądów 173
78. Inna miara 174
79. Strefy klimatyczne 174
80. Kwestia pochodzenia 175
81. Rozpacz 177
82. Test 178
83.Superpamięć młodego aktora 179
84. Łzy na pogrzebie 180
85. Bezcenny czas 181
VIII. Bajki o mądrości, sprycie i głupocie
86. O parobku, który potrafił spać podczas burzy 185
87. Przebaczenie 186
88. Pod siódmą gwiazdą 187
89. Latający koń 189
90. Życiowa postawa 190
91. Mistrz interpretacji 191
92. Postępowanie zgodne z naturą 192
93. Sens ciszy 193
94. Człowiek, który umarł za życia 194
95. Konkurs śpiewu 195

IX. Bajki współczesne


96. Kim jestem? 199
97.Dialogi samochodowe 204
98. Bo wiary mało... czyli jak dziadek Pietrucha chmury przeganiał 213
99. Mistrz tae-kwon-do 222
100. Portier w domu publicznym 224
101. Potęga radiestezji 228
102. Karciany dług 232
103. Dobrze sprzedana informacja 235
104. Wspomnienia z wczasów radiestezyjnych 236
105. Opowieść o pewnym bucie 242
106. Mistrz kontrabasu 247
107. Patriota 249
108. O odpowiedzialności 251

Literatura 255
Wprowadzenie

Drogi Czytelniku,
Przypowieści, czyli krótkie opowiadania, historyjki, autentyczne bajki i
legendy były zawsze nierozerwalnie związane z przekazem wiedzy i na-
uczaniem. O tym, jak trudno przekonać kogoś do swoich poglądów, wie każdy
nauczyciel. Gdy suchą informację poprze się przykładem, dobrze spointowaną
anegdotą, ciekawą historyjką - staje się to łatwiejsze. Ustna forma przekazu
„mistrz-uczniowie”, tak popularna w tradycji Wschodu, wymagała, siłą rzeczy,
ustawicznego wzbogacania treści oficjalnych o różnego rodzaju „mądrości”,
burzące schematy myślowe dnia codziennego i zmuszające słuchaczy do
refleksji. Tak nauczali wielcy mistycy, prorocy, przywódcy duchowi i
nauczyciele. Od wiek wieków taki sposób kontaktu z „mądrością” pomagał
ludziom pokonać słabości, lęki, otworzyć się na życie; czasami wstrząsał i
powodował uronienie łzy; częściej wzbudzał wesołość i śmiech... z samego
siebie. Zawsze pomagał otworzyć oczy na prawdę.
W miarę upływu czasu, gdy umiejętności pisania i czytania stawały się
powszechniejsze, również dostęp do wiedzy stawał się łatwiejszy. Ale w niczym
nie zmniejszyło to rangi i znaczenia „bajek”; nie traciły one nic ze swojej
aktualności. Okazuje się, że pomimo lepszego wykształcenia wcale nie jesteśmy
mądrzejsi niż ludzie w dawnych epokach. Mamy podobne marzenia, pragnienia,
oczekiwania; chcemy kochać i być kochani. Mamy problemy rodzinne,
wychowawcze, kłopoty z pracą i motywacją do działania. Pomimo zdobywania
coraz to nowszych umiejętności nadal nieobcy jest nam lęk i cierpimy na
poczucie małej wartości. Rozpacz, złość, egoizm i niezrozumienie są częścią
naszego życia. Ale z drugiej strony chcemy to życie zmienić i wpłynąć na swój
los. I to powoduje, że obecnie przeżywamy istny renesans zainteresowania tą
formą przekazu. Dlaczego? Bo mądrość życiowa i różnego rodzaju recepty na
szczęście i powodzenie były, są i będą w cenie!
Na pewno Ty też, Drogi Czytelniku, masz swoją własną receptę na życie. Na
jego zrozumienie i poznanie. Na określenie swojego miejsca we wszechświecie i
swojej roli w tym wszystkim, co Cię otacza na co dzień i od święta. Być może
jest to Twoja własna recepta. Być może skorzystałeś z gotowej - podanej przez
9
specjalistów, filozofów, naukowców, lekarzy, kapłanów, mistyków,
przewodników duchowych.
Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, dlaczego jest tyle tych recept? A każda -
pomimo że ma inną podstawę: filozofię, naukę religię czy nawet przesądy - jest
podobno najlepsza i jedyna! Dlaczego prawie każdy przewodnik na „drodze
życia” ma swoich zwolenników, którzy podążają według jego wskazówek,
czasem w zupełnie przeciwnym kierunku niż inni ? Dlaczego prawie każdy
przewodnik jest pewny, że taka właśnie powinna być droga i tak właśnie
powinno wyglądać życie?
Tradycyjna legenda chińska mówi, że wiedza o życiu, o jego pełni, sensie i
celu była podobno kiedyś jedna i spójna - jak paciorki korali nanizane na nitce.
Niestety, człowiek przez swoją nieostrożność rozerwał nitkę i koraliki potoczyły
się do różnych miejsc w różne rejony świata. Od czasu do czasu ktoś znajdzie
jakiś zagubiony koralik i głośno krzyczy: „Znalazłem!” Jego okrzyk ma sens - z
jego perspektywy widzenia. Jego teoria jest jednak tylko fragmentem całości.
Czasami ktoś znajdzie kilka koralików i wtedy sprawa jest bardzo poważna,
bo próbuje je złączyć, ale brak mu nitki, która powiązałaby je w większą całość.
Bajki chińskie są też pewną receptą. Pochodzi ona z Dalekiego Wschodu
i była kształtowana przez wiele tysięcy lat. Zawiera wiele różnorodnych i bardzo
głębokich idei. Zawiera wiele paciorków z rozerwanego sznura korali. Przez
mistrzowskie poznanie życia łączy je wszystkie w jedną całość, zostawiając
jednak na nitce miejsce również dla Twoich doświadczeń i osiągnięć. Nie musisz
niczego zmieniać i odrzucać. Możesz dodać znaleziony przez siebie koralik do
całości, stwarzając sobie optymalne warunki do powodzenia, harmonii, szczęścia
i radości, do lepszego zrozumienia siebie i życia zgodnie z własnymi ideałami.
A gdybyś kiedykolwiek zastanawiał się, co w tych Bajkach jest naj-
ważniejsze, pamiętaj, że jest to to, czego tutaj nie będzie. To, czego nie ma. O
czym nie da się napisać ani czego nie da się wypowiedzieć. Ta nić łącząca
koraliki, której nie widać.
Możesz, pozornie nic nie znaczącym gestem, dotknąć ręką drugą osobę.
Dotykiem tym możesz przekazać strach, rozpacz, złość i cierpienie. Możesz
przekazać oddanie, uczucie, miłość i całego siebie. Dla człowieka patrzącego z
boku będzie to tylko przelotne dotknięcie. Dla Ciebie najważniejsze będzie to,
czego nie da się zobaczyć, opisać i wyrazić słowem.
Znajdziesz, Drogi Czytelniku, na tych stronach również mój „koralik”, bo po
wielu latach poszukiwań w ciemności jestem pewny, że znalazłem.
10
Bajki chińskie dla dorosłych, czyli 108 opowieści dziwnej
treści powstawały przez kilka lat i mają swoją historię. Zacznijmy od tytułu.
Może on być nieco mylący, bo większość historii z Chinami nie ma nic wspólne-
go. Jeżeli jednak słowu „chińszczyzna” nada się potocznie przypisywane
znaczenie „dziwności” i „tajemniczości”, wtedy też inaczej będzie można
spojrzeć na drugą część tytułu: Opowieści dziwnej treści.
Będąc już prawie trzydzieści lat nauczycielem akademickim, prowadząc
również inne pozaakademickie kursy, wykłady, odczyty, będąc od piętnastu lat
wykładowcą metody Silvy, zauważyłem, że odpowiednio wtrącona „dykteryjka”
w czasie wykładu pozwala nawiązać dobry kontakt z grupą, ożywić ospałe
audytorium, utrzymać uwagę sali. Wykazuje, jednym słowem, duże walory
dydaktyczne. Wiele myśli, które staram się przekazać chociażby na kursach
metody Silvy, nie trafiłoby tak dobitnie do uczestnika, gdyby nie bajki, a przede
wszystkim ich zaskakujące pointy. Dzięki nim jestem w stanie „pokazać”
zupełnie nieznanym mi, przypadkowo spotkanym ludziom ich nastawienie do
życia i potrzebę zmian. Mają one tym samym ogromne znaczenie terapeutyczne.
Bajki powoli stały się integralną częścią moich wykładów i prelekcji. Wiele z
nich po raz pierwszy było prezentowanych podczas wykładów na Targach
„Bliżej Zdrowia, Bliżej Natury” w Katowicach, dokąd dzięki uprzejmości
organizatorów byłem i jestem zapraszany od początków ich powstania.
Niezwykle wymagające, bardzo liczne i wyrobione audytorium oraz ogromna
troska organizatorów o aktualną, coraz ciekawszą i trudniejszą tematykę
niezwykle wysoko ustawiały przede mną poprzeczkę, stając się za każdym
razem poważnym wyzwaniem. Niektórzy słuchacze nie ukrywali, że przychodzą
na wykłady między innymi po nowe bajki. Gdy kończyłem omawiać temat,
wybraną kwestię i przechodziłem do następnej, często przerywał mi głos z sali:
„A bajka?” Siłą rzeczy staram się wzbogacać swój zasób wiedzy i „repertuar”.
Od kilku lat spotykam się też z innym pytaniem: „Kiedy te wszystkie mądre rze-
czy zbierzesz i wydasz?”

Jest to mała antologia opowiadań współczesnych i bardzo starych, które dały


początek powiedzeniom, przysłowiom, anegdotom. Będę je konsekwentnie
nazywał bajkami. Większość pochodzi z przekazów ustnych od moich
przyjaciół, uczniów i absolwentów kursów. Myśl przewodnią do niektórych
zaczerpnąłem ze zbiorów i różnych tomików bardziej lub mniej znanych
autorów, starając się im nadać własną interpretację. Inne trafiły do mnie
„przypadkiem” z gazet i tygodników. Jeszcze inne - jako autentyczne bajki
wschodnie, w tym szczególnie
11
chińskie. Są tutaj też opowiadania autorskie, wprost dostarczone przez życie,
cały czas pełne niespodzianek - oczywiście lekko wzbogacone własną inwencją.
Chciałem zebrać w tym tomiku opowieści pełne mądrości i ukrytej
wewnętrznej ludzkiej magii. Te, które kiedyś na mnie samym zrobiły wrażenie, i
być może na Tobie zrobią również. Być może pomogą coś zrozumieć lub
uleczyć schorowaną duszę. Może staną się przystankiem dla rozbieganego
umysłu, chwilą oddechu, ulgą w codziennym cierpieniu. A może wywołają
uśmiech na Twojej twarzy i w Twoim sercu, tak stęsknionym za chwilą radości.

Zbigniew Królicki Wrocław, styczeń 2007


I

Bajki i legendy Wschodu


I. Mistrz strategii

Spośród wielu cech charakteru, przymiotów ducha i


umysłu Chińczycy najwyżej cenili zdolność strategii,
przewidywania i planowania. Przewidywanie zachowań
przeciwnika, konkurenta, klienta wymagało dobrej
znajomości psychologii i natury ludzkiej, poznania
meandrów ludzkiego umysłu. Pozwalało zdobyć przewagę,
osiągnąć sukces i zwycięstwo tam, gdzie wydawało się ono
niemożliwe do zdobycia, gdzie nawet marzenie o
honorowej porażce uważano już za wygórowane.
Niedoścignionym mistrzem strategii był Sun Tzu, a jego
Sztuka wojny do dnia dzisiejszego stanowi jedną z najbardziej
poszukiwanych i czytanych książek przez wojskowych,
biznesmenów, przedsiębiorców, graczy na giełdzie, a także
naukowców i gospodynie domowe. O nieprawdopodobnych
zdolnościach strategicznych Sun Tzu niech świadczy
poniższa historia.

Sun Tzu przybył do pewnego miasta i zatrzymał się na odpoczynek w szkole


zapasów mistrza Wu. Był tu zawsze dobrze przyjmowany i otaczany należytym
szacunkiem, a sam mistrz Wu był jego dobrym przyjacielem. Sun Tzu cenił też
spokój, który panował w szkole, jej tradycje i zwyczaje. Tym razem atmosfera
była jednak bardzo napięta, nerwowa i nieco przygnębiająca. Wszyscy mówili o
zawodach, które miały się odbyć następnego dnia podczas wielkiego dorocznego
jarmarku na największym placu w mieście w obecności przedstawicieli
cesarskiego dworu. Ale szkole Wu nie dawano dużych szans.
Turniej pomiędzy dwiema wiodącymi szkołami zapasów - mistrza Wu i
mistrza Li - był coroczną tradycyjną forma wyłonienia najlepszego zapaśnika i
najlepszej szkoły w mieście. Walczono o prestiż, ale i o duże pieniądze. Turniej
przebiegał według tradycyjnych reguł. Trzej najlepsi zapaśnicy jednej szkoły,
wyłonieni drogą wewnętrznych eliminacji, stawali kolejno do walki z trzema
zapaśnikami drugiej. Odbywały się trzy, najczęściej bardzo twarde i długo
trwające walki. Za koniec starcia i zwycięstwo uważano poddanie się, położenie
przeciwnika na łopatki lub wypchnięcie go z areny. Istniał też niepisany
zwyczaj, że w walce pierwszej brali udział najlepsi zapaśnicy z obu szkół, okryci
sławą zwycięzcy wielu walk i turniejów.
15
Była to najważniejsza walka dnia. Do drugiej stawali pretendenci z ambi-
cjami i już fantastycznymi umiejętnościami, pozostający jednak cały czas w
cieniu swoich mistrzów. Być może za parę lat to oni będą walczyć w walce
pierwszej. W walce trzeciej występowali zaś zapaśnicy młodzi, głodni sławy i
choć jeszcze bez sukcesów, jednak pełni dobrych chęci. Wygranie przynajmniej
dwóch walk w turnieju dawało szkole zwycięstwo.
Samo wytypowanie do walki przez mistrza, reprezentowanie szkoły, było już
wyróżnieniem. Zwycięstwo przynosiło, indywidualnie, duże pieniądze i
ogromną sławę.
Od wielu lat zawody wygrywała szkoła mistrza Li - to dwa do jednego, to
trzy do zera. Zawodnicy ci nie byli dużo lepsi od uczniów mistrza Wu. Byli
minimalnie lepsi, ale to wystarczało. Zawodnicy z walki pierwszej i drugiej znali
się od wielu lat, ścierali się ze sobą wielokrotnie, znali wszystkie swoje słabe i
mocne strony, znali formy obrony i triki ataku. Przy tym zawodnicy szkoły Li
mieli tę psychiczną przewagę, że od wielu lat zwyciężali. Tak miało być i tym
razem.
Nic dziwnego, że Sun Tzu zastał mistrza Wu w nie najlepszym nastroju.
Mistrz przygotowywał się do kolejnej porażki swej szkoły, bo nic nie
wskazywało, że w tym roku będzie inaczej. Wtedy Sun Tzu zapytał go:
- Czy chcesz wygrać ze szkołą Li?
- Tak - nieco zdziwiony pytaniem, odpowiedział mistrz Wu. - Ale to nie
jest możliwe.
- A w jakim stosunku chciałbyś wygrać? -pytał Sun Tzu, jak gdyby nie
słysząc obiekcji.
Mistrz długo zwlekał z odpowiedzią, gdyż wewnętrznie poddawał w
wątpliwość stan psychiczny Sun Tzu. W końcu odparł:
- Powtarzam: nie jest możliwe, aby moja szkoła wygrała. Tam są lepsi
zapaśnicy! Zastanawiam się, jak z honorem przegrać.
- Nie proszę, abyś oceniał zawodników i szanse zwycięstwa. Proszę, abyś
mi powiedział, w jakim stosunku chcesz pokonać szkołę mistrza Li! - Sun Tzu
trochę się zniecierpliwił.
Mistrz Wu wiedział dobrze, kim jest jego gość, i zdawał sobie sprawę, że
nigdy nie rzuca on słów na wiatr. Jednak pytanie wydawało mu się bez sensu. W
końcu odparł jednak: - Jeżeli mogę decydować, to niech to będzie zwycięstwo
całkowite. Trzy walki wygrane.
- Dobrze. Jutro masz postąpić tak. Do walki pierwszej wystawisz swojego
trzeciego zawodnika. Zrobisz to tuż przed walką, aby nikt o tym się wcześniej
nie dowiedział.
- Jak to? Mój trzeci zawodnik jest młody, waleczny, ale jest bez szans w
walce z mistrzem szkoły Li. To będzie porażka, jakiej nigdy nie było, i
kompromitacja szkoły.
16
- To się okaże jutro. Ale masz dochować bezwzględnej tajemnicy. Jak
obsadzić następne walki powiem ci jutro. A teraz idź spać.
Kiedy mistrz Wu udał się na spoczynek, Sun Tzu w tajemnicy odszukał
młodego zapaśnika, który, zgodnie z powszechnym oczekiwaniem, miał
wystąpić jutro rano w trzecim pojedynku. Chłopak nie spał, tylko rozmyślał o
zbliżającej się walce. Był napięty, pobudzony, podenerwowany, miał ogromną
tremę. Pochodził z biednej rodziny. W sztuce zapasów widział dla siebie szansę
wybicia się z nizin. Tę szansę otrzymał. Jutro musi ją wykorzystać.
Wizytę przyjął ze zdumieniem, ale kiedy Sun Tzu zaczął rozmawiać,
napięcie prysło. Mówili o szkole, sztuce zapasów, walce, jutrzejszych zawodach.
Sun Tzu zapytał o marzenia i pragnienia. Chłopak nieśmiało wyjawił, że
owszem, ma je: pomoc rodzicom, powrót do wioski, kupno konia, lepszego i
większego pola. Ale Sun Tzu chyba nie o to chodziło, bo pytał dalej - o te
utajone, najskrytsze, te z głębi duszy. W końcu chłopak, zawstydzony i
czerwony, wyjawił, że jest coś, a raczej ktoś taki. To piękna Mio, córka
najbogatszego gospodarza we wsi. Trochę ze sobą sympatyzują i wie, że nie jest
jej obojętny. Ale jej rodzice nigdy się nie zgodzą na związek. Nigdy nie będzie
tak bogaty, aby móc poprosić o jej rękę. A nawet gdyby miał pieniądze, nie
będzie miał dość znacznej pozycji, aby być przyjęty. Chłopak posmutniał i wtulił
głowę w ramiona.
- A ile musiałbyś mieć, aby starać się o rękę Mio? - zapytał Sun Tzu.
- Myślę, że około pięciuset liangów - odparł po namyśle chłopak.
- Gdybyś jutro wygrał walkę, ile byś dostał?
- Za wygrana walkę dostałbym pięćdziesiąt liangów - i znowu się zamyślił.
- Przez dziesięć lat uskładałbym pięćset liangów, ale czy mistrz zawsze by mnie
wystawiał? Czy zawsze bym wygrywał? Czy Mio zechciałaby na mnie tak długo
czekać? - i znowu posmutniał.
- A gdybyś walczył w walce drugiej, ile byś dostał? - zapytał Sun Tzu.
- I gdybym wygrał?
- Oczywiście.
- Za drugą walkę dostaje się czterysta liangów. Ale dostać się na drugą
pozycje w szkole to prawie niemożliwe. Wiele lat pracy treningów, walk...
Sun Tzu przerwał mu: - A ile byś dostał za zwycięstwo w pierwszej walce?
- Tysiąc liangów - chłopak skierował oczy w górę i wyraźnie się roz-
marzył. - Tysiąc liangów - powtarzał.
- I co jeszcze - wyrwał go z rozmarzenia Sun Tzu - mógłbyś przez to
osiągnąć?
17
- Nieśmiertelną sławę najlepszego zapaśnika, honory dworskie, prawo do
prowadzenia własnej szkoły, zaproszenie na walki do stolicy... - chłopak
wymieniał jednym tchem. Widać było, że ma ten temat dobrze przemyślany.
- Jutro walczysz w pierwszej walce! - Słowa Sun Tzu spadły na niego jak
grom z jasnego nieba. Chłopak zbladł i się przestraszył. - Mistrz Wu tak
zadecydował - skończył Sun Tzu.
- Przecież to niemożliwe - chłopak nie chciał wierzyć. - Tam do walki staje
niepokonany od dziesięciu lat zapaśnik, który wygrał już nawet zawody w
stolicy, ma nienaganną technikę...
- Co o nim wiesz? - przerwał Sun-Tzu.
- Wszystko. Był kiedyś dla mnie wzorem. Znam jego ulubione chwyty,
gesty, zwody - rozkręcił się chłopak
- A co on wie o tobie?
- Nic. Nawet nie wie o moim istnieniu.
- Wobec tego uważam, że masz ogromną szansę na zwycięstwo, jeżeli
wykorzystasz element zaskoczenia - powiedział Sun Tzu. - Znasz jego słabe
strony?
- Tak. Waży dużo więcej ode mnie. Jest trochę mało zwrotny. Dąży do
zwarcia i ma słabą lewą nogę.
- Tak zaplanuj więc jutrzejszą walkę, aby te słabości wykorzystać. Pomyśl
o swojej pięknej Mio, która być może będzie jutro oglądać cię na arenie -
zakończył Sun Tzu i wyszedł, zostawiając chłopaka w niemałym osłupieniu, ale
w jakże innym wewnętrznym nastroju.
Sun Tzu wiedział, że każda batalia musi być dobrze przygotowana, niczego
nie wolno zostawić przypadkowi. Dlatego bezzwłocznie wysłał posłańca do ojca
pięknej Mio z zaproszeniem od mistrza Wu na jarmark i jutrzejszy turniej.
Od samego świtu trwały przygotowania do walk. Szykowano arenę, miejsca
dla zawodników i widzów, honorowe loże dla dostojnych gości. Ze wszystkich
stron zjeżdżali kupcy, kramarze, rolnicy. Panowała gorączkowa atmosfera
oczekiwania na najważniejsze wydarzenie jarmarku. Równo w południe zadęły
trąby, oznajmiając początek zawodów.
Jakież było zdziwienie wszystkich, gdy w pierwszej walce naprzeciwko
najlepszego, największego i najsławniejszego zapaśnika szkoły Li stanął nikomu
nieznany, niedoświadczony młokos. (Tu warto dodać, że Sun Tzu nie omieszkał
wspomnieć mu przed walką, iż jego ukochana Mio z ojcem i rodziną są na
widowni.) Gdy wielki zapaśnik Li zobaczył, z kim ma się zmierzyć, uznał to za
obelgę, wyraz lekceważenia. Postanowił skończyć walkę najszybciej, jak potrafi
18
- wyrzucając przeciwnika z areny. Zaraz po sygnale sędziego z ogromną
nonszalancją i pewnością siebie ruszył na rywala, chcąc złapać go w
morderczym uścisku i odrzucić daleko. Zaniedbał przy tym wszystkie zasady
obrony.
Jego szeroko rozstawione ręce trafiły w pustkę. Młokos zwinnie uskoczył na
prawo, zablokował jego lewą nogę i wykorzystując impet przeciwnika silnie
pchnął go z tyłu. Jeszcze widzowie dobrze się nie rozsiedli, a już wielki zapaśnik
Li runął na arenę i jego łopatki dotknęły ziemi. Aby nie było wątpliwości, młody
siedział już na nim i założył chwyt duszenia. Nie było innej możliwości - wielki
zapaśnik szkoły Li musiał się poddać, a sędzia ogłosił sensacyjne zwycięstwo
zapaśnika szkoły Wu. Publiczność wiwatowała i szalała. - Była to najkrótsza i
najbłyskotliwsza walka w dziejach turniejów, która na pewno przejdzie do
historii, a młodego zapaśnika okryje sławą. Chłopak patrzył w kierunku pięknej
Mio, która była wyraźnie dumna. Jej ojciec spontanicznie klaskał ze wszystkimi
widzami.
Do drugiej walki wyszli drugi zawodnik szkoły Li i najlepszy zawodnik
szkoły Wu. W duchu zazdrościł on swojemu młodszemu koledze takiego
wspaniałego zwycięstwa. Poczuł, że jego pozycja „pierwszego” w szkole jest
zagrożona. Postanowił udowodnić wszystkim, że jednak jest najlepszy. Wyszedł
maksymalnie skoncentrowany i skupiony z silnym postanowieniem szybkiego
skończenia walki. Upozorował atak w prawo, szybko założył swój ulubiony,
mistrzowski chwyt i walka znowu skończyła się błyskawicznie. Było dwa do
zera dla szkoły Wu.
Trzecia walka odbyła się bez niespodzianek. Najmłodszy zawodnik szkoły Li
był tak przerażony porażkami swoich starszych i bardziej doświadczonych
kolegów, że gdy stanął naprzeciwko dużo sławniejszego drugiego zawodnika
szkoły Wu, poddał się praktycznie bez walki.
Było trzy do zera dla szkoły Wu - tak jak obiecał Sun Tzu.

2. Kamieniarz

Dawno, dawno temu żył w prowincji Syczuan znakomity kamieniarz.


Ociosywał głazy i był zadowolony i szczęśliwy. Ze swojej staranności,
uczciwości i fachowości słynął na całą prowincję. Pewnego razu wielki bogacz
zlecił mu zrobienie kamiennego mostu w swoim ogrodzie. Kamieniarz zobaczył
pałace,
19
wspaniałe komnaty, zobaczył krewnych odzianych w jedwabie, zobaczył sługi i
poznał, co to zawiść. Zapragnął pieniędzy, władzy i siły. Zaniedbał swoją pracę i
rozmyślał tylko, jak by tu zostać bogaczem. Stał się bardzo nieszczęśliwy.
I oto któregoś dnia obudził się i nie poznał swojego domu: wokół przepych,
on leży we wspaniałym łożu w jedwabiach, wkoło krzątają się setki służących i
czekają na jego rozkazy. Zrozumiał, że właśnie stał się bogaczem. Bardzo mu się
to spodobało i szybko do tego przywykł.
Kiedyś wyszedł na ulicę i zobaczył rządową lektykę, a w niej jakiegoś
wysokiego urzędnika, któremu towarzyszył tłum straży przybocznej i służby.
Przed lektyką grzmiały trąby, za lektyką dudniły bębny. Wszyscy ludzie na ulicy
przystawali i kłaniali się nisko.
„No i co z tego? - pomyślał kamieniarz. - On ma dużo służby, ja za to mam
dużo złota. Ja mu się kłaniać nie będę.” I gdy mijała go lektyka mandaryna, nie
pokłonił się jak inni.
Mandaryn, widząc taki brak szacunku dla władzy, kazał go pojmać,
wymierzyć mu sto batów i ściągnąć z niego za karę trzysta liangów srebra.
Kiedy kamieniarz podniósł się po tym, wiedział już, dlaczego lepiej być
urzędnikiem niż bogaczem. Zaczął rozmyślać dniem i nocą, jak by tu zostać
mandarynem. I znowu był nieszczęśliwy.
Pewnego dnia patrzy i widzi, że oto jest mandarynem. Ogromnie się ucieszył,
a na dowód tego od razu zaczął się zachowywać jak ów urzędnik. Na prawo i
lewo rozdzielał baty, skazywał na grzywnę każdego, kto mu się nie spodobał, aż
ludzie znienawidzili kamieniarza-mandaryna.
Przejeżdżając kiedyś przez wieś, zobaczył piękną dziewczynę, zbierającą
kwiaty. Zapragnął jej i zaczął ją gonić. Ale na krzyk dziewczęcy zbiegli się
chłopi uzbrojeni w motyki i topory. Rozgonili straże, złapali mandaryna i obili
go tak, że raz na zawsze oduczył się gonić za dziewczynami.
Rozmasowując bolące kości, kamieniarz pomyślał: „Widać, że chłopi są
silniejsi od mandaryna” - i od tej pory marzył tylko o tym, by być zwykłym
chłopem. Aż pewnego rana obudził się i rozpłakał ze szczęścia. Był w ubogiej
wiejskiej chacie i stał się chłopem. Od tego dnia uprawiał pole za zboczu góry,
pracował od świtu do zmierzchu.
Lato było wyjątkowo upalne, słońce piekło niemiłosiernie. Ptaki odfrunęły
daleko w góry, bawoły całymi dniami nie wyłaziły z wody. Tylko zielone
sadzonki ryżu oraz chłopi spokojnie znosili spiekotę. Kamieniarzowi kręciło się
w głowie, bolały go plecy i ciemniało w oczach. Doszedł do wniosku, że nie ma
nic potężniejszego od słońca i odtąd marzył już tylko o tym, aby zostać słońcem.
Jak marzył, tak też się stało - zamienił się w słońce. Rozparł się na niebie
dumny i bezwzględny. Teraz on wysyłał na wszystkie strony palące promienie.
20
Przez wiele dni był z siebie bardzo zadowolony. Lecz oto pewnego dnia z
zachodu nadciągnęła wielka czarna chmura. Przykryła niebo i zakryła słońce.
Zirytowało to kamieniarza: „Aha - pomyślał - słońce jest potężne, ale czarna
chmura jest silniejsza od niego”.
I znowu zaczął rozmyślać, jak tu stać się chmurą. Myślał tak długo, aż stał
się czarną chmurą wędrującą po niebie. Kiedy jednak zerwał się zachodni wiatr i
z ogromną siłą popędził chmurę po niebie, kamieniarz od razu pomyślał: „Ależ
potężny jest ten wiatr! Ileż to ma siły, że potrafi odgonić czarną chmurę! Chcę
być tak silny jak on”.
Nie skończył jeszcze myśli, a już stał się zachodnim wiatrem. Szalał, gonił
chmury, łamał drzewa, zrywał dachy. Nagle natrafił jednak na wielki głaz, który
oparł się jego sile. Mimo że bardzo się natężał, kamień ani drgnął.
„Nie tak silny jest ten zachodni wiatr, jak myślałem. Kamień zupełnie się go
nie boi. Gdybym zmienił się w kamień, niczego nie musiałbym się już bać” -
pomyślał kamieniarz. I oto zamienił się w kamień na szczycie góry, bardzo się
tym radując.
„Kamień jest najsilniejszy i nikogo się nie boi” - myślał.
Pewnego dnia przy kamieniu pojawili się jacyś ludzie. Obejrzeli go
dokładnie, wyciągnęli dłuta i młotki i zaczęli ociosywać. Kamień zrozumiał, że
to kamieniarze, wystraszył się i pomyślał: „Oj, chyba lepiej żebym został, tak jak
przedtem, kamieniarzem”.
I oto stał się na powrót zwykłym kamieniarzem, który od rana do nocy
ociosywał głazy i robił z nich wiele pożytecznych rzeczy dla ludzi. Był za to
bardzo szanowany przez wszystkich chłopów, bogaczy i mandarynów.

3. Wiara i monety

W pewnej wsi w prowincji Henan stały w bliskim sąsiedztwie dwa domy. W


jednym wielkim i murowanym mieszkał szczęśliwy i zamożny rolnik. Był
otoczony służbą i mógł mieć wszystko, niczego mu nie brakowało. Nie stronił
nigdy od luksusu i spełniania swoich zachcianek.
Obok, w skromnej drewnianej chałupinie, żył starszy człowiek, prze-
strzegający bardzo surowych zasad i obyczajów. Cały swój czas przeznaczał na
uprawę ziemi oraz na modlitwę.
21
W ciągu dnia staruszek i bogacz spotykali się niejednokrotnie, wymieniając
zawsze parę zdań. Bogaty rolnik mówił najczęściej o swoich pieniądzach, a
starzec o swojej wierze.
- Wiara! - kpił sobie bogacz. - Jeśli prawdą jest że, jak mówisz, Bóg
istnieje i jest taki wszechmocny i potężny, to dlaczego Go nie poprosisz, aby
zesłał ci tyle pieniędzy, żebyś nie musiał już żyć w niedostatku i tak ciężko
pracować?
- To bardzo dobry pomysł - odpowiedział starzec i poszedł do swojego
domu. Następnego dnia, kiedy się spotkali, starzec był dziwnie rozpromieniony i
szczęśliwy.
- Co ci jest, starcze?
- Nic mi nie jest. Ale dzisiaj rano, zgodnie z twoją radą, poprosiłem Boga,
aby zesłał mi sto dukatów.
- Ach tak?
- Tak, i wiesz, co Mu powiedziałem ? Ze chyba wie o tym, jak dobrym
zawsze byłem człowiekiem i szanowałem Jego prawa. Należy mi się za to
nagroda i sam mogę wyznaczyć jej wysokość. Poprosiłem go o sto złotych
monet. Chyba nie jest to zbyt duża suma, jak sądzisz?
- To nieważne, co ja sądzę- odpowiedział kpiąco bogacz. - Ważne, co na
ten temat sądzi twój Bóg. Może uważa, że powinieneś dostać dwadzieścia albo
pięćdziesiąt, albo sto osiemdziesięciu, albo dziewięćdziesiąt. Kto wie?
- Jesteś w błędzie. Bóg może zdecydować, czy zasługuję na nagrodę, czy
nie. Ja mogę ustalić jej wysokość. A ja proszę bardzo wyraźnie. Chcę stu monet.
Nie przyjmę dwudziestu ani trzydziestu, ani dziewięćdziesięciu dwóch.
Poprosiłem o sto i nie wątpię, że jeśli Bóg będzie mógł się zająć moją prośbą,
spełni ją. Nie będzie się ze mną targował, ani ja z Nim. O sto proszę i sto
dostanę. Nie mam zamiaru zaakceptować nawet jednej monety mniej.
- Ha, ha! Jak na biedaka masz niezłe wymagania! - śmiał się bogacz.
- To czysta uczciwość. Tak samo jak On wymaga ode mnie, ja wymagam
od Niego - powiedział starzec.
- Nie wierzę, abyś potrafił odmówić przyjęcia np. pięćdziesięciu monet,
które ześle ci Bóg, tylko dlatego, że nie jest ich sto.
- Jestem pewny, że nie przyjąłbym żadnej ilości niższej od stu, ale wyższej
też nie. Nawet gdyby Bóg stwierdził, że to za mało, i zdecydował się przysłać mi
więcej. Reszty i tak bym nie przyjął.
- Ha, ha! Oszalałeś zupełnie. To ta praca w słońcu ci zaszkodziła. Myślisz,
że uwierzę w twoje deklaracje i twoją wiarę? Ha, ha! Chciałbym zobaczyć, jak
się tego trzymasz. Ha, ha!
22
I sąsiedzi rozeszli się.
Nie wiadomo, z jakiego powodu, starzec irytował bogacza. Drażniła go jego
skromność, wiara, spokój ducha. I ta pewność siebie! Co za nonszalancja! Jak
mógł powiedzieć, że nie przyjąłby sumy mniejszej od stu dukatów? Tu Bogacz
postawił sobie cel: zdemaskować i ośmieszyć wiarę starca. Nie czekając długo,
postanowił zrobić to tego samego popołudnia.
Przygotował dużą sakiewkę z dziewięćdziesięcioma dziewięcioma duktami i
podkradł się pod chałupę sąsiada. Starzec klęczał przed obrazem i głośno się
modlił.
- Boże miłościwy, wspomóż mnie, twojego wiernego wyznawcę. Myślę, że
mam prawo do stu monet. I gdy będziesz je wysyłał, pamiętaj: ma być sto. Nie
zadowolę się tym, co mi ześlesz. Chcę dokładnie stu monet...
Kiedy starzec się modlił, bogacz wszedł na dach i przez otwór w kominie
zrzucił monety do środka. Następnie zszedł i podglądał przez okno.
Starzec, będąc jeszcze na klęczkach, usłyszał dźwięk metalu spadającego w
kominie. Wstał powoli, zbliżył się do pieca, podniósł sakiewkę, strzepując z niej
sadzę i popiół.
Następnie podszedł do stołu i wysypał zawartość sakwy. Ukazała się przed
nim góra monet. Starzec padł na kolana i szczerze podziękował Bogu za zesłany
mu prezent.
Dokończył modlitwę i przeliczył monety. Było ich dziewięćdziesiąt
dziewięć! Dziewięćdziesiąt dziewięć monet.
Na ten właśnie moment czekał przyczajony za szybą zamożny gospodarz.
Czekał, przygotowany na zdemaskowanie obłudy starca i wyłożenie swojej
teorii. Starzec wzniósł oczy ku niebu i modlił się dalej:
- Boże mój, widzę, że zdecydowałeś się na spełnienie prośby biednego
starca, ale również widzę, że w niebiańskim skarbcu było tylko dziewięćdziesiąt
dziewięć monet. Jesteś wspaniałomyślny i nie pozwoliłeś, abym czekał tylko na
jedną monetę. Ale, jak już Ci powiedziałem, nie chcę przyjąć sumy mniejszej
bądź większej o jedną choćby monetę... Nie chcę zatem Twoich pieniędzy - i
starzec pogrążył się w modlitwie
„To uparty osioł!” - pomyślał zaskoczony bogacz. Po krótkiej chwili starzec
zaczął mówić znowu
- Z drugiej jednak strony, darzę Cię absolutnym zaufaniem. Potraktujmy to
jako Twój dług wobec mnie. Ten jeden raz pozwolę Ci, abyś mógł oddać mi w
wybranym przez Ciebie momencie jedną monetę.
- Zdrada! Kłamca! - krzyknął tryumfująco bogacz zza okna. - Obłudnik! -
Wykrzykując, zaczął walić pięściami w drzwi chaty swego sąsiada.
Starzec otworzył.
23
- Jesteś kłamcą i obłudnikiem! - powtórzył. - Powiedziałeś, że nie
przyjmiesz mniej niż sto, a teraz jakby nigdy nic napełniasz swoje kieszenie
dziewięćdziesięcioma dziewięcioma dukatami. Jesteś kłamcą i kłamstwem jest
twoja wiara w Boga. Cały czas chodzi Ci tylko o monety.
- Skąd wiesz o dziewięćdziesięciu dziewięciu monetach? - zapytał starzec.
- Wiem, ponieważ to ja przysłałem ci te dziewięćdziesiąt dziewięć monet,
by pokazać, jaki z ciebie szarlatan. „Nie przyjąłbym żadnej sumy innej od stu”,
ha, ha, ha! - przedrzeźniał słowa starca.
- I rzeczywiście nie zaakceptuję tego. Bóg odda mi ostatnią monetę wtedy,
kiedy sam zdecyduje.
- On tobie nic nie ześle, bo, jak już ci mówiłem, to ja ci wrzuciłem
sakiewkę.
- Nie będę się z tobą spierał o to, czy Bóg użył cię jako narzędzia do
spełnienia mej prośby, czy nie. Ale te pieniądze wpadły do mego komina wtedy,
kiedy się o nie modliłem, i są moje. Każdy sąd to przyzna.
Uśmiech zniknął z twarzy bogatego człowieka.
- Jak to „są twoje”? Ta sakwa i te monety są moje. Ja je wrzuciłem.
- Wola boska jest niepojęta dla istoty ludzkiej - powiedział starzec,
wznosząc oczy ku niebu.
- Ty obłudniku i złodzieju! Mówiłeś coś o sądzie? Oddaj mi moje
pieniądze albo właśnie podam cię do sądu, a wtedy stracisz resztę tego, co
posiadasz, i zgnijesz w lochu za kradzież.
- Jedynym sędzią nade mną jest mój Bóg. Ale jeśli chcesz jechać do
sędziego z miasta, to nie mam nic przeciwko temu, aby tę sprawę oddać w jego
ręce.
- Dobrze, jedźmy w takim razie natychmiast. Nie ma na co czekać.
- Niestety, będziesz musiał zaczekać, aż kupię sobie wóz. Na razie go nie
mam, a chyba rozumiesz, że człowiek w moim wieku nie może sobie pozwolić
na pójście pieszo taki kawał drogi do miasteczka.
- Nie musimy czekać. Dam ci mój wóz.
- Doprawdy, bardzo ci dziękuję. Przez wszystkie lata sąsiedztwa nigdy nie
wyświadczyłeś mi żadnej przysługi. Ale mimo wszystko będziemy musieli
zaczekać, aż zima trochę ustąpi. Jest bardzo zimno i bez ciepłego ubrania nie
dojechałbym zdrowy do miasteczka.
- Rozszyfrowałem cię. Próbujesz opóźnić spotkanie z sędzią - powiedział
rozwścieczony bogacz. - Nic z tego. Dam ci swój kożuch, abyś mógł pojechać, i
dołożę ciepłe buty. Masz jeszcze jakiś pretekst, aby nie jechać?
24
- Teraz nie - rzekł starzec. - Nie mogę odmówić.
Starzec nałożył kożuch, nowiutkie ciepłe buty, wdrapał się na wóz i ruszył w
kierunku miasteczka. Za nim drugim wozem jechał bogacz.
Kiedy dotarli na rynek w miasteczku, bogacz udał się od razu do sędziego,
aby wnieść sprawę przeciwko starcowi. Bogacz opisał swój plan, którego celem
było zniesławienie starca i udowodnienie jego słabej wiary. Opowiedział, jak do
sakwy włożył dziewięćdziesiąt dziewięć dukatów, jak zrzucił ją starcowi przez
komin, jak zakradł się pod okno oraz co widział i słyszał, a także jak później
starzec odmówił mu ich zwrotu.
- A ty co masz do powiedzenia na to wszystko, starcze? - zapytał sędzia.
- Wysoki sądzie, jestem zażenowany, że ta sprawa trafia aż tutaj. Mój
sąsiad jest najbogatszym człowiekiem w całej wsi i jednym z najbogatszych w
okręgu. Znam go ponad trzydzieści lat. Jest pazerny i chciwy. Nigdy nie wykazał
się współczuciem ani żadnym miłosiernym aktem wobec nikogo. To jest
najmocniejszy argument w mojej obronie. Czy wysoki sąd lub ktokolwiek, kto
go zna, uwierzyłby, że ten człowiek, tak skąpy i chciwy, mógłby włożyć prawie
sto dukatów do sakwy i wrzucić ją przez komin do domu sąsiada, którego zresztą
cały czas poniża z powodu jego ubóstwa? Wydaje mi się, że ten człowiek,
mieszkając blisko mnie, zobaczył przypadkowo moje pieniądze i kierowany
zachłannością, wymyślił całą tę historię.
- Wymyślił? Ty gadzie i złodzieju! - wykrzyknął bogacz. - Dobrze wiesz,
że mówię prawdę. Sam nie wierzysz w tę idiotyczną bujdę o Bogu
przysyłającym ci pieniądze. Oddaj mi sakiewkę, bo cię rozszarpię.
- Wyraźnie widać, wysoki sądzie, że ten człowiek jest bardzo wzburzony i
zdenerwowany.
- Oczywiście! Nerwy mi puszczają, kiedy ktoś mnie okrada. Żądam, abyś
oddał mi sakiewkę.
Sędzia był w poważnym kłopocie. Argumenty obu mężczyzn brzmiały
rozsądnie. Stanowisko zmuszało go do podjęcia decyzji, ale jaka decyzja byłaby
najbardziej sprawiedliwa?
- Oddaj mi pieniądze, stary obłudniku - krzyczał bogacz. - Te pieniądze są
moje, tylko moje.
Nagle bogacz, nie panując nad sobą, wskoczył na oddzielającą ich drewnianą
balustradę i jakby w amoku, tracąc zupełnie panowanie, próbował wyrwać
starcowi sakwę.
- Spokój! - krzyknął sędzia. - Straże! Porządek na sali! - Pojawienie się
strażników uspokoiło nieco krewkiego bogacza
- Zwracam uwagę wysokiemu sądowi, do czego doprowadza go
zachłanność. Gdyby udało mu się wyrwać sakiewkę, wcale bym się nie zdziwił,
gdyby
25
zaczął mówić, że wóz, którym przyjechałem, też należy do niego.
- Oczywiście, że należy do mnie - krzyknął znowu wyprowadzony z
równowagi bogacz. - Dałem ci go na przyjazd do miasta.
- I co, wysoki sądzie ? Jeszcze tylko by brakowało, żeby przywłaszczył
sobie mój kożuch i nowe buty.
- Oczywiście, że jestem ich właścicielem! Kożuch jest mój - krzyczał
bogacz, tracąc zupełnie panowanie nad sobą. - Jest mój, wszystko jest moje:
sakwa, dukaty, wóz, kożuch, buty... Wszystko jest moje, wszystko! -
wrzeszczał jak opętany.
- Dość tego! Straże, uciszyć go - powiedział sędzia, który nie miał już
wątpliwości. - Nie wstyd ci? Do czego się posuwasz? Chcesz odebrać temu
biednemu człowiekowi nawet osobiste rzeczy. Jedyne rzeczy, które ma.
- Ale... one są...
- Dosyć tego. Nie ma żadnego „ale”. Jesteś chciwy, zachłanny i to do
prowadza cię do obłędu. Nie panujesz nad sobą i nie wiesz, co mówisz
-kontynuował sędzia. - Za próbę oszukania tego starego człowieka,
wprowadzenie w błąd sądu i składanie fałszywych zeznań, skazuję cię na
miesiąc więzienia i zapłacenie twemu sąsiadowi odszkodowania za cierpienia,
jakich doznał, w wysokości dwustu dukatów.
- Czy mogę się wtrącić, wysoki sądzie - odezwał się starzec. - Czy mogę
coś powiedzieć?
- Mów, starcze.
- Myślę, że ten człowiek dostał już nauczkę i jeszcze ją nieraz dostanie od
życia. Chociaż pozwał mnie do sądu i oskarżył, proszę o nadzwyczajne
złagodzenie wyroku i nałożenie mu symbolicznej grzywny.
- To bardzo szlachetny gest, starcze. Ile proponujesz? Sto dukatów?
Pięćdziesiąt?
- Nie, wysoki sądzie. Myślę, że jeden dukat będzie wystarczającą karą.
Sędzia, nieco zdziwiony, uderzył młotkiem w stół i odczytał wyrok:
- Ze względu na szlachetność pozwanego, a nie na wolę sądu, skazuje się
powoda na zapłacenie symbolicznej grzywny jednego dukata, którą musi uiścić
natychmiast.
- Nie zgadzam się! - zawołał bogacz. - Sprzeciwiam się! Protestuję!
- Mogę przyjąć twój protest, ale tylko pod warunkiem, że zrezygnujesz z
tak szlachetnej propozycji tego dobrego człowieka, a wtedy będzie obowiązywał
wyrok sądu.
Zdruzgotany bogacz, wyjął monetę i podał ją starcowi.
- Sprawa zakończona - powiedział sędzia i stuknął młotkiem.
26
Bogacz wybiegł wściekły. Wskoczył na swój wóz i szybko opuścił mia-
steczko.
Starzec złożył ręce, skierował oczy niebu i rzekł: - Dzięki Ci, Panie, za tę
ostatnią monetę. Niczego już mi nie jesteś winien.

4. Możesz zmienić!

Był sobie kiedyś w Chinach, w prowincji Xian sklepikarz, bardzo biedny i


skromnie żyjący. Nie załamywał się jednak niepowodzeniami i zawsze starał się
wszystko robić jak najlepiej. Miał sklep, który dzięki jego ciężkiej pracy,
zaradności i uprzejmości zyskiwał coraz więcej klientów i coraz lepiej
prosperował. Z czasem człowiek ten otworzył jeszcze kilka podobnych sklepów,
zatrudnił ludzi do pracy i stał się zamożnym kupcem.
Rodzinie kupca żyło się coraz lepiej, gdyż ten coraz więcej zarabiał.
Przeprowadził się do większego domu w lepszej dzielnicy, urządził wspaniale
sypialnię, salon i gabinet; zatrudnił ogrodnika i służącą. Jedna sprawa
pozostawała niezmienna - posiłki, na które nieodmiennie od wielu lat składała
się miseczka ryżu i woda.
Jego żona, dokładnie pamiętając czasy nędzy, ubóstwa i głodu, przy-
gotowywała zawsze taki sam posiłek, starając się oszczędzać na wszystkim. To
nic, że kupiec wielokrotnie mówił jej, iż stać ich na warzywa i mięso, na owoce i
słodycze - gdy wracał do domu, żona podawała mu miseczkę ryżu. Nie
pomagały rozmowy, prośby, błagania. Zona kiwała głową, obiecywała, że jutro
będzie inaczej, a gdy kupiec wracał z pracy, na stole pojawiała się miseczka ryżu
i woda. W końcu zrezygnowany udał się do Mistrza z prośbą o pomoc i jakąś
interwencję. Mistrz wysłuchał kupca i zapytał, o której wraca jutro z pracy do
domu.
- Jak zwykle o zmierzchu - odpowiedział kupiec
- Muszę o tym porozmawiać z tobą i twoją żoną w waszym domu. Proszę,
uprzedź ją, że będę jutro u was o zmierzchu, niech przygotuje jakiś posiłek. Ale,
proszę, nie mów, po co przychodzę - powiedział mistrz.
Kupiec, ucieszony, pobiegł do domu i od razu zapowiedział, że będą jutro
mieli wspaniałego gościa, który zostanie na wieczornym posiłku. Poprosił żonę,
aby przygotowała coś wyjątkowego.
27
Nazajutrz żona rozpoczęła intensywne przygotowania do podjęcia mistrza.
Długo zastanawiała się, co podać na kolację, i po wielu fantastycznych
pomysłach, po rozważeniu wszystkich za i przeciw wielu potraw doszła do
wniosku, że zwykły ryż i woda będą właśnie tym, co mistrz doceni. W końcu w
prostocie leży tajemnica piękna.
W południe ktoś niespodziewanie zadzwonił do drzwi. Zupełnie jeszcze
nieprzygotowana, w domowym niestarannym stroju otworzyła drzwi. Za nimi
stał mistrz i się uśmiechał.
- Jestem umówiony z twoim mężem na rozmowę - zaczął.
- Tak... wiem - powiedziała zaskoczona żona - ale chyba trochę później ?
- Rzeczywiście, ale nie miałem co robić, więc pomyślałem, że poczekam
na niego - i uśmiechnął się serdecznie. - Chyba nie masz nic przeciwko temu?
- Nie, ależ skąd. Proszę do środka - otworzyła drzwi, starając się skryć
swoje zmieszanie. - Proszę, wejdź.
Mistrz wszedł i usiadł. Nic nie mówił. W pokoju zaległa cisza. Siedział
spokojnie i rozglądał się.
- Może herbaty? - spytała.
- Nie, dziękuję - z uśmiechem odpowiedział mistrz. I znowu cisza.
- Ładny dzień dzisiaj.
- Ładny - odparł...
- Wczoraj okropnie lało.
- Tak...
Rozmowa nie kleiła się. Kobieta chciała za wszelka cenę czymś zająć
dostojnego gościa, ale nie bardzo wiedziała, jak i czym. On sam nie przejawiał
żadnej inicjatywy. Minuty na zegarze płynęły bardzo powoli. Do zmierzchu było
jeszcze kilka godzin.
- Mąż wróci dopiero o zmierzchu - zagadnęła.
- Tak, wiem... ale poczekam, nie spieszy mi się. - I znowu serdeczny
uśmiech
- To jeszcze parę godzin.
- Chyba ci nie przeszkadzam.
- Nie, skądże, tylko tak chciałabym mistrza czymś zająć.
- Nie ma takiej potrzeby, posiedzę cichutko i poczekam.
Mistrz siedział spokojnie, a kobiecie coraz bardziej tego spokoju brakowało.
- A może zagramy w jakąś grę - zaczęła znowu.
- Dobrze zagrajmy. A w jaką?
- Może w „papier, kamień i nożyczki”?
- A co to za gra? Nie znam jej.
- Nie zna mistrz takiej starej chińskiej gry towarzyskiej ?
- Nie, nie znam, ale chętnie się nauczę.
- Gra polega na tym - zaczęła kobieta - że na dany znak obie osoby
jednocześnie pokazują dłonie. Otwarta to papier, zamknięta w pięść to kamień, a
rozstawione palce wskazujący i środkowy to nożyczki.
- Interesujące, i co dalej - mistrz wydawał się być bardzo ożywiony.
- Papier owija kamień i wygrywa. Nożyczki tną papier i wygrywają, ale
tępią się na kamieniu i wtedy przegrywają. A gdy oboje pokażemy to samo, jest
remis. Czy reguły są jasne dla mistrza?
- Tak, jasne. Grajmy już - mistrz był podekscytowany.
- To na „trzy, cztery” pokazujemy. Uwaga! Trzy, cztery! - zaczęła kobieta.
Mistrz pokazał papier, kobieta kamień.
- Świetnie, mistrzu, wygrałeś. No to dalej. Trzy, cztery! Mistrz pokazał
papier, kobieta nożyczki.
- Teraz przegrałeś. Trzy, cztery! Mistrz pokazał papier, kobieta papier.
- Teraz jest remis... ale, mistrzu, cały czas pokazujesz papier. Możesz
i powinieneś coś zmienić.
- Aha, to mogę zmienić gest ręki? - dopytywał się mistrz.
- Tak, możesz zmienić. No, to jeszcze raz. Trzy, cztery! Mistrz pokazał
papier, kobieta nożyczki.
- Mistrzu, możesz zmienić - była lekko podenerwowana.
- Tak, wiem, mogę zmienić - przytaknął spokojnie mistrz.
- No, to jeszcze raz. Trzy, cztery! Mistrz pokazał papier, kobieta kamień...
Gra trwała. Mistrz konsekwentnie pokazywał papier, a kobieta była coraz
bardziej poirytowana, coraz natarczywiej zwracała mistrzowi uwagę. Po głowie
przebiegały jej różne myśli, dotyczące jego poziomu umysłowego. W końcu nie
wytrzymała i zaczęła głośno krzyczeć.
- Możesz zmienić! Możesz zmienić! Możesz zmienić!
A mistrz spokojnie odpowiadał:
- Tak, wiem, mogę zmienić - i pokazywał papier.
Aż nagle kobieta uspokoiła się, uśmiechnęła, skłoniła głowę i podziękowała
mistrzowi za naukę oraz wspaniałą lekcję.
Gdy kupiec wieczorem wrócił do domu, minął się w drzwiach z mistrzem,
który właśnie wychodził. Na stole był przygotowany posiłek: pierożki, ryż,
owoce, jarzyny, mięso, piwo i wino ryżowe.
Pamiętaj: Możesz zmienić!
29
5. Lekarz

Yung-Sang uczył się od najwcześniejszej młodości i był obeznany z wszelką


wiedzą. Był znakomity w sztuce medycznej.
Znał się na nakłuciach, przypalaniach, cięciach. Nawet najbardziej złośliwe
wrzody ustępowały pod jego ręką. Był też biegły w sztuce feng-shui; jak nikt
inny potrafił znaleźć najlepsze miejsce pochówku dla przodka czy lokalizację
domu do zamieszkania.
W czasie Wojny Królestw i wielkich zamieszek w kraju udał się w wysokie
góry i zamieszkał w górskiej pustelni. Tam medytował, doskonalił ciało i ducha
ćwicząc tai chi. Wrócił dopiero wtedy, gdy cesarzem został niezwykle okrutny i
bezwzględny Chin Shi Huangdi, założyciel dynastii Cin.
Cesarz, znając jego rozległą wiedzę, zaprosił go do pałacu, postanowiwszy
powierzyć mu wysoki urząd, ale Yung-Sang odmówił. Cesarz zaproponował mu
wtedy stanowisko swojego osobistego doradcy. Yung-Sang zgodził się ale
postawił warunek: będzie mógł swobodnie podróżować i zajmować się
leczeniem ludzi. Cesarz nie chciał się zgodzić. Wtedy Yung-Sang opowiedział
mu legendę o żółtym bocianie (patrz str. 33). Cesarz się zgodził.
Yung-Sang nosił zawsze na palcu dziwny, żelazny, wydrążony pierścień, w
którym obracała się metalowa kulka. Gdy szedł przez wioski i miasta potrząsał
ręką i wszyscy wiedzieli, kto idzie. Przyjmował wszystkich. Biednych i
bogatych. Kiedy przychodził chory, uzdrawiał go od razu, na miejscu, nawet
jeśli choroba była przewlekła i trwała od dawna. Jego sława była ogromna i
obejmowała całe cesarstwo.
Pewnego dnia, gdy siedział nad brzegiem morza, fale wyrzuciły starego
żółwia. Był tak stary, że nie miał siły z powrotem wejść do morza i niechybnie
zginąłby na słońcu lub z rąk rybaków. Lekarz dał mu kilka kropli
orzeźwiającego eliksiru. Żółw wyraźnie nabrał sił i bezpiecznie wrócił do wody.
Kiedyś u stóp Południowych Gór zastąpił mu drogę dziki tygrys, chwycił go
zębami za kraj szaty i machając ogonem zdawał się o coś prosić.
- Co się stało? - zapytał lekarz. - Pokaż.
Tygrys szeroko rozwarł paszczę. W podniebieniu tkwił duży odłamek
wołowej kości. Uformował się paskudny wrzód, który nie pozwalał zwierzęciu
niczego
30
przełykać. Lekarz ze zrozumieniem pokiwał głową. Zablokował paszczę swoim
żelaznym pierścieniem, ostrym nożem przeciął wrzód, wydobył kość i oczyścił
ranę. Potem przyłożył na nią maść z krwawnika i rana zaraz się zabliźniła.
Tygrys podskoczył z radości i pobiegł swoją drogą.
Innym razem spotkał starego ubogiego człowieka, który cierpiał na bóle
brzucha. Dał mu gorzkich ziół, rozmasował bolące miejsce i choroba ustąpiła.
Starzec kłaniał się i bardzo dziękował, a potem zamienił się w zielonego smoka i
zniknął.
Pewnego razu znalazł na drodze ptaka, zupełnie wycieńczonego, z po-
łamanym skrzydłem. Skrzydło złożył, unieruchomił, zrobił nakłucia,
przyspieszające zrastanie się kości. Po chwili ptak pił już wodę i trzepotał
wesoło skrzydłami. Gdy odfruwał, zmienił się w przepięknego czerwonego
feniksa.
Od tego czasu tygrys i smok skrycie towarzyszyli lekarzowi. Jego przybycie
poprzedzał feniks, a żółw osłaniał go z tyłu.
Pewnego razu zachorowała księżniczka. Cesarz natychmiast wezwał go do
pałacu. Yung-Sang przybył niezwłocznie, ale młoda księżniczka była tak
wstydliwa, że wzbraniała się podać mu rękę, by mógł zbadać puls. Lekarz
powiedział więc: „Obwiążcie chorej na nadgarstkach każdej dłoni po trzy
jedwabne nitki i podajcie mi je. Postaram się rozpoznać, z czego pochodzi
choroba i czego brakuje księżniczce”.
Zrobiono tak, jak kazał, i zza parawanu podano mu sześć jedwabnych nitek.
Lekarz długo sprawdzał każdą oddzielnie i w końcu orzekł, że księżniczka cierpi
na melancholię. Dał jej środek na przeczyszczenie i choroba znikła jak ręką
odjął. Na dworze zapanowała radość, a cesarz nie mógł się nachwalić kunsztu
Yung-Sanga.
Na dworze cesarskim spotkał się z innym, bardzo słynnym lekarzem Wu-
Pengiem, który zazdrościł mu sławy i cesarskiego uznania. Yung-Sang gawędził
z nim przyjaźnie, nie zważając na to, jak gniew i zazdrość narastają w tym
drugim. Nagle rzekł ostrzegawczo: - Wnoszę z pańskiego wyglądu, zmarszczek
na twarzy i złej żółci, która się w panu gromadzi, że jest pan ciężko chory. Radzę
się tym zająć póki czas.
Ale Wu-Peng uśmiechnął się drwiąco i powiedział obraźliwie: - Czuję się
wspaniale. Jestem zdrowy i rześki. Nic mi nie dolega. Cóż pan za głupstwa
wygaduje, stary człowieku.
Nie minęło jednak kilka tygodni, a doznał uderzenia gorąca do głowy i
umarł.
W pewnej wsi nad Rzeką Żółtą młoda kobieta umarła przy porodzie.
Włożono ciało do trumny i gdy niesiono ją na miejsce pochówku, stary lekarz
spotkał
51
kondukt. Pytając, co się stało, spostrzegł, że z trumny kapią krople świeżej krwi.
Zatrzymał kondukt i powiedział:
- Ta kobieta nie umarła. Nieście ją prędko z powrotem. Trzeba jej pomóc.
Usłuchano go i zaniesiono ciało do domu, a on ponakłuwał igłami jej ciało,
rozciął brzuch i natychmiast przyszło na świat żywe dziecko. Cięcie szybko
zaszył, posmarował wonnymi olejkami i przypalił moksą. Wtedy kobieta
otworzyła oczy. Tak dzięki Yung-Sangowi matka i dziecko żyli.
Innym razem przechodząc niedaleko wsi, zobaczył leżącego na drodze
człowieka, którego zagryzły wilki. Brzuch miał porozrywany i bez wnętrzności.
Doskoczył do niego bezpański pies, żeby pożywić się resztkami. Lekarz zabił
psa, wyjął mu serce i wątrobę, włożył do brzucha martwego człowieka, zaszył i
przyłożył maść.
Po chwili człowiek ten ożył, wstał, rozejrzał się w około i powiedział do
lekarza: - Byłem zmęczony i zasnąłem na chwilę, ale miałem przy sobie worek i
pieniądze, dlaczego mi je ukradłeś?
Lekarz odpowiedział: - Nie wiesz, co mówisz. Niemalże pożarły cię wilki. Ja
uratowałem ci życie, a ty mi zarzucasz kradzież.
Ale człowiek ten nie chciał niczego słuchać i wrzeszcząc niemiłosiernie,
zawlókł lekarza do sądu. Sędzia znal starego Yung-Sanga i jego mądrość, więc
gdy usłyszał od niego, co się stało, zganił bezczelność i chamstwo owego
człowieka. Ten jednak podniósł jeszcze większy wrzask, tak że strażnikom
sądowym nie udawało się go uspokoić. Wówczas lekarz dotknął go swoim
tajemniczym pierścieniem i ten zaraz padł martwy na ziemię. Lekarz otworzył
jego brzuch. Gdy obejrzano wnętrzności, sędzia mógł stwierdzić, że wewnątrz
były rzeczywiście serce i wątroba psa.
Lekarz westchnął: - Nie mogę tylko odżałować psa, którego zabiłem. Będzie
on jeszcze jednym ciężarem na moim sumieniu.
Jeden z Nieśmiertelnych powiedział bowiem kiedyś do niego: „Zrobiłeś i
osiągnąłeś wiele, niosąc pomoc wszystkim ludziom we wszystkich chorobach.
Ale w swoich metodach i lekach stosujesz zabite zwierzęta. Zabijanie zwierząt
jest zaś grzechem. Dlatego osiągniesz nieśmiertelność, lecz dopiero wtedy, gdy
pozbędziesz się ciała. Nie uda ci się unieść do Nieba za życia”.
Od tego czasu lekarz używał tylko ziół i innych roślin do leczenia chorób,
nigdy też nie uzdrawiał nikogo, gdy ktoś go o to nie poprosił.
W końcu sam wielki uzdrowiciel zachorował i umarł. Jego twarz po śmierci
wcale się nie zmieniła, ale gdy składano go w trumnie, jego szaty były puste jak
wylinka cykady.
32
Odtąd bywał czasami widzialny, czasem niewidzialny. Ostatni raz widziano
go w górach, gdy spotkał pewnego dziesięcioletniego chłopca, który poświęcił
się Buddzie. Zabrał go ze sobą do domu, potem wyjął z rękawa złoty proszek i
wsypał do herbaty. Wypił trochę sam i dał do wypicia chłopcu. Chłopiec
poszybował prosto do nieba i starzec razem z nim. Kiedy obejrzano później
kubek do herbaty, okazało się, że zamienił się w szczere złoto. Chłopiec wrócił i
został kolejnym Dalaj Lamą.

Yung-Sang czczony jest jako bóg medycyny, a jego


świątynie można znaleźć jeszcze dziś. Jego wizerunkom
towarzyszy zawsze żółw, tygrys, smok i feniks

. 6. Żółty bocian

Starzy ludzie opowiadają, że w Nankinie mieszkał kiedyś bardzo biedny


student imieniem Mio. Studiował malarstwo i podobno był niezwykle zdolny.
Był on jednak tak biedny, że nie miał nawet na czarkę herbaty i na pewno
umarłby z głodu, gdyby nie pewien właściciel herbaciarni, który się nim
zaopiekował. Tknięty litością, dawał mu codziennie miseczkę ryżu i czarkę
herbaty; wiedział, że nigdy nie otrzyma zapłaty, i nigdy na nią nie liczył.
Pewnego razu Mio zjawił się w herbaciarni i powiedział: - Odchodzę z
Nankinu. Nie mam pieniędzy, aby zapłacić ci za wszystko, co u ciebie zjadłem i
wypiłem. Nie chcę jednak, abyś o mnie źle myślał, i nie chcę być niewdzięczny.
Popatrz więc! - wyjął z kieszeni kawałek żółtej kredy i narysował na ścianie
bociana. Bocian był cały żółty i wyglądał jak żywy.
- Ten bocian przyniesie ci tysiąckrotnie więcej pieniędzy, niż wynosi mój
dług - powiedział Mio.
Właściciel herbaciarni uśmiechnął się, słuchając słów studenta, sądząc, że nie
jest on chyba do końca przy zdrowych zmysłach.
- Za każdym razem - kontynuował Mio - gdy zbierze się w herbaciarni
kilku ludzi i po trzykroć klasną w ręce, zejdzie on ze ściany i będzie dla nich
tańczył. Twojej herbaciarni przyniesie sławę, a tobie pieniądze. Ale pamiętaj,
nigdy nie zmuszaj go, by tańczył tylko dla jednego człowieka. Jeżeli tak się
stanie, będzie to ostatni taniec bociana. A teraz żegnaj i pamiętaj, co ci
powiedziałem.
33
Po tych słowach student odszedł w nieznane, zostawiając zdumionego i
zaintrygowanego gospodarza. Przy najbliższej okazji, gdy w herbaciarni zebrało
się dużo ludzi, postanowił sprawdzić to, o czym mówił Mio. Nie uprzedzając
nikogo, poprosił gości, aby klasnęli trzy razy w dłonie. Jakież było zdziwienie,
gdy bocian natychmiast zszedł ze ściany na podłogę herbaciarni i tańczył
przeróżne tańce. Do tego robił to bardzo żywo i wesoło, strojąc zabawne miny.
Goście byli zachwyceni. Wykrzykiwali zdumieni i zadowoleni, klaskali do
rytmu i śpiewali piosenki, a bocian tańczył. Od tego dnia było tak za każdym
razem, kiedy zebrało się w herbaciarni dużo gości. Właściciel rzeczywiście
bogacił się bardzo szybko.
Wieść o tańczącym żółtym bocianie rozchodziła się coraz szerzej i goście
zjeżdżali się tłumnie z najdalszych okolic, aby przekonać się, czy to prawda.
Pewnego razu herbaciarnię odwiedził wysoki urzędnik cesarski, zwabiony
niezwykłymi opowieściami o tańczącym ptaku. Widząc jednak, że w herbaciarni
siedzą tylko chłopi i rzemieślnicy, kazał służbie wszystkich wypędzić, bo uznał
ich za niegodne dla siebie towarzystwo. Służący za pomocą pałek szybko to
uczynili. Wtedy to urzędnik wyłożył na stół mnóstwo pieniędzy i zażyczył sobie
zobaczyć tańczącego bociana. Właściciel, niewiele myśląc o konsekwencjach,
przed którymi przestrzegał go Mio, trzykrotnie klasnął w dłonie.
Bocian niechętnie zszedł ze ściany, wyglądał, jakby był chory. Przetańczył
tylko jeden taniec i prezentował się przy tym bardzo smutno. Potem wrócił na
ścianę i już więcej się nie poruszył. Nie pomogło klaskanie i zachęty. Nikt na to
nie mógł nic poradzić.
Wieczorem ktoś mocno zastukał do drzwi herbaciarni. Właściciel poszedł
otworzyć i ujrzał tam studenta Mio, który bez słowa wyciągnął z kieszeni
fujarkę, zagrał, odwrócił się i odszedł, nie oglądając się za siebie. A bocian
zeskoczył ze ściany, zatrzepotał skrzydłami i podreptał w ślad za nim. Od tamtej
pory nikt już nigdy nie widział ani studenta Mio, ani tańczącego żółtego bociana.
Starzy ludzie powiadają, że jeśli pojawi się coś szczególnego, jakiś talent czy
osobliwość, to powinny służyć wszystkim. Im więcej ludzi z tego skorzysta, tym
większe będzie to miało znaczenie. Jeśli zaś zawładnie nią jeden człowiek, to nie
jest ważne, czy ona istnieje, czy nie - dla ludzi znika.

34
7. Dziewięciu sprawiedliwych

Po ciężkim dniu pracy na polu ryżowym wieśniacy wracali do wioski. Było


ich dziesięciu, wszyscy pracowali na jednym polu, mieszkali w jednej wiosce i
znali się od wielu lat. Śpieszyli się, bo z daleka na niebie widać było gromadzące
się czarne burzowe chmury. Do przejścia mieli dolinę i pokryte lasem wysokie
wzgórze, a w ciemności i przy siekącym deszczu droga stawała się
niebezpieczna. Szli żwawo, ale burza była szybsza. Pierwsze krople spadły, gdy
wchodzili do lasu. Po chwili zaczął lać rzęsisty deszcz, ale nawałnica dopiero się
zbliżała.
Wieśniacy szli teraz powoli, jeden za drugim, z ogromnym strachem, bo
szalał nad nimi wicher i zaczęły bić pioruny. W miarę jak posuwali się w górę po
wąskiej ścieżce, burza podążała za nimi. Pioruny biły coraz mocniej tuż koło
nich, a wicher łamał drzewa dokładnie nad ich głowami. Jeżeli się gdzieś nie
schronią, mogą nie doczekać jutra.
Postanowili przeczekać burzę w ruinach mijanej właśnie starej opuszczonej
pagody. Weszli do środka. A burza jak gdyby na to właśnie czekała. Pioruny
jeszcze mocniej waliły dookoła pagody, deszcz i wiatr targał drzwiami. Coś było
nie tak? Coś rozzłościło niebo? Wieśniacy patrzyli po sobie z przerażeniem. Nikt
z nich jeszcze nigdy nie widział tak strasznej burzy. Gdy rozglądali się i
zastanawiali, osłaniając się od deszczu, nagle naszła ich myśl, że to nie „coś”, ale
„ktoś” musiał rozgniewać niebo! Między nimi jest ten, który jest wszystkiemu
winien. To on sprowadził nieszczęście i burzę!
Zaczęli patrzeć po sobie podejrzliwie i w końcu wzrok kilku spoczął na
jednym z nich - to on! Zaczęli przypominać sobie różne zdarzenia z przeszłości.
Tak, to on niezbyt głęboko oddawał pokłony w świątyni, to jego ofiary były
najuboższe, a dym ofiarny nie leciał prosto do góry. Za spojrzeniami poszły
słowa, wyzwiska i brutalne gesty. Trzeba go wyrzucić na zewnątrz pagody,
może wtedy niebo się uspokoi. Wieśniak, na którym skupiła się wrogość
pozostałych, tłumaczył się, prosił, błagał. Zaklinał, że to nie on, odwoływał się
do sumień i przypominał różne wspólne przejścia. Widocznie jego prośby
pomogły, bo pozostali trochę ostudzili się w swoich zapędach. Chyba rozzłościło
to jednak niebo,
?5
bo burza rozszalała się ze zdwojoną silą. W pagodzie znowu rozpoczęły się
kłótnie. W końcu zadecydowali.
Skoro jest to sprawa nieba, niech ono samo rozstrzygnie: każdy zdejmie
kapelusz i wywiesi przed pagodę. Czyj kapelusz zostanie pierwszy strącony
przez wiatr, ten jest winowajcą i jego trzeba usunąć ze świątyni. Ledwo dziesięć
kapeluszy znalazło się na kołkach, a już zerwał się potężny wicher i strącił jeden
kapelusz. Właśnie tego z nich, którego od początku podejrzewali. Teraz już na
nic zdały się jego prośby i błagania. Niebo zdecydowało. Dziewięciu
sprawiedliwych bez cienia litości wyrzuciło „czarną owcę” za drzwi pagody - na
zatracenie i przebłaganie nieba.
Gdy tylko nieszczęśnik znalazł się za drzwiami, przerażający błysk i grzmot
targnął niebem. Z chmury spadł potężny piorun, który trafił w pagodę,
zrównując ją z ziemią.

