Vous êtes sur la page 1sur 78

Historia bez cenzury Hartwig Hausdorf

Spis treści
Przedmowa
Wyłom w murze ignorancji!
Rozdział 1. Kto pierwszy poznał cały Układ Słoneczny?
Niewiarygodne płaskorzeźby
Rozdział 2. Kolumb pierwszym przybyszem w Ameryce?
Kto naprawdę odkrył Nowy Świat?
Rozdział 3. Starożytny komputer
Arcydzieło nieznanej technologii
Rozdział 4. Potęga soborów
jak chrześcijaństwo narodziło się z chrztu
Rozdział 5. Papieżyca Joanna
Kobieta na Tronie Piotrowym
Rozdział 6. Rabin i elektryczność
Magia czy starożytna znajomość fizyki?
Rozdział 7. Dzieciątko Jezus i helikopter
Nowinki techniczne: we właściwym miejscu, ale w niewłaściwym czasie
Rozdział 8. Uwięziony na zakrętach historii?
Współczesny geniusz rzucony w XVIII stulecie
Rozdział 9. Zaginiony w akcji
Dyplomata rozpływa się w powietrzu
Rozdział 10. Pół wieku przed Roswell
Katastrofa UFO
Rozdział 11. Przeklęty sarkofag
Czy klątwa może spowodować katastrofę morską?
Rozdział 12. Papieskie nieposłuszeństwo
Trzecia tajemnica fatimska
Rozdział 13. Nieudany zamach
Najlepiej skrywana tajemnica Stanów Zjednoczonych
Rozdział 14. Nie tylko Czarnobyl i Hiroszima
Katastrofy jądrowe, o których nikt nie wie
Rozdział 15. Pius XII i głosy z zaświatów
Tajne eksperymenty parapsychologiczne prowadzone w Watykanie
Rozdział 16. Nieznani poprzednicy Gagarina
Anonimowe ofiary pierwszych podróży kosmicznych
Rozdział 17. Gdy umierają prezydenci
Zadziwiające podobieństwa między zamachami na Kennedy'ego i Lincolna
Rozdział 18. Ósmy dzień stworzenia
Czas na nowy gatunek człowieka?
Rozdział 19. Historia na wideo
Chronowizor ojca Ernettiego
Bibliografia
Podziękowania
Przedmowa
Wyłom w murze ignorancji!
Nieważne, że rzeczy się dzieją. Ważne, że o nich wiemy. Egon Friedell (1878-1938)
Poznając dzieje ludzkości, powinniśmy zastanowić się nad następującą kwestią: jak
dużo z przekazywanej nam w szkole wiedzy zawiera informacje mijające się z prawdą
historyczną. W oficjalnej historii jest wiele białych plam, półprawd i przekłamań.
Weźmy chociażby przykład słynnego szturmu na paryską Bastylię, wydarzenia
uważanego przez historyków za rozpoczynające Wielką Rewolucję Francuską. W
rzeczywistości w połowie lipca 1789 roku przebywało tam tylko siedmiu więźniów, a
próbującemu zdobyć twierdzę ludowi paryskiemu wcale nie chodziło o ich uwolnienie,
lecz o zdobycie przechowywanego tam prochu strzelniczego. Cel został zresztą szybko
osiągnięty, bo królewscy żołnierze otworzyli bramy, nie stawiając dużego oporu.
Albo przykład z bliższych nam czasów. Reporter Oswald Iten z gazety „Neue Zurcher
Zeitung" udowodnił w 1986 roku, że słynne plemię Tasadajów, jakoby odkryte na
filipińskiej wyspie Mindanao w 1971 roku, wcale nie było reliktem przeszłości, lecz
gigantyczną mistyfikacją. Po upadku filipińskiego dyktatora Ferdynanda Marcosa
dziennikarzowi udało się dotrzeć do rzekomych „troglodytów" i pomysłodawców
oszustwa. Dopiero po wielu namowach tubylcy niechętnie przyznali, że ówczesny
minister Manuel Elizade zmusił ich, by ubrani jedynie w przepaski zamieszkali w
jaskiniach i udawali przed dziennikarzami i etnografami sielskie życie prymitywnego
plemienia.
Na początku lat 70. ubiegłego stulecia odkrycie Tasadajów wzbudziło wielką sensację.
Renomowane czasopisma, jak choćby „National Geographic", rozpisywały się o
ostatnich na świecie jaskiniowcach żyjących w górach Mindanao. Demaskatorski artykuł
szwajcarskiego reportera powinien wywołać równie wielkie poruszenie. Nic takiego się
jednak nie stało. Leksykony i encyklopedie nadal podają informację, że Tasadajowie to
małe plemię z filipińskiej wyspy Mindanao, odkryte w 1971 roku, którego członkowie
zajmują się zbieractwem, mieszkają w jaskiniach i posługują się bardzo prymitywnymi
narzędziami z epoki kamienia łupanego.
To nie wszystko. Wiele autentycznych wydarzeń otacza niezrozumiałe tabu. Historycy
je ignorują, chociaż należy im się przynajmniej wzmianka w oficjalnej historiografii.
Dlaczego Rosjanie do dzisiaj wypierają się, że na długo przed lotem Gagarina jego
poprzednicy ginęli w płomieniach? Pozostają anonimowi, choć oddali życie w imię
podboju kosmosu przez człowieka.
Stany Zjednoczone, które noszą dumne miano ojczyzny nowożytnej demokracji, cudem
uniknęły zamachu stanu w 1934 roku, w wyniku którego zaprowadzono by w tym kraju
ustrój faszystowski. Także o tym nie ma ani słowa w oficjalnych przekazach.
Również przeszłość jednej z najpotężniejszych religii kryje wiele tajemnic. Ukształtowały
ją siły i tendencje mające niewiele wspólnego z tym, co powszechnie uważamy za
chrześcijaństwo, wszak religijne dogmaty o nieomylności to dzieło ludzi, omylnych jak
wszyscy. W IX wieku kobieta, dzięki inteligencji i determinacji, objęła najwyższe
stanowisko w Kos'ciele katolickim - została papieżem. Nawet za murami Watykanu
szepcze się tylko ukradkiem o tym „niewiarygodnym świętokradztwie". Imię tej, która
zasiadała na Tronie Piotrowym jako Johannes Anglicus, zniknęło z oficjalnych kronik
papieskich już 200 lat temu.
Oprócz oficjalnej istnieje także historia inna, tajemnicza. Jej poznanie jest niczym
podróż do fascynującej, intrygującej i często niepokojącej, równoległej rzeczywistości.
Spróbujmy zrobić wyłom w murze ignorancji, powstałym wokół faktów historycznych,
które nie zasłużyły, by się znaleźć na śmietniku historii.
Hartwig Hausdorf

