===bVxkVmBU
Spis treści
Gdy północnokoreański ambasador Kim Pjong Il (będziemy go nazywać także
Młodszym Bratem) wyjeżdża na tylnym siedzeniu czarnego mercedesa z bramy
ambasady na warszawskim Czerniakowie, za jego limuzyną podąża zwykle czarny
volkswagen golf „piątka”.
Auto prowadzi samotnie Ri Chun Su, attaché kulturalny ambasady. Pan Ri nie ma
zbyt wiele wspólnego z kulturą. Nie kształcił się na dyplomatę. Poznał za to techniki
walki wręcz, umie zabić gołą dłonią, a co dopiero ołówkiem, świetnie strzela.
Co ważniejsze: zna Polskę, mówi po polsku, potrafi się tu poruszać, jest wyśmienitym
kierowcą. Szczegółową mapę ulic Warszawy może wyrysować z pamięci – i to
z najdrobniejszymi szczegółami.
Z zawodu elektryk, studiował przez dwa lata na Politechnice Wrocławskiej. Potem
wrócił do Pjongjangu, gdzie – oficjalnie – zrobił dyplom inżyniera. Faktycznie
przeszedł intensywne szkolenie w którymś z tajnych ośrodków bezpieki, jego ranga
odpowiada dziś co najmniej wojskowemu stopniowi pułkownika.
Pod przykrywką działalności kulturalnej pan Ri prowadzi operacje gospodarcze
północnokoreańskiej ambasady w Warszawie. Zajmuje się między innymi wynajmem
zbędnych pomieszczeń prywatnym firmom. W tzw. wielkim pałacu – największym
z ukrytych za betonowym płotem gmachów rozsianych wzdłuż ulicy Bobrowieckiej –
działają: studio nagrań rapera Tede, biura telewizji 4funTV oraz PR-owska firma
sportowa Ciszewski. Północnokoreański reżim rozpaczliwie potrzebuje waluty, liczy
się dosłownie każdy grosz. Stąd komercyjne przedsięwzięcia: podnajem części
ambasad czy eksport siły roboczej – koreańscy robotnicy pracują na kilku budowach
w Polsce i kilkuset na świecie.
Robotnik w Korei Północnej zarabia pół euro miesięcznie.
W Polsce pracodawca płaci Koreańczykowi tysiąc razy więcej. Tylko że 99 proc.
wynagrodzenia zabiera bezpieka. Wysyłaniem do Pjongjangu pieniędzy uzyskanych
z niewolniczej pracy i wynajmu biur zajmuje się właśnie pan Ri.
Ale i to nie jest jego prawdziwe zadanie.
Naprawdę attaché Ri Chun Su jest w Warszawie po to, by zastrzelić Młodszego
Brata, gdyby ten chciał uciec.
Oczywiście pan Ri też jest pilnowany. Dwóch bezpieczniaków non stop baczy, czy
przypadkiem – korzystając z dostępu do marnych groszy, które dla Koreańczyków są
majątkiem – sam nie szykuje ucieczki.
Grzywka na obcasach
Przez pierwszy rok mieszka w NRD. W Berlinie studiuje lotnictwo, co robi poza
tym – nie wiadomo. Być może to w Niemczech przechodzi operację plastyczną, która
mogła być warunkiem jego dalszego życia. Chirurg rozcina mu szczękę i składa
ponownie tak, by zmniejszyć uderzające podobieństwo do Wielkiego Wodza.
Wszystko to na nic. Młodszy z roku na rok staje się coraz bardziej podobny
do boskiego wizerunku Kim Ir Sena, który każdy Koreańczyk z Północy nosi
na znaczku w klapie munduru albo na waciaku. Gdyby wrócił do ojczyzny, wyżsi
dowódcy mogliby zapytać, dlaczego następcą tronu nie jest ten, co wygląda jak młody
bóg, ale jego półobłąkany brat – kurdupel w butach na obcasie, który karykaturalnie
wywiniętą grzywką próbuje sobie dodać choćby kilka centymetrów wzrostu.
A niski wzrost to nie jest w Korei wyłącznie powód do żartów. 20 lat temu, gdy
w Pjongjangu odbywał się Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, władze ogłosiły
mieszkańcom stolicy, że naukowcy właśnie wytworzyli lek stymulujący wzrost
dorosłych i partia szuka ochotników, którzy poddadzą się testom w laboratorium.
Ponieważ preparat z najlepszym skutkiem działa na osoby szczególnie niskie, tacy
właśnie mają się stawić przed komisjami lekarskimi. Nikt z badań nie wrócił.
Człowiek orkiestra
Po raz pierwszy wylądował w Pjongjangu w 1986 roku. Za zgodą mocno już
stetryczałego taty – i prawdopodobnie wbrew woli brata – objął ważne stanowisko
w ministerstwie służb wojskowych. Nie przetrwał roku. Wiosną 1987 roku Starszy
Brat przeprowadza kolejną czystkę w otoczeniu Młodszego. Generałowie, którzy już
widzieli go w roli naczelnego dowódcy armii, giną albo zostają wysłani do Chin.
Młodszy z rodziną znowu rusza na wygnanie – najpierw ambasada węgierska, potem
bułgarska.
Druga próba to lata 1993–94. Wielki Wódz jest już umierający. Nawet fizycznie
przypomina Breżniewa w agonii. Na nielicznych filmach z tego okresu widać
potężnego, sztywno siedzącego mężczyznę o krzaczastych brwiach, który wolno unosi
skamieniałą dłoń, by pozdrawiać defilujących przed nim podwładnych. Młodszy Brat
przylatuje z Sofii i siada przy ojcowskim łożu.
Jak wyglądała ich rozmowa? Istnieje na ten temat kilka hipotez. Większość badaczy
jest zdania, że odchodzący Kim senior wezwał Młodszego, bo musiał sobie zdawać
sprawę z błędu, jakim jest powierzenie kraju Starszemu – okrutnikowi popadającemu
w kompletny odlot. Ojciec wie, że gdy lud je miskę suchego ryżu dziennie, jego syn
każe sobie podawać płetwy rekina w mleku kokosowym, szaszłyki z żółwi rzecznych,
pieczenie z alpejskich koźląt itd. W trakcie coraz bardziej szalonych uczt Starszy Brat
przebiera dworzan w mundury różnych armii, po czym „żołnierze” gonią się
po pałacowych pokojach i „strzelają” do siebie. Często odgrywają przy tym sceny
z lubianych przez Umiłowanego Przywódcę japońskich i amerykańskich filmów walki.
Kto się dobrze nie bawi, może zasmakować prawdziwej kuli.
Za dnia Starszy odwiedza fabryki i wydaje polecenia dotyczące produkcji, dyryguje
narodową orkiestrą symfoniczną, osobiście redaguje gazety. Nocami zabawia się
z wyselekcjonowanymi uczennicami starszych klas gimnazjum oraz najpiękniejszymi
aktorkami w kraju – te pragnie oczywiście posiadać na wyłączność. Gorzko przekonała
się o tym cudownej urody panna Wu In Chui. Za utrzymywanie kontaktów z innym
mężczyzną została stracona na oczach pięciu tysięcy przedstawicieli przemysłu
filmowego i bezpieki, o czym piszą w książkowym reportażu „Uchodźcy z Korei
Północnej” francuscy dziennikarze Juliette Morillot i Dorian Malovic.
Kasjer rodziny
Badacze Korei uważają, że w ostatnich latach stosunki między Starszym
i Młodszym poprawiły się. Ambasador spędza urlopy w ojczyźnie – razem z rodziną
wypoczywa w luksusowym nadmorskim ośrodku dla ludzi władzy. Gdy jest
w Pjongjangu, za zgodą Umiłowanego Przywódcy odwiedza matkę, która – podobno
– zamieszkała w mauzoleum Kim Ir Sena. Śpi obok zabalsamowanych zwłok męża.
Gdy obaj bracia składali nieboszczykowi hołd, wyglądali na całkowicie
pogodzonych. Rozmawiali cicho o jakichś ważnych sprawach.