8. Nieomylny naczelnik

Pewien naczelnik niewielkiego okręgu Zhai uważał siebie za bardzo


mądrego, nieomylnego i ważnego. Od rana zajmował się najważniejszymi
sprawami okręgu: rozstrzygał spory, rozpatrywał skargi. Winnych skazywał na
chłostę stu bambusów, niewinnych na pięćdziesiąt. A bywało, że i na odwrót.
Był srogi i groźny, gdy przyjmował petentów. Krzyczał i wymyślał
podwładnym. Od czasu do czasu pisał zaś pełne szacunku i uniżoności raporty
do przełożonych. Krótko mówiąc, miał zajęć bez liku.
Ale nawet najważniejszy urzędnik miewa chwile odpoczynku. W takich
chwilach naczelnik oddawał się malarstwu. A malował najczęściej tygrysy. Z
łatwością malował walczącego tygrysa, drzemiącego tygrysa, nie straszny był
mu też tygrys śledzący swoją zdobycz. Szczególnie ulubionym tematem był
śpiący tygrys czy dopiero co budzący się w legowisku. Namalował też tygrysa
skradającego się po zdobycz i chwytającego ją.
Nic w tym dziwnego, że to właśnie tygrysy były ulubieńcami naczelnika. „Są
w końcu takimi samymi naczelnikami wśród zwierząt, jakim ja jestem dla
mieszkańców mojego powiatu” - myślał.
Kiedyś namalował rozjuszonego tygrysa. Namalował, popatrzył i
przestraszył się własnego dzieła. Tygrys był jak żywy. W oczach czaiła się złość,
wąsy
36
stały dęba, paszcza rozdziawiona, nos zmarszczony - wyglądał, jakby zaraz miał
wyskoczyć z papieru. Był straszny.
Naczelnik był z siebie bardzo zadowolony, ale zrobiło mu się też przykro.
Nikt nie ogląda jego dzieł, nikt nie zachwyca się jego kunsztem. Tak dłużej być
nie może.
Wezwał natychmiast młodszego pisarza i pokazał mu obraz. Ten z głębokim
szacunkiem wziął go do rąk, przyjrzał się każdemu pociągnięciu pędzla,
następnie zawiesił obraz na ścianie, odszedł kilka kroków, popatrzył z jednej
strony, później z drugiej i w końcu rzekł:
- Drogi panie naczelniku, pan ma niesamowity, niepowtarzalny, prawdziwy
talent! Nigdy w życiu nie widziałem lepiej namalowanego kota od tego.
Naczelnik pobladł z gniewu.
- Głupcze, czy ty źrenic nie masz w oczach? Masz czelność nazywać
mojego rozjuszonego tygrysa jakimś parszywym kotem? Straż! Dajcie temu
ślepemu mułowi dwadzieścia pięć batów.
Strażnicy zabrali pisarza, a naczelnik wezwał gońca. Pokazał mu obraz i
zapytał:
- Co widzisz? Goniec milczał.
- Dlaczego milczysz?! - krzyknął naczelnik.
- Bo przestraszyłem się i boję - odpowiedział szczerze goniec.
„No pewnie - mruknął sam do siebie naczelnik - też się go przestraszyłem, a
co dopiero jakiś nędzny goniec.” Trochę złagodniał.
- A kogóż to ty się boisz? - zapytał naczelnik z nadzieją, że usłyszy
pożądaną odpowiedź.
- Ja się boję pana naczelnika - powiedział goniec.
Naczelnik rozchmurzył się zupełnie: „Wreszcie mam przed sobą praw-
dziwego znawcę sztuki i mojego talentu. Daje mi do zrozumienia, że dla moich
podwładnych jestem straszniejszy od tygrysa”. Zwrócił się do niego łaskawie po
raz kolejny:
- Dobrze powiedziałeś. Ale teraz powiedz mi, kogo ja się boję?
- Pan naczelnik okręgu boi się tylko naczelnika prowincji.
Naczelnik był coraz bardziej zadowolony: „Oto jak potężnie wygląda
namalowany przeze mnie tygrys. Oczywiście, że takiego rozjuszonego zwierza
powinien bać się też naczelnik prowincji. Posłucham więc, co jeszcze ma do
powiedzenia ten mądry, znający się na sztuce człowiek”.
- A kogo boi się naczelnik prowincji? - zapytał po raz kolejny naczelnik.
- Pan naczelnik prowincji boi się cesarza.
37
- A kogo boi się cesarz?
- Cesarz Państwa Środka boi się Nieba.
- A kogo boi się Niebo?
- Niebo boi się chmur.
- A kogo boją się chmury?
- Chmury boją się wiatru.
- A kogo boi się wiatr?
- Wiatr boi się muru.
- A kogo boi się mur?
- Mur boi się myszy.
- A kogo boją się myszy?
- A myszy nie boją się nikogo oprócz tego, co pan naczelnik namalował na
tym obrazie.
Naczelnik zmieszał się. Wszystko wskazywało na to, że to, co narysował,
było naprawdę najpotężniejszym stworzeniem na świecie. Z drugiej jednak
strony wynikało, że naczelnik powiatu namalował kota. Ale słowa „kot” goniec
nie wymówił, a myszy mogą bać się też tygrysa. Naczelnik zwolnił więc gońca,
a nawet uśmiechnął się do niego na pożegnanie.
Od tego czasu nigdy więcej nie malował już tygrysów, a że niczego innego
malować nie umiał, pędzelków zaczął używać tylko do podpisywania zarządzeń.

9. Mądrość starych ludzi

W dawnych Chinach, jeszcze przed panowaniem dynastii Cin, było wiele


królestw, które walczyły ze sobą o różne sprawy i z różnych powodów.
Królestwa te rządziły się swoimi prawami i zasadami, częstokroć bardzo
dziwnymi i chyba nie do końca przemyślanymi. Z okresu tego pochodzi bardzo
stara legenda chińska o pewnym złym i okrutnym władcy małego królestwa.
Uważając wszystkich starszych ludzi za bezproduktywnych i niepotrzebnych,
wydał on rozkaz ich stracenia. Uznał ich za zbędny balast dla królestwa, bez
którego państwo będzie znakomicie funkcjonować. Egzekucji mieli dokonać
najstarsi synowie, a kto wyłamałby się spod rozkazu króla, sam straci życie w
okrutnych męczarniach.
38
W królestwie zapanowały płacz i rozpacz, ale ludzie starsi zniknęli. Tylko
pewien młody strażnik gwardii królewskiej postanowił oprzeć się temu
zarządzeniu i nie zważając na konsekwencje, ukrył swoich rodziców.
Gdy wiadomość o okrutnym rozporządzeniu króla rozniosła się po świecie,
we wszystkich okolicznych królestwach zawrzało. Wszyscy byli poruszeni
rozkazem, a jeszcze bardziej tym, że go wykonano. „Cóż za okrutni i straszni
ludzie! Zamordowali własnych rodziców! Okrucieństwo musi zostać ukrócone -
zawyrokowały sąsiednie państwa i ich wojska stanęły u granic. - Nie chcemy
takich sąsiadów, którzy nie potrafią uszanować tradycji i swoich przodków.
Zgładzimy wszystkich, a ich kraj zrównamy z ziemią.”
Królestwo zostało otoczone ze wszystkich stron przez przeważające siły
państw ościennych, które szykowały się do ataku. Przestraszony władca
próbował tłumaczyć się i apelować, że było to wewnętrzne zarządzenie, więc
interwencja ingerowałaby w wewnętrzne sprawy królestwa.
Aby sprawa była zupełnie czysta i miała pełne uzasadnienie, należało znaleźć
- jak to zwykle bywa w polityce - oficjalny powód do zbrojnej interwencji.
Koalicja państw ościennych wystosowała zatem oficjalną notę z ostrym
żądaniem natychmiastowego zwrotu „ukręconego z piasku bicza, który wiele lat
temu pożyczyli wasi ojcowie i nie oddali”. Termin upływał następnego dnia w
południe.
Wydawało się, że teraz nic już nie oddali zagłady królestwa, bo żądanie było
niemożliwe do wykonania.
Wieczorem zupełnie załamany i przygotowany na nadchodzącą klęskę młody
strażnik wrócił do domu. Długo nie chciał wyjawić rodzicom powodu swojego
zmartwienia i tego, co jutro wszystkich czeka. W końcu, naciskany przez ojca,
powiedział o żądaniu i czekającej bitwie, która zakończy się na pewno klęską.
Ojciec uśmiechnął się i powiedział:
- O świcie wystosujcie uprzejmy list do koalicji, że oczywiście jesteście
gotowi oddać bicz z piasku, ale nie wiecie który, bo ojcowie pożyczali wiele
biczów w różnych państwach. Aby uniknąć jakichkolwiek nieporozumień i
niejasności, poproście uprzejmie o przysłanie wzorca, tak by przez porównanie
można było wybrać faktycznie ten, którzy został pożyczony.
Gdy odpowiedź tej treści dotarła do wojsk koalicji, długo analizowano ją i
uznano, że wiadomość o śmierci wszystkich starszych ludzi była chyba plotką.
Taką odpowiedź mógł sformułować tylko ktoś o ogromnej życiowej mądrości.
Ktoś bardzo stary i doświadczony.
Wojska odstąpiły od granic królestwa.
Legenda mówi, że okrutny król pod wpływem tych dramatycznych zdarzeń
bardzo się zmienił. Cofnął to i inne rozporządzenia. A wtedy okazało się, że tak
39
jak postąpił młody strażnik gwardii królewskiej, postąpili wszyscy młodzi ludzie
w całym państwie.

10. Pałeczki z kości słoniowej

Gdy na cesarskim tronie zasiadł młody cesarz z dynastii Czou, wszyscy byli
szczęśliwi i zadowoleni. Młody cesarz słynął z roztropności i sprawiedliwości.
Miał wielu mądrych ministrów, którym nie brakowało odwagi, by jasno
wygłaszać swe poglądy w obecności cesarza. Również lud zadowolony był z
umiarkowanych podatków i sprawiedliwych sądów.
Po kilku latach niczym nie zakłóconego, wzorcowego wręcz panowania, na
jednej z cotygodniowych narad najbardziej zaufany, najstarszy minister Wei Tse
poprosił cesarza o zwolnienie go z tej zaszczytnej funkcji i pozwolenie udania
się do klasztoru na odosobnienie. Zaskoczenie było ogromne. Wei Tse należał do
najmądrzejszych, najbardziej wpływowych i najbogatszych ludzi w cesarstwie.
Cesarz długo zwlekał z decyzją. Prosił - na ile pozwalała mu godność
cesarska; nalegał - na ile pozwalała mu etykieta. Wei Tse wciąż grzecznie prosił
jednak, jako jedyny i oficjalny powód swego pragnienia podając „wewnętrzny
głos”, który nakazuje mu spędzenie reszty życia w klasztorze. W końcu cesarz
wyraził zgodę, zastrzegając, że gdyby minister zechciał wrócić, pałac cesarski
zawsze będzie stał przed nim otworem i zostanie on powitany z otwartymi
ramionami.
Gdy Wei Tse pakował swoje rzeczy, do komnaty przyszło kilku jego naj-
bliższych kolegów z rady ministerialnej, aby odwieść go od powziętego zamiaru.
Mieli nadzieję, że wpłyną na zmianę decyzji, a przede wszystkim dowiedzą się,
jaki jest prawdziwy powód tej niespodziewanej rezygnacji.
Wei Tse był jednak nieugięty i całkowicie niepodatny na namowy przyjaciół.
W końcu jeden z nich powiedział:
- Czy mógłbyś, przynajmniej ze względu na naszą wieloletnią przyjaźń,
podać nam prawdziwy powód swojej decyzji?
- Dobrze - odrzekł Wei Tse - powiem wam, ale proszę, abyście zachowali
to, co usłyszycie, w największej tajemnicy. - W komnacie zrobiło się zupełnie
cicho. - Odchodzę z dworu, bo wczoraj przy obiedzie cesarz poprosił o pałeczki
do ryżu z kości słoniowej.
40
- Co takiego? - prawie jednocześnie krzyknęli wszyscy ministrowie. - To
jest powód? - i zaczęli się śmiać. Ale Wei Tse się nie śmiał i powoli
kontynuował swoją myśl.
- Z tego nie wyniknie nic dobrego, bo kto zaczyna jadać pałeczkami z kości
słoniowej, temu nie starczą już też porcelanowe miseczki. Zechce je mieć z
jadeitu albo bawolego rogu inkrustowanego drogimi kamieniami. Zamiast ryżu i
jarzyn zażąda wyszukanych przysmaków: mięsa młodego leoparda, słoniowych
ogonów, języka aligatora. Wzgardzi codziennym ubiorem i zażyczy sobie
kosztownych jedwabi. Zwykłe komnaty mu zbrzydną i zechce mieszkać jedynie
w złotych pałacach. Zwykli ludzie będą go drażnić i otoczy się niedostępnym
murem. Będzie żył tylko dla siebie, a przyjaciele nie będą mu potrzebni, więc się
ich pozbędzie. Dlatego odchodzę już dzisiaj, bo nie chcę mieć z tym nic
wspólnego.
Ministrowie wyszli z komnaty, kręcąc głowami z powątpiewaniem i nie-
dowierzaniem. Znali cesarza od wielu, wielu lat. To nie było możliwe.
Pięć lat później młody cesarz - ostatni z dynastii Czou - był wzbudzającym
lęk tyranem i mordercą, który w okrutny sposób gnębił swoich poddanych.
Rzeczywiście otaczały go góry wyszukanych mięs i potoki najwyszukańszych
win, mogących wypełnić jezioro. Aby nikt nie widział tego przepychu, otoczył
pałac wysokim murem; aby nikt mu nie zwracał uwagi, każdego, kto wyraził
odmienne zdanie, skazywał na ścięcie. Otaczał się tylko poplecznikami i
klakierami. Tak doszło w końcu do jego upadku.
Jego następca zastał cesarstwo zrujnowane i w rozpadzie. Rozpoczął żmudne
dzieło odbudowy zdewastowanego państwa, a swoim najbliższym doradcą
mianował Wei Tse, który zgodził się opuścić klasztor. Mijały lata na ciężkiej
mozolnej pracy, aż pewnego dnia, przy obiedzie, nowy cesarz poprosił o
pałeczki do ryżu z kości słoniowej.
Wei Tse powrócił do klasztoru.

11. Konkurs malarstwa

Cesarz Yong Le, który był wielkim znawcą malarstwa i kaligrafii, ogłosił
coroczny konkurs malarstwa. Do konkursu mógł stanąć każdy obywatel
cesarstwa, malując jeden obraz, a na nim - co chce, wykonane w dowolnej
technice. Specjalnie dobrane jury, w którym znaleźli się wybitni znawcy sztuki
pod przewodnictwem cesarza, oceniało prace i wyróżniało zwycięzcę, który
okrywał się nieśmiertelna sławą. Na konkurs spływało setki dzieł wszystkich
najznamienitszych
41
oraz mniej znanych malarzy, znęconych dużą nagrodą pieniężną oraz
splendorem. Tematyka dzieł była różnorodna, jednak zdecydowaną przewagę
miały smoki latające i brodzące w wodzie, duchy dobre i złe oraz postacie
bogów. Komisja zresztą przydzielała nagrody, trochę chyba bezwiednie, w tych
trzech kategoriach, promując tym samym określoną tematykę.
Pewnego dnia na konkurs wpłynął obraz bardzo znanego mistrza, który do tej
pory jeszcze nigdy nie brał w nim udziału. Komisja była zachwycona faktem, że
tak wielki artysta też zgłosił swe dzieło, ale emocje zupełnie opadły, gdy je
obejrzano. Na obrazie namalowany był zwykły pies. Komisja odrzuciła pracę,
uznając ją za mało ambitną.
Przez następne kilka lat mistrz przysyłał swoje prace, ale zawsze widniały na
nich pies, kot albo koń. W końcu cesarz nie wytrzymał i poprosił mistrza na
rozmowę.
- Jesteś wybitnym malarzem i wszyscy o tym wiemy. Dlaczego dobierasz
na konkurs tak ubogą tematykę? Czyżbyś chciał obrazić komisję i podważyć jej
autorytet?
- Ależ skąd! - odparł mistrz. - Uważam, że konkurs jest bardzo trudny, a
prace oceniają wybitni znawcy. Dlatego staram się wybrać najtrudniejszy do
namalowania temat.
- Twoim zdaniem, najtrudniej jest namalować psa i konia? - zdziwił się
cesarz.
- Tak, bo psy, koty, konie znają wszyscy. Niejednokrotnie je widzieli i
widują każdego dnia. Każdy może porównać rysunek z rzeczywistością i
osądzić, czy jest dobry, czy trafnie chwyta podobieństwo.
- A co jest namalować najłatwiej? - zapytał cesarz.
- Bogów, duchy i latające smoki. O nich nic nie wiadomo, nikt ich nie
widział.
Podobno od tego dnia zmieniono regulamin konkursu. Wprowadzono tylko
jedną kategorię i jeden temat. Każdy miał malować „gałąź kwitnącej wiśni”.

42
12. Cień drzewa

Mieszkał niegdyś we wsi w prowincji Chien bardzo chciwy i bogaty chłop o


imieniu Hsiao. Uważał się przy tym za bardzo chytrego i przebiegłego. Miał
niewielu znajomych, bo wszystkimi dookoła poniewierał, szczycąc się swoim
majątkiem. Dom miał przy drodze i wielu wędrowców do niego zachodziło, ale
nigdy nikogo nie zaprosił i nie ugościł, bo żal mu było ryżu i herbaty. Przed do-
mem miał piękne morwowe drzewo z rozłożystą koroną. Latem, kiedy w domu
panowała duchota, bogacz siadał pod nim, chłodząc się w jego cieniu
wachlarzem. Nikomu innemu nie pozwalał siadać pod tym drzewem.
Pewnego bardzo upalnego dnia do bramy Hsiao zapukał stary znużony
wędrowiec. Prosił o odrobinę wody, bo był bardzo spragniony, i chciał usiąść w
cieniu i odpocząć. Hsiao nawet nie otworzył drzwi, tylko spuścił psa z łańcucha.
Niedaleko bogacza Hsiao mieszkał bardzo ubogi wieśniak Huan. Ciężko
pracował na swoim kawałku pola, odkładając każdy grosz i marząc o pięknej
Yuan Mei. Chociaż był bardzo biedny, to gdy do jego chatki zapukał starzec,
gospodarz zaprosił go do środka i podzielił się wszystkim, co miał. Gdy starzec
odpoczął i posilił się trochę, rozpoczął z Huanem rozmowę. O czym rozmawiali,
nie wiadomo, ale rozmowa przeciągnęła się do późna w nocy. Rano starzec
odszedł.
W południe Hsiao ze zdziwieniem zobaczył, jak jego sąsiad przysiadł w
cieniu „jego” wielkiej morwy, a później wyciągnął nogi i zaczął drzemać.
- Ej, ty! Co ty sobie myślisz? - zawołał bogacz. - Kto ci pozwolił siadać
pod moim drzewem? Wynoś się natychmiast!
- Dlaczego? - zapytał wyrwany z drzemki Huan.
- Bo to moje drzewo!
- Ja drzewa nie chcę. Chcę skorzystać z cienia - spokojnie odrzekł Huan.
- Cień też jest mój! - krzyczał coraz bardziej rozzłoszczony Hsiao.
- Ach tak? Jeżeli jest tak, jak mówisz, to sprzedaj mi ten cień. Jestem
biedny, ale uczciwy i zapłacę uczciwie.
43
Hsiao, czując pieniądze, od razu zmienił ton: - Chcesz kupić cień mojej
morwy? - a w duchu pomyślał: „Cóż za głupiec z tego Huana”.
- Tak.
- A zapłacisz za niego całego lianga?
- Nie, bo cień jest krótki. Mogę dać za niego ćwierć lianga.
Hsiao i Huan zaczęli się targować. Hsiao był rozgorączkowany transakcją i
wspaniałym interesem, jaki robi. W końcu powiedział:
- Dawaj pół lianga, a cień będzie twój.
- Zgoda - odparł Huan. - Wezwij pisarza i świadków. Spiszemy stosowną
umowę.
Urzędowy pisarz szczegółowo spisał umowę, zgodnie z którą cień
morwowego drzewa należał do Huana. Od tej chwili każdego upalnego dnia
Huan przychodził tu wypoczywać. Przyszła jesień. Morwa bardzo się rozrosła, a
cień rozszerzył i wydłużył. Pewnego dnia zaczął padać na dom bogacza. Huan
przeniósł się do jego domu. Hsiao próbował interweniować, ale biedak pokazał
mu umowę. Hsiao oddał sprawę do sądu. Ale sędzia nie miał wątpliwości.
Umowa jest ważna i Huan jest właścicielem cienia.
Gdy cień padał na kuchnię albo na sypialnię, Huan szedł do kuchni albo
rozkładał się w jego łóżku.
- Kupiłem ten cień zgodnie z prawem - mówił do swoich przyjaciół - i nie
należy on już do Hsiao, dlaczego więc nie miałbym zaprosić was, abyście
rozkoszowali się chłodem cienia? Chodźcie ze mną, odpoczniemy trochę w
cieniu.
Złościło to strasznie Hsiao, ale musiał cierpieć nieproszonych gości.
Z okazji swoich urodzin Hsiao wydał duże przyjęcie dla rodziny i zna-
jomych. Gdy cień drzewa przesunął się na pokój gościnny, przyszedł Huan ze
swoimi przyjaciółmi i rozsiedli się w cieniu w sali. Zdziwieni goście gospodarza
zapytywali, co się dzieje. Ale Hsiao udawał, że nie słyszy, i zajął się jedzeniem.
Było mu wstyd i nie miał ochoty niczego wyjaśniać. Huan natomiast
wytłumaczył im rzeczowo:
- Powinniście wiedzieć, że cień jest mój. Wasz gospodarz sprzedał mi
go za pół lianga i wobec tego mogę o każdej porze w nim odpoczywać.
Goście nie mogli się nadziwić chciwości Hsiao. Długo pokpiwali i nabijali
się z bogacza. Wieść rozniosła się po całej okolicy. Śmiał się z niego cały okręg,
a dzieci, spotykając go na ulicy, biegły za nim i wołały:
- Chciwiec, cień sprzedał! Chciwiec, cień sprzedał!
Nie mogąc już dłużej tego znosić i żyć w tej wsi, Hsiao rzucił wszystko i
przeniósł się do innego okręgu. Ale i tu dotarła wieść o jego zachłanności i
44
wszyscy z niego kpili. Nie potrafiąc tego wytrzymać, Hsiao zaczął nadto popijać
wódkę ryżową i kiedyś, zupełnie pijany, obraził wysokiego urzędnika
cesarskiego. Ten kazał wymierzyć mu sto batów i wtrącił go do lochu, gdzie
Hsiao zmarł.
Drzewo morwowe i cały jego dom przeszły na własność Huana, w którym
zamieszkał z piękną Yuan Mei.
Następnego lata w bardzo upalny dzień do drzwi domu Huana zapukał stary
znużony wędrowiec. Prosił o odrobinę wody, bo był bardzo spragniony, i chciał
usiąść w cieniu oraz odpocząć. Huan przywitał go radośnie, podał wszystko, co
miał najlepszego. Wesoło i serdecznie rozmawiali o czymś do późna w nocy. A
gdy rano wędrowiec odchodził z domu Huana, powiedział:
- W życiu wystrzegaj się głupoty, wódki i chciwości. Każda z nich może cię
zabić.
II

Bajki o władcach
mądrych, złych
i takich sobie
13. Dom przyszłości

Był sobie pewien bardzo mądry król, który słynął ze swojej sprawiedliwości,
mądrości, uczciwości i, co też ważne, łagodności. Odnosiło się to do wszystkich
jego urzędników i dostojników dworskich, ale także do zwykłych poddanych. Z
łaski tak wspaniałego władcy w pełni korzystaliby wszyscy obywatele królestwa,
gdyby nie to, że w jednej z nadmorskich prowincji władzę sprawował w jego
imieniu namiestnik, słynący z nieuczciwości, łapownictwa, oszustwa i ogromnej
pazerności. Naczelnik rządził w tej prowincji od wielu lat, jeszcze za czasów
ojca obecnego władcy, i król - czy to ze względu na sentyment, czy jakieś dawne
zasługi - przymykał oczy na te niegodziwości. Łagodził napięcia, wynagradzał
krzywdy, skargi załatwiał na korzyść poddanych. W końcu jednak poddanym
bardzo uprzykrzyła się postępująca demoralizacja namiestnika i ze wszystkich
stron zaczęły płynąć do króla prośby, aby coś uczynił, gdyż sytuacja stała się nie
do zniesienia.
Jakież było zaskoczenie wszystkich, gdy król skierował do namiestnika
zamówienie. Prosił go o wybudowanie w jego prowincji wspaniałego pałacu
według jego własnego projektu i uznania. Mógł wybrać najpiękniejszą
lokalizację i nie liczyć się z żadnymi kosztami. Wszystko zostanie uregulowane
z królewskiego skarbca według rachunków i faktur wystawionych przez
namiestnika. W liście król prosił go o osobisty nadzór nad całością prac; o
staranne, najwyższej jakości wyposażenie i wykończenia. Obdarzał go też
bezgranicznym zaufaniem. Cel budowy pałacu król wyjawi w późniejszym
terminie.
Namiestnik, niezwykle podłechtany pismem władcy i zadowolony z
pokładanego w sobie zaufania, od razu zwietrzył dla siebie wspaniały interes.
„Zapewne - pomyślał - król buduje dla siebie kolejną rezydencję, z której i tak
nie będzie miał czasu korzystać. Nieważne, co i jak zbuduję, byleby tylko ładnie
się prezentowało.”
Natychmiast więc rozpoczął pracę i wiele czynności nadzorował osobiści,
myśląc jednak cały czas o sobie. Postanowił dom zbudować jak najtaniej i
najoszczędniej, a wystawić jak najwyższe rachunki, aby w ten sposób zagarnąć
dla siebie wyłudzone pieniądze. Wykopy i fundamenty zrobiono niestarannie, do
49
budowy ścian wykorzystano stare materiały i surowce, zwietrzały cement i
zmurszałe cegły, zatrudniono niedoświadczonych i mniej wykwalifikowanych
robotników, użyto przeterminowanych farb, drewna przeżartego przez korniki i
marmurów najgorszej jakości. Co do wyposażenia domu, namiestnik pomyślał
sobie, że najlepiej będzie pożyczyć meble, dywany i zastawy na otwarcie, a
potem się to wszystko odda.
W końcu pałac został ukończony. Na uroczystość otwarcia przyjechał król z
dostojnikami i całym dworem, licznie zgromadziła się też ludność prowincji,
która, znając przekręty namiestnika i sposób budowania pałacu, drżała przy
każdym większym wietrze, czy budynek nie legnie zaraz w gruzach. Przed
bramą ustawiła się orkiestra i zaproszeni goście. Namiestnik uroczyście podszedł
i wręczył klucze do posiadłości królowi.
Król jednak oddał mu je natychmiast i uśmiechając się, powiedział: - Ten
dom jest dla ciebie. Przekazuję ci go mocą dekretu i rozkazu królewskiego.
Opuść swoją starą rezydencję i przenieś się tutaj, gdzie wszystko od początku do
końca jest starannie przez ciebie przemyślane, zaprojektowane i według twojego
gustu wykonane. Mieszkaj w nim. Niech ten dom będzie moim podziękowaniem
dla ciebie za rzetelną pracę i uczciwą służbę. Niech będzie wyrazem mojego
poważania i szacunku. A gdy będziesz przechadzał się po nim, rozkoszował się
jego solidnością i pięknem, czuł dumę i zadowolenie z siebie, niech towarzyszy
ci myśl, że każdy twój dzień i wszystkie twoje czyny są jak cegły, z których
wznosisz dom swojej przyszłości.

14. Trzygłowy smok

Pewien bardzo skąpy król miał dziwny sen. W nocy przyszedł do niego
wielki na dwadzieścia metrów, trzygłowy smok i zionął ogniem. Król
przestraszył się bardzo i rano natychmiast wezwał nadwornego maga, aby
wyjaśnił mu sen. Ten, równie przestraszony jak król, powiedział coś o
konieczności uspokojenia skołatanych nerwów. Jednak następnej nocy smok
pojawił się znowu i był jeszcze straszniejszy. Król wezwał lekarza. Ten
zaordynował środki uspokajające, ale niestety smok pojawił się kolejnej nocy.
Od tej pory co noc smok przychodził do króla, a ten stał się kłębkiem nerwów.
Nie mógł spać. Bał się kłaść do łóżka, był
50
na granicy załamania. Nadworni lekarze bezradnie rozkładali ręce, nie wiedząc,
jak pomóc królowi. W końcu poproszono o pomoc mędrca z gór. Niechaj on
spróbuje zaradzić coś na tę dziwną przypadłość.
Mędrzec wysłuchał opowieści króla i medyków, a następnie odrzekł:
- Królu, sądzę, że mogę ci pomóc, ale muszę cię uprzedzić. Terapia nie
będzie przyjemna, będzie bardzo długa i bardzo kosztowna
- Dobrze, niech będzie, co ma być, bylebym przestał się bać tego smoka i
mógł spokojnie spać - zgadzał się na wszystko załamany władca.
- Trzy razy dziennie będziesz wykonywał to, co ci każę, i zażywał to, co ci
podam, a będzie to lekarstwo gorzkie i nieprzyjemne.
- Dobrze, będę robił wszystko zgodnie z tym, co powiesz i każesz - kiwał
głową zrezygnowany król.
- Terapia będzie trwała dwa lata.
- Dobrze, niech trwa - zgadzał się król.
- I będzie cię kosztowała dwa miliony dukatów.
- Co? - wrzasnął król, który niespodziewanie odzyskał wigor, energię i
chęć życia. - Dwa miliony dukatów? Mowy nie ma. Dwa miliony? Wszyscy
wynocha stąd! Kładę się spać i spróbuję się z tym smokiem zaprzyjaźnić.

15. Późna pora na naukę

Stary król miał taki dobry zwyczaj, że często zapraszał na wielogodzinne


dyskusje mądrego mistrza z klasztoru. Król podziwiał mądrość mnicha; był pod
wrażeniem jego wiedzy i liczby książek, które przeczytał. Pewnego dnia podczas
dyskusji zapytał:
- Jak to jest możliwe, że przeczytałeś tak dużo ksiąg i znasz się na tylu
rzeczach? Chyba nie robisz nic innego, tylko czytasz?
- Wręcz przeciwnie, panie. Robię bardzo dużo różnych rzeczy, od uprawy
roli zaczynając, a na nauczaniu młodych adeptów kończąc. Czytam bardzo mało,
zaledwie pół godziny dziennie.
- Jak to ? - zdziwił się król. - Tylko pół godziny dziennie ? Chyba żar-
tujesz?
- Pół godziny, ale codziennie. W ciągu pół godziny przeczytam trzydzieści
stron. W tygodniu daje to średnio jedną książkę, w miesiącu cztery, w roku
około pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt książek w ciągu roku z interesującego mnie
tematu.
51
Czy będzie ktoś na świecie kto będzie równie wielkim znawcą z tego
zagadnienia?
Król zamyślił się. Widać było, że prostota odpowiedzi mnicha zrobiła na nim
wrażenie, ale i nieco go poirytowała.
- Ja też chętnie studiowałbym codziennie, jak ty, księgi, ale myślę, że jest
już na to za późno - zauważył król refleksyjnie.
- Jeżeli jest już za późno, to dlaczego nie każesz zapalić świecy? - spytał
mistrz.
Król wyraźnie oburzył się odpowiedzią mnicha.
- Chyba się zapomniałeś! Jesteś moim poddanym. Jak śmiesz stroić sobie
żarty z władcy?
- Królu, jakże mógłbym stroić sobie z ciebie żarty. Źle to oceniasz.
Słyszałem jednak, że gdy młody człowiek jest żądny wiedzy i bierze się za
naukę, przyświeca mu poranne słońce. Dorosłemu, który pogrąża się w
systematycznych studiach, słońce świeci jak w zenicie. Temu zaś, który zabiera
się do ksiąg u schyłku swojego życia, przyświeca płomień świecy. Nie jest to
wprawdzie jasne światło słońca, ale jest to na pewno lepsze niż błąkanie się w
ciemnościach.
Król przyznał mu rację i rozpoczął systematyczne, codzienne studia.

16. Najpiękniejszy władca

Był sobie kiedyś bardzo przystojny i postawny władca, a z tego powodu był
nieco próżny, co jednak nie znaczy, że nie był mądry. Pewnego dnia stojąc przed
lustrem i poprawiając fałdy swoich szat, przyjrzał się sobie i zapytał żony:
- Jak myślisz, czy jestem piękny?
- O, tak - z zapałem potwierdziła żona - jesteś bardzo piękny.
- A czy książę z Burgundii nie jest piękniejszy ode mnie?
- O, nie. Jesteś o wiele piękniejszy od niego. Książę nie może się z tobą
porównywać. - Zona raz jeszcze rzuciła fachowym okiem na króla i potwierdziła
bardzo stanowczo: - Jesteś dużo piękniejszy.
Ponieważ jednak książę Burgundii słynął w całym królestwie z urody, król
nie dowierzał żonie i zapytał swoją nałożnicę.
- Jesteś najprzystojniejszy i dużo piękniejszy. Książę nie może ci podać
nawet szklanki wody - odparła.
52
Ale ta odpowiedź, o dziwo, też nie uspokoiła króla. Na najbliższym
posiedzeniu rady ministrów zarządził tajne głosowanie w sprawie, czy jest
najpiękniejszy w królestwie. Wszystkie głosy były na „tak” przy jednym
wstrzymującym się - głosie samego króla.
W kilka dni później na dworze zjawił się książę Burgundii. Król przyglądał
mu się bardzo uważnie i doszedł do wniosku, że jest on jednak piękniejszy.
Popatrzył jeszcze raz w lustro i doszedł do wniosku, że trudno mu się z nim
porównywać. O dziwo, to go bardzo uspokoiło. Ale inna myśl zaczęła kołatać
mu się w głowie: dlaczego tak wielu ludzi i to ludzi mu najbliższych, nie
powiedziało mu prawdy w tak błahej sprawie? Więc co dopiero musi być w
sprawach ważnych! Nie znalazł na to wytłumaczenia i zwrócił się, jak to zwykle
czynią królowie, do swojego najmądrzejszego doradcy. Ten bez zastanowienia
odparł:
- Królu. Twoja żona jest w tobie zakochana, a przez to zaślepiona z
miłości. Twoja nałożnica chce wyciągnąć z tego związku korzyści i sowitą
nagrodę. Jesteś dla niej najpiękniejszy, bo stoisz przy niej „na swoim portfelu”.
Twoi ministrowie lękają się twojego gniewu, a jeszcze bardziej boją się o swoje
stanowiska.
- Ale glosowanie było przecież tajne - przerwał mu król. - Mogli więc
zagłosować szczerze.
- Królu, twoi ministrowie dobrze znają stare powiedzenie: „nieważne kto
głosuje, ważne kto zbiera i liczy głosy”, dlatego byli przezorni.

Jeżeli chcesz choć trochę zbliżyć się do prawdy,


powinieneś pytać ludzi, nad którymi nie masz władzy,
którzy od ciebie nie zależą, a może wręcz tych,
którzy są ci nieprzychylni.

17. Naturalny porządek

Żył sobie kiedyś w Państwie Środka w prowincji Syczuan bardzo mądry król.
Gdy zbliżały się jego czterdzieste urodziny obserwował niezwykłe poruszenie
dworu, przygotowującego się do uroczystości, zdał sobie sprawę z ogromnych
wydatków i marnotrawstwa, które temu towarzyszą. Zaproszenia znamienitych
rodzin, wszystkich bogato urodzonych i intrygi: kto był, kogo nie było, jakie
53
życzenia złożył i z jaką miną król je przyjmował. Kłótnie, które będą towa-
rzyszyć obsadzeniom miejsc przy stole. Kilkudniowy paraliż stolicy, tysiące tak
naprawdę nieżyczliwych gości. Licytowanie się w bezsensownych prezentach, z
którymi nie wiadomo potem, co robić, obżarstwo, pijaństwo, zawiść poddanych,
przyglądających się ucztującej arystokracji.
Postanowił, że tym razem będzie inaczej. Wydał dekret, że w tym roku jego
urodziny są jego prywatną i osobistą sprawą. Jego i najbliższych. Nie są świętem
państwowym i nikt nie musi ich obchodzić. Nie będzie zwracał uwagi na to, kto
przybędzie i złoży mu życzenia, a kto nie złoży. Nie życzy sobie żadnych
prezentów od nikogo. Żadnych, nawet najmniejszych - ten fragment dekretu był
wyraźnie zaakcentowany. Nie zaprasza też nikogo osobiście. Nie będzie żadnych
oficjalnych uroczystości państwowych, żadnych przyjęć, polowań, ceremonii i
obrzędów. W dniu urodzin na dwór może przyjść jednak każdy z poddanych, kto
ułoży, wykaligrafuje i przyniesie jakąś sentencję, przesłanie, życzenia, mądrą
dewizę. Taką, która wywieszona w sali tronowej pałacu, przyniesie rodzinie
królewskiej szacunek, dobrobyt i długie panowanie. Kaligrafie nie muszą, a
nawet nie powinny być podpisane. Na dziedzińcu pałacowym i w ogrodach będą
wystawione stoły z jadłem i winem, będzie grała muzyka, tak iż każdy, kto
zechce i spełni warunek, może przybyć i wziąć udział w tym ogólnym balu.
Jak nietrudno się domyślić, dekret został przyjęty przez poddanych bardzo
różnie. Dostojnicy dworscy i szlachta byli wręcz oburzeni i poruszeni. Szukali w
dekrecie podstępu i ukrytego „drugiego dna”. Od razu stało się też jasne, że
życzenia będą oceniane i poddane selekcji. Zostanie wybrane to, które
najbardziej przypadnie królowi do gustu. Powiesi je w sali tronowej, a autora na
pewno odszuka i sowicie wynagrodzi lub obsypie zaszczytami.
Lud natomiast przyjął dekret ze zdziwieniem, ale i ze zrozumieniem,
wychwalając przy tym mądrość króla. Zaraz też po jego ogłoszeniu najbardziej
poszukiwanym towarem stał się pędzelek, tusz i papier ryżowy, a najbardziej
wziętymi profesjami - kaligraf i poeta. Toteż namnożyło się w królestwie
wędrownych mędrców, którzy za odpowiednią opłatą wytrzepywali z rękawów
stosowne sentencje i niezwykle głębokie myśli.
Ostatnie dni przed urodzinami król spędził w dużej niepewności. Zdawał
sobie sprawę, że dekret jest kontrowersyjny, i nie zdziwiły go reakcje
poddanych. Były takie, jak przewidywał. Intrygowało go jednak, czy ktokolwiek
przyjdzie na pałacowy dziedziniec, i najważniejsze, był ciekawy, jakie myśli,
przesłania czy po prostu życzenia złożą mu jego poddani, gdy nie są do tego
przymuszeni. Co napiszą, gdy mogą pozostać anonimowi? Czego mu tak
naprawdę życzą?
54
W dniu urodzin obawy króla prysnęły. Gdy tylko otworzyły się bramy
pałacu, dziedziniec zaczął zapełniać się ludźmi - przybywali biedacy, bogacze,
uczeni, kupcy, kramarze, wieśniacy, szlachta i wędrowni żebracy; wszyscy
odświętnie ubrani i każdy ze stosownym zwojem starannych kaligrafii. Przy
bramie straż przyjmowała kaligrafie, układała je do wielkich koszy i zapraszała
do środka. Król był zaskoczony tym, jak wielu ludzi gromadzi się na dziedzińcu.
Co prawda wielu z tych, którzy deklarowali się jako jego przyjaciele, nie
zobaczył; natomiast wielu z tych, których uważał za sobie nieżyczliwych i
opozycjonistów, przyszło. Król starał się przywitać z każdym. Dziękował za
życzenia. Potem usiadł i gdy wszyscy bawili się i ucztowali, zaczął czytać i
oglądać kaligrafie.
Teksty były życzliwe, serdeczne, jedne bardzo strojne i ozdobne, inne proste
i zwyczajne. Zdarzały się proste życzenia wypisane ręką, widać, nieprzywykłą
do trzymania pędzelka oraz inne, malowane przez wytrawnych, zawodowych
kaligrafów. Były te pisane od serca, i te na zamówienie. Król odkładał kolejne
zwoje i sięgał po następne. Jak do tej pory nie znalazł jednak niczego, nad czym
musiałby zatrzymać się przez chwilę, co wzbudzałoby jego zachwyt, głębszą
refleksję.
Rozwinął kolejny rulon i nagle twarz mu sposępniała, zastygł w bezruchu.
Ściągnął brwi i zmarszczył czoło. Otaczający go dworzanie z przestrachem i
przerażeniem zerkali przez ramię, chcąc przeczytać sentencję, gdy zaś poznawali
jej treść, ich twarze też posępniały. Na tanim papierze, wypisane niezbyt
wprawną ręką widniały trzy zdania :

Umiera Ojciec.
Umiera Syn.
I Wnuk też umiera.

- Kto to napisał? - krzyknął król, nie kryjąc swojego oburzenia. - Czy


będzie miał odwagę przyznać się i stanąć przed moim obliczem? Kogo i czym
tak uraziłem, że życzy mnie i mojej rodzinie czegoś tak strasznego?
Na dziedzińcu zrobiło się cicho. Wszyscy patrzyli po sobie ze strachem.
- Ja, panie - z tłumu doleciał spokojny głos.
- Kto? - krzyknął jeszcze raz król, usiłując wzrokiem przeszyć zebranych.
Z tłumu powoli wystąpił ubogi mnich. Uśmiechał się serdecznie i patrzył w oczy
królowi.
- Ty, dlaczego? - w głosie króla brzmiało zdziwienie i oburzenie.
- Bo uważam, że są to najważniejsze życzenia dla królewskiej rodziny.
- Życzenie śmierci?
55
- Nie. Życzenie zachowania naturalnego porządku rzeczy.
Z wyrazu twarzy króla można było wnioskować, że nie rozumie.
- Jak to?
- Panie, to proste - mówił spokojnie mnich. - Czy masz syna?
- Nie - odparł król i wyraźnie posępniał.
- A chciałbyś mieć? I uczestniczyć z radością w jego narodzinach?
- Oczywiście, głupie pytanie - król się żachnął.
- A chciałbyś uczestniczyć w jego pogrzebie? - pytał wesoło mnich.
- Co ty mówisz? Oczywiście, że nie! - król był oburzony.
- A chciałbyś mieć wnuka, patrzeć, jak baraszkuje radośnie u twoich stóp,
rośnie i rozwija się?
- Oczywiście - król się wyraźnie rozmarzył.
- A chciałbyś uczestniczyć w składaniu go do grobu?
- Zamilcz, głupcze, bo każę cię wychłostać! - krzyknął tracący już
cierpliwość król. Ale mnich wydawał się niewzruszony i mówił spokojnie dalej:
- Panie, w takim razie musisz umrzeć pierwszy, przed swoim synem i
wnukiem. Bo to, że w ogóle odejdziesz z tego świata, jest tak pewne jak to, że
jutro nastanie nowy dzień. Dobrze by było, aby w twojej ostatniej drodze
towarzyszyli ci twój syn i wnuk. A twojemu synowi jego syn i jego wnuk.
Wtedy będziesz odchodził z tego świata spełniony i bez żalu, a twoi najbliżsi
będą cię opłakiwać. Z twoim synem i wnukiem powinno być tak samo. Wtedy
będzie zachowany w twojej rodzinie naturalny porządek rzeczy. A rodzina
przetrwa wieki. Czego ci serdecznie życzę.
Król zamyślił się. Widać było, że słowa mnicha wywarły na nim wrażenie. I
jak głosi legenda, już następnego dnia w sali tronowej pojawiła się kaligrafia,
która towarzyszyła rodzinie królewskiej przez stulecia.

18. Lekarstwo na miłość

Pewien król w późnej jesieni swojego życia zakochał się. I jak to bywa w
tym wieku i w bajkach, zakochał się zupełnie nielogicznie i „nienormalnie”
(jeżeli miłość może być kiedykolwiek normalna). Do szaleństwa spodobała mu
się jedna z tancerek wędrownej aktorskiej trupy, która od kilku dni zabawiała
dwór podczas wieczerzy.
56
Podziwiał jej urodę, szaty, gibkość ciała. Obezwładniał go jej uśmiech,
którym nie podejrzewająca niczego młoda dziewczyna obdarzała króla i
pozostałych widzów.
Wykorzystując swoją absolutną władzę, król rozkazał, aby dziewczynę
natychmiast zatrzymano i przeniesiono do prywatnej, królewskiej części pałacu.
Pragnął, by została jego konkubiną, a potem zamierzał ją poślubić i uczynić
pierwszą ze swych żon. Monarcha zwykle do końca doprowadzał wszystkie
swoje zamierzenia i to też pewnie by zrealizował bez względu na opory wielu
osób na dworze, gdyby nie to, że dziewczyna w tajemniczy sposób rozchorowała
się. Zachorowała tego samego dnia, w którym przeprowadziła się do pałacu.
Stan jej zdrowia stopniowo się pogarszał.
Król szalał. Każdego podejrzewał o otrucie dziewczyny albo o rzucenie złych
uroków. Wezwani najlepsi medycy zastosowali wszystkie znane środki, ale bez
żadnego rezultatu. Dziewczyna nie jadła, nie piła; zawisła między życiem i
śmiercią. Mało kogo rozpoznawała, z nikim nie rozmawiała.
Gdy król wyczerpał wszystkie groźby, sięgnął po nagrody. Obiecał połowę
królestwa temu, kto byłby w stanie wyleczyć dziewczynę. Nikt jednak nie
zgłaszał się, nie mając odwagi leczyć choroby, na którą nie znaleźli lekarstwa
najlepsi królewscy medycy.
Pewnego dnia przed obliczem cesarskim stawił się wędrowny mnich, który
prosił o możliwość zobaczenia dziewczyny i postawienia diagnozy. Po godzinnej
rozmowie sam na sam z dziewczyną mnich stanął przed cesarzem, który z
ogromnym niepokojem i jeszcze większą nadzieją wyczekiwał jego diagnozy.
- Wasza wysokość - rzekł mnich - jestem pewien, że mam niezawodne
lekarstwo dla dziewczyny.
- Chwała Bogu, nareszcie! - krzyknął ucieszony król, a cały dwór
odetchnął. - Ale czy to lekarstwo będzie skuteczne? Czy się nie mylisz?
- Jestem tak przekonany o jego skuteczności, że gdyby stan dziewczyny się
nie poprawił, jestem gotów na ścięcie. Istnieje tylko jeden zasadniczy problem:
lekarstwo jest niezwykle bolesne i kosztowne, bo i choroba jest niezwykle
ciężka.
- Niech będzie, jakie chce. Mów szybko, jaka to choroba i jakie lekarstwo.
Zapłacę każdą cenę.
- Dziewczyna zachorowała na najcięższą chorobę świata, znaną dobrze
również waszej wysokości. Ta choroba nazywa się „miłość”.
- Dlaczego twierdzisz, mnichu - król był lekko poirytowany - że miłość jest
chorobą? Co ty możesz wiedzieć o tych sprawach, siedząc przez całe życie w
klasztorze?
57
- Miłość jest najcięższą choroba świata - mnich lekko się uśmiechnął,
niezrażony zmianą tonu w głosie króla. - Jej przebieg jest tym poważniejszy, im
ma się więcej lat, jak np. różyczka czy ospa. W młodym wieku przebiega
czasami niezauważenie; sprawia poważne wrażenie, ale zaaplikowanie
odpowiedniego leku powoduje natychmiastowe ozdrowienie bez żadnych
skutków ubocznych. W średnim wieku bywa, że ciągnie się latami, w ukryciu;
daje tylko łagodne objawy zewnętrzne, ale niszczy umysł i duszę człowieka.
Natomiast w jesieni życia skutki jej bywają śmiertelne. Jest to jedyna choroba na
świecie, która potrafi zwalić dwie zdrowe osoby do łóżka, natychmiast! Mówiąc
o tym, że lekarstwo jest bolesne i kosztowne, nie myślałem o dziewczynie,
wasza wysokość.
- A o kim? - przerwał król.
- O tobie, wasza wysokość - mnich popatrzył ze współczuciem na starego
króla i mówił dalej: - Dziewczyna jest zakochana w jednym z młodych
żonglerów ze swojej trupy teatralnej. Wypuść ją z pałacu, daj pozwolenie na
małżeństwo, a wyzdrowieje błyskawicznie.
Król opadł na tron i było widać, jak gwałtownie nadszedł atak choroby.
Biedny, stary król! Za bardzo pragnął dziewczyny, by pozwolić jej odejść. Za
bardzo ją kochał, by zatrzymać ją w pałacu i przyprawić o śmierć.
Chorował przez kilka dni, a objawy były takie jak u dziewczyny, tylko dużo
ostrzejsze. Król, tak jak przewidział mnich, bardzo cierpiał i krzyczał z bólu. Nie
jadł, nie pił, nie przyjmował nikogo. Był na przemian to wściekły, to apatyczny;
śmiał się histerycznie lub płakał. Rozbijał meble i drogocenną porcelanę. Chciał
wyskakiwać z okna. Dworzanie z daleka omijali królewskie komnaty w obawie,
aby wirus strasznej choroby też ich nie dopadł.
Może ze względu na tę gwałtowność i intensywność objawów choroba króla
trwała krócej, bo po kilku dniach silny królewski organizm chyba ją zwalczył.
Monarcha podjął decyzję.
Mizerny i wychudzony, zażądał obfitego śniadania, fryzjera, nowych szat.
Urzędowanie po chorobie rozpoczął od wydania, zdecydowanym głosem, trzech
rozkazów. Pierwszym było natychmiastowe wysłanie straży królewskiej w
pościgu za trupą aktorską i sprowadzenie jej niezwłocznie na dwór. (Każdy, kto
znał króla, wiedział, że rozkaz ten niczego dobrego nie wróży. Szczególnie dla
jednego jej członka.) Drugim rozkazem było wezwanie przed oblicze królewskie
chorej dziewczyny niezależnie od tego, w jakim jest stanie. Jak zajdzie potrzeba,
to przynieść ją na noszach. (To na pewno nie wróżyło nic dobrego dla niej.)
Trzecim było zaproszenie całego dworu na wysłuchanie ważnego oświadczenia
króla, które będzie miało ogromną wagę dla przyszłości całego królestwa. Mają
58
się stawić wszyscy. (Cały dwór po cichu przeczuwał, jaką to nowinę zakomu-
nikuje władca.)
Późnym popołudniem dziewczynę doprowadzono do sali tronowej. Była
wychudzona, blada i smutna.
- Moja panno - zaczął stanowczo król - długo zwlekałem z decyzją, ale ją
podjąłem. Za tydzień odbędzie się ślub. - Dziewczyna zachwiała się na nogach i
chyba by upadła, ale giermkowie podsunęli jej krzesło. Król nie zwracał na to
jednak uwagi i mówił dalej: - Tydzień czasu to dość dużo, aby poczynić
stosowane przygotowania i zaprosić wszystkich gości. Aby nie było ci smutno,
kazałem sprowadzić twój zespół. Będzie grał, tańczył i śpiewał na twoim weselu.
Tego dla dziewczyny było już za dużo. Zamknęła oczy i osunęła się na
krześle.
- A teraz pozwól - kontynuował dalej król - że przedstawię ci twojego
przyszłego męża.
Dziewczyna otworzyła ze zdziwieniem oczy. Przed nią stał jej ukochany
żongler, wyciągał do niej ręce i serdecznie się uśmiechał. Dziewczyna rzuciła
mu się w ramiona i natychmiast ozdrowiała. Mnich po raz drugi miał rację.
- A ode mnie - mówił dalej król - przyjmijcie jako królewski prezent
ślubny ten tuzin worków złota, aby nie zabrakło wam niczego do końca życia. -
Mnich po raz trzeci miał rację.

19. Władca jin-jang

W dalekim kraju Huashan za czasów panowania dynastii Shang Jin panował


mądry i zamożny władca. Był dobry dla swoich poddanych i dla swojego dworu,
ale miał jeden poważny problem - miał dwie osobowości. Bywały dni, kiedy
budził się radosny, pełen zapału do życia i euforii. Takie dni, już od świtu, wy-
dawały mu się cudowne. Ogrody pałacowe były piękniejsze, woda w kąpieli
cieplejsza, a służba pałacowa uprzejma i dobrze wypełniająca swoje obowiązki.
Urzędnicy zdający relacje przy śniadaniu zapewniali, że w królestwie panuje
spokój i ogólne zadowolenie, statki wracały z zamorskich krajów pełne korzeni i
drogich przypraw, a mąka mielona w królestwie oraz zbierane w nim plony były
najlepsze.
59
W takich dniach władca obniżał lub znosił podatki, rozdzielał dobra ziemskie
i przywileje, obdarzał łaskami; sprawował pokojowe rządy i wydawał łagodne
wyroki. W tych dniach był przychylny wszelkim prośbom, płynącym ze strony
swoich poddanych oraz przyjaciół.
Jednak były też inne, czarne dni. Obudziwszy się rano, już żałował, że nie
pospał dłużej. Nie miał ochoty na wstawanie ani cokolwiek innego.
Denerwowało go, że służba jest tak nieudolna, a wszyscy są w złym humorze.
Słońce - jeżeli świeciło - przeszkadzało mu bardziej niż deszcz. Gdy padał
deszcz, król był zły jeszcze bardziej. Posiłki były letnie, a kawa za zimna i za
mało czarna. Sama myśl o przyjmowaniu interesantów i sprawowaniu władzy
wywoływała ból głowy i mdłości.
W takie dni król drobiazgowo roztrząsał wcześniej zawarte porozumienia i
ogarniał go ogromny strach na myśl o ich realizacji. Były to dni podnoszenia
podatków, konfiskaty ziemi, licznych kar chłosty za najdrobniejsze uchybienia i
więzienia dla przeciwników.
Lękając się przyszłości, nie mogąc poradzić sobie z teraźniejszością,
prześladowany błędami przeszłości, ustanawiał srogie prawa przeciw swemu
ludowi. Słowem, którego najczęściej używał w tych dniach, było „nie”.
Król był świadomy problemów spowodowanych wahaniami nastroju.
Cierpiał z tego powodu, tak jak cierpieli jego poddani. Dłużej już tego nie mógł
znieść. Zwołał więc wszystkich mędrców, lekarzy i najlepszych swoich
doradców.
- Przywołałem was - zwrócił się do nich - bo wszyscy znacie zmiany mego
ducha. Wszyscy skorzystaliście dzięki moim euforiom i ucierpieliście wskutek
mego gniewu. Ale zapewne nie wiecie, że najbardziej cierpię ja sam, kiedy co
dnia muszę naprawiać to, co zrobiłem wtedy, kiedy wszystko postrzegałem
inaczej. Potrzebna mi wasza pomoc w wynalezieniu sposobu, czy to w postaci
gorzkiego lekarstwa, czy jakiegoś zaklęcia, które to wszystko zmieni.
Powstrzyma mój absurdalny optymizm, którego skutków nie jestem wówczas
świadom, oraz mój irracjonalny pesymizm, którym gnębię i ranie tych, których
kocham.
Mędrcy przyjęli wezwanie i przez kilka tygodni pracowali nad sposobem
uleczenia króla. Jednakże ani żadna mikstura, ani żadna mantra, ani żadne zioło
nie były skuteczne i nie rozwiązywały zmartwień władcy. Mędrcy stanęli przed
królem i wyznali mu niepowodzenia w znalezieniu uzdrawiającego środka. Tej
nocy król gorzko płakał.
Następnego dnia o audiencję poprosił nieznany wędrowiec. Mówiono, iż jest
to człowiek, mieszkający wysoko w górach, który nigdy nie kontaktuje się z
ludźmi. Ubrany był skromnie, w wyświechtaną tunikę, która kiedyś miała biały
kolor. Służba nie chciała go wpuścić, ale król oddalił straże.
60
- Z jaką sprawą przychodzisz? - zapytał władca.
- Wasza wysokość - zaczął, oddając pokłon królowi - nawet w górach, z
których przybywam, mówi się o twoim problemie i o twoim bólu. Przychodzę,
aby ci pomóc.
Skłaniając głowę jeszcze niżej, podszedł do króla i wręczył mu małą
skórzaną szkatułkę.
- Czy to jest lekarstwo dla mnie? - zapytał król.
Pełen nadziei otworzył ją i zajrzał do środka. Znalazł w niej srebrny
pierścień.
- Dziękuję - powiedział z entuzjazmem i zdziwieniem. - Czy to jest
magiczny pierścień?
- Jest nim niewątpliwie - odparł mnich - lecz jego moc nie bierze się
wyłącznie z noszenia go na palcu. Każdego ranka, kiedy się obudzisz, musisz,
wasza wysokość, odczytać wygrawerowany na pierścieniu napis oraz
przypominać sobie te słowa, ilekroć spojrzysz na pierścień na swoim palcu w
ciągu dnia.
Mnich zniknął tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Król wziął
pierścień, przeczytał napis i zamyślił się głęboko.
Od tego dnia wszystko w królestwie wróciło do normy. Król rozpoczynał
każdy dzień od czytania słów na pierścieniu i był uzdrowiony.
Doradcy królewscy nie mogli nadziwić się skuteczności niezwykłego
klejnotu, ale też nie kryli ciekawości, jaka jest treść tej magicznej mantry na nim
wygrawerowanej. W końcu zapytali o to króla.
A on uśmiechnął się, wziął pierścień i przeczytał na głos: „Musisz wiedzieć,
że ten dzień też minie”.

20. Królewskie urodziny

Pewien król, który słynął ze swej mądrości, skończył właśnie


dziewięćdziesiąt lat. Był to powód do wielkiej radości, gdyż wszyscy bardzo
kochali swego władcę. Owego dnia przygotowano w pałacu wspaniałą
uroczystość, na którą zaproszono wszystkich najważniejszych dostojników
królestwa oraz delegacje wielu państw.
W dniu urodzin w sali, w której jubilat miał przywitać gości, leżała góra
prezentów. Podczas kolacji, po odśpiewaniu tradycyjnej pieśni ..Dwieście lat”
(aby nie stawiać tamy Boskiemu miłosierdziu, zrezygnowano z pieśni „Sto lat”),
król
61
nakazał swym służącym, aby podzielili prezenty na dwie grupy: jedną, których
ofiarodawcy byli znani, i drugą - podarki anonimowe.
Kiedy wniesiono torty i kawę, król poprosił zebranych do dwóch grup
prezentów: do pierwszej z setkami wielkich i drogich prezentów, oraz drugiej
mniejszej, z zaledwie dziesięcioma darami.
Król rozpoczął od rozpakowywania prezentów z pierwszej grupy. Wy-
woływał po kolei tych, którzy mu je ofiarowali. Każdego prosił o zbliżenie się
do tronu.
- Jestem ci bardzo wdzięczny za twój prezent i za pamięć o mnie - mówił -
ale oddaję ci go i niechaj wszystko będzie między nami tak jak przedtem.
Gdy oddawał prezenty, niczego nie komentował, niczego nie oceniał. Nie
było dla niego istotne, co stanowiło prezent. Kiedy skończyły się podarki z
pierwszej grupy, podszedł do drugiej, mówiąc:
- Nie wiem, kto przysłał te prezenty. Przyjmę je, ponieważ do niczego
mnie nie zobowiązują, a w moim wieku nie jest wskazane, aby mieć
jakiekolwiek zobowiązania.

21. Próżność

Był sobie kiedyś król, którego pycha i próżność doprowadziły do szaleństwa.


Próżność i pycha zawsze kończą się opętaniem. Król ten, wzorem innych
podobnych sobie władców, których historia zna dobrze, a lud woli nie pamiętać,
rozkazał zbudować w swoich pałacowych ogrodach świątynię, w której umieścił
wielki posąg samego siebie w pozie modlitewnej.
Codziennie rano, przed śniadaniem lub też po nim, król szedł do świątyni,
kładł przed posągiem kwiaty i owoce, padał na kolana oraz palił świece i
kadzidła, adorując samego siebie. Pewnego dnia pomyślał jednak, że wielka i
prawdziwa religia nie może mieć tylko jednego wyznawcę, bo nie jest wtedy
wielką religią. Dlatego, doznając boskiego natchnienia, postanowił, że
przysporzy jej więcej wiernych.
Wydał natychmiast dekret, w którym nakazał, aby wszyscy żołnierze z
gwardii królewskiej trzy razy dziennie składali pokłon przed posągiem. Minęło
kilka dni, a to samo zaczęło dotyczyć wszystkich jego służących, ministrów,
całego dworu.
62
Szaleństwo króla rosło wraz z upływem czasu. Nie był usatysfakcjonowany
pokłonami tych, którzy go otaczali. Stopniowo dekretami rozszerzył swoją
religię na całe królestwo i wszystkich poddanych. Królewskie huty i odlewnie
zajęły się wytwarzaniem posągów z wizerunkiem króla, a drukarnie drukowały
portrety w różnych pozach i różnej wielkości. Dla królestwa był to towar
pierwszej potrzeby.
Król nie był jednak zadowolony. Pewnego dnia rozkazał, aby gwardziści
królewska udali się na stołeczny rynek i przyprowadzili trzy pierwsze napotkane
osoby. „Teraz zademonstruję wszystkim silę wiary we mnie, a sam przekonam
się, czy jest ona autentyczna - pomyślał. - Zażądam, aby padli na kolana przed
moim wizerunkiem, i jeśli są mądrzy, uczynią to, a jeśli nie, to nie zasługują na
to, aby żyć.”
Strażnicy udali się na rynek, z którego przyprowadzili trzy pierwsze
napotkane osoby: profesora uniwersytetu, mnicha i żebraka. Całą trójkę
zaprowadzono do świątyni i przedstawiono królowi.
- Oto wizerunek jedynego i prawdziwego Boga - powiedział do przybyłych
król. - Padnijcie przed nim na kolana albo złożycie swoje życie w ofierze.
Profesor pomyślał: „Król zwariował i jest w stanie mnie zabić, jeśli się nie
pochylę. Oczywiście jest to sytuacja wyższej konieczności, tryumf brutalności i
szaleństwa nad intelektem. Nauka nie osądzi źle mego postępowania, widząc, że
robię to bez przekonania, dla ratowania własnego życia i w imieniu
społeczeństwa, do którego należę. Nauka i moi studenci nie mogą stracić tak
wybitnej jednostki jak ja” - i pochylił się więc przed wizerunkiem.
Mnich pomyślał: „Król oszalał i spełni swą groźbę. Z fanatyzmem religijnym
nie można dyskutować. A ja jestem wybrańcem prawdziwego Boga. Jestem jego
kapłanem i dlatego moje duchowe akty są uświęcone w miejscu, w którym
jestem. Wizerunek jest nieważny. Prawdziwym Bogiem jest ten, któremu
faktycznie oddaję cześć” - i uklęknął.
W końcu przyszła kolej na żebraka, który stał nieruchomo.
- Uklęknij - powiedział król.
- Wasza wysokość, nie uklęknę bo nie będę dokładał się do twojego
szaleństwa. Nie przynależę do społeczności, nad którą ty masz władzę, a której
członkowie najczęściej wyrzucają mnie z progów swych domów. Nie jestem
również wybrańcem nikogo, z wyjątkiem paru wszy żyjących w moich włosach.
Nikogo nigdy nie oceniałem i nie miałem nigdy żadnego autorytetu. Dlatego nie
będę czcił żadnego wizerunku. A jeśli chodzi o moje życie, to, cóż, myślę, że nie
jest ono na tyle cennym dobrem, żeby warto było robić z siebie głupca i
ośmieszyć się dla zachowania go.
63
W związku z tym, panie, jeszcze raz powiem, że nie widzę żadnego powodu,
dla którego warto by było uklęknąć.
Starzy ludzie mówią, że odpowiedź żebraka tak wstrząsnęła królem, iż
oświeciła go i spowodowała zmianę jego postępowania. Dzięki temu król
wyzdrowiał i rozkazał zamienić świątynię na przedszkole, a posągi przetopić na
huśtawki dla dzieci.

22. Szczeble niekompetencji

Był sobie kiedyś bardzo mądry król, któremu bardzo zależało na swoich
poddanych. Zdając sobie sprawę z faktu, że nie każdy z nich może się z nim
kontaktować, starannie dobierał urzędników i zarządców, aby ich uczciwość i
kompetencja były wizytówką jego panowania. Szczegółowo analizował
wszystkie wnioski i skargi, płynące od szarych obywateli. Bez przerwy
wypytywał podwładnych i przełożonych o stosunki panujące w pracy oraz ocenę
jednych i drugich.
Pomimo tych ogromnych starań jego poddani nie wydawali się zadowoleni z
kontaktów z lokalną władzą, a jego urzędnicy i zarządcy różnych szczebli
narzekali, jak w innych królestwach, na swoich przełożonych. Wszystko to
bardzo martwiło króla. Nie mógł rozumieć, dlaczego dla obywatela każdy
urzędnik jest „niekompetentnym idiotą”; dla podwładnego jego szef jest
„nieodpowiedzialnym złośliwcem”; i dlaczego, pomimo swych osobistych
ogromnych starań, musi w wielu przypadkach zgodzić się z tymi opiniami.
Pewnego dnia poruszył ten problem w trakcie rozmowy z jednym ze swoich
najmądrzejszych doradców. Ten uśmiechnął się i odrzekł:
- Widzisz, królu, jest to problem „szczebla niekompetencji”.
- Chyba nie bardzo cię rozumiem - odrzekł władca.
- Prawie w każdym społeczeństwie, strukturze władzy, zarządzaniu istnieje
hierarchia i drabina awansu. Po niej wspina się każda osoba. Wspina się tak
długo, póki nie osiągnie szczebla swej niekompetencji, i wtedy tam pozostaje.
- Przyznam, że nadal nie rozumiem.
- To bardzo proste, mój królu. Powiedz mi, na przykład, dlaczego Ken Laia
mianowałeś zastępcą zarządcy prowincji królewskiej do spraw rolnictwa ?
64
- Bo ma odpowiednie wykształcenie i bardzo dobrze sprawdził się jako
zarządca moich prywatnych dóbr rolnych i moich ogrodów.
- Świetnie, a co robił wcześniej ?
- Wcześniej - pomyślał król - zarządzał tylko moimi ogrodami, i robił to
świetnie.
- A jeszcze wcześniej.
- Był szefem moich ogrodników.
- A wcześniej.
- Jeszcze za czasów panowania mojego ojca był zwykłym ogrodnikiem.
Ojciec mówił, że bardzo dobrym i wyróżniającym się. Szczególnie interesowały
go nowe oryginalne kwiaty.
- A czy pamiętasz, królu, jak zaczynał pracę w waszych ogrodach?
- Chyba jako pomocnik przy kwiatach.
- Czy jesteś zadowolony z zarządzania rolnictwem w swojej prowincji?
- Właściwie nie bardzo. Wpływają na niego liczne skargi. Nie ogarnia
wielu spraw z dystrybucją, skupem, eksportem...
- A czy byłeś z niego zadowolony, gdy był zarządcą twoich dóbr i
ogrodów?
- Tak, już ci mówiłem.
- A czy powierzyłbyś mu kierowanie rolnictwem w całym królestwie?
- Oczywiście, że nie. Zupełnie nie sprawdził się w królewskiej prowincji.
- Otóż to. Ken Lai osiągnął szczebel swej niekompetencji jako zastępca
zarządcy prowincji i dalej już nie awansuje. Na pewno bardzo źle czuje się w tej
roli. Jestem przekonany, że nie ogarnia wszystkich spraw i bardzo źle czuje się w
roli urzędnika. Jest jednak ambitny i to nie pozwala mu zrezygnować ze
stanowiska. Był dobrym ogrodnikiem w ogrodach pałacowych i w tej roli czuł
się wspaniale. Ktoś to zauważył i zrobił go szefem ogrodników królewskich.
Dalej pracował w ogrodach, znał się na tej pracy i bardzo dobrze kierował
podwładnymi. Po paru latach awansował więc na stanowisko zarządcy całych
ogrodów. Pracował dalej tam, gdzie lubił, miał więcej spraw, ale wciąż związa-
nych z tym, na czym się znał i w czym był świetny; to było jego cale życie.
Słusznie uczyniłeś go, panie, zarządcą swoich dóbr rolnych i ogrodów. Dużo
jeździł po twoich dobrach, kontaktował się z rolnikami, których większość znał.
Dbał osobiście o ogrody; ogarniał swoją wiedzą wszystko. Cały czas przydatna
mu była znajomość pracy na roli, ogrodów. A potem został zarządcą rolnictwa
całej prowincji i utknął na zarządzeniach, dekretach, podatkach. Nie zna się na
eksporcie i nie
65
umie poradzić sobie z pracą „papierkową”. Stał się nerwowy i niezadowolony z
samego siebie, niekompetentny na tym stanowisku i wszyscy na niego narzekają.
Popełnia błędy, bo się na tym nie zna. A ty, panie, i jego podwładni
zastanawiacie się, jak to się stało. Mówicie: „Do tej pory byliśmy z niego
zadowoleni”.
- Pytałeś mnie, panie, jak to się dzieje, że ludzie narzekają na swoich szefów.
Dla jednej osoby szczebel niekompetencji to starszy ogrodnik, dla innej -
minister, dla kogoś - sierżant, a dla innego - generał; dla jednego - filozof, a dla
drugiego - doradca królewski.

Każdy z nas awansuje tak długo, aż dojdzie do


tego szczebla drabiny i tam zostaje. Takie jest życie.

23. Spełnione marzenia

Dawno, dawno temu było sobie wielkie i biedne królestwo. Od lat władał tam
zły król i żyli nieszczęśliwi poddani. Ale naprawdę panowały tam głód, bieda i
strach. Król był tyranem, jakiego świat nie widział. Dbał tylko o siebie, swoją
przyboczną straż i kata, który był jednym z bardziej zapracowanych ludzi w tym
królestwie. Król bez przerwy podnosił podatki, cła, ograbiał kupców i nakładał
na wszystkich srogie kontrybucje. Wtrącał do lochu za drobne uchybienia, a za
większe - ścinał głowy. Przeciwników nie miał, bo dawno się z nimi rozprawił.
Żadnych swobód, żadnej demokracji. Nie tolerował w kraju żadnych grup,
stowarzyszeń, partii, religii. Przy tym domagał się oddawania jemu samemu
boskiej czci, pokłonów i czołobitności. Gdy był niesiony w lektyce ulicami
stolicy, zamierał cały ruch. Wszyscy klękali i nisko pochylali głowy. Bardzo
nisko! Bo jeżeli król uznał, że było to nie wystarczająco nisko, to już za chwilę
delikwent mógł nie mieć czego pochylać. Do tego był zupełnie nieobliczalny i
miewał napady szału. Wtedy każdy, kogo spotkał na swojej drodze, mógł
spodziewać się najgorszego.
Ludność tego biednego królestwa cierpiała strasznie. Kto mógł, uciekł do
krajów sąsiednich lub krył się wysoko w górach. Niektórzy młodzi ludzie trafiali
do kilku klasztorów zen, do których władza królewska nie docierała; nie
wiadomo, czy dlatego, że król o nich zapomniał, czy dlatego, że straż bała się
wypuścić tak daleko w góry.
66
Jak zapewne pamiętasz z historii, Drogi Czytelniku, każdy tyran dochodzi do
takiego momentu w swoim panowaniu, w którym przekracza wszelkie granice, a
wtedy następuje zupełnie niespodziewany zwrot. Tak też jest i w naszej bajce.
Pewnego dnia tak jak zwykle król niesiony był ulicami stolicy i pilnie
obserwował, czy wszyscy oddają wystarczająco czołobitnie pokłon, gdy nagle
zobaczył stojącego młodego człowieka - nie klęczącego, nie pochylonego, ale
najnormalniej w świecie, wyprostowanego i na dodatek jeszcze patrzącego
bezczelnie na królewski majestat. Król się rozzłościł.
- Pojmać i ściąć głowę - wydał krótką dyspozycję do straży.
Twarz młodzieńca rozjaśniła się w płomiennym uśmiechu i krzyknął:
- Królu, bardzo dziękuję, ale proszę, aby wykonano wyrok jak najszybciej.
Proszę!
Król był bardzo zdziwiony, ale odrzekł:
- Oczywiście, jutro o świcie, tak jak wykonuje się wyroki.
- Jutro o świcie? To wspaniale! - młodzieniec był wyraźnie ucieszony. -
Dziękuję, królu.
Lektyka królewska już miała się oddalić, gdy z tłumu powstał drugi młody
mężczyzna, krzycząc: - Królu daruj mu życie i mnie zetnij głowę.
- Czy jesteś jego jakimś krewnym, bratem - spytał coraz bardziej zdzi-
wiony król.
- Nie, królu, nie znam go, jest mi obcy. Ale to mnie zetnij głowę!
- Dobrze - machnął ręką król i straż pojmała drugiego młodzieńca.
- Nie, tylko nie to! Protestuję, to niesprawiedliwe! - tym razem krzyczał
pierwszy młodzieniec. - To ja miałem mieć ściętą głowę o świcie i domagam się
wykonania wyroku.
- Nie ma problemu, katów jest u nas pod dostatkiem. Zetniemy dwie głowy
- powiedział król.
- Ale mnie pierwszemu!
- W żadnym wypadku. To ja miałem być pierwszy!
- Nie, właśnie że ja!
Dwaj młodzieńcy prowadzili zażartą kłótnię w obliczu króla, komu ma być
ścięta głowa najpierw.
- Dobrze, zetniemy obie głowy równocześnie - król wydał salomonowy
wyrok.
- Ale mnie zetnij głowę przed nimi - odezwał się trzeci młodzieniec, który
nagle pojawił się przed królem. - Ja nie darzę cię, królu, żadnym szacunkiem i to
ja zasługuję na to, aby mnie ścięto głowę pierwszemu.
- Nie, mnie zetnij głowę!
- Mnie!
67
- Ja też o to proszę! - przed królem stało kilku młodzieńców i każdy z nich
prosił o to, aby mu ściąć głowę.
Słowo „zdziwienie” to za mało, aby oddać stan umysłu króla. Był wręcz
oszołomiony zaistniałą sytuacją, która wydała mu się bardzo podejrzana. Dzisiaj
wytrącono mu najstraszniejszą broń z ręki - myślał - ścięcie głowy. Znalazło się
tylu ochotników, że przekroczyło to możliwości przeróbcze kata. Ale dlaczego?
Zaczęło go nurtować to pytanie. Dlaczego ktoś chce, aby mu ściąć głowę? To
musi być jakaś tajemnica, jakiś podstęp. Szybko się pozbierał. Kazał straży skuć
młodzieńców i dostarczyć do pałacu na natychmiastowe przesłuchanie.
- O co w tym wszystkim chodzi? - pytał król, gdy młodzieńcy stanęli przed
jego obliczem. - Pytam was, o co chodzi.
- O nic, chcę mieć ściętą głowę - odpowiedział jeden.
- Ale dlaczego?
- Bo nie chcę mieć głowy, i tyle.
- Nie, nie jestem głupi - król był już rozzłoszczony. - W tym tkwi jakiś
podstęp. Musi być jakiś sekret. Mówcie, jaki! Rozkazuję!
Ale wszyscy spuścili oczy i milczeli.
- Odpowiadajcie, bo każę wam ściąć głowy - krzyczał rozwścieczony król,
który w szale zapomniał o sednie problemu. Głowy podniosły się prawie
równocześnie i król usłyszał jak chórem powiedzieli:
- Ale mnie pierwszemu.
Zrezygnowany król opadł na tron. Nic z tego nie rozumiał. Na długą chwilę
w komnacie zapanowała cisza. Gdy patrzył tak na pochylone głowy
młodzieńców, nagłe zauważył coś, czego nie widział wcześniej - byli do siebie
podobni. Identyczne ogolone głowy, sandały i szaty, przypominające strój
mnichów - ale mnichów w królestwie już prawie nie ma, bo większość została
skrócona o głowę. Nie licząc tych kilku w górskich klasztorze, z którymi też się
rozprawi.
- Skąd jesteście? - zapytał.
Spojrzeli po sobie: - Z gór - odpowiedział jeden.
- Z klasztoru! - wrzasnął, zadowolony ze swoich zdolności dedukcyjnych
król. - Terminujecie w klasztorze. A gdzie wasz mistrz? Każę go pojmać, może
on będzie rozmowniejszy.
Król rozesłał straże. Po kilku godzinach żołnierze przyprowadzili przed
oblicze majestatu starego człowieka. Pomimo sędziwego wieku i dramatycznej
sytuacji, w której się znalazł, stał wyprostowany i odważnie patrzył w oczy
królowi.
- Jesteś ich mistrzem? - spytał król.
- Tak - odpowiedział starzec cicho i spokojnie.
68
- To powiedz, dlaczego domagają się ścięcia głowy?
- Nie odpowiem na to pytanie, bo nie wiem.
- Na pewno wiesz. Musisz o tym wiedzieć. Mów, jaka jest przyczyna!
- Nie wiem, wasza wysokość.
- Mów, bo każę ci ściąć głowę - wrzasnął król. Twarz starca rozjaśniła się
w radosnym uśmiechu: - Ale mnie pierwszemu, jutro o świcie - doleciały do
uszu króla słowa wypowiedziane spontanicznie przez starca, który wyraźnie nie
mógł opanować emocji.
Było jasne: starzec był z nimi w zmowie i wszystko wiedział. Ale jak ich
zmusić do mówienia? W sali znowu zaległa niepokojąca cisza. Przerwał ją
rozkaz króla skierowany do straży:
- Wezwać kata z narzędziami tortur. Jeszcze was zmuszę do mówienia!
- Być może śmierć was nie przeraża - zwrócił się do zebranych - ale
zobaczymy, czy jesteście odporni na ból i męki. A nie będę torturował was
-skierował się do młodzieńców - tylko waszego mistrza. Będzie doznawał bólu
tak długo, dopóki sam nie wyjawi sekretu lub jeden z was nie wytrzyma i nie
powie mi, o co tu chodzi.
- Nic nie mówcie, rozkazuję! - krzyczał mistrz przywiązywany do stołu
tortur.
Kaci rozpoczęli swą pracę. Mistrz cierpiał strasznie, ale niczego nie
powiedział. Wśród uczniów narastało współczucie i przerażenie. W końcu jeden
nie wytrzymał:
- Przerwijcie, powiem.
- Niczego nie mów, zaklinam - resztkami sił wyszeptał mistrz.
- Mistrzu, wybacz, powiem.
Król ruchem ręki wstrzymał tortury.
- Mów!
Mistrz i uczniowie zrezygnowani pospuszczali głowy.
- Jest pewna tajemnica. Jutro jest taki dziwny dzień - zaczął z dużą
trudnością uczeń - najdłuższy dzień w roku.
- No i co z tego? - z niecierpliwością przerwał mu król.
- Jest stara przepowiednia mówiąca o tym, że kto jutro rano o wschodzie
słońca umrze, ten uzyska nieśmiertelność.
Mistrz i uczniowie byli zupełnie załamani, na nic zdało się poświęcenie
mistrza. Ich sekret został zdradzony. Król nie zwracał na to uwagi. Był wyraźnie
zainteresowany i ożywiony, chociaż starał się to ukryć.
- Nieśmiertelność? - zapytał, chcąc się upewnić, czy dobrze usłyszał.
- To chyba jakiś żart.
- Tak, nieśmiertelność.
69
- To niemożliwe, panuję w tym kraju kilkanaście lat. Znam wszystkie
legendy, proroctwa i mity. Mam dobrych doradców i uczonych w piśmie. Nigdy
nie słyszałem o takiej przepowiedni!
- Jest to bardzo stara przepowiednia. Spisana na starym pergaminie, odkrył
ją w naszym klasztorze mistrz. Była trzymana tam w ścisłej tajemnicy do chwili,
aż nadejdzie odpowiedni moment - zakończył uczeń.
- Czy to prawda? - król zwrócił się do mistrza. A ten powoli, z ogromnym
trudem odrzekł:
- Tak, prawda.
Król polecił zwolnić wszystkich. Wezwał kanclerza i sekretarza. Podpisał na
siebie wyrok śmierci. I rano o świcie kat ściął mu głowę.