Rozdział 1
Kto pierwszy poznał cały Układ Słoneczny?
Niewiarygodne płaskorzeźby
Układ Słoneczny, jak się dowiadujemy z podręczników historii, nie był znany ludzkości
od zawsze. Co prawda starożytni znali niektóre planety: Merkurego, Wenus, Jowisza,
Marsa, Saturna i Ziemię - wszystkim, poza naszą, nadali imiona bogów - pozostałe
jednak odkryto setki lat później.
Uran, siódma planeta Układu Słonecznego, została odkryta w 1781 roku przez
Fryderyka Wilhelma Herschela (1738-1822), obdarzonego nieco później angielskim
tytułem szlacheckim. W 1846 roku, przed teleskopem Gottfrieda Galle'a (1812-1910) po
raz pierwszy pojawił się Neptun, natomiast Pluton, najodleglejszą planetę Układu
Słonecznego, dostrzegł dopiero w 1930 roku amerykański astronom doktor Clyde W.
Tombaugh (1906-1997).
Także liczne planetoidy, które wypełniają przestrzeń kosmiczną między Marsem a
Jowiszem, odkryto o wiele później. W noc sylwestrową 1800/1801 roku włoski astronom
Giuseppe Piazzi (1746-1826), wówczas dyrektor planetarium w Palermo i Neapolu, jak
zwykle obserwował firmament przez teleskop. Nagle zobaczył niewielki obiekt, którego
nie widział nigdy wcześniej - odkrył pierwszą planetoidę, Ce-res. W latach 1802-1807
poznano także położenie Juno, Pallas i Westy. W 1845 roku niemiecki astronom amator
W.P. Hencke wypatrzył piątą planetoidę. Dzisiaj liczba obiektów między Marsem a
Jowiszem urosła do tego stopnia, że określa się je tylko numerem porządkowym.
Szacuje się, że jest ich ponad 400 000.
Tyle mówi oficjalna nauka. Niewiele osób wie, że już przed wiekami niektórzy ludzie
znali cały Układ Słoneczny. Wiadomo mi o dwóch miejscach na ziemi, gdzie powstały
kamienne odzwierciedlenia Układu Słonecznego. Być może po to, byśmy dziś, tysiące
lat później, zdobyli się na refleksję dotyczącą naszej wiedzy o dalekiej przeszłości.