Według przecieków z południowokoreańskiego wywiadu warszawski ambasador
jest teraz kasjerem rodziny. Często lata z Warszawy do Szwajcarii. Oficjalnie –
do alpejskiego sanatorium, w którym poprawia zdrowie. Nieoficjalnie wiadomo,
że odwiedza banki. Ma pełnomocnictwa do dokonywania operacji na kontach
Umiłowanego Przywódcy.
Wszystko wskazuje na to, że obecny stan zadowala Młodszego, który już nie chce
władzy i wolałby w ogóle nie opuszczać Europy. Gdy Umiłowany Przywódca
zaproponował mu powrót do Pjongjangu i kierowanie ministerstwem spraw
zagranicznych, brat błagał, by zrezygnował z tych planów. Umiłowany zgodził się
poczekać, aż dzieci Młodszego zakończą w Warszawie edukację. Zaraz po tym syn
ambasadora Kim Pjong Ila podjął się pisania doktoratu.
* *
*
Kim Pjong Il był ambasadorem w Warszawie. Po przejęciu władzy przez Kim
Dżong Una wyleciał na kilka tygodni do Pjongjangu, ale wrócił. Specjaliści od Korei
uważają, że to dowód na pełne zaufanie. Syn ambasadora także mieszka
w Warszawie. Pracuje jako tłumacz w ambasadzie. Córka wyszła za mąż za syna
generała. Skromna uroczystość ślubna miała miejsce w Pjongjangu. Jednak częściej
niż przy mężu (również wojskowym) można ją zobaczyć w Warszawie. Podobnie jak
brat mieszka i pracuje na terenie ambasady.
===bVxkVmBU
Ukochana Siostra Wielkiego Brata
Z propagandowej gabloty przy ambasadzie KRLD w Warszawie zniknęły zdjęcia
Kim Ir Sena, Wielkiego Wodza i Ojca Narodu. Zostały fotografie jego syna – Kim
Dżong Ila. Pod facjatą Umiłowanego Przywódcy pracownicy ambasady powiesili
dwie nowe twarze: wnuka i następcy tronu Kim Dżong Una zwanego Gwiazdą
Poranną – co nikogo nie zdziwiło, oraz córki Wielkiego Wodza Kim Kiong Hui –
co według znawców jest i niespodzianką, i dowodem, że delfin będzie rządzić
Zamkniętym Królestwem wspólnie z ciotką. Od wiosny 2009 roku 63-letnia pani Hui,
której twarzy naród dotychczas nie znał, zaczęła występować publicznie.
14 czerwca 2009 roku nadzorowała osobiście – a Koreańczycy mogli to zobaczyć
w swoim jedynym programie TV – aktorów występujących w klasycznym
przedstawieniu „Sen czerwonej komnaty”. To chińska historia miłosna z XVIII
wieku. Córka Kim Ir Sena dawała aktorom fachowe porady, jak grać.
Miesiąc później, w lipcu, nadzorowała plenerową uroczystość z okazji 15. rocznicy
śmierci swego ojca. Dawała rady choreografom i wojskowym. We wrześniu koreańska
TV pokazała, że pani Hui osobiście kieruje dwiema fabrykami: Taedonggang
Foodstuff Factory (żywność) oraz Pyongyang Textile Machine Factory (odzież).
Wskazówek słuchali – na stojąco, ze złożonymi na podołku dłońmi – dyrektorzy,
inżynierowie i przedstawiciele kolektywu robotniczego. W grudniu kamery pojechały
za Kiong Hui do wytwórni traktorów, potem do stalowni, gdzie objęła osobiste
kierownictwo nad procesem produkcji.
W pierwszym kwartale 2010 roku – jak obliczyli japońscy dziennikarze – widziano
ją publicznie z Umiłowanym Przywódcą, Wielkim Znawcą Teatru, aż sześć razy.
Częściej pokazywał się w jego towarzystwie tylko następca tronu, młody Dżong Un.
Według północnokoreańskiego serwisu Naenara w drugiej połowie 2010 roku
Kiong Hui pojawiła się w telewizji w towarzystwie obcokrajowców. To dowód
największego prestiżu – reprezentowanie państwa wobec obcych jest domeną
władców. Została też czterogwiazdkowym – najwyższym rangą – generałem armii
koreańskiej. Do tej pory nic ją z wojskiem nie łączyło. Nie odbyła nawet czteroletniej
służby kobiet.
W ogóle nie bardzo wiadomo, co robiła w życiu – poza tym, że urodziła się 30 maja
1946 roku jako najmłodsze dziecko Wielkiego Wodza i jego żony Kim Dżong Suk.
Miała dwóch braci: starszego o pięć lat Dżong Ila i starszego o dwa lata Pjong Ila
zwanego z rosyjska Szurą. Obaj urodzili się jeszcze na Syberii. Poród pierworodnego
– na 30-stopniowym mrozie – odbierała lekarka weterynarii. Trwała II wojna
światowa, a tato był wciąż zwykłym sowieckim kapitanem dowodzącym oddziałem
czerwonoarmistów pochodzenia koreańskiego. Mama służyła w taborach jako
sprzątaczka, kucharka, krawcowa i nałożnica komandira. Nie umiała czytać, ale
pozwalała się mężowi bić na oczach najstarszego syna. Chłopak tak zasmakował
w przemocy, że – jak twierdzi część badaczy Korei Północnej – osobiście utopił
młodszego Szurę w sadzawce. Siostrę – urodzoną już w Korei, której północną część
ojciec objął we władanie z sowieckiego nadania – nie tylko oszczędził, lecz także
pokochał.
Tęsknota za mamą
Pjongjang – przyszła stolica Korei Północnej – to brzydkie przemysłowe miasto
nad rzeką Taedong. Na miejscu zrujnowanej drewnianej osady odbudowali je
Japończycy, którzy okupowali półwysep od 1910 roku. Kiedy w ’45 uciekli przed
Sowietami, zostawili po sobie częściowo zniszczone fabryki, ponure osiedla
nieotynkowanych bloków i kilkadziesiąt pompatycznych rezydencji w centralnej
dzielnicy dyrektorów i dyplomatów Heabang. W jednym z takich domów spędziła
pierwsze cztery lata życia mała Kiong Hui.
To chyba nie było szczęśliwe dzieciństwo. Ojciec bił matkę coraz mocniej,
w końcu zatłukł ją na amen (inna wersja to wymuszone samobójstwo), by ożenić się
z młodszą i dużo ładniejszą sekretarką Kim Song Ae. Macocha urodziła nowego
braciszka, który stał się oczkiem w głowie tatusia i obiektem nienawiści dwójki
starszych dzieci. Niechęć do najmłodszego – nazwanego na pamiątkę utopionego
Szury imieniem Pjong Il – nadal cementuje więź między dwojgiem rodzeństwa.
Nielubiany Il został praktycznie wykluczony z rodziny i wygnany. Od lat jest
ambasadorem KRLD w Warszawie i nic nie wskazuje na to, by mógł uczestniczyć
w rządzeniu, mimo że jest rodzonym synem Wielkiego Wodza.
Jeszcze za życia Kim Ir Sena, podczas obchodów jego 60. urodzin, wybuchł
niesłychany skandal. Gdy podano alkohol i nadeszła pora wznoszenia toastów,
podpita Kim Kiong Hui, wówczas członkini Komitetu Centralnego
północnokoreańskiej Demokratycznej Federacji Kobiet, rozpłakała się. Szlochając,
wykrzyczała, że nie uważa stojącej u boku Wielkiego Wodza Kim Song Ae za swoją
matkę, a Kim Pjong Ila – za brata.
– Żal mi tylko tego, że moja jedyna, rodzona mama nie mogła dożyć dzisiejszego
dnia – zawołała, patrząc wymownie na ojca. Ten skinął na ochronę, która
wyprowadziła córkę.
Wyjście z zamrażalnika
Rok 1973. Małżonkowie wracają – bez oficjalnego powitania – do Pjongjangu.
Ojciec jest wściekły z powodu zagranicznego ożenku, ale przecież nie wyśle córki
i zięcia do obozu. Kiong Hui dostaje dekoracyjną posadę redaktor naczelnej jedynej
w kraju gazety dla kobiet. Nie wolno jej przychodzić do redakcji, ale figuruje
w stopce, żeby aparat partyjny widział, że żyje. Mąż najpierw tkwi zamknięty w domu,
ale gdy Wielkiemu Wodzowi mija najsroższy gniew, zostaje wicedyrektorem
departamentu organizacji i przywództwa Partii Pracy Korei. Stanowisko niewysokie,
lecz prestiżowe, lokuje go pod koniec trzeciej setki ludzi w krajowej nomenklaturze.