Uświadom człowiekowi jego marzenia, a zrobi


wszystko, aby je osiągnąć.

24. Król podatków i szlachetni poddani

Był sobie kiedyś mądry, bogaty i sprawiedliwy król, czyli trochę inny.
Rządził on małym bogatym państwem, zwanym Księstwem Cabernet
Sauvignon. Jak nie trudno się domyślić, jego królestwo żyło z wina. Było pełne
winnic, a wszyscy poddani pracowali przy uprawie winorośli i wytwarzaniu
znakomitego trunku. Wino było bardzo cenione w sąsiednich krajach i bardzo
dobrze się tam sprzedawało. Eksport umożliwiał dwudziestu tysiącom rodzin
zamieszkujących Cabernet Sauvignon dostatnie życie. Zarabiali wystarczająco
dużo, aby mogli spokojnie płacić podatki, zagwarantować sobie odpowiednie
wykształcenie i opiekę medyczną, a także od czasu do czasu pozwolić sobie na
różne luksusy.
Ulubionym zajęciem króla było studiowanie finansów swego królestwa i
opracowywanie różnych regulacji podatkowych. Król był sprawiedliwy i
wyrozumiały i nie lubił sięgać do kieszeni swoich poddanych, dlatego usilnie
pracował nad podatkami - z tym że, co bardzo nietypowe dla władcy, pracował
nad sposobem ich obniżenia. Któregoś dnia wpadł na pomysł. Ponieważ rządził
tak mądrym, pracowitym i uczciwym ludem, postanowił znieść podatki
całkowicie. Aby pokrywać niezbędne wydatki stanu, wprowadził jednak pewną
kontrybucję: raz w roku w okresie rozlewania wina każdy poddany będzie
musiał przynieść
70
do ogrodów królewskich pięciolitrowy dzban najlepszego wina ze swojej
winnicy i wlać go do ustawionej tam w danym dniu wielkiej kadzi.
W ten prosty sposób ze sprzedaży i eksportu stu tysięcy litrów wina zostaną
uzyskane pieniądze potrzebne w budżecie kraju na potrzeby króla, wydatki
sanitarne i edukację ludu.
Król wydał więc dekret, który niezwłocznie obwieszczono na głównych
ulicach miast. Radość poddanych była nieopisana. W każdym domu chwalono
mądrość króla i śpiewano pieśni na jego cześć. W każdej winiarni wznoszono
kielichy za zdrowie i długie życie sprawiedliwego władcy. Obywatele nie
ukrywali, że są dumni z obdarzonego zaufania i że nigdy nie zawiodą monarchy.
Nadszedł dzień kontrybucji. Przez cały tydzień w osiedlach, na rynkach, na
placach i w kościołach mieszkańcy przypominali sobie nawzajem i zaznaczali,
aby nikogo nie zabrakło. Ta, w pełni obywatelska, postawa mieszkańców była
najlepszą zapłatą za prawdziwie królewski gest władcy.
Od najwcześniejszych godzin porannych przybywały z całego królestwa
rodziny winiarzy. Przedstawiciele, głowy rodzin trzymali w rekach stosownej
wielkości dzbany. Jeden za drugim powoli i ostrożnie wspinali się po wysokiej
drabinie na wysoką platformę, ze szczytu której wlewali wino do ogromnej
królewskiej kadzi. Po wlaniu wina schodzili drugą drabiną, gdzie u podnóża
czekał na nich królewski skarbnik, który na liście odnotowywał obecność i
dawał każdemu z wieśniaków metalowy herb ze znakiem króla.
Po południu, kiedy ostatni z poddanych opróżnił swój dzban, skarbnik
ogłosił, że nikogo nie zabrakło. Ogromna kadź napełniła się stoma tysiącami
litrów wina. Począwszy od pierwszego i skończywszy na ostatnim każdy z
poddanych zjawił się na czas w królewskich ogrodach, opróżniając swój dzban
wina.
Król był szczęśliwy, dumny i usatysfakcjonowany. Po zachodzie słońca,
kiedy cała ludność skupiła się na placu przed pałacem, ukazał się na balkonie.
Wszyscy byli rozradowani. Trzymając w dłoni piękny kryształowy kielich,
dziedzictwo rodowe, rozkazał służbie nalać sobie na spróbowanie zebranego
wina i podczas kiedy służący z kielichem podążył w kierunku kadzi, przemówił:
- Ludu Cabernet Sauvignon. Tak jak się spodziewałem, jesteście wspaniali.
Wszyscy przybyliście dzisiaj do pałacu wypełnić swój obowiązek. Chcę
podzielić się z wami moją radością, radością całego królestwa, w którym
lojalność ludu w stosunku do swego króla jest tak samo wielka jak lojalność
króla w stosunku do poddanych. Nie przychodzi mi do głowy żaden lepszy
sposób, aby to uczcić,
71
jak wznieść toast za was, moich poddanych, pierwszym kielichem waszego
wina, które z pewnością przypomina królewski nektar. Jest kwintesencją
najlepszych winogron świata podlewanych największym dobrem królestwa, to
znaczy, miłością ludu.
To krótkie przemówienie wzruszyło wszystkich. Ludzie płakali i wiwatowali
na cześć monarchy. Służący podał mu kielich, a ten wziął go do ręki i już chciał
wznieść toast za euforycznie oklaskujący go lud, gdy zdziwienie nie pozwoliło
mu na wykonanie ruchu. Sięgając po kielich, król zauważył, że wypełniony jest
on jakimś bezbarwnym płynem. Powoli zbliżył puchar do nosa,
przyzwyczajonego do aromatu najlepszych win, i stwierdził, że ciecz ta nie ma
żadnego zapachu.
Natychmiast zjawił się nadworny kiper. Podobnie jak król, zbliżył kielich do
ust prawie automatycznie i pociągnął łyk wina. Jego zdziwiona mina mówiła
wszystko. Wino nie miało smaku! Król kazał zaczerpnąć drugi kielich wina z
kadzi, następnie jeszcze jeden, a na koniec sam wdrapał się na platformę, aby
osobiście spróbować płynu z wierzchu kadzi. Za każdym razem był on
bezwonny, bezbarwny i bez smaku. Rozkazał, aby natychmiast wezwano
królewskich alchemików w celu przebadania składu wina. Wynik ekspertyzy był
jednoznaczny - kadź była wypełniona wodą. Najczystszą wodą. Sto procent
wody. Sto tysięcy litrów wody.
Władca rozkazał wezwać wszystkich mędrców i magów na naradę. Trzeba
znaleźć przyczynę, jakieś wytłumaczenie tego niezwykłego zdarzenia. Czy to
jakieś zaklęcie, reakcja chemiczna, czary spowodowały, że ta mieszanka win
zamieniła się w wodę?
Kiedy zebrani radzili, prześcigając się w próbach wyjaśnienia przemiany
wina w wodę, najstarszy z ministrów rządu podszedł do króla i szepnął mu do
ucha:
- Panie, to nie cud, nie zaklęcie ani alchemia. Nic z tego. Obywatele
Cabernet Sauvignon, wasi poddani, to przede wszystkim normalni ludzie. I to
wszystko.
- Co chcesz przez to powiedzieć? Nie rozumiem - odrzekł król.
- To, że mając okazję, postanowili ją wykorzystać.
- Dalej nie rozumiem - odparł król
- Weźmy na przykład Bertucia - powiedział minister. - Bertucio posiada
największe winnice w naszym księstwie. Winogrona, które uprawia, należą do
najlepszych w całym królestwie, a jego wino sprzedaje się najlepiej i najdrożej.
Dzisiejszego ranka, kiedy wybierał się ze swoją rodziną do miasta, żal mu się
zrobiło tego dzbana wina. Pomyślał: „A gdybym tak nalał do dzbana wodę
zamiast wina? Kto wyczuje różnicę? Tylko jeden dzban wody na sto tysięcy
litrów
72
wina. Nikt nie poczuje różnicy! Nikt!” I nikt by nie wyczuł, gdyby nie jeden
szczegół, wasza wysokość, gdyby nie jeden szczegół: wszyscy twoi szlachetni i
uczciwi poddani pomyśleli tak samo.
III

Bajki o regułach,
zasadach
i metodach
25. Tylko to, co najlepsze

Pewien prosty, ale bardzo energiczny człowiek dorobił się ogromnej fortuny i
stał się ważny. Zgodnie ze starym przysłowiem: „Gdy Pan Bóg daje biednemu
pieniądze, to mu odbiera resztki rozumu” - wydawał na prawo i lewo. W jego
domu i otoczeniu mogło być tylko to, co najdroższe, najlepsze, czego nikt
jeszcze nie ma. Wreszcie stało się to jego celem życia, wręcz obsesją.
Pewnego dnia poczuł się bardzo źle. Zaczął uskarżać się na uporczywy ból z
prawej strony jamy brzusznej. Jego domowy, najlepszy, lekarz stwierdził, że jest
to najprawdopodobniej zapalenie wyrostka robaczkowego - na tym etapie
niegroźna przypadłość, z którą poradzi sobie dobrze każdy dyplomowany
chirurg w kraju. Zalecił konsultacje w miejscowym, dobrym szpitalu i operację.
Propozycja lekarza nie spotkała się jednak z aprobatą pacjenta. Będąc
przejęty poczuciem własnej ważności i pobudzany swoją obsesją, bogacz zaczął
poszukiwania tego, co najlepsze, również w świecie medycznym. Jeździł z
jednego miasta do drugiego, z jednej kliniki do drugiej, z jednego kraju do
innego w poszukiwaniu najlepszego szpitala i najlepszego specjalisty do
wykonania zadania. W końcu musi mieć przecież to, co najlepsze.
Za każdym razem, gdy polecono mu kompetentnego chirurga, odczuwał
obawę, czy gdzieś nie ma kogoś bardziej kompetentnego. Gdy trafiał do kliniki,
zaczynał się obawiać, że gdzieś istnieje może inna - droższa i przez to bardziej
dla niego odpowiednia.
Pozostając cały czas pod wpływem środków przeciwbólowych, nie reagował
na ostrzeżenia swojego lekarza, że jego stan zdrowia się pogarsza. Któregoś
dnia, w trakcie kolejnej samotnej podróży samochodem w poszukiwaniu
najlepszego chirurga, zapadł w śpiączkę. Operacja powinna zostać
przeprowadzona natychmiast, bo jego życie zawisło na włosku, lecz znajdował
się w zapadłej wsi, gdzie jedyną osobą obeznaną z użyciem noża na żywym
stworzeniu był wiejski rzeźnik.
Okoliczni wieśniacy mówili, że najlepszy.

77
26. Złota śrubka

Dawno, dawno temu na dalekich przedmieściach Londynu urodziło się


dziecko płci męskiej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że
chłopczyk zamiast pępka miał złota śrubkę. Wszyscy bardzo się dziwili. Rodzice
poprosili o konsultację medyczną, ale lekarz nie stwierdził żadnych innych
anomalii. Jednak złota śrubka niepokoiła rodziców i zwrócili się do światowej
sławy chirurga z prośbą o radykalną interwencję. Ten jednak odmówił ze
względu na to, że w tak dziwnej przypadłości nie ma żadnych doświadczeń.
Chłopczyk rozwijał się więc i rósł, a wraz z nim rosła śrubka. Chłopiec był
przedmiotem docinków i kpin innych dzieci, ale się do tego przyzwyczaił. Jako
młodzieniec stał się obiektem zainteresowań wielu dziewczyn i trudno było mu
pogodzić się z faktem, że interesują się śrubką, a nie nim. Skończył szkołę,
studia, dostał dobrą pracę w banku, a w miarę jak dorastał, złota śrubka w pępku
stawała się dla niego obsesją. Chodził do lekarzy, był u psychiatry i
psychoanalityka, a śrubka wciąż tkwiła tam, gdzie przedtem. Próbował
medytacji, jogi, sztuk walki, ale to nic nie zmieniało. W końcu trafił do pewnego
tybetańskiego lamy, który po wysłuchaniu jego opowieści, powiedział, że
rozwiązanie swojej historii znajdzie wysoko w górach w Tybecie. Powinien
natychmiast wyjechać na taką to a taką górę, pościć, medytować, a rozwiązanie
przyjdzie samo.
Mężczyzna wyruszył ucieszony, tak jak poradził lama, do Tybetu. Nareszcie
znajdzie rozwiązanie swojego problemu. Po kilku dniach trudnej podróży dotarł
w rejony opisane przez lamę. Odszukał górę, usiadł i zaczął medytować.
Siedział tak przez wiele dni, pościł i medytował, ale nic się nie wydarzyło,
nikt nie przybył z pomocą. Mężczyzna był już bardzo wyczerpany i
zrezygnowany.
Któregoś dnia słońce wstało tak jak zwykle, ale jeden promień światła
skierował się wprost do jego brzucha - do śrubki. Promień wydłużył się i sięgnął
główki śrubki, a potem zaczął się lekko obracać, powoli, powoli, bardzo powoli
wykręcając ją z brzucha.
78
Mężczyzna był rozentuzjazmowany. Nareszcie znalazł rozwiązanie. A gdy
śrubka w całości wykręciła się z pępka, wtedy niespodziewanie... odpadła mu
dupa.

27. Konsekwentne postępowanie

Trzech bogatych myśliwych z Europy wybrało się na afrykańskie safari.


Najlepsze tereny łowieckie leżały po drugiej stronie wielkiej rzeki, pełnej
krokodyli. Wynajęli więc przewoźnika, który bezpiecznie przewiózł ich na drugi
brzeg. Poprosili go, aby za tydzień o tej porze przypłynął, by ich zabrać z
powrotem.
Po tygodniu przewoźnik zjawił się po myśliwych, którzy - jak można było
sądzić, patrząc na wspaniałe trofea - spędzili bardzo owocny tydzień. Rzucił
okiem na upolowane zwierzęta i powiedział:
- Moja łódź nie zabierze naraz wszystkich tych zwierząt. Może zatonąć w
nurtach rzeki. Będę musiał przypłynąć tu dwa, a może trzy razy. Nie można
załadować więcej niż dwie antylopy naraz. Będziecie więc musieli mi dużo
więcej zapłacić.
- Chyba przesadzasz - odrzekli myśliwi. - W ubiegłym roku przewoźnik
pozwolił nam zabrać do takiej samej łodzi cztery antylopy.
Przewoźnik powątpiewał: - Może łódź była większa?
- Nie, taka sama jak twoja.
- Może was było mniej?
- Nie.
W końcu z dużymi oporami zgodził się, mówiąc: - No cóż, jeżeli w tamtym
roku zabraliście cztery antylopy, to myślę, że w tym roku też się uda.
Załadowali łódź sprzętem i czterema antylopami, wsiedli i odbili od brzegu.
Natychmiast porwał ich prąd i łódź straciła sterowność. Niesiona nurtem rzeki,
niepokojąco kołysała się na falach, aż w końcu zaczęła nabierać wody i zatonęła.
Myśliwi i przewoźnik zaczęli w ogromnym strachu i napięciu płynąć do brzegu,
bo już z daleka zbliżały się krokodyle. W końcu wyczerpani do granic
możliwości z trudem wydostali się na ląd.
Rozejrzeli się dookoła, a jeden myśliwy zapytał kolegę:
- Jak myślisz, gdzie jesteśmy?
79
Ten jeszcze raz zlustrował okolicę i powiedział: - Myślę, że to jest jakieś sto
metrów od miejsca, w którym zatonęła nam łódź rok temu.

28. Zawody drwali

Dawno, dawno temu za górami, za lasami... w dalekiej Kanadzie rozgrywano


co roku zawody drwali. Zawody przebiegały następująco: danego dnia do miasta
nad zatoką zjeżdżali się drwale ze wszystkich stron kraju, każdy ze swoim
toporem. Gdy wstawało słońce, każdy drwal stawał obok leżącego pnia drzewa i
przerąbywał go na pół. Potem przesuwał się o metr dalej i rąbał znowu. Zawody
trwały do zachodu słońca. Kto najwięcej razy przerąbał „swój” pień, ten
wygrywał i zostawał królem kanadyjskich drwali. Zasady proste i jasne.
Od wielu lat zawody wygrywał potężny drwal o imieniu Jan. Jan był wielki,
ogromny i silny. Był tak wielki jak największe sykomory w lesie, ramiona - gdy
je rozłożył - były tak wielkie jak konary największego dębu, a topór miał tak
ogromny jak płetwa steru kutra, którym pływał po zatoce. Jan był przy tym
sumienny, wytrwały i dokładny. Gdy tylko wstawało słońce i sędzia dawał znak
do rozpoczęcia zawodów, Jan stawał przy swoim pniu na szeroko rozstawionych
nogach i systematycznie raz koło razu walił z ogromną siłą, i przesuwał się dalej.
Ani na moment nie odpoczął, nie usiadł, nie posilił się i niczego nie napił. Od
wielu lat wygrywał z ogromną przewagą nad rywalami. Zawody powoli traciły
sens, bo nikt nie chciał stawać z nim w szranki i z góry skazywać się na
przegraną.
Aż pewnego dnia do zawodów zgłosił się pewien mały, niepozorny drwal, z
niewielkim toporem - nazwiemy go Stefan. Początkowo komisja sędziowska
chciała użyć jakiegoś triku regulaminowego i nie dopuścić go do zawodów, aby
nie było pełnej kompromitacji pozostałych drwali, ale Stefan zdecydowanie
odpowiedział:
- Pracuję w lesie? Jestem drwalem? Mam swój topór? To won ode mnie z
tymi kruczkami regulaminowymi.
I rozpoczęły się zawody. Ale takich zawodów nikt w Kanadzie nie pamiętał.
Bo to nie były zawody, to był kabaret! Gdy tylko wstało słońce, Jan rozpoczął
systematyczne przerąbywanie pnia, a Stefan chwilę porąbał, porąbał, porąbał... i
80
zaraz siadał. Sędziowie byli wyraźnie zakłopotani, widzowie i kibice rechotali ze
śmiechu, a Jan, rąbiąc raźno, mówił powoli, między jednym uderzeniem topora a
drugim, do Stefana:
- Stefan... nie kompromituj się... wycofaj się... to nie ma sensu...
Jednak Stefan nie reagował na zaczepki i spokojnie robił swoje. Rąbał i
siadał.
Kiedy słońce zaszło, sędziowie rozpoczęli liczenie przerąbanych pni, ale
musieli zrobić to kilkakrotnie, bo za każdym razem wydawało się im, że musiała
zajść pomyłka. Stefan przerąbał pień więcej razy niż Jan! To niemożliwe, dziwili
się wszyscy. A jednak. Stefan odbierał nagrodę i koronę króla drwali, a Jan
siedział załamany na pieńku ze spuszczoną głową i płakał. Ten wielki potężny
chłop nie mógł zrozumieć, jak to się stało.
- To nie jest sprawiedliwe ani uczciwe - odezwał się do Stefana. - Jak to
możliwe? Ja cały czas rąbałem. Ani chwilę nie odpocząłem. A ty bez przerwy
odpoczywałeś!
Ale tutaj ogromnie zdziwił się Stefan:
- Nie rozumiem, przecież ja też ani na chwilę nie odpocząłem.
- Jak to nie odpoczywałeś? Przecież bez przerwy siadałeś?
- No tak, ale ostrzyłem wtedy topór!

PS. Bajkę tę opowiedział Gery Seavy na kursie II


metody Silvy.

29. Precyzyjnie akcentowana mantra

Pewien mnich płynął łodzią po jeziorze. Pochodził z klasztoru, w którym


guru przywiązywał ogromną wagę do precyzji, dokładności i świadomej
doskonałości. - Musisz być w tym, co robisz, a robić to dokładnie, zgodnie z
pismami - często powtarzał swoim uczniom. - Wtedy osiągniesz doskonałość,
wyjdziesz poza swoje ludzkie ograniczenia, osiągniesz oświecenie.
Mnich płynął i skupiony na wiosłowaniu traktował tę czynność jako swoistą
poranną medytację. Nagle, z mijanej przez łódkę wyspy, doleciał go dźwięk
mantry: Om Mani Padme Hum.
„Ktoś też medytuje - pomyślał. - Jaka piękna mantra.” Ale w miarę jak glos
nasilał się, mnich odczuwał narastający niepokój i rozdrażnienie. Mantra była
81
źle akcentowana, przerwy między dźwiękami nie były rytmizowane. Mnicha
zaczęło to złościć i nie mógł skupić się na wiosłowaniu.
„Jak można tak medytować? - myślał. - Co za nieuk! Profanuje świętą
mantrę. Powinien poznać zasady i reguły śpiewania świętych mantr, a dopiero
potem zabrać się za praktykę.”
Coraz bardziej narastało w nim wzburzenie. W końcu nie wytrzymał,
zawrócił łódkę i energicznie skierował się w stronę wyspy. Gdy dopłynął do jej
brzegu, zostawił łódkę i zaczął iść w kierunku coraz intensywniej dobiegającego
głosu. Na środku niewielkiej polany siedział w bardzo niestarannej pozycji
„lotosu” brudny, nieumyty mnich. Miał zamknięte oczy i wydzierał się
niemiłosiernie, jednocześnie odganiając rękami muchy i komary. Wyglądało to
raczej jak scena z taniej komedii, a nie jak chwila porannego duchowego
skupienia. Przybysz z trudem opanował wzburzenie, podszedł do
wydzierającego się mnicha, położył mu rękę na ramieniu i najgrzeczniej, jak
potrafił, zaczął:
- Usłyszałem twój głos śpiewający, hm... - chrząknął dwuznacznie - piękną
tradycyjną mantrę. Pozwól jednak, że zwrócę ci uwagę na nieprawidłowy akcent,
jaki stawiasz na sylaby.
- Och, bardzo ci dziękuję - drugi mnich był wyraźnie poruszony. - Powiedz
mi, co robię nieprawidłowo.
- Kładziesz akcent na sylabę Hum - Om Mani Padme HUM, a
wszystkie mądre księgi o medytacji podkreślają, aby zdecydowanie kłaść akcent
na sylabę Om, czyli OM Mani Padme Hum. Rozumiesz?
- Tak, bardzo ci dziękuję, że mnie poprawiłeś.
Mnich znów zamknął oczy i rozpoczął staranniejsze wykrzykiwanie mantry,
a jego „uczony w piśmie” kolega wsiadł, z poczuciem dobrze spełnionego
obowiązku, do łódki i odpłynął. Wiosłując, zagłębił się w myślach nad piękną
tradycyjną mantrą Om Mani Padme Hum.
- Jaka piękna i mocna mantra - myślał. - No, ale musi być dobrze
akcentowana. Można dzięki niej osiągnąć nadprzyrodzone moce i właściwości,
lecz trzeba medytować wiele lat i przede wszystkim dobrze akcentować. Księgi
podają, że można podnieść temperaturę ciała i wtapiać się w lodowiec, poruszać
się z nieprawdopodobną szybkością albo stąpać po wodzie, ale trzeba bardzo
starannie przestrzegać akcentów. Można doznać oświecenia, ale trzeba
starannie...
Nie dokończył myśli, bo poczuł lekki dotyk na ramieniu. Był na środku
wielkiego jeziora z daleka od wyspy. Na tafli jeziora obok łódki stał brudny
mnich z wyspy i składając ręce, z troską w głosie prosił:
- Powtórz mi jeszcze raz, jak mam prawidłowo akcentować tę mantrę, bo
wydaje mi się, że zapomniałem.
82
30. Milion pcheł

Sun Tzu został poproszony przez cesarza o przedstawienie jego generałom


strategii uniku, ustępstw i wyczekiwania. Zrobił to chętnie, był to bowiem jego
ulubiony temat. Uważał, że odstąpienie od bezpośredniej konfrontacji, gdy nie
ma się pewności zwycięstwa, nie jest tchórzostwem, ale rozwagą. Gdy
napotykasz na przeważające siły wroga, lepiej się wycofać na dogodniejsze
pozycje i poczekać na lepszą okazję. Gdy jesteś słabszy, ustąp. Poczekaj na siły
natury i przyrody: mróz, burzę piaskową, wezbraną rzekę, głód w liczniejszej
armii wroga. Staraj się wyrównać szanse jeszcze przed walką. Nie atakuj.
Tezy Sun Tzu nie spodobały się generałom. Szczególnie Yang Chu był
oburzony.
- Miecz i siła jest jedyną najlepszą bronią - grzmiał, patrząc wyniośle na
filozofa. - Ustępstwo nie przyniesie korzyści. Jest niegodne prawdziwego
żołnierza. Atak, zaskoczenie, siła i sprawny miecz to gwarancje zwycięstwa.
- Tak- zamyślił się Sun Tzu - sprawny miecz, mówisz generale. I żadnych
ustępstw?
- Tak - potwierdził Yang Chu.
- A jeżeli zaatakuje cię milion pcheł, to też?

31. Mistrz i kobieta z czarką wody

Pewien mistrz feng-shui (sztuki aranżacji przestrzeni), niezwykle


doświadczony i słynący ze swoich umiejętności na całe ówczesne Chiny,
otrzymał zlecenie przebadania dużego terenu w górach, gdzie miano dokonać
pochówku zmarłych. Teren znajdował się daleko od jego domu, a lato było
wyjątkowo gorące. Trzy dni wędrował w upale na miejsce, jeden dzień
pracował, potem przespał się w górskiej jaskini i udał się w długą drogę
powrotną. Drugiego dnia skończyła mu się woda, a upał był nie do wytrzymania.
Znużony i spragniony, zbliżał się do doliny.
83
Z daleka zobaczył kobietę z trójką dzieci. Pracowali przy ścinaniu i
przeczesywaniu ryżu. Na widok mistrza przerwali swe zajęcie. Rozpoznali
znaczną osobę i byli ciekawi, czego od nich chce.
- Czy mogłabyś mi dać miseczkę wody? - powiedział mistrz. - Jestem
wyczerpany i spragniony. Bez wody nie zrobię kroku dalej.
Kobieta podeszła do drzewa, wzięła drewnianą miseczkę, odkorkowała
stojący w cieniu drzewa dzban z wodą i wlała do miseczki - czystą, zimną,
krystaliczną wodę. Mistrz obserwował jej ruchy i już pił wodę „oczami”.
Wyciągnął ręce, aby przejąć od kobiety naczynie, ostrożnie, tak aby nie uronić
nawet kropli, i już miał ją w dłoniach - gdy nagle kobieta sięgnęła ręką do
fartucha i na powierzchnię wody wrzuciła garść plew.
Mistrz natychmiast poczuł, jak wzbiera w nim złość i oburzenie. Chciał
odtrącić miseczkę, ale pragnienie wzięło górę. Wyrwał kobiecie naczynie z rąk
bez jakiegokolwiek słowa podziękowania i zaczął pić. Musiał pić małymi
łykami, bo co chwilę plewy wpływały mu na wąsy i musiał zdmuchiwać je na
jedną stronę. Był przekonany, że kobieta zrobiła to złośliwie i chciała zakpić
sobie z niego przed synami. Stopniowo w miarę picia uspokajał się jednak i
zaczął na chłodno myśleć o odwecie.
- Mieszkasz tutaj? - zwrócił się z pytaniem do kobiety.
- Tak, w tej chacie na skraju pola - odpowiedziała, spuszczając głowę i
okazując należyty szacunek osobie starszej.
- A gdzie twój mąż ?
- Zmarł dwa lata temu. Muszę sama opiekować się moimi synami. Jak
widzisz, jesteśmy bardzo biedni. Ryżu jest mało i nie wiem, czy przeżyjemy
zimę.
Mistrz wolno spojrzał na chatę i otaczający teren. Ocenił go ze znawstwem i
powiedział:
- Nie dziwię się twojemu niepowodzeniu. Feng-shui twojego domu jest
bardzo niepomyślne. Im dłużej tu będziesz mieszkać, tym więcej czeka cię
nieszczęść. - Kobieta posmutniała. - Ale myślę, że mogę ci pomóc. Po drugiej
stronie doliny jest opuszczona chata i duży kawałek pola. Chociaż dom wymaga
naprawy, a pole oczyszczenia, to feng-shui jest tam idealne. Radzę ci: przenieś
się tam jak najprędzej.
Mistrz kłamał jak z nut. Tak złego feng shui jak w tamtym domostwie nie
widział od wielu lat. Było to klasyczne „martwe miejsce Pięciu Duchów” - tak
opisują je traktaty feng-shui. Zresztą kilka grobów za domem, które mistrz
odkrył, dobitnie o tym świadczyło. Trzeba by mówić o dużym szczęściu, gdyby
nowi domownicy przeżyli tam dłużej niż kilka lat. Ale cóż, musiał się zemścić za
to ośmieszenie i garść plew.
84
Kobieta i jej synowie pokłonili się w podzięce mistrzowi za taką wspaniała
radę. On nic nie mówiąc już więcej, zarzucił torbę na ramię i bardzo zadowolony
z siebie odszedł w milczeniu.
Minęło siedem, może osiem lat. Mistrz znowu zjawił się w tej okolicy i już
na samą myśl o doznanym upokorzeniu wzbierała w nim złość. Ale uspokoił się
i zaczął rozglądać za kwiatkami, które powinien złożyć na czterech nowych
grobach. W miarę jednak jak schodził do doliny, robił to coraz wolniej, bo jego
oczom ukazał się nieprawdopodobny widok. Odnowiony dom z przepięknym
ogrodem, zadbane pole uprawne i spichlerz pełen ryżu. Gdy tylko zbliżył się do
domu, kobieta wyszła na jego powitanie i nisko się przed nim ukłoniła.
- Czy pamiętasz mnie? - zaczął wyraźnie zdezorientowany mistrz.
- Oczywiście, że tak. Jak mogłabym zapomnieć twojej wspaniałej rady?
Codziennie wychwalam cię pod niebiosa. Zastosowałam się do twoich mądrych
wskazówek i sam zobacz, jak wygląda teraz moje życie. Pozwól, że przedstawię
ci mojego nowego męża.
Z chaty wyszedł mężczyzna i z ogromnym szacunkiem skłonił głowę przed
mistrzem. Kobieta mówiła zaś dalej: - Zobacz, jak żyzne są moje pola, jak
urodzajny ogród. Moi dwaj synowie studiują, by zostać urzędnikami, a trzeci
wkrótce wyjedzie, by uczyć się u mądrego nauczyciela. Proszę, wejdź dalej i
siadaj. Już przygotowuję posiłek.
Mistrz usiadł i w trakcie gdy kobieta z mężem przygotowywali poczęstunek,
przyglądał się ze zdumieniem nowym tynkom na ścianach, nowym meblom,
wielkiemu piecowi w kuchni. Nic z tego nie rozumiał. Miejsce nie zmieniło się,
ciągle ma fatalne feng-shui. Kobieta nie ma - bo nigdzie ich nie widział -
chroniących ją talizmanów. A w domu, jak widzi, panuje radość i szczęście.
Więc jak to jest z regułami i zasadami?
Kobieta zauważyła zdumienie mistrza i spytała, co jest tego powodem.
- Nie rozumiem, co się tutaj wydarzyło. Teraz mogę ci się przyznać, że
skierowałem was do tego miejsca, aby cię ukarać. To miejsce ma tak złe feng-
shui, że nie powinniście tu przeżyć więcej niż kilka lat, a co dopiero poprawić
pomyślność rodziny, znaleźć męża, żyć w dostatku. Co uczyniłaś, że Niebo
nagradza cię w ten sposób?
- Dlaczego chciałeś mnie ukarać - spytała zdumiona kobieta - skoro jestem
niewinna? W czym ci zawiniłam, w jaki sposób cię skrzywdziłam?
- Kiedy siedem lat temu potrzebowałem wody, dałaś mi ją, lecz złośliwie
zabrudziłaś plewami. Wrzuciłaś do miseczki całą garść.
- A czy nie pomyślałeś, że zrobiłam to po to, aby cię ochronić? Był bardzo
upalny dzień, a ty przeszedłeś kawał drogi i byłeś bardzo wyczerpany. Byłeś tak
spragniony, tak patrzyłeś na tę wodę, że wypiłbyś ją jednym haustem i poszedł
85
dalej. Szok wywołany zimną wodą mógłby okazać się niebezpieczny dla twojego
zdrowia. Za każdym razem gdy nabierałeś wody do ust, musiałeś zdmuchiwać
plewy. Piłeś małymi łykami i znacznie wolniej. Mój czyn uchronił cię być może
przed wieloma problemami.
Mistrz feng-shui był pełen podziwu i w dowód uznania skłonił głowę. Teraz
zrozumiał: dobry czyn tej kobiety zdobył uznanie w oczach Nieba i oddalił
nieszczęście od tego miejsca.

32. Zbawca świata

Jest to bajka dla tych wszystkich, którzy dojdą


kiedyś w życiu do wniosku, że to, co robią, nie ma
sensu.

Pewien mnich wiele lat medytował w samotności, zadając wciąż pytanie:


„Co powinienem robić? Jaki jest cel mojego życia?” I nagle doznał oświecenia.
(W tym miejscu mistrz zawsze mówił, aby nie mylić - co się często zdarza -
„oświecenia” z „oślepieniem”. Podobne odczucia, oba rozpoczynają się od
błysku.)
W stanie oświecenia zrozumiał, że jego misją jest ratowanie świata. Ma
uratować świat.
Następnego dnia oświecony mnich opuścił o świcie swoją pustelnię i poszedł
„ratować świat”. Doszedł bowiem do wniosku, że w samotności, w pustelni nie
będzie to możliwe. Szedł brzegiem morza, a było właśnie po odpływie. Brzeg
usłany był milionami rozgwiazd, które wyrzucone falami na piasek, wysychały i
umierały w promieniach słońca. Mnich idąc, deptał rozgwiazdy i myślał o
wielkiej misji ratowania świata.
Nagle zobaczył małą dziewczynkę, która delikatnie brała w dłonie
rozgwiazdy i wrzucała je do morza. Stanął zdziwiony.
- Po co to robisz? - zwrócił się do niej. - To nie ma sensu. Tu są miliony
rozgwiazd, nie uratujesz wszystkich!
Dziewczynka nic nie odpowiedziała, tylko wzięła kolejną i wrzuciła do
morza.
- Mówię ci, zostaw to. To nie ma sensu - kontynuował mnich. - Chodź ze
mną. Mam ważną misję do spełnienia, pójdziemy ratować świat. Razem będzie
nam raźniej.
86
Dziewczynka wzięła kolejna rozgwiazdę i wrzuciła do morza.
- Mówię ci, że to, co robisz, nie ma sensu! - mnich był już wyraźnie
rozzłoszczony.
Dziewczynka wzięła kolejną rozgwiazdę, a wrzucając ją do morza, spojrzała
na mnicha i powiedziała:
- Dla tej jednej ma to wielki sens.

33. Terapia szokowa

Cesarz Zhu Di był miłośnikiem morza i żeglowania. Zbudował wspaniały


żaglowiec - ogromną dżonkę, i na dziewiczy rejs zaprosił najznakomitszych
gości. Wszyscy podziwiali przepiękną sylwetkę statku, chwalili funkcjonalność,
przestronne kabiny i sprawność załogi stawiającej żagle. Cesarz był
wniebowzięty. Ale kiedy tylko żagle nabrały wiatru, a brzeg zniknął za
horyzontem, kiedy załoga zaczęła wykonywać manewry, które powodowały, że
statek jak delfin tańczył na fali, pewien młody człowiek - syn jednego z
dostojników dworskich - dostał okropnych mdłości. Wychowany w górach i
miastach, nigdy nie widział morza. Nieznana mu choroba morska zwaliła go z
nóg i był pewien, że oto nadchodzi jego koniec.
Rozkapryszona natura i zadziorny charakter kazał mu głośno uskarżać się na
swój los; jęczał, biadolił, lamentował. Nie zważając na etykietę, przeklinał
statek, rozchybotany pokład i morze. Wygrażał niebu pięściami za to, że
przywiodło go na ten rozkołysany pokład. Nie chciał zejść do swojej kabiny i
zwracał na siebie uwagę wszystkich gości. Coraz bardziej przykrzy! się im ten
jazgot i lament. Jedni spieszyli z pomocą, dając młodzieńcowi dobre rady, które
on - histerycznie i hałaśliwie reagując - odrzucał. Zignorował rady
doświadczonych marynarzy, odtrącił lekarza, a jego gorzką miksturę wylał mu
na ubranie. Uroczysty nastrój prysł i wszyscy, w tym cesarz, mieli tego
wszystkiego dość. Jedynym, co chroniło młodzieńca przed srogim gniewem
cesarza, była jego pozycja społeczna i rodzinne koneksje. W końcu jednak
miarka się przebrała. Cesarz wezwał dowódcę statku, kapitana Zheng He i
nakazał mu lakonicznie:
- Masz coś z tym zrobić.
- Wasza wysokość, chyba mam pewną metodę - uśmiechnął się spod wąsa
stary wilk morski. - Jest może trochę niezwykła, ale z pewnością będzie
skuteczna. Muszę jednak dostać zgodę waszej wysokości na jej zastosowanie, a
także
87
obietnicę nieingerowania w jej przebieg - zakończył kapitan.
Cesarz, do którego uszu cały czas dobiegały wrzaski młodzieńca, znie-
cierpliwionym gestem ręki wyraził zgodę. Kapitan natychmiast nakazał dwóm
silnym marynarzom, aby złapali awanturnika-marudę, przewiązali go dwiema
linami i, nie bacząc na wszystko, wyrzucili za burtę. Marynarze wypełnili rozkaz
z wyraźną ochotą. Goście i cesarz obserwowali te czynności początkowo z
zainteresowaniem, ale gdy zza burty doleciał ich ogromny plusk, cesarz chciał
odwołać swoją zgodę na taką terapię. Było jednak za późno. Na pokładzie
zrobiło się cicho, natomiast wrzask zaczął dochodzić zza rufy. Młodzieniec
rzucał się i szarpał.
- Wyciągnijcie mnie - wrzeszczał i wygrażał pięściami. - Mój ojciec wam
tego nie daruje - zaczął straszyć marynarzy i kapitana. Ale ten był niewzruszony.
Młodzieńca zatapiały kolejne fale.
- Wyciągnijcie mnie, dam każdemu po tysiąc talarów - próbował ich
przekupić. Ale marynarze mocno trzymali liny i nie reagowali.
- Na Boga - wrzeszczał, gdy udało mu się wychylić głowę nad po-
wierzchnię wody - zlitujcie się, wyciągnijcie mnie! Proszę!
Jednak kapitan wcale nie reagował. Nagle, czy to ze względu na gwałtowne
ruchy młodzieńca, czy silne uderzenie fali, jedna z lin się zerwała. Towarzyszył
temu nieprawdopodobny krzyk młodzieńca, w którym był lęk, strach rozpacz i
bezsilność. Cesarz i goście patrzyli na to z narastającym zatroskaniem. Tym
bardziej że również kapitan wydawał się zaniepokojony pęknięciem liny i zaczął
wydawać jakieś rozkazy marynarzom. Młodzieniec przywiązany już tylko do
jednej liny wykonywał na falach ekwilibrystyczne ewolucje.
Sytuacja stała się jeszcze dramatyczniejsza, gdy ku przerażeniu wszystkich w
pewnej odległości za młodzieńcem ukazała się charakterystyczna płetwa rekina.
Na rozkaz kapitana marynarze rozpoczęli wciąganie młodzieńca na pokład, a on
sam - gdy tylko spostrzegł rekina - natychmiast zapomniał o krzykach i zaczął
intensywnie przybierać rękami i nogami, usiłując płynąć w stronę statku.
Wszyscy w napięciu obserwowali, jak młodzieniec przybliżał się do okrętu, i jak
do niego przybliżał się rekin. Czy zdąży? W końcu napięcie sięgnęło zenitu.
Rekin był tuż, tuż i marynarze dosłownie w ostatniej chwili wywindowali
umęczonego nieszczęśnika z powrotem na pokład. Wszyscy odetchnęli, a cesarz
przyznał, że dawno nie uczestniczył w tak ekscytującym i mrożącym w żyłach
krew widowisku.
Młodzieniec, który dostał suche ubranie i kielich mocnego marynarskiego
rumu, usiadł na ławce wyczerpany i dziwnie spokojny, a z jego ust nie wydobyło
88
się ani jedno słowo skargi. Patrzył na fale morza i było widać, że jest bardzo
szczęśliwy. Cesarz i wszyscy goście, którzy obserwowali tę osobliwą terapię, po
raz drugi znaleźli się pod jej ogromnym wrażeniem - tym razem chodziło o jej
skuteczność.
Wieczorem cesarz wezwał do siebie kapitana Zheng He i poprosił, aby ten
wytłumaczył mu jej sens.
- Cóż, wasza wysokość, muszę przyznać że ten młodzieniec jest niezwykle
pojętny i inteligentny - rzekł kapitan. - Gdy tylko zrozumiał, jak łatwo jest
utonąć w morzu lub być pożartym przez drapieżne rekiny, od razu zaczął
doceniać bezpieczny pokład statku. To tak jak w życiu, wasza wysokość, dopiero
w opałach człowiek umie docenić pewność i bezpieczeństwo. Dopiero choroba
uczy nas troski o zdrowie. Najedzony nie ruszy suchego chleba, a człowiek
otoczony miłością bliskich nie zrozumie kogoś, kto usycha z tęsknoty.
- Myślę, że jesteś mądrym człowiekiem - odparł cesarz i widać było, że
słowa kapitana zrobiły na nim wrażenie - ale tobie ta sytuacja też o mały włos
nie wymknęła się spod kontroli. Widziałem, że w pewnej chwili byłeś
podenerwowany i zaniepokojony - tu przerwał i zamyślił się. - Choć z drugiej
strony cała ta fantastyczna dramaturgia sytuacji: przypadkowo pęknięta lina,
rekin...
- Przypadkom czasami trzeba pomóc, a terapia, aby była skuteczna, musi
być dobrze przygotowana - przerwał kapitan, pokazując cesarzowi celowo
naciętą linę. - Moje zaniepokojenie i podenerwowanie? Cóż... było jednym ze
składników spektaklu Uwagę waszej wysokości odbieram jako uznanie dla
moich zdolności aktorskich - tu lekko skłonił głowę.
- A rekin? Tego nie mogłeś przewidzieć - zauważył cesarz. - To los i
opatrzność go zesłała. Moim zdaniem, były to najbardziej dramatyczne chwile
całego zdarzenia. Dobrze, że się tak skończyło i zdążyliście go wyciągnąć!
- Los i opatrzność pomaga tym, którzy chcą sobie pomóc. A czasami warto
też pomagać losowi - odparł kapitan, pokazując cesarzowi deskę wyciętą w
kształcie płetwy rekina z solidnym podłużnym ciężarkiem przyczepionym do
długiej liny. - Zycie nauczyło mnie, że improwizacja udaje się wtedy, wasza
wysokość, gdy jest perfekcyjnie zaplanowana!

Jak wynika z historii dynastii Ming, Zheng He


stanął potem na czele wielkiej chińskiej armady i
opłynął cały świat na wiele lat przed dotarciem
Kolumba do Ameryki.

89
34. Poszukiwanie przyjemności

Do sklepu obuwniczego wszedł bardzo smutny, przygnębiony klient i zaczął


się rozglądać. Podszedł do niego uprzejmy sprzedawca. Uśmiechnął się
serdecznie i powiedział:
- Szuka pan czegoś specjalnego? Mogę panu pomóc?
- Chciałbym ciemnobrązowe półbuty, które będą pasowały do tego
garnituru.
- Proszę uprzejmie, tu jest regał z ciemnobrązowymi półbutami. Hm,
nosi pan buty o numerze czterdzieści dwa lub czterdzieści trzy, prawda?
Klient jak gdyby nie słyszał pytania, bo rzekł:
- Poproszę rozmiar trzydzieści dziewięć i ten model.
- Przepraszam pana, ale pracuję w branży obuwniczej od trzydziestu lat i
widzę, że ma pan stopę czterdzieści dwa lub trzy, ale z pewnością nie trzydzieści
dziewięć.
- Poproszę te buty, numer trzydzieści dziewięć - powiedział stanowczo
klient.
- Przepraszam, mogę panu jednak zmierzyć stopę?
- Niech pan mierzy, ale ja i tak wezmę buty numer trzydzieści dziewięć.
Rozumie pan? - klient był lekko poirytowany.
Pomimo tego sprzedawca wyjął z szuflady specjalne urządzenie do pomiaru
stóp i po wzięciu miary usatysfakcjonowany powiedział: - Widzi pan? Nie
pomyliłem się: czterdzieści dwa!
- Chce pan sprzedać te buty czy nie? - klient był już wyraźnie
wyprowadzony z równowagi. - Kto za nie zapłaci, pan czy ja?
- Pan, oczywiście.
- Więc w takim razie proszę po raz ostatni! Poda mi pan rozmiar trzy-
dzieści dziewięć czy mam iść do innego sklepu? - klient nie krył zdenerwowania.
Sprzedawca, bardzo zdziwiony zachowaniem klienta, poszedł po buty numer
trzydzieści dziewięć. Idąc po nie, pomyślał, że widocznie nie są przeznaczone
dla tego mężczyzny, lecz dla kogoś innego i stąd to całe zamieszanie.
Uśmiechnął się do siebie. Nastrój wyraźnie mu się poprawił.
- Proszę bardzo, trzydzieści dziewięć, ciemnobrązowe.
- Poproszę o łyżkę.
90
- Chce pan je założyć?
- Oczywiście, a dlaczego nie!
- Są dla pana?
- Tak! Poda mi pan w końcu łyżkę?
Sprzedawca stał osłupiały.
To oczywiste, łyżka była konieczna do włożenia tych butów. Po kilku
bezskutecznych podejściach, którym towarzyszyły ekwilibrystyczne wręcz pozy,
klientowi udało się w końcu wpakować całą stopę do buta.
Postękując i sycząc z bólu, z trudem zrobił kilka kroków po sklepie.
- Bardzo dobre. Biorę je.
Obserwując tę scenę, sprzedawca skrzywił twarz. Rozbolały go jego własne
stopy na samą tylko myśl o skurczonych palcach.
- Czy mam panu zapakować?
- Nie, dziękuję. Pójdę w nich. Proszę zapakować te, w których
przyszedłem.
Klient zapłacił i opuścił sklep. Sprzedawca obserwował, jak z trudem idzie
ulicą. Mężczyzna przeszedł ulicę, oddzielające sklep od banku, w którym
pracował. Był tam kasjerem.
Po południu, po kilku godzinach od włożenia zbyt małych butów na nogi,
wyglądał strasznie. Wargi zagryzane z bólu, blada mizerna twarz, z trudem
powstrzymywane łzy, które same płynęły z zaczerwienionych oczu.
Kolega zza biurka obok obserwował go całe popołudnie, nie kryjąc
zmartwienia.
- Wyraźnie źle się czujesz? Wyglądasz coraz gorzej. Co ci jest?
- To te buty.
- A co jest z butami?
- Strasznie mnie cisną.
- Co im się stało? Przemokły i się skurczyły?
- Nie. Są o trzy numery za małe.
- Czemu nie masz swoich?
- Są moje.
- Nie rozumiem. Masz na nogach swoje o trzy numery za małe buty?
- Właśnie te buty mnie wykańczają.
- Nic nie rozumiem. Dlaczego chodzisz w butach za małych o trzy
numery?
- Zaraz ci wytłumaczę - powiedział, nie kryjąc bólu. - W moim życiu nie
ma żadnych większych satysfakcji. Prawdę mówiąc, w ostatnich latach nie
przeżyłem niczego przyjemnego. Nudna praca. Nudne życie prywatne. Żadnych
perspektyw, żadnych marzeń, żadnych oczekiwań. I teraz, posłuchaj,
wykańczam się tymi butami. Męczę się okropnie, to prawda... Ale kiedy za parę
godzin
9i
wrócę do domu i będę mógł je zdjąć... już o tym myślę... Wyobrażasz sobie,
stary, jaka to będzie przyjemność? Jaka przyjemność, stary!

35. Głucha żona

Pewnego dnia pewien mąż stwierdził ze smutkiem, że jego żona Anna jest
chyba głucha. Zadzwonił do swojego lekarza rodzinnego z prośbą o poradę.
- Dzwonię, bo martwię się o Annę.
- A co jej dolega?
- Wiesz, mam takie wrażenie, jak gdyby traciła słuch.
- Jak to: traciła słuch?
- Tak, naprawdę nie słyszy i jest coraz gorzej. Chciałbym, abyś wpadł ją
zbadać.
- Wiesz, głuchota z reguły nie pojawia się nagle, nie ma też ostrego
przebiegu. Zresztą od tego się nie umiera. Przyjdź pojutrze z Anną do gabinetu,
to sprawdzę, co się dzieje.
- Mamy czekać aż dwa dni?
- A w ogóle, to skąd wiesz, że Anna traci słuch?
- Ponieważ kiedy ją wołam, nie słyszy i nie odpowiada.
- Słuchaj, to nie może być nic groźnego. Może to być zwykła woskowina w
uszach. Wiesz co? Zrób coś takiego: spróbuj ustalić stopień głuchoty Anny.
Gdzie teraz jesteś?
- W swoim gabinecie na górze.
- A ona?
- W kuchni na dole.
- Dobrze. Zawołaj ją teraz.
- Aaaaannnnaaaa...! Nie, nie słyszy mnie.
- Dobrze, teraz podejdź blisko do drzwi pokoju i krzyknij w stronę
schodów.
- Aaaannnnnaaaaa...! Żadnej reakcji. Nic nie słyszy.
- Poczekaj, masz telefon bezprzewodowy?
- Tak
- To weź słuchawkę i idąc korytarzem w stronę kuchni wołaj ją.
Zobaczymy, kiedy cię usłyszy.
92
- Aaaannnnnaaaaa...! Aaaannnnaaaaa...! Aaaannaaaaa...! Absolutnie nic.
Teraz stoję już w drzwiach kuchni i widzę ją. Stoi plecami do mnie, miesza coś
w garnku i nic nie słyszy. Aaaannnnaaaaa...! Nic a nic.
- Podejdź jeszcze bliżej.
Mężczyzna wchodzi do kuchni, zbliża się do żony, kładzie jej rękę na
ramieniu i krzyczy prosto do ucha:
- Aaaannnnnaaaaa...!.
Zona odwraca się gwałtownie i głośno krzyczy:
- Czego chcesz? Czego chcesz, czego chcesz, czego chce-eeeeesz...?!
Zawołałeś mnie chyba ze sto razy i sto razy krzyczę: „Czego chcesz?” Jesteś
coraz bardziej głuchy. Powinieneś natychmiast iść do lekarza...

36. Przeprawa przez rzekę

Był sobie kiedyś w Tybecie klasztor zen, który miał dwie reguły: mnichom
nie wolno było mówić od wschodu do zachodu słońca i nie wolno było dotykać
kobiet (już nie tylko od wschodu do zachodu, ale w ogóle). Dwóch mnichów
wracało do klasztoru przez las. Jeden - bardzo młody, nowicjusz i drugi - bardzo
stary, od wielu lat żyjący w klasztorze. Kiedy doszli do rzeki, zobaczyli młodą,
płaczącą kobietę, która siedziała w kucki nad brzegiem. Była ładna i atrakcyjna.
Gdy zobaczyła mnichów, wyraźnie się ucieszyła.
- Moja matka umiera po drugiej stronie rzeki. Jest sama w domu.
Próbowałam przejść, ale prąd jest tak silny, że znosi mnie, i sama nigdy nie dam
rady. Pomyślałam, że już nigdy nie zobaczę jej żywej. Ale teraz... teraz, kiedy
wy się pojawiliście, któryś z was będzie mógł mi pomóc przejść.
Jednak mnisi milczeli.
„Ach, gdybyśmy tylko mogli! - z rozpaczą myślał młodszy. - Jedynym
sposobem, aby jej pomóc, jest wziąć ją na plecy, a na to, niestety, nasze śluby
czystości nam nie pozwalają. Święta reguła zabrania nam wszelkiego kontaktu z
ciałem płci przeciwnej. Nie pozwala na dotknięcie kobiety.” Tak myśląc w
milczeniu - bo pamiętał też pierwszą regułę - minął płaczącą kobietę.
Starszy z mnichów uśmiechnął się, podszedł do kobiety, w milczeniu wziął ją
na ręce i z niemałą trudnością przeszedł rzekę w towarzystwie młodszego
kompana.
95
Kiedy znaleźli się na drugim brzegu, kobieta zeszła i zbliżyła się do starca,
chcąc pocałować jego dłoń, ale odesłał ją skinieniem ręki. Kobieta ukłoniła się z
wdzięcznością i pokorą, pozbierała rzeczy i pobiegła drogą, prowadzącą do
wioski.
Młody mnich osłupiał. Stary mistrz złamał święta regułę! Już chciał mu to z
satysfakcją wytknąć, ale przypomniał sobie o nakazie milczenia.
Obaj w ciszy skierowali się w stronę klasztoru. Mieli przed sobą jeszcze
wiele godzin drogi. Stary szedł z przodu w wesołym nastroju. Młody zaś szedł i
obmyślał, co powie swojemu mistrzowi, gdy zajdzie słońce. I gdy nastał
zmierzch, młodszy mnich zwrócił się starca:
- Mistrzu, znacie lepiej niż ja nasze święte reguły, pamiętacie zapewne
nasze śluby czystości. Czy zaszła w nich jakaś zmiana?
- Nie, dlaczego pytasz? - zdziwił się starzec.
- Bo bez zastanowienia wzięliście na swoje ręce tę młodą kobietę i
przenieśliście ją przez całą szerokość rzeki.
- No i co z tego?
- Jak to co? Dotykaliście i przenosiliście kobietę!
- Dotknąłem, przeniosłem ją przez rzekę i zostawiłem, to prawda. Ale co z
tobą? Ty ją niesiesz cały dzień!

37. Miska w ciąży

Któregoś popołudnia pewien wieśniak poprosił swego sąsiada, aby pożyczył


mu miednicę. Właściciel miednicy nie był człowiekiem zbyt uczynnym i zrobił
to niezbyt chętnie. Upłynęły cztery dni, a o zwrocie miednicy nie było słychać.
Zaniepokojony, poszedł do sąsiada z prośbą o swoją własność.
- Właśnie miałem ci oddać miednicę, ale odpoczywała, bo poród był
bardzo ciężki!
- Jaki poród?
- Poród miednicy.
- Zwariowałeś?
- Ach, nie wiedziałeś, że miednica była w ciąży?
- W ciąży? Moja miednica? Chyba z tobą jest coś nie tak?
- Wierz mi, tej samej nocy urodziła. Dlatego musiała leżeć, ale dzisiaj już
czuje się dobrze.
94
- Musiała leżeć?
- Tak. Chwileczkę poczekaj - i wyniósł z domu miednicę, dzbanek oraz
garnuszek.
- To nie moje. Tylko miednica.
- To wszystko twoje. To są synowie miednicy. Jeśli miednica należy do
ciebie, to jej dzieci również.
Mężczyzna stwierdził, że z jego sąsiadem jest na pewno mocno nie w
porządku, ale „lepiej, żebym mu się nie sprzeciwiał - pomyślał. - W końcu
dzbanek i garnuszek też się w domu przydadzą”.
- Dobrze, zabieram je. Dziękuję.
- Nie ma za co. Do widzenia.
Tego samego dnia, po południu wieśniak ponownie zapukał do drzwi sąsiada.
- Sąsiedzie, możecie mi pożyczyć piłę i śrubokręt?
Gospodarz, teraz był w dużo lepszym nastroju niż poprzednio.
- Ależ, oczywiście. - Wszedł do domu i przyniósł śrubokręt i piłę. -
Proszę bardzo.
Minął tydzień, więc gospodarz postanowił pójść, aby odzyskać swoje
narzędzia. Niespodziewanie jednak wieśniak przyszedł na jego podwórko.
- Ach, sąsiedzie, wiedzieliście o tym?
- O czym?
- Ze śrubokręt i piła coś tam ze sobą kombinują.
- Niemożliwe! - rzekł, wytrzeszczając oczy. - Nie wiedziałem.
- Posłuchajcie, przyznam się, no, nie upilnowałem. Zostawiłem ich na
chwilę samych i piła zaszła w ciążę.
- Piła zaszła w ciążę? - Gospodarz oniemiał.
- Tak! Przyniosłem wam ich dzieci.
I otworzywszy koszyk, wyjął z niego śrubki, nakrętki i gwoździe, które,
według niego, urodziła piła.
„Zupełnie zwariował - pomyślał właściciel piły i śrubokręta. - Ale gwoździe i
śrubki zawsze przydadzą się w gospodarstwie.”
Minęło kilka dni. Natarczywy nienormalny wieśniak pojawił się ponownie.
- Tego dnia - powiedział - kiedy odniosłem piłę, zauważyłem u ciebie na
stole przepiękną złotą wazę. Byłbyś tak uprzejmy i pożyczył mi ją na jedną noc?
U właściciela amfory pojawił się błysk w oczach.
- Czemu nie - odpowiedział wspaniałomyślnie. Wszedł do domu i
przyniósł sąsiadowi złotą wazę.
- Dziękuję, sąsiedzie.
95
- Do widzenia.
- Do widzenia.
Minęła noc, po niej następna. Właściciel złotej wazy zaczął się niepokoić.
Nie miał jednak śmiałości poprosić sąsiada o zwrot naczynia. Jednakże po
upływie tygodnia nie wytrzymał. Poszedł do sąsiada i poprosił o swoją wazę.
- Złota waza? - zdziwił się sąsiad. - A to nic nie wiesz?
- O czym?
- Umarła przy porodzie i musiałem ją pochować.
- Jak to: „umarła przy porodzie”?
- Tak, waza była w ciąży i podczas porodu umarła.
- Powiedz mi, czy uważasz mnie za zupełnie głupiego? Przecież waza ze
złota nie może być w ciąży?
- Posłuchaj, sąsiedzie. Zaakceptowałeś i pogodziłeś się z ciążą i porodem
miski. Przyjąłeś do wiadomości ślub oraz dzieci śrubokręta i piły. Dlaczego nie
miałbyś teraz zaakceptować ciąży złotej wazy?

38. Miłosna względność

Kiedyś król zakochał się w pięknej Miriam, kobiecie niższego pochodzenia,


którą wbrew opinii kanclerza uczynił swoją żoną. A kanclerz trafił do lochu.
Pewnego dnia, kiedy król był na łowach, przybył do Miriam kurier,
zawiadamiając ją o chorobie matki. Chociaż pod żadnym pozorem nie wolno jej
było korzystać z osobistej karocy króla (naruszenie tego zakazu kosztowało
głowę), Miriam wsiadła w nią i udała się do matki.
Po powrocie król został poinformowany przez usłużnych doradców o tym, co
zaszło.
- Czyż nie jest wspaniała? - rzekł do doradców. - To jest prawdziwa miłość
dziecka do rodzica. Aby odwiedzić matkę, zaryzykowała własne życie. Jest
wspaniała! - I usłużni informatorzy znaleźli się w lochu.
Któregoś dnia, kiedy Miriam przebywała w królewskich ogrodach, jedząc
owoce, pojawił się król. Królowa powitała go, nie przerywając jedzenia ostatniej
soczystej brzoskwini wyjętej z koszyka.
- Brzoskwinie wyglądają smakowicie! - rzekł król.
- Tak, są smaczne - odpowiedziała królowa. I wyciągnąwszy rękę, ofia-
rowała jego wysokości ostatni kęs brzoskwini. Dworzanie byli oburzeni.
96
- Jakże mnie kocha! - skomentował później król. - Wyrzekła się własnej
przyjemności, oddając mi ostatni kęs owocu. Czyż nie jest fantastyczna? - A
dworzanie trafili do lochu.
Upłynęło kilka lat i, jak to zwykle bywa, z serca króla, zniknęła miłość i
pasja.
Siedząc obok swojego serdecznego przyjaciela, rzekł do niego:
- Nigdy nie zachowywała się jak prawdziwa monarchini. Chyba
niepotrzebnie ożeniłem się z nią. Czyż nie złamała mojego zakazu używania
karocy? A raz nawet ofiarowała mi nadgryziony owoc.
Kanclerz, doradcy i dworzanie znaleźli się na wolności.

Rzeczywistość zawsze jest taka sama. To od nas


zależy, jak zinterpretujemy daną sytuację. Uważaj na
swój sposób postrzegania.

39. Kot z klasztoru

Był sobie kiedyś klasztor wysoko w górach. Żył tam pewien mistrz ze
swoimi uczniami. O zachodzie słońca zasiadał z nimi pod wielkim namiotem na
dziedzińcu do wieczornej medytacji.
Pewnego dnia pojawił się w klasztorze piękny kot, który chodził za mistrzem
krok w krok, gdziekolwiek ten się ruszył. Okazało się, że za każdym razem,
kiedy mistrz zasiadał z uczniami do medytacji, kot szczególnie się uaktywniał.
Chodził między uczniami, celowo rozpraszając ich uwagę, złośliwie wywracał
miseczki z oliwą, wyjadał ryż i z premedytacją przesuwał swoim tłustym
ogonem pod nosami medytujących, powodując ataki kaszlu i kichania. Zaczęło
to denerwować mistrza Dlatego pewnego dnia zadecydował, wskazując na
dwóch uczniów:
- Ty i ty, złapcie kota i uwiążcie do palika od namiotu.
Uczniowie skoczyli na niczego nie spodziewającego się kota. Złapali go i
przywiązali do palika. Medytacja przebiegała świetnie bez żadnych zakłóceń.
Następnego wieczoru dwaj uczniowie chcieli znowu złapać kota, ale był już
na to przygotowany. Zrobił się ruch i harmider, pomagali inni uczniowie, w
97
końcu złapano zwierzaka i przywiązano. Od tego dnia przed wieczorną
medytacją zawsze łapano kota i przywiązywano do palika od namiotu.
Minęły lata. Kot zdechł. Pojawił się inny - bardzo spokojny, który nie płatał
żadnych figli. Ale zawsze gdy siadano do wieczornej medytacji, łapano go i
przywiązywano do palika od namiotu.
Minęły kolejne lata. Mistrz opuścił swoje ciało. Pojawił się inny mistrz i
stosował inne techniki medytacji. Jednak przed wieczorną medytacją zawsze
łapano kota i przywiązywano do palika od namiotu.
Minęły dalsze lata. Uczniowie podorastali, odeszli z klasztoru i pisali mądre
księgi o medytacji. Na pierwszej stronie zawsze znajdował się akapit
informujący, że gdy siadasz do wieczornej medytacji, trzeba przywiązać kota do
palika od namiotu.