Teotihuacan: „miejsce, gdzie człowiek staje się bogiem"


Około 40 kilometrów na północ od meksykańskiej stolicy leży Teotihuacan, miejsce
wykopalisk archeologicznych. W lipcu 1520 roku Hiszpan Hernan Cortes, który
przeszedł do historii jako okrutny konkwistador Meksyku, musiał odstąpić od szturmu na
aztecką stolicę Tenochtitlan i schronić się z garstką ocalałych żołnierzy w Otum ba.
Tam, wśród naturalnie ukształtowanych wzgórz, dostrzegł być może nieco dziwne
pagórki. Możliwe nawet, że po nich przejeżdżał, nieświadomy, co mija. Aztekowie
wiedzieli, ale rozsądnie zachowali tę wiedzę dla siebie. Nazywali tę okolicę
Teotihuacan, czyli „miejsce, gdzie człowiek staje się bogiem". Nie wiadomo natomiast,
jak nazywali je budowniczy. Nikt nie wie bowiem, kim byli, skąd przybyli, jakim językiem
się posługiwali.
Dwukrotnie zwiedziłem fascynujące ruiny na wyżynach Meksyku. To jedno z miejsc na
ziemi, którego widok zapiera człowiekowi dech w piersiach.
Zdjęcia lotnicze wskazują, że Teotihuacan było niegdyś wielkim miastem,
zamieszkanym przez 200 000 ludzi. Centralną arterią jest droga biegnąca z północy na
południe, dzisiaj nazywana Camino de los Muertos - aleją Umarłych. Długa na 3
kilometry, szeroka średnio na 40 metrów, biegnie wśród piramid i świątyń. Największe
budowle to piramidy Słońca i Księżyca, przy czym ta druga znajduje się na końcu ulicy.

Piramida Słońca majestatycznie wznosi się nad Teotihuacan w Meksyku (zbiory


autora).

Architektoniczny kunszt tajemniczych budowniczych sprawia, że obserwator pada ofiarą


złudzenia optycznego. Na północnym odcinku aleja Umarłych wznosi się stopniowo na
wysokość 30 metrów. Nadchodząc od południa, ma się wrażenie, że ulica zmienia się w
nieskończone schody, aż stapia się z piramidą Księżyca. Efekt zanika, kiedy ze szczytu
tej piramidy patrzy się na południe. Wyrafinowana sztuczka, która wymagała ogromnej
wiedzy technicznej i znajomości geometrii!
Teotihuacan był podzielony na cztery części. Camino de los Muertos wyznaczała oś
północ-południe, inna szeroka arteria prowadziła z zachodu na wschód. Za piramidami i
świątyniami były budynki mieszkalne. Znaleziono ślady osiedli mieszkaniowych
przypominających dzisiejsze, były to ciągi połączonych domów i ogrodów. W mieście
funkcjonował system kanalizacji. Jeśli przyjąć, że w „miejscu, gdzie człowiek staje się
bogiem" mieszkało około 200 000 ludzi, Teotihuacan dystansuje nawet starożytny
Rzym.