W 1977 roku Kiong Hui rodzi pierwsze dziecko – córeczkę Jang Kum Song. Dwa
lata później synka Jang Kim Songa. Wielki Wódz cieszy się z wnucząt – ich mama
dostaje posadę zastępcy dyrektora departamentu międzynarodowego PPK. Pracuje
w tym samym gmachu co Umiłowany Przywódca, Wielki Znawca Rolnictwa
i Przemysłu.
– To był już jasny sygnał dla partyjniaków, że pani Hui wychodzi z zamrażalnika –
mówi nasz informator. – Następne stanowiska na dworze króla obejmowała
regularnie co kilka lat. Członkini Komitetu Centralnego partii, deputowana
do Zgromadzenia Narodowego, wreszcie – dyrektor departamentu kontroli
ekonomicznej partii.
Pojawia się na zjazdach, plenach i naradach. Południowokoreańskie media, które
czerpią informację o życiu zamkniętego dworu z relacji uciekinierów, donoszą, że nie
jest szczęśliwa. Popada w alkoholizm, wygląda staro jak na swój wiek, podobno nie
interesuje się dziećmi. W 1994 roku spadają na nią dwa nieszczęścia: umiera ojciec,
a wkrótce potem bezpieka aresztuje jej męża.
– Jang Song Taek, który piął się przez 20 lat po szczeblach kariery, musiał wzbudzić
zaniepokojenie nowego władcy, Umiłowanego Kim Dżong Ila – opowiada nasz
informator. – Dlatego postawiono mu zarzuty „korumpowania wyższych
urzędników”. Południowokoreańskie źródła mówią o dwóch możliwych podłożach
konfliktu. Pierwsze jest takie, że Song Taek skupił wokół siebie silną grupę złożoną
głównie z generałów. Bezpieka oceniła ich jako zdolnych do dokonania przewrotu.
Druga możliwość to realny spór o sukcesję władzy. Pani Hui i jej mąż mieli należeć
do grona uważającego, że następcą Umiłowanego Przywódcy i Wybitnego Krytyka
Literatury powinien zostać jego młodszy syn – Kim Dżong Un. Umiłowany stawiał
w tym czasie na swego pierworodnego – Kim Dżong Nama – otyłego i złośliwego
młodzieńca, który już w wieku 24 lat został generałem i szefem bezpieki. Być może to
on spowodował aresztowanie męża swojej ciotki.
Zaśnięcie i przebudzenie
Południowokoreański dziennik „Dong-a Ilbo” donosi, że pani Hui całymi dniami
nie wstaje z łóżka, zapijając się na śmierć. Po którymś z kolejnych ciągów zapada
w śpiączkę. Mąż nawet o tym nie wie – siedzi w jednej z rodzinnych rezydencji, która
służy za areszt. Los się jednak uśmiecha do małżonków.
W 2001 roku japońscy kontrolerzy zatrzymują na lotnisku w Tokio generała Kim
Dżong Nama. Ma fałszywy paszport Dominikany. Tłumaczy się, że chciał incognito
obejrzeć tokijski Disneyland. Skandal przedostaje się do mediów, zdjęcia szefa
północnokoreańskiej służby bezpieczeństwa w kolorowej koszuli obiegają świat.
Umiłowany Przywódca jest wściekły. Od lat zabawiał się z trzema synami
w koncerty karaoke i szalone tańce z aktorkami. Tańczyli na stołach, gonili się
po pałacu przebrani w mundury różnych armii, utrzymywali kilka grup wynajętych
albo porwanych piękności o wszelkich kolorach skóry. Władcom wszystko wolno – ale
u siebie w domu. Co innego wygłupić się przed imperialistami. Rozjuszony Kim
Dżong Il wypędza starszego syna na Makau. Odtąd były generał robi to, co lubi –
prowadzi życie playboya i bywalca kasyn, w ostatnich latach udzielił nawet kilku
wywiadów.
– Jestem zwyczajnym obywatelem Korei Północnej – mówi w jednym z nich.
Już wiadomo, że następcą tronu zostanie jego brat – popierany wcześniej przez
ciocię i jej męża najmłodszy syn Umiłowanego – Kim Dżong Un. Być może to jemu
aresztowany Song Taek zawdzięcza uwolnienie i życie. Wypuszczony troskliwie
zajmuje się żoną. Tak długo wystaje przy jej szpitalnym łóżku, trzymając ją za rękę,
aż Kiong Hui otwiera wreszcie oczy.
Rok 2006 jest czasem triumfalnego powrotu ich obojga na scenę.
Song Taek zostaje wicedyrektorem Biura Budowy PPK. To nie jest wysokie
stanowisko, ale jego realne wpływy – szczególnie wśród wojskowych – są większe.
Na tyle, że wyrusza razem z Kim Dżong Ilem w podróż do Chin. Jadą pociągiem –
Umiłowany Przywódca unika samolotów od czasu, gdy sam zorganizował zamach
na południowokoreański samolot pasażerski.
Kim Kiong Hui jest ciągle jeszcze za słaba, by wrócić do pracy. Wygląda strasznie:
poorana bruzdami twarz, głębokie cienie wokół oczu, przygarbiona sylwetka. Ale
trzyma się życia. Nie załamuje jej nawet samobójstwo córki.
Jang Kum Song, wysłana na studia do Paryża, zakochała się tam w Koreańczyku
z Północy, o którym wiadomo jedynie tyle, że jego pochodzenie społeczne nie
zachwyciło Kiong Hui i Song Taeka. Niepomni własnych perypetii narzeczeńskich
rodzice decydują: córka ma natychmiast wracać z Europy do domu. Kum Song
odmawia – truje się środkami nasennymi.
Dwa lata później jej mama wraca na polityczną scenę. Eksperci nie mają
wątpliwości: Kim Kiong Hui to dziś numer dwa w KRLD, a jej mąż Song Taek –
numer trzy. Każdy ruch Kim Dżong Una jest z nimi konsultowany. Song Taek ma też
opinię głównego PR-owca reżimu. To on układa kalendarz kolejnych prowokacji
i w imieniu swojego siostrzeńca zarządza machiną wojskową KRLD.
===bVxkVmBU
Stalowy Wnuk Wielkiego Wodza
Będzie wojna?
– Wojna trwa od 63 lat! Nigdy nie został podpisany traktat pokojowy między Koreą
Północną i Południową, tylko rozejm, złamany zresztą przez obie strony kilkadziesiąt
tysięcy razy.
Pytam o wojnę, której boi się świat, nie o incydenty.
– Jeżeli oczekujemy, że Kim Dżong Un, przywódca Korei Północnej, wyda dzisiaj
rozkaz: „Zaatakujmy Koreę Południową”, to odpowiadam: nie wyda takiego rozkazu.
Nie będzie też poważnej prowokacji militarnej, choćby takiej jak atak
na południowokoreański okręt wojenny trzy lata temu, w którym zginęło 46
marynarzy.
Wtedy Korea Południowa nie odpowiedziała militarnie. Słusznie?
– Niesłusznie. Skutki tego zaniechania właśnie odczuwamy. Północ zachęcona
brakiem reakcji dokonała szybko kolejnej dużej prowokacji: ostrzelali sporne wyspy,
zginęło dwóch żołnierzy z Południa. I znów na kilka miesięcy zapanowała cisza. W tej
grze nie chodzi o wojnę na wielką skalę, tylko o wywołanie strachu. Traktujemy reżim
północnokoreański jak grupę szaleńców zdolną do wszystkiego, tym samym
wpisujemy się w scenariusz precyzyjnie napisany przez propagandę Kim Dżong Una,
kontynuatora polityki swojego ojca Kim Dżong Ila i dziadka Kim Ir Sena. „Drżyjcie
przed nami, a my wasz strach wykorzystamy do swoich celów, jesteśmy w tym
mistrzami”. I wykorzystują.
Nie ma czego się bać?