40. Król, duch i ziarenka ryżu

Dawno temu żył sobie pewien król, niezwykle niestały w swoich uczuciach -
bardzo lubił zmieniać żony (wszelkie podobieństwo do postaci historycznych
jest tutaj niezamierzone). Robił to oczywiście w majestacie prawa, religii,
dobrych intencji, troski o sukcesję tronu itd. Król nie tylko przeprowadzał
rozwody, ale swoje „byłe” wydalał z królestwa na wieczną banicję i
poniewierkę. Niektóre, zniszczone psychicznie i moralnie, odchodziły z tego
świata same. Innym król pomagał się z nim rozstać, oskarżając o zdradę stanu,
cudzołóstwo, kontakty z diabłem. Jeszcze inne - źle przesłuchane - czasowo
pozostawiał przy życiu ze względu na niewystarczające dowody winy i wtrącał
do lochów.
Zmiany żon pociągały też za sobą zmiany na dworze. Niektórzy stronnicy
zyskiwali. Ci, którzy opowiedzieli się po przeciwnej stronie, podzielali los
ustępującej królowej. Jeszcze inni żyli w trwodze i niepewności, co przyniesie
dzień jutrzejszy. Pomimo złej sławy, jaka towarzyszyła z tego powodu królowi,
nie brakowało nigdy młodych, pięknych dam, które chciałyby zająć miejsce u
jego boku, wierząc święcie, że akurat w ich przypadku sprawy potoczą się
inaczej.
Tak było i tym razem. Gdy ostatnia żona króla odeszła z tego świata w
niezbyt wyjaśnionych okolicznościach, już w parę dni po jej śmierci na
uroczystym pogrzebie kilka par roziskrzonych, pięknych oczu wpatrywało się w
króla. Ten nie
98
odpowiadał na zaczepki, ale, tak jak było w jego zwyczaju, pozostając w
nieutulonym żalu, wodził smętnym wzrokiem po ewentualnych przyszłych
kandydatkach. W pewnej chwili oczy króla spotkały się ze wzrokiem
prześlicznej młodej dworki o imieniu Katarzyna. Może to przypadek, może to
sprawiła zbieżność imion z jego dopiero co odeszła żoną, ale jego serce mocniej
uderzyło.
Wydawało się, że sprawy potoczą się tak jak zwykle. Następnego dnia król
spotkał się, zupełnie przypadkiem, z Katarzyną podczas spaceru w ogrodzie.
Potem siedzieli naprzeciwko siebie na uczcie, jechali obok siebie na polowanie.
Ich znajomość rozwijała się, a uczucie stopniowo rozpalały serca i ciała.
Poplecznicy i doradcy obu stron już knuli nowe intrygi i zawierali stosowne
sojusze, gdy nagle... wszystko ucichło.
Król, oficjalnie, stracił wszelkie zainteresowanie Katarzyną. Wręcz starał się
jej unikać. Ale nietrudno było zauważyć, że jakoś nie do końca. Gdy tylko mógł,
rzucał ukradkiem spojrzenia i westchnienia. Szpiedzy donosili, że przyglądał się
jej z ukrycia, kazał sobie opowiadać, co robi, czym się zajmuje, czy jest nim
zainteresowana. Zważywszy na temperament i charakter króla, było to
zachowanie nader dziwne. Wyglądał przy tym bardzo źle. Wyraźnie schudł, a na
twarzy widać było, że cierpiał. Dworzanie mówili, że nie sypia po nocach, ale
nie dlatego, żeby nie mógł, lecz każe sługom budzić się, gdy tylko zaśnie.
Wyraźnie bał się spać, bo śnią mu się koszmary i jakieś okropności. Budzi się w
nocy z krzykiem, zlany potem. Z kimś we śnie walczy, przed kimś ucieka.
W komnatach królewskich pojawili się medycy i stało się jasne - król
zachorował na tajemniczą chorobę. Niestety, medycy chyba niewiele mogli
pomóc, bo przypadłość pogłębiała się. Król zaczął dziwnie stronić od ludzi, a
szczególnie od kobiet.
Późno w nocy do komnaty jednego z najbardziej zaufanych doradców
zmarłej przed miesiącem królowej, nadwornego astrologa i maga, ktoś zapukał.
O tej porze mógł to być tylko skrytobójca albo gwardia pałacowa z rozkazem
aresztowania. Z ogromną obawą mędrzec podszedł więc do drzwi i cicho
zapytał: - Kto?
Nikt nie odpowiedział. Wyjął przygotowany na taką właśnie chwilę pistolet,
sprawdził, czy jest nabity, i czekał. Gdy pukanie powtórzyło się, pełen strachu
lekko uchylił drzwi. Za nimi stała kobieca postać, okryta peleryną. Poczucie
strachu ustąpiło zdziwieniu. Zdumienie to powiększyło się zaś jeszcze, gdy w
szczelnie okrytej peleryną postaci astrolog rozpoznał Katarzynę. Ponieważ
znakomicie orientował się w nowej sytuacji uczuciowej króla, miał świadomość,
że być może w jego progu stoi przyszła królowa. Ale po co?
99
„Im mniej osób będzie wiedziało o tym spotkaniu, niezależnie od tego, czego
będzie ono dotyczyło, tym lepiej” - pomyślał. Dlatego o nic nie pytał, tylko
szybko wpuścił ją do komnaty, odkładając jednocześnie pistolet. Błyskawicznie
odzyskał panowanie nad sobą. Uczucie lęku i niepewności zniknęło. Katarzyna
zdjęła pelerynę, a on wskazał jej w milczeniu krzesło.
Spokojnym głosem zaczęła: - Nie dziwisz się i nie pytasz, panie, po co
przyszłam?
- Jestem zbyt długo na dworze, aby się dziwić - zauważył refleksyjnie
doradca, zajmując miejsce naprzeciw Katarzyny. - Ostatnio nie jestem
wprawdzie zbyt blisko króla - zaznaczył protekcjonalnie - ale jako astrolog i
jasnowidz domyślam się jednak, że chodzi o jego chorobę.
- Tak, przyszłam do ciebie w tej sprawie. Przyszłam po pomoc.
- To chyba jednak zadanie dla medyków, a nie dla mnie - odparł doradca,
wydymając wargi. - Może powinnaś do nich się zwrócić, pani? - i ironicznie się
uśmiechnął. - Obawiam się, że nie będę w stanie pomóc i twoja wizyta jest
bezcelowa. Gwiazdy są nieprzychylne. Poza tym wizyta młodej kobiety o tej
porze w moich komnatach... Nie obawiasz się, pani, o swoją reputację? - tu nie
był już w stanie ukryć ironii. - Pałac jest pełen szpiegów i donosicieli.
- Nie przyszłam do ciebie, aby się z tobą spierać o chorobę króla czy
zanudzać cię diagnozami medyków. I, proszę, zmień ton. Nie troszcz się o moją
reputację i nie ubliżaj mojej inteligencji - powiedziała dobitnie, patrząc w oczy
doradcy. Ten był wyraźnie zdezorientowany zmianą tonu i nagłym zwrotem
rozmowy.
- Przyszłam do ciebie, bo wiem coś, czego nie wie nikt inny - Katarzyna
ściszyła głos. -Ta informacja ma ogromną wartość. Możesz ją wykorzystać, aby
pomóc mnie, sobie i oczywiście królowi.
- Obawiam się wszelako, że nie bardzo rozumiem - zaczął niepewnie
doradca.
- Nie jestem co prawda na dworze tak długo jak ty - tym razem Katarzyna
zaczęła ironicznie - ale jeżeli dobrze odczytuję sytuację, nie cieszysz się teraz
specjalnymi względami króla. Niektórzy mówią, że wręcz nie widział się z tobą
od pogrzebu, chociaż wciąż oficjalnie pozostajesz jego doradcą - zaakcentowała
dobitnie. - Kolor twojej twarzy, gdy otwierałeś mi drzwi, świadczył, że byłeś
przygotowany, jak na jasnowidza przystało, raczej na inną wizytę. - Tu lekko się
uśmiechnęła i rzuciła okiem na nabity pistolet na stole. - Sądzę, że mógłbyś
wpłynąć na sytuację i wrócić do łask króla. Mógłbyś spowodować, aby król
obdarzył mnie swoimi względami, a ja, gdy będę u jego boku, na pewno o tym
nie zapomnę - zawiesiła głos.
100
- Co wiesz, pani? - astrolog nie krył już zainteresowania. Był niezwykle
ciekaw tej informacji, która mogłaby odmienić jego los.
- Król nie jest chory. Jest przerażony. W nocy straszy go duch jego zmarłej
małżonki i grozi mu, że go zabije. Wiem to z sekretnego listu, który do mnie
napisał.
- Co takiego? - krzyknął astrolog, nie kryjąc rozczarowania i rozdrażnienia.
- I to ma być ta istotna informacja? Przecież to bzdury i idiotyzmy. To zabobony.
Wyjdź, pani, proszę i nie zawracaj mi głowy - zakończył poirytowany.
- Myślałam, że jesteś mądrzejszy - ciągnęła niezrażona Katarzyna. - Nie
jest ważne, co ty myślisz i sądzisz o tej sprawie. Zresztą ja myślę tak samo: to
bzdury, wytwór jego chorej wyobraźni i wyrzutów sumienia. Ale, zwróć uwagę,
on myśli inaczej i to jest teraz najistotniejsze. Rozumiesz, panie? - przerwała,
widząc, jak doradca poważnieje i przygląda się jej z uwagą.
- Pani, wydaje mi się, że cię nie doceniałem. Jesteś piękna, miła i jestem
zaskoczony... - zawiesił głos - niezwykle inteligentna. Mów dalej. Zamieniam się
w słuch.
- Napisał mi w liście, że wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu. Jego
ostatnia żona powiedziała mu na łożu śmierci, że jeśli ponownie się ożeni lub
weźmie sobie kochankę, będzie przychodziła go straszyć i zabierze go na swoją
stronę. Będzie to przejście straszne i okrutne. Początkowo to zbagatelizował, ale
po kilku tygodniach znowu się zakochał. Jak wiesz, podobno we mnie - tu
spojrzała wymownie na astrologa. - I wtedy przypomniał sobie o jej obietnicy.
Tej samej nocy duch przyszedł po raz pierwszy - znowu spojrzała na doradcę,
ale ten już się nie uśmiechał, tylko słuchał uważnie. - Król przestraszył się, ale
nie był zdziwiony, bo duch żony pojawił się, tak jak obiecała za życia. I tak jest
każdej nocy. Przychodzi i oskarża go o niewierność. Stopniowo stawało się to
coraz bardziej intensywne, w miarę jak król zawierał bliższą znajomość ze mną.
Postanowił zatem ograniczyć oficjalnie kontakty. Ale duchowi to nie
wystarczało, nocne wizyty stawały się jeszcze intensywniejsze. Obecnie duch ma
już pretensje o inne dworki i damy dworu. Król jest przerażony, bo duch
zapowiedział, że już dłużej nie zniesie jego zachowania i niedługo zaczną się
jego okropne męki, a potem zabierze go do siebie.
Astrolog zamyślił się. Było jasne, że ten, kto „wyleczy” króla, będzie mógł
liczyć na jego dozgonną wdzięczność. Ale jak tego dokonać?
Następnego dnia astrolog, nie bez obawy, poprosił o audiencję u monarchy.
Chodziło o jakieś ważne decyzje w zarządzaniu dobrami ziemskimi byłej żony.
101
Układ gwiazd jest teraz najodpowiedniejszy na zmiany łub korzystne
transakcje. Król zgodził się go przyjąć, acz bardzo niechętnie, bo był zajęty
innymi ważnymi dla królestwa sprawami. Gdy doradca stanął przed jego
obliczem, dużo lepiej zrozumiał sens i wagę nocnej rozmowy. Król był nie do
poznania. Widać było, że choroba czyni ogromne spustoszenie w jego
organizmie.
Zupełnie bez zainteresowania wysłuchał wywodów astrologa o korzystnej
koniunkcji i dobroczynnym wpływie Jowisza na Merkurego. O tym, że jest
właśnie najodpowiedniejszy czas na szybkie decyzje i działania, sprzedaż,
wydzierżawienie, zamianę. Nie odpowiedział na żadne pytanie, nie podjął żadnej
decyzji. Patrzył w okno pustym wzrokiem. Jego myśli były zajęte czymś innym.
- Tak, nie dawała mi spokoju za życia, nie daje i po śmierci - rzucił jakby
od niechcenia w stronę astrologa.
- Obawiam się, że nie rozumiem, wasza wysokość, o co chodzi - odparł
doradca z dobrze udawanym zdziwieniem. Słowa te wyrwały króla z otępienia i
spojrzał na swego doradcę innym, trzeźwym wzrokiem.
- A to ty? - tu król zawiesił głos i widać było, że nagle zaczął o czymś
głęboko myśleć. Wpatrywał się przy tym coraz intensywniej w astrologa.
- Tak, tak - mówił jak gdyby do siebie, jak gdyby sam siebie przekonywał -
z tobą mogę o tym porozmawiać. Z nikim innym.
Król rozkazał, aby wszyscy natychmiast opuścili komnatę. Gdy został sam na
sam z astrologiem, zaczął powoli, przyglądając się jego reakcji, opowiadać o
duchu zmarłej żony i nocnych wizytach. Astrolog był bardzo poważny,
wykazywał zainteresowanie i duże zrozumienie. To ośmielało króla coraz
bardziej. Opowiedział dokładnie i ze szczegółami to, co astrolog usłyszał już w
nocy od Katarzyny. Gdy skończył, spojrzał z wyczekiwaniem na doradcę.
- Tak, sprawa jest poważna - zaczął astrolog powoli - bardzo poważna. Z
duchami nie ma żartów.
- Właśnie - wtrącił się król, wyraźnie zachęcony akceptacją i powagą
astrologa. - Jestem pewny, że dotrzyma swojej groźby. Jestem przerażony.
Astrolog zamyślił się.
- Tak rozumiem, każdy na twoim miejscu, panie, bałby się tak samo.
A może jeszcze bardziej.
Nagłe zapytał, jak gdyby chcąc zmienić tok myślenia króla:
- A skąd, wasza wysokość, masz pewność, że to duch?
- Jak to skąd? Bo wszystko o mnie wie - odparł przestraszony władca. -
Wie, co robiłem tego dnia, z kim rozmawiałem, co myślałem, jakie miałem
zamiary, co czułem. Nawet te wszystkie najbardziej sekretne, o których nikt nie
wie.
102
Szczególnie chodzi mu o Katarzynę. Już się z nią nie spotykam, ale nie mogę o
niej przestać myśleć. A duch cały czas mnie nęka.
- Czyli mówisz, że duch wie wszystko? - upewniał się astrolog.
- Tak. Wszystko - odparł stanowczo król.
- W takim razie sprawa jest poważniejsza, niż myślałem - spointował
astrolog i z głębokim współczuciem spojrzał na władcę.
Król zrezygnowany osunął się na tron. Stało się dla niego jasne: nie ma
ratunku. W sali zaległa niepokojąca cisza.
- Panie, musimy się upewnić, czy duch wie wszystko i wszystko kontroluje
- zaczął nagle astrolog.
- Już ci mówiłem, że wie wszystko - odparł załamany król.
- Mam pewien pomysł.
- Jaki? - król lekko się ożywił.
- Jak już ci wspominałem, planety sprzyjają teraz zawieraniu interesów i
układów - król wyraźnie stracił zainteresowanie wywodem astrologa, ale ten
niezrażony ciągnął dalej. - Zaproponuj duchowi układ.
- Układ? - król zapytał niepewnie.
- Tak, a w zasadzie pewien interes, a zarazem sprawdzian.
- Co mam robić ? - zapytał król
- Tu masz woreczek ryżu. Tylko go pod żadnym pozorem nie otwieraj. A
kiedy duch twojej żony znowu przyjdzie, powiedz mu, że zerwiesz z Katarzyną i
o niej zapomnisz, ale tylko wtedy, gdy powie ci, ile jest ziarenek w woreczku.
Gdy ci powie, przelicz. Jeśli będzie się zgadzało, zyskasz pewność, że duch wie
wszystko. Jeśli nie, będziemy wiedzieć, że nie jest wszechwiedzący, i wtedy
pomyślimy, co robić dalej. Ale pamiętaj, nie wolno ci zajrzeć wcześniej do
woreczka - zakończył doradca.
Tego wieczoru król kładł się spać z woreczkiem ryżu pod głową, gotowy na
spotkanie i rozmowę z duchem. Ale o dziwo duch się nie pojawił. Król spał
smacznie, potem zjadł po raz pierwszy od wielu tygodni obfite śniadanie i udał
się na przechadzkę. Nie bez obaw spotkał się z Katarzyną i wymienili kilka zdań.
A kolejnej nocy duch znowu nie przyszedł.
Znajomość z Katarzyną rozwijała się w iście ekspresowym tempie, aż
wreszcie została królową. Duch już nigdy więcej się nie pojawił. Astrolog wrócił
do łask; cieszył się ogromnym zaufaniem króla i nowej królowej. Król
zapomniał o swojej dawnej chorobie, a ta opuściła go zupełnie.
I tutaj, Drogi Czytelniku, z reguły bajki się kończą zdaniem: „żyli długo i
szczęśliwie”, ale w tym przypadku było nieco inaczej...

103
Trwało to kilka lat. Niektórzy złośliwi dworzanie uważali, że jak na króla to
stanowczo za długo. Katarzyna jednak wciąż opierała się intrygom i spiskom.
Potrafiła utrzymać króla przy sobie, jej pozycja była niezagrożona. Złośliwi
twierdzili, że jednak do czasu. Król nie zmieni swoich zwyczajów, a Katarzyna
podzieli los innych żon.
Wydawać by się mogło, że chyba będą mieli rację, bo w otoczeniu króla
zaczęła pojawiać się coraz częściej inna młoda dworka. Ale wtedy, zupełnie
„przypadkiem” król znalazł pod poduszką zapomniany woreczek ryżu.
Uśmiechnął się na wspomnienie dawnych nocnych koszmarów, otworzył go i z
ciekawości przeliczył ziarenka.
Tej samej nocy przyszedł duch i powiedział bezbłędnie, ile ich było. A rano
król już nie żył.

41. Skuteczna terapia?

Był sobie pewien człowiek, który cierpiał na moczenie nocne. Krótko


mówiąc, sikał do łóżka. Po szczegółowych badaniach klinicznych lekarz nie
stwierdził u niego żadnej fizycznej przyczyny jego problemu i skierował go do
psychoterapeuty.
Po trzech latach pierwszej terapii, którą prowadził psychoanalityk
freudowski, człowiek ten spotyka się ze swoim znajomym.
- Witaj! Jak tam twoja terapia?
- Fantastycznie! - odpowiedział z euforią.
- Już nie sikasz do łóżka?
- Słuchaj, sikać to sikam dalej, ale teraz wiem, dlaczego to robię!
W trakcie drugiej terapii pracuje z nim specjalista psychologii postaci
(Gestalt). Po trzech miesiącach człowiek ten spotyka się ze swoim zna-
jomym.
- Witaj! Jak tam twoja terapia?
- Cudownie! - odpowiedział z euforią.
- Już nie sikasz do łóżka?
- Słuchaj, sikać to sikam dalej, ale teraz się tym nie przejmuję.
Efekt terapii trzeciej, w której konsultującym jest behawiorysta – po trzech
tygodniach człowiek ten spotyka się ze swoim znajomym.
- Witaj! Jak tam twoja terapia?
- Genialnie! - odpowiedział z euforią.
104
- Już nie sikasz do łóżka?
- Słuchaj, sikać to sikam dalej, ale teraz używam do spania gumowych
majtek.
Terapia czwarta to trzydniowy kurs metody Silvy. Po trzech dniach człowiek
ten spotyka się ze swoim znajomym.
- Witaj! Jak tam twoja terapia?
- Rewelacyjnie! - odpowiedział z euforią.
- Już nie sikasz do łóżka?
- Słuchaj, sikać to sikam dalej, ale teraz wiem, że jestem oryginalny, i
jestem z tego dumny.
PS. Jest to żart, który opowiedział mi jeden ze
znanych polskich psychologów na kursie metody
Silvy.

42. Stary myśliwy i lisy


Bajkę te opowiedział mi kiedyś mój lekarz
rodzinny, gdy poprosiłem go o jakiś skuteczny,
nowoczesny środek na katar i grypę.

Dawno, dawno temu za górami za lasami, wysoko w górach i głębokim lesie


żył sobie stary myśliwy, który polował na lisy. Żył samotnie od wielu lat i
jedynym jego zajęciem było zgłębianie tajemnic tak chytrych zwierząt. Gdy
przychodził sezon polowań, stary myśliwy perfekcyjnie wykorzystywał swoją
wiedzę i co roku przed jego chatką suszyło się setki wspaniałych skórek. Raz w
roku wybierał się do wioski, aby na jarmarku sprzedać lisie skórki i zaopatrzyć
się w różne rzeczy niezbędne do życia w górskiej pustelni. Dostawał za skórki
bardzo dobrą cenę, bo były wspaniałe. Kupcy przebijali się wzajemnie, aby
właśnie im sprzedał swoje wspaniałe zdobycze.
Starzec nie był jedynym myśliwym w okolicy. Żyło ich tu bardzo wielu, bo
teren obfitował w futerkową zwierzynę. Nikt jednak nie mógł nigdy pochwalić
się takimi osiągnięciami jak on. Zawsze najwięcej upolował, miał najlepsze
skórki, on dyktował ceny i na niego czekali kupcy. Od wielu lat stary myśliwy
był „przedmiotem” zazdrości innych łowców. Wieczorami w karczmach przy
piwie myśliwi, chcąc zdeprecjonować osiągnięcia starca, podkreślali, że
nietrudno być tak dobrym, gdy ma się tak wspaniały teren, obfitujący w taką
zwierzynę.
105
Każdy by potrafił. To nie żadne umiejętności, sekrety i tajemnice - to sprawa
miejsca, w którym stary polował. Ot, i wszystko.
Pewnego dnia, po kolejnym niezwykle udanym sezonie, do chatki starego
myśliwego zapukał jeden z młodych, zdolnych, żądnych sukcesów myśliwych.
- Dziadku - zaczął - mam dla ciebie propozycję. Sądzę, że bardzo dobrą i
nie do odrzucenia. Jesteś już stary, coraz trudniej chodzić ci po górach i uganiać
się za lisami. Sprzedaj mi ten „interes”. Dobrze zapłacę. Zycie we wsi, między
ludźmi jest łatwiejsze i wygodniejsze, a za kwotę, którą chcę ci zaproponować,
będziesz żył dostatnio do końca swoich dni. Ja chcę polować na twoim terenie i
myślę, że dam sobie radę nie gorzej niż ty.
Stary myśliwy słuchał uważnie. Propozycja zaczęła mu się podobać. Wydała
mu się uczciwa i rzetelna, a przedstawione argumenty rzeczowe. Młody myśliwy
sprawiał dobre wrażenie, a suma, którą zaproponował, była nie do pogardzenia.
Nie zastanawiając się zbyt długo, przystał na ofertę.
Przez wiele dni stary myśliwy oprowadzał młodego po okolicy i pokazywał
lisie kryjówki. Zdradzał mu przy tym uczciwie wszystkie sekrety i tajemnice
lisiej natury; wszystkie swoje najtajniejsze metody polowań, całą swoją sztukę
łowiectwa. W końcu uznał, że przekazał młodemu cała swoją wiedzę, i
powędrował do wioski. Młody myśliwy pozostał w górach i rozpoczął
przygotowania do kolejnego sezonu.
Stary szybko urządził się we wsi. Żyło mu się dobrze i dostatnio, a sława,
którą zdobył jako myśliwy, dawała mu szacunek i poważanie w całej wsi i u
wszystkich myśliwych. Od czasu do czasu spoglądał jednak tęsknym okiem na
góry i przypominał sobie wspaniałe czasy, gdy polował.
Mniej więcej po roku postanowił sprawdzić, jak radzi sobie jego młody
następca. Wybrał się w góry. Czas był odpowiedni, bo właśnie skończył się
kolejny sezon polowań. Gdy zbliżył się do swojej starej chatki, ze zdziwieniem
spostrzegł, że nie suszy się przed nią żadna lisia skórka. Rozejrzał się dookoła,
ale nigdzie ich nie dostrzegł. Wszedł do chaty i zobaczył siedzącego w niej
zupełnie załamanego i sfrustrowanego młodego myśliwego.
- Dlaczego nie suszysz skórek? - zapytał starzec.
- Nie suszę, bo nie złapałem ani jednego lisa - odpowiedział załamany
myśliwy.
- Ani jednego?
106
- Ani jednego - potwierdził.
- Jak to możliwe? Przecież zdradziłem ci wszystkie moje metody i sztuczki
polowań - dziwił się stary myśliwy.
- No, tak, ale ja wprowadziłem swoje własne - odrzekł młody.

I jaki stąd wniosek, Drogi Czytelniku? Lisy po


prostu nie znały tych nowych metod i sztuczek.

43. Przyzwyczajenie

Był sobie, wcale nie zamożny, kupiec, który zawsze wspierał różne cele
charytatywne i nigdy nie przeszedł obojętnie obok wyciągniętej ręki
potrzebującego. Pewnej niedzieli wychodząc ze świątyni, rzucił
dwudziestozłotowy banknot do miseczki żebraka. Banknot wyglądał niezwykle
dostojnie na tle groszówek i pojedynczych złotówek. Żebrak był nieco
zaskoczony, ale i ucieszony, więc skwapliwie schował banknot.
Następnej niedzieli sytuacja powtórzyła się. Kupiec rzucił znowu
dwudziestozłotowy banknot i od tego czasu co niedzielę było tak samo. Żebrak,
planując swój budżet, mógł spokojnie wpisać te dwadzieścia złoty po stronie
stałych przychodów. W zasadzie na tym się koncentrował i inne „drobne” mało
go interesowały. Minął rok, dwa, trzy. Każdej niedzieli w miseczce żebraka
lądowało dwadzieścia złotych. Kupiec i żebrak nie zaprzyjaźnili się, nic ich nie
łączyło, byli dla siebie cały czas obcy. Pewnej niedzieli kupiec wrzucił do
miseczki dziesięć złotych i odszedł. Żebrak ze zdziwieniem obejrzał banknot i
zawołał:
- Proszę pana, tu jest tylko dziesięć złotych.
Kupiec był trochę zmieszany, trochę zdziwiony i zaczął się tłumaczyć:
- No, wie pan, trochę mi się pogorszyło. Syn dorósł, poszedł na studia,
więcej mnie kosztuje...
- Na studia - przerwał zniecierpliwiony żebrak - za moje pieniądze ?

107
44. Większa patelnia

Nad brzegiem rzeki stał wędkarz i łowił ryby. Nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby nie to, że łapał je raz za razem. Zarzucał wędkę, odliczał: trzy,
trzy, trzy; dwa, dwa, dwa; jeden; jeden, jeden - i w tym momencie spławik
zanurzał się, a on podrywał wędkę i na haczyku kołysała się ryba. Zdejmował ją,
zmieniał przynętę, zarzucał... liczenie... ryba... przynęta... liczenie... ryba... itd. Z
boku wyglądało to wręcz niesamowicie.
Dróżką przy rzece szedł przypadkowy przechodzień. Zobaczył wędkarza i
zainteresował się. Po krótkiej chwili podszedł do niego i rozpoczął rozmowę.
- Przepraszam pana najmocniej - zaczął najgrzeczniej, jak potrafił - wiem,
że przeszkadzam, ale czy mogę o coś zapytać?
- Ależ oczywiście - wędkarz okazał się miłym człowiekiem. - Proszę
bardzo, to mi nie przeszkadza w łowieniu - i uśmiechnął się zachęcająco.
- Przyglądam się panu od dziesięciu minut i nie bardzo mogę zrozumieć
pana metodę, a nawet powiem więcej, „filozofię” łapania ryb.
- A co pana interesuje? - odrzekł wędkarz, nie przerywając łapania.
- To, że pan łapie raz za razem, jestem w stanie zrozumieć i zaakceptować.
Ale widzę, że potem starannie ogląda pan każdą rybę, małe chowa pan do siatki,
a duże wyrzuca z powrotem do rzeki. Jeżeli dobrze widziałem, to wyrzuca pan je
ze sporą złością i niezadowoleniem.
- Tak, dobrze pan widział. Gdy złapię dużą rybę, rzeczywiście strasznie
mnie to denerwuje - potwierdził wędkarz.
- Właśnie tego nie rozumiem. Nie znam się co prawda na wędkarstwie ani
na ichtiologii, ale to chyba te małe należy wyrzucać, a nie duże i bardzo duże?
Więc czemu pan to robi?
- Widzi pan - odparł szczerze wędkarz - w domu mam tylko małą patelnię i
te duże mi się nie mieszczą.

108
45. Lew i asertywny zając

Pewnego dnia król zwierząt, lew, stwierdził, że jest już za stary, aby polować
i uganiać się po lesie za zwierzyną. Wydał wobec tego dekret, w którym ogłosił,
że od poniedziałku kolejno każdego dnia do zjedzenia zgłoszą się: sarna, jeleń,
dzik itd. do końca miesiąca. Dekret został rozwieszony przez borsuki na
drzewach w najważniejszych punktach w lesie, a wśród zwierząt zapanowała
panika. Biegały zdezorientowane, radząc się jedno drugiego, co robić . W końcu
postanowiły interweniować. Pierwsza do lwa udała się sarna.
- Widziałam się na liście do zjedzenia - zaczęła nieśmiało, a lew spojrzał na
listę.
- Tak - odparł - na poniedziałek, a o co ci chodzi?
- No ale... jak to tak... do zjedzenia? - dukała przestraszona. - A dzieci?
- Dzieci? - lew szukał na liście. - Są przewidziane na środę.
- No ale... jak to? - nie mogła wydusić słowa.
- Słuchaj, sarno - zaczął pryncypialnie lew - jak zaczaję się na ciebie, to co,
masz jakieś szanse? Nie masz. A nauganiam się po tym lesie jak głupi. Ty się
naganiasz, spocisz się, mięso jest potem twarde, szkodzi mi, mam zgagę. To nie
ma sensu. Widzisz sama. No, głowa do góry. Do poniedziałku, sarno, cześć!
Sarenka spuściła głowę i odeszła. Wpadł dzik.
- Ty, lew - zaczął zadziornie od samego wejścia - co ty się wygłupiasz z tą
listą?
- A o co tobie znowu chodzi?
- Ja, twój kumpel do zjedzenia?
- Tak, niech sprawdzę - lew pochylił się nad listą - na sobotę.
- No, co ty? Razem chodziliśmy na imprezy, biegaliśmy za dziew-
czynami...
Lew mu przerwał: - Słuchaj, dziku, ja już jestem w tym wieku, że może
jeszcze pamiętam, jak biegałem za dziewczynami, ale już na pewno nie
pamiętam, w jakim celu. Rozumiesz! To nie jest argument. No, to do soboty!
109
I dzik poszedł.
Sytuacja powtarzała się. Przychodziły różne zwierzęta, przypominały swoje
zasługi, powoływały się na koneksje i koligacje, prosiły, straszyły, próbowały
przekupić.
W końcu przyszedł zając.
- Cześć, lwie! - zaczął zwyczajnie.
- Cześć!
- W lesie mówią, że umieściłeś mnie na swojej liście do zjedzenia. Lew
spojrzał na listę: - Tak, na niedzielę.
- Słuchaj, możesz mnie skreślić?
- Ależ oczywiście, nie ma sprawy - powiedział lew i dokonał stosownej
korekty.
IV

Bajki
o mistrzach i uczniach
46. Sprzątanie ścieżki

Pewnego dnia do mistrza przyszedł młody, energiczny człowiek i powiedział


tonem nie znoszącym sprzeciwu: - Mistrzu, chciałbym się u ciebie uczyć.
- Nie zawracaj mi głowy, nie mam czasu - odpowiedział mistrz i zamknął
drzwi do chatki.
Młody człowiek pukał jednak energicznie i mówił: - Ale ja chcę się u ciebie
uczyć. Napisane jest w księgach, że gdy uczeń dorasta, wybiera sobie mistrza. Ja
uważam, że właśnie dorosłem.
- Już ci mówiłem, nie mam dziś czasu. Idź do kogoś innego.
- Jeżeli nie dzisiaj, to przyjdę jutro! - zdecydowanie powiedział młody
człowiek, nie wydając się z najmniejszym stopniu zniechęcony. Zza drzwi chatki
nie dobiegł jednak żaden głos.
Następnego dnia scena powtórzyła się. I kolejnego znowu. Uczeń codziennie
o świcie przychodził pod drzwi, domagając się edukacji. Po kilku dniach, gdy
młody człowiek znowu się zjawił, mistrz - trochę chyba zmiękczony uporem
młodzieńca - powiedział:
- No, dobrze... chcesz się uczyć? To najpierw posprzątaj ścieżkę.
Młodzieniec rzucił się z ogromnym zapałem do sprzątania ścieżki,
prowadzącej do chatki mistrza. Szybko i energicznie odgarnął na bok liście i
ułożył kamienie, po czym zapukał do drzwi:
- Mistrzu, posprzątałem. Teraz będziesz mnie uczył?
Mistrz wyszedł, spojrzał na ścieżkę i powiedział niezadowolony:
- Mówiłem ci, że masz posprzątać ścieżkę - i zamknął drzwi.
Uczeń, trochę zaskoczony, starannie zebrał pozostałe liście, ułożył kamienie,
wygrabił trawę, odsunął zeschłe gałęzie. Mruczał przy tym z uznaniem o
dokładności i spostrzegawczości mistrza. Gdy uznał, że skończył, zapukał do
chatki.
- Gotowe, posprzątałem.
Mistrz wyszedł, rzucił od niechcenia okiem i powiedział:
- No nie, to jest bez sensu. Mówiłem ci, że masz posprzątać ścieżkę.
Uczeń wrócił do pracy. Padł na kolana i z nosem przy ziemi zaczął zbierać
najdrobniejsze listki, patyczki, wyrywać trawę i chwasty. „Jak on zauważył ten
zeschły liść za tym kamieniem - myślał - albo ten złamany patyk?”
u?
Zdecydował, aby z drobnych kamyków zrobić mozaikę, a większe ułożyć
wzdłuż krawędzi ścieżki. Jej środek wysypał piaskiem, a boki - grubszym
żwirem. Spojrzał na swe dzieło - przedstawiało się znakomicie. Ale mistrz, gdy
wszystko zobaczył, znowu był niezadowolony:
- Czy ty naprawdę mnie nie rozumiesz? Masz posprzątać ścieżkę.
Sytuacja powtarzała się. Mistrz cały czas kręcił nosem i był coraz bardziej
niezadowolony, mówiąc: „Przecież kazałem ci posprzątać ścieżkę”.
Młody człowiek z kolei był coraz bardziej zniechęcony, zmęczony i
załamany. Zbliżał się wieczór, a on przez cały dzień bez sensu sprzątał ścieżkę.
Tylko wiek mistrza i jego pozycja nie pozwalały chłopakowi wybuchnąć lub
rzucić to zajęcie. W końcu jednak, gdy po raz kolejny nie przyjęto jego pracy,
zupełnie zrezygnowany powiedział cicho:
- Mistrzu, skoro nie podoba ci się to, co robię, skoro robię to źle, bardzo cię
proszę, pokaż mi, jak powinienem postępować, jak powinienem posprzątać
ścieżkę.
Mistrz uśmiechnął się, włożył ręce do kieszeni i wyszedł na ścieżkę. Kopnął
jeden kamień. Tam, gdzie leżał mały, położył duży. Rzucił parę liści na piasek,
po czym spojrzał z satysfakcją na swoje dzieło i powiedział do młodzieńca:
- O, widzisz, to jest posprzątana ścieżka. O to mi chodziło.

I jaki stąd wniosek, Drogi Czytelniku? Z tej bajki


wynika ich kilka: po pierwsze, jest wiele metod i
sposobów sprzątania ścieżki, a po drugie, o naukę
trzeba poprosić... z pokorą.

47. Jak zostać Mistrzem?

Bajkę tę usłyszałem po raz pierwszy na


ultraseminarium prowadzonym przez José Silvę.

Do Buddy przyszedł kiedyś młody uczeń i zapytał: - Mistrzu, ja też kiedyś


chcę zostać mistrzem jak Ty. Udziel mi światłej rady, co mam czynić. - Idź w
góry, studiuj święte księgi i medytuj - odrzekł Budda.
- Jak długo?
114
- Tyle, ile uznasz za stosowne.
- W jaki sposób?
- Najwłaściwszy dla siebie.
Uczeń poszedł w góry. Niewiele jadł, niewiele pił, śpiewał święte mantry,
siedząc tyłem do wody i przodem do ściany jaskini. Po pięciu latach poszedł do
Buddy i zapytał:
- Czy już jestem mistrzem?
- A co umiesz robić? - spytał Budda.
- Mogę powstrzymać się od spożywania posiłku przez trzydzieści dni.
- Świetnie, a co jeszcze?
- Mogę nie pić wody przez czternaście dni.
- Świetnie, a co jeszcze?
- Mogę wstrzymać oddech na kilka minut.
- Świetnie, a co jeszcze?
Uczeń posmutniał i z powrotem poszedł w góry. Po piętnastu latach znowu
spotkał Buddę i zapytał:
- Czy już jestem mistrzem?
- A co umiesz zrobić? - spytał Budda.
- Opanowałem zdolność jasnowidzenia i jasnosłyszenia.
- Wspaniale, a co jeszcze?
- Opanowałem zdolność telepatii.
- Wspaniale, a co jeszcze?
- Potrafię myślą poruszać martwe przedmioty.
- Wspaniale, a co jeszcze?
I uczeń z powrotem poszedł w góry. Po dwudziestu pięciu latach znowu
przyszedł do Buddy i spytał:
- Czy już jestem mistrzem?
- A co umiesz zrobić?
- Potrafię w mroźną noc osuszyć ciałem mokre prześcieradła i wtopić się w
lodowiec.
- Fantastycznie, a co jeszcze?
- Mogę chodzić po tafli jeziora albo bosymi stopami po rozżarzonych
żarach.
- Fantastycznie, a co jeszcze?
- Potrafię lewitować.
- Fantastycznie, a co jeszcze umiesz zrobić?
I uczeń z powrotem poszedł w góry.
Po trzydziestu pięciu latach uczeń znowu spotkał Buddę. Ten zapytał go:
- I co potrafisz zrobić?
115
- Potrafię pomóc drugiemu człowiekowi i uśmiechnąć się do niego - odparł
uczeń.
Budda też się uśmiechnął i powiedział: - Jesteś mistrzem.

48. Nadprzyrodzone zdolności


Wielu z nas tęskni i marzy o tym, aby posiadać
jakiś nadprzyrodzony dar - być jasnowidzem i
przepowiadać przyszłość; być medium i kontaktować
się z zaświatami; mieć moc uzdrawiania i pracować
jako bioenergoterapeuta; lewitować i unosić się w
powietrzu albo być „człowiekiem magnesem” i
przyklejać do ciała metalowe przedmioty. No,
ostatecznie, mieć zdolności radiestezyjne i
wyszukiwać wodę.
Osobom tym dedykuję następującą bajkę - starą
legendę tybetańską o nadprzyrodzonych
zdolnościach, jakie mnisi osiągają podczas medytacji.

Gdy Budda doznał oświecenia, zaczął podróżować po klasztorach oraz


odwiedzać mnichów medytujących w pustelniach. Pytał i zbierał wiadomości o
sensie życia, szczęściu, medytacji, a przed wszystkim o korzyściach z niej
płynących. Po wielu latach trafił do bardzo znanego i czczonego przez
wszystkich mnicha, który przez czterdzieści lat medytował w jaskini wysoko w
górach. Siedział zwrócony twarzą do skały, tyłem do wody; niewiele pił i
niewiele jadł. Wyrzekł się swojego człowieczeństwa, pozbył się wszystkich
ludzkich emocji i potrzeb. Krążyły o nim nieprawdopodobne opowieści - o tym,
jak w gwiaździstą, mroźną zimową noc owijał się w mokre prześcieradła i suszył
je ciepłem swojego ciała, jak widywano go naraz w kilku miejscach, jak był w
stanie pojawić się nagle i równie nagle rozpłynąć we mgle. Był wzorem do
naśladowania i obiektem westchnień młodych adeptów.
Mnich i Budda siedzieli naprzeciwko siebie i rozmawiali - telepatycznie - o
medytacji. W końcu Budda zapytał:
- A ty sam, powiedz mi, co osiągnąłeś przez te czterdzieści lat wyrzeczeń,
rezygnacji z życia, do jakiego jesteśmy stworzeni, zanegowania wszystkich
ludzkich pragnień?
Mnich, trochę zażenowany bezpośredniością i prostotą tego pytania, spojrzał
z pewną wyższością na Buddę i odparł:
116
- Osiągnąłem bardzo wiele. Zdobyłem i rozwinąłem różne nadprzyrodzone
własności i zdolności. - Zrobił pauzę, jak gdyby dodając swoim słowom
znaczenia, i dokończył: - Mogę na przykład przejść suchą stopą po tafli tego
jeziora na drugi brzeg i z powrotem! - I tryumfalnie spojrzał na Buddę.
Jak głosi legenda, Budda posmutniał, zasępił się i po chwili odrzekł:
- Jak to, zmarnowałeś czterdzieści lat życia na to, co potrafi zrobić każdy
przewoźnik z łódką za pół rupii ?
Legenda głosi dalej, że mnich opuścił pustelnię, zamieszkał w wiosce i zajął
się hodowlą owiec.

49. Gwoździe w płot

Dawno temu, wysoko w górach stary mistrz prowadził szkołę walki. Miał
wielu znakomitych uczniów, którym mógł spokojnie powierzyć wszystkie
sekrety i tajemnice pchnięć, uderzeń i chwytów. Jeden uczeń był szczególnie
zdolny i zwrócił uwagę mistrza, ale było w nim też coś, co mistrza
powstrzymywało. Uczeń był bardzo złośliwy. Tu komuś coś złego powiedział,
tego obraził, innego pchnął niespodziewanie, komuś zrobił jakieś świństwo.
Jakby nie było tego dosyć, mistrz zauważył, że uczeń odczuwał wręcz „małpią”
satysfakcję, gdy ktoś przez niego zapłakał, gdy zrobił mu przykrość.
Żaden szanujący się nauczyciel nie poniżyłby się do tego, aby w takiej
sytuacji zwrócić uczniowi uwagę i powiedzieć wprost, by tak nie postępował.
Dlatego mistrz wezwał do siebie ucznia i rzekł:
- Masz tu wiadro gwoździ i młotek, a tu jest płot wokół naszej szkoły. Za
każdym razem, gdy powiesz lub zrobisz komuś coś złego, gdy ktoś przez ciebie
zapłacze lub zrobi mu się smutno, masz wbić jeden gwóźdź w płot. Rozumiesz?
- Tak, mistrzu - odparł uczeń i odszedł.
Następnego dnia uczeń wbił osiemdziesiąt siedem gwoździ w płot. Kolejnego
sześćdziesiąt, potem pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osiem, czterdzieści dziewięć itd.
Po mniej więcej dwóch tygodniach, uczeń zauważył, że łatwiej jest nie mówić
przykrych rzeczy niż wbijać gwoździe w płot. Bo przy tym wbijaniu młotek się
obsuwa i trafia w palec, gwóźdź się czasem wygina i trzeba go prostować,
drzazga z płotu skaleczy lub przebije rękę. Zaczął wbijać coraz mniej gwoździ,

117
pewnego dnia przyszedł do mistrza i powiedział:
- Mistrzu od kilku dni nie wbiłem żadnego gwoździa w płot. Co mam robić?
- Dobrze - odparł mistrz. - Jeżeli będzie taki dzień, w którym nie zrobisz
lub nie powiesz nikomu niczego złego, nikt przez ciebie nie zapłacze i nie będzie
ci złorzeczył, będziesz miał prawo wyjąć jeden gwóźdź z płotu!
Mijały dni, miesiące, lata. Uczeń mozolnie wyjmował codziennie po jednym
gwoździu z płotu. Aż w końcu, niemłody już, przyszedł do starego mistrza i
powiedział:
- Dzisiaj wyjąłem ostatni gwóźdź z płotu. Co mam robić?
Mistrz wstał, wyszedł na środek placu i spojrzał na płot.
- Rzeczywiście - powiedział - wyjąłeś wszystkie gwoździe, ale popatrz na
ten płot. Spójrz na te dziury. Płot wygląda zupełnie inaczej niż wtedy, gdy
zacząłeś wbijać gwoździe.
- Widzisz, gdy powiesz komuś lub zrobisz coś złego albo pokłócisz się z
nim, wtedy wbijasz gwóźdź w jego serce. Potem mówisz „przepraszam” i... -
mistrz zawiesił glos - wyjmujesz ten gwóźdź z jego serca. Ale rana pozostaje.
Serce człowieka, być może twojego przyjaciela, kogoś, kogo kochasz, będzie
wyglądało jak ten płot, pełne ran i okaleczeń. Możesz wiele razy mówić
„przepraszam”, a rana pozostanie. Słowo zadaje takie same rany jak nóż - mistrz
zamyślił się - a nawet głębsze i trudniej się gojące.
- Twoi najbliżsi, ci których kochasz, twoi przyjaciele są bezcennymi
klejnotami. To oni sprawiają, że się uśmiechasz. W trudnych chwilach dodają ci
otuchy. Są gotowi ci pomagać i cię wysłuchać, wspierać cię, kiedy tego
potrzebujesz. Otwierają przed tobą swoje serca, a Ty co robisz?
- Dlatego pamiętaj, abyś nigdy nie wbijał gwoździ w płot.

Jesteś moim przyjacielem, to dla mnie zaszczyt.


Jesteś dla mnie bardzo ważny. Jeżeli możesz, wybacz
mi dziury, które zostawiłem w Twoim płocie.

118
50. Doskonały liść

Do mistrza Yang Wei Chien przyszedł z pretensjami niezadowolony uczeń.


Jego zdaniem, mistrz mało rygorystycznie przestrzega reguł medytacji. Owszem,
naucza, podaje zasady, ale jest zbyt liberalny w ich egzekwowaniu. Nie
zdefiniował pojęcia doskonałości, nie używa kija i nie strofuje za błędy. Innym
może to odpowiada, ale jemu to nie wystarcza. On chce zostać doskonały i
oświecony - i to szybko. Potrzebuje intensywniejszej nauki. A właśnie
rozpoczynała się jesień.
Mistrz ze zrozumieniem kiwnął głową i powiedział, że, oczywiście,
przyjmuje jego uwagi i będzie go intensywniej prowadził do doskonałości.
Poprosił jednak ucznia, aby poszedł najpierw do lasu i przyniósł jeden
„doskonały liść”.
Legenda głosi, że uczeń nie wrócił do dzisiaj - przez cały czas szuka.

51. Kije joo

Uczniowie zapytali mistrza Jang Wej Chiena, czym jest szczęście. Mistrz
zaczął opowiadać o wielu drogach, po których powinien poruszać się człowiek
„szczęścia i sukcesu”. Mówił o spokoju wewnętrznym, o bogactwie
materialnym, związkach uczuciowych, zdrowiu, rodzinie, służbie dla innych,
rozwoju osobistym, życiowej pasji, przyjaciołach - czyli o tao.
Gdy Mistrz skończył, między uczniami rozpoczęła się zażarta dyskusja, która
ścieżka jest najważniejsza, która najszybciej doprowadzi do szczęścia. Byli
zwolennicy pominięcia jakiejś, ich zdaniem, mniej ważnej. Inni proponowali
trzy, cztery. Jeden uczeń wygłosił odważną tezę, że mistrz jest w błędzie, że nie
wolno się rozpraszać, trzeba być konsekwentnym i iść po jednej jasno
wytyczonej drodze.
Mistrz przysłuchiwał się dyskusji i jednocześnie zbierał kije wokół siebie.
Gdy zebrał siedem, związał je sznurem i podał uczniowi.
119
- Złam - rozkazał.
Uczeń zaczął się natężać, wysilać, ale nie przyniosło to rezultatu.
- To nie jest możliwe - powiedział.
- Weź kogoś do pomocy - rozkazał Mistrz.
Podbiegł drugi uczeń i razem zaczęli próbować. Bez rezultatu.
- Weźcie sobie jeszcze kogoś do pomocy - rozkazał Mistrz.
Ale i tym razem wiązka oparła się sile uczniów. W końcu wszyscy uczniowie
mocowali się z wiązką kijów, ale pozostała niewzruszona. Wtedy Mistrz odsunął
uczniów, wziął wiązkę i rozwiązał. Potem złamał każdy kij po kolei, pojedynczo.
Uczniowie protestowali: - To potrafi nawet małe dziecko!
- Człowiek, który zrozumie, czym jest szczęście, będzie jak ta wiązka
kijów. Nic go nie złamie. Jeżeli tego nie pojmie, pokona go najdrobniejszy
problem.

52. Tygrys i jego nauczyciel

Bajkę tę często opowiadają starzy mistrzowie.

Dawno, dawno temu w pieczarze w głębi górskich ostępów żył tygrys. Był
bardzo duży i silny, ale i bardzo niezdarny, przez co trudno było mu polować i
zdobywać coś do zjedzenia. Pewnego dnia, gdy wyszedł ze swej pieczary w
poszukiwaniu zdobyczy, zobaczył pędzącego po zboczu kota. Szybkie jak
błyskawica, zręczne ruchy kota zachwyciły go i wywołały zazdrość: „Jakby to
było dobrze, gdybym był równie zwinny jak kot” - pomyślał. Poszedł do kota i
rzekł prosząco:
- Szanowny kocie, czy mógłbyś nauczyć mnie, jak wdrapywać się na górę
równie gładko, jak ty to robisz? Jak zwinnie przeskakiwać rozpadliny? Jak
polować?
Kot, wiedząc, że tygrysy mają złe serca, obawiał się, że gdy nauczy go
wszystkiego, co umie, jego życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Potrząsnął
więc głową i rzekł:
- Lepiej nie będę tego robić, bo skąd mam wiedzieć, czy później nie
użyjesz tego wszystkiego, czego cię nauczę, przeciwko mnie?
120
- Ależ w żadnym wypadku - tygrys przymilał się do kota i bił mu pokłony.
- Jak możesz tak myśleć, wielce szanowny mistrzu kocie! Jestem zwierzęciem
honoru. Jeżeli nauczysz mnie twoich sztuczek, to nigdy, przenigdy nie zawiodę
twego zaufania. A później, gdy ktokolwiek zechce ci grozić, zmiotę go na
miazgę. Gdy będziesz stary, będę polował dla nas obu. Jakże mógłbym zawieść
tak wspaniałego nauczyciela!
Ujęty i mile podłechtany słodkimi jak miód słówkami, kot zaczął życzliwiej
spoglądać na tygrysa. Rzekł w końcu:
- Dobrze, jeśli przyrzekniesz i pewien jesteś, że nie będziesz niewdzięczny,
nauczę cię wszystkiego, co umiem.
Tygrys był w siódmym niebie, uklęknął przed kotem i podnosząc łapę rzekł
uroczyście: - W przyszłości, kiedy opanuję już wszystkie techniki wspinania się
po górach i łapania zwierząt, nigdy nie zapomnę o tobie, mój wielki mistrzu
kocie. Obym wpadł w najgłębszą pułapkę i został zmiażdżony przez lawiny na
śmierć, jeśli będę niemiły dla ciebie.
Przez pewien czas tygrys rzeczywiście dotrzymywał słowa i odnosił się do
kota tak, jak należy odnosić się do nauczyciela. A kot każdego dnia dawał z
siebie wszystko, by kształcić swojego ucznia. Szybko nauczył go wszystkich
swoich sztuczek i sekretów - poza jednym. Tygrys był bardzo zadowolony z
siebie i równie zadowolony ze swojego nauczyciela kota.
Jednak pewnego dnia, kiedy przyszedł na kolejną lekcję i popatrzył na
tłustego kota, ślinka pociekła mu do pyska. „Cóż to byłby za wspaniały kąsek!” -
pomyślał.
Kot zauważył jego spojrzenie i coraz bardziej zaczął zdawać sobie sprawę z
jego prawdziwych intencji. Postanowił dać mu nauczkę.
- Nie potrzebujesz już dalszych lekcji. Wszystkiego cię nauczyłem -
powiedział.
Tygrys pomyślał, że teraz przyszedł jego czas i za chwilę schrupie tłustego,
małego kota. A najważniejsze, że teraz on zostanie mistrzem. Dla pewności
jednak zapytał: - Czy jesteś pewny, wielce szanowny nauczycielu kocie, że
nauczyłeś mnie już wszystkiego?
- Tak, absolutnie wszystkiego - zapewnił kot.
W tym momencie tygrys obmyślał plan pożarcia kota i oczy mu się
zaiskrzyły.
- Nauczycielu mój - rzekł - a cóż tam jest na drzewie?
Kiedy kot odwrócił głowę, aby spojrzeć, tygrys z wysuniętymi pazurami i
szeroko otwarta paszczą rzucił się na niego. Jednak kot szybko i zwinnie skoczył
na drzewo. Siadł na gałęzi i rzekł z oburzeniem: - Ty, niewdzięczne stworzenie!
121
Twoje słowa nic nie znaczą. Dobrze, że byłem na tyle sprytny i nie nauczyłem
cię wspinania się na drzewo. Inaczej byłbym już zjedzony.
Tygrys straszliwie się rozłościł, ale nie umiał wspiąć się na drzewo.
Próbował je podgryźć, ale wszelkie wysiłki nie dawały rezultatu. Kot od czasu
do czasu skakał po gałęziach, by drażnić tygrysa. Przysiadał, mył się, aż w końcu
przeskoczył na inne drzewo, potem jeszcze inne i znikł.
Wszystkie podłe plany tygrysa spełzły na niczym, a jedyne, co mógł zrobić,
to wrócić w góry.

Od tego czasu panuje zwyczaj, Że najtajniejszy


sekret swojej sztuki mistrz przekazuje uczniowi
dopiero na łożu śmierci.

53. Profesor i filiżanka herbaty

Pewien słynny i niezwykle mądry profesor matematyki (legenda mówi, że z


Niemiec) postanowił studiować I ching. Słyszał o kodzie binarnym, zawartym
w liniach heksagramów, o wzorach skróconego mnożenia w tajemniczy sposób
sprowadzonych do postaci trygramów i o uniwersalnej teorii wszechświata,
zaklętej w układzie I chingu. Kupił wszystkie dostępne na rynku książki na
ten temat, przejrzał artykuły z pism fachowych, postarał się o łodygi krwawnika
i chińskie monety - zadawał pytania, rzucał, analizował i nic z tego nie rozumiał.
Znajomy filozof zauważył, że bez poznania chińskiej filozofii matematyk nie
zrobi kroku do przodu. Poradził mu zatem odpowiednie książki, aby zdobył
niezbędne podstawy, studiując i analizując prądy filozoficzne okresu, w którym
powstawał I ching. Profesor zaczął rzetelnie studiować - i po paru latach
doszedł do wniosku, że nic z tego nie rozumie.
Za namową innego znajomego profesora, wybitnego etnologa, zaczął
gruntownie analizować kulturę i uwarunkowania społeczne, które towarzyszyły
powstaniu Księgi przemian. I jeszcze bardziej się w tym wszystkim
zagubił.
Wybitny językoznawca-sinolog poradził mu, aby poznał przynajmniej
podstawy języka chińskiego, co umożliwi mu sięgnięcie do oryginalnych
tekstów. Poznawał, studiował - i dalej nic z tego nie rozumiał. W końcu doszedł do
wniosku, że powinien pojechać do Chin i zbadać sprawę u źródła. Zdobył adres
wybitnego
122
specjalisty, mistrza / chingu, i pojechał.
Mistrz okazał się miłym i sympatycznym człowiekiem w mocno za-
awansowanym wieku. Serdecznie przyjął wybitnego myśliciela z zachodniego
świata i „zamienił się w słuch”. Profesor opowiadał podekscytowany, co
przeczytał, co poznał, co studiował - a mistrz spokojnie kiwał głową. Profesor
mówił o chęci poznania, zgłębienia, zrozumienia i o swoich latach porażek - bo
nic w dalszym ciągu z tego nie rozumiał - a mistrz ze zrozumieniem przytakiwał
i zachęcał do zwierzeń. W końcu profesor zaczął dzielić się swoimi
wątpliwościami, zadawać merytoryczne, głęboko przemyślane pytania.
Przygotowywał się do ich zadania przez wiele lat i teraz oczekiwał odpowiedzi.
Życzliwe uwagi mistrza i jego zainteresowanie ośmieliły go tak bardzo, że w
końcu zdecydował się przedstawić własne rozumienie i własną interpretację /
chingu...
... a była właśnie pora parzenia herbaty. Mistrz zapytał, trochę z znienacka,
czy profesor by się nie napił herbaty - to wybiło go z transu przedstawiania
własnej koncepcji i na chwilę zamilkł.
Obserwował, jak mistrz wsypuje herbatę do czajniczka, wlewa wrzątek,
przykrywa i stawia ponownie na ogniu, przygotowuje małą tacę, filiżanki.
Obserwował jego wolne, do końca przemyślane i precyzyjne ruchy. Poczuł
przyjemną woń jaśminu, rozchodzącą się w całym pomieszczeniu. Nabrał
ogromnej ochoty na filiżankę herbaty.
Na małym stoliczku mistrz postawił tacę z filiżankami. Profesor ze
zdziwieniem stwierdził jednak, że jego filiżanka jest już niemal całkiem
wypełniona zimną, starą herbatą, a filiżanka mistrza jest pusta. Mistrz ujął w
dłonie czajniczek i najpierw zapełnił swoją filiżankę, potem zaś bardzo
spokojnie, z uśmiechem zaczął wlewać aromatyczny, gorący napój do filiżanki
profesora. Herbata szybko wypełniła, prawie pełną już, filiżankę i zaczęła
wylewać się na tacę. Mistrz wlewał herbatę, jakby nie zauważał tworzącej się
coraz większej kałuży.
W pierwszym odruchu profesor chciał interweniować i zwrócić mistrzowi
uwagę, ale patrząc na rozgrywającą się przed jego oczami scenę, zaczął powoli
rozumieć jej sens.

Nie można napełnić umysłu czymś nowym, jeżeli


nie opróżni się go z dawnych nawyków i
przyzwyczajeń.

123
54. Pełny dzban

Pewnego dnia po ćwiczeniach mistrz jak zwykle odpowiadał na pytania i


wątpliwości uczniów. Tego dnia było ich sporo, bo wczoraj wszyscy wrócili z
miasta, gdzie spotkali się na corocznych zawodach z uczniami z innych szkół.
Spotkanie obfitowało w różne porównania i oceny. Uczniowie mieli trochę
pretensji do swego mistrza, że nie uczy ich szczegółów i sekretów walki, a
zwraca uwagę na medytację, umysł, kondycję, wewnętrzny spokój i panowanie
nad emocjami. W innych szkołach jest inaczej. Od razu uczą tam kopnięć,
chwytów, ciosów.
Mistrz słuchał i wcale nie wyglądał na zaskoczonego. W pewnej chwili
zwrócił się do jednego ucznia i powiedział:
- Weź ten dzban i napełnij go kamieniami. - Uczeń powrzucał do dzbana
kamienie. Wybierał jak największe, aby szybko wykonać polecone zadanie.
- Gotowe - powiedział.
Mistrz spojrzał na napełniony kamieniami dzban i zwrócił się do wszystkich
uczniów:
- Czy dzban jest pełny?
- Pełny - odpowiedzieli prawie chórem.
- Na pewno pełny? - jeszcze raz zapytał mistrz.
- Tak, jest pełny, nie zmieści się już żaden kamień.
Wtedy mistrz zaczął wsypywać do dzbana żwir. Zmieściło się go kilkanaście
garści. Uczniowie patrzyli oniemiali, a mistrz zapytał: - A teraz jest pełny?
- No, tak, fantastyczny przykład, mistrzu. Ale nas przechytrzyłeś - ze
śmiechem odparli uczniowie. - Dopiero teraz jest pełny.
Wówczas mistrz zaczął wsypywać drobniutki piasek. I znowu wsypał
kilkanaście garści. Tym razem się nie śmiał już żaden z uczniów.
- Teraz jest pełny - odparli.
Wtedy mistrz zaczął wlewać do dzbana wodę i wlał kilkanaście miarek.
Uczniowie patrzyli w milczeniu.
- A czy teraz jest pełny? - spytał znowu Mistrz.
- Tak, teraz już na pewno jest pełny - odparli zdecydowanie.
124
A mistrz zaczął powoli wsypywać sól i znowu wsypał kilkanaście garści...
- Jeżeli rozpoczniecie napełnianie dzbana od drobnych kamieni, żwiru czy
soli, nie będzie tam miejsca na duże kamienie.

Jeżeli zaczniesz napełniać głowę szczegółami i


drobiazgami, nie będzie w niej miejsca na sprawy
naprawdę ważne.

55. Taki sam jak ja

Pewnego dnia uczniowie zauważyli, że mistrz jest wyjątkowo skupiony. Z


ogromną uwagą przygląda się im, jak ćwiczą, medytują, wykonują codzienne
obowiązki. Po kilku dniach przy wieczornym posiłku jeden z uczniów odważył
się zapytać:
- Mistrzu, od paru dni tak nam się przyglądasz, jak gdybyś czegoś szukał.
- Tak, szukam kogoś, kto byłby taki sam jak ja - odparł mistrz.
- Kogoś podobnego do ciebie? - upewniał się uczeń, a na sali zrobiło się
zupełnie cicho.
- Tak.
- A po co?
- Bo jestem już stary i chciałbym mieć następcę, któremu przekażę
wszystkie swoje sekretne chwyty, uniki i uderzenia.
Mistrz był średniego wzrostu, łysy, z zarysowanym brzuszkiem, miał bardzo
pogodny nastrój i chodził zawsze w lekko znoszonym ubraniu oraz starannie
wyczyszczonych butach.
Następnego dnia, na porannej medytacji wszyscy uczniowie mieli ogolone
głowy, a mistrz, przyglądając się im, mamrotał pod nosem: „Kogoś podobnego
do mnie”.
Podczas południowych ćwiczeń ci wyżsi lekko kucali, a niżsi wspinali się na
palce. Mistrz mamrotał zaś: „Kogoś takiego jak ja”.
Ci chudsi lekko przytyli, a ci z nadwagą rozpoczęli intensywne odchudzanie.
Mistrz szukał dalej.
Wszyscy byli w niego wpatrzeni. Gdy on ruszył ręką w lewo, wszyscy w
lewo, gdy w prawo - w prawo. Gdy mistrz był wesoły, wszyscy się uśmiechali.
Gdy był poważny, wszyscy marszczyli czoła. Ale mistrz był dalej
niezadowolony.
125
Po pewnym czasie wszyscy uczniowie wyglądali jak „klony” mistrza.
Wszystkie techniki - kopnięcia, pady, pchnięcia, uderzenia - były wykonywane
przez uczniów idealnie tak jak demonstrował to ich nauczyciel, ale on był dalej
niezadowolony i poszukiwał kogoś podobnego do siebie.
Uczniowie byli coraz bardziej źli, podenerwowani i zdezorientowani. Każdy
z nich w duchu powtarzał: „Przecież jestem dokładnie taki sam jak on i robię
wszystko tak samo jak on”.
Aż kiedyś w szkole zjawił się nowy uczeń - wysoki i chudy jak tyka, z
długimi włosami; chodził w krótkich spodniach i boso. Gdy mistrz ruszył się w
lewo, to on w prawo, gdy mistrz w górę, to on w dół. Wszyscy uczniowie
patrzyli na niego z dezaprobatą, a mistrz był coraz bardziej zadowolony.
- Nareszcie ktoś podobny do mnie - mruczał, przyglądając się nowemu
uczniowi.
- Jak to? - protestowali pozostali - przecież on jest zupełnie inny!
- Nie, jest dokładnie taki jak ja... Nikogo nie naśladuje.

56. Mistrz i dzwon

Nowy uczeń nie mógł odnaleźć się w klasztorze. Wielu rzeczy nie rozumiał,
o wielu miał inne zdanie. Mistrz za mało pokazywał, za mało tłumaczył, za mało
przejmował się postępami uczniów. W końcu zupełnie zrezygnowany przyszedł
do niego i dzieląc się swoimi odczuciami, zapytał:
- Co mam robić? Jak się przygotowywać? Jak ocenić, czy dobrze wy-
brałem ?
- Nie bój się zadawać pytań - powiedział mistrz do ucznia. - Nie bój się
atakować autorytet.
- Ale jak mam nauczyć się zadawać pytania?
- Pytaj o wszystko i tak długo, dopóki nie otrzymasz odpowiedzi, która cię
zadowoli. Pytaj śmiało i nie ustawaj. Widzisz, prawdziwy mistrz jest jak dzwon.
Jeżeli lekko zakołyszesz, usłyszysz tylko delikatne wibracje. Ale jeżeli
poruszysz go mocno, uderzysz silnie, to usłyszysz mocny donośny dźwięk, który
przeniknie cię do głębi. Bywa wtedy, że jeszcze po znacznym upływie czasu ten
dźwięk dzwoni ci w uszach. I to jest nauka.
126
Bywa też, że dzwon nie ma serca. Jest wielki, rozdęty i wygląda tak, że zaraz
wyda wspaniały dźwięk. Ale ktoś zabrał mu serce, zabrał mu duszę; albo nigdy
tego serca nie miał. Możesz poruszyć, uderzyć, ale odpowiedzią będzie zawsze
niewyraźny szmer obracających się kół zawieszenia, zgrzyt łożysk, ale nie
dźwięk, który cię poruszy.
Zawsze szukaj dzwonu.

57. Najlepszy nauczyciel

Na corocznych zawodach wszystkich szkól walki uczniowie zawsze się


spotykali i, rozmawiając o swoich mistrzach, starali się ustalić, który jest
najlepszy, wybrać tego, którego uczniowie obdarzają największym szacunkiem.
Towarzyszyły tym opowieściom przechwałki, kłótnie i swoiste licytacje
osiągnięć i umiejętności nauczycieli. Nazwiska pokonanych przeciwników, listy
nieprawdopodobnych sukcesów, opisy oryginalnych technik i metod walki. A
kiedy wszystkie fizyczne, umysłowe i duchowe cechy oraz zdolności zostały
wymienione, ocenione i przeanalizowane w aspekcie „ludzkim” - wtedy sięgano
po cuda i sprawy „ponadludzkie”.
- Mój mistrz potrafi czynić cuda - mówił jeden z uczniów. - W rozwoju
duchowym zaszedł tak daleko, że byliśmy świadkami, jak w stanie medytacji
szedł po tafli jeziora. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem i dlatego jest przez nas
szanowany.
- Nasz mistrz też czyni rzeczy niemożliwe do wykonania przez innych -
powiedział uczeń z innej szkoły. - W stanie medytacji potrafi unieść się w
powietrze lub stać się tak ciężkim, że dwudziestu ludzi nie może go unieść.
Jesteśmy dla niego pełni podziwu, wzbudza nasz szacunek i zachwyt.
- Największą zaletą naszego mistrza - powiedział trzeci - jest cud, który
sprawia, że nie musi czynić cudów, aby się przekonać, że jest mądrym
człowiekiem. Nie musi niczego udowadniać i zawsze nam powtarza, że
najlepszym wizerunkiem mistrza są jego wspaniali uczniowie. Dlatego jest przez
nas bardzo szanowany.

127
58. Garncarz

Do mistrza przyszedł zupełnie załamany i sfrustrowany młody garncarz. -


Mistrzu - powiedział - życie jest dla mnie bardzo ciężkie. Bez przerwy mam
jakieś problemy, trudności. Nie daję sobie rady. Jak już zdobędę dobrą glinę i
wymieszam, to przy formowaniu garnka lub misy co druga się niszczy. Jak już te
uformowane wypalam, to co druga pęka. Jak zaczynam je malować, to tylko na
co drugiej wychodzi dobry wzór. Jak pokrywam glazurą i ponownie wypalam,
na co drugiej pęka szkliwo. Jak potem ładuję na muła i objeżdżam wioski od
chaty do chaty, aby sprzedać naczynia, zawsze połowa mi się rozbija i uszkadza.
Jestem coraz bardziej zdenerwowany i roztrzęsiony i przez to niszczę coraz
więcej naczyń.
- Ale najgorsze jest to, że ludzie nie chcą kupować moich wyrobów. Muszę
zapukać do wielu drzwi, aby sprzedać choć jeden garnek, choć jeden dzban. To
mnie denerwuje, jestem zły i nie potrafię zachęcić do kupna. Jestem zrozpaczony
i nie mam już do tego siły. Tak bardzo chciałbym być zamożnym człowiekiem,
ale widzę, że swoją pracą tego nie osiągnę.
- A ile kosztuje u ciebie garnek? - spytał mistrz
- Przeciętnie dziesięć drachm.
- Ile musisz zepsuć garnków, aby jeden nadawał się do sprzedania?
Po chwili zastanowienia garncarz rzekł: - Średnio dziesięć.
- To ile jest wart jeden zepsuty, uszkodzony, rozbity garnek?
- Nic - odparł garncarz.
- Nieprawda. Jeden taki garnek wart jest jedną drachmę! Jeżeli źle
uformujesz, źle pomalujesz, pęknie przy wypalaniu lub rozbije się przy
przewożeniu, to zarobiłeś już jedną drachmę. Każdy uszkodzony garnek
przybliża cię do dobrego. Rozumiesz?
- Nie.
- Każda porażka przybliża cię do sukcesu - kontynuował mistrz.
- Ale muszę go jeszcze sprzedać, a ludzie nie chcą kupować.
- Ile razy słyszysz odmowę? Do ilu drzwi musisz zapukać, aby sprzedać
jeden garnek? - zapytał znowu Mistrz.
- Do wielu.
- Do ilu? Ile razy musisz usłyszeć „nie”, abyś raz usłyszał „tak”?
128
- Przynajmniej dziesięć.
- To ile warte są dla ciebie jedne zamknięte drzwi ? Ile zarabiasz przy
jednej odmowie?
- Jedną drachmę - krzykną uradowany garncarz, bo w końcu zrozumiał, o
co chodzi mistrzowi.
Od tego dnia garncarz stał się innym człowiekiem. Gdy zepsuł dzban czy
garnek, myślał: „Zarobiłem jedną drachmę” i spokojnie naprawiał swój błąd. Nie
denerwował się, gdy coś zbił lub uszkodził - „przecież zarobiłem jedną
drachmę”. Gdy ktoś zamknął mu drzwi przed nosem, uśmiechał się serdecznie,
mówił dobre słowo i zapowiadał, że przyjdzie jeszcze kiedyś, a w duchu
dodawał: „Znowu zarobiłem drachmę”.
Powoli ludzie polubili uśmiechniętego i miłego garncarza. Kupowali u niego
coraz więcej garnków, dzbanów i innych wyrobów. Były one funkcjonalne,
ładne, dobrej jakości i starannie wykonane. Stopniowo garncarz zaczął zarabiać
coraz więcej. Każde zamknięte drzwi lub odmowa miały dla niego wartość dwu,
pięciu, a potem dziesięciu drachm, bo sława jego wyrobów stała się tak wielka,
że pojedynczy gospodarze oraz wielcy kupcy przyjeżdżali do warsztatu i
kupowali wszystko „na pniu”.
Tak garncarz stał się zamożnym człowiekiem.

59. Puszczanie latawca

Mistrzu, od kiedy opuściłem ciebie i klasztor, nie jestem w stanie


przezwyciężyć trudności i kłopotów - żalił się uczeń. - Wydaje mi się, że we
wszystkim „mam pod górę”. Wszystko przychodzi mi dużo trudniej niż innym.
Cały czas pod wiatr, a ten wiatr na dodatek sypie mi piaskiem w oczy. Bez
przerwy mam kłody pod nogami. Mówiłeś nam, aby wyjść na swoją drogę życia,
ale ja bez przerwy potykam się na niej. Wszystko sprzysięga się przeciwko mnie.
Może powinienem wrócić do klasztoru? Może nie jestem gotowy?
- Jestem teraz bardzo zajęty - odparł mistrz - i nie mam specjalnie czasu, aby
z tobą rozmawiać. Bardzo się spieszę, bo jest odpowiedni moment.
Mistrz był wyraźnie podekscytowany i krzątał się w pośpiechu po izbie,
zbierając jakieś bambusowe patyki, rolując zwoje papieru i zwijając kłębek
sznurka.
129
- Odpowiedni moment na co? - spytał uczeń.
- Na puszczanie latawca - z uśmiechem dodał mistrz. - Wieje mocny wiatr.
Uczeń był zaskoczony i rozczarowany. Jego mistrz idzie się beztrosko bawić,
puszczać latawce, gdy on prosi o pomoc! Co za bezsens i głupota, a w dodatku
lekceważy mnie.
- Chodź ze mną - powiedział mistrz. - To bardzo mądre i pouczające
zajęcie - dodał, jakby odczytując myśli ucznia, i dał mu ogromny kłębek sznurka
do niesienia. - Uważaj, nie poplącz i nie wypuść. - A sam wziął na plecy
bambusy, papier i jeszcze jakieś elementy, które wydawały się uczniowi do
niczego nieprzydatne.
Ociągając się, uczeń ruszył za nim. Wyszli na wzniesienie. Mistrz rozrzucił
bambusowe patyki i zaczął je starannie związywać według sobie tylko znanego
porządku. Pewne części wsunął w otwory w papierze, coś dowiązał, coś
przewiązał. Uczeń patrzył na to jak na „czarną magię”. Nie widział celu ani
sensu w tym, co robi mistrz. Dla niego na ziemi cały czas leżała tylko kupa
patyków i papieru. Mistrz dowiązał sznurek, część rozwinął i tę bezładną „kupę”
ustawił pod wiatr.
- Gotowe. Stań tu, mocno trzymaj i powoli rozwijaj kłębek.
Wiatr, który rzeczywiście dął tęgo, uniósł misterną konstrukcję mistrza w
powietrze. Uczeń trzymał sznurek i całą uwagę skupił na tym, aby go nie
wypuścić z ręki, gdy wiatr szarpał gwałtownie.
- Patrz w górę! - krzyknął mistrz.
Uczeń spojrzał i zobaczył wspaniałego kolorowego, papierowego ptaka z
długim ogonem, który majestatycznie szybował na tle przepięknych szczytów
górskich. Widok był niesamowity.
- Zawsze patrz w górę, na szczyty. Ludzie nie potykają się o góry, ale o
kretowiska - uśmiechnął się ponownie. - Czasami coś wydaje ci się bez sensu,
niepotrzebne, do niczego nieprzydatne. Nie widzisz w tym celu. Ale potem nagle
przyjdą odpowiednie warunki i wszystko nabiera sensu. Rozumiesz?
Uczeń zamyślił się: „A może puszczanie latawca nie jest do końca takim
głupim zajęciem?”
Z zamyślenia wyrwał go ostry głos mistrza:
- Dlaczego tak kurczowo trzymasz ten sznurek przy sobie? Dlaczego go
więzisz? Pozwól mu się rozwinąć. Rozwijaj!
Latawiec wzbijał się wyżej, wyżej i wyżej, w miarę jak uczeń rozwijał
sznurek. Dopiero gdy był bardzo wysoko, prezentował się w całej swojej krasie.
Uczeń zrozumiał sens tej czynności i już był pewien, że puszczanie latawca
może być źródłem wielu interesujących spostrzeżeń.
130
- Podoba ci się? - spytał mistrz.
- Tak, coś fantastycznego - szczerze odpowiedział uczeń, zapatrzony w
niebo.
- A wiesz, czemu latawce szybują tak wysoko? Bo napotykają silne
przeciwne wiatry!

Puszczanie latawca jest bardzo mądrym i


pouczającym zajęciem.

60. Zbuntowani uczniowie

Uczniowie buntowali się, gdy Mistrz uczył ich uprawy ryżu i prosa. - Nie
jesteśmy wieśniakami, aby uprawiać rolę - mówili między sobą i uczyli się
bardzo niechętnie. Gdy mistrz uczył ich sztuki walki na miecze, nie widzieli w
tym sensu, mówiąc: - Jest dekret cesarski, zakazujący noszenia mieczy. Żaden z
nas nie będzie walczył mieczem, to niepotrzebny wysiłek i strata czasu. Róbmy
coś innego. Gdy Mistrz uczył ich postępowania na pustyni i radzenia sobie bez
wody, śmiali się i żartowali, bo przecież: - Jesteśmy w górach, gdzie strumienie
są pełne wody, rośnie bujna roślinność, a na drzewach jest pełno dobrych
owoców, gaszących pragnienie. Gdzie tu logika?
Wtedy Mistrz powiedział do nich: - Wyobraź sobie, że jesteś płodem w łonie
matki. Jest ci tam dobrze i bezpiecznie. Masz wszystko, co potrzeba. Nagle ze
zdziwieniem stwierdzasz, że formuje ci się głowa i mózg. Po co? Tutaj ?
Przecież nie muszę tu myśleć. Potem wyrastają ci ręce i nogi. Po co? To nie jest
logiczne. I tak jest mi ciasno, a teraz jeszcze to! Przecież nie będę tu biegał! -
kopiesz z oburzenia. Formuje ci się układ trawienny. Do czego? Przecież
odżywiam się przez pępowinę i jest wspaniale. Kształtują ci się płuca. Tutaj,
płuca? Przecież tu nie ma powietrza, to bez sensu. Kształtują ci się oczy. Na co
ja mam patrzeć?
- I nagle jedna chwila, jeden moment i wszystko się zmienia. Długi tunel,
błysk światła, nagły krzyk i... wszystko jest potrzebne. Wszystko ma sens i jest
na swoim miejscu.
Uczniowie spokojnie wrócili do zajęć.

131
61. Ziołowy napar mistrza

Pewien mały klasztor w górach Tien Shan słynął w całej okolicy ze


wspaniałych mieszanek i naparów ziołowych, sporządzanych przez mnichów.
Leczyli oni nimi okolicznych mieszkańców i przynosili ulgę zwierzętom
gospodarskim. Robili je według ściśle przestrzeganych receptur, które znał stary
mistrz. Gdy kogoś z najuboższych wieśniaków nie było stać na zakup ziół,
mistrz dawał zalecenia, gdzie ich szukać i jak samemu sporządzić napar, a chory
wykonywał wszystko sam i też dochodził do zdrowia. Młodzi adepci sztuki
zielarskiej kształcili się intensywnie i byli prawie tak biegli jak mistrz. On ni-
czego nie ukrywał i wyjawiał przed nimi wszystkie sekrety. Jednak nikt nie był
w stanie mu dorównać w skuteczności leczenia. Uczniowie przyglądali się
postępowaniu mistrza, starali się znaleźć klucz do jego powodzenia. Nieraz
jednak szczerze ich zdumiewał.
Pewnego dnia przyszedł do klasztoru ubogi chłop. Od wielu tygodni bardzo
bolał go brzuch i miał wewnętrzne krwawienia. Był już u kilku lekarzy, ale bez
rezultatu. Słyszał o mistrzu i tylko w nim upatrywał ratunku. Po zbadaniu
pacjenta mistrz powiedział: - Nazbieraj glicynii, spal korzenie, zalej gorącą wodą
i pij trzy razy dziennie.
Uczniowie, którzy to słyszeli, kręcili głowami ze zdziwieniem. Nigdy jeszcze
nie słyszeli, aby naparem z palonego korzenia glicynii leczyć wrzody żołądka.
Po kilku dniach wieśniak wrócił zupełnie zdrowy, wychwalał mistrza i
przyniósł w podziękowaniu kilka główek czosnku.
Miał też inny problem. Jego najmłodsza córka dostała gorączki. Mistrz
przyjął z wdzięcznością czosnek i powiedział: - Daj córce do wypicia napar z
palonego korzenia glicynii.
Uczniowie ze zdziwieniem słuchali mistrza. Na drugi dzień gorączka ustała.
Od tej pory wieśniak był częstym gościem w klasztorze. Gdy chory był on
lub ktoś z jego rodziny albo gdy któreś ze zwierząt gospodarskich zraniło się lub
dostało gorączki, zasięgał z ogromną wiarą rady mistrza. A ten po długim
rozważaniu i przemyśleniu sprawy niezmiennie odpowiadał: - Wypij (daj do
wypicia) napar z palonego korzenia glicynii.
132
Po czym chory, ranny, słaby wracał do zdrowia.
Uczniowie przysłuchiwali się, komentowali, uśmiechali się drwiąco. Ale
skuteczność ziołowego naparu mistrza była zastanawiająca.
Pewnego dnia uciekł koń wieśniaka. Sprawa była bardzo trudna i poważna.
Bez konia rodzina nie będzie w stanie uprawiać ziemi. Groziły jej mniejsze
zbiory, ruina gospodarstwa i głód.
Wieśniak jak zwykle przyszedł po poradę do mistrza. Sprawa dotyczyła
przecież zwierzęcia, toteż nie widział w tym nic niestosownego. Mistrz długo
myślał i coś rozważał, a potem rzekł: - Wypij napar z palonego korzenia glicynii.
Uczniowie nie byli w stanie powstrzymać się od śmiechu, a niektórzy zaczęli
powątpiewać w zdrowy rozsądek mistrza.
Jednak wieczorem wieśniak przyszedł... z koniem, by podziękować
mistrzowi. Okazało się, że gdy otrzymawszy poradę wrócił do domu, zobaczył,
że zapas glicynii się skończył. Wyruszył więc natychmiast do doliny nad rzeką,
gdzie rosła ona w wielkiej obfitości. Znalazł tam swojego konia, który spokojnie
skubał aromatyczne liście.

Wiara jest jak słońce: potrafi rozświetlić


największy mrok i zmienić kolory świata.