Model Układu Słonecznego


Jakby mało było zagadek dotyczących tego miejsca, kilka lat temu pojawiła się
tajemnica o wymiarze, można by rzec, kosmicznym. Amerykańscy naukowcy Peter
Tompkins i Hugh Harleston dowiedli, że istnieją zadziwiające zbieżności między
rozmieszczeniem budowli w Teotihuacan a położeniem planet Układu Słonecznego.
Najpierw próbowali ustalić jednostkę miary stosowaną przez budowniczych miasta.
Wszak niezależnie od epoki planowanie architektoniczne bez określonej miary nie
miałoby sensu! Została ona w końcu określona - wynosiła dokładnie 1,059 metra.
Harleston nazwał ją hunab, co w języku Majów oznacza dosłownie jednostkę.
Znaleziono zatem sposób, by zmierzyć całe Teotihuacan. A efekty pomiarów wprawiły
wszystkich w zdumienie.
Gdy Harleston wprowadził wyniki pomiarów do komputera, nie wierzył własnym oczom.
Ruiny piramid, cytadela ze świątynią boga wiedzy Quetzalcóatla i inne budowle oddają
odległości planet: Merkurego, Wenus, Ziemi i Marsa. Odległość Ziemi od Słońca wynosi
według Harlestona 96 hunab, Merkury i odpowiadająca mu budowla są oddalone o 36,
Wenus o 72, Mars o 144 hunab. Nawet pas planetoid między Marsem a Jowiszem
został właściwie umieszczony w odległości 288 hunab. Nieznani budowniczowie miasta
utworzyli właśnie tam sztuczny kanał dla stawu San Juan.
Na tym nie koniec: oddalone o 520 hunab ruiny niezidentyfikowanej budowli wyznaczały
położenie Jowisza, a miejsce Saturna jest w odległości 945 hunab. Wspomniana
wcześniej piramida Księżyca, wyznaczająca koniec alei Umarłych, odpowiada miejscu
Urana.
A jak się ma sprawa z Neptunem i Plutonem - czy uwzględniono także najbardziej
odległe planety Układu Słonecznego? Tak! Tak zwana aleja Procesji ciągnie się dalej,
za piramidę Księżyca, w górzystej okolicy. I oto, w odległości 2880 hunab, na szczycie
góry, znajdują się ruiny świątyni, a dalej, w górach, w odległości 3780 hunab, wznosi się
tak zwana Hermetyczna Wieża- budowla bez drzwi i okien. Zatem nawet Pluton, w
czasach nowożytnych odkryty dopiero w 1930 roku, był od początku uwzględniany w
planach jemniczych architektów!
Zestawiłem średnie odległości planet od Słońca. Wyniki są zadziwiające. Dane w hu
nab, pozyskane po pomiarze odległości między budowlami w Teotihuacan, wykazują
zadziwiającą zgodność z danymi w przyjętej jednostce astronomicznej. Doprawdy
intrygująca zbieżność: średnia odległość planet od Słońca, mierzona w jednostce
astronomicznej, i odległość odpowiednich budowli w „miejscu, gdzie człowiek staje się
bogiem", intrygują i frapują.
Planety iich średniaW jednostkachHunabodległośćod Słońcaastronomicznychw
Teotihuacan(w milionach
kilometrów)Merkury57,90,3936Wenus108,20,7272Ziemia149,21,0096Mars2281,52144
Asteroidy4202,80288Jowisz7805,20520Saturn14289,50945Uran2730-300018-
201845Neptun450030,002880Pluton4500-700030-503780W BretaniiZasadnicze w tej
kwestii jest pytanie, cóż to za wysoko rozwinięta cywilizacja nauczyła naszych
przodków, jak wybudować tak wierny obraz Układu Słonecznego, który przetrwał
tysiąclecia? Tym bardziej że - jak dowodzą najnowsze badania -wcale nie jest jedyny,
także w Europie dokonano zadziwiających odkryć.
Bretania na północnym zachodzie Francji to miejsce zgromadzenia niezliczonych
menhirów, czyli ogromnych głazów. Określenie pochodzi z języka bretońskiego i
oznacza „długi kamień". Archeolodzy szacują je na lata 6000-1800 p.n.e.
W Bretanii, w departamencie Ille-et-Vilaine, nieopodal uniwersyteckiego miasta Rennes,
znajduje się kolejny wizerunek Układu Słonecznego, zajmuje obszar aż 50 kilometrów!
Znaczenie ustawionych tam menhirów, ułożonych w linii prostej, wyjaśniło się dopiero
latem 2000 roku, choć od dawna wiedziano o ich istnieniu. Sam widziałem niektóre z
nich. Niedaleko miasteczka Messac, niemal niewidoczny wśród bujnej roślinności, kryje
się monolit wysoki na 3 metry. Stoi właśnie tam, bo symbolizuje naszego sąsiada,
czerwoną planetę, Marsa. Niecałe 150 metrów od niego, umieszczone w odpowiednim
miejscu, leżą dwa niewielkie głazy, które symbolizują księżyce Marsa, Phobos i Deimos
(Strach i Przerażenie). Ponieważ oba są małe - Phobos ma,