– Oczywiście, że jest. Półwysep Koreański to najbardziej naszpikowany militarnie
skrawek ziemi na świecie. Korea Północna – 23 mln mieszkańców, w tym 1,2 mln
żołnierzy w regularniej armii i 5–6 mln w organizacjach paramilitarnych. Dodajmy
do tego pracowników zmilitaryzowanych gałęzi przemysłu: górnictwa, energetyki,
transportu, kolejnictwa. To nie są zwykłe zakłady pracy, tylko zbiorowiska żołnierzy
przeniesionych do rezerwy, podzielonych na pułki, bataliony, oddziały. Mają
zaszeregowanie do jednostek. Żeby ich wybudzić, wystarczy rozkaz. Tokarz albo
frezer dostaje swój karabin i melduje się nie przy maszynie, tylko w okopie.
Południe ma czym odpowiedzieć?
– Ich armia, mimo że kraj liczy 50 milionów ludzi, to zaledwie 650 tys. żołnierzy
i około 3 mln ochotników zrzeszonych w organizacjach paramilitarnych. Proszę sobie
wyobrazić, że na terytorium mniejszym od Polski staje naprzeciw siebie 10–12 mln
ludzi wyposażonych w broń, gotowych do wojny. Nad nimi wisi balon wrogości
nadmuchiwany ponad 60 lat! Jeżeli wybuchnie, to właśnie ze względu na ogrom
zbrojeń, brak zaufania i komunikacji. Przecież tam nie ma nawet możliwości
połączenia telefonicznego z drugą stroną, linie zostały zerwane.
Co się może stać?
– Seul, stolicę Korei Południowej, dzieli od granicy z Północą tylko 38 km. Łatwo
przewidzieć, co się stanie, gdy na kilkunastomilionowe miasto spadnie grad pocisków.
Eksperci z USA przyznają, że gdyby miało dojść do inwazji na Koreę Północną,
Ameryka musi się liczyć ze stratą 100 tys. żołnierzy, czyli jeszcze raz tylu, ilu poległo
w Wietnamie! Świat daje się wpuścić w dyskusję o budowanej przez reżim potędze
niekonwencjonalnej, a za mało rozmawiamy o sile konwencjonalnej. Korea Północna
już jest potęgą! Mają prawie tyle samo artylerii co Chiny na wszystkich swoich
granicach. Są potentatem w broni chemicznej. Wydrążyli podziemne tunele,
w których mogą mijać się czołgi!
I mają najbardziej zdeterminowanych żołnierzy świata.
– Przeciętny Koreańczyk z Północy bardzo chce tej wojny, niezależnie od sympatii
do reżimu. Ci oddani dyktaturze wiernie wykonają każde polecenie, ci bardziej
krytyczni – wypatrują w konflikcie szansy na zmianę. Prości i biedni ludzie ze wsi
mamieni propagandową wizją zdobywania kolejnych bastionów Południa liczą –
niczym Armia Czerwona krocząca przez Niemcy w 1945 roku – że wreszcie do syta
się najedzą, zdobędą sławę, bogactwo, kobiety. Tych nastrojów nie da się porównać
z nastawieniem społeczeństwa południowokoreańskiego, spełnionego, wolnego,
żyjącego w ultrakapitalizmie.
Ale na wiecznie tykającej bombie.
– Do tego przez 60 lat zdążyli się przyzwyczaić. Ulice Seulu tętnią życiem, pełne są
kluby i teatry. Doniesienia o incydentach nie robią wielkiego wrażenia, oni wiedzą,
w co gra Pjongjang. Ale zawsze to podkreślam, zajmowanie się rzeczywistością
północnokoreańską przypomina badanie góry lodowej – widzimy tylko jakieś dziesięć
procent wierzchołka, reszta jest ukryta. Nawet to, co wystaje na powierzchnię, jest
trudne do analizowania, bo reżim obrał specjalną metodę komunikowania się
ze światem zewnętrznym – milczenie albo świadoma dezinformacja. Nie potrafimy
nawet podać precyzyjnej daty urodzenia przywódcy Kim Dżong Una. Nie mówiąc
o innych szczegółach.
Jeszcze nie opublikowano jego życiorysu?
– Wciąż czekamy. Przygotowując pierwszą w Europie biografię tego najmłodszego
przywódcy świata, poprosiłem kanałami dyplomatycznymi o oficjalną datę urodzin.
Otrzymałem odpowiedź: „Nie została ustalona”. Przyjmuję, jak wielu badaczy,
że przyszedł na świat w styczniu 1984 roku.
Jego matka Kyo Yong [Ko Jong??] Hui, była tancerka obdarzona tytułem „Matki
Korei”, zmarła na raka w klinice w Paryżu w roku 2004.
O dzieciństwie Kim Dżong Una nic nie wiemy. Pewne jest, że już jako nastolatek
w drugiej połowie lat 90. uczył się w szwajcarskim gimnazjum Liebefeld Steinhölzli.
Używał tam fałszywego nazwiska Pak Un, przedstawiał się jako syn kierowcy
ambasadora KRLD. W mediach szwajcarskich pojawiają się informacje, że w trakcie
nauki zaprzyjaźnił się z synem amerykańskiego dyplomaty. Wydaje się to mało
prawdopodobne. Z relacji, do których dotarłem, wynika, że był odizolowany
od grupy, generalnie samotny i nie należał do prymusów. Oceny dostawał przeciętne,
często wagarował. W pierwszym roku nauki opuścił 75 dni, w drugim – już 105.
W trybie pilnym powrócił jednak do kraju w 1998 roku, z osobistego rozkazu ojca,
i kontynuował naukę w Akademii Wojskowej imienia swojego dziadka Kim Ir Sena.
Pierwszy tytuł – „Króla Gwiazdy Polarnej” – otrzymał w roku 2004. Rok później
Kim Dżong Il poinformował najbliższych z rodzinnego klanu, że to 21-letni Kim
Dżong Un będzie przygotowywany do objęcia po nim władzy, a nie
skompromitowany lekkoduch i playboy, pierworodny Kim Dżong Nam.
W styczniu 2009 roku mocno już schorowany Kim Dżong Il podpisał dyrektywę
o sukcesji. Dziennikarze, powołując się na źródła w Seulu, stwierdzili, że nowy
przywódca cierpi na cukrzycę i nadciśnienie, często zagląda do kieliszka. Od marca
2009 roku żaden Koreańczyk nie może nosić imion Dżong Un – zostały urzędowo
zastrzeżone tylko dla jednego człowieka. Ruszyła propagandowa machina
przygotowywania narodu do zmiany. Do kanonu obowiązkowych wierszyków
i piosenek o Kim Ir Senie oraz Kim Dżong Ilu dołożono utwory na cześć „Błyszczącej
Gwiazdy”, „Młodego Bohatera”, „Kapitana”, „Błyskawicy”. Kolejny etap to tzw.
śluby wierności składane Kim Dżong Unowi przez żołnierzy i urzędników. Wreszcie
w Komitecie Centralnym Partii Pracy zapadła decyzja o sfałszowaniu daty urodzin
„Gwiazdy Polarnej” z 1984 na 1982 rok.
Dlaczego go postarzyli?
– W kulturze koreańskiej symbolika liczb jest niezwykle istotna, numerologię
traktuje się jak znak nieba. Kim Ir Sen urodził się w roku 1912, Kim Dżong Il – tak
podają oficjalne źródła z Północy – w 1942 (w rzeczywistości rok wcześniej), Kim
Dżong Un – w 1982. „Sto, siedemdziesiąt, trzydzieści” – pod takim hasłem miało
nastąpić wielkie przekazanie władzy. Nie nastąpiło, bo w grudniu 2011 roku Kim
Dżong Il umiera. Do pełni propagandowego szczęścia brakuje kilku miesięcy.
Świat przyjął nowego przywódcę z nadzieją. Włada podobno kilkoma językami,
ma w życiorysie epizod szwajcarski, a u boku piękną żonę z markową torebką.
– Dużo istotniejsza jest reakcja klanu Kimów niż świata. Koreą nie rządzi świat ani
partia, ani nawet armia, tylko właśnie ten klan liczący około dwóch tysięcy ludzi.
Wszyscy oni są w jakimś stopniu spokrewnieni albo skoligaceni z Kim Ir Senem.