62. Prawdziwa wartość

Przyszedłem do ciebie, mistrzu, bo mam ogromny osobisty problem. Czuję


się tak mało dowartościowany, że wpadłem w depresję i nic mi się nie chce
robić. Wszyscy mną pomiatają. Ciągle słyszę, że do niczego się nie nadaję, że
nic mi dobrze nie wychodzi, że nic nie potrafię i jestem beznadziejny. Jak mam
postępować, żeby to zmienić? Co mam zrobić, żeby ludzie mnie szanowali? -
użalał się uczeń - Mówiłeś mi, że jestem zdolny i mądry, że będę „kimś”, ale to
okazało się kłamstwem.
Mistrz był czymś wyraźnie zajęty i nie patrząc na niego, powiedział: - Daj mi
dzisiaj spokój, młodzieńcze. Jestem bardzo zajęty swoimi sprawami i nie mogę
ci pomóc. Najpierw muszę dać sobie radę z własnym problemem.
- No, widzisz, ty też mnie ignorujesz - zauważył uczeń.
133
- Przyjdź może trochę później... - zastanowił się mistrz i dodał: - A może
zechciałbyś mi pomóc? Mógłbym wtedy szybciej rozwiązać swój problem i
zająłbym się twoją sprawą.
- Oczywiście, mistrzu - niepewnie powiedział młodzieniec, obawiając się,
czy podoła zadaniu, a jednocześnie czując ponownie odrzucenie z powodu
odsunięcia jego potrzeb na później.
- Mam do spłacenia dług. Do jutra muszę oddać jednego dukata - ciągnął
dalej mistrz - a nie mam pieniędzy. To jest mój problem.
- Ja też nie mam i ci nie pożyczę - wtrącił szybko uczeń.
- No cóż, trudno. Ale możesz mi pomóc inaczej - powiedział mędrzec.
Zdjął przy tym pierścień z małego palca lewej dłoni i podał go młodzieńcowi,
mówiąc: - Weź konia ze stajni i pojedź na targ. Sprzedaj ten pierścień. Pamiętaj
jednak, abyś wytargował za niego możliwie jak najwięcej, i nie zgadzaj się na
cenę poniżej jednego dukata. Tyle mam oddać. Jedź i szybko wracaj z
pieniędzmi.
Młodzieniec wziął pierścień, wskoczył na konia i pojechał na targ. Sprawa
była tak prosta, że dziwiło go, iż mistrz nie może sobie z tym poradzić.
Na targu od razu zaczął oferować pierścień przy pierwszym napotkanym
straganie. Handlarz patrzył i słuchał z zainteresowaniem do momentu, gdy uczeń
wymienił cenę. Wtedy machnął lekceważąco ręką i odesłał go dalej. Inni kupcy
reagowali podobnie. Kiedy tylko dowiadywali się, że chce za pierścień dukata,
wybuchali śmiechem, a niektórzy odchodzili. Najwięcej, ile młodzieniec mógł
uzyskać, to dwadzieścia pięć miedziaków.
Pewien stary kupiec, zapewne z litości, był na tyle miły, że podjął się trudu
wyjaśnienia mu, iż jeden dukat ma o wiele większą wartość niż jego pierścień.
Ale kończąc swój wywód, też się uśmiechał. Ktoś inny, chcąc mu pomóc,
zaoferował jednego srebrnika i worek ryżu, jednak młodzieniec, pamiętając
pouczenia mistrza, nie przyjął oferowanej zapłaty. W miarę upływu czasu był
coraz bardziej załamany. Zadanie wydało się nie do wykonania.
Zaproponował kupno pierścienia chyba ponad stu kupcom, ale na nic.
Przygnębiony i zupełnie załamany swoim niepowodzeniem wsiadł na konia i
odjechał. Dużo by dał za to, aby móc ofiarować mistrzowi dukata i uwolnić go
od jego zmartwienia. Wtedy mógłby otrzymać radę i pomoc dla siebie. Podjechał
pod chatę i wszedł do środka.
- Mistrzu - powiedział - przykro mi bardzo, ale nie zdołałem uzyskać za
pierścień żądanej przez ciebie sumy. Odwiedziłem prawie stu handlarzy i
kupców. Najwięcej, co mi oferowano, nie przekraczało wartości dwóch czy
trzech
134
srebrników. Ale wiesz, co? Stopniowo traciłem zapał i nie przekonywałem
kupców wystarczająco dobrze. Przecież to nie jest uczciwe i wręcz niemoralne.
Jak można kogoś oszukiwać i żądać tak dużo? Mówić, że pierścień wart jest
więcej, żądać za niego całego dukata, skoro wszyscy uważają inaczej?
- To, co powiedziałeś, jest bardzo mądre i bardzo ważne, młody przyjacielu
- odparł mistrz, uśmiechając się. - Rzeczywiście, powinniśmy najpierw poznać
prawdziwą wartość pierścienia. Wsiądź jeszcze raz na konia i pojedź do starego
jubilera na końcu miasta. Nikt lepiej niż on nie wyceni pierścienia. Powiedz, że
ja cię przysyłam i że chcę sprzedać ten pierścień. Zapytaj go, ile jest wart i ile ci
może zapłacić. Ale nie zważaj na jego propozycję kupna. Wróć z powrotem z
pierścieniem.
Młodzieniec, bardzo niechętnie, wsiadł z powrotem na konia i pojechał. Stary
jubiler starannie badał klejnot w świetle oliwnej lampy, patrzył na niego przez
lupę, ważył pierścień na wadze i coś liczył na kartce papieru. Odłożył lupę i
powiedział: - Młodzieńcze, powiedz mistrzowi, że jeżeli zależy mu na tym,
abym od razu kupił pierścień, to nie mogę dać mu więcej jak siedemdziesiąt
osiem dukatów.
- Siedemdziesiąt osiem dukatów?! - wykrzyknął młodzieniec, nie mogąc
opanować zdziwienia.
Reakcję tę jubiler chyba źle odczytał, bo szybko dodał:
- Tak, wiem, że to mało. Z czasem moglibyśmy znaleźć dobrego kupca i
dostać za niego około dziewięćdziesięciu... stu - poprawił się - dukatów. No, ale
jeśli to pilne, to dzisiaj tylko tyle.
Młodzieniec był rozentuzjazmowany. Pędził na łeb na szyję do mistrza, aby
podzielić się z nim dobrą nowiną.
- Usiądź - powiedział spokojnie mistrz, wysłuchawszy go najpierw
uważnie i ponownie nasuwając pierścień na mały palec lewej dłoni. – Ty
również jesteś jak ten pierścień.

Jesteś skarbem, cennym klejnotem, jedynym w


swoim rodzaju. Twoją wartość może oszacować tylko
prawdziwy ekspert. Dlaczego wymagasz odżycia, aby
twą prawdziwą wartość odkrył obojętnie kto?
Dlaczego budujesz własną wartość na podstawie
opinii kogoś, kto się na tym nie zna? Pamiętaj,
zawsze szukaj eksperta.

135
63. Skrzydła służą do latania

Kiedyś mistrz powiedział do swojego najzdolniejszego ucznia: - Masz talent.


Pamiętaj, nie wszyscy rodzimy się ze skrzydłami. Prawdą jest, że nie masz
obowiązku latania, ale myślę, że szkoda by było, abyś ograniczył się wyłącznie
do chodzenia, dysponując talentem, który dobry Bóg ci dał. Świat z góry
wygląda inaczej. Piękniej i prościej.
- Ale ja przecież nie umiem latać - odpowiedział uczeń.
- A podejmowałeś próby? Skąd wiesz, że nie umiesz... - rzekł mistrz.
Wszedł z uczniem na górę i stanął nad przepaścią.
- Widzisz? To jest przestrzeń. Kiedy zdecydujesz się latać, przyjdziesz tutaj,
nabierzesz powietrza, skoczysz w przepaść, rozłożysz skrzydła i polecisz.
Uczeń zwątpił: - A jak spadnę?
- Może spadniesz, ale nic ci się nie stanie, nie umrzesz. Może będziesz miał
parę zadraśnięć, parę siniaków, może coś sobie złamiesz; ale to wszystko
uodporni cię na kolejną próbę - odparł mistrz.
Uczeń wrócił do dojo. Spotkał się z innymi uczniami, ze swoimi przy-
jaciółmi i kompanami. Opowiedział, co mówił mistrz. Niektórzy z nieukrywaną
zazdrością nie chcieli słuchać.
Ci z najbardziej ograniczoną zdolnością myślenia, którzy z reguły mówią
najgłośniej, odezwali się w te słowa: - Zgłupiałeś? Po co? Mistrz oszalał do
reszty... Do czego potrzebne ci latanie? Jesteś dobry tu na ziemi. Nie wygłupiaj
się! Zresztą, komu potrzebne jest dzisiaj latanie?
Najlepsi przyjaciele radzili mu tak: - A jeśli to prawda i mistrz ma rację? Czy
to nie jest jednak zbyt niebezpieczne? Czemu nie zaczniesz stopniowo? Spróbuj
skoczyć najpierw ze stołu, potem może z drabiny, potem wybierz jakieś drzewo.
Ale... od razu ze szczytu w przepaść? Zastanów się.
Rada ta wydała się rozsądna. Uczeń wszedł więc na wierzchołek drzewa i
nabrawszy odwagi, skoczył. Rozwinął skrzydła, ale nie zdążył nimi nawet
zamachać, gdy z całym impetem runął na ziemię.
Z wielkim guzem na głowie natychmiast pobiegł do mistrza.
136
- Oszukałeś mnie! Nie mogę utrzymać się w powietrzu, a co dopiero latać.
Spróbowałem i zobacz, jak się uderzyłem! Nie jestem taki jak ty. Moje skrzydła
są do ozdoby.
- Mój drogi - rzekł mistrz - żeby szybować, trzeba mieć swobodę i szeroki
horyzont, trzeba najpierw stworzyć sobie przestrzeń wolnego powietrza do
rozłożenia skrzydeł. Potrzebujesz pewnej wysokości, by wypełniły się wiatrem.
Aby latać, trzeba zacząć brać na siebie ryzyko. Zobacz, wszyscy mamy to samo
niebo nad głową, ale jakże różne horyzonty.
Ale nie musisz. Jeśli nie chcesz, to możesz oczywiście zrezygnować i zawsze
tylko chodzić... patrząc w górę i zazdroszcząc innym. Być może tak jest lepiej.

64. Jak tutaj jest ładnie

Przed chatką w górach siedział mistrz, palił fajkę i podziwiał wspaniałe


widoki: zbocza gór porośnięte lasami, doliny z polami uprawnymi, wijącą się
rzekę, po której płynęły załadowane towarami dżonki.
- Jak tutaj jest ładnie! - zwrócił się do ucznia, który biegnąc gdzieś w
pośpiechu, przysiadł też na chwilę na ławeczce.
- Aha, ładnie - odparł uczeń, a w myśli dodał: „Wiocha zabita dechami, z
której nie można się wyrwać”. Rozglądał się przy tym dookoła, zainteresowany
różnymi drobiazgami i szczegółami wokół ławki. - Bardzo ładnie - dodał jeszcze
pośpiesznie, tak trochę na odczepnego i już chciał gdzieś biec, ale mistrz go
zatrzymał:
- Usiądź przez chwilę w spokoju, zobaczysz, że tutaj naprawdę jest
bardzo ładnie.
Uczeń usiadł, ale kręcił się niespokojnie. „Co tu może być ładnego? - myślał.
- Niedostępna góra, mroczny las, podmokła dolina i brudna rzeka.” Mistrz nic
nie mówił. To milczenie i bezczynność drażniły go.
- Mistrzu? - odezwał się.
- Tak? - odparł mistrz, spokojnie wyjmując fajkę z ust.
- A co jest za tą górą? - wskazał na horyzont.
- Sądzę, że druga góra.
- A za nią?
- Myślę, że rzeka i dolina.
137
Uczeń przez chwilę siedział spokojnie, ale znowu zaczęło go nosić.
- A tak samo ładne jak te... te? - i znowu pokazał na górę na horyzoncie.
- Tak samo ładne. Ale tutaj jest najładniej - odrzekł spokojnie mistrz.
Po chwili milczenia uczeń znowu zaczął niespokojnie:
- A mogę pójść zobaczyć?
- Możesz.
Uczeń zerwał się więc z ławki i poleciał.
Wrócił po kilku dniach i zastał mistrza, siedzącego w tym samym miejscu.
Przysiadł na ławeczce obok, bardzo z siebie zadowolony i podekscytowany
- Miałeś rację, mistrzu - zaczął sprawozdanie z wycieczki - za tą górą była
góra, rzeka i dolina, i wioska. Bardzo ładna okolica. - Mistrz nic nie odpowiadał
i palił fajkę. - Wyobraź sobie, co mi się przytrafiło... - Opowiadał
podekscytowany, a mistrz spokojnie kiwał głową, zasłuchany w jego opowieść.
Na koniec uczeń zapytał:
- Mistrzu, a za tamtą drugą górą i rzeką, co jest?
- Myślę, że następna góra, rzeka, dolina, wioska i miasto - odparł mistrz.
- A mogę pójść zobaczyć?
- Możesz.
Uczeń zerwał się i poleciał. Wrócił po kilku tygodniach. Mistrz siedział tam,
gdzie poprzednio.
Uczeń opowiadał, co widział i co go spotkało, i jak pięknie tam było, a potem
zakończył tradycyjnym pytaniem: - Czy mogę pójść zobaczyć co jest za tamtymi
górami?
Mijały tak tygodnie, miesiące; mijały lata. Uczeń widział coraz więcej gór,
rzek, dolin, wiosek i miast. Zwiedził cały świat. Był bogatszy w coraz to nowsze
doświadczenia i przeżycia. Pewnego dnia wrócił z kolejnej wyprawy za góry.
Usiadł spokojnie na ławeczce obok mistrza, nic nie mówił i patrzył. I wtedy po
raz pierwszy zobaczył zbocza gór porośnięte lasami, doliny z połami
uprawnymi, wijącą się rzekę, po której płynęły załadowane towarami dżonki.
Po długiej chwili milczenia powiedział:
- Jak tutaj jest ładnie!
- Też tak uważam - odrzekł mistrz. - Tu jest najładniej na świecie.

138
V

Bajki o pieniądzach,
bogactwie i władzy
65. Smok, który opanował królestwo

Jest to stara bajka wschodnia o „władzy”, którą


mistrz często opowiadał, gdy pytano go, dlaczego
nie zabiega o stanowiska, nigdzie nie kandyduje.
Dlaczego mając tak wspaniale pomysły, będąc tak
uczciwym i mądrym człowiekiem, nie chce rządzić i
być „przy władzy”?

Dawno, dawno temu było sobie wspaniałe i bogate królestwo. Panował tam
dobry król i żyli szczęśliwi poddani. Ale tak jak to bywa w bajce, nagle
królestwo opanował straszny, ziejący ogniem smok. Skąd przybył, nie było
wiadomo. W jaki sposób zajął wielki zamek na Smoczym Wzgórzu za bagnami,
nikt nie wiedział. Smok był bardzo zły i zachowywał się tak jak bardzo złe
smoki - pożerał dziewice, ograbiał karawany, ogniem palił pola wieśniaków,
zabierał towary kupcom, podnosił podatki i nakładał srogie kontrybucje na
wszystkich. Ludność tego wspaniałego królestwa cierpiała strasznie.
Dobry król, odsunięty od władzy i skazany na banicję, w ukryciu i pełnej
konspiracji próbował pozbyć się gada. Czynił to w tradycyjny dla bajek sposób,
tzn. ogłosił królewskim dekretem, że ten, kto pokona bestię, dostanie w nagrodę
rękę księżniczki i pół królestwa. Przyjeżdżali różni rycerze - wszyscy sławni, o
nieskazitelnej opinii i moralności, zaprawieni w pokonywaniu smoków.
Wyglądali mniej lub bardziej groźnie, dosiadali białych i czarnych rumaków,
jedni przybywali dla sławy, inni zwabieni pięknością księżniczki, jeszcze inni
dla czystego zysku i... przepadali bez wieści. Smok rozprawiał się ze
wszystkimi. Był coraz bardziej rozzłoszczony i uciskał naród coraz sromotniej.
A ludzie opowiadali, że bagna i lasy przed Smoczym Wzgórzem usłane są
trupami dzielnych rycerzy i lepiej omijać te tereny z daleka.
Wieść o straszliwym niepokonanym smoku roznosiła się daleko poza granice
królestwa. Nie wiadomo, czy z tego powodu, czy dlatego, że lata mijały i
księżniczka nie stanowiła już takiej atrakcji, a może dlatego, że połowa prawie
zupełnie zniszczonego królestwa stawała się raczej ciężarem niż nagrodą,
zainteresowanie walką ze smokiem wśród walecznego rycerstwa zupełnie
zmalało. Dobry król postanowił zatem zmienić taktykę.
141
Wśród zaufanych i sprzyjających mu poddanych zrobił zbiórkę pieniędzy,
coś dołożył z własnych zasobów, przezornie schowanych w bankach krajów
neutralnych, i wyznaczył nagrodę za głowę smoka. Zwabieni okrągłą sumką
rycerze znowu zaczęli tłumnie zjeżdżać do królestwa. Ich zapał trochę słabł, gdy
okazywało się, że nagroda będzie wypłacana w dwóch ratach: połowa przed, a
połowa po dostarczeniu głowy, ale i tak najdzielniejsi i najszlachetniejsi
wyruszali w stronę Smoczego Wzgórza.
Napisałem „wyruszali”, czyli w liczbie mnogiej, bo smok srożył się coraz
bardziej i kolejni rycerze przepadali bez wieści - tym razem z połową nagrody
każdy. Sytuacja wydawała się kryzysowa i bez wyjścia. Bezradny król zwołał w
akcie rozpaczy radę stanu, aby coś wspólnie wymyślić - jakiś plan, program
naprawczy, strategię dla oswobodzenia kraju spod tyranii smoka.
Rada radziła przez tydzień. Przede wszystkim w pełni zaaprobowała
postępowanie króla i jednogłośnie przegłosowała wotum zaufania dla władcy.
Odnośnie problemu smoka przewijało się wiele koncepcji postępowania. Przede
wszystkim dokładnie zdefiniowano problem i określono wszystkie jego
parametry. Z tego podsumowania wynikało, że smok jest wyjątkowo groźny, zły
i straszny. Dlatego do jego pokonania trzeba znaleźć wyjątkowo walecznego,
dzielnego, o wyjątkowej, nieskazitelnej opinii i moralności rycerza. Rycerze,
którzy do tej pory próbowali zmagać się ze smokiem, byli po prostu
nieodpowiedni do rangi problemu. Na pewno proponowana kwota za głowę
smoka była zbyt niska - to sugerowało, że nie jest on do końca taki straszny i
przyciągało pod Smocze Wzgórze drugi gatunek rycerstwa. Rezultaty można, jak
opowiadają okoliczni mieszkańcy, oglądać po lasach i na bagnach wokoło
wzgórza.
Rada ustaliła, że trzeba przede wszystkim znacznie podnieść nagrodę za
głowę smoka i zastanowić się, gdzie i jak znaleźć odpowiedniego rycerza. Może
rycerzowi należało by też coś, przyszłościowo, zaproponować: na przykład
dożywotnie miejsce w radzie albo stanowisko ministra ds. smoków?
Król rozpoczął zbieranie gotówki, a członkowie rady zajęli się poszu-
kiwaniem rycerza. Po miesiącach ciężkiej pracy król dysponował kwotą
kilkakrotnie przewyższającą pierwotnie proponowaną, a rada - listą kilkunastu
najwybitniejszych rycerzy, specjalizujących się w walkach ze smokami. Po
burzliwej debacie i tajnym głosowaniu wybrano w końcu najwybitniejszego
rycerza i skierowano do niego imienne zaproszenie. W dokumencie, podpisanym
przez Dobrego Króla i członków Rady, zwrócono uwagę na cierpienia ludu, oraz
nieśmiertelną sławę, którą niechybnie okryje się śmiałek. Nie ukrywano też
dotychczasowych niepowodzeń, a także wymieniono wysokość nagrody.
Wszyscy
142
czekali z niecierpliwością na powrót posłańca.
Jakież było zdziwienie wszystkich, gdy zamiast posłańca zjawił się sam
rycerz. Oświadczył, że wzruszył się do łez, czytając fragmenty listu, które
opisywały cierpienia mieszkańców królestwa, a złość w nim wzbierała, gdy
zapoznawał się z okrucieństwem smoka. Pomimo że miał w planach zabicie
kilku innych, pomniejszych i mniej okrutnych potworów, odłożył tamte sprawy i
przybył natychmiast. Prosił, aby zaraz wskazać mu drogę na Smocze Wzgórze.
Króla i wszystkich członków rady ujął skromnością, otwartością i bijącą z
twarzy uczciwością. Wyglądał przy tym bardzo mężnie i groźnie, a jego wielki
miecz, to było widać, nie raz posmakował smoczej krwi. Na pięknym rumaku, w
lśniącej zbroi, z kopią i mieczem mógł wzbudzać zachwyt przyjaciół i
przerażenie smoków.
Nie pytał o gratyfikację i nagrodę. Gdy wręczano mu połowę ustalonej sumy,
był wyraźnie zażenowany i zakłopotany, mrucząc coś pod wąsem: że po co, nie
trzeba aż tyle, może rozdać potrzebującym itd. O stanowiskach nie chciał
słyszeć, bo władza go nie interesuje.
Zaopatrzony w stosowną mapę i instrukcje, rycerz udał się w stronę
Smoczego Wzgórza, żegnany z ogromnymi nadziejami przez króla i wielu
mieszkańców. Przejechał doliny, przeprawił się przez rzeki, lasy i pomniejsze
wzniesienia. Napotykana ludność ze współczuciem patrzyła na niego,
opowiadając o strasznej bestii. Minął urwiska i przepaście, przebrnął przez gęste
lasy i mokradła - nigdzie nie było smoka. Zbliżał się do Smoczego Wzgórza, na
szczycie którego pyszniło się straszliwe zamczysko. Nastawił kopię i ostrożnie,
gotowy w każdej chwili odeprzeć atak, zbliżył się do zamkowej fosy - nigdzie
nie było smoka. Zwodzony most był opuszczony, a brama w warownych murach
uchylona. Z największą ostrożnością, wietrząc w tym jakiś okrutny podstęp,
przeszedł przez most i zajrzał na zamkowy dziedziniec - nigdzie nie było smoka.
Poszukał wzrokiem wejścia do zamku. Znajdowało się po przeciwnej stronie
dziedzińca. Ostrożnie zbadał teren i najszybciej, jak potrafił, przemknął niczym
błyskawica na drugą stronę dziedzińca. Nikogo nie było, nikogo nie zauważył.
Uchylił wrota zamku. Ujrzał wielkie kamienne schody, prowadzące w górę.
Zaczął powoli się wspinać. Na szczycie schodów zobaczył kolejne drzwi.
Ostrożnie rozwarł je i znalazł się w wielkiej sali tronowej, i... wtedy go zobaczył.
Smok siedział na tronie na końcu sali. Wyglądał jak normalny smok. Był
zielony, miał wielką paszczę i wyłupiaste oczy, całe ciało pokryte łuską. Wielkie
skrzydła dodawały mu grozy, a długi ogon miał zawinięty z tyłu za tron.
143
W zielonych łapach pomiędzy długimi pazurami trzymał... książkę i czytał.
Smok, podobnie jak rycerz, był wyraźnie zaskoczony.
Pierwszy otrząsnął się rycerz i pamiętając dokładnie sekrety taktyki wo-
jennej, postanowił skorzystać z zaskoczenia. Dobył miecza i skoczył przez salę
w kierunku smoka, składając się jednocześnie do straszliwego cięcia. Gdy był w
połowie drogi, zauważył, że smok otwiera paszczę. Spodziewał się strumienia
ognia i siarki - jak to w zwyczaju smoków walczących z rycerzami. Opuścił
przyłbicę swojej wspaniałej zbroi w oczekiwaniu na ognisty podmuch, ale nic
takiego nie nastąpiło. Po prostu smok coś do niego mówił. Ale ponieważ mówił
w smoczym języku, rycerz i tak nie zrozumiał. Był zresztą bardzo blisko celu.
Nie marnował czasu na zastanawianie. Machnął mieczem i uciął smokowi
głowę. Było po wszystkim. Koniec.
Rycerz, mając się cały czas na baczności, podniósł przyłbicę, stalową
rękawicą otarł pot z czoła i odetchnął. Już? Po wszystkim? Był trochę
zdezorientowany, że to wszystko w sumie tak łatwo i gładko poszło. Po krótkiej
chwili refleksji postanowił wrócić do swoich rycerskich obowiązków. Podszedł
do smoka, ujął głowę za zielone włosy i już, już miał podejść do okna, aby
pokazać ją wiwatującemu tłumowi z okrzykiem: „Oto głowa waszego
ciemiężcy!” - gdy nagle jego wzrok padł na uchylone drzwi w rogu sali. Biła z
nich dziwna jasność. Trzymając cały czas głowę smoka w jednej ręce, a miecz w
drugiej, podszedł do drzwi. Uchylił je szerzej.
To, co zobaczył za drzwiami, wprawiło go w zupełne osłupienie. Był to
skarbiec wypełniony po brzegi niewyobrażalnym bogactwem: pieniądze, złoto w
sztabach, diamenty, biżuteria, ozdoby, drogie kamienie, białe i czarne perły,
rzeźby, dzieła sztuki, misterna porcelana. Stanął jak zamurowany. Odłożył miecz
oraz głowę smoka i wszedł do środka. Wydawało mu się, że śni. Szedł między
skrzyniami wypełnionymi złotymi dukatami, między kuframi pełnymi rubinów i
szmaragdów. Dotykał porcelany i drogich ubrań. Nagle odwrócił się, chcąc
sprawdzić, czy go ktoś nie śledzi i nie obserwuje. W skarbcu nie było nikogo.
Wyszedł z powrotem do sali tronowej. Tam też cisza i pustka. Był sam.
Wrócił do skarbca. Podszedł do skrzyni z dukatami i zaczął napełniać kieszenie
złotem. Zgarnął do torby garść pereł i rubinów, sięgnął po gruby złoty łańcuch,
aby powiesić go sobie na szyi, i wtedy nagle spostrzegł, że... jego dłonie stają się
dziwnie szponowate, ręce pokrywają się grubą zieloną łuską. Twarz
nieproporcjonalnie się wydłuża. Całe ciało dziwnie się wykręca i przeistacza.
Wówczas też zaczął rozumieć, co mówił do niego smok w sali tronowej: „Gdy
już będzie po wszystkim, to nie bierz tego. Pod żadnym pozorem nie bierz!”
144
66. Gadające drzwi

W bardzo bogatym i mądrze rządzonym królestwie żył sobie bardzo bogaty i


mądry król. Jego mądrość polegała na tym, że miał mądrych doradców i
urzędników, którym dawał szerokie uprawnienia i powierzał różne samodzielne
zadania. Nie wtrącał się w wiele spraw i wszyscy byli zadowoleni. Posunął się
nawet do tego, że kanclerzowi i kilku godnym najwyższego zaufania ministrom,
nie zważając na protesty królewskiego skarbnika, powierzył klucze do skarbca
(co warto zaznaczyć, miał bardzo duży i dobrze strzeżony skarbiec). Król ufał im
bezgranicznie, dając pełnomocnictwa do swobodnego dysponowania dobrami -
oczywiście na potrzeby królestwa.
Całościową pieczę nad skarbcem sprawował królewski skarbnik, który był
wieloletnim wiernym sługą króla, człowiekiem o nieposzlakowanej uczciwości i
opinii. Pewnego dnia poinformował monarchę, że comiesięczna inwentaryzacja
wykazała brak kilkunastu sztuk złota. Król w pierwszej chwili zarządził
powtórne przeliczenie złota i wszystko złożył na karb pomyłki. Tych kilkanaście
sztuk stanowiło zresztą minimalny ułamek promila bogactwa znajdującego się w
skarbcu.
Powtórne przeliczenie wykazało jednak, bez cienia wątpliwości, brak złota.
Król, nie chcąc na nikogo rzucać pochopnych podejrzeń, całą sprawę postanowił
zatuszować i nie nagłaśniać, a skarbnikowi polecił pilną obserwację skarbca.
Minął spokojny miesiąc i nie zaobserwowano niczego dziwnego. Do skarbca
wchodziły tylko uprawnione osoby oraz wpisywały, co wnoszą i wynoszą, w
stosownej księdze. Gdy jednak przyszła kolejna inwentaryzacja, zabrakło
następnych kilkunastu sztuk złota. Nie było wątpliwości - w najbliższym
otoczeniu króla, w gronie najbardziej zaufanych jest złodziej, który potajemnie
zakrada się do skarbca.
Król był w nie lada kłopocie. Śledztwo policji królewskiej nie wchodziło w
grę ze względu na pozycję podejrzanych i rozgłos, jaki nadałoby ono sprawie.
Jak zatem wykryć złodzieja, nie rzucając przy tym podejrzeń na uczciwych
ludzi? Co z zaufaniem, którym ich obdarzył? Nie może teraz wszystkim odebrać
kluczy.
Po wielu dniach przemyśleń i konsultacji ze skarbnikiem, który jako jedyny
wiedział, co wydarzyło się w królewskim skarbcu, król zdecydował się wezwać
145
do siebie wszystkie osoby posiadające klucze do skarbca. Najtaktowniej jak
potrafił, poinformował o obserwacjach skarbnika, a jego samego poprosił o
dokładne zreferowanie sprawy. Na sali zapanowało „święte” oburzenie.
- To znaczy, że ktoś z nas kradnie? - krzyczał kanclerz. - Podejrzenie pada
teraz na każdego nas, to oburzające!
Podobnie zachowywali się pozostali ministrowie. Wszyscy byli zbul-
wersowani sytuacją i posądzeniami. W zdenerwowaniu i silnym afekcie
ministrowie zaczęli zwracać klucze, rzucając je na stół i podając się przy tym do
dymisji. Atmosfera była niezwykle napięta. Król nie dosyć, że został okradziony,
to jeszcze tracił znakomitych ministrów i przyjaciół, a zyskiwał wrogów.
Pomimo że nie była to jego wina, chciał jakoś załagodzić całą sprawę i wysnuł
przypuszczenie, że być może ktoś obcy dorobił klucze do skarbca. Może
skorzystał z okazji, nieuwagi i jest w posiadaniu dodatkowych kluczy?
Takie postawienie sprawy spodobało się wszystkim zebranym i rozpoczęto
dyskusję na ten temat. Przypominano sobie różne sytuacje, zdarzenia, dziwne
zachowania giermków, paziów, służby. To było jedyne rozsądne wytłumaczenie
i, co najważniejsze, nie rzucało podejrzeń na dostojnych zebranych. Król
zarządził natychmiastową wymianę drzwi i zamków, a wręczając nowy pęk
kluczy każdemu ze swoich ministrów, przykazał szczególną o nie troskę.
Po miesiącu w skarbcu znowu było jednak mniej o kilkanaście sztuk złota...
Problem wydawał się nie do rozwiązania. Król, zupełnie zrezygnowany, zwrócił
się po pomoc do swojego nadwornego maga, astrologa i alchemika. Ten,
wysłuchawszy władcy, powiedział:
- Powinieneś, królu, zamontować w skarbcu „gadające drzwi”, które
powiedzą, kto jest złodziejem. Jeszcze raz wymień drzwi i klucze i poproś mnie
na spotkanie z ministrami.
Gdy król po raz kolejny wręczył nowe klucze, alchemik poinformował
wszystkich, że drzwi zamontowane do skarbca są jego specjalnej konstrukcji. Są
to gadające drzwi, które wskażą ewentualnego złodzieja.
Pomimo napiętej atmosfery informacja ta wywołała ogólną wesołość i
pokpiwanie. Nietrudno się domyślić, że alchemik nie cieszył się poważaniem
wśród zdroworozsądkowo myślących ministrów; sprawy nie potraktowano
poważnie.
Minął miesiąc, a ze skarbca ubyło kolejne kilkanaście sztuk złota. Alchemik
rozkazał wymontować drzwi i wnieść na salę na przesłuchanie. Król i
ministrowie z zainteresowaniem patrzyli, jak alchemik zbliża się do drzwi i
przykłada do
146
nich ucho. Na sali zrobiło się bardzo cicho. Pomimo bezsensowności całej
sytuacji, wyczuwało się pewne napięcie i oczekiwanie - a jeżeli coś jest w tej
magii alchemika?... Niestety, drzwi nie chciały nic powiedzieć. Alchemik
rozzłościł się i nakazał wymierzyć drzwiom karę chłosty.
Kat smagał drzwi batem, a alchemik pouczał je, że jeżeli nie zaczną mówić,
to przejdzie do kolejnej fazy tortur, czyli przypalania ogniem. W końcu uznał, że
drzwi są gotowe do składania zeznań. Jeszcze raz przybliżył ucho i wykrzyknął:
- Drzwi mówią, że nie wiedzą, kto jest złodziejem, bo są nowe i nie znają
imion, ale... - tu zawiesił głos - złodziejem jest mężczyzna, który ma dzisiaj
pajęczynę na turbanie.
Król ze zdziwieniem zauważył, jak jego ministrowie, kanclerz, a nawet
skarbnik nerwowo i z dziwnym grymasem twarzy bezwiednie sięgają ręką do
turbanów. I wszystko stało się jasne.

67. Mała rzecz, a czy naprawdę cieszy

Był sobie pewien włóczęga. Wszystko, co posiadał, nosił w małym


plecaczku. W kieszeni nadgryzioną bułkę, a w drugiej - nadpitą flaszkę
czerwonego wina. Wszędzie mu było dobrze, ze wszystkiego się cieszył. Był
zawsze pogodny, radosny i wesół. Nie miał własnego domu, aby móc swobodnie
podróżować i zwiedzać świat. Nie miał własnego łóżka, aby móc swobodnie
cieszyć się w nocy zapachem trawy i gwiaździstym niebem.
Chodził z podniesiona głową, a patrząc w niebo, widział przepiękne chmury i
czul gorące słońce. Patrzył na drzewa i widział kolorowe ptaki. Patrzył na kwiaty
i widział różnobarwne motyle. Deszcz moczył jego stary płaszcz, a on cieszył się
przepiękną tęczą. Uśmiech nie znikał z jego oblicza. Dla każdego miał dobre
słowo. Jego pogodny nastrój wszędzie zjednywał mu ludzi. Uśmiechali się do
niego i serdecznie witali nawet nieznajomi. Był szczęśliwy.
Aż kiedyś przypadkiem spojrzał pod nogi i znalazł złotą monetę. Poszedł do
gospody i najadł się do syta. Kupił sobie nowe ubranie i podróżną torbę. Wynajął
pokój w gospodzie, wziął kąpiel w gorącej wodzie z pachnidłami, a kładąc się
spać do wygodnego łóżka, starannie zamknął za sobą drzwi, aby w nocy ktoś nie
okradł go z reszty pieniędzy, które mu zostały.
147
- Mała rzecz, a cieszy - pomyślał o złotej monecie i zasnął.
Od tego dnia włóczęga nie patrzył już w niebo. Nie patrzył na drzewa, na
kwiaty, nie widział ludzi. Już się nie uśmiechał. Chodził ze spuszczoną głową -
patrzył w dół, pod nogi. Szukał kolejnej złotej monety, szukał szczęścia.
Był nieszczęśliwy.

68. Mieć tylko dla siebie

Włóczęga szedł wesoły i beztroski ulicą i nagle ją zobaczył - była to ogromna


i wspaniała bryła złota. Słońce oświetlało ją w całej pełni, a promienie ocierające
się o jej powierzchnię fantastycznie odbijały się i załamywały, dając tysiące
przepięknych refleksów. Wydawało się, że to jakiś nieziemski obiekt. Włóczęga
stał i przyglądał się jej zahipnotyzowany.
- Znalazłem bryłę złota - pomyślał. - Ale może jest tu gdzieś jej właściciel?
- dodał z niepokojem.
Rozejrzał się dookoła, ale nikogo w pobliżu nie było. W końcu podszedł i
dotknął ją. Była ciepła i miła. Czule gładząc powierzchnię palcami, miał
wrażenie, że jest delikatniejsza, niż myślał. Wydała mu się jeszcze piękniejsza.
- Chcę ją dla siebie - pomyślał.
Wziął więc ją ostrożnie w ręce, włożył do plecaka i udał się pospiesznie w
kierunku lasu.
Rozemocjonowany wszedł pomiędzy drzewa, kierując się ku odludnej
polanie. Tam ostrożnie wyjął ją z plecaka i ułożył na trawie. Usiadł i w
samotności, w spokoju zaczął ją kontemplować, sycić się jej pięknem.
- Po raz pierwszy w życiu mam coś cennego tylko dla siebie. Coś, co jest
moje. Tylko moje! - pomyśleli oboje jednocześnie.

148
69. Klub „99

Był sobie kiedyś bardzo smutny król, którego nic nie cieszyło. Miał on
służącego, który, jak każdy służący smutnego króla, był bardzo szczęśliwy i
wesoły. Co rano budził króla, przynosząc mu śniadanie, śpiewając i mrucząc
radosne pieśni trubadurów oraz opowiadając wesołe historie. Na jego twarzy
malował się zawsze szeroki uśmiech, a w życiu człowiek ten odznaczał się
spokojem i radością. Pewnego dnia król miał już tego dosyć i zapytał:
- Paziu, wyznaj mi twoją tajemnicę, twój sekret.
- Jaki sekret, wasza królewska mość?
- Gdzie tkwi tajemnica twojej radości i dobrego humoru?
- Nie ma żadnego sekretu, żadnej tajemnicy, wasza wysokość.
- Nie okłamuj mnie, paziu! - król groźnie zmarszczył czoło. - Nieraz
kazałem obcinać głowy za mniejsze przewinienia niż kłamstwo.
- Ja nie kłamię, wasza wysokość. Nie ukrywam żadnego sekretu.
- To dlaczego zawsze jesteś radosny i wesoły? No, powiedz, dlaczego?
- Panie, nie mam powodu do smutku. Wasza wysokość darzy mnie
honorem, pozwalając na służenie mu. Mam żonę i dzieci, mieszkających w
domu przyznanym nam przez urzędników dworskich. Dają nam odzienie i
pożywienie, a w dodatku wasza wysokość od czasu do czasu obdarowuje nas
paroma monetami, byśmy mogli sobie pozwolić na dowolny kaprys. Jak mam
nie być szczęśliwy?
- Jeśli zaraz nie wyznasz mi twojej tajemnicy, każę ściąć ci głowę! - rzekł
bardzo poważnie król. - Nikt nie może być szczęśliwy z podanych przez ciebie
powodów. To niemożliwe!
- Ależ, wasza wysokość, nie ma naprawdę żadnego sekretu. Niczego ba
dziej nie pragnę od możliwości spełnienia waszych oczekiwań. Nie ma też
niczego, co bym przed wami ukrywał.
- Odejdź, odejdź, zanim zawołam kata! - król był jeszcze smutniejszy.
Służący uśmiechnął się, oddał pokłon i wyszedł z komnaty.
Królem zawładnęło istne szaleństwo. Nie potrafił sobie wytłumaczyć w
żaden logiczny sposób, dlaczego paź - będąc na służbie, przez dwadzieścia
cztery godziny na dobę spełniając jego zachcianki, chodząc w znoszonym
odzieniu, zjadając resztki z pańskich stołów, nie posiadając niczego swojego -
mógł być szczęśliwy.
149
Kiedy się uspokoił, zawołał najmądrzejszego ze swoich doradców i
opowiedział mu o rozmowie, którą odbył tego dnia rano.
- Dlaczego ten człowiek jest bezustannie wesoły i zadowolony? Dlaczego
jest szczęśliwy?
- Och, wasza wysokość, chodzi o to, że on nie jest w Klubie.
- Nie jest w Klubie?
- No, tak.
- I to go uszczęśliwia?
- Nie, panie. To nie pozwala mu być nieszczęśliwym.
- Chwileczkę, nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Bycie w Klubie
unieszczęśliwia cię?
- Tak.
- A jego tam nie ma.
- Nie ma.
- A jak wyszedł?
- Nigdy nie wszedł.
- Co to za klub? - król był mocno zaintrygowany.
- Klub „99”.
- Doprawdy, obawiam się, że nic nie rozumiem.
- Moglibyście, panie, zrozumieć jedynie wtedy, gdybyście pozwolili mi na
wykonanie eksperymentu.
- Jakiego?
- Pozwalając na to, aby wasz paź wszedł do Klubu.
- Tak, zmuszę go, aby wszedł - król był zdecydowany.
- Nie, wasza wysokość. Nikt nie może nikogo zmusić, aby wszedł do
Klubu.
- W takim razie trzeba będzie zastosować jakiś podstęp?
- Nie trzeba, wasza wysokość. Jeśli stworzymy mu taką możliwość,
wejdzie do Klubu z własnej i nieprzymuszonej woli.
- A nie zorientuje się, że to będzie oznaczało przeobrażenie się w czło-
wieka nieszczęśliwego?
- Tak, zorientuje się.
- W takim razie nie wejdzie.
- Nie będzie mógł się oprzeć.
- Mówisz, że zorientuje się, że wejście do tego dziwacznego Klubu uczyni
go nieszczęśliwym, a pomimo to wejdzie, wiedząc, że nie ma wyjścia?
Przyznam, że znowu nic nie rozumiem.
- Tak jest, panie. Ale pozwól, że jeszcze raz zapytam: Czy jesteś skłonny
stracić znakomitego służącego i... dziewięćdziesiąt dziewięć dukatów tylko
dlatego, żeby pojąć zasadę Klubu?
150
- Tak. Zdecydowanie tak.
- Dobrze. Dziś po północy przyjdę po ciebie. Musisz mieć przygotowaną
skórzaną sakwę z dziewięćdziesięcioma dziewięcioma dukatami. Przelicz kilka
razy. Ani jeden więcej, ani jeden mniej.
- Co jeszcze? Mam wziąć ze sobą straż na wszelki wypadek?
- Nie. Tylko skórzaną sakwę. Do zobaczenia po północy, wasza wysokość.
I tak się stało. W nocy mędrzec przyszedł po króla. Po kryjomu przedostali
się sekretnym przejściem na podwórze pałacu i ukryli obok domu służącego.
Tam przeczekali do świtu. Mędrzec przyczepił do skórzanej sakwy karteczkę z
krótką informacją:
TA SAKIEWKA JEST TWOJA.
JEST TO NAGRODA ZA BYCIE DOBRYM CZŁOWIEKIEM.
CIESZ SIĘ TYMI DUKATAMI I NIE MÓW NIKOMU,
JAK JE ZNALAZŁEŚ.
W domu służącego zapaliła się pierwsza świeca. Mędrzec ostrożnie podszedł
do drzwi i przywiązał sakwę do klamki. Zapukał i szybko się oddalił. Paź
wyszedł, a mędrzec i król obserwowali go z ukrycia.
Służący, stojąc na progu domu, otworzył skórzaną sakwę i w świetle świecy
przeczytał wiadomość. Potrząsnął torbą i słysząc dźwięk metalu, zadrżał,
przycisnął skarb do piersi, rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy nikt go nie
obserwuje, i pospiesznie wszedł do domu. Na zewnątrz było słychać, jak rygluje
drzwi.
Król i mędrzec podkradli się do okna, aby obserwować, co będzie się działo
dalej. Służący zrzucił wszystko, co znajdowało się na stole, poza świeczką.
Usiadł i opróżnił sakwę. Własnym oczom nie wierzył. Góra złotych monet! On,
który nigdy nie miał żadnej, teraz miał całą górę.
Paź dotykał je i przesypywał. Pieścił i ustawiał świeczkę tak, aby płomień
odbijał się w monetach. Grupował je i rozsypywał w stosy.
Tak bawiąc się i bawiąc, zaczął układać stosy z dziesięciu monet. Jeden stos
dziesięciomonetowy, dwa stosy dziesięciomonetowe, trzy stosy, cztery, pięć,
sześć... Jednocześnie liczył skarb: dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści,
czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt... Aż ustawił ostatni stos, który składał
się z dziewięciu monet!
Najpierw prześlizgnął się wzrokiem po stole, szukając jeszcze jednej monety.
Następnie rozejrzał się po podłodze, zajrzał pod stół, na koniec dokładnie
sprawdził sakwę.
„Nie, to niemożliwe” - pomyślał. Przybliżył ostatni stos do pozostałych i
przekonał, że jest niższy.
151
- Złodzieje! - wykrzyknął. - Okradli mnie! Przeklęci!
Ponownie sprawdził stół, podłogę, sakwę, swoje ubranie, kieszenie, zajrzał
pod meble... ale nie znalazł tego, czego szukał.
Leżąca na stole góra monet lśniła, jakby chciała zakpić z niego i przy-
pomnieć mu, że było tylko dziewięćdziesiąt dziewięć dukatów. Aż dzie-
więćdziesiąt dziewięć.
„Dziewięćdziesiąt dziewięć monet. To dużo pieniędzy - pomyślał. - Ale
brakuje mi jednej monety. Liczba dziewięćdziesiąt dziewięć nie jest kompletna.
Sto jest liczbą kompletną, ale dziewięćdziesiąt dziewięć nie.
Król i jego doradca patrzyli przez okno. Oblicze pazia nie było już takie
samo. Miał zmarszczone czoło i napiętą twarz. Oczy mu się zmniejszyły i
przymknęły, usta przybrały okropny grymas, przez który widać było zęby.
- Witaj w Klubie - ironicznie szepnął mędrzec do króla.
Służący, chowając monety do sakwy i rozglądając się po wszystkich kątach,
sprawdzał, czy nie obserwuje go ktoś z domowników, a potem ukrył sakwę
między drewnem. Następnie wziął papier i pióro w celu zrobienia rachunków.
Ile czasu potrzebowałby na kupno setnej monety? Mamrotał przy tym na głos
do siebie: - Jestem gotów ciężko pracować, aby ją zdobyć. Później może nie
będę już musiał wcale pracować. Z setką monet człowiek jest bogaty. Z setką
monet można żyć spokojnie.
Skończył rachunki. Jeśliby pracował i oszczędzał całą pensję, a w dodatku
gdyby wpadł mu jakiś dodatkowy grosz, po jedenastu, dwunastu latach miałby
wystarczająco dużo pieniędzy na zakup złotej monety.
„Dwanaście lat to dużo czasu - mamrotał pod nosem. - Może mógłbym
poprosić żonę, aby podjęła pracę w pałacu na jakiś czas.” Mógłby jej to załatwić.
Ponadto on sam kończył pracę o godzinie piątej po południu, a mógłby przecież
pracować do nocy i zarobić w ten sposób dodatkowe pieniądze. Policzył -
sumując pracę żony i swoją dodatkową. Za siedem lat miałby potrzebną mu
liczbę monet. To wciąż za długo!
Może mógłby sprzedawać w miasteczku zostające im po kolacji jedzenie i w
ten sposób trochę zarobić. W sumie im mniej zjedzą, tym więcej będą mogli
sprzedać.
Sprzedać, tak, sprzedać... Idzie lato... Zaczyna się robić gorąco. Na co
miałoby się przydać tyle zimowych ubiorów? A jedna para butów nie wystarczy?
Podsumował.
Wymagało to wyrzeczeń. Ale cztery lata wyrzeczenia i miałby swoją monetę
numer sto!
152
Niezauważeni przez nikogo król i mędrzec wrócili do pałacu. Król był
świadkiem, jak paź wszedł do Klubu „99”.
- Teraz obserwuj go, panie, a zobaczysz, jak funkcjonują ludzie w Klubie.
W ciągu kolejnych tygodni służący realizował swoje plany zgodnie z tym, co
postanowił owej nocy, a król bacznie go obserwował. Z każdym dniem paź był
coraz mniej wesoły, uśmiechnięty i szczęśliwy. Pewnego poranka wszedł do
królewskiej alkowy, nieuważnie uderzając w drzwi, marudząc i źle się
zachowując.
- Co ci jest? - zapytał król w dobrej wierze.
- Nic mi nie jest, a co ma mi niby być? - odparł niegrzecznie.
- Jeszcze całkiem niedawno, parę dni temu, śmiałeś się bez przerwy i
śpiewałeś.
- Wykonuję swoją pracę, prawda? Czego sobie życzy królewska mość?
Żebym był też waszym błaznem i trubadurem? Jestem służącym. Nikt mi nie
płaci za uśmiechy i pieśni!
Po kilku dniach król wyrzucił służącego. Nieprzyjemnie było mieć pazia,
który był ciągle w złym humorze.

70. Moneta mędrca

Starzy ludzie mówią, że Lao Tse chodził po mieście w łachmanach i sypiał w


przedsionkach domostw. Powiadają, że pewnego ranka, kiedy jeszcze spał w
takim miejscu, pojawił się bogaty kupiec.
- Witaj, mistrzu! - pozdrowił go.
- Witaj! - odpowiedział Lao Tse.
- Ponieważ miałem udany tydzień, przybywam z tą oto sakwą pieniędzy,
aby ci ją ofiarować.
Mistrz nie wykonując żadnego ruchu, popatrzył na niego w milczeniu.
- Weź je. Nie chodzi o żaden podstęp. Dużo ci zawdzięczam. To dzięki
twoim naukom zdobyłem bogactwo i osiągnąłem szczęśliwe życie. Pieniądze są
moje i tobie je daję, bo wiem, że potrzebujesz ich bardziej niż ja.
- Masz ich więcej ? - zapytał Lao Tse.
153
- Oczywiście, że mam - odparł bogacz. - Dużo więcej.
- I nie chciałbyś mieć więcej od tych, które masz?
- Chciałbym, oczywiście, że bym chciał.
- W takim razie przyjmij te pieniądze ode mnie, bo ty potrzebujesz ich
bardziej niż ja.
Starzy ludzie powiadają, że dialog ten przebiegał dalej tak:
- Ale przecież ty też musisz jeść, a żeby kupić żywność, potrzebne są
pieniądze.
- Mam jedną monetę - Lao Tse ją pokazał - a to starczy mi na miarkę ryżu
na dzisiaj rano i może jeszcze na parę owoców.
- Dobrze. Ale jeść musisz również jutro, pojutrze i popojutrze. Skąd jutro
weźmiesz pieniądze?
- Jeśli zagwarantujesz mi, że dożyję jutra, to być może wezmę od ciebie te
monety...

71. Bezcenny diament

Pewien bardzo bogaty pan kupił sobie brylant. Wydał za niego dwa miliony
dolarów i schował do szafy pancernej. Był szczęśliwy, gdy wyciągał swój
brylant i pokazywał przyjaciołom oraz znajomym. Wszyscy zachwycali się, bo
nigdy jeszcze nie widzieli tak pięknego i wielkiego okazu. Wszyscy też mu
zazdrościli. Jego szczęście i radość rosły w miarę wzrostu ceny klejnotu. Przy
kolejnej wycenie specjaliści orzekli, że brylant tej klasy, tej czystości i tej wagi
jest już wart trzy miliony dolarów. Właściciel był szczęśliwy, wręcz
wniebowzięty.
Pewnego dnia tak jak zwykle pokazywał brylant jednemu ze znajomych. Ten
był fachowcem i znawcą kamieni szlachetnych. Gdy zobaczył klejnot, wpadł w
autentyczny zachwyt. Oglądał przez szkło powiększające, patrzył pod światło,
ważył, mierzył, podziwiał szlify, coś liczył - dodawał i odejmował kolumny cyfr.
- Wspaniały okaz - odrzekł do właściciela. - Jest rzeczywiście fantastyczny
i wart swoich pieniędzy, trzech milionów, ale gdy mu się tak przyglądam, to...
- To co? - wtrącił zaniepokojony właściciel.
- Nie, wszystko jest w porządku, ale obliczyłem, że gdyby go rozciąć na
połowę, to miałbyś dwa brylanty, każdy wart po dwa miliony dolarów.
154
- Co takiego?
- Tak. Precyzyjne przecięcie, o, tutaj, w tym miejscu, dałoby ci od razu
cztery miliony dolarów.
- Cztery miliony? - Pan nagle posmutniał i lekko się zirytował. Gdzieś
prysnęło szczęście. Dlaczego nikt mu o tym wcześniej nie powiedział?
Spakował brylant i pojechał do najlepszego jubilera w stolicy. Ten długo
oglądał kamień, coś liczył i potwierdził: - Gdyby go przeciąć, byłyby dwa
brylanty na tyle duże, że warte po dwa miliony.
- To proszę przeciąć! - prawie krzyknął właściciel.
- Jest tu niestety pewien problem - mówił spokojnie jubiler. - Jeden
fałszywy ruch, źle ustawione dłuto, za mocne uderzenie i ten piękny brylant się
rozsypie. Nie wezmę na siebie takiej odpowiedzialności. Proszę zwrócić się do
kogoś innego, ale obawiam się, że u nas w kraju nikt się tego nie podejmie.
- Zobaczymy - odparł właściciel kamienia. Schował brylant do kieszeni i
zły oraz jeszcze bardziej nieszczęśliwy trzasnął drzwiami.
Stracił cały majątek na podróże, ekspertyzy, wyceny, ubezpieczenia i
ochronę. W końcu wylądował w porcie w Rotterdamie. Został mu tylko brylant i
bilet III klasy na statek do domu. Był wieczór, a statek odpływał nazajutrz rano.
Bez sensu, zupełnie załamany, szedł wąską portową ulicą, pełną knajp, ulicznych
dziewczyn i pijanych marynarzy. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nagle
dostrzegł obskurny szyld „Jubiler”. Wszedł - przytłumione światło, niewielki
kantorek, za kantorkiem starszy człowiek w charakterystycznym czarnym
chałacie, z pejsami i w jarmułce.
- Witam, witam, szanownego pana! Czym mogę służyć? - jubiler wyszedł
zza lady.
- Chcę przeciąć ten kamień - zrezygnowanym głosem odrzekł pan i
wyciągnął z kieszeni marynarki brylant, który niesamowitym blaskiem
rozświetlił ciemne pomieszczenie.
- Ajajaj, jaki piękny kamień - z zachwytem powiedział jubiler i zaczął ze
znawstwem oglądać brylant. - Ajajaj, i ile jest wart? - mlaskał z uznaniem.
- No co? Da się przeciąć? - właściciel był już trochę podenerwowany
zwłoką.
- A co się ma nie dać? Jak się dobrze „da” - tu wykonał charakterystyczny
ruch pocierania kciukiem i palcem wskazującym - to i się da przeciąć -
zakończył na wesoło jubiler. Nagle odwrócił się i krzyknął w kierunku zaplecza:
- Icek! Icek! Gdzie się podziewasz? Nigdy cię nie ma.
155
Z zaplecza wybiegł brudny, pociągający nosem chłopak. Miał może
dwanaście, może czternaście lat. W rękach trzymał miotłę, szmatę do podłogi i
wiadro.
- Tak, panie majster? Myłem podłogę w kuchni - i pociągnął nosem.
- Icek, masz to szkiełko i rozetnij panu na dwa równe. Tylko jak ci ręka
drgnie, to ci tak dupę złoję, jak jeszcze nigdy.
- Mnie? Drgnie ręka? Co pan, panie majster.
I nim właściciel kamienia zdążył się zorientować, Icek trzymał już w rękach
dłuto i młotek, ustawił kamień i spokojnie bez jakichkolwiek obaw uderzył.
Kamień rozpadł się na dwie równiutkie części.
- No, widzi majster? Gotowe - i podał dwa kawałki jubilerowi.
- No, dobra, udało ci się tym razem. Zmykaj i kończ zmywać kuchnię.
Icek tak jak się pojawił, tak zniknął.
Właściciel kamienia stał jak zamurowany i patrzył na dwa przepiękne
brylanty.
- Boże, nie mogę uwierzyć, toż to geniusz jubilerski! - zwrócił się do
jubilera. - Przez piętnaście lat żaden jubiler w największych zakładach na
świecie nie zrobił tego, co ten obdarty chłopak.
- Ta, jaki tam geniusz, szanowny panie? On po prostu nie wie, ile to jest
warte, i jest wolny od jakichkolwiek zahamowań.

156
VI

Bajki o dzieciach
i ich wychowaniu
72. Synowie patrycjusza

Dawno, dawno temu za górami, za lasami na siedmiu wzgórzach było sobie


miasto-państwo Rzym. Za czasów panowania cesarza Augusta żył sobie w
Rzymie dostojny patrycjusz o imieniu Witeliusz. Był bardzo bogaty, mądry i
przez to niezależny. Wysoko ceniono go na dworze Augusta i wielokrotnie sam
cesarz pytał go o rady. Ta pozycja Witeliusza wynikała też z faktu, że miał syna
- Aniu-sza - wybitnego poetę. Poematy i liryki Aniusza były czytane i wzbudzały
zachwyt na każdym przyjęciu u cesarza. Krążyły w odpisach po dworze, a nawet
lud rzymski rozczytywał się w tych wspaniałych frazach. Aniusz był znany i
podziwiany.
Szczęście Witeliusza nie byłoby niczym zakłócone, gdyby nie jego drugi syn
Grachus - pijak, łajdak i obibok. Był najsłynniejszym awanturnikiem w Rzymie.
Włóczył się z żołnierzami, zadawał z przemytnikami i portowymi
dziewczynami, a jeżeli wybuchała w Rzymie jakaś uliczna rozróba, to można
było być pewnym, że albo Grachus ją wywołał, albo był w nią przynajmniej
zamieszany. Pewnego dnia Grachus tak narozrabiał, że August wezwał
Witeliusza do siebie i stanowczym głosem rozkazał:
- Musisz coś z tym zrobić!
Witeliusz był zbyt mądrym człowiekiem, aby lekceważyć ostrzeżenie
cesarza. Poszedł natychmiast do dowódcy legionów, kupił dla Grachusa
stanowisko setnika i jeszcze tego samego dnia Grachus wyruszył ze swym
oddziałem do jakiejś zapadłej prowincji - Antiochii, Palestyny czy Jerozolimy.
W każdym razie ślad po Grachusie zaginął.
Szczęście Witeliusza nie było już teraz niczym zakłócone i trwałoby tak
wiele lat, gdyby nie śmierć cesarza Augusta. Panował on, jak zapewne wiesz,
Drogi Czytelniku, wiele lat, a zdaniem jego żony, dostojnej Liwii, zdecydowanie
zbyt długo. Toteż pewnego dnia zjadł nieświeżą gruszkę z drzewa i zmarł.
Po nim na tron wstąpił dostojny Tyberiusz, który miał zupełnie odmienne
upodobania od Augusta i na wyspie Capri zajmował się czymś całkiem innym
niż czytanie poezji. Po nim zaś cesarzem został Kaligula, który wykazywał
jeszcze inne skłonności i upodobania, a do swoich wygłupów i ekscesów cały
czas
159
potrzebował pieniędzy. Co jakiś czas wzywał więc do siebie dawnych
stronników swojego dziadka Augusta i przedstawiał im „propozycję nie do
odrzucenia”. Tak przypomniał sobie też o Witeliuszu, który otrzymał
następującą ofertę:
- Za zdradę stanu jesteś skazany na śmierć i konfiskatę majątku, to samo
dotyczy całej twojej rodziny. Jeżeli jednak popełnisz samobójstwo, rodzina
zachowa życie i zostanie tylko wydalona z Rzymu.
Witeliusz nie miał wyjścia. Wrócił do domu, pożegnał się z rodziną. Wszedł
do wanny z gorącą wodą i już - tradycyjnym rzymskim zwyczajem - miał ostrą
muszlą podciąć sobie żyły, gdy nagle przed nim pojawił się anioł.
- Mój Pan przysyła mnie do ciebie. Żyłeś godnie i sprawiedliwie, nie
krzywdziłeś ludzi, mogę przed śmiercią spełnić jedno twoje życzenie, dotyczące
przyszłości. Co chciałbyś wiedzieć?
- Tak, mam takie życzenie. Chciałbym wiedzieć, co będzie z moim synem -
odparł Witeliusz.
Anioł uśmiechnął się i powiedział: - O to możesz być spokojny. Słowa
twojego syna nigdy nie zaginą i przetrwają wieki. Będą je powtarzali ludzie na
całej ziemi do końca świata i jeszcze trzy dni dłużej.
Witeliusz uspokoił się i już miał sięgnąć po muszlę, ale jakiś cień zdziwienia
przeleciał przez jego twarz.
- Wiesz? Zawsze wiedziałem, że Aniusz pisze piękne poezje - zwrócił się do
anioła - ale nie spodziewałem się, że jest aż tak dobry. Powiedziałeś: „do końca
świata wszystkie ludy na całej ziemi będą powtarzać jego słowa”?
Teraz zdziwił się anioł.
- Ja nie mówiłem o Aniuszu, tylko o Grachusie.
Anioł machnął skrzydłem, a Witeliusz zobaczył na nieboskłonie, jak miliony
ludzi - białych, czarnych, kolorowych - stojąc, klęcząc, siedząc, powtarzają:
„Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a
sługa mój zostanie uzdrowiony”.

73. Jak wychowywać dzieci

Pewnego dnia do mistrza przyszli zatroskani rodzice. Mają sześcioro dzieci:


trzy córki i trzech synów, i ogarnia ich coraz większy strach, czy będą w stanie
wychować ich na porządnych ludzi, którzy poradziliby sobie w życiu. Jakie
przekazać im wartości? Jak postępować? Jak kształcić?
160
- Na te pytania nie ma jednoznacznej odpowiedzi - powiedział mistrz. -
Każde z waszych dzieci wymaga innego postępowania. To, co mogę wam
poradzić, to kierować się w swoich relacjach z nimi kilkoma zasadami. Przede
wszystkim powinniście pamiętać, że dzieciom możecie dać, tak naprawdę, tylko
dwie rzeczy: korzenie i skrzydła. Korzenie to dom, rodzina i tradycja; opieka i
pomoc; poszanowanie starszych, prawość i uczciwość w najdrobniejszych
sprawach; ład i porządek moralny. Korzenie dadzą dobre umocowanie, podstawy
i dobre wybicie do lotu. Dadzą też pewne lądowanie i świadomość, że zawsze
jest takie miejsce, gdzie można bezpiecznie spocząć. Skrzydła zaś to otwartość
na świat, wielkie horyzonty i zachęty do latania. To pokazanie, że w życiu jest
dla każdego miejsce na jego lot, że cokolwiek się robi, można to robić wspa-
niale, być w tym wielkim. Warto rozwinąć skrzydła.
- To piękne, co mówisz - powiedział ojciec - ale wokół nas jest wiele
rodzin, które starają się postępować zgodnie z tą zasadą, a ich dzieci, mające
korzenie i skrzydła, wcale nie chcą latać. Jak postępować, aby chciały je
rozwinąć i latać? Przecież nie mogę tego zrobić za nie!
- Dobrze powiedziałeś - odparł mistrz. - Nie rozwiniesz za nie skrzydeł i
nie polecisz. Najwięcej błędów rodziców polega właśnie na tym, że chcą to robić
za własne dzieci: wybrać najlepsze miejsce do startu, zapoznać z listą zagrożeń,
uchronić przed upadkiem i poranieniem skrzydeł. Relacje między wami a
dziećmi powinny być takie jak między łukiem i strzałą. Łuk i cięciwa to ojciec i
matka, strzała to dziecko. Strzała trafia do celu i cieszy się, że go osiągnęła. Im
cel był odleglejszy, tym większa satysfakcja. Ale kto napiął łuk? Kto wymierzył?
Kto uwzględni! wiejący boczny wiatr? Strzała trafiła i się cieszy. Nie pamięta,
skąd wyleciała. To dobrze. Ale powiedzcie mi, kto pójdzie po nagrodę? Na kogo
spłynie splendor: na strzałę czy łucznika? Jednak każdy dobry łucznik wie, że
aby strzała trafiła do celu, musi być spełniony najważniejszy warunek.
- Musi być określony cel - przerwała matka.
- Tak, ale strzała nie trafi - odparł mistrz.
- Trzeba napiąć łuk.
- Tak, ale nie trafi.
- Trzeba odpowiednio przygotować strzałę.
- Tak, ale nie trafi.
- Trzeba dokładnie wycelować.
- Tak, ale nie trafi.
Rodzice wymieniali jeszcze kilkanaście różnych warunków, a mistrz z coraz
161
większym rozbawieniem odpowiadał swoje „nie trafi”. W końcu, gdy rodzice
byli już zupełnie zrezygnowani, rzekł: - Strzała musi opuścić łuk i cięciwę.
Trzeba ją wypuścić! Rozumiecie? Rodzice roześmieli się wraz z mistrzem.
- Masz rację. Jakie to proste. Ale w swojej rodzicielskiej miłości chcie-
libyśmy mieć ich blisko siebie - powiedziała matka.
- Ich czy ich serca? - przerwał mistrz.
Po dłuższej chwili milczenia i zadumy matka odpowiedziała: - Ich serca, aby
były cały czas z nami.
- Aby wasze serca mogły być blisko, wasze domy muszą stać bardzo
daleko - rzekł mistrz.
I jeszcze jedno: jesteście dobrymi, troskliwymi rodzicami. Kochacie swoje
dzieci. Już to, że zdajecie sobie takie pytania, o tym świadczy. Niech tak będzie
zawsze. Aby tak było, nie będą potrzebne wam te zasady, tylko miłość.

W postępowaniu z dziećmi rodzice mają tylko dwie


drogi do wyboru: „albo kochać, albo mieć rację”.

74. Siostrzeniec

Była sobie kiedyś niezwykle porządna i bardzo bogobojna wdowa. Wcześnie


straciła męża, uzyskując po nim dosyć pokaźną rentę, i postanowiła spędzić
resztę życia na postach, modlitwie i czynieniu jałmużny. Za główny cel życia
obrała sobie wspieranie ubogich, pocieszanie nieszczęśliwych, sprowadzanie na
właściwą drogę zagubionych. Jej spokojne dni, oprócz kilkukrotnego
odwiedzania świątyni i modlitwy za duszę męża, upływały na angażowaniu się
w akcje organizacji społecznych, kościelnych, humanitarnych. Była pewna, że
Bóg to kiedyś należycie oceni i otworzy przed nią bramy raju.
W miarę upływu czasu jej zapał gasł jednak, a zadowolenie z tego, co robiła,
malało. Miała wrażenie, że ubodzy nie doceniają należycie jej wsparcia,
nieszczęśliwi nie okazują wdzięczności za pocieszenie, a zagubieni ponownie
wracają na drogę grzechu. Wdowa przeszła na pozycje ofensywne: tępiła
występki, piętnowała grzech, wytykała błędy. Sama założyła organizację, której
celem było zawrócenie świata ze złej drogi. Bo świat przybrał dwie barwy: po
jednej stronie
162
była ona i jej przyjaciółki ze Świętej Krucjaty Sprawiedliwości, po drugiej - cała
reszta. Wszystkie swoje działania konsultowała oczywiście w modlitwach ze
swoim zmarłym mężem. W pewnej chwili do tej reszty zakwalifikowała też pro-
boszcza, który zwrócił jej uwagę, że być może zbyt dużo czasu spędza w murach
kościoła, poświęcając cały czas zmarłym i zapalczywie tropiąc zło, a nie
troszczy się należycie o żyjących i nie czyni dobra. Jej zaangażowanie w
bezwzględną walkę ze złem rosło. Była przekonana, że Bóg to należycie oceni i
na pewno uchyli przed nią bramy Raju.
Nagle zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Niespodziewanie zmarła dużo
młodsza siostra bogobojnej wdowy, o której ta zupełnie zapomniała. Siostra
prosiła ją w testamencie o zaopiekowanie się jej dwunastoletnim synem.
Chłopiec nie miał nikogo innego na świecie, tylko tę ciocię, której nie znał i
nigdy nie widział.
Wdowa przyjęła to jako osobiste wyzwanie i rozpoczęła wychowywanie
siostrzeńca na porządnego człowieka. Ale, niestety, chłopak był wyjątkowo
krnąbrny i nieposłuszny. Wolał grać w piłkę niż się uczyć, łowić ryby niż
siedzieć na roratach, palić ogniska z kolegami niż pędzić na nieszpory. Wybijał
szyby, drażnił koty, gonił psy. Z trudnością skończył szkołę podstawową. W
średniej szkole było jeszcze gorzej. Wdowę bez przerwy wzywano na rozmowy;
nie było wywiadówki, aby jej siostrzeniec nie został wymieniony z imienia i
nazwiska. Zaczęły się papierosy, alkohol, dziewczyny i bardzo późne powroty
do domu. Zawsze z wesołą miną i zawsze z przyrzeczeniem poprawy.
Wdowa rwała sobie włosy z głowy. Prosiła, błagała, apelowała, groziła. Ale
chłopak wyrósł na dużego dorodnego młodzieńca i wyraźnie gróźb się nie bał.
To raczej jego bali się sąsiedzi i znajomi, mając pretensje do bogobojnej wdowy,
że nie potrafi wychować siostrzeńca. Kilka razy powtarzał klasę, aż w końcu, też
dzięki staraniom wdowy, która wydała na prezenty wszystkie swoje
oszczędności, dotarł do matury. Zdał ją z poprawkami, ale potem rozpoczęło się
najgorsze. Pijaństwa, balangi, imprezy w domu albo w okolicy. Nie podjął
żadnej dalszej nauki, żadnej pracy. Żył z renty cioci, mając bez przerwy różne
wariackie pomysły, które realizował ze swoimi przyjaciółmi, a tych mu nie
brakło.
Wdowa był zrozpaczona, zrezygnowana i załamana. Nawet pogodziła się z
proboszczem, szukając u niego pocieszenia i rady.
Aż nagle, niespodziewanie wybuchła wojna. Siostrzeniec, nie czekając na
pobór, na ochotnika zgłosił się do armii i został wysłany na front do dalekiego
kraju. Wdowa odetchnęła.
Ale - jak to bywa z wojnami - są one krwawe, okrutne i bez sensu. Zaczęły
przychodzić niepokojące wieści z frontu, na którym ginęli dzielni chłopcy.
163
Wdowa też wyczekiwała wiadomości, ale nie pojawiały się. „Pewnie leży gdzieś
pijany na tyłach i nie może pisać” - pomyślała o siostrzeńcu. Ale martwiła się o
niego coraz bardziej.
Mężczyzna natomiast sprawował się dzielnie, wykazując się niezwykła
odwagą i zaangażowaniem. Dowódcy mówili, że wręcz brawurą. Pewnego dnia
podczas wielkiej i krwawej bitwy jakaś zabłąkana kulka trafiła go i zginął.
Dowództwo napisało stosowany list do wdowy, ale ta nigdy go nie przeczytała,
bo dzień wcześniej też zmarła.
Następnego dnia jej dusza dotarła do bram raju. Tam została, niestety,
skierowana - tak jak inne cywilne dusze - na bok. Pierwszeństwo mieli żołnierze,
którzy, walcząc w sprawiedliwej sprawie, mieli wejście gwarantowane.
Atmosfera pod bramą raju była napięta. Cywilne dusze tłoczyły się i
awanturowały, nie chcąc czekać w kolejce. Ich wejście wstrzymywał, zgodnie z
instrukcjami Boga, święty Piotr, sprawdzając jednocześnie, aby żadna się nie
prześlizgnęła bezprawnie. Tymczasem na koniach, czwórkami i przy dźwiękach
anielskiej orkiestry wkraczali dzielni i bohaterscy żołnierze, bo tylko tacy
ginęli... Wkraczali i wkraczali, bo bitwa była wyjątkowo długa i krwawa. Dusz
cywilnych było coraz więcej, a końca pochodu żołnierskiego nie było widać. W
końcu Bóg podjął decyzję, że póki co wszyscy cywile niechaj idą na kilkaset lat
do czyśćca i tam sobie spokojnie czekają.
Święty Piotr rozpoczął stosowne przegrupowania i już dusze cywilów
zaczęły przemieszczać się w stronę czyśćca, gdy nagle wdowa dostrzegła w
kolumnie żołnierzy, jak na pięknym koniu, w galowym mundurze posuwa się jej
siostrzeniec. Krzyknęła do niego, a on ją rozpoznał i uśmiechnął się szelmowsko
jak zwykle.
- O, ciocia też tutaj! - zawołał radośnie.
- Tak, ale nie chcą mnie wpuścić.
- To niech ciocia wsiada - wyciągnął ręce, złapał ciotkę i posadził za sobą
na koniu.
Zbliżyli się do bramy raju.
- Hej, żołnierzu, a co to za cywilną duszę chcesz przemycić do raju -
zatrzymał ich święty Piotr i ze srogą miną wskazał na wdowę, która,
przestraszona, chowała się za plecy siostrzeńca.
- A, ta? Jaka to cywilna dusza, święty Piotrze? To markietanka - odparł
wesoło siostrzeniec.
- A skoro tak, to co innego - odparł święty Piotr i przepuścił ich do nieba.