wedle szacunków, średnicę 16, Deimos zaledwie 8 kilometrów -odkryto je dopiero w


1877 roku. Dokonał tego Amerykanin, astronom Asaph Hall.
Łączy się z nimi dziwna historia. Angielski pisarz Jonathan Swift opisał oba księżyce
Marsa w książce Podróż do Laputy, zrobił to 150 lat wcześniej, zanim zostały oficjalnie
odkryte przez Halla. Zadziwiające: Swift opisał pewne ich cechy charakterystyczne,
których 150 lat przed ich odkryciem nie miał prawa znać. Na przykład fakt, że obiegają
Marsa na niemal idealnie okrągłej orbicie. Albo że okrążają Marsa szybciej niż planeta
obraca się wokół własnej osi.
Jest to zachowanie wyjątkowe w Układzie Słonecznym i radzieccy astronomowie już w
latach 60. zadawali sobie pytanie, czy w przypadku dwóch księżyców Marsa nie mamy
do czynienia ze sztucznymi ciałami niebieskimi, stworzonymi przez cywilizację, która
dawniej zamieszkiwała czerwoną planetę, lecz zaginęła bez śladu.

Siedemnasty księżyc Jowisza


Oczywiście fakt opisania przez Jonathana Swifta Phobosa i Deimosa jest zaskakujący,
ale niewykluczone, że nie był on jedynym znającym dokładnie strukturę Układu
Słonecznego.
Tymczasem wróćmy do odzwierciedlenia Układu Słonecznego w Bretanii. Menhir, który
miał symbolizować Słońce, leży w miasteczku Janze, około 25 kilometrów od Messac.
Kolejny „długi kamień", symbol największej planety naszego układu, czyli Jowisza,
otacza 17 mniejszych głazów, najwyraźniej jego księżyce. Ale chwileczkę! Wiadomo
przecież, że Jowisz ma tylko 16 księżyców. Wszystkie noszą imiona pochodzące z
mitologii greckiej: Io, Europa, Ganimedes, Kalisto, Elara, Amaltea, Himalia, Pazyfae,
Sinope, Lysithea, Carme, Ananke, Leda, Adastea, Metis i Thebe.

Kamień w Bretanii symbolizujący Marsa (zbiory autora).

Dwa mniejsze menhiry, czyli Phobos i Deimos (zbiory autora).

Niedawno cały świat obiegła wiadomość, że amerykańscy astronomowie odkryli nowy,


siedemnasty księżyc Jowisza. Ciało niebieskie, zauważone przez naukowców z
uniwersytetu w Tuscon w Arizonie i Obserwatorium Astrofizycznego Smithsonian w
Massachusetts, ma zaledwie 3 kilometry średnicy. Na razie nie ma jeszcze nazwy, jest
znane jako S/1999 Jl. Naukowcy wypatrzyli je już w październiku i listopadzie 1999
roku. Początkowo uważano, że to planetoida, nazywana 1999 UX18.
Tymczasem wiele wskazuje na to, że o jego istnieniu wiedziano już w czasach, kiedy -
według większości historyków - nikomu nawet się nie śniło o dokładnych badaniach
astronomicznych. Nie powinniśmy jednak takich przypuszczeń - nieważne, jak
rewolucyjnych czy sprzecznych z obowiązującym obecnie obrazem świata -wrzucać od
razu między bajki!

Rozdział 2
Kolumb pierwszym przybyszem w Ameryce?
Kto naprawdę odkrył Nowy Świat?
Podręczniki historii i encyklopedie zgodnie informują, że odkrywcą Ameryki był żeglarz z
Genui Krzysztof Kolumb, żyjący w latach 1451-1506. Wyruszył on w morze trzeciego
sierpnia 1492 roku, dysponując trzema statkami: „Santa Maria", „Pinta" i „Nina". Ponad
dwa miesiące później dotarł do karaibskiej wyspy Guanahani. W kolejnych latach
zorganizował trzy następne wyprawy, aż dotarł do wybrzeży Ameryki Południowej.
Jednak na długo przed Kolumbem do Nowego Świata docierali inni żeglarze:
Fenicjanie, wikingowie, Irlandczycy i Szkoci. Niewykluczone że nawet Egipcjanie, a od
strony Pacyfiku zjawili się chińscy podróżnicy.