Dzieci faktyczne i adoptowane po towarzyszach rewolucji, wnuki, prawnuki, kuzyni
itd. Zajmują wysokie stanowiska w dyplomacji, aparacie partyjnym i wojskowym. To
ich Kim Dżong Un musi przekonać, że jest silnym przywódcą gwarantującym trwanie
reżimu. Bo tylko dyktatura zapewnia im wysokie apanaże, życie w oazie względnego
dobrobytu na pustyni biedy. Kim Dżong Un robi więc, co może, żeby zyskać zaufanie
klanu.
Jeszcze go nie ma?
– Wszystko wskazuje, że nie. Przecież to nie przypadek, że w ciągu pół roku
wymienił trzech ministrów obrony narodowej KRLD, odwołał szefa sztabu
generalnego uznawanego za numer pięć w hierarchii koreańskiej. Lojalność wojska
trzeba kupić. Dlatego generałowie cieszą się największymi przywilejami: mieszkają
w willach na zamkniętych osiedlach, mają dostęp do luksusów, otrzymują karty
dewizowe o wartości 1,3 tys. dol. miesięcznie, które można wykorzystać
w specjalnych sklepach. W realiach koreańskich to majątek! 25 proc. PKB Korei
Północnej idzie na armię, dla porównania – w Polsce 1,9 proc. PKB.
Powinien być noszony przez wojskowych na rękach.
– Wielu dowódców kwestionuje, czy ma wystarczające doświadczenie wojskowe.
Padają pytania, czy ktoś, kto zaczął rządy od reform obyczajowych, prowadzi wojsko
i kraj dobrą drogą. Również wśród członków klanu słychać powątpiewanie. Czy
w razie działań wojennych przywódca da sobie radę?
Młody dyktator zaczął zdobywać sympatię Amerykanów i Europejczyków
otwarciem na świat. Oklaskiwał dzieci tańczące przed nim w przebraniu Myszki
Miki, robił zakupy w supermarkecie, pozwolił żonie na publiczne pokazanie się
w sukience mini. To w realiach koreańskich sensacja! Ten scenariusz też napisała
propaganda?
– Za to pozorne otwarcie na świat płacimy właśnie ceną strachu. Klan szybko dał
Kim Dżong Unowi do zrozumienia, żeby nie szedł tą drogą.
Kto to widział, żeby Koreanka nosiła torebkę? Przecież to symbol indywidualizmu,
manifestacja antykomunistyczna, burżuazyjny wynalazek wpychający kobietę w ręce
imperialistów. W żaden sposób nie da się pogodzić torebki i ideałów rewolucji. Ktoś
powie: „To tylko torebka”. Ale w realiach reżimu to „aż torebka”. Zaczęło się
od torebki, później była spódniczka mini, a następnie zatwierdzono – oczywiście
na szczeblu ministerialnym – 17 modeli obowiązujących fryzur damskich. Do tej pory
wystarczały dwa modele.
Kim Dżong Un – pewnie pod wpływem żony – podjął próby reform, ale
zakończone fiaskiem. Teraz robi wszystko, żeby przekonać otoczenie, że wrócił
na ścieżki wydeptane przez dziadka i ojca.
Stąd próby nuklearne, zrywanie porozumień, codziennie nowe groźby?
– No właśnie. Musimy się nauczyć czytać język propagandy północnokoreańskiej.
Wnuk Kim Ir Sena robi wszystko, by zdać egzamin ze specyficznie pojmowanej
męskości. Musi udowodnić, że się nie boi, że potrafi postawić na baczność trzy
czwarte cywilizowanego świata, że samymi słowami i gestami prowokuje niepokój
w Waszyngtonie, Tokio, Moskwie czy Pekinie. Oto Korea jest na ustach całego
świata. A naród koreański, zmęczony biedą, często głodem, brakiem sukcesów,
karmiony jest papką propagandową przedstawiającą Kim Dżong Una jako jednego
z ważniejszych przywódców globu. Wymienia się go jednym tchem z Barackiem
Obamą czy Władimirem Putinem.
Bardzo dużo o sytuacji w Korei mówi analiza tytułów nadawanych przywódcy
przez propagandę. Kiedy Kim Dżong Un był kandydatem na szefa państwa,
nazywano go „Błyskawicą” i „Kapitanem”. Po przejęciu władzy został „Wielkim
Przyjacielem” oraz „Sternikiem”. Ale dla dyktatora „Sternik” to prawie jak obelga.
Dzisiaj telewizja, która w samym centrum konfliktu umieściła właśnie Kim Dżong
Una i pokazuje go praktycznie non stop, mówi o nim: „Twardy”, „Stalowy”,
„Nieugięty”.
Co dalej?
– Psychologiczna wojna na Półwyspie Koreańskim będzie trwać. Tyle mówimy
o Korei Północnej, a zupełnie pomijamy realia Korei Południowej. Krajem rządzi
Park Geun-hye, córka dyktatora Park Chung-hee, ojca cudu gospodarczego
na Południu, którego reżim Kimów wielokrotnie próbował zgładzić, między innymi
podczas nieudanego szturmu komandosów na pałac w Seulu. Ofiarą zamachu padła
matka Park Geun-hye, a ojciec zginął w tajemniczych okolicznościach zastrzelony
przez szefa służb specjalnych. Teraz naprzeciw siebie stają dzieci, a to oznacza,
że o zjednoczeniu Korei możemy zapomnieć na długie lata. Nigdy nie było ono tak
odległe.
Korea Północna stanie się potęgą atomową?
– Jeśli świat nie przeszkodzi w tym Kim Dżong Unowi, nie ma od tego odwrotu.
Śmieszą mnie dywagacje, że dyktator jest mniej groźny niż jego ojciec czy dziadek,
bo wpłynęła na niego edukacja w Szwajcarii. Jest dokładnie odwrotnie. Znamy takie
scenariusze z historii. Dyktator wykształcony stwarza większe zagrożenie, jego
fanatyzm nie jest dziki, tylko obudowany pseudonaukową teorią. Dzisiaj reżim nie stał
się jeszcze potęgą atomową, raczkuje na tym polu, ale za kilka lat to się zmieni. Mało
przewidywalne państwa, takie jak Pakistan, Iran, Birma czy Syria, tylko na to czekają.
Zrobią wiele, by posiadać broń jądrową. Dobrze za to zapłacą. Arsenał atomowy
w rękach Korei Północnej będzie więc śmiertelnym zagrożeniem dla świata. Kim
Dżong Un zyska argument, którym postawi pod ścianą każde mocarstwo. Jeżeli
Ameryka nie da miliarda dolarów, Korea sprzeda technologię na przykład Iranowi.
I co wtedy?
Sugeruje pan, że jest najlepszy czas, by zaatakować reżim?
– Nic nie sugeruję. Decyzję o ataku musi podjąć koalicja Korei Południowej, USA
i Japonii. Zajmuję się tą tematyką 40 lat. Całe moje doświadczenie każe mi
powiedzieć, że za osiem lat na taki atak będzie za późno. Dyktator w tym czasie
okrzepnie, a jego rakietowy i atomowy program – dziś w fazie embrionalnej – stanie
się rzeczywistością.
Prof. Waldemar J. Dziak jest kierownikiem Zakładu Azji i Pacyfiku ISP PAN oraz wykładowcą
Collegium Civitas. Autor 19 książek, w tym biografii Kim Ir Sena i Kim Dżong Ila. Napisał pierwszą
w Europie biografię Kim Dżong Una – „Kronika życia i walki”. Premiera za dwa tygodnie (wydawnictwo
Polskiej Akademii Nauk).
===bVxkVmBU
Umrzeć dla Wielkiego Wodza
MARCIN KOWALSKI
Gdyby funkcjonariuszka irackiej straży granicznej nie pozwoliła młodej i urodziwej kobiecie
z japońskim paszportem wnieść kieszonkowego radia Panasonic RF 082 na pokład samolotu,
do katastrofy by nie doszło
Strażniczka jednak odpuściła, bo szczupłą brunetkę wsparł starszy pan, który
przedstawił się jako jej ojciec. Zagroził złożeniem oficjalnej skargi.
– Kolejka do odprawy ruszyła i ponad stu pasażerów lotu KAL 858 z Bagdadu
do Seulu odetchnęło z ulgą – mówi Andrzej Bober, znawca Korei Północnej. – Nie
wiedzieli, że właśnie zapadł na nich wyrok.