164
75. Uparta księżniczka

Pewien król miał córkę i - jak to bywa w zwyczaju królów - kochał ją nad
życie. Córka była piękna, młoda, mądra, wykształcona i, co oczywiste, bardzo
bogata. Ale - jak to bywa w życiu księżniczek - świadoma tego wszystkiego
dziewczyna, była bardzo uparta i rozkapryszona. Zycie upływało jej na balach,
ucztach, wyjazdach i różnych imprezach towarzyskich. Kochała taniec, śpiew,
teatr i dobrą literaturę. Wszyscy cenili jej inteligencję i bali się jej ciętego języka.
Odprawiała wszystkich starających się o jej rękę konkurentów z najznako-
mitszych rodzin krajowych i zagranicznych, podając przy tym różne powody,
zawsze bardzo rzeczowo uargumentowane.
Król zrzucał to wszystko na młody wiek i słodkie roztrzepanie księżniczki.
Tłumaczył ją przed zalotnikami, łagodził napięcia towarzyskie i gasił
międzynarodowe konflikty - mocno nadszarpując przy tym budżet królestwa.
Wraz z całym dworem wznosił monarcha modły ku niebu, aby w końcu
księżniczka się ustatkowała i znalazła kogoś odpowiedniego. Nikt nie
podejrzewał jednak, że modły zostaną tak szybko wysłuchane, a już na pewno,
do czego doprowadzą.
Po paru dniach od odprawienia ostatniego konkurenta księżniczka
oświadczyła królowi przy obiedzie, że chce wyjść za mąż i pragnie przedstawić
swojego kandydata na narzeczonego. Król nie posiadał się z radości. Zaraz
zaczął wypytywać: „Kto to jest?”, „Skąd pochodzi?”, „Czym się zajmuje?” itd. -
jak to w zwyczaju troskliwych i kochających królów bywa. Księżniczka,
niewiele się ociągając, oświadczyła, że jest to młodszy stajenny, w gestii którego
leży sprzątanie królewskich stajni.
Król zaniemówił i opadł na królewski tron. Czy doznał szoku? To chyba
mało powiedziane. Nie był w stanie wydobyć z siebie słowa.
- Ależ, dziecko - wybełkotał wreszcie - czy dobrze się zastanowiłaś ?
- Ojcze, tu nie ma co się zastanawiać! - odparła. - To miłość od pierwszego
wejrzenia, taka, o jakiej piszą książki. - I na dowód pokazała aktualnie czytaną
lekturę.
- Ale chociażby to - oponował król - on jest niewykształcony i nie umie
czytać.
- Nie szkodzi - odparła. - Ja czytam aż za dużo i mu opowiadam. Jest nam z
tym bardzo dobrze.
165
- No, a maniery, język, pozycja społeczna? Czy to nie będzie ci prze-
szkadzać w towarzystwie?
- Będziemy mieszkać w samotności, z dala od towarzystwa - ucięła.
- Zrezygnujesz z balów, bo on chyba nie umie tańczyć?
- Zrezygnuję.
- I z teatru?
- I z teatru! Z przyjęć, rautów... ze wszystkiego - krzyczała księżniczka,
bardzo już rozzłoszczona. - Ja go kocham, a on mnie i chcemy być razem.
- Ależ to taki wstyd - zaczął król, lecz księżniczka mu przerwała:
- Jaki wstyd? Że się kochamy? Będziemy razem i koniec!
Król znał dobrze ten ton i wiedział, że niczego dobrego nie wróży.
Księżniczka uparła się i teraz zrobi wszystko, aby postawić na swoim. Dyskusja
i argumentacja były bezcelowe. Król odłożył prezentację narzeczonego do
następnego dnia, a sam udał się po pomoc do swojego najstarszego i
najmądrzejszego doradcy. Ten już słyszał o całej sprawie i spodziewał się wizyty
króla.
- Cóż, wasza wysokość, znam księżniczkę tak samo dobrze jak ty. Obaj
wiemy, że postawi na swoim, a zatem musisz się zgodzić na ten związek. To
moja rada.
- Jak to? - król był wyraźnie niezadowolony. - Ten związek nie ma
przyszłości. Nie przetrwa dwóch, trzech tygodni, a potem co, co dalej ? Poza tym
kompromitacja rodziny królewskiej na innych dworach. Co pomyślą sobie
odrzucani kandydaci? A najważniejsze: ona będzie nieszczęśliwa do końca życia
i tego się nie odwróci.
- A może jesteś w błędzie, królu? Może ich związek przetrwa i będą żyli
długo i szczęśliwie? Miłość potrafi wszystko zmienić - filozoficznie zauważył
doradca.
- Nie przetrwa!
- Przetrwa.
- Nie przetrwa dłużej niż miesiąc! - król był rozzłoszczony postawą
doradcy, który wydał mu się głupi, uparty i nieświadom realiów życia.
- Królu, nie ma co się spierać. Proponuję, abyśmy się założyli. Jestem w
stanie postawić sto sztuk złota, że związek księżniczki i stajennego przetrwa
dłużej niż miesiąc.
- Zgoda - król lubił hazard. - Przeciwko moim stu sztukom złota, że nie
przetrwa. Ale jak to rozstrzygniemy? - zawahał się król.
- To proste. Trzeba ich wystawić na próbę. Zamknij ich razem, wasza
wysokość, w jednej komnacie na miesiąc. Jeżeli potem będą się dalej kochali i
chcieli pobrać, to wygrałem. Jeżeli nie, to ty.
166
Pomysł bardzo spodobał się królowi. Wezwał do siebie księżniczkę i
oznajmił, że zgadza się na jej związek ze stajennym. Ujęły go jej słowa o
miłości, ale przede wszystkim posłuchał rady swojego najlepszego doradcy.
Księżniczka posłała pełne wdzięczności spojrzenie w stronę dostojnika, a ten
spokojnie skinął głową, wiedząc, że ma jej wdzięczność do końca życia.
- Zanim jednak - kontynuował król - kapłan połączy was na całe życie
nierozerwalnym węzłem małżeńskim, chcę poddać was małej, nic nie znaczącej
wobec dni, które was razem czekają, próbie. - Księżniczka słuchała z
zainteresowaniem. - Zostaniecie na miesiąc zamknięci we dwójkę w jednej z
komnat królewskich. Będziecie kontaktowali się tylko ze służbą, z którą jednak
nie będziecie mogli rozmawiać. Pozostaniecie tak ze sobą przez miesiąc, a potem
odbędzie się ślub.
Księżniczka była w siódmym niebie. Osiągnęła to, czego chciała, a próba
wydała się jej raczej upragnioną nagrodą, a nie jakąś trudnością do pokonania. Z
radością ucałowała króla i pobiegła do narzeczonego.
Jeszcze tego samego dnia parę narzeczonych zamknięto w odosobnieniu, a
warta objęła straż u drzwi.
Młodzi byli zachwyceni. Nareszcie razem! Nikt im nie przeszkadza, nie
poucza i nie pilnuje!
Tymczasem król i doradca zajęli się nasłuchiwaniem odgłosów do-
biegających zza drzwi i przepytywaniem służby, która miała prawo krzątać się
po komnacie. Pierwsze dni wskazywały na to, że król straci sto sztuk złota.
Młodzi byli wpatrzeni w siebie i sobą zajęci. Jednak po tygodniu zaczęły się
pierwsze nieporozumienia. Po dziesięciu dniach - pierwsza poważna awantura.
Po dwóch tygodniach - wyzwiska i wulgaryzmy, płacz i rękoczyny. Przed
upływem trzeciego tygodnia księżniczka zaczęła walić w drzwi i krzyczeć
rozpaczliwie:
- Wypuśćcie mnie stąd, już dłużej nie wytrzymam!
Do drugich drzwi stukał stajenny, grożąc:
- Zabierzcie mnie stąd, już dłużej tego nie zniosę i się powieszę!
W komnacie zapanowała nienawiść.
Król - po konsultacji z doradcą, który uznał swoją przegraną - zdecydował
się otworzyć drzwi.
Księżniczka rzuciła mu się na szyję z radością i ogromną wdzięcznością, że
to miał być tylko miesiąc, a nie całe życie. Przyrzekała, że się zmieni i zawsze
będzie go słuchać.
Jak się zapewne domyślasz, Drogi Czytelniku, król zrezygnował z wygranej,
a nawet przeciwnie - wypłacił znaczną kwotę doradcy, będąc pod wrażeniem
jego mądrości i taktu, z jakim rozwiązał tę trudną sprawę.
167
76. Odrobina srebra

Pewien król, troszcząc się niezwykle o wykształcenie i wychowanie swoich


dzieci, oddał najstarszego syna, następcę tronu, na naukę do klasztoru. U bardzo
mądrego mistrza oraz w otoczeniu równie mądrych i wykształconych mnichów
miał pobierać stosowne nauki. Król liczył na to, że dobry przykład, etyka i
moralność, a także zdobyta wiedza i wychowanie młodego księcia zaowocują
potem dobrymi rządami w państwie.
W klasztorze przestrzegano surowych reguł i zasad. Młody książę z dużymi
oporami i niechętnie uczestniczył w codziennych rytuałach, ćwiczeniach,
medytacjach i naukach. Stopniowo jednak chłonął atmosferę i zwyczaje. Zaczął
podobać mu się spokój i opanowanie mnichów. Był pod wrażeniem ich
ogromnej wiedzy, szczególnie mądrości mistrza. Polubił nawet poranne
ćwiczenia, bo dostrzegał jak jego ciało mężnieje. Przyzwyczaił się do kąpieli w
zimnej wodzie, zaczęły smakować mu skromne, proste posiłki.
Powoli pełna akceptacja życia klasztornego zaczęła przeradzać się u niego w
istną młodzieńczą fascynację. Był pod urokiem prawości i praworządności,
panujących w klasztorze. Nie było tu żadnych zewnętrznych kar i zakazów, a
jednak panował porządek i wewnętrzna potrzeba przestrzegania reguł,
wypływających ze świadomości i zrozumienia. Zachwycał się nadrzędnymi
zasadami poszanowania drugiego człowieka, jego prawa do wolności i
wyrażania swoich poglądów, a przy tym bezprzykładnym wręcz odrzuceniem
egoizmu i pogardą dla dóbr materialnych.
Wieczorami, gdy młody książę zostawał sam w swej skromnej celi,
podejmował wewnętrzne postanowienia i dawał sobie stosowne obietnice, że
gdy zostanie kiedyś królem, zmieni cały system edukacji w państwie,
wprowadzając klasztorne reguły, ograniczy wydatki na dwór i rząd, obniży
podatki, ukróci samowolę urzędników; mądrych, skromnych i wykształconych
ludzi uczyni ministrami i sędziami; w obsadzaniu stanowisk będzie kierował się
fachowością; wytępi korupcję i nepotyzm... W tym mniej więcej miejscu książę
najczęściej zasypiał.
Oczywiście, dzielił się swoimi planami i zamierzeniami z mistrzem, który
cierpliwie słuchał, przytakiwał i starał się nie pozbawiać młodzieńca złudzeń
168
ani nie wyprowadzać go z przynależnej jego wiekowi naiwności.
Minęło kilka lat, aczkolwiek dużo mniej, niż można było oczekiwać.
Edukacja księcia została przerwana nagle i gwałtownie. Do klasztoru dotarła
wiadomość: „Umarł król, niech żyje król”. Książę, pomimo jeszcze bardzo
młodego wieku, będąc prawowitym następcą tronu, został władcą. Gdy żegnał
się ze swoimi braćmi z klasztoru, zwrócił się do mistrza z prośbą, aby i on
opuścił klasztor i udał się z nim do stolicy jako jego osobisty i jedyny doradca.
Mistrz jednak odmówił, prosząc jednocześnie, by młody monarcha nie wymagał
uzasadnienia tej decyzji. Król, jako dobry uczeń, uszanował wolę mistrza i nie
pytał. Pogrążony w smutku po zmarłym ojcu, ale jednocześnie pełen
wewnętrznego zapału udał się na czele królewskiego orszaku do stolicy, by
sprawować nowe rządy.
W kilka miesięcy po koronacji król zjawił się znowu w klasztorze. Żalił się
mistrzowi na to, jak wielki opór napotyka, gdy chce wprowadzać nowe zwyczaje
i reguły postępowania. Jak brakuje mu uczciwych ludzi do pomocy w rządzeniu,
którzy dobro państwa będą przekładali ponad swoją prywatę. Jak trudno o
rzetelnych, mądrych fachowców. Ponowił propozycję objęcia przez mistrza
stanowiska osobistego doradcy oraz premiera rządu. Mistrz podziękował za
zaufanie i pokładane w nim nadzieje, jednak ponownie stanowczo odmówił.
Wtedy król, widać przygotowany na taki obrót sprawy, zaproponował coś
innego.
- A gdybym tak zwrócił się z tą prośbą do moich dawnych kolegów i
towarzyszy życia klasztornego? W ciągu kilku lat zdążyłem ich dobrze poznać.
Nie znam lepszych, uczciwszych i bardziej odpowiednich kandydatów do
zarządzania wieloma ministerstwami. Wierzę, że zechcą pójść ze mną i
poświęcić się dla dobra kraju. Czy miałbyś coś przeciwko temu ?
Mistrz, trochę zaskoczony tą nieoczekiwaną prośbą, łagodnie się uśmiechnął
i powiedział: - Jeżeli wyrażą zgodę, zechcą z tobą pojechać do stolicy i objąć
urzędy, nie będę miał nic przeciwko temu.
Król bardzo się ucieszył, a wielu mnichów faktycznie zgodziło się mu
pomóc. Wśród nich byli ci najbardziej nieskazitelni, najbardziej prawi, na
których mu najgoręcej zależało. Niezwykle zadowolony, z potężnym
zastrzykiem nowych sil wracał do stolicy.
- Tym razem na pewno mi się uda - myślał.
Minęło znowu kilka miesięcy i młody król ponownie przyjechał do mistrza.
Znów nie był jednak szczęśliwy i zadowolony, a wręcz załamany i rozdrażniony.
Opowiadał, wzburzony, jak coraz trudniej rządzi się krajem. Pomimo jego starań
169
i chęci, pomimo powołania najuczciwszych ludzi na stanowiska nie znika
korupcja, łapówkarstwo. Dalej panoszy się nieuczciwość i niesprawiedliwość,
powszechny brak szacunku dla prawa. Obywatele skarżą się jeszcze bardziej niż
za czasów jego ojca.
- Dlaczego urzędnicy i ministrowie myślą tylko o sobie i swojej karierze, a
nie o poddanych? Dlaczego ustanawiają złe prawa, coraz większe podatki, coraz
surowsze wyroki?
- Dlaczego - pytał mistrza - ludzie tak bardzo się zmieniają? Tak szybko?
Pod wpływem czego? Te cechy, które widziałem u nich tutaj w klasztorze, w
stolicy zniknęły. I to jak szybko.
Mistrz wysłuchiwał młodego króla, starając się spokojem i łagodnością
ostudzić trochę temperament władcy, a życzliwym uśmiechem podnieść go na
duchu. W końcu, gdy młody król wyrzucił z siebie wszystkie „dlaczego”,
zwrócił się do niego:
- Spójrz, panie, w okno. Co widzisz?
- Nie rozumiem - odrzekł zdziwiony król.
- Spójrz przez szybę. Co widzisz? - kontynuował mistrz.
- Las, łąkę - zaczął odpowiadać władca - chłopów na polu, dzieci kąpiące
się w zakolu strumienia, parę zakochanych całującą się pod drzewem. Wóz
drabiniasty jedzie drogą...
- A teraz co widzisz? - i mistrz podsunął królowi lustro.
- Siebie - odparł zdziwiony król.
- To jest taka sama szyba, a jednak niewielka warstwa srebra, odpowiednio
położona, zupełnie zmienia postrzeganie świata.

170
VII

Bajki z życia wzięte


77. Zgodność poglądów

Pewien człowiek po wielu latach pobytu za granicą postanowił odbyć podróż


sentymentalną w swoje rodzinne strony. Odwiedzał znajomych, zachodził w
znane sobie miejsca. Siadał w tych samych kawiarniach co dwadzieścia lat temu
i cieszył się tymi samymi widokami. Rozpoznawali go sklepikarze na targu i
ekspedienci w sklepach. Spędzał sympatyczne, wesołe wieczory w winiarniach i
pubach. Z satysfakcją stwierdził, że choć minęło dwadzieścia lat, to świat tak
bardzo się nie zmienił. Znajomi byli ci sami, przyjaciele bardzo dobrze urządzili
się w życiu, no, może jedynie dzieci podorastały, a wraz z ich wiekiem urosły
problemy. W sobotni ranek siedział w ogródku eleganckiej kawiarenki. Pił kawę,
jadł pysznego rogalika z masłem i przeglądał poranną gazetę. Był w świetnym
nastroju. Nagle podszedł do niego żebrak i poprosił o parę groszy na coś do
jedzenia. Nie odrywając oczu od gazety, sięgnął do kieszeni, wyjął garść monet i
już miał podać żebrakowi, gdy odruchowo spojrzał na jego twarz - i rozpoznał w
nim swojego dawnego najlepszego przyjaciela, którego bezskutecznie szukał od
tygodnia.
- O, Boże, Peter - zawołał radośnie
Żebrak wyraźnie się zmieszał: - Skąd pan zna moje imię?
- Nie poznajesz mnie ? To ja, Wiktor. Przesiedzieliśmy w jednej ławce
cztery lata w szkole średniej, a potem pięć lat studiów w jednym pokoju w
akademiku.
Twarz żebraka rozjaśniła się w szczerym uśmiechu. Nastąpiło serdeczne
powitanie oraz uściski i długa rozmowa przy stoliku. W końcu padło pytanie,
które musiało paść:
- Ale powiedz, co się stało? Gdy wyjeżdżałem byłeś już ustabilizowanym,
zamożnym człowiekiem. Miałeś rodzinę, duże dochodowe gospodarstwo rolne,
piękne winnice. Czemu dzisiaj jesteś na ulicy i żebrzesz o chleb?
- Cóż, pewnego pięknego dnia, gdy jechałem do domu swoim nowym
cadillakiem, przyszło mi do głowy, że płot sąsiada przesunięty jest o jakieś pół
metra w moją stronę. Zacząłem nad tym rozmyślać. W końcu poszedłem do
prawnika. Wyraziłem swój pogląd, iż uważam to za ewidentne zajęcie mojej
własności. Hm, prawnik też tak uważał...
173
78. Inna miara

Pewien bogaty wieśniak zapodział gdzieś swoją siekierę. Zawsze była na


podwórzu przy drewutni i nagle przepadła. Szukał jej cały dzień bezskutecznie i
w końcu nabrał przekonania, że ktoś musiał mu ją ukraść. Dokonał w myśli
przeglądu wszystkich potencjalnych złodziei i jego podejrzenie padło na sąsiada.
Za każdym razem gdy się spotykali i rozmawiali, „czuł”, że sąsiad coś kręci, i
powoli nabierał przekonania, że rzeczywiście jest złodziejem. Jego sposób
chodzenia, mówienia, wyraz twarzy, w ogóle wszystko u tego człowieka
świadczyło, że to on ukradł siekierę.
Wkrótce jednak siekiera odnalazła się w szopie z drzewem. Gdy następnego
dnia spotkał sąsiada, ten w niczym nie przypominał mu złodzieja.
Od tamtego zdarzenia minęło kilka lat. Pewnego dnia do bogatego wieśniaka
przyszedł ten sam sąsiad z małą przestrogą:
- Zauważyłem, że mury wokół twojego domu zmurszały od deszczu. Jeżeli
ich w porę nie naprawisz, złodziejowi łatwo będzie dostać się do twojego domu.
Takie samo ostrzeżenie dał bogaczowi jego syn, którego również zaniepokoił
stan murów. Krótko po tym rzeczywiście wiele rzeczy zostało ukradzionych z
podwórza i domu. Bogacz był pełen podziwu dla mądrości syna, sąsiada zaś
uznał za złodzieja. A gdy swoimi podejrzeniami dzielił się ze znajomymi,
zawsze dodawał, że sąsiad już raz parę lat temu był zamieszany w kradzież
siekiery.

79. Strefy klimatyczne

Pewien wędrowiec przyszedł późnym popołudniem do wioski. Trafił do


chaty ubogich rolników i rozmawiając w trakcie spożywania skromnego posiłku,
został wciągnięty przez matkę w „sprawy rodzinne”. W spokoju wysłuchał, jaką
to niedobrą żonę wziął sobie jej najukochańszy syn i jak bardzo synowa
uprzykrza życie dobrej teściowej, a także o tym, jak wspaniałego męża ma z
kolei jej
174
córka. Matka podawała wiele przykładów zdarzeń i zachowań, które miały
dowodzić niewdzięczności synowej, i oczekiwała potępienia jej przez gościa.
Ponieważ cała rodzina była jeszcze w polu, matka swobodnie i bez skrępowania
wypowiadała ostre sądy, zrzucając cała winę za konflikty i niepokoje w domu na
synową.
Wędrowiec, trochę zakłopotany, nie kwapił się do jednoznacznej oceny.
Próbował łagodzić jej rozgoryczenie i złość. Naraził się jednak tylko na gniew i
nie był już pewny, czy znajdzie w tym domu schronienie na noc.
Przed zmierzchem rodzina wróciła do domu i po posiłku wszyscy zaczęli
układać się do snu. Dni były upalne, więc cała rodzina spała latem na odkrytej
werandzie, aby rozkoszować się chłodniejszymi godzinami nocy. Gościowi też
przygotowano tam posłanie.
W nocy matka spostrzegła, że nie lubiana przez nią synowa śpi przytulona do
jej najukochańszego syna. Poczuwszy zazdrość, zbudziła oboje.
- Jak możecie w taki upał spać tak blisko siebie! - wykrzyknęła - Spocicie
się, a to niezdrowe. Jutro obudzicie się też cali zdrętwiali!
W przeciwnym rogu werandy posłanie urządziła sobie jej córka z mężem.
Spali w pewnej odległości od siebie. Na ten widok zadrżało serce kochającej
matki. Obudziła ich także.
- Kochani, koniecznie przysuńcie się do siebie bliżej, noc jest chłodna i
łatwo możecie się przeziębić - ostrzegła.
Wędrowiec obserwując te sceny, ukląkł, wzniósł ręce do nieba i zawołał z
czcią i bojaźnią w głosie:
- Ach, jakiż wielki i potężny jest Wszechmocny! Taka mała weranda
i aż dwie strefy klimatyczne!

80. Kwestia pochodzenia

W pewnej rodzinie było dwóch braci. Mieli tego samego ojca, tę sama matkę
i byli tak samo wychowywani. Jeden brat był Biały, a drugi Czerwony. Żyli
sobie spokojnie i szczęśliwie do momentu, gdy czerwoni bracia nie wywołali
rewolucji przeciwko białym. Porwany patriotycznym obowiązkiem Czerwony
175
brat, poszedł na pierwszą linię frontu i dzielnie walczył o wolność, solidarność i
niepodległość. Cierpiał zimno, głód i niewygodę, spał na styropianie, a nawet był
ranny. W końcu jednak było warto - czerwoni bracia zwyciężyli.
Jego Biały brat już na początku rewolucji gdzieś zaginął. Ale Czerwony
niewiele się nim interesował, bo pochłonięty był wdrażaniem przemian,
demokracji i praworządności; wolnymi wyborami, prywatyzacją i reformami.
Mijały lata. Za ogromne zasługi dla rewolucji Czerwony brat został
mianowany kierownikiem Państwowego Gospodarstwa Rolnego w Stanie
Upadłości. Uważał to za wielki zaszczyt i niezwykle odpowiedzialną funkcję;
ogromny honor i zaufanie, jakimi obdarzyła go nowa w pełni demokratycznie
wybrana władza.
Pewnego dnia do kierowanego przez niego PGR-u miał przyjechać z wizytą
minister rolnictwa w randze wicepremiera. Druga pod względem znaczenia
osoba w rządzie. Trwały gorączkowe przygotowania. W końcu nadeszła długo
oczekiwana chwila. Na błotniste podwórko zajechała kawalkada luksusowych
czarnych aut. Ochrona, obstawa, osoby towarzyszące i wreszcie sam minister.
Wysiadł, przyjął kwiaty, przeżegnał i ucałował chleb oraz wykazał należyte
zainteresowanie oborami, chlewnią i żniwami. Oprowadzał go oczywiście
kierownik - Czerwony brat. W miarę jednak trwania wizyty osoba ministra i
wicepremiera zdawała się mu być coraz bliższa i znajoma. Nie bardzo wiedział,
skąd, ale na pewno go znał. Na okolicznościowym bankiecie, gdy zniknęły już
znaczne ilości jedzenia i pochłonięto ogromne ilości „płynu integracyjnego”, a
atmosfera mocno się rozluźniła, Czerwony brat odważył się na zadanie pytania:
- Przepraszam, obywatelu premierze, czy mogę zadać jedno prywatne
pytanie?
- Ależ oczywiście, kolego - „kolego” zabrzmiało bardzo pryncypialnie, ale
i zachęcająco.
- Odnoszę takie wrażenie, że znam obywatela premiera. Czy pan premier
nie jest może moim zaginionym dawno, dawno temu, jeszcze podczas rewolucji,
Białym bratem?
- Oczywiście - odparł wicepremier i wyciągnął ręce do serdecznego
uścisku.
Tu nastąpiła spontaniczna integracja wicepremiera i kierownika oraz
intensywne odnowienie więzi rodzinnych przy osuszanych kolejnych butelkach.
W miarę jednak trwania tego rodzinnego i już bardzo osobistego spotkania w
Czerwonym bracie narastała pewna nuta zdziwienia i lekkiego niepokoju. Biały
brat to zauważył i zapytał: - Coś cię trapi?
176
- W zasadzie tak. Myślę nad jedną sprawą i nie mogę tego zrozumieć. To, że
ja jestem dyrektorem PGR-u, jest dla mnie jasne. Czerwoni bracia wygrali, ja
jestem czerwony i mam to stanowisko za swoje zasługi. Ale ty zawsze byłeś
biały. Biali przegrali, a ty nagle jesteś ministrem i wicepremierem. Jak to
możliwe?
- Bo, widzisz, bracie, jest to kwestia rodziny i pochodzenia - refleksyjnie
zauważył Biały brat.
- Jak to? Przecież mamy tych samych rodziców i taką samą rodzinę.
- Wypełniasz ankiety i kwestionariusze, podania?
- Oczywiście, tak.
- Ja też. W rubryce „rodzice” wpisujemy to samo, ale w rubryce „brat” ja
wpisuje: Brat Czerwony. A ty co wpisujesz?

81. Rozpacz

Była sobie kiedyś rodzina pasterzy. Wszystkie owce trzymali w jednej


zagrodzie. Karmili je, dbali o nie i chodzili z nimi na wypas. Sprzedawali mleko,
robili sery. Regularnie strzygli i odstawiali wełnę na targ.
Od czasu do czasu owce próbowały uciekać z zagrody albo na pastwisku.
Pojawiał się wówczas najstarszy z pasterzy i przemawiał do nich:
- Wy, nieświadome i durne owce, czy nie wiecie, że na zewnątrz w dolinie
czyha na was tysiące niebezpieczeństw? Tylko tutaj macie wodę, pożywienie i
schronienie przed wilkami.
Widocznie owce nie były zbyt wielkimi miłośnikami niezależności, bo na
ogół starczało to do rozwiania owczych „marzeń o wolności”. Pewnego dnia
przyszła jednak na świat inna owca. Można powiedzieć, że była to czarna owca.
Miała buntowniczą naturę i namawiała inne do ucieczki ku rozległym
pastwiskom. W tej sytuacji wizyty starego pasterza, mające na celu ostrzeżenie
owiec przed czyhającymi na nie niebezpieczeństwami, musiały się
zintensyfikować. Pomimo to owce coraz częściej przejawiały nerwowość, kiedy
wyprowadzano je z zagrody, a ponowne zaganianie ich tam wymagało dużo
wysiłku.
Aż pewnej nocy czarna owca przekonała pozostałe do ucieczki. Pasterze
zorientowali się dopiero o świcie, kiedy zastali połamaną i pustą zagrodę.
Poszukiwania nie miały już sensu.
177
Wszyscy razem, płacząc i rozpaczając, udali się do starca, który był głową
rodziny.
- Poszły sobie, poszły sobie!
- Biedne...
- Poumierają bez nas z głodu.
- I z pragnienia bez naszej wody.
- No i te wilki w dolinie! - rozpaczali.
- Co się z nimi stanie bez nas?
W chacie zapanował ogólny lament i rozpacz.
Tymczasem starzec odkaszlnął, pociągnął fajkę i powiedział:
- Tak, to prawda: co się z nimi stanie bez nas? - zamyślił się. – Ale
najgorsze jest to, co się stanie z nami bez nich??!!

82. Test

Pewien słynny, światowej sławy chirurg został zaproszony przez młodych


studentów medycyny, zrzeszonych w Towarzystwie Anonimowych Noblistów,
na odczyt. Opowiadał o swoich osiągnięciach w dziedzinie przeszczepów.
Wykład był wspaniały, a prelegent wzbudził powszechny podziw i zachwyt. Na
koniec zarzucono go wieloma pytaniami, na które odpowiadał niezwykle
fachowo, ale też z dużą swadą i poczuciem humoru. W końcu jeden ze
słuchaczy, będąc pod niewątpliwym urokiem wybitnego profesora, zapytał
spontanicznie:
- Panie profesorze, jak zostać tak wspaniałym chirurgiem i mieć takie
sukcesy?
- Młody kolego - zaczął profesor - prawdziwy chirurg potrzebuje dwóch
darów: odporności na rzeczy obrzydliwe i umiejętności wnikliwej obserwacji.
- Czy mógłby pan profesor to rozwinąć? - prosił student.
- Proponuję pewne doświadczenie, a zarazem test. - To mówiąc, profesor
wyjął z torby niewielki pojemnik z jakąś brunatną cieczą, otworzył go i po sali
rozniósł się potworny odór. Profesor zanurzył palec w tej ohydnej cieczy, a
potem go polizał. Następnie zaproponował studentom, aby poddali się takiemu
doświadczeniu i uczynili to samo. Studenci, nie bez obrzydzenia, podchodzili do
katedry i kolejno wszyscy zdołali tego dokonać.
178
Kiedy z powrotem zajęli swoje miejsca i tryumfująco patrzyli na profesora,
ten uśmiechnął się i powiedział:
- Panowie, serdecznie gratuluję pozytywnego przejścia pierwszej części testu.
Niestety, drugą część wszyscy oblaliście. Nikt z was nie zauważył, że palec,
który polizałem, nie był tym, który zanurzyłem w cieczy.

83. Superpamięć młodego aktora

Młody adept sztuki aktorskiej po skończeniu szkoły dostał angaż w teatrze.


Miał bardzo dużo szczęścia, bo właśnie przygotowywano nową, wielką
inscenizację z kategorii tych, o których aktorzy mówią, że „tłok na scenie jest
większy niż na widowni”. Dostał pierwszą w życiu rolę: obok zwyczajowego
„trzymania halabardy” na początku drugiego aktu miał wbiec na scenę i
krzyknąć w kierunku królewskiego tronu:
- Królu, wróg stoi u bram!
Kwestia może mała, ale kluczowa dla przebiegu przedstawienia, zazna-
czająca dramatyczny zwrot całej akcji.
Po dwóch tygodniach pamięciowego opanowywania roli przyszła kolej na
interpretację. Reżyser pozostawił dużą swobodę każdemu aktorowi i, niestety, u
naszego młodego bohatera dał znać o sobie brak doświadczenia oraz rutyny. Po
tygodniu bezskutecznych prób zwrócił się po pomoc do doświadczonego aktora,
który już wielokrotnie „trzymał halabardy”.
- Cóż, kolego - odrzekł tamten - gdybym ja otrzymał tak hm...
odpowiedzialną rolę, zagrałbym tak: rzuciłbym się do stóp króla i krzyknął:
„KRÓLU, wróg stoi u bram”. Położyłbym nacisk na KRÓLA. Wiesz, wszyscy
będą na niego patrzeć, więc może i ciebie ktoś zauważy. Może w przyszłej
sztuce dostaniesz większą kwestię, a może kiedyś zagrasz samego króla.
Młody adept rozpoczął naukę interpretacji, ale po tygodniu, tknięty złym
przeczuciem, zwrócił się do innego doświadczonego aktora. Ten niewiele się
zastanawiając, odrzekł:
- To oczywiste, należy położyć akcent na słowo WRÓG: „Królu, WRÓG
stoi u bram”. Królem nie ma się co przejmować, zetną mu głowę w trzecim akcie
i po wszystkim, a nowym królem zostanie „wróg” i może cię zauważy.
179
Możesz się już zapewne domyślić, Szanowny Czytelniku, że trzeci
doświadczony aktor zalecił położenie akcentu na słowo BRAM, bo tam kończy
się cała sztuka.
Próby jakoś się przetoczyły i doszło do premiery. W drugim akcie nasz
bohater wypada na scenę, dopada do tronu króla i... staje jak wryty, bo
zapomniał kwestii. Wszyscy wpatrzeni w niego, a on stoi i bezradnie, śmiertelnie
przerażony przewraca oczami. Króla grał doświadczony aktor, który, gdy
spostrzegł, co się dzieje, chciał jakoś ratować sytuację i zwrócił się do
przerażonego giermka:
- I cóż mi chcesz powiedzieć, mój doświadczony i oddany giermku? - ale,
niestety, odpowiedzią były pochrząkiwania i bezradne unoszenie ramion
giermka.
- Może mi chcesz powiedzieć, że wróg stoi u bram?
- Aha! - krzyknął ucieszony młody aktor.

PS. Bajkę tę opowiedział mi Marek Szurawski,


dziennikarz, żeglarz, tłumacz, wybitny polski
specjalista ds. metod zapamiętywania.

84. Łzy na pogrzebie

Umarł bardzo bogaty przemysłowiec, który cały swój majątek zapisał


sprawiedliwie, bliższej i dalszej rodzinie, nie zapominając przy tym o
przyjaciołach i znajomych.
Na niezwykle uroczystym pogrzebie uwagę wszystkich przykuwał pewien
mężczyzna, który płakał od początku ceremonii, roniąc rzęsiste łzy. Nie uspokoił
się ani na chwilę. Po pogrzebie kilka osób podeszło do niego z wyrazami
współczucia i wsparcia, ale przede wszystkim z pytaniem, kim był zmarły dla
niego, że tak mocno po nim rozpacza.
- Czy dobrze znał pan zmarłego? - ktoś zapytał.
- Nie - odpowiedział płacząc.
- Był panu bardzo bliski?
- Nie.
- Był pana przyjacielem?
- Nie.
- Czy był członkiem pana rodziny?
- Nie.
180
- To dlaczego pan tak rozpacza ?
- Właśnie dlatego - odrzekł mężczyzna, zalewając się Izami.

85. Bezcenny czas

W kolejce w aptece stało kilka osób, trochę zniecierpliwionych. Obsługiwana


przez farmaceutę kobieta w średnim wieku nie mogła zdecydować się na rodzaj
pasty do zębów oraz wielkość i twardość szczoteczki. Popisywała się
znawstwem przedmiotu, tłumaczyła farmaceucie, jak jest to ważne zagadnienie
dla jamy ustnej, zmieniała zdanie, marudziła. Stojący za nią starszy mężczyzna
próbował bardzo grzecznie wpłynąć na jej decyzję i przyspieszyć obsługę.
- Bardzo panią przepraszam - zwrócił się do kobiety - ale ogromnie mi się
spieszy. Może zastanowiłaby się pani gdzieś na boku i podjęła ostateczną
decyzję, a w tym czasie pan obsłużyłby kilka osób?
Kobieta, wyraźnie poirytowana zwróceniem jej (!) uwagi, spojrzała na niego
zimno i nieprzyjemnie i w nonszalancki sposób odpowiedziała: - A gdzież to
takiemu staruchowi jak pan może się jeszcze spieszyć? - przez jej twarz
przeleciał szyderczy uśmiech.
W aptece zrobiło się bardzo cicho. Starszy mężczyzna uśmiechnął się do niej
i spokojnie powiedział: - Szanowna pani, mam siedemdziesiąt lat, w moim
wieku każda minuta jest bezcenna.
- O, niech pan nie przesadza - kobieta nie zmieniała tonu – jeszcze pan
zdąży. Co, spieszy się pan, bo czeka na pana jakaś „specjalna okazja”? -
dokończyła już wyraźnie złośliwie i nieprzyjemnie.
Mężczyzna popatrzył jej prosto w oczy i zaczął mówić: - Dwa lata temu
otworzyłem szufladę w komodzie mojej żony i wyjąłem z niej płaski karton, w
którym była jej piękna jedwabna bluzka z przepiękną, ręcznie haftowaną
koronką. Kupiłem ją jej trzydzieści lat wcześniej, gdy po raz pierwszy byliśmy w
Nowym Jorku. Nigdy jej nie założyła, czekała z tym na jakąś specjalną okazję.
Dobrze, pomyślałem, dzisiaj jest ta specjalna okazja. Zbliżyłem się do jej łóżka i
położyłem tę śliczną bluzkę, obok innych rzeczy przy jej głowie. Niedługo
zaczną ją ubierać do trumny. Po krótkiej, gwałtownej chorobie dzień wcześniej
zmarła.
Kobieta spuściła wzrok.
181
- Każdy dzień, który przeżywamy - kontynuował starszy pan - jest tą
specjalną okazją. Nasze okazje już minęły. Nie wolno tracić czasu i odkładać
wszystkiego na potem. Od tego dnia więcej czytam, a mniej sprzątam. Siadam na
tarasie i rozkoszuję się urodą okolicy bez poczucia winy, że nie wyplewiłem
ogródka. Spędzam jak najwięcej czasu z moimi bliskimi i przyjaciółmi, a mniej
się martwię jutrem. Zrozumiałem, że życie to ciągłość doświadczeń, które trzeba
przeżyć w radości, a nie próbować je przetrwać lub ścierpieć. Już niczego nie
odkładam na potem. Piję codziennie z moich antycznych kryształowych
kieliszków. Zakładam nowe ubranie na zakupy w hipermarkecie, jeżeli tylko
mam na to ochotę. Nie zachowuję moich najlepszych perfum na specjalne
wizyty, tylko używam ich codziennie, kiedy pragnę poczuć je na sobie.
Wyrzuciłem ze swojego słownika zwroty: „może kiedyś”, „pewnego dnia”.
Jeżeli coś jest warte zobaczenia, usłyszenia lub przeżycia, chcę to zobaczyć,
usłyszeć i przeżyć teraz. Każdego dnia rano powtarzam sobie, że ten dzień jest
wyjątkowy i dzisiaj czeka mnie coś naprawdę ekscytującego. Każdy dzień,
każda godzina, każda minuta jest nią. Dlatego, niech mi pani wybaczy, nie mogę
sobie pozwolić na ich bezsensowne tracenie w kolejkach.
VIII

Bajki o mądrości,
sprycie i głupocie
86. O parobku, który potrafił spać podczas
burzy

Pewien bogaty gospodarz potrzebował w swoim obejściu parobka do pracy w


stajni i stodole. Zgodnie z obowiązującymi zwyczajami rozpoczął poszukiwania
na najbliższym jarmarku w wiosce. Rozmawiał z kilkoma młodymi ludźmi, ale
żaden nie zdobył jego zaufania. Ten nie znał się na pracy przy zwierzętach, inny
żądał za wiele, jeszcze inny miał mało uczciwy wygląd. W końcu już prawie zre-
zygnowany dostrzegł jeszcze jednego, nie znanego sobie młodzieńca, który
przyglądał się koniom. Był bardzo szczupły i nie wyglądał na zbyt silnego, ale
gospodarz nie miał wyjścia.
- Poszukuję pomocnika do pracy w gospodarstwie - zagadnął go. - Nie
szukasz pracy?
- Tak, panie - odparł młodzieniec.
- A znasz się na roli i pracy w gospodarstwie?
- Tak, panie.
- A co umiesz robić najlepiej?
- Potrafię spać w burzliwą noc - odparł młodzian.
- Co mówisz? - zapytał zaskoczony gospodarz, chcąc upewnić się, czy
dobrze usłyszał.
- Potrafię spokojnie spać podczas burzy - odrzekł spokojnie młodzieniec.
- I za to ci ktoś płaci ? - gospodarz nie ukrywał zdziwienia. - Że śpisz ?
- Tak, panie.
Gospodarz pokręcił głową i odszedł, myśląc, jak wielu głupców jest na tym
świecie. Potrzebował silnego pomocnika do ciężkiej pracy przy oporządzaniu
bydła, koni i trzody, a nie jakiegoś szaleńca, który jest dumny z tego, że umie
spać w burzliwe noce.
Gospodarz szukał dalej, ale do późnego popołudnia nikogo nie znalazł. Pora
była wracać do domu. Nie mając innego wyjścia, zdecydował się zatrudnić
ostatniego wolnego parobka - tego, co umie spać w burzliwą noc.
- W porządku, biorę cię na próbę. Zobaczymy, co potrafisz robić.
- Niech się pan nie martwi, ja mogę spać w burzliwą noc.
185
Nowy parobek był w gospodarstwie kilka tygodni. Nikomu się nie na-
przykrzał, z nikim się nie kłócił. Robił, co mu kazano. Zwierzęta miały to, czego
potrzebowały. Zresztą gospodarz tak był zajęty przy żniwach, że nie zwracał
wielkiej uwagi na to, jak pracował młodzieniec.
Pewnej nocy obudziła go jednak straszliwa burza. Silny wiatr miotał
drzewami i wył w kominie, grad trzaskał w okna, a drzwi przeraźliwie
skrzypiały. Gospodarz, mocno zaniepokojony, wyskoczył z łóżka. Burza mogła
otworzyć na oścież drzwi stajni, przestraszyć konie i krowy, porozrzucać siano,
słomę i paszę, wyrządzić mnóstwo różnych szkód.
Pobiegł do izby parobka i zaczął stukać w drzwi, krzycząc:
- Wstawaj, obudź się! - ale parobek spał.
- Wstawaj i pomóż mi, zanim wiatr rozniesie stajnię i pouciekają zwierzęta! -
Ale zza drzwi nie dochodził żaden głos. Nacisnął klamkę i wszedł. Zobaczył, jak
parobek smacznie śpi i nie ma najmniejszego zamiaru się budzić.
Machnął zrezygnowany ręką i pobiegł po schodach w dół. Nie miał czasu do
stracenia. Burza rozszalała się na dobre.
Z ogromnym trudem przedarł się przez podwórze i dotarł do zagrody. I tu
spotkało go wielkie zaskoczenie.
Drzwi do stajni były szczelnie zamknięte, a okna starannie zablokowane.
Siano i słoma poprzykrywane i tak poukładane, że żaden wiatr nie byłby w
stanie ich rozwiać. Konie i krowy uwiązane, a kury i trzoda wyjątkowo
spokojne. Na zewnątrz wiatr gwałtownie szalał, a wewnątrz zwierzęta spały
spokojnie. Wszystko było należycie zabezpieczone.
Wtedy gospodarz zrozumiał, co miał na myśli młodzieniec, gdy mówił, że
może spać nawet w burzliwą noc. Każdego dnia wykonywał starannie i dobrze
swoje obowiązki. Dokładnie sprawdzał, czy wszystko było zrobione jak należy.
Szczelnie zamykał drzwi i okna, przywiązywał zwierzęta i opiekował się nimi.
Był przygotowany na burzę każdego dnia, dlatego nigdy się jej nie lękał i mógł
spać spokojnie.

87. Przebaczenie

Mistrz przez wiele lat siedział w ciężkim więzieniu, niesłusznie wtrącony do


lochu na podstawie fałszywych oskarżeń o spisek przeciwko władcy. Siedział z
kilkoma innymi mnichami, którzy podobnie jak on cierpieli niewinnie. Wielu z
186
nich nie wytrzymało strasznych warunków i zmarło. Po kilku latach sprawa się
wyjaśniła i ci, którzy przeżyli, wrócili do klasztoru w górach.
Mijały lata. Pewnej mroźnej zimowej nocy ktoś niespodziewanie zapukał do
bramy. Mnich stojący przy furcie rozpoznał sprawcę wszystkich swoich
nieszczęść i wtrącenia do lochu. Był to człowiek, który ich niesłusznie oskarżył i
więził przez wiele lat. Zmarznięty, ledwo trzymał się na nogach. Naj-
prawdopodobniej zgubił się w górach i był skazany na pewną śmierć.
Mnich nie bardzo wiedział, jak postąpić, i pobiegł do mistrza. Mistrz kazał
szybko otworzyć bramę i wpuścić człowieka do klasztoru. Zajął się nim
troskliwie. Ogrzał go, nakarmił, opatrzył rany i odmrożenia. Po kilku dniach,
gdy mróz zelżał, wsadził go na muła i odprowadził do traktu, aby nie zabłądził.
Po powrocie pozostali mnisi mieli do niego pretensje, jak mógł tak postąpić.
- Przecież to był sprawca wszystkich naszych nieszczęść - mówili.
- Zgoda - odparł mistrz - ale ja mu to przebaczyłem.
- Ale my nie - chórem odpowiedzieli mnisi. - Ciągle trawi nas nienawiść do
tego człowieka.
- W takim razie - powiedział łagodnie mistrz - wciąż siedzicie w więzieniu, a
on trzyma nad wami straż.

88. Pod siódmą gwiazdą

Przy ruchliwym trakcie stała sobie karczma, zwana „Pod Szczęśliwą


Gwiazdą”. I choć była w tym miejscu przez wiele lat i znana była w całym kraju,
to karczmarz ledwo wiązał koniec z końcem. Pomimo że ceny były rozsądne, a
w środku miło i przytulnie; pomimo że jedzenie było bardzo dobre, a pokoje
wygodne - nie był w stanie przyciągnąć dużej liczby klientów. Bywały dni, że
karczma stała pusta.
Takiego właśnie dnia zjawił się w niej wędrowny mnich. Był jedynym
gościem i karczmarz, nie będąc zajęty, chętnie z nim rozmawiał, żaląc się na
swój los i brak gości. Mnich ujęty miłą i serdeczna obsługą i dobrym jedzeniem,
paląc nargile, rozpoczął pogawędkę z karczmarzem, starając się jakoś rozwiązać
jego problem.
- Widzisz, moim zdaniem, jest to kwestia nazwy twojej karczmy. Po-
winieneś ją zmienić.
187
- To nie jest możliwe - oponował karczmarz. - Tak nazywała się zawsze,
od pokoleń. Pod tą nazwą jest rozpoznawana przez wędrowców...
-...i dlatego do niej nie zachodzą? - przerwał mu z uśmiechem mnich. -
Wyglądasz na rozsądnego człowieka i zapewne wiesz, że aby zaszła jakaś
zmiana, trzeba ją dokonać. Jeżeli człowiek przez cały czas postępuje tak samo
jak dawniej, a oczekuje innych rezultatów, to nie najlepiej świadczy o jego stanie
umysłowym. - Tutaj znowu się uśmiechnął.
- Ale ja przez cały czas coś zmieniam - oponował karczmarz - stoły,
obrusy, kufle. Wprowadzam nowe dania i promocyjne ceny.
- Robisz to jednak wewnątrz karczmy, więc docenić to może tylko ten, kto
do niej wejdzie. A na zewnątrz jest tak samo jak dawniej. Musisz zmienić
nazwę. Nazwij ją - tu mnich się zamyślił - „Pod Siódmą Gwiazdą”. Ale jeszcze
jedno, wymaluj na szyldzie tylko sześć gwiazd i ostatnią zrób większą i złotą.
- Sześć gwiazd? Przecież to absurd. Jaki z tego będzie pożytek?
- Jak nie spróbujesz, to nie zobaczysz - odpowiedział mnich z uśmiechem i
poszedł.
Po długim namyśle i paru kolejnych dniach bez klientów karczmarz zmienił
nazwę oraz zamówił stosowny szyld, zgodny z zaleceniami mnicha. Jeszcze
malarz na dobre nie zdążył zejść z drabiny, a otworzyły się drzwi i wszedł
bogaty kupiec z grupą pomocników. Tryskał dobrym humorem i ze śmiechem
zwrócił się do karczmarza:
- Hej, karczmarzu, widziałem, że zmieniłeś nazwę, ale chyba zrobiłeś
niezły błąd. Ha, ha, ha... - a wszyscy giermkowie mu zawtórowali. - Piwa i jadła
dla wszystkich! - zamówił kupiec.
Towarzystwo rozsiadło się i jeszcze karczmarz nie zdążył ich obsłużyć, a już
pojawił się następny gość z uwagą, że chyba na szyldzie jest błąd.
Od tego dnia karczma pękała w szwach. Każdy podróżny, który mijał
karczmę, wchodził, aby zwrócić uwagę na błąd na szyldzie, będąc święcie
przekonanym, że nikt go wcześniej nie zauważył. Gdy był już zaś w środku, miła
atmosfera, wystrój, serdeczność obsługi robiła na nim wrażenie i zostawał, aby
zjeść tu i odpocząć. W ten sposób karczmarz dorobił się ogromnej fortuny, której
tak długo poszukiwał. Często też myślał z wdzięcznością i podziwem o mnichu
sprzed wielu lat, który miał tak niesamowity pomysł. „Jak dobrze znał się na
interesach” - myślał karczmarz.
Aż pewnego dnia mnich pojawił się znowu. Został niezwykle serdecznie
przyjęty i w końcu karczmarz mógł zadać mu, tłuczące się w głowie od wielu lat,
pytanie:
- Jak wpadłeś na tak fantastyczny pomysł z nazwą? Skąd taka dobra
znajomość interesów?
188
- Zupełnie nie znam się na interesach - odparł uśmiechnięty mnich - ale znam
dobrze ludzką naturę.

Nic tak bardziej nie raduje i nie wprowadza w


dobry nastrój naszego „ja” jak poprawianie błędów
innych ludzi.

89. Latający koń

W pewnym królestwie żył sobie niezwykle przebiegły i sprytny rabuś.


Grasował na traktach i łupił kupców, karawany oraz zwykłych podróżnych.
Drwił sobie ze straży królewskiej i z samego króla. Jak to bywa w bajkach,
powinienem teraz napisać: „ograbiał bogatych i rozdawał biednym”, ale,
niestety, bohater tej bajki - choć ograbiał bogatych - znaczną część tego, co
zrabował, rozdawał... sobie i swoim kompanom. Umykał zasadzkom, wyczuwał
podstępy, nie słuchał fałszywych doradców i zdrajców, ale w końcu i jemu
powinęła się noga. Został schwytany i wtrącony do lochu, gdzie oczekiwał na
rychłą rozprawę.
Biorąc pod uwagę wielkość szkód, które uczynił, oraz jego niechlubną sławę,
proces był pokazowy, a składowi sędziowskiemu przewodniczył sam król.
Monarcha chciał mieć pewność, że po „sprawiedliwym” procesie, w którym
zostaną rozpatrzone wszystkie argumenty oskarżenia i obrony, rabuś zostanie
skazany na ścięcie, które będzie niezwłocznie wykonane. Tak też się stało -
zapadł wyrok skazujący.
Po ogłoszeniu go oskarżony w ostatnim słowie przyznał się do winy, wyraził
skruchę, przeprosił wszystkich, którym wyrządził szkodę, i uznał wyrok za
jedynie możliwy. Ku zdziwieniu zgromadzonych wystąpił jednak do króla z
propozycją: jeżeli król wstrzyma wykonanie wyroku o rok, on nauczy
królewskiego konia latać. Może wtedy będzie to powód do ułaskawienia.
Propozycja wydała się tyleż dziwna, co i atrakcyjna. Król zdawał sobie
sprawę z jej nierealności, ale drugiej strony... kto to może wiedzieć? Król oczami
duszy już widział, jak zjawia się na latającym koniu na „zjeździe królów”.
Widział ten splendor i zdziwienie innych zazdrosnych władców. Logiczny umysł
walczył z wyobraźnią. Wyobraźnia wzięła górę - król zgodził się na odroczenie
wyroku.
189
Obrońca nachylił się do rabusia i po cichu powiedział:
- Co ty najlepszego wyrabiasz? Przecież nie nauczysz konia latać. To nie
jest możliwe.
Rabuś uśmiechną się
- Mam na to rok, a przez rok wiele się może wydarzyć: może zdechnąć
koń, umrzeć król, może wybuchnąć rewolucja i król abdykuje. Rok to dużo
czasu.

90. Życiowa postawa

Pewien wieśniak uskarżał się na wszystko i bez przerwy narzekał - na


pogodę, sąsiadów, urodzaj albo nieurodzaj, na chłodne poranki i upalne wieczory
itd. Nic mu się nie podobało, z niczego nie był zadowolony. I tak upływało mu
życie.
Chociaż miał spory kawałek dobrej ziemi, nie chciało mu się na nim
pracować, bo uprawa roli jest za ciężka. Dzierżawić komuś pola też nie chciał,
bo mu za mało zapłacą i jeszcze oszukają. Nikomu nie pomagał - no, bo niby
dlaczego? Nikomu nie dziękował - no, bo niby za co? Sąsiedzi omijali jego dom
z daleka; mało kto mógł znieść jego pesymistyczny nastrój.
Pewnego dnia, zbierając chrust w lesie, zobaczył wilka bez nogi i bez oczu,
które stracił zapewne, próbując wydobyć się z sideł. Zaczął się dziwić, jakim
sposobem tak okrutnie okaleczone zwierzę może przeżyć w lesie. Wtem
spostrzegł lisa z tłustą kurą w zębach. Lis nasycił się połową kury i zostawił
resztę mięsa wilkowi. Chłop był zachwycony dobrocią Boga, który troszczył się
o biednego wilka.
Następnego dnia chłop zauważył, że Bóg znowu nakarmił ślepego wilka za
pośrednictwem tego samego lisa. Chłop mocno się dziwił dobrocią Stwórcy i
pomyślał, że oto skończyła się i jego męczarnia na tym świecie: „Ja także położę
się w jakimś kącie i zaufam w pełni Panu, a on da mi wszystko, czego potrzeba,
rękami innych ludzi. Nie będę już nic robił, o nic się nie będę troszczył”.
I tak też zrobił. Położył się przed swoją chatą i czekał, ale przez wiele dni nie
zdarzyło się nic. Był głodny, wycieńczony z pragnienia, śmierć zaczęła zaglądać
mu w oczy, a nikt się nie zjawił, nikt niczego nie przyniósł, niczego nie podał.
Gdy był już tak wycieńczony, że tracił przytomność, nagle zjawił się przed nim
ubogi wędrowny mnich.
„No, nareszcie” - pomyślał chłop.
190
- Daj mi w końcu jeść i pić! - powiedział szorstko do mnicha.
- Nie mam nic do jedzenia - odparł pogodnie mnich.
- Jak to, nic nie masz? To po co do mnie przychodzisz? Bóg przysyła cię
do mnie z pustymi rękami?
- Nie bardzo wiem, o czym mówisz? - odparł mnich. - Przechodziłem obok
i wstąpiłem napić się łyk wody.
Chłop opowiedział mnichowi o tym, co widział w lesie, o swoim zachwycie
dla miłosierdzia boskiego i o swoim postanowieniu.
- Obawiam się, że jesteś na błędnej drodze - odparł mnich - i zamknąłeś
swoje oczy na prawdę. W życiu powinieneś iść drogą wyznaczoną przez lisa i
przestać wreszcie naśladować biednego, okaleczonego wilka.

91. Mistrz interpretacji

Pewien potężny i groźny król żył w ciągłym strachu o utratę władzy i swoje
życie. Otoczył się armią i tajnymi służbami, które strzegły go dzień i noc, ale
mimo to jego strach o jutro ciągle narastał. Zaczął ściągać na dwór astrologów,
wróżbitów i przepowiadaczy przyszłości, którzy prześcigali się w stawianiu
horoskopów, w interpretacji różnych znaków i udzielaniu przepowiedni. Pewnej
nocy król miał sen, niezwykle wymowny: śniło mu się, że wypadły mu
wszystkie zęby oprócz jednego z przodu. Natychmiast wezwał swoich tłumaczy
snów, aby objaśnili mu znaczenie koszmaru. Ci po długiej naradzie i pełnej
obaw dyskusji wydelegowali swego przedstawiciela, który rzekł:
- Królu mój i panie, oby los oszczędził ci wszelkiego nieszczęścia! Z góry
proszę o wybaczenie, ale nie mam dla ciebie pocieszających wieści.
- Mów szybciej! - warknął już przestraszony król.
- Sen twój oznacza, że będziesz świadkiem śmierci wszystkich swoich
najbliższych.
Słowa te rozsierdziły i przeraziły króla do tego stopnia, że natychmiast kazał
ściąć głowę tłumacza snów i wezwać następnego. Następny powtórzył tę samą
interpretację i też stracił głowę.
Do południa w królestwie ubyło kilku tłumaczy snów, a król szalał, ściągając
na dwór kolejnych. Blady strach padł na całe królestwo.
W końcu strażnicy zjawili się u mistrza, który był znany ze swojej
uczciwości oraz umiejętności tłumaczenia snów. Ale w tym przypadku, cóż
mógł zrobić.
191
Sen był tak oczywisty, że los mistrza był przesądzony. Uczniowie pożegnali
go z ogromnym żalem.
Jakież było ich zdziwienie, gdy wieczorem mistrz wrócił, prowadząc muła
objuczonego podarkami od władcy.
- Mistrzu, za co król wynagrodził cię tak sowicie? - pytali zaskoczeni.
- Zinterpretowałem jego sen.
- To wiemy, ale co powiedziałeś?
- Jak to, co? To, co wynikało ze snu. Powiedziałem mu, że jego rodzina i
wszyscy bliscy będą cieszyć się długim życiem, ale on będzie miał
najwspanialsze zdrowie i przeżyje ich wszystkich.

92. Postępowanie zgodne z naturą

Nad brzegiem rzeki siedział mnich pogrążony w medytacji. Gdy otworzył


oczy, zobaczył skorpiona, który wpadł do wody i rozpaczliwie próbował ratować
swoje życie. Mnich, pełen współczucia dla tonącego stworzenia, bez wahania
włożył rękę do wody i wydobył je na brzeg. W podziękowaniu skorpion
zaatakował wybawcę, dotkliwie godząc go w dłoń - a ukąszenie skorpiona czują
nawet medytujący mnisi. Sycząc z bólu, mnich pogrążył się ponownie w
medytacji. Gdy po dłuższej chwili otworzył oczy, ujrzał, jak skorpion znowu
walczy o życie w falach rzeki. Mnich i tym razem włożył rękę do wody i
uratował niewdzięczne stworzenie. Skorpion zaatakował go jednak ponownie i
to tak dotkliwie, że mnich stracił zupełnie panowanie nad sobą, poderwał się i
zaczął krzyczeć z bólu.
Hałas nad rzeką zaciekawił przechodzącego w pobliżu człowieka, który ze
zdziwieniem ujrzał, jak skorpion po raz trzeci wpadł do wody, a mnich po raz
trzeci szykuje się, aby go ratować.
- O, czcigodny, wyjaśnij mi, proszę - zwrócił się do mnicha – czemu wciąż
pomagasz tej nikczemnej, podłej istocie, jeżeli zamiast wdzięczności
otrzymujesz ból i cierpienie?
- Każdy z nas postępuje zgodnie ze swoją naturą - rzekł mnich. - W naturze
skorpiona leży atak i zadawanie bólu, w mojej naturze - miłosierdzie.

192
93. Sens ciszy

W zwyczaju mnichów jest to, że często przebywają na pustkowiu, gdzie z


dala od zgiełku i pokus świata poświęcają się modlitwie i medytacji. Któregoś
dnia do takiej pustelni przybył zabłąkany wędrowiec i poprosił mnicha o łyk
wody. Mnich zaprowadził go do dużej kamiennej stągwi, by ten ugasił
pragnienie. Nieznajomy zaczerpnął kubkiem wody i napił się do syta. Pełen
wdzięczności i nieco ośmielony zadał mnichowi pytanie.
- Powiedz mi, proszę, jaki sens ma życie w tej samotni? Po co to robisz?
- Popatrz na wodę - i gestem wskazał stągiew. - Co widzisz?
Wędrowiec włożył głowę głęboko do środka, po czym ją podniósł.
- Nic nie widzę - odparł.
Po krótkiej chwili ciszy mnich powtórzył gest i pytanie:
- Co widzisz?
- Widzę samego siebie - odparł nieznajomy.
- I to jest odpowiedź na twoje pytanie - odrzekł mnich. - Gdy po raz
pierwszy zajrzałeś do zbiornika, woda był wzburzona, bo przed chwilą
zanurzałeś w niej kubek. Nie zobaczyłeś niczego. Teraz jednak tafla wygładziła
się i uspokoiła. W tym możesz poznać, jaki jest sens ciszy. Dzięki niej możesz
ujrzeć samego siebie. A poznając siebie, poznasz najskrytsze tajemnice świata.
- Jak to możliwe? - zdziwił się wędrowiec.
- Gdy twój umysł będzie tak spokojny jak tafla wody w stągwi albo jak
tafla jeziora o wschodzie słońca, wtedy najmniejsze źdźbło trawy, najmniejsza
muszka go poruszy, wywołując ogromne koła. Gdy twój umysł będzie
wzburzony jak fale oceanu, to wpaść może nawet dziesięciotonowy głaz, a go
nie dostrzeżesz.

193
94. Człowiek, który umarł za życia

Był sobie kiedyś człowiek, który wciąż się martwił, ale najbardziej martwił
się o swoje zdrowie. Tym zaś, co najsrożej go przerażało, był dzień śmierci.
Martwił się nawet tym, czy dożyje do swojej śmierci. Pewnego dnia, ogarnięty
takimi myślami, doszedł do wniosku, że właściwie nie jest do końca pewien, czy
jeszcze żyje, czy już umarł. Postanowił więc pójść do lekarza i zapytać: -
Powiedz mi, proszę: umarłem czy jestem żywy? Ale udowodnij mi to.
Lekarz roześmiał się i poradził, aby dotknął swoich dłoni i stóp.
- Czujesz? Są ciepłe! To znaczy, że żyjesz. Gdybyś był martwy, twoje
dłonie i stopy byłyby lodowate.
Odpowiedź wydała mu się na tyle rozsądna, że go uspokoiła.
Przyszła zima. W mroźny i śnieżny dzień człowiek pojechał do lasu narąbać
drewna. Ściągnął rękawiczki i zaczął rąbać pnie siekierą. Kiedy po pewnym
czasie otarł dłonią spocone czoło, stwierdził, że była zimna. Pamiętając, co
powiedział mu lekarz, ściągnął buty i dotknął swoich stóp. Utwierdził się w
swoim przerażeniu - stopy też były zimne jak lód.
Teraz już nie miał żadnej wątpliwości, spełniły się jego najczarniejsze myśli -
„uświadomił sobie”, że jest martwy.
- Umarły nie powinien chyba chodzić po lesie i machać siekierą -
pomyślał... Postawił więc siekierę obok drzewa, położył się na lodowatej ziemi i,
złożywszy dłonie na piersi, zamknął oczy. Przybrał pozycję, jaka przystoi
umarłemu. Wkrótce do wozu zbliżyła się sfora dzikich psów. Widząc, że nikt nie
ma zamiaru ich odganiać, psy rozerwały worek z prowiantem i pożarły
wszystko, co się nadawało do zjedzenia. Widząc to, leżący człowiek pomyślał:
„Mają szczęście, że już jestem martwy. Gdybym żył, wziąłbym kija i wygonił je
stąd”.
Psy węszyły dalej i znalazły muła przywiązanego do drzewa. Była to łatwa
zdobycz dla ostrych psich zębów. Muł wierzgał i kwiczał, a człowiek myślał o
tym, co by zrobił, gdyby tylko żył. Jak machałby siekierą i kijem w obronie
zwierzęcia. Ale przecież nie żyje.
Psy w parę minut poradziły sobie z mułem i zabrały się do obgryzania kości.
Potem rozochocona sfora węszyła dalej i ostrożnie obchodziła teren. Po chwili
jeden z psów wyczuł człowieka. Rozejrzał się dookoła i dostrzegł drwala leżącego
194
nieruchomo na ziemi. Podszedł do niego powolutku. Był ostrożny, bo wiedział,
że ludzie są podstępni i niebezpieczni. Człowiek jednak się nie ruszał. Reszta
psów szybko dołączyła i przełykając ślinę, powolutku zaczęła otaczać człowieka.
„Teraz mnie zjedzą - pomyślał człowiek. - Gdybym żył, pokazałbym im, co
potrafię, i inny byłby koniec tej historii.”
Psy się zbliżyły i widząc, że człowiek się nie rusza, pożarły go.

95. Konkurs śpiewu

Po wielu latach nieobecności do lasu wróciła mądra sowa. Była w niewoli w


mieście. Opowiadała wszystkim zwierzętom o ludzkich zwyczajach. Zwierzęta
słuchały z zainteresowaniem, a szczególnie zaciekawiły się różnymi sposobami
oceny i kwalifikacji. Sowa opowiadała na przykład, że kompetencje artystów
ustala się w konkursach, oceniając, który z nich jest najlepszy w danej
dyscyplinie sztuki - w malarstwie, rysunku, rzeźbie, śpiewie. Najbardziej
spodobały się zwierzętom opowieści o konkursach i festiwalach piosenki.
Wiadomość o ludzkich zwyczajach rozchodziły się po całej puszczy. W
końcu Rada Puszczy postanowiła zorganizować festiwal piosenki. Radość była
ogromna i na konkurs zapisały się prawie wszystkie zwierzęta, poczynając od
wróbla, a na niedźwiedziu kończąc. Do konkursu zapisał się też człowiek. Rada,
poinstruowana szczegółowo przez sowę wyuczoną w mieście, opracowała w
pełni demokratyczny regulamin, mówiący o tym, że każdy może śpiewać, co
chce, i interpretować utwór w dowolny sposób. Wyniki konkursu zostaną
ogłoszone po tajnym i powszechnym głosowaniu, w którym wezmą udział
wszyscy uczestnicy konkursu, czyli każdy uczestnik będzie też jurorem.
Bobry szybko zmontowały scenę, rozstawiono krzesła na widowni i zaczęło
się. Zwierzęta, w ustalonej przez losowanie kolejności wchodziły na scenę i
śpiewały, otrzymując mniejsze lub większe brawa od zebranych słuchaczy. Gdy
wszyscy, łącznię z człowiekiem, wykonali swoją piosenkę, rozpoczęto akt
głosowania. Zwierzęta oddawały głos na kartach, które, złożywszy na pół,
wrzucały do urny pilnowanej przez sowę i dwie sędziwe małpy, nie biorące
udziału w konkursie.
195
Potem nadszedł moment publicznego przeliczenia głosów. Sowa weszła na
prowizoryczną scenę. Za nią małpy wniosły urnę. Komisja otworzyła urnę, aby
przeliczyć wyniki tych uczciwych i demokratycznych wyborów w akcie tajnego
i powszechnego głosowania, o których bez przerwy słyszała od polityków w
miastach. Małpa wyjęła pierwszy głos i sowa, wśród panującej ogólnej, pełnej
emocji, ciszy, krzyknęła:
- Kochani, ogłaszam, że pierwszy głos padł na naszego przyjaciela osła!
Po widowni przebiegł szmer zdziwienia, a następnie rozległy się nieśmiałe
oklaski. Na tablicy wyników jeden głos znalazł się przy ośle.
- Drugi głos: osioł! - Teraz powstało już ogólne zamieszanie.
- Trzeci i czwarty: osioł!
- To niemożliwe - rozległy się głosy na widowni. Wszyscy dobrze wie-
dzieli, że nie było gorszego śpiewu od fałszywego ryku osła. Co się stało? Czy to
możliwe? Kolejne kreski na tablicy pojawiały się właśnie przy ośle. Uczestnicy
konkursu, a jednocześnie jurorzy, zaczęli się przyglądać sobie ze zdziwieniem i
podejrzliwie. Później coraz bardziej oskarżycielsko, a na końcu, gdy powoli
stawało się jasne, że prawie wszystkie głosy oddano na osła - coraz bardziej
zawstydzeni swoim głosowaniem.
Po ostatecznym przeliczeniu głosów sowa przedstawiła oficjalne wyniki
konkursu: - Decyzją bezstronnego, niezawisłego jury w wolnym de-
mokratycznym głosowaniu wygrał nasz przyjaciel osioł. Tylko dwa głosy padły
na kogoś innego: jeden otrzymał skowronek, a jeden człowiek. Proszę o brawa!
Stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Coś, co wszystkich ucze-
stniczących zdziwiło i zaskoczyło, czego już przed ogłoszeniem wyników
zaczęli się wstydzić. Wyniki jednak nie kłamały: ogromna większość wybrała na
najlepszego ze wszystkich śpiewaków fałszującego i przenikliwie ryczącego
osła. Tego już się nie da odwrócić. Osioł został ogłoszony „najpiękniejszym
głosem całego lasu i okolic”.
Poproszona o komentarz mądra sowa podjęła się próby wytłumaczenia
wszystkim, jak do tego doszło. Otóż każdy uczestnik konkursu uznał siebie za
najlepszego kandydata do zwycięstwa. Postanowił zatem oddać własny głos na
najmniej zagrażającego mu konkurenta, który, co było oczywiste dla wszystkich
od początku, absolutnie nie kwalifikował się do zwycięstwa. Takim
uczestnikiem konkursu w opinii wszystkich był osioł i dlatego głosowanie
skończyło się prawie jednomyślnie.
Dlaczego dwa głosy nie padły na osła? Jeden był głosem samego osła, który
wiedział, że nie ma szans, i tak nie wygra, więc szczerze i uczciwie oddal swój
głos na skowronka. Drugi głos należał do człowieka, który oczywiście głosował
na samego siebie.
196
IX

Bajki współczesne
96. Kim jestem?