Fenicjanie i Egipcjanie w Ameryce


Zachowana wzmianka źródłowa z około 600 roku p.n.e. zawiera informację o tym, że
żeglarz Hanno wybrał się do dalekiego kraju, do którego płynął „trzydzieści dni na
zachód od Słupów Herkulesa". Biorąc pod uwagę, że była to powszechnie wówczas
używana nazwa Cieśniny Gibraltarskiej, można założyć, że Hanno mógł mieć tylko
jeden cel - Amerykę.
Johannes von Buttlar wspomina w swojej książce Die Wachter von Eden (Strażnicy
raju) o bazaltowym głazie, który znaleziono w Ukrytych Górach w amerykańskim stanie
Nowy Meksyk. Na gładkiej powierzchni kamienia odkryto inskrypcje w językach:
fenickim, greckim i kananejskim. Wstępnie datuje się ich powstanie na mniej więcej 400
lat przed Chrystusem. Opowiadają one o cierpieniu Fenicjanina Zakyer-nosa, który
dotarł z grupą towarzyszy na obcy ląd i przeżył jako jedyny. Jeśli napisy

Fenickie statki handlowe prawdopodobnie już 2500 lat temu przybiły do brzegów
Nowego Świata (zbiory autora).

okażą się autentyczne, oznaczać to będzie, że Fenicjanie przybyli do Ameryki niemal


2000 lat przed Kolumbem.
Istnieją także dowody obecności w Ameryce starożytnych Egipcjan. W 1982 roku
naukowiec Russel Burrows odkrył na południu stanu Illinois grupę jaskiń, znanych

Staroegipski bóg Re na reliefie w jaskiniach Burrowsa (stan Illinois w USA).


(archiwum „Exposure Magazine").

odtąd jako jaskinie Burrowsa. Trudno jednoznacznie sklasyfikować liczne znaleziska z


tego rejonu, choć przyczynami takiego stanu rzeczy są raczej jałowe dyskusje na temat
kompetencji oraz intencji odkrywcy, który nie chciał przekazać znaleziska państwu.
Wśród wielu odkrytych w jaskiniach reliefów znalazły się też i takie, na których widzimy
postacie bóstw z głowami wilków i szakali. Jedna z nich ma na sobie szatę kapłańską i
charakterystyczne nakrycie głowy, ozdobione wizerunkiem słońca. Postać tę
zidentyfikowano jako egipskiego bogaRe, którego wizerunki widnieją w świątyniach nad
Nilem. W jaskiniach Burrowsa stoi on sam, przedstawiany jako kapłan z podniesioną
ręką, naprzeciwko nadciągającej gromady. Zbliżające się postacie, głównie wojownicy,
mają greckie, rzymskie i egipskie nakrycia głowy.

Irlandczycy: na zachód!
Wróćmy do bliższych nam czasów. Natrafimy wówczas na źródła, z których wynika, że
irlandzcy mnisi dotarli nie tylko do wysp Bahama, ale i wschodniego wybrzeża Ameryki
Północnej, a działo się to w VI i VII wieku!
Żegluga świętego Brendana opata opowiada o morskich podróżach świętego Brendana,
narodowego bohatera Irlandii, i jego towarzyszy około 570 roku. Przez wieki uważano to
za zbiór legend i baśni. Dzisiaj jednak większość historyków przychyla się do tezy, że
jest to zapis opowieści o prawdziwych wydarzeniach, spisany ponad 300 lat po śmierci
bohatera, choć prawdopodobnie nie wszystkim wyprawom przewodził święty Brendan
osobiście.
W owych czasach, gdy granice Imperium Rzymskiego nie gwarantowały już
bezpieczeństwa, Irlandii zagrażały najazdy pogańskich Germanów, którzy docierali do
zachodniej Europy i na Wyspy Brytyjskie. Jest więc prawdopodobne, że mnisi, znający
sztukę żeglowania, szukali bezpiecznego schronienia dla swoich wiernych i tym
sposobem dotarli do wybrzeży Ameryki.
Przez pewien czas nie było pewności, czy Irlandczycy byliby w stanie pokonać Atlantyk
w swoich, wydawałoby się, kruchych łodziach nazywanych coracles, ale dzisiaj nie ma
co do tego wątpliwości. Łodzie te budowano z wikliny obciągniętej wygarbowaną skórą.
Brytyjski żeglarz udowodnił, że pokonanie oceanu w takiej łupinie jest możliwe - dokonał
tego w łódce skonstruowanej według planów sprzed 1400 lat.
Szczegółowe badania nad tekstem źródłowym pozwalają przypuszczać, że irlandzcy
mnisi dotarli do Ameryki Północnej prawie 900 lat przed narodzinami Kolumba.
Prawdopodobnie dopłynęli do zatoki Chesapeake w dzisiejszym stanie Wirginia,
przekroczyli Appalachy i dotarli do Ohio. Niewykluczone, że trafili też na wyspy
Bahama.