Odprawa dobiegła końca. Młoda piękność na chwilę zniknęła z bagażem
w toalecie. Weszła na pokład jako jedna z ostatnich. Schowała torbę w luku pod
sufitem. Samolot wystartował.
Pasmo sukcesów
Ta historia zaczęła się w 1962 roku, gdy w Kaesong, najdalej na południe
wysuniętym mieście Korei Północnej i oddalonym od strefy zdemilitaryzowanej o 12
km, przyszła na świat Kim Hyun Hee. Ojciec jest dyplomatą, należy do najbardziej
zaufanych ludzi reżimu Kim Ir Sena. Rzadko gości w domu. Kiedy Hyun Hee kończy
rok, jej ojciec dostaje skierowanie do ambasady na Kubie. Przez kolejne pięć lat
Hawana będzie domem dla małej Hyun Hee i jej rodziców.
Do Kaesongu wracają, kiedy dziewczynka rozpoczyna naukę w szkole
podstawowej. Z zaszczepioną przez ojca pasją pochłania informacje o dziełach
Wielkiego Wodza, towarzysza Kim Ir Sena. Po lekcjach aktywna w kółkach
ideologicznych, do domu wraca często po 22.
W swojej biografii „Die Tränen meiner Seele” opublikowanej w 2006 roku
w Szwajcarii podkreśla, że niemal od urodzenia poddana była ideologicznemu praniu
mózgu.
Jako nastolatka wstępuje do Korpusów Młodzieży. Patroluje ulice w poszukiwaniu
kobiet łamiących zarządzenie Kim Ir Sena krytykujące kobiety chodzące latem
w spodniach. Spisuje ich dane, które później trafiają do brygadzistów w zakładach
pracy albo organizacji.
Tak jak inni rówieśnicy zbiera makulaturę, butelki, złom. Zarobione pieniądze
przekazuje partii, wspiera w ten sposób państwo w walce ze znienawidzonymi
Amerykanami.
Ta aktywność zostaje doceniona. Ktoś podsuwa kandydaturę Hyun Hee
producentom szukającym bohaterów do filmów propagandowych. Dziewczyna
zostaje gwiazdą. Odnosi też sukces partyjny: obejmuje stanowisko przewodniczącej
Korpusu Młodzieżowego – organizacji zrzeszającej według różnych szacunków
od 700 do 900 tys. dzieci i młodzieży. No i dostaje się na Uniwersytet im. Kim Ir
Sena w Pjongjangu. To kuźnia kadr partyjnej elity.
– Dyplom tej uczelni zapewnia w Korei dożywotni dobrobyt – mówi Andrzej
Bober. – O ile nie zrobi się czegoś nierozsądnego – dodaje.
Zdany egzamin
Pierwsze partyjne polecenie jest zaskakujące. Dziewczyna ma się natychmiast
spakować, trafia do specjalnego obozu przejściowego, a następnie do wojskowego
obozu szkoleniowego w miejscowości Keumsung na głębokim odludziu.
Dowiaduje się, że właśnie zmienia nazwisko na Kim Ok Hwa. Zostanie
przeszkolona na agentkę do zadań specjalnych. Ma swoją urodę poświęcić Partii, taka
jest potrzeba.
Szósta rano – pobudka, mycie, pranie ubrania. Po śniadaniu godzina lektury
na temat filozofii i cnót Kim Ir Sena. Następnie nauka praktyczna do 13, obiad, znów
nauka, dwie godziny sportu i kurs walki. Po kolacji godzinny marsz w plenerze,
a przed snem – godzina czytania. Tak wygląda dzień powszedni w ośrodku. Każde
święto to okazja do jeszcze bardziej wytężonej pracy. Z okazji urodzin Kim Ir Sena
pokonać trzeba w ramach „marszu lojalności” 170 km na nogach w trzy doby. Bez
przerwy na sen.
Trzyletnią naukę kończy egzamin. Nadzwyczajna komisja z Pjongjangu dokładnie
sprawdza, czy masa jest już ulepiona. Jeśli ktoś nie zda, automatycznie zostaje
wydalony z Partii i popada w niełaskę do śmierci. Zalicza średnio co trzeci kursant.
Pisemny test trwa cztery godziny i składa się z ponad 200 pytań.
Na przykład takiego: „Wyjaśnij w skrócie na nie więcej niż dziesięciu stronach
płaszczyzny i dziedziny, w których rząd północnokoreański przewyższa reżimy
kapitalistyczne”.
Egzamin praktyczny obejmuje bieg po górach na dystansie 15 km, wyciskanie
sztangi na ławeczce w pozycji leżącej, podciąganie się na drążku. Hyun Hee ma też
obezwładnić trenera uzbrojonego w atrapę noża. Radzi sobie wyjątkowo łatwo, ale
trudno, żeby było inaczej. Sztuki walki to jej pasja, zdobyła czarne pasy w taekwondo,
tangsudo oraz hapkido.
Plan doskonały
Hyun Hee i jej partner mają udawać japońskich turystów, tym razem ojca i córkę.
Oboje perfekcyjnie mówią po japońsku, więc akcent na pewno ich nie zdradzi. Żeby
nie zwracać uwagi wywiadów innych państw, odwiedzą kilka krajów.
Z Pjongjangu polecą do Moskwy, dalej – Budapeszt i Wiedeń, kilka dni
na zwiedzanie. Później Belgrad, kolejne stemple w paszportach uwiarygodniają
„turystów” przed służbami celnymi na kolejnych lotniskach. Z Belgradu lot
do Bagdadu. Na lotnisku w Iraku mają powitać ich dyplomaci północnokoreańscy,
którzy przekażą materiały wybuchowe. Zestaw będzie ulokowany w skórzanej torbie –
zdalnie sterowany zapalnik na baterię w przenośnym radiu i buteleczka z substancją
wybuchową. Hyun Hee przejdzie kontrolę bezpieczeństwa, w toalecie uruchomi
zapalnik czasowy, a następnie – już w samolocie – ulokuje torbę w schowku na bagaż.
Maszyna ma postój w Abu Zabi w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Tam „tata”
z „córką” wysiądą z samolotu i już do niego nie wrócą. Przez Amman polecą
do Rzymu i dalej do Austrii, wprost do wiedeńskiej ambasady KRLD.
Kiedy będą gdzieś między Azją a Europą, światem wstrząśnie informacja
o wybuchu koreańskiego boeinga 707. Powinien runąć do Morza Andamańskiego
w okolicach Birmy.
Dyrektor przewidział też czarny scenariusz, gdyby akcja na którymś z etapów się nie
udała. Każdy z agentów dostał po paczce marlboro, a w niej obok normalnych
papierosów truciznę – papieros z kapsułką cyjanku naznaczony czarnym tuszem.
Wystarczy wziąć go do ust i zgnieść filtr.
Wybuch
12 listopada 1987 roku Kim Seung Il i Kim Hyun Hee wyposażeni w fałszywe
paszporty ruszają z lotniska w Pjongjangu do Moskwy. Stamtąd lecą do Budapesztu,
a potem do Wiednia.
24 listopada 1987 roku wsiadają na pokład samolotu lecącego z Wiednia
do Belgradu. Meldują się w hotelu Metropolitan. Spędzają w nim cztery dni.
28 listopada, godzina 14.30. Odlatują do Bagdadu. Tam przejmują od dyplomatów
torbę z bombą. Najpoważniejszą przeszkodą okazuje się iracka funkcjonariuszka straży
granicznej kontrolująca pasażerów lecących do Seulu. Swoją uwagę skupia jednak
na radiu i bateriach, a nie zauważa, że w tej samej torbie jest butelka zawierająca
płynną substancję wybuchową.
29 listopada – samolot eksploduje około godziny 6 rano czasu lokalnego nad
Morzem Andamańskim. W katastrofie ginie 115 pasażerów i członków załogi.
Wywiad na tropie
Kiedy światowe agencje podają pierwsze informacje o tragedii, Kim Seung Il i Kim
Hyun Hee kupują na lotnisku w Bahrajnie bilety na lot do Rzymu. Muszą na samolot
czekać całą noc, jadą więc do hotelu InterContinental.