Tego dnia było tak jak zwykle. Mark Parker, wybitny, niezwykle znany
światowej sławy profesor filozofii, tak jak zawsze wstał o siódmej rano. Jak
zawsze szurając swoimi pantoflami, poczłapał w kierunku łazienki. Umył zęby,
ogolił się i nawilżył twarz dobrą wodą toaletową. Ubrał dres i trampki i wybiegł
do parku. Nie cierpiał biegać po alejkach, ale dobry obyczaj akademicki
nakazywał demonstrowanie sprawności fizycznej, najlepiej porannym
joggingiem lub jazdą na rowerze. Był to też ważny rytuał towarzyski, bo
profesor spotykał podczas biegu wszystkie znaczące postacie z uczelni. I tu
wydarzyła się pierwsza niespodzianka - tego dnia nie spotkał nikogo.
Trochę zły na dzisiejszy „bezsens” biegania, wrócił do domu. Wziął
prysznic, jak zawsze elegancko się ubrał i zszedł na dół po korespondencję. Miał
zwyczaj zaczynać „oficjalny” dzień od kawy i przeglądania korespondencji, aby
od razu odpowiedzieć ważnym osobom. Tam czekała go druga niespodzianka
dnia - nie było listów! Włączył komputer, aby odebrać pocztę e-mailową, ale -
trzecia niespodzianka - skrzynka odbiorcza była pusta.
W ostatnich latach w tym samym tempie, w którym rosła jego pozycja na
uniwersytecie, pęczniała też korespondencja, stanowiąca ważny kanał jego
kontaktu ze światem. Trochę w złym humorze ze względu na brak wiadomości,
skończył śniadanie, składające się - oprócz soku ze świeżych pomarańczy - z
płatków z mlekiem (zalecanych przez lekarzy), i wyszedł na ulicę, kierując się w
stronę uczelni.
Wszystko wyglądało tak jak zawsze: samochody jak zawsze jechały tymi
samymi ulicami i jak zawsze hałasowały, tramwaje wydawały charakterystyczne
odgłosy na zakrętach - na co on zwykle skarżył się codziennie studentom na
pierwszym wykładzie (rektor od dawna walczył z władzami miasta o usunięcie
tramwajów sprzed budynków uczelni); gazeciarze rozdawali bezpłatne numery
dzienników reklamowych. Wszystko wyglądało tak jak zawsze. Myślał o tym, że
po południu musi zagrać w golfa z prorektorem Stone'em i spróbować załatwić
dofinansowanie dla swojej katedry. Nienawidził golfa i nie cierpiał nudziarza
Stone'a, ale takie były zwyczaje na uczelni; interesy wypadało załatwiać podczas
golfa.
199
Przechodząc przez plac Niepodległości, prawie zderzył się z profesorem
Baxterem. Znali się od lat i godzinami byli w stanie prowadzić długie rozmowy
na temat swoich koncepcji metafizycznych bytów pozazmysłowych. Wczorajsza
dyskusja była szczególnie interesująca, ale nie została dokończona, dlatego
pomachał mu ręką na powitanie, mając nadzieję na kontynuację rozmowy w
drodze do uczelni. Bardzo zależało mu na wygłoszeniu własnej opinii w tej
sprawie. Jednak profesor jakby go nie poznał i minął pospiesznie. Zawołał go po
imieniu, ale był już za daleko. Pomyślał, że pewnie Baxter go nie usłyszał.
Idąc dalej, spotkał grupę znanych sobie studentów, spieszących na zajęcia.
Uśmiechnął się - zawsze zależało mu na dobrej opinii u studentów - ale
odpowiedziały mu zdziwione twarze. Dzień zaczynał się wyraźnie źle.
Ogarnęło go dziwne zniechęcenie i uczucie narastającej nudy. Tuż przed
wejściem do gmachu uczelni zdecydował się wrócić do domu. Miał zaległą
lekturę dotyczącą tematu swoich badań, musiał zrobić korektę artykułu do
czasopisma, powinien też poczekać na listy, które muszą w końcu nadejść.
Wypada też, aby był przygotowany do wystąpienia na posiedzeniu Rady
Wydziału. Musi, będąc tak ważnym profesorem, zaprezentować swoje zdanie.
Tej nocy spał źle i obudził się wcześniej niż zwykle. Komputer znowu
milczał, a skrzynka odbiorcza wyświetlała komunikat: „Liczba odebranych
wiadomości: 0”.
Zszedł na dół i jedząc płatki na mleku, zaczął z niecierpliwością wypatrywać
przez okno listonosza. W końcu zobaczył go na początku ulicy i serce w nim
zamarło. Listonosz przeszedł obok jego domu, nie zatrzymując się przy
skrzynce. Profesor szybko wybiegł i zawrócił listonosza, aby upewnić się, czy na
pewno nie ma dla niego żadnej korespondencji. Listonosz przejrzał jeszcze raz
torbę i poinformował go, że nie ma nic na ten adres. Zapewnił także, że ani nie
ma strajku na poczcie, ani nie ma w kraju żadnych problemów z doręczaniem
listów.
Profesor, zamiast się uspokoić, zmartwił się jeszcze bardziej. Czuł, że coś się
dzieje, ale nie wie, co, i koniecznie musi to sprawdzić. Radio grało jak zwykle, w
telewizji obejrzał te same wiadomości. Jednak coś było nie tak. Po południu
ubrał się starannie i udał się do swojego znajomego, profesora Bolzano.
Nie lubił go wprawdzie, ale cenił za zdrowy rozsądek. Kiedy tylko otworzyły
się drzwi, polecił gospodyni zapowiedzieć swoją wizytę. Patrzyła co prawda na
niego jakoś dziwnie, gdy zwrócił się do niej po imieniu, ale to zignorował.
Znajomy nie kazał na siebie długo czekać.
200
Gdy tylko się pojawił, Parker z udawaną serdecznością i otwartymi
ramionami podszedł, aby się z nim przywitać, lecz pan domu grzecznie i
powściągliwie zapytał:
- Przepraszam pana, czy my się znamy?
W pierwszej chwili pomyślał, że to żart, i rozsiadając się swobodnie w fotelu,
poprosił, aby gospodarz poczęstował go drinkiem. Skończyło się to fatalnie - pan
domu zawołał ogrodnika i gospodynię, nakazując im wyrzucić intruza na ulicę.
To zupełnie wyprowadziło go z równowagi. Tracąc panowanie nad sobą, zaczął
wykrzykiwać obraźliwe słowa w stronę gospodarza. Dał tym samym gospodyni i
służącemu wystarczający powód do brutalnego pozbycia się go z domu.
Wracając do siebie, natknął się na sąsiadów. Jak zwykle uprzejmy, ukłonił
się każdemu. Wszyscy zignorowali go, bądź potraktowali, jakby był zupełnie
nieznajomym.
W domu usiadł w fotelu i zamyślił się. Jego głową zawładnęła powoli,
najpierw całkowicie absurdalna, ale stopniowo coraz bardziej prawdopodobna
myśl o jakimś spisku społeczeństwa przeciwko niemu. Musiał gdzieś kiedyś
popełnić nie wiadomo jaki błąd przeciwko swojemu środowisku, które kilka
godzin temu ceniło go tak bardzo, jak zdecydowanie teraz go odrzucało. Widać
było to coś poważnego, bo zaangażowali się w ten spisek nawet jego najbliżsi
przyjaciele i znajomi, a także listonosz, mleczarz, studenci i koledzy z uczelni.
Długo się nad tym zastanawiał, ale nie zdołał sobie przypomnieć żadnego faktu,
w którym obraziłby kogoś, a co więcej, uwikłał w to całe miasto. Zdumiewał go
też stopień zorganizowania spiskowców i ich konsekwencja.
Przez kolejnych kilka dni nie wychodził z domu. Wyczekiwał na ko-
respondencję, która nie nadchodziła, na telefon lub na wizytę któregoś z
przyjaciół, który wpadłby w odwiedziny zaniepokojony jego nieobecnością. Ale
nic takiego się nie działo. Nikt nie dzwonił, komputer milczał, nikt nie zbliżał się
do jego domu. Gospodyni, która od dwudziestu lat zajmowała się domem,
przestała przychodzić, zupełnie o tym zresztą nie powiadamiając.
Po tygodniu, rozluźniony i ośmielony kolejnym kieliszkiem wypitego
alkoholu, profesor zdecydował się zajrzeć do pubu, gdzie zwykle chodził ze
swoimi przyjaciółmi na wieczorne pogaduszki. Ledwo wszedł, zobaczył
wszystkich znajomych, siedzących za ich ulubionym stołem w rogu sali.
Panowała wesoła atmosfera. Jak zwykle wszyscy dobrze się bawili, słuchając
fragmentów nowej komedii Petera, czytanej przez jego żonę Annę. Profesor
wziął krzesło i przysiadł się do nich, myśląc, że jak zwykle trzeba będzie chwalić
kolejną grafomańską sztukę pseudopisarza. Przy stole zapanowała grobowa
cisza, która mogła
201
oznaczać tylko jedno - niechęć zebranych do nowo przybyłego. Profesor nie
wytrzymał dłużej:
- Możecie mi powiedzieć, czego chcecie ode mnie, co macie przeciwko
mnie? Jeśli coś wam zrobiłem, powiedzcie mi i skończymy z tym. Jeżeli was
obraziłem, to przepraszam, ale przestańcie mnie tak traktować, bo dłużej nie
wytrzymam.
Zebrani przy stole popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. Jedni wyraźnie
rozbawieni, drudzy zniechęceni i oburzeni. Jeden z mężczyzn, zapewne
psychiatra, popukał się w czoło, wystawiając tym samym diagnozę nowo
przybyłemu. Profesor, tym razem spokojniej, jeszcze raz poprosił o
wytłumaczenie. Potem zaczął usilnie nalegać, a na koniec rzuciwszy się na
ziemię, błagać, aby wytłumaczyli mu swoje zachowanie.
Jedna z kobiet, kierująca się wyraźnie współczuciem, powiedziała do niego
życzliwie:
- Proszę pana, my pana nie znamy. Nikt z nas pana nie zna. Czy pan to
rozumie? Nikomu z nas nic pan nie zrobił. W niczym nie zawinił i nie obraził.
Nie wiemy nawet, kim pan jest.
Profesor rozpłakał się. Wstał i wychodząc z pubu, pociągnął za sobą swoje
tytuły naukowe, pozycje społeczną i swoje człowieczeństwo. Powoli szedł w
kierunku domu. Głowa opadła mu na ramiona. Wydawała się ciężka, chociaż
miał w niej pustkę. Miał wrażenie, że każda z jego nóg waży przynajmniej tonę.
W domu zrozpaczony rzucił się na łóżko. Jak i dlaczego stał się nieznany,
obcy, nieobecny, niezauważalny? To „nie-” kłębiło mu się w głowie. Nagle nie
było jego nazwiska w notesach korespondentów ani w pamięci znajomych, a
jeszcze mniej było go w sercach przyjaciół. Po głowie jak na karuzeli krążyło
pytanie zadawane mu przez wszystkich i przez samego siebie: „Kim jesteś?”
Zauważył, że pomimo swojej wiedzy, wykształcenia i przyswojonej mądrości
wielu filozofów nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Znał swoje imię,
nazwisko, adres; rozmiar koszuli, butów, garnituru; numer dowodu osobistego,
PESEL, NIP, PIN i kilka innych danych, stanowiących o jego tożsamości.
Ale poza tym, kim prawdziwie, wewnętrznie i głęboko był? Czy jego opinie,
upodobania i zachowania rzeczywiście należały do niego? Czy naprawdę
akceptuje wygłaszane przez siebie oficjalne zdanie? Czy musi mieć drogi
samochód, chociaż nim nie jeździ? A te ukłony, umizgi i „zamiatanie ogonem”
naprawdę mu odpowiada? Czy też jest to raczej, jak wiele innych rzeczy, próba
niezawiedzenia oczekiwań tych, którzy wymagali od niego, aby był tym, kim
powinien być?
202
PROFESOREM, znanym, wybitnym szanowanym!
Powoli zaczynało mu coś świtać, coś zaczęło się układać. Anonimowość,
bycie zupełnie nieznanym uwalniało go od konieczności zachowywania się
zgodnie z ustalonymi regułami. Obojętnie, cokolwiek by zrobił, i tak nie
zmieniłoby to zachowania innych w stosunku do niego. Po raz pierwszy od wielu
lat odkrył coś, co ukoiło jego myśli i duszę. Zerwał się i wrzasnął: nic nie muszę.
Mam to w d... To, co się stało, pozwalało mu na dowolne zachowanie bez
potrzeby szukania aprobaty reszty świata.
Głęboko odetchnął i ponownie opadł na łóżko. Poczuł się dziwnie rześko,
jakby nowe powietrze wypełniło mu płuca. Poczuł krew płynącą w żyłach i bicie
własnego serca. Zdziwił się, ale po raz pierwszy od niepamiętnych czasów NIE
DRŻAŁ. W końcu zrozumiał, że wszystko zależy od niego, że jest sam, że ma
tylko siebie i że może się teraz śmiać lub płakać; cieszyć się lub martwić. Ale dla
siebie, nie dla innych. W końcu zrozumiał, że jego własna egzystencja nie jest i
nigdy nie była uzależniona od innych.
Odkrył, że musiał pozostać sam, aby spotkać się z samym sobą...
Zasnął spokojnie, głęboko, bez środków uspokajających i nasennych, i miał
piękne sny.
Jak nigdy obudził się o dziesiątej, przeciągnął się uradowany wdzierającym
się do jego pokoju promykiem słońca, który cudownie oświetlał wnętrze. Nie
umyty zszedł po schodach, przyśpiewując piosenkę, którą właśnie przed chwilą
ułożył, wrzucając dres i trampki do kubła na śmieci. Zobaczył pod drzwiami
stertę listów, gazet i innej korespondencji z całego tygodnia, ale nie zareagował.
Gospodyni była w kuchni i przywitała się z nim, jak gdyby nic się nie stało.
Poprosił o trzy jajka na bekonie i kakao. Na placu Wolności w drodze do pracy
dogonił go profesor Baxter i chciał kontynuować dyskusję, ale nasz bohater
przeprosił go grzecznie, bo jest właśnie zajęty obmyślaniem planu nasadzeń w
swoim ogrodzie. Wykład zaczął, ku zdziwieniu wszystkich studentów, od
zacytowania wiersza swojego ulubionego chilijskiego poety Pabla Nerudy
Wyznaję że żyłem.
Wieczorem w pubie nikt nie pamiętał tej dziwnej i szalonej poprzedniej nocy.
Przynajmniej nikt nie zdobył się na żaden komentarz. Skrytykował sztukę
Petera, a i tak Peter poklepał go serdecznie po plecach, mówiąc, że już od dawna
trzeba było nim wstrząsnąć.
Wszystko wróciło do normy... oprócz samego profesora. Trzeba mieć
nadzieję, że już nigdy nie będzie musiał prosić nikogo, aby popatrzył na niego, w
celu upewnienia się, czy żyje.
203
Nie będzie szukał na zewnątrz siebie określenia tego, co jest jego istotą.
Nigdy nie będzie bał się odrzucenia. Wszystko będzie jak przedtem - z
wyjątkiem tego, że profesor nigdy już nie zapomni, kim jest.

A czy Ty, Drogi Czytelniku, zadałeś sobie kiedyś


pytanie: Kim, jestem?

97. Dialogi samochodowe

Było już dawno po zachodzie słońca - zresztą w marcu słońce zachodzi


bardzo wcześnie. Obok zakutanej w kurtkę i kolorową chustę, machającej ręką
dziewczyny zatrzymał się jasno-srebrzysty zachodni samochód. Podbiegła,
przerzucając torbę z ręki do ręki. Niepewnie otworzyła drzwi i zapytała: -
Podrzuci mnie pan do... - silny wiatr i deszcz zagłuszyły ostatnie słowa.
- Tak, proszę - mężczyzna za kierownicą skinął głową i nawet na nią nie
spojrzał.
Wsiadła i odetchnęła z ulgą. Nareszcie. Poczuła się pewniej. Przeszło
godzinne oczekiwanie w strugach deszczu i na hulającym wietrze nie należy do
przyjemnych. Nikt nie chciał się zatrzymać, chociaż wysyłała błagalne
spojrzenia w kierunku każdego zbliżającego się pojazdu i pogróżki za każdym
oddalającym się. Ostatni autobus nie zabrał jej z przystanku. Kierowca uznał za
stosowne zostawić kilku pasażerów. „Brak wolnych miejsc” - te słowa jak wyrok
brzmiały jej jeszcze w uszach. W końcu jednak doczekała się okazji i to jakiej.
W samochodzie unosił się delikatny zapach dobrych kosmetyków. Było
czysto i sucho, ciepło i przyjemnie. Z głośników dobiegały rytmiczne, niezbyt
głośne dźwięki najmodniejszego obecnie na muzycznym rynku angielskiego
zespołu Smokie.
Mężczyzna patrzył przez cały czas przed siebie. Ręce pewnie i mocno
trzymały kierownicę. Czuło się od niego ogromny spokój i opanowanie.
Samochód przyspieszał. Strzałka szybkościomierza pięła się w górę - 80, 90,120,
zatrzymała się na 160 km/godz. Zakręt - 120, prosta - 160. Wewnątrz nic nie
wskazywało na taką szybkość. Samochód płynął jak po wodzie, prowadzony
pewną ręką i tylko delikatne mruczenie silnika przypominało o szybkości.
204
Zespół śpiewał: ...losy ludzi, nasze losy i drogi, po których
chodzą, są pełne niespodzianek. Zmiany są cząstką
naszego życia. Niekiedy bywa źle, czasem bardzo źle, ale
potem zawsze wstaje słońce i wraca wszystko, co
najlepsze. Trzeba wierzyć i być przygotowanym na to, co
niesie los.
Dziewczyna powoli tajała. Zdjęła mokrą chustę - ciemne włosy spłynęły na
ramiona. Rozpięła kurtkę i przełożyła torbę na tylne siedzenie. Miała szesnaście,
może siedemnaście lat. Wesołe, „ciekawe wszystkiego” oczy, duża znajomość
życia i własne widzenie świata nastolatki były ozdobami jej twarzy. Bluzka,
którą miała na sobie, nosiła widoczne ślady pilnej potrzeby dopasowania się do
obowiązującej mody. Ślady przeróbek nie dały się pokryć kolejnymi
farbowaniami. Inne elementy jej stroju też czasy świetności miały już dawno za
sobą. Była przy tym tak ładna, jak mogą być ładne kobiety w jej wieku.
Mężczyzna milczał. Ona miała ochotę „zagadać”, coś powiedzieć, zacząć
rozmowę, ale mężczyzna jakoś ją dziwnie onieśmielał. Trwało to dobrą chwilę.
I wtedy jej wzrok padł na bukiet przepięknych ciemnoczerwonych róż,
leżących wprost przed nią na półeczce przed szybą. Róże były wspaniałe. Pełne
ukrytej naturalnej tęsknoty i piękna, a drobniutkie kropelki deszczu na płatkach
sprawiały wrażenie, jak gdyby ktoś obsypał je maleńkimi diamentami. Patrzyła
na nie długo. Jeszcze nigdy od nikogo nie dostała takich wspaniałych kwiatów.
Czy kiedykolwiek dostanie?
- Dla kogo te róże? - zapytała trochę odruchowo.
Zabrzmiało to dość ostro i obcesowo.
- Dla ciebie - usłyszała w odpowiedzi spokojny, miękki głos.
Mężczyzna nie wydawał się zaskoczony.
- Ale się pan wygłupia! Pytam poważnie - wypaliła zdziwiona i trochę
jakby poirytowana zupełnie inną odpowiedzią niż ta, którą spodziewała się
usłyszeć. Nikt nie będzie sobie robił żartów jej kosztem!
- Ja poważnie odpowiadam: dla ciebie! - powiedział spokojnie, nie
odrywając wzroku od drogi.
Ciszę, która zapanowała, przerywał tylko rytmiczny ruch wycieraczek i
dzwonienie deszczu o szyby. Nawet z głośników dobiegała spokojniejsza
muzyka. Trwało to minutę, może dwie. Dziewczyna cały czas nie odrywała
wzroku od róż. Widać było, że jest zupełnie zdezorientowana i intensywnie
myśli.
- Dlaczego dla mnie? - zapytała cicho i trochę niepewnie.
- Bo kobieta, dla której były te róże, nie mogła ich przyjąć. Prosiła, abym
podarował je komuś, kogo może będę podwoził. Są zatem dla ciebie -
powiedział, nie zmieniając tonu głosu, i lekko się uśmiechnął. Po raz pierwszy
spojrzał
205
też w jej stronę. W świetle mijającej latarni zobaczyła jego ciemne, zamyślone
oczy.
Miał czterdzieści, może czterdzieści pięć lat, pociągłą twarz, pooraną
mocnymi zmarszczkami i krótko przycięte włosy. Był szczupły, wysoki, o czym
świadczył daleko odsunięty od kierownicy fotel. Ubrany był w jasnoszary drogi
golf, który opinał jego szerokie barki i ramiona, oraz w dżinsy.
- Jak można nie chcieć takich róż? - dziewczyna nie kryła swego
zdziwienia. - Są takie piękne i na pewno bardzo drogie. Trzeba być bardzo
głupim, żeby ich nie chcieć - zawyrokowała. Sięgnęła ręką po kwiaty i zbliżyła
je do twarzy. - Jak ładnie pachną... - dodała, tak jakby na potwierdzenie swojej
opinii.
- Nie powiedziałem, że nie chciała. Powiedziałem, że nie mogła, a to
różnica - zauważył spokojnie mężczyzna, nie odrywając oczu od drogi.
W samochodzie znowu zapanowało milczenie. Widać było, że dziewczyna
analizuje usłyszane słowa. Co to znaczy: „nie mogła”? Bo co? Nie ma gdzie je
wstawić? Jest uczulona? W końcu nie wytrzymała.
- Dlaczego nie mogła? Nie rozumiem.
- Ta kobieta ma dom, rodzinę i męża. Jej mąż byłby bardzo zaskoczony,
gdyby wróciła do domu z takim bukietem. Miałaby z tego powodu kłopoty.
Musiałaby kłamać. Dlatego nie mogła - w głosie mężczyzny zabrzmiała nuta
smutku. - I to wszystko.
Znowu zapanowała cisza. Odpowiedź zamurowała dziewczynę na kilka
minut.
Z głośników dobiegała piosenka: ...o Alicji i sąsiedzie,
mieszkających obok siebie, drzwi w drzwi, przez
dwadzieścia cztery lata. On ją kochał i czekał na swoją
szansę. Wiedział o niej wszystko, śledził jej kroki, znał jej
przyzwyczajenia. Nie starczyło mu jednak odwagi, aby o
tym powiedzieć. Alicja wyjechała wielką limuzyną, a on
został sam. I wtedy przyszła Sally i powiedziała, że ona też
czekała dwadzieścia cztery lata na swoją szanse i teraz ta
szansa nadeszła.
- Pan ją bardzo kocha? - wystrzeliła nagle dziewczyna. Sama była
zaskoczona tym pytaniem i ugryzła się w język. Ale było już za późno.
- Bardzo - padła krótka odpowiedź.
- To dlaczego się pan z nią nie ożenił? - kolejne pytanie było oczywistym
następstwem poprzedniego. Dialog nabierał charakterystycznego,
bezpośredniego tempa.
- Bo się spóźniłem.
- Ile?
- Dwadzieścia lat.
206
- O, k...wa! - wyrwało się spontanicznie z ust dziewczyny. - Przepraszam
pana, wyrwało mi się.
- Nie szkodzi. Czasami myślę tak samo.
I znowu pogrążyli się w milczeniu. Mężczyzna spokojnie patrzył na drogę.
Samochód pędził w strugach deszczu. Tego spokoju coraz bardziej brakowało
dziewczynie. Widać było, że odpowiedzi mężczyzny są dla niej czymś nowym,
zaskakującym i nie przystającym do jej problemów, do jej widzenia świata.
Zespół śpiewał: ...o połamanych marzeniach i straconych
miłościach. O tym, jak łatwo ludzie rezygnują. O
połamanych sercach. O tym, że nie jest ważne to, co na
zewnątrz, ale to, co w środku człowieka.
- Pan jest bardzo bogaty, prawda? - Nie wiadomo dlaczego zadała takie
pytanie.
- To zależy - padła krótka odpowiedź i mężczyzna lekko się uśmiechnął.
- No, myślę o forsie, drogich ubraniach, domu, imprezach i lokalach.
Samochód ma pan ekstra, widać, że bardzo drogi. Ciuchy też, wszystko
zagraniczne i chyba drogie. Z PEWEX-u?
- Jeżeli o to pytasz, to tak. Mam wszystko, jestem bogaty - zaakcentował
słowo „wszystko”.
- I jest pan szczęśliwy? - zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie lub
potwierdzenie myśli dziewczyny niż pytanie.
- Myślę, że chyba tak - w odpowiedzi słychać było lekkie zawahanie.
- Dlaczego powiedział pan „chyba”? Nie jest pan pewny mając to... to -
szukała odpowiedniego słowa - forsy jak lodu. - Nie była w stanie ukryć po raz
kolejny swojego zdziwienia.
- Bo, widzisz, są takie chwile, kiedy jestem bardzo szczęśliwy i wtedy to
„wszystko” nie jest mi do niczego potrzebne. I takie chwile, gdy to „wszystko”
mam, a nawet jeszcze więcej i nie jestem szczęśliwy. Oddałbym wtedy to
wszystko za to, czego pragnę... kogo pragnę - poprawił się. - Ale nikt nie chce
jakoś brać - znowu lekko się uśmiechnął.
- To znaczy, że można mieć wszystko, czego człowiek pragnie, i
jednocześnie nie mieć wszystkiego? - zauważyła dziewczyna z autentyczną za-
dumą. - Mieć wszystko, żeby być szczęśliwym i jednocześnie nie być?
- Można.
- No, to co jest najważniejsze? Czy jest jakaś recepta na życie, na
wszystko? Recepta, której można się trzymać? - w głosie dziewczyny słychać
było lekkie podenerwowanie.
- Myślę, że jest.
- Jaka? - strzeliła już wyraźnie poirytowana.
207
Mężczyzna zaczął powoli mówić:

Podaj mi ręce na dzień dobry,


Pocałuj mnie, aby dzień jak młodość pochylił się
nisko.
Przytul się i z trosk codziennych przepytaj
wieczorem.
Weź mnie ze sobą na noc.
Bardzo, bardzo blisko.
Potem mi powiedz: dobranoc, kochany.
Taka moja recepta na wszystko.

- Boże, jakie to ładne. Kto to napisał? - zapytała szeptem, czując, jak


oczy robią się jej lekko wilgotne.
- Ja.
W samochodzie zrobiło się zupełnie cicho.
- Widzisz - ciągnął po chwili mężczyzna - każdy dostaje od życia to, o co
je prosi. Czas pokazuje, że nie zawsze wiemy, o co prosić. Ta recepta też nie jest
dla wszystkich. Jest tylko dla tych, którzy mają odwagę zgłębić najskrytsze
zakamarki duszy i zrobić pewien rachunek. O tym rachunku najczęściej
pragniemy zapomnieć.
- Jest dla tych, którzy nie boją się pragnąć, podążać za swym marzeniem i...
- zawiesił głos - wracać silniejszymi, by stawiać czoła zwykłej rzeczywistości.
- Jeżeli będziesz o niej pamiętała - zwrócił się bezpośrednio do dziewczyny
- pozwoli ci dotrzeć do ciebie samej, jeśli wystarczy ci odwagi, by stawić czoła
prawdzie o życiu, miłości, przemijaniu.
- No, właśnie, mówi pan o przemijaniu. Czy tylko wystarczy czasu, bo
podobno dopiero na starość mądrzejemy i wiemy, co byśmy chcieli - dziewczyna
próbowała lekko ironizować. Ale jakoś zaczepka nie wyszła zbyt autentycznie,
bo słowa mężczyzny wyraźnie zrobiły na niej wrażenie.
- Na starość, mówisz? - mężczyzna podchwycił jednak jej ton.
- Właśnie - powtórzyła celowo. - Pan najmłodszy nie jest! - Zabrzmiało to
zdecydowanie, jak wyrok.
- Ale, widzisz, nie ma czegoś takiego jak starość.
- Jak to, nie ma? - dziewczyna była znowu zdezorientowana. -A moi
rodzice, babcia?
- Ludzie starzeją się - zaczął powoli mężczyzna - tylko wtedy gdy
porzucają swoje marzenia i ideały... Lata mogą ci pomarszczyć skórę ale
porzucenie ideałów pokrywa zmarszczkami duszę... Jesteś tak młoda jak twoja
wiara i tak stara jak twoje zwątpienia; tak młoda jak twe zaufanie we własne siły
i tak stara jak twój lęk... Tak młoda jak twa nadzieja i tak stara jak twoja
rozpacz... Kiedy
208
śniegi zwątpienia przysypią ci serce, wtedy się zestarzejesz.
„...Tak młoda jak moja wiara... jak zaufanie we własne siły... jak moja
nadzieja” - powtarzała po cichu dziewczyna. Nagle w charakterystyczny dla
siebie sposób wypaliła:
- A jak mi tego zabraknie, to co, starzeję się, umieram? I do piachu?
- Kiedy byłaś ostatnio na cmentarzu ?
Pytanie ją zaskoczyło.
- Gdzie?
- Na grobach, na cmentarzu?
- No, niedawno. Na grobie dziadka. A czemu pan pyta?
- Przyglądałaś się nagrobkom? Co jest na nich napisane?
- Nie rozumiem?
- No, co tam jest napisane na nagrobkach?
- Imię, nazwisko, urodzony, zmarł i... - zamyśliła się - czasami jakaś myśl.
- A czy nie pomyślałaś, że na niektórych nagrobkach powinno być
napisane: urodzony, zmarł - mężczyzna zawiesił głos - pochowany.
W samochodzie zaległa zupełna cisza.
- To dlatego, że wielu ludzi umiera dla innych, rezygnuje z życia na wiele
lat, zanim tak naprawdę odejdą - skomentowała prawie szeptem i do siebie
dziewczyna.
W samochodzie zrobiło się bardzo cicho.
Mężczyzna skupił się na drodze, dziewczyna nie miała ochoty nic po
wiedzieć.
Zespół śpiewał: ...Jeżeli pomyślisz, że cię bardzo kocham, a
ja pomyślę, że ty mnie kochasz, to wtedy wszystko, o
czym myślimy, czego pragniemy, stanie się
rzeczywistością. Trzeba tylko gorąco pragnąć, myśleć i
chcieć.
Po długiej chwili milczenia dziewczyna, patrząc przed siebie, odezwała się
bardzo cicho.
- Jest pan bardzo, hm... - zawahała się przez moment - dziwnym
człowiekiem. Jeszcze nikogo takiego nie spotkałam.
- Dlaczego dziwnym? - spytał, ale w głosie nie było zaskoczenia. - Chyba
przesadzasz.
- Ma pan tyle lat co mój ojciec - zaczęła bardzo powoli, ważąc w głowie
każde słowo - a może więcej. A tak można z panem inaczej porozmawiać. Z
ojcem nigdy tak nie rozmawiałam. Zresztą z nikim - przerwała i znowu
zamyśliła się.
- Wie pan o życiu chyba bardzo dużo. Doszedł pan też chyba do wielu
rzeczy. Mówią o tym pana smutne oczy, te głębokie zmarszczki na twarzy i
zniszczone ręce... Jest pan taki inny na zewnątrz i inny w środku - znowu
przerwała. -
209
Ma pan przy tym miły, spokojny głos jak... jak z radia. Mówi pan tak niewiele, a
jak pan coś powie to... to... - nie mogła znaleźć odpowiednich słów - to tak
ściśnie w dołku, że człowiek musi zacząć myśleć.
- Zresztą jak pan nic nie mówi, to też jest tak fajnie. Tak jakby pan mówił...
Jakbym słyszała pana myśli.
- Jakby to były moje myśli, ale takie tam ze środka... których czasami
nawet się boję.
- Chyba dojeżdżamy. Gdzie chcesz wysiąść? - zmienił temat, wyraźnie
zaskoczony analizą dziewczyny.
- Trochę dalej - ocknęła się jak z transu. Przy przystanku PKS. Owinęła się
chustą. Zaczęła zapinać kurtkę i przechyliła się po torbę.
- Róże naprawdę mogę zabrać?
- Są dla ciebie, już powiedziałem. Samochód zaczął zwalniać i zatrzymał
się.
- Chciałam panu bardzo podziękować i - zawahała się spuszczając głowę -
życzyć, aby był pan z tą kobietą. Żeby był pan szczęśliwy, bez „chyba” -
dokończyła prawie szeptem.
Oczy mężczyzny dziwnie się zaszkliły i chyba krople deszczu wpadły
niespodziewanie do wnętrza auta.
- Chciałabym też - powiedziała weselej i głośniej, ale znowu się zawahała -
pana pocałować.
- Nie widzę przeszkód - teraz był już wyraźnie zaskoczony i to, co
powiedział, zabrzmiało bardzo niepewnie.
- Ale się wstydzę - krzyknęła wesoło i wyskoczyła z samochodu. Trzasnęła
drzwiami i pobiegła w deszcz.
Samochód jeszcze dobrą chwilę stał w bezruchu, potem wolniutko ruszył i
zniknął.
Zespół śpiewał: ...pomyśl o nocy. Pamiętam twoje oczy. Nie
myśl o pożegnaniu. Posłuchaj rytmu mojego serca, a
zrozumiesz wszystko. Pamiętaj, zawsze słuchaj serca.
Słuchaj tylko serca.

***

Było już dawno po zachodzie słońca - zresztą w marcu słońce zawsze


zachodzi bardzo wcześnie. Obok zakutanej w długi płaszcz i kolorowy szal,
stojącej przy luksusowym samochodzie i machającej ręką młodej kobiety
zatrzymał się jasnosrebrzysty minivan na zagranicznych numerach
rejestracyjnych. Podeszła

210
szybko, przerzucając skórzaną torbę-aktówkę z ręki do ręki. Otworzyła
niepewnie drzwi i zapytała po angielsku: - Could you give me a lift to
the... - silny wiatr i deszcz zagłuszyły ostatnie słowa.
Mężczyzna za kierownicą skinął głową i spojrzał w jej stronę. Kobieta
siedząca obok niego miło się uśmiechnęła: - Tak oczywiście, bardzo proszę -
odpowiedziała po polsku.
Wsiadła i odetchnęła z ulgą. Nareszcie. Poczuła się pewniej. Przeszło
godzinne oczekiwanie w strugach deszczu i na hulającym wietrze nie należało do
przyjemnych. Nikt nie chciał się zatrzymać, chociaż wysyłała błagalne
spojrzenia w kierunku każdego zbliżającego się pojazdu i pogróżki za każdym
oddalającym się. Zapomniała w porę zatankować paliwo, a obsługa stacji
benzynowej uznała za stosowne przypomnieć jej o tym: „Do osiemnastej,
kochana. Już zamknięte” - te słowa jak wyrok brzmiały jej jeszcze w uszach. Nie
mogła uwierzyć, na zegarku było trzy minuty po osiemnastej.
W końcu jednak doczekała się okazji. Samochód przyspieszał. Strzałka
szybkościomierza pięła się w górę - 80,90,120, zatrzymała się na 160 km/godz.
Zakręt - 120, prosta - 160. Wewnątrz nic nie wskazywało na taką szybkość.
Samochód płynął jak po wodzie, prowadzony pewną ręką i tylko delikatne
mruczenie silnika przypominało o szybkości. Znała to mruczenie bardzo dobrze.
Też tak jeździ.
W samochodzie unosił się delikatny zapach dobrych kosmetyków. Było
czysto i sucho, ciepło i przyjemnie. Z głośników dobiegały rytmiczne, niezbyt
głośne dźwięki dosyć starego angielskiego zespołu Smokie. Też tego słucha
podczas jazdy.
- Jakieś problemy z samochodem? Może zadzwonić po pomoc drogową
albo odholować panią do stacji obsługi? - zapytał mężczyzna. Jego głos sprawił,
że kobieta znieruchomiała i zaniemówiła. Dosłownie zastygła w bezruchu. Ten
głos. Znam. Boże, skąd go znam? Myśli zaczęły się kłębić z nieprawdopodobną
szybkością.
- Pytam, czy może coś pomóc pani z samochodem - zaskoczony mil-
czeniem mężczyzna ponowił pytanie i odwrócił się lekko do tyłu. Zobaczyła
jego ciemne oczy z blaskiem, trochę nie pasujące do twarzy pooranej
zmarszczkami. Mógł mieć pięćdziesiąt pięć, może sześćdziesiąt lat, krótko
obcięte włosy i szczupłą, mocną sylwetkę.
- Nie, nie dziękuję - ocknęła się z zamyślenia. - Zabrakło po prostu
benzyny. Zapomniałam w porę zatankować, ale zaraz podjadę z mężem drugim
samochodem i wszystko będzie w porządku. Mieszkam tutaj niedaleko. Rodzina
się już

211
pewnie trochę niepokoi, a nie zabrałam telefonu komórkowego.
- Kochanie, podaj pani może gorącej kawy, to na pewno dobrze zrobi po
tym staniu na deszczu - mężczyzna zwrócił się do siedzącej z boku kobiety.
- Właśnie o tym samym pomyślałam - odwróciła się i podała kubeczek z
nalanym aromatycznym napojem. - Proszę, to panią rozgrzeje - i znowu się
uśmiechnęła.
Miała na pewno tyle lat co on, ale wyglądała dużo młodziej. Jej wspaniała
uroda, delikatność i wdzięk nie tylko nie znikły wraz z młodością, ale nabrały
swoistego blasku, umiejętnie podkreślonego dyskretną biżuterią. Ciemne włosy,
przepiękne szare oczy i uroczy, ciepły uśmiech. Była po prostu śliczna.
Młoda kobieta na tylnym siedzeniu znowu znieruchomiała i patrzyła jak
urzeczona.
- Jaką ma pani śliczną biżuterię! - wykrztusiła trochę zmieszana.
- Dziękuję, wielu osobom się podoba. To prezent od męża z okazji...
pewnej rocznicy - zawahała się i z lekkim uśmiechem położyła rękę na dłoni
mężczyzny. - Wtedy jeszcze nie byliśmy małżeństwem i mieszkaliśmy w kraju. -
Mężczyzna też się uśmiechnął.
- Ale teraz już jesteśmy i od wielu lat w każdą rocznicę musimy przyjechać
w rodzinne strony. Pamiętamy o niej i obchodzimy tak samo - zakończył.
Zapanowała cisza. Samochód toczył się szybko i pewnie. Wszyscy zatopili
się w swoich myślach. Trwało to dobrą chwilę.
- Chyba dojeżdżamy - zauważył mężczyzna.
- Tak, jeszcze kawałeczek. O, gdyby mógł pan zatrzymać się przy tym
domu z ogrodem.
- Oczywiście. Jaki piękny dom - w głosie dał się słyszeć autentyczny
zachwyt.
- Dziękuję, projektowaliśmy go i budowali razem z mężem. Mieszka się tu
wspaniałe.
- I pewnie szczęśliwie?
- Tak jestem szczęśliwa. Bardzo szczęśliwa - teraz ona się uśmiechnęła.
Samochód stanął. Kobieta jednak nie wychodziła. Widać było, że o czymś
intensywnie myśli.
- Chciałam państwu bardzo podziękować - głos dziwnie się jej załamał. -A
panu... - znowu chwilę się zamyśliła - jeszcze raz za to podwiezienie piętnaście
lat temu. I za tę receptę. Pamięta pan? - Mężczyzna był wyraźnie zaskoczony. -
212
Stosuję ją do dzisiaj. Jest wspaniała i zawsze skuteczna. Miał pan wtedy rację i
często o panu myślę, chociaż nie podejrzewałam, że się jeszcze w życiu
spotkamy.
Sięgnęła do torebki i z dokumentów wyciągnęła dwa płatki róży.
- Te róże wtedy były dla pani. Proszę, niech je pani weźmie. Teraz pani
może.
Zamknęła drzwi i pobiegła w deszcz. Na jej spotkanie wybiegł z domu
mężczyzna z parasolem.
- Kochanie, trochę się martwiłem. Co się stało...
Dalszą część rozmowy zagłuszył dudniący deszcz.
Zespół śpiewał: ..Pamiętam twoje oczy. Posłuchaj rytmu
mojego serca, a zrozumiesz wszystko. Pamiętaj, zawsze
słuchaj serca. Słuchaj tylko serca.

PS. Te bajkę opowiedziała mi na kursie metody


Silvy owa „dziewczyna”, dzisiaj postrzegana przez
swoje środowisko jako autentyczna kobieta sukcesu.

98. Bo wiary mało...


czyli jak dziadek Pietrucha chmury przeganiał

To wszystko, o czym piszę, wydarzyło się pod koniec lat siedemdziesiątych,


gdzieś daleko w zapomnianej przez ludzi i urzędy wiosce Borowa w
województwie opolskim. Żył tam sobie od niepamiętnych czasów Dziadek
Pietrucha, przepraszam, Józef Jakub Pietruchowicz. Pochodził ze Wschodu,
gdzieś z Wileńszczyzny, a wyrokiem sił wyższych i Boga, jak sam powiadał, od
czterdziestego szóstego na Ziemiach Wyzyskanych, czyli w Borowej. Na Józefa
Pietruchowicza nikt nigdy nie mówił inaczej jak Dziadek Pietrucha, a on nie zży-
mał się na to i przyzwyczaił, jako że rodziny swojej dawno nie miał - żona
zmarła zaraz po przyjeździe, a dzieci gdzieś w sowieckiej armii się zawieruszyły.
Więc jak mówili na niego „dziadek”, to tak raźniej mu było i weselej.
Pietruchowicz lubił ludzi i dla ludzi był zawsze życzliwy. Zagadał,
zażartował, dla dzieci miał cukierka, a dorosłego i papierosem poczęstował, choć
sam palił fajkę. Raz tylko kiedyś przyszedł do Józefa Pietruchowicza list
urzędowy
213
z Rosji, aż z Kazachstanu. Po tym liście nie pokazywał się w wiosce przez dwa
tygodnie i wtedy tak jakoś dziwnie było wszystkim. Nikt nigdy nie pytał, co było
w tym liście. Nawet ksiądz na sumie mówił, aby nawet kto bardzo ciekaw - i tu
patrzył na starą Ciemięgową - tej sprawy nie tykać i Pietruchowicza nie pytać. I
ludzie nie tykali.
Lat miał zawsze dużo i zawsze był stary. A z wiekiem, jak mówił, rozum w
głowie lepszy i dobrą radę dla ludzi łatwo jest znaleźć. Chodzili po rady do
Pietrucha wszyscy, nie tylko sąsiedzi. Bywało, że i sam sołtys, a nawet z
okolicznych wiosek. Co zaś doradził, tak zawsze było najlepiej. Gdy spór był we
wsi jaki - a to o konia źle podkutego, a to o miedzę, pszenicę nie wymłóconą czy
źle zaorane pole - to zawsze głos Pietruchy był najważniejszy. Na polityce się
znał, gazety czytał. Nikt nie widział go w gospodzie. Za to widywali go z
książkami jak od proboszcza z parafii pożyczał. Byli też tacy, co mówili, że
świata kawał widział i kształcony był wysoko, bo i po rusku, i po niemiecku tak
jak po polsku mówić umiał. Wszyscy go znali i jego zdanie cenili. Jak wodociąg
we wsi mieli zakładać, to cała wieś nie chciała, bo dopłacić z własnych trzeba
było. Z powiatu przez pół roku próbowali sołtysa i wioskę przekonać, i nic. A
jak Pietrucha powiedział na zebraniu w straży, że chłopy z Borowej głupie są, że
jak wody w chałupach nie będzie, to żaden młody gospodarki się nie chyci i na
wiosce nie zostanie, a jak nie zostanie, to wszystkie stare wyzdychają - to nie
trzeba było nic więcej gadać i nikogo już przekonywać. Wszyscy na wodociąg
się złożyli. Tak samo było z budową remizy, z ośrodkiem zdrowia i z telefonami.
Ale Pietrucha nie dlatego był tak przez wszystkich poważany. Potrafił coś,
czego nikt w okolicy i jeszcze dalej robić nie umiał. Dziadek Pietrucha potrafił
chmury deszczowe rozgonić!
Gdy nad wioską i polami chmury zakrywały słońce, a deszcze zbyt długo
padały, wtedy sołtys szedł z prośbą do Pietruchy. Niby to przypadkiem, niby że
kłopot szykuje się wielki, no i że trzeba by coś na to zaradzić, ale nie wiadomo,
co. Jak człowiek prosił, dziadek Pietrucha nigdy nie odmawiał. Ubierał się w
świąteczny garnitur, zakładał koszulę, krawat, szedł w pole za las, coś tam robił
i... deszcz przestawał padać. Najczęściej, gdy wracał z pola, już świeciło słońce.
Ludzie we wsi mówili, że Pietrucha jest płanetnikiem. To taki, co to podobno
z deszczem i burzami jest za pan brat. Kiedyś próbował go podpatrzeć, co niby
w tym polu robi, syn młynarza, ale tak go lumbago pokręciło, że przez cztery
niedziele z łóżka zwlec się nie mógł. Więc już po tym nikt nie próbował.
214
Pietrucha potrafił też wodę znaleźć i miejsce na dobrą studnię wskazać.
Gdzie dom zbudować, potrafił powiedzieć i na ziołach się znał jak nikt inny. Z
tego wszystkiego trochę się go nawet ludzie bali, ale nigdy nic złego nikomu nie
zrobił. Pieniędzy od nikogo nie brał, a korzystali z niego wszyscy i nikomu to
nie przeszkadzało. I tak już było w Borowej od niepamiętnych czasów.
Gdzieś w połowie marca zmarł stary proboszcz, który był we wsi od
początku. Cała wioska była na pogrzebie. Odprowadzała go na cmentarz, bo
chciał leżeć tutaj, w swojej parafii, między swoimi. Cała wioska witała też
nowego proboszcza, który z początku wszystkim nawet się spodobał, bo już tu
kiedyś był przez rok wikarym, ale trwało to do niedzieli. W niedzielę na sumie
podczas kazania nagle jak grom z jasnego nieba nowy proboszcz wypalił:
- Wiemy, że tu w Borowej są tacy, co mienią się równymi siłom natury -
tutaj spojrzał na dziadka Pietruchę, który jak zawsze siedział w pierwszej ławce -
i wyroki nieba chcą poprawiać albo... i zmieniać. Jeżeli za tydzień na sumie nie
przyjdą tu przed ołtarz w ubraniu pokutnym, z głową posypaną popiołem i
głośno nie powiedzą, że to bzdury i mamienie ludzi, to... - zawiesił głos, a w
kościele powiało autentyczną grozą - zakaz wstępu do świątyni Pańskiej i zakaz
dostępu do Pańskiego stołu! - Tu silnie uderzył ręką w ambonę.
W kościele zrobiło się cicho. Wszyscy patrzeli na dziadka Pietruchę. Klęczał
w ławce spokojny, z lekko pochyloną głową i niewzruszony modlił się z
książeczki.
Spokój Pietruchy wyraźnie rozzłościł proboszcza, bo już nie owijając niczego
w bawełnę, zwrócił się wprost do niego
- Do was mówię, Pietrucha, do was, słyszeliście?
W kościele zrobiło się jeszcze ciszej. Trwało to dobrą chwilę. Głowa dziadka
Pietruchy pochyliła się jeszcze niżej i wtedy wszyscy usłyszeli kąśliwy szept:
- Zamilcz, sługo Boży, kiedy z twoim Panem rozmawiam w Jego domu!
Proboszcz osłupiał. Słowa te zupełnie zbiły go z pantałyku. Na pewno nie
takiej odpowiedzi się spodziewał i nie takiego obrotu sprawy. Poczerwieniał i
zamilkł bezradnie. Zaczął nerwowo odprawiać dalszą część mszy.
W kościele zrobiło się jakoś niewyraźnie, jak nie w kościele. Dla wszystkich
było jasne: proboszcz, nie wiedzieć czemu i o co, rozpoczął wojnę z dziadkiem
Pietrucha. Ale jak ta wojna będzie przebiegała, tego się nikt nie spodziewał.
215
Dziadek Pietrucha do komunii nie przystąpił, tak jak to robił w każdą
niedzielę, i ręki nowemu proboszczowi, stojącemu na schodach kościoła po
mszy, nie podał, choć ten na to wyraźnie czekał. Minął go, kapelusz na głowę
wkładając i tak, jakby był trochę w pośpiechu. Zresztą wszyscy wychodzący po
mszy z kościoła ze zdziwieniem stwierdzili, że nad kościołem, a szczególnie nad
pokaźnym ogrodem i sadem proboszcza, zebrały się ciemne chmury, z których
zaczyna lać rzęsisty deszcz z gradem, i trzeba szybko wracać do domu.
Od tej pamiętnej niedzieli w Borowej, a może dokładniej nad Borową,
zaczęły dziać się sądne dni. Pomimo że to wiosna, nad wioską i nad polami
przestało padać. Natomiast co drugi dzień zza lasu ciągnęła czarna gradowa
chmura, zatrzymywała się nad plebanią i ogrodem proboszcza i potężny grad
siekł wszystko, co zaczynało wychylać się z ziemi.
Początkowo proboszcz próbował przeciwstawić się „siłom natury” i przy
pomocy gospodyni, kościelnego i organisty robił nowe nasadzenia, flancował
zakupione w miasteczku warzywa. Założył nawet namiot foliowy, ochraniający
sałatę i pomidory. Wszystkie te działania jakby jeszcze bardziej rozzłaszczały
owe „siły natury” i w krótkim czasie po namiocie foliowym nie pozostało śladu.
Grad niszczył wszystko.
A nad wioską nie padało.
Po miesiącu, próby mediacji i rozwiązania konfliktu podjął się sołtys. Ubrał
się starannie, wziął ze sobą kierownika szkoły Jurewicza i Maciaszka z GS-u i
jak zwykle poszli do dziadka Pietruchy. Dziadek Pietrucha przyjął ich przed
domem na werandzie, paląc swoją fajkę i słuchając uważnie.
- Bo tego gradu nad plebanią jest już trochę za dużo, a gdzie indziej
deszczu nie ma, nie pada. A przydałoby się, bo ziemia już strasznie wysuszona,
jak nie na wiosnę - kończył swoją mowę sołtys, a pozostali przytakiwali.
Gdy sołtys skończył, Pietrucha chrząknął, wyjął z ust fajkę i spokojnie
zaczął:
- Sołtysie, to, że deszcze rozganiać potrafię, to wszyscy wiedzą... - i
spojrzał dobitnie na sołtysa oczekując potwierdzenia.
- Wiedzą - potwierdził sołtys, a inni pokiwali głowami.
- ...ale - tu Pietrucha zawiesił głos - na gradzie to ja się nie znam -
zakończył stanowczo i zaczął dalej palić fajkę.
Zaległa cisza. Sołtys nie wiedział, co powiedzieć. Inni milczeli. Pietrucha
patrzył przed siebie. Po pewnej chwili zaczął jednak z lekko filozoficzną nutą w
głosie:
216
- Gdyby proboszcz odwołał to, co powiedział na sumie, to może, czy ja
wiem? - zamyślił się. - Może i z gradem bym się zmierzył?
Sołtys z nadzieją natychmiast udał się na plebanię. Ale, niestety, proboszcz o
niczym nie chciał słyszeć. W żadne sprawy nadprzyrodzone to on nie wierzy i
niczego nie będzie odwoływał.
- A Pietruchowicz to z niebem nic wspólnego nie ma i to wszystko brednie,
głupie gadanie i ciemne zabobony. Deszcz i grad jest z nieba i od Boga, a od
tego to ja tu jestem i kwita - kończył wyraźnie poirytowany.
Gdy sołtys wychodził z plebanii, zza lasu ciągnęła nad warzywnik księdza
proboszcza kolejna gradowa chmura.
A nad wioską nie padało.
W połowie lipca wiadomość o jakimś konflikcie między wioską a pro-
boszczem dotarła za pośrednictwem komitetu wojewódzkiego do redakcji
jednego z opolskich dzienników. Sezon był typowo ogórkowy, szpalty wolne -
postanowiono wysłać młodego, dobrze zapowiadającego się redaktora. Niech
sprawę delikatnie wybada i odpowiednio opisze. Więc pojechałem.
Do Borowej dotarłem nie bez trudu dopiero późnym popołudniem. Dzień był
słoneczny i upalny. O samochodach redakcyjnych wtedy nie było co marzyć, a
komunikacja też funkcjonowała nie najlepiej. Czekał na mnie sołtys, uprzedzony
telefonem z redakcji, z suto zastawionym stołem, kolacją i kilkoma znaczącymi
osobami ze wsi. Rozmowa potoczyła się wartko. Pękały kolejne butelki, ale
sołtys o żadnym konflikcie nic nie słyszał. Podobnie pozostali uczestnicy
biesiady.
- Gdzie by tam! U nas, w Borowej? Panie redaktorze, ludzie tu zgodni. Z
jednych stron, ze Wschodu. Tu każdy krwi z palca da i miskę miodu, jak trzeba.
Żeby się kłócić i żeby aż redaktor z województwa przyjeżdżał, to my tego nie
wiemy! - mówił tak prawie każdy.
Im jednak bardziej moi rozmówcy wszystkiemu zaprzeczali, tym większej
nabierałem ciekawości i podejrzeń. Pytałem, oni opowiadali. Wypitego alkoholu
przybywało, języki rozwiązywały się coraz bardziej. W końcu zeszło na starego
proboszcza, padło nazwisko dziadka Pietruchy i co niektórzy w wiosce myślą o
nowym duszpasterzu. Grubo po północy, gdy moi rozmówcy już dobrze spali na
stole i pod stołem, wiedziałem prawie wszystko o Józefie Pietruchowiczu, jego
dziwnych umiejętnościach i całym marcowym zajściu w kościele.
Jakie były jednak rzeczywiste następstwa tej pamiętnej niedzieli, mogłem się
przekonać z samego rana, gdy szedłem wysuszoną drogą do kościoła na
rozmowę z proboszczem. Mijałem uschnięte rośliny i spalone trawy, spękaną
ziemię. Widać, że deszcz nie padał tutaj od bardzo dawna. Niedaleko plebani i
kościółka
217
na wzgórzu widok był zgoła inny. Tak jakby właśnie przeszła kolejna ulewna
burza, a wyżłobione bruzdy w ziemi po spływającej wodzie i zniszczone liście
drzew w sadzie wskazywały, że burze gradowe zdarzają się w tym miejscu
bardzo często i są wyjątkowo intensywne.
Proboszcz, niestety, nie miał dla mnie czasu, a przez kościelnego po-
informował mnie, że gdyby nawet miał, to i tak by ze mną nie rozmawiał, bo nie
ma o czym. O głupotach to on rozmawiał, nawet z redaktorem z województwa,
nie będzie.
Gdy wracałem do domu sołtysa, czułem się jakoś dziwnie. Cała sprawa była
wręcz kuriozalna i trochę niewiarygodna jak na koniec XX wieku. Wydawała się
być wręcz surrealistyczna. Na pewno miała coś wspólnego z gusłami, czarami i
ludową magią, a z drugiej strony wszystko widziałem na własne oczy i nawet
zrobiłem zdjęcia. Jak to wszystko pomieścić w racjonalnym umyśle? Co
powiedzą w redakcji? Jak to przedstawić? Zapowiadał się niezły orzech do
zgryzienia.
Po powrocie do domu sołtysa nie kryłem zdziwienia zachowaniem
proboszcza i całą sytuacją. Sołtys, już trzeźwy, nie bardzo pamiętał, co wczoraj
powiedział i wolał dzisiaj milczeć.
- Sołtysie - zagadnąłem - a dziadek Pietrucha to by ze mną porozmawiał?
- A dlaczego nie? - odrzekł sołtys. - Pewnie, że by porozmawiał. Pój-
dziemy oba, to was przedstawię i będzie wam raźniej. A jak się nagadacie, to
będziecie wszystko wiedzieć.
I poszliśmy. Z zainteresowaniem, ale nie bez obaw zbliżałem się do domu
człowieka, który z chmurami rozmawia i deszcze rozgania.
Dziadek Pietrucha był w ogrodzie i warzywa konewką podlewał, bo nad
wioską przecież nie padało. Już o mnie wiedział i nawet trochę oczekiwał.
Lat miał siedemdziesiąt albo i więcej. Twarz poorana zmarszczkami,
sumiaste wąsy, spracowane ręce i lekko pochylona sylwetka pasowały mi do
stworzonego wcześniej przeze mnie, na podstawie opowiadań, obrazu. Ale
„myślące” oczy z takim specyficznym błyskiem i czyste, zupełnie niewioskowe
ubranie ten obraz zmieniały.
- Niech pan redaktor sobie siądzie tu na ławce, a ja zsiadłego mleka
przyniosę. Mleko będzie dobre po tej wczorajszej kolacji u sołtysa - uśmiechnął
się, trochę do siebie, trochę do nas, a w oczach pojawił się ten specyficzny błysk.
- A i rozmawiać będzie lepiej - zauważył. - Bo na coś mocniejszego to chyba
jeszcze za wcześnie, sołtysie? Prawda? - i znowu się uśmiechnął. Ton był trochę
kpiarski, trochę zaczepny.
218
Po chwili przyniósł dzbanek zimnego zsiadłego mleka, rozlał do kubków i
zaczął: - To pan redaktor aż z województwa przyjechał, ażeby ze starym
Pietrucha porozmawiać? A o czym to niby będziemy gadać, a?
I tak zaczęliśmy rozmawiać. O wszystkim - o ludziach, życiu, emocjach,
wojnach, konfliktach, ludzkiej uczciwości i pazerności; o życiu na wsi
zapomnianej przez ludzi; o nienawiści i tolerancji; o wybaczaniu i o tym, jak
trudno jest być innym wśród swoich. Sołtys szybko nas opuścił, a dziadek
Pietrucha w zasadzie mówił i opowiadał o sobie. Mówił, ale do tego
najważniejszego dla mnie problemu nie dochodził. W końcu nie wytrzymałem i
wypaliłem prosto z mostu, jak to młody człowiek potrafi:
- Panie Pietruchowicz, ale chmury to pan rozganiać w końcu umie? Tak
czy nie? - zapytałem chyba odrobinę zbyt stanowczo. - Bo ludzie to różnie
mówią - dodałem prowokująco.
- A umiem - odparł zdecydowanie dziadek Pietrucha. - Wszyscy wiedzą, że
umiem. A proboszcza to się pan nie pytaj - nawiązał do mojej porannej wizyty
na plebanii - bo on głowę wysoko nosi i ludzi nie widzi. Boga szuka nie tam,
gdzie trzeba. Za daleko - dodał wyraźnie rozzłoszczony. - To Go i nigdy nie
znajdzie.
- Ale jak pan to robi? - nie chciałem dopuścić, aby dziadek zmienił temat.
- Normalnie.
- No, to jak? Niech pan powie. Jeżeli to możliwe.
- A, wychodzę w pole, zmówię Ojcze Nasz i Zdrowaśkę, potem jeszcze
Litanię do Najświętszego Serca, potem patrzę w niebo na chmury, wyciągam
ręce i na niebie robię znak krzyża, o, tak - wyciągnął ręce i uczynił na niebie
duży znak krzyża. - A potem tylko ten krzyż rozciągam na lewo i prawo i
chmury się rozstępują.
- Zawsze się rozstępują? - zapytałem z wyraźnym powątpiewaniem w
głosie.
- Zawsze - stanowczo potwierdził dziadek i dodał z wyraźną pokorą - jak
taka będzie wola Pana.
Zamilkłem i zrobiło mi się jakoś dziwnie. Ale nie byłbym dziennikarzem,
gdybym nie ciągnął dalej i nie doprowadził sprawy do końca.
- No, a teraz mógłby mi pan rozgonić chmury? - zapytałem trochę nieufnie.
- A mógłbym - bez najmniejszych oporów odrzekł dziadek.
- No, tak, ale nie ma chmur - zauważyłem z przekąsem, bo na niebie nie
było najmniejszej chmurki.
- Aaa tam - zbagatelizował dziadek. Włożył dwa palce do ust, głośno
gwizdnął i tak dziwnie machnął ręką, jak gdyby kogoś przywoływał.
219
Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Po chwili zza lasu zaczęły nadciągać
ciemne burzowe chmury i zatrzymały się nad nami.
- No, to patrzaj pan - powiedział dziarsko dziadek.
Zamilkł, zamknął oczy i zaczął się najpierw modlić. Trwało to dobrą chwilę,
po czym uniósł ręce, zrobił znak krzyża i, tak jak poprzednio pokazywał,
rozciągnął krzyż na boki.
- O, k……! - wyrwało mi się, gdy patrzyłem w niebo.
Po raz kolejny dzisiaj nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Po prostu było to
niewiarygodne. Chmury powolutku zaczęły się rozstępować i po pewnym czasie
znikły zupełnie.
- Nieprawdopodobne - nie mogłem ukryć swojego zdziwienia -
niewiarygodne. To się po prostu nie mieści w głowie - mówiłem, wręcz
zdruzgotany tym eksperymentem.
- Bo, widzicie, redaktorze - zaczął filozoficznie dziadek - mądrzy ludzie
mówią, że to zależy od pojemności głowy - dokończył z lekką ironią, choć i nie
bez satysfakcji. Ale ja tej ironii nie słyszałem.
Po pewnej chwili, będąc cały czas pod wrażeniem tego, co widziałem,
zacząłem mówić dalej:
- Ma pan jakieś nadprzyrodzone moce - byłem wyraźnie podekscytowany.
- A gdzie tam! Jakie nadprzyrodzone! - obruszył się tym razem dziadek. -
Zna i umie się to i owo, to i trzeba dla ludzi robić.
- Ale przecież nie potrafi tego każdy - oponowałem.
- A czegóż by nie? Potrafi każdy - stanowczo zaprzeczył dziadek.
- Każdy? - jeszcze raz zapytałem.
- Każdy - odpowiedział dziadek.
- A ja też? - po raz kolejny nie wytrzymałem.
- Wy też, panie redaktor. Jak każdy, to i wy też.
- A mogę teraz spróbować? - zapytałem, sam zaskoczony swoim pytaniem.
- A czemuż by nie?
- No, tak, ale chmur nie ma - w moim głosie zabrzmiała chyba nuta nadziei.
- Aaa tam - odrzekł dziadek i tak jak poprzednio gwizdnął i machnął ręką.
Jeszcze potężniejsze chmury zaczęły ciągnąć nagle zza lasu. Na tle bezkresnego,
czystego nieba wyglądały wręcz przerażająco.
- No, chmury są, to zaczynaj pan - powiedział zdecydowanie dziadek.
Przeżegnałem się i zacząłem się modlić, a serce waliło mi jak młotem.
„Gdyby widzieli mnie moi szefowie z redakcji” - pomyślałem przez chwilę. Na
odwrót było jednak za późno. Z dużą starannością starałem się dokładnie
powtórzyć
220
ruchy dziadka Pietruchy. Wykonałem na niebie znak krzyża i zacząłem go
rozciągać. Dziadek przyglądał mi się z uwagą, wyraźnie ucieszony moim
zaangażowaniem. Niestety, chmury nie rozstąpiły się.
- Panie Pietruchowicz, nie rozganiają się - byłem zawiedziony. - Dlaczego,
co jest źle? - zapytałem i powtórzyłem ruch rękami po niebie.
- Faktycznie, nie rozganiają się - patrząc w niebo, potwierdził dziadek. - A
wiesz, pan redaktor, czemu? A...? BO WIARY ZA MAŁO... WIARY MAŁO,
OT CO... - i dziadek Pietrucha zaczął się szczerze śmiać... a ja powoli z nim.

Zapewne jesteś ciekawy, Drogi Czytelniku, jaki był koniec tej historii.
Minęło jeszcze parę miesięcy i sprawa trafiła do biskupa, a biskup... zmienił z
dnia na dzień proboszcza.
Nowy proboszcz na pierwszej swojej mszy w niedzielę powiedział tak:
- Były tu pewne sprawy związane z naturą, które nikomu nie prze-
szkadzały. I byli też tacy, którzy ten dawny porządek chcieli zmienić, powołując
się na imię Pana. Oddajmy co naturalne, naturze, a co Boskie, Bogu i niech
zostanie tak, jak było.
Podszedł do dziadka Pietruchy, podał mu rękę, a dziadek przystąpił do
komunii. Gdy zaś po sumie wszyscy wychodzili z kościoła, zobaczyli jak
drobniutki deszczyk zaczyna zraszać wysuszone do granic możliwości okoliczne
pola i łąki. Nad Borową zaczęło nareszcie padać.

Ps. Jest to niewiarygodna pod wieloma względami,


ale autentyczna historia. Nazwiska bohaterów i
miejsce zmieniłem. Opowiedział mija kilka lat temu
na kursie metody Silvy ów dziennikarz (niestety już
nie taki młody), a mój przyjaciel, mieszkający
obecnie w USA - Jacek Szrot. Ponieważ nigdy nie mógł
jej opublikować, a od wielu już lat nie jest związany z
dziennikarstwem, postanowiłem zrobić to za niego,
chyląc w ten sposób czoło przed niezbadanymi
zjawiskami, prawami natury i potęgą umysłu
człowieka.

221
99. Mistrz tae-kwon-do

Pod koniec lat sześćdziesiątych, w czasach popularności filmów z Bruce'em


Lee, jak grzyby po deszczu powstawały w wielu miastach Polski sekcje
wschodnich sztuk walki. Również we Wrocławiu przy AZS powstała sekcja tae-
kwon-do. Ćwiczyliśmy z zapałem już pół roku i, jak na nastolatków przystało,
byliśmy święcie przekonani, że posiadamy talent, umiejętności i niewiarygodne
wręcz możliwości. Oczywiście są stopnie uczniowskie, które trzeba zaliczyć, i
mistrzowskie, które trzeba zdobyć, ale to formalność. W zasadzie, powiem
nieskromnie, po pól roku ćwiczeń wiedzieliśmy o tej sztuce walki prawie
wszystko i tylko kwestią czasu było zaproszenie nas do Kanady (główna siedziba
Związku) przez Mistrza Choi Hong Hi na staże i konsultacje.
Pewnego dnia jeden z kolegów przyszedł na trening bardzo podekscytowany.
Dzisiaj wczesnym rankiem widział nad Odrą niedaleko akademików „żółtka” w
do-boku (strój do ćwiczeń), który ćwiczył wyskoki, kopnięcia, wskakiwał na
drzewa itd. Nikt nie dawał wiary tym opowieściom i dyskusja poszła w kierunku
oceny porannego samopoczucia naszego kolegi. Ten jednak zaklinał się, że był
trzeźwy, a i poprzedniego dnia nic nie pił. Postanowiliśmy zatem sprawdzić tę
niecodzienną opowieść.
Następnego dnia wczesnym świtem zaczailiśmy się nad rzeką w krzakach.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy rzeczywiście w pewnej chwili na wale
przeciwpowodziowym pojawiła się między drzewami dziwna postać - średniego
wzrostu, szczupły, ale mocno zbudowany mężczyzna o kruczociemnych, długich
włosach, wyraźnie dalekowschodnich rysach i skośnych oczach. Ubrany był w
ciemne, mocno przepocone treningowy do-bok. Widać po nim było, że trenuje
już dobrą chwilę. Patrzyliśmy z ukrycia na płynne ruchy, na wykonywane przez
niego układy i formy. Wysokie kopnięcia, wyskoki, precyzyjne ruchy pięści.
Byliśmy zachwyceni i zauroczeni. Nie było wątpliwości - prawdziwy,
oryginalny mistrz tae-kwon-do u nas nad Odrą? Ale skąd?
Po kilku dniach intensywnego „śledztwa” wiedzieliśmy już wszystko.
„Mistrz” pochodził z Korei Północnej i był studentem III roku elektroniki.
222
Mieszkał w akademiku niedaleko Odry i faktycznie trenował tae-kwon-do. (Tu
warto wspomnieć, że nasza socjalistyczna ojczyzna była w tym okresie mocno
zaprzyjaźniona z Koreą Północną. W Polsce studiowało i zdobywało
kwalifikacje zawodowe bardzo wielu jej obywateli).
Prawie wszyscy z sekcji rozpoczęli poszukiwanie „dojścia” do mistrza, aby
namówić go na treningi w naszej sekcji. Nie było to wcale takie trudne. Mistrz
okazał się bardzo miłym, skromnym i sympatycznym człowiekiem. Miał 23 lata,
od kilku lat był w Polsce i bardzo się zdziwił, że ktoś trenuje tutaj koreańskie
tae-kwon-do.
Żadnym mistrzem to on nie jest, ma dopiero III dan, zresztą trenuje od
niedawna, dopiero 18 lat. No i nikogo uczyć nie będzie, bo jeszcze nic nie umie.
Nie dawaliśmy za wygraną. W końcu nasze nalegania, prośby zaprzy-
jaźnionych dziewczyn i naciski kolegów z wydziału elektroniki zrobiły swoje.
Mistrz zgodził się przyjść na zajęcia sekcji.
Możesz sobie wyobrazić, Drogi Czytelniku, jaka gorączkowa atmosfera
panowała przed zajęciami. No, teraz to się zacznie prawdziwy trening pod okiem
prawdziwego Koreańczyka. Świat niech drży! Na zajęciach wszyscy obecni, w
wyprasowanych do-bokach, ustawieni w równe rządki. Punktualnie zjawił się
nasz Mistrz. Podszedł do trenera, złożył ukłon i przedstawił sprawę. Został
zaproszony, ale wszystko uzależnia od zgody trenera - on tu rządzi, on decyduje.
Trener odpowiedział, że jest zaszczycony, będzie mu bardzo miło, gdy wszyscy
pod okiem takiego doświadczonego... itd. Tu nastąpiły wzajemne wymiany
grzeczności i uprzejmości, a myśmy przebierali nogami, kiedy wreszcie zacznie
się ten prawdziwy trening. No i się zaczęło.
Po krótkiej intensywnej rozgrzewce mistrz poprosił o podejście do drabinek
wokół sali, stanięcie bokiem i powtarzanie ruchu, który nazwał wstępem do
kopnięcia dollyo-chagi. Ruch polegał na podniesieniu nogi bokiem, zgięciu
w kolanie i wyprostowaniu. I tak ćwiczyliśmy... półtorej godziny. Mistrz chodził
i poprawiał ułożenie rąk, stopy, tułowia.
Na następnym treningu ćwiczyliśmy to samo, tyle że na lewą nogę, ale na
kolejnym - z powrotem na prawą. Mistrz chodził i cierpliwie poprawiał. Po
mniej więcej czterech tygodniach (osiem treningów) ćwiczenia wstępu do
kopnięcia dollyo-chagi frekwencja na treningach zmalała o połowę, a ci,
którzy zostali, ćwiczyli jakoś dziwnie niechętnie i bez specjalnego entuzjazmu.
Mało tego, pojawiły się głosy, że nie wiadomo, czy to na pewno jest mistrz. No,
bo kto widział jego mistrzostwo? A nasz trener prowadził zajęcia ciekawiej itd.
Mistrz to oczywiście zauważył. Zebrał wszystkich i zapytał:
223
- O co chodzi ?
- O nic, wszystko w największym porządku - odpowiedział zgodny chór
jednak mało entuzjastycznych głosów. Wróciliśmy do wstępu do kopnięcia,
który ćwiczyliśmy do końca treningu.
Na następny trening przyszło jeszcze mniej osób i było jeszcze smutniej.
- No, to powiedzcie, o co chodzi - poprosił znowu mistrz.
- W zasadzie to o nic, ale...
- Ale co?
- No, bo myśmy myśleli, że kopnięcia, wyskoki, rozbijanie pięścią cegieł
i... a tu tak od miesiąca jak pies przy drzewie: noga w górę. I w ogóle to straszna
nuda.
- Ale to wyście mnie zaprosili do prowadzenia zajęć - powiedział mistrz.
- Tak, i dlatego jest w porządku, nikt nie ma pretensji, ale myśmy myśleli...
Myśmy chcieli...
Na sali zaległ cisza. Mistrz patrzył na nas, my na mistrza. I wtedy stało się
coś dziwnego. Mistrz siedział na piętach tyłem do drabinek. Nagle wybił się
wysoko w powietrze, machnął nogami w górę i do tyłu, tak że w pewnej chwili
zawisł głową w dół, kopnięciem złamał najwyższy szczebel drabinki, odbił się
od niego i spokojnie opadł na podłogę przyjmując wyjściową pozycję na piętach.
Trwało to może sekundę, może krócej. Wszystkich zamurowało.
- A gdyby ktoś z was chciał kiedyś tak kopnąć, to zapraszam do drabinek
na ćwiczenie wstępu do kopnięcia dollyo-chagi.

100. Portier w domu publicznym

W tym małym obskurnym amerykańskim miasteczku w stanie Pensylwania


nie było w połowie XIX wieku gorszego miejsca jak dom publiczny i nie było
gorszej pracy jak portier w tym domu. Stanowisko to w pewnej rodzinie było
dziedziczone - piastował je dziad, potem ojciec, a teraz przeszło na młodego An-
drew. Praca nie wymagała żadnych kwalifikacji i żadnych umiejętności, dlatego
Andrew ją dostał.
224
Po kilku latach zmienił się jednak właściciel domu publicznego i postanowił
zaprowadzić nowe porządki, podnieść jakość oferowanych usług. Wśród wielu
reform i innowacji znalazło się też miejsce na zmiany w funkcji portiera.
- Od jutra - powiedział nowy właściciel - oprócz otwierania i zamykania
drzwi gościom, sprzątania schodów i pilnowania porządku będziesz jeszcze
zapisywał, ilu gości wchodzi i w jakich godzinach. Co piątego gościa zapytasz,
czy jest zadowolony, a co dziesiątego, jakie wprowadziłby zmiany w naszej
firmie, aby było mu lepiej. Wszystko to spiszesz i co tydzień takie sprawozdanie
położysz na moim biurku.
- Oczywiście, szefie - odparł Andrew - ale jest jeden problem. Ja nie
umiem pisać i czytać.
- Co takiego? Nie umiesz pisać?
- Nie umiem. Na tym stanowisku nie było to nigdy potrzebne.
- W takim razie muszę cię zwolnić, bo teraz jest to potrzebne.
I Andrew został zwolniony. Nie bardzo wiedział, co ze sobą począć. Gorszej
pracy w mieście już nie było. Zaczął zastanawiać się, co umie, co potrafi. Bilans
nie wypadł zbyt optymistycznie. Trochę umiał i lubił majsterkować. Ponieważ i
tak nie miał nic do roboty, postanowił zrobić stół i krzesła na werandę. No, tak,
ale nie miał narzędzi. Drzewo by się znalazło, ale bez dobrej piły, młotka i
gwoździ nic nie zrobi. Mógł pożyczyć narzędzia, ale po pierwsze, nigdy nie lubił
nic pożyczać, a po drugie, w okolicy brakowało narzędzi i pożyczano je
niechętnie. Mógł kupić, ale najbliższy sklep żelazny znajdował się w sąsiednim
mieście, o jeden dzień drogi.
„W końcu i tak nie mam nic do roboty, to przejadę się po narzędzia. Jeden
dzień tam, jeden z powrotem i będą.” Wziął wszystkie swoje oszczędności, chleb
i wodę na drogę, wsiadł na konia i pojechał.
Po dwóch dniach wrócił z nowiutką piłą, solidnym młotkiem, obcęgami i
funtem gwoździ. Wydał na to całe cztery dolary - czyli wszystkie swoje
oszczędności.
Rano już miał zabrać się do cięcia drzewa, gdy zjawił się sąsiad.
- Andrew, podobno byłeś w mieście i kupiłeś narzędzia?
- Tak.
- Słuchaj, pożycz mi piłę na jeden dzień. Mam taką pilną rzecz do
dokończenia.
- Zgoda, tylko, wiesz, kosztowała mnie ponad dolara i straciłem dwa dni, a
teraz mam ci ją pożyczyć?
- Nie chcę za darmo. Dam ci pół dolara za pożyczenie piły na cały dzień i
zwrócę ci za jeden dzień drogi też pół dolara. Zgoda?
225
- Dobrze, ale oddasz piłę nienaruszoną.
- Oczywiście.
Ucieszony sąsiad popędził do domu z piłą kończyć cięcie drzewa. Jeszcze
dobrze nie zniknął za rogiem, a już drugi sąsiad stał na werandzie, pytając, czy
Andrew nie ma czasem za dużo gwoździ.
- Kupiłem cały funt i dałem za niego dolara, ale straciłem dwa dni na
drogę, a teraz właśnie chciałem zrobić stół i krzesła.
- Stół i krzesła poczekają, a moje krowy uciekną bez zagrody. Sprzedaj mi
pół funta gwoździ, pożycz młotek i obcęgi. Dam ci za to dwa dolary i dorzucę
dolara za drogę.
Wieczorem Andrew oczyścił i starannie zakonserwował narzędzia. Przeliczył
pieniądze i rozważył gwoździe na mniejsze porcje.
Następnego dnia sytuacja powtórzyła się z tą tylko różnicą, że chętnych do
pożyczenia było więcej niż Andrew miał narzędzi. Zabrakło też gwoździ.
Po tygodniu Andrew miał piłę, młotek i obcęgi oraz dwadzieścia pięć
dolarów. Tyle zarabiał w dobrym miesiącu w domu publicznym.
Postanowił wybrać się do miasta jeszcze raz, aby uzupełnić zapasy. Gdy
poprosił o kilka młotków, pił i innych narzędzi, sklepikarz sam wspomniał coś o
rabatach i cenach hurtowych, bo pół tuzina to już hurt. Dorzucił też jakieś
metalowe drobiazgi - druty, zawiasy, obręcze „w prezencie od firmy”. W sumie
wyszło mu to prawie o połowę taniej niż wtedy, gdy kupował po jednej sztuce. Z
trudem dowiózł te zakupy do domu. Ale gdy następnego dnia sąsiad przyszedł
pożyczyć narzędzia, Andrew rzekł:
- Nie ma sensu, abyś płacił mi za pożyczanie. Lepiej sobie kup.
- Nie mogę stracić dwóch dni, aby wybrać się po młotek i gwoździe do
miasta - odpowiedział sąsiad.
- To ja ci sprzedam. Młotek kosztuje w sklepie dolara i tyle za niego
zapłaciłem. Dodaj mi drugiego za drogę i nowiutki młotek jest twój - na zawsze.
Sąsiadowi spodobała się ta propozycja i bez wahania na nią przystał, kupując
jeszcze piłę i obcęgi. Podobnie pozostali sąsiedzi. Po dwóch dniach Andrew
sprzedał wszystko, co przywiózł, i w rękach trzymał prawie sto dolarów.
Szczególnym powodzeniem cieszyły się u sąsiadów różne drobiazgi, które dostał
za darmo, a które okazały się nadzwyczaj przydatne. Niewiele zastanawiając się,
doczepił do konia dwukółkę i pojechał jeszcze raz do miasteczka. Za całe sto
dolarów zakupił narzędzia i inne metalowe wyroby, targując przy tym jeszcze
korzystniejsze upusty.
Po powrocie rozłożył wszystkie towary na werandzie i rozpoczął handel.
Wszystko sprzedawało się bardzo dobrze, bo narzędzia każdemu były potrzebne.
226
Zresztą rozniosło się już po okolicy, że u Andrew można kupić najpotrzebniejsze
rzeczy.
Ale zaczęły się też problemy. Trafiła się reklamacja. Trzonek w młotku pękł i
młotek trzeba było wymienić na nowy. Gdy klient oddalił się z nowym młotkiem
od werandy, Andrew szybko wybił stary trzonek i sprawnie dorobił drugi,
oprawił i młotek był znowu jak nowy. To dało mu do myślenia. Zamknął
werandę i poszedł na koniec miasteczka do kowala Petera.
- Ile byś wziął za zrobienie takiego obucha do młotka?
Kowal popatrzył, pooglądał, pomyślał i powiedział:
- Piętnaście centów.
- A do siekiery?
- Też piętnaście.
- A gdybym zamówił u ciebie po sto sztuk, to ile byś chciał?
- To po dziesięć.
- A gdybym zamawiał po sto sztuk w tygodniu?
- To zejdę do ośmiu centów.
- Dobra. Zamawiam po sto sztuk siekier i młotków na ten tydzień - i
poszedł do stolarza, który po dwa centy zgodził się dorobić trzonki i oprawić
narzędzia.
Tak działając, Andrew po pół roku miał duży własny sklep z narzędziami,
które produkowali dla niego kowal i stolarz. Rozprowadzał je po całej okolicy,
bo były dobre i tanie. Po roku był już właścicielem kuźni, stolarni i kilku
sklepów w pobliskich miastach. Zatrudniał ponad stu ludzi, a jego firma była
powszechnie znana i szanowana.
Gdy rozpoczęto budowę kolei żelaznej w Pensylwanii, właściciele zwrócili
się do niego o dostarczanie potrzebnych narzędzi, śrub i gwoździ do budowy, a
także innych metalowych wyrobów. Firma rozrastała się coraz bardziej.
Po dwudziestu latach Andrew został obwołany „królem stali”, będąc
właścicielem największych kopalni rud, hut i stalowni w całym kraju i
zdobywając kilkusetmiliardowy majątek. Pod koniec życia zasłynął z nie-
spotykanej na taka skalę działalności charytatywnej. Fundował i budował
biblioteki, sale koncertowe, domy opieki społecznej, szkoły. Nie zapomniał
również o swoim rodzinnym mieście w Pensylwanii. Ufundował w nim szkołę i
przepiękną bibliotekę.
Podczas ceremonii otwarcia biblioteki burmistrz miasta poprosił go o
złożenie pierwszego, honorowego wpisu do księgi pamiątkowej, co będzie
zaszczytem dla całego miasta.
- Niestety, jest to niemożliwe. Nie umiem pisać.
227
- Boże! - krzyknął zdziwiony burmistrz. - Nie umie pan pisać i doszedł pan
do takich osiągnięć i takiego majątku. To, co by pan osiągnął, umiejąc pisać?
- No, cóż. Pewnie byłbym portierem w domu publicznym - zauważył
refleksyjnie Andrew.

101. Potęga radiestezji

W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych los sprawił, że odziedziczyłem po


rodzicach obiekt marzeń wielu ówczesnych polskich rodzin - ogródek działkowy
na POD „Radość”. Było to kiedyś „oczko w głowie” mojej matki, która spędzała
tam wszystkie wolne chwile. Nieważne było, że daleko - 30 minut tramwajem, a
potem jeszcze 30 minut pieszo; nieważne, że wiele upraw wysychało - brak
własnej studni; ważne, że był i można było na niego pojechać, być tam
popracować i zebrać własne plony.
Kierując się sentymentem i pamięcią, czym był ten ogródek dla rodziców,
rozpoczęliśmy z żoną próbę utrzymania go w takim stanie jak dawniej.
Robiliśmy to wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi - brak samochodu, trójka
małych dzieci i aktywna praca zawodowa na kilku etatach. Już pierwsza jesienna
kontrola Komisji działkowej wykazała, że ogródek podupada i jest prowadzony
w sposób dalece niekonwencjonalny. Grządki za niskie, bruzdy za szerokie,
trawa na ścieżkach, liście nie sprzątnięte, chwasty nie wyplewione (czym były w
owych czasach Komisje działkowe i co jeszcze kontrolowały, na pewno
pamiętają starsi czytelnicy Bajek, a młodszych proszę, aby ich o to zapytali).
Na wiosnę było jeszcze gorzej i dostaliśmy upomnienie za panoszące się mlecze,
po letniej zaś kontroli Zarząd POD „Radość” zalecił wdrożenie programu
naprawczego i zagroził odebraniem działki.
W tym czasie w Polsce rozpoczęto popularyzację problematyki „zdrowej
żywności”, rolnictwa biodynamicznego i wpływu zjawisk radiestezyjnych na
drzewa i rośliny. Rozpoczęło się regularne drukowanie Kalendarza
biodynamicznego prof. Marii Thunn w tłumaczeniu i ze wspaniałymi
komentarzami pana Zbigniewa Przybylaka. Ukazała się książka Radiestezja
w domu i w ogrodzie Czesława Spychalskiego. Do polski przyjeżdżali
liczni specjaliści z Niemiec, Szwajcarii, Anglii, propagując te niezwykle
interesujące idee bardziej
228
naturalnych, a przez to zdrowych upraw. Znaczna część środowiska
działkowców żywo interesowała się tymi innowacjami, a Pracownicze Ogródki
Działkowe były miejscem, gdzie toczyły się zażarte dyskusje, czy warto te nowe
metody upraw wypróbowywać.
W tym czasie w Zakładach Doskonalenia Zawodowego we Wrocławiu
prowadziłem, cieszące się dużym powodzeniem, kursy radiestezyjne.
Przygotowywałem chętnych do egzaminu czeladniczego i mistrzowskiego w
Izbie Rzemieślniczej, w rzemiośle radiestezja. Gdy przyszła prośba z POD o
wygłoszenie kilku prelekcji dla działkowców o radiestezji, fitotronice i
rolnictwie ekologicznym, prezes zlecił to mnie. Tę dodatkową „fuchę” przyjąłem
bardzo chętnie, ale mój dobry nastrój prysł, gdy spojrzałem na adres domu
działkowca - chodziło o moje ogródki działkowe „Radość”.
Zupełnie bez radości, choć z nadzieją, że nie zostanę rozpoznany, poszedłem
na wykład w rodzimym domu działkowca. Niestety, już na wejściu spotkałem
swoich sąsiadów: emerytowanego księgowego i majora w stanie spoczynku.
Obaj należeli do działkowego „betonu”, a byli też aktywistami działkowymi,
członkami Komisji Oceniającej. Jeden z nich miał nawet pseudonim „Asfalt”,
odkąd na zebraniu działkowców zaproponował, aby alejki między działkami
wyasfaltować, tak by pod samą bramkę można było podjechać „maluchem”. To
im w znacznej mierze zawdzięczałem negatywne oceny. Majora interesowało
zawsze wszystko. Chodził po ogródkach i zadawał pytania, coraz bardziej
dociekliwe i drążące. Księgowy z kolei nic nie mówił, tylko obserwował i
skrupulatnie notował. Mówiąc krótko, byli niezwykle natrętni i stanowili
postrach nie tylko dla mnie, ale i dla innych, normalnych użytkowników
ogródków działkowych.
Wbrew moim obawom prelekcja toczyła się jednak bardzo spokojnie, a
tematyka wzbudziła autentyczne zainteresowanie. Mówiłem o alopatii roślin -
czyli wspólnocie, o tym, co trzeba sadzić obok czego, aby rośliny na siebie
dobrze oddziaływały i przynosiły obfite plony, bo jedne wydzielają fitoncydy, a
inne pochłaniają flawonoidy. O tym, że pewne chwasty są pożyteczne, bo
wzbogacają glebę w niezbędne minerały i wydzielają olejki eteryczne,
odstraszające szkodniki. O tym, że konopie odstraszą mszyce, a czarny bez
nornice, i o tym, że pewne rośliny fantastycznie rosną na ciekach wodnych, a
inne ich nie tolerują; że w ogrodach nie należy robić grządek, bo to wyjaławia
glebę itd. Major i księgowy też słuchali, ale ich miny i rzucane komentarze
wskazywały jednoznacznie, co o tym myślą. Sala notowała podawane
informacje, a potem rozpoczęła się seria pytań. W końcu zaś padło pytanie,
którego się tak obawiałem:
229
- A czy pan doktor ma swoją działkę i uprawia ją tymi metodami?
Nie bardzo wiedziałem, co mam odpowiedzieć, bo patrzyli na mnie major i
księgowy. Powiedziałem więc coś, co zaskoczyło wszystkich, ze mną włącznie: -
Tak, uprawiam działkę i mam ją nawet w państwa ogródkach „Radość”, a moimi
sąsiadami są, dobrze państwu znani, pan major i pan księgowy.
Po sali przeleciał szmer i wszyscy spojrzeli w stronę tych dwóch panów. Ci
skinęli potakująco głowami, a major dodał;
- Tak jest, doktor ma działkę obok mojej i wyczynia tam na niej te swoje
różne rzeczy - tu wykonał charakterystyczny, dobrze znany, ruch ręką koło
głowy, mający podkreślić, co on sądzi na ten temat. - Zabrzmiało to niechcący
tak, jak gdyby oni byli moimi wspólnikami w „sprawie”, a przynajmniej
obserwatorami. Z kolei mnie zaświtało w głowie, że być może wiele
niedociągnięć na moim ogrodzie oni w tej chwili podciągają pod „uprawy
niekonwencjonalne”.
Od tego dnia panowie byli częstymi gośćmi na mojej działce - nabijając się,
krytykując i pokpiwając z moich osiągnięć ogrodniczych; złośliwie wypytując,
czy dany chwast celowo tu rośnie i jakie ma przynieść korzyści. Dokuczali i
obmawiali mnie w całej okolicy, czerpiąc z tego ogromną satysfakcję. Stworzyli
też dla mnie przezwisko „Doktorek- Pomidorek”, które - muszę przyznać -
bardzo przyjęło się na działkach.
Ten rok był wyjątkowo nieprzyjazny dla ogórków. Gdy kwitły, lalo, a potem
przyszedł długi okres suszy. Na działkach wszystkim wyschły ogórki. Było o nie
trudno też w handlu i na bazarach, zresztą były małe i już żółkły.
Pewnego dnia wczesnym popołudniem wybrałem się na działkę. Wysiadłem
z tramwaju i zobaczyłem coś niesamowitego. Na przystanku nie było nikogo,
stał tylko pewien dziadek i sprzedawał ogórki - piękne, zielone, średniej
wielkości i po bardzo przystępnej cenie. Miał dwie plastikowe torby, łącznie
może dziesięć kilo. Zacząłem intensywnie myśleć, co zrobić? Kupić, ale co
dalej? Nie mam toreb. Na działkę pół godziny drogi. Do domu pół godziny
tramwajem. Ale przecież mam pracę w ogródku. A ogórki by się przydały. Co
robić?
W końcu kupiłem od dziadka wszystkie ogórki - jedenaście kilo. Obiecałem,
że torby odwiozę mu jutro na to miejsce, i poniosłem łup na działkę. Droga z
takim obciążeniem zabrała mi dwa razy więcej czasu, a mając perspektywę
powrotu, zacząłem żałować swojej decyzji. W końcu jednak dotarłem
umordowany na działkę, postawiłem dwie torby z ogórkami w budce i zacząłem
porządkować
230
grządki, na których walały się zeschłe badyle i liście po ogórkach. Zajęcie się tą
akurat grządką było czystym przypadkiem, ale - jak się za chwilę okaże -
brzemiennym w skutki. Zjawił się bowiem wścibski major...
- Witam, sąsiada - zaczął przymilnie. - Ogóreczki wyschły, co? Radiestezja
nie pomogła, ha... ha... ha.. - i kopnął nogą zeschłe badyle na grządce.
- A, witam, pana majora - udałem zaskoczonego. - Porządkuję trochę te
grządki po ogórkach, bo jak raz się zbierze, to już nie ma co liczyć, że coś
jeszcze wyrośnie.
- A co to sąsiad zbierał? Liście, ha... ha... ha... - Major był wyraźnie w
dobrym nastroju.
- Głupie pytanie: „Co zbierał?” Ogórki.
- Jakie ogórki?
- Polskie, Cucumissativus, odmiana „Cezar FI” - błysnąłem znajo-
mością odpowiedniej terminologii.
- I gdzie one są? - Major był trochę zaskoczony.
- Tam w budce, niech sąsiad pójdzie i sam zobaczy, bo ja jestem trochę
tutaj zajęty.
Major poszedł szybko w kierunku budki. Wszedł do środka, a do moich uszu
doleciało:
- O k..., ja p..., a niech to...!
Wyskoczył z budki jak oparzony.
- Skąd to sąsiad ma?
- Jak to skąd? Stąd - i pokazałem na dwie grządki.
- Nie, to niemożliwe.
- No, to niech sąsiad powie, skąd... - ale nie dokończyłem, bo major znowu
zniknął w budce. Usłyszałem, jak wysypuje ogórki z toreb na podłogę i liczy.
Znowu wypadł z budki.
- Będzie tego chyba z dwanaście kilo?
- A z ciekawości zważę w domu - dodałem od niechcenia.
U majora zniknął dobry humor. W to miejsce pojawił się niepokój i zupełne
zdezorientowanie. Próbował całą sytuację jakoś zrozumieć, ale widać było, że
nie jest w stanie znaleźć sensownego wytłumaczenia.
- No, to skąd sąsiad je ma?
- Już mówiłem, zebrałem na tych dwóch grządkach.
- To niemożliwe. Tu na działkach wszystkim wyschły ogórki. Mnie wy-
schły, księgowemu wyschły, Nowakowej wyschły, a nawet Kozłowskiemu.
- Ale oni nie stosują tych metod co ja - zauważyłem. - Jak się dobrze
dobierze radiestezyjnie miejsce posiania i zastosuje odpowiedni neutralizator
interferencyjny, to wtedy długi system korzeniowy ogórka czerpie wilgoć z
pierwszej
231
geologicznej warstwy wodonośnej i nie jest wrażliwy na suszę - wyjaśniłem
naukowo.
- To bzdura - major machnął ręką i przyglądał się jak zahipnotyzowany
torbom z ogórkami.
- Sąsiedzie - zmieniłem nieco ton na ostrzejszy - to może mi chce sąsiad
powiedzieć, że co... kupiłem te ogórki na placu albo przy tramwaju i niosłem
trzy kilometry te dwanaście kilo tu na działkę? Wstawiłem do budki, żeby
sąsiadowi zrobić na złość? Tak?
- No nie - zaczął niepewnie major - świr to pan jesteś, ale nie idiota. - I
zamyślił się.
Major pobiegł po księgowego. Księgowy przyszedł już podekscytowany
opowiadaniem majora. A gdy sam zobaczył, sprawdził i przeliczył, był
zdruzgotany.
Wieść o moich sukcesach ogrodniczych rozeszła się po ogródkach
działkowych lotem błyskawicy. Do wieczora moją budkę odwiedziło jakieś
dwadzieścia, dwadzieścia pięć osób, a role przewodników i oprowadzaczy
przejęli major i księgowy, którzy - nie wiedzieć, kiedy - zaczęli utożsamiać się z
moimi ogórkami. Domyślasz się też zapewne, Drogi Czytelniku, że z każdym
następnym dniem ilość zebranych ogórków rosła, a wielkość grządek malała.
Wieczorem, gdy powoli zbierałem się z ogórkami do domu, major i
księgowy przyszli jeszcze raz. Mieli trochę niewyraźne miny:
- Sąsiedzie - zaczął niepewnie major- a nie pożyczyłby nam pan jakiejś
książki z tej... tej radiestezji i z tych upraw?

Historię tę często opowiadam swoim słuchaczom


na zajęciach z radiestezji, udowadniając, że można
do tej wiedzy przekonać nawet największych
niedowiarków.

102. Karciany dług

W przedwojennej Polsce w małym prowincjonalnym miasteczku na dalekich


wschodnich rubieżach widywała się w każdy wtorek i czwartek grupa przyjaciół.
Spotykali się towarzysko, pili kawę i dobre nalewki, zawzięcie dyskutując i
naprawiając Rzeczypospolitą, ale przede wszystkim zasiadali do pokera. Byli
232
„łagodnymi” hazardzistami, którzy uważali, że „karta lubi dym”, a jak grać, to
tylko w pokera i na pieniądze. Ustalili pewne święte zasady: maksymalną kwotę
do dziennego przegrania, minimalne i maksymalne przebicie, oraz że kto
wyczerpie limit i zostaje bez pieniędzy, ten odpada. Bywało, że ich spotkania
przeciągały się prawie do świtu, ale w banku na stole nigdy nie bywało więcej
niż pięćdziesiąt, osiemdziesiąt złotych. W towarzystwie obok lekarza, aptekarza,
pana dziedzica grywali też proboszcz i rabin dosyć dużej miejscowej gminy
żydowskiej.
W pewien czwartek rabin wyraźnie nie miał szczęścia, a karta mu
zdecydowanie nie szła. Przyjaciele żartowali, napomykając coś o rekompensacie
w postaci szczęścia w miłości, ale rabinowi jako wytrawnemu karciarzowi wcale
nie było do śmiechu. Nie miał otwarcia, nie wchodził do licytacji; przegrywał,
wydawało się pewne rozdania. Przegrał już prawie całą dzienną pulę pieniędzy. I
wtedy los się do niego uśmiechnął. Z rozdania dostał trzy króle, waleta i
dziesiątkę. Wszedł do gry i wymienił jedną kartę - za waleta dostał drugą
dziesiątkę. Miał fulla i to mocnego: króle na dziesiątkach. Teraz się odegra.
Gra układała się po jego myśli. Wszyscy weszli bardzo spokojnie po kilka
groszy. Gra się rozkręcała i wszyscy jakoś wyjątkowo długo w niej byli.
Pierwszy odpadł aptekarz, potem naczelnik poczty. Potem nie wytrzymał
licytacji dziedzic i lekarz. Pozostał proboszcz i on. Proboszcz dorzucił dwa złote
do banku i wszedł za pięć. Rabin miał już tylko złotówkę, nie mógł grać dalej ani
nawet sprawdzić kart proboszcza. Zwrócił się z błagalną prośbą do sąsiadów o
pożyczkę, bo ma taką kartę, że ho, ho... Ale koledzy powołali się na regulamin
ich spotkań i z przykrością odmówili. Co robić?
Sytuacja była napięta, ale dość wesoła. Rabin zwrócił się do proboszcza:
- Pożycz mnie cztery złote.
- Nie pożyczę, bo nie wolno!
- To podpiszę weksel na cztery złote i sprawdzam? - nie ustępował rabin.
- Ja tam nie jestem jakiś Żyd, żebyś mnie weksel dawał - odparł roz-
bawiony proboszcz.
- To dam ci zegarek, złota Doxa, i jutro wykupię - proponował coraz
bardziej podekscytowany rabin.
- A co to ja lombard jestem jakiś, żebyś u mnie graty zastawiał? - pro-
boszcz był niewzruszony, a całe towarzystwo znakomicie się bawiło.
- To, do cholery, co? Mam przyjść w niedzielę do ciebie służyć do mszy?
-wypalił nie panujący już nad nerwami rabin.
233
- Zgoda - niespodziewanie odparł proboszcz - i wygłosisz kazanie.
Wszyscy pozostali gruchnęli śmiechem, bo już widzieli rabina w komży, jak
służy księdzu do ołtarza na niedzielnej sumie i wygłasza homilię.
Śmiech ocucił nieco zapalczywość rabina, który rozpoczął regularne
pertraktacje. Po długiej dyskusji strony ustaliły, co następuje: rabin wchodzi do
gry i sprawdza. Jeśli ma lepsze karty, wygrywa i nie musi nic robić. Jak przegra,
to w niedzielę służy do mszy i wygłasza homilię, ale nie może w niej podważać
dogmatów i doktryn katolickich ani obrażać uczuć wiernych. Świadkowie
potwierdzili zaciągnięcie stosownego długu karcianego i sposobu jego spłaty.
Karty wyłożono na stół.
Proboszcz, ku rozpaczy rabina, miał karetę asów i wygrał.
Już następnego dnia rano - nie wiedzieć, skąd - całe miasteczko o niczym
innym nie mówiło, jak o długu karcianym rabina i wszyscy czekali na niedzielę.
W niedzielę na sumie kościół pękał w szwach, a mało kto był w stanie
zachować powagę, widząc rabina w czarnym chałacie, jarmułce i w komży, jak
usługuje proboszczowi do mszy. Wszyscy czekali jednak na homilię. W końcu
nadszedł długo oczekiwany moment. Rabin wdrapał się na wysoką ambonę,
powiódł wzrokiem po rozbawionych twarzach wiernych, wypełniających po
brzegi kościół, i zaczął:
- Umiłowani, siostry i bracia! Gdy przygotowywałem się do tego kazania,
dużo czytałem waszych świętych ksiąg i naszych świętych ksiąg. U was pisze
się: „Jest jeden Bóg” i u nas pisze się: „Jest jeden Bóg” .
Po kościele przeszedł szmer i wszyscy jakoś spoważnieli.
- U was pisze się: „Kochaj bliźniego swego” i u nas pisze się: „Kochaj
bliźniego swego”. Wy macie dziesięcioro przykazań i my mamy dziesięcioro
przykazań. Bracia i siostry, mnie się wydaje, że to jest najważniejsze. A reszta?
Reszta to zwykły komentarz sług Bożych!
Po kościele przeszedł kolejny szmer.
- No, jest jeszcze jedno: wy wierzycie, że Mesjasz już był i że powróci, i na
Niego czekacie. My wierzymy, że dopiero przyjdzie, i też czekamy. Więc ja
mam taką propozycje, siostry i bracia. Weźmy się za ręce i spokojnie czekajmy
razem. Kiedy przyjdzie, to nam powie, czy już był, czy też przybywa pierwszy
raz. Co wy na to?
Wszyscy zamilkli. Zaległa cisza, a potem w kościele rozległy się en-
tuzjastyczne oklaski.
Klaskał sam proboszcz, który wstał i serdecznie podziękował rabinowi.
Ludzie opowiadali potem przez wiele lat, o tej wspaniałej homilii, wygłoszonej
przez rabina w katolickim kościele.

234
103. Dobrze sprzedana informacja

Złożyło się tak, że podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych na stażu


szkoleniowym miałem wolny weekend. Wspólnie z grupą przyjaciół
wynajęliśmy samochód i postanowili wybrać się na Pustynię Newada. W końcu
było to niedaleko - tylko jakieś trzysta sześćdziesiąt mil. Jechaliśmy autostradą
równą jak stół, prostą jak strzała i mijaliśmy co trzydzieści mil motel, co
dwadzieścia mil stację benzynową. Krajobraz dookoła monotonny, stepowo-
sawannowy. Nic ciekawego. W samochodzie panowała senna atmosfera.
W pewnej chwili przed naszymi oczami ukazał się ogromnych rozmiarów
bilbord: „Uwaga! Przed tobą pustynia. Czy masz paliwo?” Atmosfera w
samochodzie od razu się ożywiła i wszyscy spojrzeliśmy na wskaźnik paliwa.
Było dobrze ponad pół baku. Wszyscy znowu spokojnie opadliśmy na siedzenia,
ale rozpoczęła się rozmowa. „Dobrze, że ostrzegają. My mamy ponad pól baku,
ale inni mogą nie mieć” itd. Aż tu nagle pojawił się drugi bilbord: „Uwaga!
Przed tobą pustynia. Czy na pewno masz paliwo? Bądź odpowiedzialny! Nie
lekceważ tego ostrzeżenia!
Jeszcze raz spojrzeliśmy na kontrolkę paliwa i po krótkiej wymianie zdań
postanowiliśmy zatankować do pełna na najbliższej stacji.
Gdy przed naszymi oczami ukazał się kolejny bilbord: „Uwaga! Ostatnia
stacja benzynowa przed Pustynią Newada” - spokojnie zjechaliśmy na prawy
pas, na podjazd do stacji i stanęli w kilkudziesięciosamochodowej kolejce do
jednego z ośmiu dystrybutorów (do pozostałych kolejki były jeszcze dłuższe).
Nikt z nas nie zauważył małego dopisku na bilbordzie. „Cztery następne
stacje, które miniesz, to fatamorgana”.

Ten chwyt reklamowy udało mi się z fantastycznym skutkiem sprzedać


jednemu z moich znajomych, który zwrócił się do mnie po pomoc jako do
eksperta feng-shui.
Za zaoszczędzone pieniądze kupił sobie motel z restauracją przy dosyć ruchliwej
drodze krajowej. Niestety, motel źle funkcjonował, a już zupełnie nie miała

235
powodzenia restauracja. Pomimo wielu starań mojego kolegi - ciekawego
wystroju, eleganckiego parkingu, dobrej i obfitej tradycyjnej polskiej kuchni -
goście szerokim łukiem omijali to miejsce. Przeprowadzona wizja lokalna
otoczenia i samej restauracji niczego nie wniosła. Wszystko było w należytym
porządku. Wtedy zapytałem:
- Czy ty się jakoś reklamujesz?
- Tak - odparł mój znajomy. - Na dwa kilometry przed motelem, z jednej i
z drugiej strony stoją duże tablice: UWAGA MOTEL.
- No i wszyscy uważają, aby się nie zatrzymać - skomentowałem.
Obaj gruchnęliśmy śmiechem. - Zrobisz tak: natychmiast zdejmiesz te tablice
i zawiesisz nowe z napisem „...jedziesz tak długo, ...nie jesteś głodny?” Potem,
gdzieś po kilometrze, drugą: a co byś powiedział na takie pierogi... jak
robiła mama?” A na jakieś dwieście metrów przed motelem: PIEROGI JAK U
MAMY i strzałka.
Kolega zrobił wszystko, co zaleciłem, i spotkaliśmy się po trzech miesiącach.
Wyglądał na bardzo zmęczonego.
- Stary - zaczął - aleś mi narobił. Motel pełny przez całą dobę. W re-
stauracji nie wciśniesz szpilki. Cztery kucharki bez przerwy lepią pierogi. Już
nawet zacząłem wspomagać się mrożonkami.

104. Wspomnienia z wczasów radiestezyjnych

Wczasy radiestezyjne, organizowane przez Stowarzyszenie Radiestezyjne w


Bydgoszczy, zawsze będą kojarzyły mi się z moim pierwszym pobytem, a w
zasadzie pierwszym dniem pobytu w Przyjezierzu w roku, chyba, 1989 lub 1990.
Na półkach księgarskich ukazało się wtedy drugie wydanie mojej Ra-
diestezji stosowanej, bardzo dobrze sprzedawała się też Radiestezja
terapeutyczna i Tajemniczy jin-jang, a prawdziwym hitem była
książka Promieniowanie kształtów. Nic zatem dziwnego nie było w
tym, że prezes Stowarzyszenia zaprosił mnie do poprowadzenia zajęć z
radiestezji. Ponieważ jednak jeden kurs to ekonomicznie trochę za mało, aby
ściągać i utrzymać wykładowcę, ustaliliśmy z prezesem, że będę dodatkowo
prowadził zajęcia tzw. samokontroli umysłu - kursu wzorowanego na metodzie
Silvy.
236
Pomimo kilku już lat obecności na rynku psychotronicznym w Polsce, w
środowisku „bydgoskim” byłem osobą bardziej znaną z książek i innych
publikacji niż z bezpośrednich kontaktów. Mówiąc krótko, nie przez wszystkich
byłem rozpoznawany, a moje teksty czy tytuł naukowy nie wszyscy kojarzyli z
moją osobą.
Do Przyjezierza przyjechałem, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, dzień
później, gdy wszyscy byli już po prezentacjach, wstępnych decyzjach i zapisach
na kursy. Przyjechałem w południe po bardzo męczącej kilkudniowej podróży i
zatrzymałem się przed jakąś tablicą ogłoszeniową, na której widniał program
wczasów radiestezyjnych: rozkład kursów, kto prowadzi, w którym miejscu i
cena.
Dzisiaj mam świadomość, że wyglądałem zapewne trochę dziwnie i nie jak
na poważnego wykładowcę przystało - mocno opalony, chudy, długie blond
włosy (wiem, dziś trudno uwierzyć), krótkie dżinsowe postrzępione spodnie, t-
shirt, mocno zniszczone trampki, a na plecach sfatygowany, pokaźnych
rozmiarów plecak. Stałem i z zainteresowaniem przyglądałem się dosyć
pokaźnej ofercie kursów zaproponowanych przez organizatorów.
- A kolega na jaki kurs? - usłyszałem nagle za swoimi plecami.
Odwróciłem się. Za mną stało dwóch mężczyzn, bardzo starannie ubranych i
poważnie wyglądających. Pamiętam, że obaj byli brodaci.
- Ja? - zapytałem lekko zdziwiony.
- No, kolega, bo widzimy, że kolega nie może się zdecydować. Może
pomóc? - mówił jeden z nich. - Bo my tu jesteśmy trzeci raz i wszystkich znamy.
A kolega to chyba tutaj zupełnie nowy?
- Tak, jestem tutaj po raz pierwszy - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. -
Bardzo dziękuję za pomoc, ale będę musiał chodzić na radiestezję -
powiedziałem z lekkim uśmiechem, licząc w duchu na rozpoznanie. Jednak nic
takiego nie nastąpiło.
- Na radiestezję? A zastanowił się kolega? - dodał ten drugi, taksując
spojrzeniem mój wygląd. Chyba nie wypadłem w jego oczach najkorzystniej, bo
zapytał: - A to dla kolegi nie będzie za trudne jak na początek? Coś kolega wie
na ten temat?
- Coś tam kiedyś czytałem - dodałem, starając się zachować powagę.
- Coś! Panie, to poważna wiedza, a nie tam jakieś „coś” - włączył się ten
pierwszy, nieco poirytowany. - Radiestezja to umiejętność odczuwania
promieniowań z otoczenia - i rozpoczął regularny wykład na temat istoty
radiestezji. Zacząłem słuchać coraz bardziej zainteresowany i ubawiony
sytuacją. W tym dosyć długim monologu rozpoznawałem z niemałym
zdziwieniem wtrącenia i
237
sformułowania z moich książek i wykładów. Przyznam, że nie bardzo
wiedziałem, co zrobić, jak zareagować. Intencje rozmówcy były bardzo
pozytywne, ale cała sytuacja stawała się mocno niezręczna dla obu stron. Na
koniec wykładu, w trakcie którego drugi brodacz potakiwał potwierdzająco,
prelegent dodał:
- I będzie to prowadził poważny wykładowca. Tu trzeba mieć przy-
gotowanie i predyspozycje. Widziałeś pan? - tu wskazał palcem na tablicę
informacyjną - doktor habilitowany z politechniki, fizyk! - Tu wymownym
gestem uniósł palec do góry. - To będzie na pewno wysoki poziom. Zna pan
doktora Królickiego?
- Chyba tak, wydaje mi się, że znam - odpowiedziałem z pewną wąt-
pliwością.
- Jak to: „chyba”, „wydaje mi się”? To nawet tego nie jesteś pan pewny? -
skwitował moje wątpliwości rozmówca.
- A czy to człowiek może powiedzieć, że kogoś zna tak naprawdę? -
zauważyłem filozoficznie
- No, ma pan rację.
- Ale co, sugeruje pan, że to będą za trudne wykłady dla mnie? - prze-
rwałem mu z udawaną obawą w głosie.
- Łatwe nie będą - do rozmowy włączył się drugi z brodaczy i wyraźnie się
rozkręcał. - Byłem kiedyś na wykładzie doktora Królickiego. Czasami to go
trudno zrozumieć. Trzeba cały czas uważać, bo używa takiego naukowego
języka.
- A gdzie tam, przesadzasz - wtrącił ten pierwszy. - Teraz to on czyta na
wykładzie swoją książkę i strasznie nudzi, jak to naukowiec.
- Wcale nie przesadzam. Trudno mówi i trudno go zrozumieć - oponował
drugi brodacz. - A to w ogóle poważny człowiek. Z nim nie porozmawiasz pan
tak normalnie jak my w tej chwili. Trzeba uważać, co się mówi - zwrócił się do
mnie, oczekując większego zaangażowania w rozmowę. Nie zdążyłem jednak się
włączyć, bo uprzedził mnie pierwszy rozmówca:
- No, tu masz rację. Kiedyś go spotkałem, to, panie - zwrócił się do mnie -
cały czas „przednie łapy i nisko ogon”: panie doktorze, to, panie doktorze, tamto,
co, pan doktor, sądzi - tutaj wykonał taki gest i przyjął taką pozycję jak pies,
który na dwóch łapach prosi i służy. - Taki dystans wytwarza i jest bardzo
nieprzystępny.
- A to starszy człowiek? Ile ma lat? - zadałem pytanie, już wyraźnie
rozbawiony, ale i zainteresowany swoją charakterystyką.
- No, wie pan, trudno powiedzieć, ale na pewno grubo po czterdziestce.
238
- Ale wygląda na dużo więcej - wtrącił drugi.
- Bo radiestezja niszczy i wykańcza ludzi.
- Niszczy? - zapytałem, coraz bardziej zafascynowany tą rozmową.
- Tak, panie, i to mocno. Umysł i ciało. Jesteś pan młody, to nie wiesz. Od
razu widać, że nie miałeś nic wspólnego z radiestezją. Rujnuje człowieka, bo
promieniowania radiestezyjne szkodzą.
Tutaj mój rozmówca znowu się rozkręcił i zaczął prowadzić drugi wykład o
szkodliwości radiestezji.
- Ale i tak najważniejsze są naturalna ochrona i te osobiste zdolności -
dokończył i zapytał: - A pan ma predyspozycje? Bo to trzeba mieć to „coś” , wie
pan, tę iskrę, jaką mają radiesteci. My to mamy - tu spojrzał na kolegę, a ten
potwierdził skinieniem głowy. - My jesteśmy w radiestezji od ponad piętnastu
lat. To się wszystko czuje: dobre i złe miejsca, siatkę geopatyczną, a nawet ludzi
można wyczuć. Drania od porządnego człowieka to od razu się odróżni - tu
wymownie spojrzał na mnie i zawiesił głos, po chwili przerwy dodał: - No,
Królicki też to ma, bo to się czuje.
Kolega potakująco kiwał głową.
- Hm, nie wiem, czy ja mam takie zdolności. Jakoś to można sprawdzić? -
zapytałem niepewnie.
- Oczywiście, zaraz pana sprawdzimy.
To mówiąc, wyjął z kieszeni wahadło Izis, ujął moją dłoń i zaczął dosłownie
wymachiwać nad nią tym wahadłem. Towarzyszyły temu pomruki i dziwne
odgłosy wydawane przez obu panów. W końcu zapadł wyrok:
- Coś pan tam masz, ale Klimuszko to pan nie będziesz - zaśmiał się
wyraźnie zadowolony ze swojego dowcipu, a drugi mu wtórował.
- Czyli w radiestezji nie mam czego szukać? - Upewniałem się nieśmiało.
- No, wie pan, dzisiaj na pewno nie, ale za parę lat, kto wie, może? - Dał mi
jednak jakąś nadzieję.
Skierowałem swoją uwagę na tablicę informacyjną i zmieniłem temat
rozmowy.
- Na doskonalenie umysłu chyba też będę musiał chodzić - wtrąciłem.
- O, to dobry pomysł - zauważył jeden z panów. - Bo to wie kolega, głowę
zawsze warto rozwijać - mój rozmówca nie zmieniał kpiarskiego tonu - a to się
koledze przyda, oj przyda. - Obaj panowie zarechotali. - I wtedy o wybór kursu
będzie łatwiej - i znowu gruchnęli śmiechem.
Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się ta rozmowa, gdyby nie pora
obiadowa. Moi rozmówcy w znakomitych humorach popędzili do stołówki, a ja -
też
239
mocno ubawiony tym zdarzeniem - udałem się na poszukiwania organizatora.
Nie podejrzewałem, że był to dopiero początek niezwykle ciekawego i
pouczającego dnia.
Odszukałem biuro organizatora, pobrałem klucze do domku, bloczki na obiad
i umówiłem się na spotkanie organizacyjne po obiedzie, gdy się zakwateruję,
odświeżę i trochę odpocznę. Organizator zasugerował, abym najpierw zjadł
obiad, bo za pół godziny stołówka wydaje obiady innej grupie.
Gdy dotarłem do stołówki, obiad był w pełni. Na ogromnej sali prawie
wszystkie stoliki były zajęte, a przy okienku wydawania posiłków pusto.
Postawiłem plecak przy wejściu. Podszedłem do okienka, wziąłem talerz zupy
pomidorowej i drugie danie i stojąc na środku sali z tacą, zacząłem rozglądać się
za wolnym miejscem. W rogu sali zauważyłem stolik, przy którym siedziały
tylko dwie panie. Skierowałem się w tym kierunku. Panie, w średnim wieku,
były bardzo pochłonięte jakąś zajmującą rozmową i nie zauważyły, że zbliżam
się w ich stronę.
- Przepraszam, czy to miejsce jest wolne? - zapytałem najgrzeczniej, jak
potrafiłem. Panie były wyraźnie zaskoczone i sprawiały wrażenie, jakbym zrobił
coś strasznego, wulgarnego i nieprzyzwoitego. W odpowiedzi przeszyły mnie
dwa zimne jak sztylety spojrzenia i usłyszałem syk wcale nie zachęcający do
zajęcia miejsca:
- Wolne! - rzuciła jedna przez zęby
- Bardzo dziękuję - postawiłem tacę, usiadłem, skuliłem się i zacząłem
powolutku jeść zupę, nie podnosząc oczu znad talerza. Dano mi odczuć bardzo
dobitnie, że byłem intruzem. Rozmowa pań, zapewne niezwykle ważna i istotna,
została w brutalny sposób przerwana. Przy stoliku zaległa niepokojąca cisza.
Gdzieś mniej więcej w połowie talerza jedna z pań chrząknęła dwuznacznie.
Nieśmiało podniosłem wzrok.
- A pan to, przepraszam, który stopień rozwoju duchowego? - do moich
uszu doleciał ostry, natarczywy, apodyktyczny głos. Obie panie patrzyły na mnie
uważnie.
- Rozwoju duchowego? - upewniałem się, nie będąc pewien, czy dobrze
usłyszałem pytanie.
- Tak, który stopień rozwoju duchowego? - pani ponowiła jeszcze bardziej
zdecydowanie swoje pytanie. Nie bardzo wiedziałem, co mam odpowiedzieć, i
po dłuższej chwili zastanowienia odparłem:
- Hm... chyba żaden.
- No, też coś - pani była wyraźnie oburzona, wręcz dotknięta moją
odpowiedzią. - W takim towarzystwie przecież nie można jeść posiłku! -
podsumowała, zwracając się do koleżanki i obie wstały, wzięły swoje tace i
przeniosły się
240
do innego stolika. U mnie zaś od tego czasu pozostała u mnie dziwna awersja do
„rozwoju duchowego”.
Po obiedzie rozpocząłem poszukiwanie swojego domku campingowego.
Domki były duże, chyba trzypokojowe. Drzwi wejściowe prowadziły do
niewielkiego holu, z którego było wejście do trzech pokoi, łazienki i WC.
Otworzyłem zewnętrzne drzwi i wszedłem do holu. Moim oczom ukazała się
następująca scena: drzwi do dwóch pokoi otwarte, w holu potworny bałagan,
jakieś damskie rzeczy porozkładane, porozwieszane i dwie panie, mocno
roznegliżowane, przymierzają przed dużym lustrem w holu jakieś ciuchy. Dwie
inne krzątają się w pokojach. Śmiech, gwar, głośna muzyka. Panie były tak
zajęte sobą, że nie zauważyły mojego wejścia. A przynajmniej tak mi się
wydawało. Przemknąłem chyłkiem do mojego pokoju i zamknąłem drzwi.
- Widziałyście?
- Co?
- Mężczyzna?
- Gdzie?
- No, tam. Wszedł do pokoju. - Doleciało do mnie bardzo wyraźnie przez
cienkie drzwi i akustyczne ściany.
- Niemożliwe. Wydawało ci się. Tutaj, w naszym domku?
- Naprawdę, mężczyzna. Halinka, idź sprawdzić.
Gwar za ścianą ucichł. Ktoś głośno i natarczywie zapukał do moich drzwi.
- Proszę - odpowiedziałem uprzejmie.
Drzwi otworzyły się energicznie i do pokoju wtargnęła z impetem szczupła
brunetka w średnim wieku. Była wyraźnie zaskoczona, ale i zaciekawiona.
- O, a kolega co tutaj robi? - rzuciła szybko w moją stronę, kopiąc
przy tym lekko mój plecak. - Też na wczasy czy tak sobie?
W pokoju rozpoczęła się „inspekcja”.
- Na wczasy. Będę chyba tutaj mieszkał - odpowiedziałem cicho, siląc się
przy tym na nieśmiałość, bo sytuacja zaintrygowała mnie poważnie.
- Jak to mieszkał? Tutaj, z nami? - Teraz staranne lustrowany był mój
plecak. - W naszym domku? - w głosie słychać było zdziwienie, a rozmówczyni
dobitnie zaakcentowała słowo „naszym”.
- Tak. Dostałem taki przydział od pana prezesa - dodałem zakłopotany,
pokazując przy tym klucz z numerem domku i pokoju.
- Sam mieszkał? - mój gość nie krył jeszcze większego zdziwienia i usiadł
na łóżku. - Dwa łóżka i taka duża szafa - na potwierdzenie swoich słów kobieta
wstała i szybko zajrzała do jej wnętrza - a my się tam tłoczymy we czwórkę. -
241
Zabrzmiało to jak wyrzut i chęć wzbudzenia u mnie poczucia winy.
- No, chyba sam. - wtrąciłem. - Pan prezes nie mówił nic, że mi kogoś
dokwateruje - dodałem bardzo uprzejmie.
- No, to się jeszcze wyjaśni... - pani „inspektor”, rozglądając się cały czas
po pokoju i taksując wszystko uważnie, wymownie zawiesiła głos. Było widać,
że coś ją nagle zaniepokoiło, o czymś myśli, coś jej nie pasuje w całej sytuacji.
- A kolega to czasem nie z tej... no... - znowu się zamyśliła, szukając
odpowiedniego słowa - no... z tej obsługi - rzuciła trochę od niechcenia - z
kadry? - poprawiła się.
- Tak, będę prowadził zajęcia - odpowiedziałem starając się nadać mojemu
głosowi nieśmiały ton.
- Aha, to wszystko wyjaśnia - zauważyła. - Do widzenia - i zamknęła
drzwi, wychodząc z pokoju.
Po chwili zza ściany dobiegły do mnie głosy:
- No i co? Czego się dowiedziałaś? Mężczyzna?
- Nie, dziewczyny, nic z tego. To nie żaden mężczyzna. To ktoś z obsługi.
Tak zaczął się mój pierwszy dzień pobytu w Przyjezierzu.
Możecie Państwo wyobrazić sobie miny i samopoczucie tych wszystkich
osób wieczorem, gdy organizator przedstawiał uczestnikom wczasów nowego
wykładowcę Zbigniewa Królickiego.
Brodacze zostali moimi serdecznymi kompanami podczas całego pobytu; do
dzisiaj spotykamy się na zjazdach i sympozjach. Panie od „rozwoju duchowego”
od wielu lat nie opuszczają kursu metody Silvy, ilekroć prowadzę go w ich
mieście. Natomiast Halinki i jej koleżanek nie spotkałem już więcej.

105. Opowieść o pewnym bucie

Ta historia wydarzyła się we wrześniu na początku lat osiemdziesiątych


poprzedniego stulecia w pociągu pospiesznym relacji Bielsko-Biała - Szczecin.
W przedziale pierwszej klasy siedziało czterech mężczyzn: trzech profesorów i
jeden młody, świeżo upieczony asystent. Wracali do Wrocławia z dużej
międzynarodowej konferencji termodynamicznej, która odbywała się w
Szczyrku.
242
Atmosfera dopiero co zakończonego sympozjum przeniosła się do przedziału.
Toczyła się tu ożywiona dyskusja naukowa. Padały nazwiska wielkich
naukowych autorytetów, tytuły publikacji, przywoływano wzory, nazwy i
pojęcia, które normalnego człowieka mogły przyprawić o ból głowy.
Dyskutowali oczywiście profesorowie, a młody asystent przysłuchiwał się z
zainteresowaniem, szczęśliwy, że może uczestniczyć w takiej uczcie
intelektualnej. Od czasu do czasu zadawał jakieś pytanie czy wtrącił ze dwa
zdania, które z reguły wywoływały pobłażliwy uśmiech na twarzach starszych
„kolegów” i wyrozumiałe skinienia głową. Dyskusja toczyła się wartko.
Omówiono teorię chaosu i wielkiego wybuchu, II zasadę termodynamiki i teorię
wzrostu entropii, poruszono niekonwencjonalne źródła energii i ogniwa
paliwowe. Sięgnięto też do tematów bardziej szczegółowych, takich jak
termokondukcja magnesów nadprzewodzących akceleratorów jądrowych i
przepływy metastabilne niskowrzących płynów dwufazowych w strukturach
kapilarnych złóż adsorpcyjnych.
Pociąg minął Katowice, Zabrze, Gliwice. Gdzieś chyba w Strzelcach
Opolskich otworzyły się drzwi do przedziału i stanął w nich mężczyzna w
średnim wieku. Niski, gruby, w brudnej koszuli i marynarce, wyświechtanych
spodniach. Tłuste długie włosy z widocznym łupieżem i kilkudniowy zarost
dopełniały nieprzyjemne wrażenie.
- Wolne? - zapytał gburowato, wskazując miejsce przy oknie. Dziwnym
trafem oba miejsca przy oknie nie były zajęte. Dyskusja ucichła. Wszyscy
spojrzeli na intruza.
- Wolne - odparł niechętnie jeden z profesorów i demonstracyjnie odwrócił
głowę. Mężczyzna uniósł dwie ogromne ceratowe torby i rozpoczął przeciskanie
się pomiędzy kolanami współpodróżnych, nie zwracając najmniejszej uwagi na
to, że depcze po nogach i dosyć mocno potrąca.
- Panie, uważaj pan trochę! Depcze pan po nogach - krzyknął jeden z
potrąconych profesorów.
- To zabieraj pan te giry i nie podkładaj, jak ludzie chcą przejść - warknął
mężczyzna nieprzyjemnie.
W przedziale zrobiło się cicho. Zaczął roznosić się natomiast intensywny
odór niemytego ciała i nikotyny. Mężczyzna rozgościł się. Wielkie torby
ulokował na półkach. Przed sobą na stoliczku podokiennym położył jakiś dwa
papierowe zawiniątka i szklankę, zdjął marynarkę i przeciągnął się
zrelaksowany.
243
Pozostali pasażerowie przyglądali się mu jak osobnikowi z innej planety.
Spojrzał na nich wyzywająco i znowu warknął:
- No, czego? - wszystkie głowy odwróciły się w drugą stronę.
Mężczyzna rozwinął zawiniątko. Z wytłuszczonej gazety wyjął kawał kieł-
basy, jeszcze większy kawał kaszanki, dwa kiszone ogórki i zaczął ze smakiem
zajadać.
- Tak bez chlebka? - z wyraźną ironią i zaczepką w głosie zagadnął jeden z
odważniej szych profesorów.
- A pan to zawsze żresz kaszę z chlebem? - z pełnymi ustami burknął
mężczyzna, odbierając chęć do dalszej rozmowy.
Zjadł, kawałkiem gazety otarł usta, głośno beknął i sięgnął po drugie
zawiniątko. Odwinął z gazety pół litra czystej wódki, nalał ponad pół szklanki i
duszkiem wypił.
Towarzystwo w przedziale patrzyło na rozgrywającą się scenę z coraz
większym zdumieniem. Tymczasem mężczyzna, niczym nie zrażony, sięgnął do
kieszeni marynarki, wyjął paczkę papierosów, zapalniczkę. Zapalił papierosa.
Zaciągnął się z wyraźna rozkoszą i wydmuchał dym nosem.
- Panie, do cholery - nerwy puściły jednemu z profesorów - zgaś pan tego
papierosa, tu są sami niepalący!
- Mnie tam niepalący nie przeszkadzają - burknął nie wyjmując papierosa z
ust. - Jestem tolerancyjny - i zadowolony ze swojego dowcipu zaczął gardłowo
rechotać. Wprawiwszy się w świetny humor, zwrócił się do profesorów: - Ja was
bardzo denerwuję, co?
- Tak, bardzo. Dobrze, że poruszył pan ten temat, bo uważam... - zaczął
jeden z nich, ale nie dokończył, bo mężczyzna mu przerwał.
- To macie problem i musicie coś z tym zrobić, bo wam z nerwów żyłki w
mózgu popękają i będzie nieszczęście. Ha, ha , ha - zarechotał głośno.
Towarzystwo w przedziale zamilkło.
Skończył papierosa, strzepując popiół na podłogę, i zaczął rozglądać się za
jakimś legowiskiem. Miejsce naprzeciwko niego było wolne. Nie zastanawiając
się zbyt długo, zdjął buty i stopy w brudnych skarpetkach, z których jedna była
dziurawa, ulokował na siedzeniu na wprost siebie. Wyciągnął nogi i z wyraźną
przyjemnością zaczął je rozprostowywać, poruszając przy tym palcami stóp.
Ponieważ nogi w brudnych skarpetkach wylądowały tuż obok asystenta, ten
uważał za stosowne interweniować.
- Proszę pana - zaczął powoli i dobitnie - proszę natychmiast zdjąć nogi z
siedzenia i założyć buty.
- Bo co? - mężczyzna odpowiedział zaczepnie.
244
- Bo jest pan odrażającym chamem i nieokrzesanym gburem, który
powinien być trzymany w zamknięciu, a nie przebywać wśród normalnych ludzi.
- To zdanie wypowiedziane mocnym pewnym głosem zaskoczyło wszystkich w
przedziale, a profesorowie z uznaniem spojrzeli na młodego człowieka.
Zaskoczyło też mężczyznę. Poczerwieniał i wrzasnął:
- Co, ja nieokrzesanym chamem? Ty, gówniarzu - i chciał zerwać się z
miejsca, mając wyraźną ochotę do rękoczynu, ale ze względu na wyciągnięte
nogi i dużą tuszę nie zrobił tego wystarczająco szybko. Młody człowiek był
szybszy. Miał blisko 190 cm wzrostu i dobrze zbudowaną sylwetkę. Gdy
mężczyzna w końcu wstał, jego twarz znalazła się na wysokości klatki
piersiowej młodzieńca, który bez obawy patrzył mu z góry prosto w oczy.
Trwało to dobrą chwilę. Widać było, że mężczyzna rozważa swoje szanse. W
końcu uznał, że są niewielkie, i opadł na siedzenie. Popatrzył w okno i rzucił od
niechcenia:
- A butów nie włożę i tak - zaplatając przy tym ręce na brzuchu w geście
obrażonego dziecka.
- Proszę, aby włożył pan buty i uchylił okno, bo w przedziale śmierdzi -
jeszcze raz spokojnym głosem zwrócił się do niego asystent.
- Nie włożę - i ponownie demonstracyjnie ulokował nogi na siedzeniu
przed sobą.
- Ale ja pana jeszcze raz bardzo proszę.
- A ja panu jeszcze raz bardzo pięknie odpowiadam - odparł mężczyzna,
przedrzeźniając przy tym ton głosu i sposób mówienia asystenta - nie włożę, bo
tak bez butów mi dobrze.
- Nie włoży pan?
- Nie!
- Na pewno nie? - upewniał się asystent.
- Nie! I co? - coraz bardziej zaczepnie odpowiadał mężczyzna.
I wtedy stało się coś, czego nikt z obecnych nie przewidywał. Młody
człowiek sięgnął jedną ręką do klamki i uchylił okno. Druga ręką sięgnął na
podłogę po but. Wykonał zamaszysty ruch i wyrzucił but za okno. Zamknął je,
usiadł i spokojnie zaczął czytać gazetę.
Trudno jednym słowem określić atmosferę, jaka zapanowała w przedziale, bo
każdy z podróżnych odczuwał zapewne coś innego. Mężczyzna osłupiał i
zaniemówił. Patrzył to na okno, to na młodego człowieka i jeden but na
podłodze.
- Paaaanie... - zaczął się jąkać.
- Tak? - znad gazety, nie unosząc wzroku, odrzekł asystent.
- Mój but.
245
- Co pański but?
- Pan wyrzuciłeś mój but!
- Tak. Bo był panu niepotrzebny.
- Jak to niepotrzebny?
- Oświadczył pan, że bez butów panu lepiej. To co tak nagle interesuje się
pan jednym butem?
- Ale to granda, chamstwo, ja cię na milicję i do sądu - coraz bardziej
zacietrzewiał się mężczyzna, a asystent był coraz spokojniejszy.
Pociąg jechał dosyć sprawnie, mijał kolejne stacje i zbliżał się do Opola. W
przedziale toczyła się kłótnia na temat wyrzuconego buta. Przewaga
intelektualna, argumentacja, sposób formułowania myśli był zdecydowanie po
stronie młodego człowieka. Profesorowie przysłuchiwali się tej słownej utarczce
z ciekawością i nie bez odrobiny satysfakcji. W końcu mężczyzna opadł
zmęczony i wyczerpany na siedzenie. Dał za wygraną. W przedziale zaległa
cisza. Słychać było tylko pisk hamulców, bo pociąg dojeżdżał do Brzegu. Były
to jednak pozory spokoju.
Nagle mężczyzna znowu się ożywił i zażądał rekompensaty finansowej za
buty. Dyskusja rozgorzała od nowa. Asystent odmawiał, ale chyba niezbyt
stanowczo. Mężczyzna to wyczul i naciskał coraz mocniej. Dyskutanci przeszli
do wstępnej wyceny butów. Asystent zwrócił uwagę na dosyć wiekowy rocznik
modelu, wypunktował zniszczoną podeszwę i podkreślał stopień poszarpania
sznurówek. Ostatecznie byłby w stanie zapłacić za buty, ale kwotę pomniejszoną
o procent zużycia, który powinien być bardzo znaczny. Mężczyzna, wściekając
się i gestykulując stał na stanowisku, że należy mu się zwrot gotówki za nowe
buty, bo takie musi kupić. To doprowadziło do śmiechu asystenta i dyskusja
utkwiła znowu w martwym punkcie, przybierając bardzo nieparlamentarny cha-
rakter. Potem znowu zaległa cisza, a po chwili ponownie wznowiono negocjacje.
W końcu ustalono kwotę wyjściową za buty i rozpoczęto kolejny etap
negocjacji, o procent pomniejszenia jej ze względu na stopień zużycia. Tutaj
dyskusja była jeszcze bardziej zażarta i widać było, że w tej części mężczyzna
czuje się jak ryba w wodzie. Tego typu spory na pewno nie były mu obce. W
końcu strony dobiły targu, co potwierdziły skinieniem głów.
- No, to dawaj, pan, kasę - zatarł ręce wyraźnie zadowolony i zupełnie
wyluzowany mężczyzna.
Asystent sięgnął ręką do tylnej kieszeni spodni. Wyjął kilka banknotów.
Starannie, na oczach wpatrzonego w pieniądze mężczyzny, odliczył połowę
ustalonej kwoty i trzymając je w ręku, powiedział:
- Proszę, tak jak się umawialiśmy - i podał pieniądze.
246
- Co, co pan mi dajesz? - mężczyzna był znowu zaskoczony i patrzył na
sumę, którą trzymał w rekach.
- Ustalona kwota za buty. Ale ponieważ wyrzuciłem tylko jednego, to
płace tylko za jednego.
- Ty... ty... - mężczyzna nie mógł znaleźć odpowiednich słów, a krew
znowu napłynęła mu do twarzy - ty krętaczu, ty oszuście. A masz, nażryj się
tymi pieniędzmi - nerwy już zupełnie mu puściły. Rzucił pieniędzmi w asystenta.
Wściekły, zatrzymał wzrok na podłodze, na bucie. - A mam cię w dupie. Ciebie i
twoje buty - krzyknął rozwścieczony do granic możliwości w stronę asystenta,
który chował powoli pieniądze. Zerwał się, złapał za but i z całej siły wyrzucił
go za okno. Usiadł wyraźnie uspokojony. Z uczuciem zwycięstwa, zakończenia
sprawy z sukcesem, tryumfalnie powiódł wzrokiem po przedziale.
Pociąg właśnie dojeżdżał do Wrocławia. Pasażerowie rozpoczęli zdej-
mowanie walizek. Mężczyzna nie ruszał się, jechał dalej. Patrzył w okno, nie
zwracając uwagi na krzątaninę. Wtedy podszedł do niego asystent.
- Proszę.
- Co to jest? - mężczyzna oniemiał.
- Pański but - i podał mu jego but, którego wcale nie wyrzucił, tylko
zręcznie schował pod marynarką.

Ps. Historię te opowiedział mi ów młody asystent.


Dzisiaj profesor Politechniki Opolskiej.

106. Mistrz kontrabasu

Był sobie kiedyś miłośnik gry na kontrabasie. Uwielbiał ten instrument i


wiedział o nim wszystko. Znał najpiękniejsze utwory, rozpoznawał efektowne
solówki, był w stanie wymienić wszystkich światowej sławy kontrabasistów oraz
opowiedzieć o ich karierze muzycznej i życiu prywatnym. Najpiękniejszą chwilą
relaksu i ucztą duchową był dla niego moment, gdy zasiadał w wygodnym fotelu
i słuchał, słuchał, słuchał jakiegoś wybitnego kontrabasisty. Nie opuścił też
nigdy żadnego koncertu w filharmonii, jeżeli tylko wśród wykonawców był jakiś
godny uwagi kontrabasista.
247
Pewnego dnia z ogromną radością przeczyta! w prasie, że w miejscowej
filharmonii wystąpi z koncertem solowym jeden z najwybitniejszych wirtuozów
tego instrumentu. Prawdziwy mistrz.
Pobiegł natychmiast i kupił bilet w pierwszym rzędzie. Przez miesiąc nie żył
niczym innym jak koncertem. Napięcie sięgnęło szczytu w dniu występu. Na
długo przed rozpoczęciem koncertu miłośnik gry na kontrabasie siedział,
elegancko ubrany, na swoim miejscu na widowni i pilnie studiował program. W
końcu zaczęło się.
Koncert był fantastyczny. Nic z tego, co słyszał o mistrzu, nie było
przesadzone. Wirtuozeria gry, nieprawdopodobna dynamika. Lewa ręka
przemieszczała się po gryfie od góry do dołu z ogromną szybkością, a palce
uciskały struny z miękkością i finezją. Prawa ręka przesuwała się do przodu i do
tyłu, a palce szarpały struny z niebywałą precyzją i wyczuciem. Obok efektów
typowo muzycznych nieprawdopodobne były też efekty wizualne, gdy obie ręce,
cały czas w ruchu, stykały się czy krzyżowały. Oprócz tego kontrabas też cały
czas był w ruchu - z przodu, z boku, z tyłu. Coś wspaniałego. Niezapomniane
przeżycie. Po kilku fantastycznych bisach, koszach kwiatów i autografach dla
rozentuzjazmowanych nastolatek opadła kurtyna. Koncert się skończył.
Bohater naszej bajki wyszedł z filharmonii rozpromieniony i w pełni
usatysfakcjonowany. Odnowiony emocjonalnie i duchowo. Postanowił ten fakt
uczcić również typowo „fizycznie” i wstąpił do baru na drinka. Po wypiciu
trzech szybkich drinków, czwarty zaczął pić powoli i wtedy do jego uszu
doleciała muzyka. Z rogu sali sączyły się spokojne frazy jazzowe, grane przez
trio: pianino, perkusja i kontrabas. Oczywiście zainteresowanie melomana
wzbudził kontrabasista. Ale nie było na co patrzeć. Smutny, smętny i statyczny.
Grał bez entuzjazmu, beznamiętnie dotykając strun. Dla miłośnika gry na
kontrabasie było to coś strasznego, nie do przeżycia. Istna profanacja
instrumentu. Wypił jeszcze jednego drinka i podszedł do muzyka.
- Panie, jak pan możesz tak grać? - zaczął cicho, aby nie zakłócić muzyki. -
To istna profanacja tak wspaniałego instrumentu, jakim jest kontrabas.
Muzyk spojrzał na niego spokojnie i zapytał: - Nie bardzo pana rozumiem?
- Przed chwilą byłem w filharmonii i tam była wirtuozeria. U mistrza to
jedna ręka chodziła tak, a druga tak, i to bez przerwy. - Tu wykonał
charakterystyczny ruch rękami: lewą - góra, dół, a prawą - w prawo i w lewo. - A
pan trzymasz ten gryf w jednym miejscu i tylko przebierasz od niechcenia
palcami. O to mi chodzi.
248
- Bo, widzi szanowny pan, tamten gość wciąż szuka - tu muzyk powtórzył
dynamicznie demonstrowane ruchy rąk na gryfie kontrabasu - a ja już znalazłem.
- Spokojnie ustawił ręce w jednej pozycji i grał dalej.

107. Patriota

Ta historia wydarzyła się na początku lat


siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w jednym z
liceów ogólnokształcących.

Na lekcji języka polskiego „przerabiano” ulubiony temat ówczesnych


polonistów: wojna światowa, obrona ojczyzny, patriotyzm i ogólnie tzw. „miłość
do ojczyzny”. Można by dodać: socjalistycznej. Pani profesor zgodnie z planem
zajęć w konsekwentny sposób egzekwowała od uczniów wiedzę ze starannie
dobranych lektur, domagając się omówienia, co autor miał na myśli, oraz
oczekując poparcia dla patriotów i jednoznacznego potępienia zdrajców.
Zgodnie z wytycznymi Kuratorium Oświaty, świat przyjął dwie barwy: czarną i
białą, a właściwie czarną i czerwoną, a uczniowie powinni w całości opowie-
dzieć się po właściwej stronie i „potępiać”.
Wobec tego nastoletni uczniowie, mając na uwadze końcową ocenę
semestralną, ochoczo wychwalali patriotyczne postawy tych, co polegli dla
ojczyzny, a potępiali tych, którzy starali się jakoś przeżyć. Potępiali Niemców,
wstępujących do partii nazistowskich, kapo obozowych, tajnych
współpracowników, szpiegów, Volksdeutschow i tych, którzy nie zginęli w
powstaniu warszawskim czy przeżyli „jakoś” obozy koncentracyjne. Dostało się
też tym, którzy „stchórzyli” i odeszli z Andersem, oraz tym, którzy odmówili
ataku pod Lenino i na Berlin.
Lekcja przebiegała sprawnie i blisko było już podsumowania oraz
końcowych wniosków, gdyby nie jeden uczeń, nazwiemy go Janek Kowalski.
Ten siedział, słuchał i jako jedyny nie potępiał. To zaniepokoiło panią profesor.
Zwróciła się więc z podchwytliwym pytaniem do Kowalskiego:
- A ty, Kowalski, czemu nie potępiasz? Nie przeczytałeś lektur?
Janek wstał.
249
- Przeczytałem - odpowiedział spokojnie - i to bardzo uważnie.
Rozmawiałem nawet na ten temat z rodzicami i dziadkami, którzy pamiętają
tamte czasy.
- I co? Czyżbyś miał inne zdanie niż my i popierał tych zdrajców?
-zabrzmiało to wręcz szyderczo, a pani profesor zwróciła się po aprobatę do
klasy. Zgodnie z oczekiwaniem, klasa gruchnęła śmiechem. - A może taka
postawa jest ci bliższa? - w głosie wyczuwalna była ironia i chęć poniżenia
ucznia. Pani profesor bezwzględnie wykorzystywała swoją przewagę. Było to
chyba jednak o to jedno zdanie za dużo.
- Nie, pani profesor - odpowiedział nie speszony Janek - mam podobne
zdanie. Ale tak sobie myślę, że chyba jestem za młody, aby tak jednoznacznie i
krytycznie budować opinie.
Klasa ucichła, a nauczycielka była trochę zaskoczona.
- Możesz rozwinąć, co masz na myśli?
- Niczego jeszcze w życiu nie przeżyłem. Nie byłem w takiej sytuacji, jak
ci ludzie w czasie wojny. Nie znam siebie i nie wiem, jak bym się zachował. - Tu
na chwilę przerwał, a w klasie zaległa zupełna cisza. - Gdybym był w obozie
koncentracyjnym, gdybym był bity i skazany na śmierć, a miał możliwość się
uratować za cenę zostania kapo i bicia innych... nie wiem, co bym zrobił. -
Znowu przerwał. - Gdybym patrzył na swoją umierającą z głodu rodzinę, a miał
niemieckie pochodzenie i możliwość przeżycia, to nie wiem, czy nie
podpisałbym Volkslisty. Gdybym walczył przez kilka lat i już czuł zbliżający się
koniec wojny, a został zmuszony do jeszcze jednego ataku na przeważające siły
wroga, to nie wiem, czy bym nie zdezerterował. Dlatego uważam, że nie mam
prawa i nie powinienem oceniać tych ludzi w tak jednoznaczny sposób, jak to
proponuje pani profesor.
Spojrzał jej prosto w oczy, ale pani profesor wyraźnie nie chciała przyjąć
jego punktu widzenia, mając na uwadze, że prawie dwie godziny lekcji poszłoby
na marne.
- To co? Uważasz, że postawa patriotyczna jest błędem życiowym, że nie
należy poświęcać życia dla Ojczyzny?
Janek przez chwilę milczał, a w oczach pani profesor błysnęła iskierka
satysfakcji.
- Nie, pani profesor - Janek mówił powoli. - Uważam, że należy poświęcić
życie dla Ojczyzny - zawiesił głos, a polonistka tryumfalnym spojrzeniem
ogarnęła klasę - i dlatego nie należy nigdy dla niej umierać.
Pani Profesor na chwilę zaniemówiła:
- No cóż, jesteś młody i niedoświadczony i stąd tak nieodpowiedzialne
zdania i opinie. Siadaj! - chciała zakończyć tę dyskusję, która wymknęła się jej
250
spod kontroli. Ale Janek chyba pamiętał to jedno zdanie sprzed paru minut, bo
nie usiadł.
- Tak, ma pani rację, już to mówiłem, jestem młody i niedoświadczony, ale
pani profesor jest w tym wieku, że przeżyła pani wojnę i okupację. Jestem
ciekawy, co pani robiła podczas tych trudnych lat. Jak wyglądała pani
patriotyczna postawa?
Pani profesor zbladła, potem zrobiła się czerwona. Chciała coś powiedzieć,
ale nie mogła. W końcu krzyknęła do Janka:
- Wyjdź z klasy!
Za ordynarne zachowanie oraz rozbijanie lekcji Janek Kowalski został
zawieszony w prawach ucznia, a potem usunięty ze szkoły.

108. O odpowiedzialności

Dwaj młodzi ludzie, studenci, jesienią tuż przed egzaminem magisterskim


wybrali się na wycieczkę w góry. Chodzili, zwiedzali, wdrapywali się na szczyty
i schodzili w doliny. Nocowali w schroniskach lub wiejskich chatach. Pewnego
dnia, a raczej wieczoru dotarli w taką partię gór, której zupełnie nie znali, i
zgubili się.
Zbliżał się wieczór. Groził im nocleg na gołej ziemi i w bardzo niskiej
temperaturze. Dlatego z mozołem i niemałym trudem przedzierali się przez las z
nadzieją, że w końcu dotrą do jakiejś drogi i wioski. Nagle w ciemnościach
zobaczyli światło i zaczęli iść w jego kierunku. Doszli do wysokiego, potężnego
muru. Trochę zdziwieni, zaczęli posuwać się wzdłuż niego i dotarli do wielkiej
kutej z żelaza bramy. Za nią zobaczyli oświetlony, duży dziedziniec wspaniałej
posiadłości - ogród, fontanna, piękny, starannie odrestaurowany pałac, garaże, a
na podjeździe trzy samochody, najnowsze modele, sportowy lamborghini,
terenowy infinity i limuzyna cadillaka. Nieco z boku zauważyli kort tenisowy i
sporej wielkości basen.
Z dużymi oporami zdecydowali się na naciśnięcie dzwonka przy bramie. Po
pewnej chwili w pałacu otworzyły się drzwi i wyszedł służący w nowiutkiej
starannie dopasowanej liberii. Podszedł do nich z uśmiechem, otworzył bramę i
nie czekając na ich prośbę, zaprosił do środka. Weszli na dziedziniec i stanęli.
Służący starannie zamknął kutą bramę i zapraszającym gestem wskazał, aby
pójść za nim.
251
Idąc w stronę pałacu, młodzieńcy opowiadali, jak zgubili się w górach, i
pytali, czy mogą przenocować. „Oczywiście - zapewniał służący - nie ma
żadnych przeszkód.” Zaraz wskaże im pomieszczenie, gdzie będą mogli
zostawić bagaże, łazienkę, aby mogli się odświeżyć, i pani zaprasza do jadalni na
kolację, bo zapewne są zmarznięci i głodni.
Weszli do przepięknie urządzonego pałacu - z ogromnym przepychem, ale
jednocześnie ze smakiem i znawstwem, świadczącym o poziomie i dobrym
guście właściciela. Służący wskazał każdemu z nich osobną łazienkę i zaprosił
za czterdzieści pięć minut do jadalni. Młodzieńcy jeszcze nigdy w życiu nie byli
w takim miejscu, a gorąca kąpiel w wannie z jacuzzi po tylu dniach wędrówki i
biwakowych warunków wydawała im się czymś wręcz nieziemskim.
Zrelaksowani, odprężeni, przebrani w nowe rzeczy, które dziwnym trafem
znalazły się w łazienkach, weszli do jasno oświetlonej jadalni. Zza stołu wyszła
na ich powitanie przepiękna młoda dziewczyna. Mogła mieć dwadzieścia, może
dwadzieścia pięć lat. Miała ciemne długie włosy, ciemnoszafirową suknię do
ziemi i wspaniałą, połyskującą w świetle biżuterię ze szmaragdów, szafirów i
diamentów. Uśmiechnęła się na powitanie, podała każdemu rękę i zaprosiła do
stołu.
Rozpoczęła się kolacja. Przy stole uwijało się kilku służących, zmieniających
nakrycia, sztućce i półmiski. Przekąski, przystawki, sałatki, mięsa, ryby, do tego
najwspanialsze, znakomicie dobrane wina, które akceptowała lekkim skinieniem
głowy pani domu. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegała dyskretna „żywa”
muzyka kwartetu smyczkowego. Oczywiście rozmawiali - o wszystkim - śmiali
się i stopniowo, w miarę rozluźniania się atmosfery, żartowali. Pani domu była
przemiłą osobą, znającą się na sztuce, malarstwie, literaturze, ale również na
dobrych samochodach i sporcie. Zniknął jakikolwiek dystans i skrępowanie.
Wieczór wszystkim wydawał się wspaniały.
Czas płynął niepostrzeżenie. Zjedli wykwintny deser, wypili kawę. Zbliżała
się północ. Młodzieńcy poczuli się zmęczeni wrażeniami, a swoje zrobił także
obfity posiłek i wypity alkohol. Pani domu, widząc ich znużenie, wezwała
służącego i powiedziała:
- Jestem samotną, niezamężna kobietą. Mieszkam w tym domu sama.
Względy moralne nie pozwalają mi nocować z wami pod jednym dachem.
Dlatego proszę, abyście przenieśli się do pawilonu dla gości, służący wskaże
drogę, i tam udali się na spoczynek. Rano służba odwiezie was na dworzec i
wrócicie do domów. Gdybyśmy się jutro nie zobaczyli, już teraz życzę wam
wszystkiego dobrego i dziękuję za wspaniały wieczór.
252
Wstała, podała rękę na pożegnanie i wyszła.
Służący zaprowadził ich do gustownego pawilonu dla gości, oddalonego
jakieś sto metrów od pałacu. Wskazał sypialnie i zaprosił na śniadanie rano do
pałacu. Położyli się do łóżek pełni wrażeń.
Rano zjedli sami wspaniałe śniadanie - pani jeszcze spała - i służący odwiózł
ich jednym z luksusowych samochodów na dworzec. Wracali zamyśleni do
domu.

Minęło dziewięć miesięcy.

Do jednego z młodych ludzi przyszedł list polecony z oficjalnymi pie-


częciami. Otworzył, zaczął czytać. Powoli zmieniała mu się twarz, zaczęły drżeć
ręce. Sięgnął nerwowo po słuchawkę telefonu i zadzwonił do swojego
przyjaciela. Poprosił go o natychmiastowe spotkanie, bo ma ważną sprawę do
omówienia. Po kilku godzinach siedzieli w kawiarni naprzeciwko siebie. Ten,
który otrzymał list, zaczął powoli, cedząc przez zęby każde słowo:
- Wtedy w górach... u tej dziewczyny... gdy nocowaliśmy w pawilonie...
Poszedłeś do niej... i spędziłeś z nią noc... - zawiesił głos.
- Tak, chciałem ci to powiedzieć - drugi, wyraźnie zmieszany, próbował
wyjaśnić - ale nie było jakoś okazji.
- I... moje nazwisko... i adres... podałeś jako swoje? - pierwszy mówił dalej,
patrząc koledze w oczy.
- Tak, bardzo cię przepraszam, to miał być taki żart... - Był coraz bardziej
zmieszany. - Może niezbyt odpowiedzialny...?
- Chciałem ci powiedzieć, że dostałem dzisiaj list... od prawnika tej
dziewczyny - przy stoliku zapadła cisza. - Trzy dni temu zmarła. Była
nieuleczalnie chora, nie miała żadnej rodziny ani spadkobierców. W testamencie
zapisała mi cały swój majątek.

253
Literatura
Adamczewska H., Baśnie i legendy Dalekiego Wschodu, Nasza
Księgarnia, Warszawa 1991.
Brunei H., Uśmiech Buddy. Humor zen,Wydawnictwo Sic! 2004
Bucay ]., Pozwól, że Ci opowiem, Wyd. Replika, Zakrzewo 2004.
Coelho P., Alchemika, Wyd. Drzewo Babel, Warszawa 1995.
Lundell D., Sun Tzu, Sztuka wojny dla graczy giełdowych i
inwestorów., IFC Press, Kraków 1999.
De Mello A., Modlitwa żaby, cz I i II, Wyd. Apostolstwa Modlitwy,
Kraków 1992.
De Mello A., Śpiew ptaĄa, Wyd. Verbinum, Warszawa 1994.
O'Brien J., Man Ho K, Elementy fengshui, Rebis, Poznań 1993.
Sun Tzu., Sztuka wojny, Wyd. vis-a'-avis/Etiuda, Kraków 2003.
Wong E., Opowieści o taoistycznych nieśmiertelnych, Wyd.
Zysk i S-ka, Poznań 2003.
Zigler Z., Do zobaczenia na szczycie, Wyd. Medium, Warszawa
1995.

Źródła inspiracji
Bajki Źródło

3,19,21,23,24,34,35,38, 62,63, Jorge Bucay


68,69,81,95,96,100
10,11,13-16,25,40,32,55, 70, 79, 84, 86, 88-90, Anthony de Mello
92,93
1,40 Sun Tzu
56, 57, 72 Paulo Coelho
2, 5-8,12, 52, 94 Helena Adamczewska
31 Joanne O'Brien, Man Ho Kwok
44,95 Zig Zigler
17,30,61 Henri Brunei

255

Vous aimerez peut-être aussi