– Już w pokoju zadzwonił ich telefon – mówi Andrzej Bober. – To pracownik
ambasady Japonii chciał zweryfikować tożsamość jedynych pasażerów, którzy
wysiedli z samolotu do Bagdadu przed katastrofą. W systemie figurowali jako
Japończycy, stąd zainteresowanie dyplomatów.
W tym czasie Kim Seung Ilem oraz Kim Hyun Hee – z tego samego powodu
co japońska ambasada – interesują się już agenci wywiadu południowokoreańskiego.
– Weszli do hotelowego pokoju zamachowców, rozmawiali z nimi po angielsku.
Poinformowali o katastrofie samolotu do Seulu i obserwowali reakcję. Doświadczony
agent Seung Il wyczuł, że zaskakujący goście coś podejrzewają – mówi Bober.
Czas na śmierć
Rano Kim Hyun Hee i Kim Seung Il ustawiają się w kolejce do samolotu.
Bober: – Za plecami usłyszeli pytanie zadane płynnie po japońsku: „Czy mogę raz
jeszcze zobaczyć państwa paszporty?”. I polecenie, by wyszli z szeregu oczekujących.
Samolot odlatuje do Rzymu bez nich. Mężczyzna z paszportami wraca i nakazuje
pozostać na miejscu. Pytają, z jakiego powodu. W odpowiedzi słyszą, że tak nakazał
przedstawiciel japońskiej placówki w Bahrajnie.
W tym czasie służby w Tokio są już postawione na nogi. Porównują odciski palców
Kim Seung Ila z 38 milionami, które posiadają w swojej bazie. I już wiedzą, że Seung
Il kłamie, bo nie jest Japończykiem, tylko posługuje się nieważnym paszportem
zmarłego kilka lat wcześniej mężczyzny. Również dokumenty Hyun Hee wystawione
na nazwisko Mayumi Hachiya są podrobione.
Za chwilę w hali odlotów ma się pojawić policja.
– Z relacji świadków i samej Hyun Hee można odtworzyć szczegółowy bieg
zdarzeń – mówi Bober. – Seung Il cofnął się pół kroku i szepnął w kierunku Hyun
Hee: „Bądź dzielna, przegryź ampułkę”. Sam sięgnął po paczkę z papierosami.
Jednego z nich zapalił. Skończył i prawie natychmiast odpalił drugiego i kolejnego.
Pięciu policjantów weszło do hali. Nakazali podejrzanym, żeby udali się z nimi
do mieszczącego się na lotnisku punktu kontroli. W jej trakcie sprawdzający nie
zwrócili uwagi na papierosy zatrzymanych. Kim Hyun Hee włożyła do ust zatrute
marlboro i przegryzła filtr. Już przez mgłę widziała krzyczącą celniczkę, która biegła
w jej stronę, machając rękami.
Kim Seung Il padł kilka metrów obok swojej partnerki. Trucizna zabiła go
w ułamku sekundy.
Wyrok
– Dziewczyna przeżyła, choć z medycznego punktu widzenia trudno to
wytłumaczyć – mówi Bober. – Przecież połknęła dawkę cyjanku, która zabija
dorosłego mężczyznę.
Ekstradycja Kim Hyun Hee do Seulu była tylko formalnością. Na proces
porównywany do spraw zbrodniarzy hitlerowskich sądzonych w Izraelu czekała cała
Korea Południowa, a w szczególności rodziny ofiar.
Hyun Hee, broniąc się, oskarżała reżim północnokoreański. Jej adwokaci
przekonywali sąd, że dziewczyna miała wyprany mózg. – Była przekonana, że działa
dla dobra nie tylko Korei Północnej, lecz także relacji międzykoreańskich –
argumentowali.
Oskarżona ujawniła ze szczegółami, jak wyglądał proces szkolenia agentów
specjalnych oraz kto był zleceniodawcą zamachu. Sąd nie uznał jednak tego
za wystarczający środek łagodzący i 7 marca 1989 roku wydał wyrok: kara śmierci.
Z uzasadnienia: „Za pomocą ładunków wybuchowych wysadziła w powietrze
na rozkaz Kim Dżong Ila, syna Kim Ir Sena, samolot linii Korean Air, lot nr 858.
Wykonując rozkaz, zgasiła życie w 115 niewinnych osobach”.
Nad Hyun Hee zlitował się jednak prezydent Korei Południowej. Ułaskawił
dziewczynę, ponieważ uznał, że „nie działała świadomie i stała się ofiarą manipulacji”.
Po wyjściu na wolność Kim Hyun Hee przybrała nową tożsamość. Wyszła za mąż
za swojego ochroniarza. Sporadycznie wydaje pisemne oświadczenia na temat
koreańskiego reżimu. 27 stycznia 2012 roku skończyła 50 lat.
10 kwietnia Kim Hyun Hee udzieliła pierwszego od lat telewizyjnego wywiadu.
W rozmowie z dziennikarzami australijskiej telewizji ABC powiedziała między
innymi: „Kim Dżong Un stara się uzyskać całkowitą kontrolę nad armią i zdobyć
lojalność wojskowych. Stąd między innymi jego częste wizyty w bazach wojskowych.
W szalonej, wydawałoby się, eskalacji gróźb jest metoda. Korea Północna używa
programu nuklearnego, by trzymać naród w ryzach i uzyskiwać ustępstwa od USA
i Korei Południowej”.
Korzystałem z: Kim Hyun Hee „Die Tränen meiner Seele”, Brunnen, wydanie 5, Bazylea 2006.
Dziękuję Andrzejowi Boberowi, specjaliście do spraw Korei Północnej zrzeszonemu w The
Association for Korean Studies in Europe (AKSE), oraz Korea Forum w Berlinie
za udostępnienie materiałów i tłumaczeń, które zebrał podczas swojej pracy badawczej
===bVxkVmBU
Pracujemy w Sadzie Wielkiego Przyjaciela
W tej wsi między Opatowem a Sandomierzem w ogromnym sadzie po cichu i pod
strażą pracują Koreańczycy z komunistycznej Północy. Nie mają paszportów, nie
wolno im nigdzie wyjeżdżać, nie dostają pensji. Pilnuje ich partia.
W lutym wywozili taczkami śnieg spomiędzy drzew. Od marca przycinają gałęzie.
Sad należy do prezesa Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Koreańskiej Stanisława
Dobka. Dzień Koreańczyka w jego gospodarstwie wygląda zwykle tak samo: rano
pobudka na zapleczu budynku gospodarczego, w którym parkują maszyny i gdzie
przechowuje się jabłka. Na śniadanie – robotnicy przygotowują i jedzą je na miejscu –
ryż albo kimchi: kapusta z cebulą i czosnkiem. Potem praca w sadzie, do obiadu.
Na obiad Koreańczycy wracają do swojego pokoiku. Znów ryż i kimchi, po obiedzie
praca.
Ryż dostarcza ambasada KRLD. Kapusta i cebula rosną na miejscu.
Od święta nadzorca grupy – funkcjonariusz rządzącej Koreą Partii Pracy,
prawdopodobnie także agent tamtejszej bezpieki – zabiera swych podopiecznych
na wycieczkę, którą funduje Stanisław Dobek. Partia oczekuje, że wycieczki będą
miały ideologiczny wymiar. Koreańczycy nie jeżdżą więc na basen czy do kina, ale
na obrady okolicznych rad gmin i powiatów.
– Byli u nas na sesji – wspomina Lech Niezgoda, wójt gminy w Obrazowie,
do której należy Kleczanów. – Słuchali, uśmiechali się, kiwali głowami. Pewnie
niewiele zrozumieli, bo nie mówią po polsku.
Latem byli na dożynkach, jesienią na obrazowskim Święcie Jabłkobrania. Ubrani
w białe koszule z krótkim rękawem i tanie krawaty uśmiechali się do wszystkich
wokół, pogryzając jabłka. Mieszkańcy Obrazowa robili sobie pamiątkowe zdjęcia
w towarzystwie egzotycznych gości. Tylko ich koreański nadzorca nie pozwalał się
sfotografować, odmawiając z uśmiechem, ale stanowczo.
Mniej więcej raz w miesiącu w Kleczanowie odbywa się „spotkanie wewnętrzne”.
Do gospodarstwa przyjeżdżają wysłannicy ambasady. Zamykają się z robotnikami
na zapleczu magazynu i przez kilka godzin szkolą ich ideologicznie: wspólnie studiują
koreańskie gazety, czytają dzieła Kim Ir Sena i przemówienia Kim Dżong Ila.
Sadownicy z Puchon
O „obozie pracy” w Kleczanowie opowiedział nam polski dyplomata, który ma
znajomych w warszawskiej ambasadzie KRLD, a przy tym zna ten kraj. Nazwiemy go
Mikołaj.
– Kilkuosobowe grupy Koreańczyków przyjeżdżają podobno do Kleczanowa
od kilku lat – opowiada. – Najczęściej pochodzą z okolic Puchon na zachodnim
wybrzeżu. To koreańskie zagłębie sadownicze. Mają tam ogromne pegeery.
Prymitywnie wyposażone: bez maszyn, samochodów, dwukołowe wózki używane
do transportu ciągną muły albo ludzie. Pracownicy zarabiają po 10–15 tys. wonów
miesięcznie. Kilo ryżu kosztuje 1000.
Jabłka, które hodują, mogą jeść do woli. Nikt zresztą tych owoców nie kupuje – nie
ma popytu, tam w ogóle nie ma przecież wolnego rynku. Poza tym jabłonie się słabo
przyjęły, bo klimat nie jest odpowiedni. Ale partia uznała kiedyś, że gospodarka
sadownicza musi być różnorodna.
Za organizowanie transportu robotników z Korei do Kleczanowa odpowiedzialne
jest Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Koreańskiej w Pjongjangu.
TPPK to jedna z wielu sekcji wchodzących w skład wielkiej i ważnej dla reżimu
instytucji o nazwie Komitet Przyjaźni z Innymi Narodami.
Dyplomata: – Kim Dżong Il postawił przed Komitetem zadanie zbudowania
pozytywnego wizerunku Korei Północnej na świecie. Poszczególne sekcje, czyli
towarzystwa przyjaźni koreańsko-jakiejś, mają wyszukiwać w „swoich” krajach
przyjaciół reżimu.
MARCIN KOWALSKI
Koreańska bezpieka pielęgnuje w Polsce towarzystwo zwolenników reżimu. Znalazłem w nim
– oprócz starych komunistów – cenne dla obcej agentury źródła: dyrektora odpowiedzialnego
za strategię polskich kolei i specjalistę od samolotów bezzałogowych
Towarzystwo Polsko-Koreańskie działa od połowy lat 80. Formalną siedzibą jest
warszawskie mieszkanie prezesa – 80-letniego Sławoja Guzowskiego, inżyniera
i dziennikarza. Ale zebrania odbywają się częściej w ambasadzie KRLD przy ul.
Bobrowieckiej na Mokotowie.
Otoczony betonowym płotem kompleks bloków to od piętnastu lat miejsce zesłania
Kim Pyong Ila, syna Wielkiego Wodza Kim Ir Sena, stryja młodego dyktatora Kim
Dżong Una. Został skazany na bycie europejskim dyplomatą przez swojego
przyrodniego brata Kim Dżong Ila, żeby nie przeszkadzać w sukcesji władzy.
Nie ma łatwego życia. Strzeżony dzień i noc przez koreańską bezpiekę jak każdy
dyplomata z Pjongjangu, organizuje pieniądze dla reżimu. Dlatego duża część
ambasady budowanej w latach 80. z okazji przyjazdu do Polski Kim Ir Sena jest
wynajmowana – wbrew konwencji weneckiej – firmom i instytucjom. A dyplomaci
zajmują się przemytem papierosów i wódki z Ukrainy
Ambasador ma też postawione inne zadanie: dba, by w Polsce działało
„towarzystwo przyjaźni”. Po co ono reżimowi?
– Działająca w Polsce agentura reżimu musi przedstawiać w centrali raporty
z działalności – twierdzi ekspert od spraw wywiadu, emerytowany pracownik MSZ. –
Działacze towarzystwa są dla bezpieki koreańskiej wymarzonymi źródłami informacji.
I nie chodzi o emerytów spędzających czas na ławce w parku. Liczy się Jacek
Poniewierski, dyrektor biura strategii PKP Polskie Linie Kolejowe, oraz Leszek
Gołdyn, doktor z Politechniki w Białymstoku. Na podstawie rozmów z tą dwójką
powstają analizy, za które Pjongjang nagradza bezpieczniaków pod przykrywką
dyplomatów akredytowanych w Warszawie.
– Skuteczna propaganda potrzebuje takich pożytecznych idiotów za granicą –
mówi prof. Waldemar Dziak, kierownik Zakładu Azji i Pacyfiku PAN, znawca reżimu
Kimów. – Oni potwierdzają, że idee Kim Ir Sena i Kim Dżong Ila mają zwolenników
na całym świecie. Dlatego Pjongjang nie żałuje pieniędzy na utrzymywanie swoich
„przyjaciół” poza Koreą. A w nagrodę co jakiś czas ściąga ich na półwysep, obwozi
po modelowych dzielnicach i potiomkinowskich wioskach oraz nagradza orderami.
Ostatni sztandar
W maju 1984 Kim Ir Sen przywiózł ze sobą do Warszawy kilkadziesiąt sztandarów.
Większość przepadła gdzieś wraz z upadkiem PRL. Zachował się jeden, wręczony
jeszcze na peronie Dworca Centralnego wychowankom domu dziecka w Otwocku,
który przez pewien czas po wojnie na półwyspie przytulał północnokoreańskie sieroty.
Dziś chorągiew leży na poddaszu leśniczówki Jana Seremeta, drugiego wiceprezesa
TPK. Przechowuje ją w sztywnym futerale podobnym do trumny.
– Kim Ir Sen nigdy nie zapomniał o Otwocku – Seremet starannie zwija ciężką
płachtę na dywanie. – Dlaczego my mamy zapomnieć o nim?
Dla Koreańczyków z Północy 50-tysięczny Otwock jest najważniejszym polskim
miastem zaraz po Warszawie. Dzieci nie uczą się o Krakowie czy Gdańsku, ale znają
„cudowne uzdrowisko ukryte wśród żywicznych lasów”.
Kiedy idą po raz pierwszy do Muzeum Rewolucji w Pjongjangu, stają przed
wiszącą na ścianie mapą świata. Przewodniczka wciska guzik, makieta globu jaśnieje
tysiącem punkcików. Świecą się miasta, które wódz odwiedził oraz w których można
„studiować idee Marszałka, oddać mu hołd w muzeach”. W Polsce błyszczy
Warszawa, Otwock i Lwówek Śląski, gdzie także trafiły sieroty wojenne.
Koreańscy dyplomaci wciąż przyjeżdżają do Otwocka. Organizują bale i pokazy
filmów dla miejscowych przedszkolaków. Jan Seremet odwdzięcza się, wysyłając
do Pjongjangu depesze gratulacyjne z okazji urodzin Kim Ir Sena i Kim Dżong Ila
oraz rocznicy zawarcia rozejmu po wojnie koreańskiej.
– Trwamy, bo nie jesteśmy chorągiewkami przestawianymi przez wiatr – mówi
starszy pan.
* *
*
Dzień po spotkaniu ze Sławojem Guzowskim prezes dzwoni na moją komórkę. –
Panie redaktorze, kolego po fachu, że pozwolę sobie tak się zwrócić. Powiedziałem
panu podczas udzielania wywiadu nieostrożnie, że kiedy byłem w Korei, zobaczyłem
kraj zapóźniony technologicznie. Przemyślałem to w nocy. Proszę wyrzucić ten
fragment. Po co psuć nasze relacje z ambasadą? I jeszcze jedno. Jeżeli to, co pan
napisze, się spodoba nam i naszym przyjaciołom z ambasady, nie wykluczam,
że zaprosimy pana na wyjazdowe posiedzenie zarządu głównego Towarzystwa
połączone z piknikiem. Będą przedstawiciele ambasady. Podczas takiej nieoficjalnej
rozmowy można nawet uzyskać zaproszenie do Pjongjangu. Proszę o tym pamiętać,
kiedy będzie pan pisał.
===bVxkVmBU