Wikingowie w Winland
Pod koniec X wieku, czyli około 400 lat później niż Irlandczycy, w podróż w nieznane
wyruszyli żeglarze z Danii i Norwegii. Dopłynęli do wybrzeży Ameryki. Prawdopodobnie
założyli tam kolonię.
Statki wikingów były wąskie i zwinne, budowano je tak, aby rozwijały jak największą
prędkość. Za budulec służyło dębowe drewno. Miały tylko jeden kwadratowy żagiel i 16
otworów na wiosła, które można było zamknąć w czasie sztormu.
Uważa się, że wikingowie nie posiedli sztuki nawigacji, nie znali map ani kompasu, a na
otwartym morzu kierowali się jedynie pozycją słońca i gwiazd. Czyżby tak bardzo
wierzyli w swoje szczęście? Saga o norweskim królu Olafie II (ok. 995-1030) zawiera
ciekawą wzmiankę o „magicznym kamieniu", za pomocą którego można było określić
pozycję słońca, nawet gdy zasłaniały je chmury. Dzięki temu żeglarzom udawało się
zawsze utrzymać właściwy kurs.
Choć ta informacja wydaje się wytworem fantazji i elementem staroskandynaw-skich
sag, tkwi w niej ziarno prawdy. W lotnictwie stosuje się kompasy zawierające
spolaryzowane kryształy. Za ich pomocą można dokładnie określić pozycję słońca,
nawet gdy jest ono niewidoczne. W skałach Skandynawii odkryto minerał o nazwie
korderyt, którego kryształy zmieniają kolor, kiedy naturalny układ ich cząsteczek tworzy
kąt 90 stopni z płaszczyzną polaryzacji światła słonecznego.
Wydaje się zatem, że wikińscy żeglarze nie polegali tak bardzo na szczęściu, kiedy
przed wiekami wyruszali w niebezpieczne podróże.
Jeśli wierzyć starym kronikom, wikingowie, pod przywództwem Bjarni Herjólfssona,
dotarli do wybrzeży Ameryki w 985 roku. Piętnaście lat później wyruszyli w kolejną
wyprawę, by, z Leifem Erikssonem na czele, założyć tam kolonię. Z przekazów
Flateyar-bok wynika, że Leif Eriksson i jego ludzie dobili do brzegów Labradoru, a
stamtąd lądem dotarli do Cape Cod. Podobno zobaczyli tam dzikie wino i nazwali krainę
Winland.
W 1121 roku islandzki biskup Erik Gnupsson udał się do Winland, żeby odwiedzić
tamtejszą kolonię, którą uważał za część swojej diecezji.
Niestety, do dzisiaj nie zachowały się właściwie żadne ślady osad wikingów w Ameryce,
choć wiadomo na pewno, że zakładali kolonie także na Grenlandii. Niewykluczone że z
Winland wygnali ich Indianie. Flateyarbok opisuje regularne bitwy między osadnikami a
Indianami. Pewne jest, że wikingowie jeszcze przez 300 lat wracali do Ameryki po
drewno na budowę osiedli na Grenlandii. W XIV wieku Winland znika z wszelkich
przekazów - prawdopodobnie mieszkańcy kolonii wyginęli i popadli w zapomnienie.

Tajemnicza wieża Newport


Zupełnie inna wyprawa prawdopodobnie dobiła do wybrzeży Ameryki w XIV wieku, czyli
100 lat przed Kolumbem. Jej członkami byli rycerze zakonu templariuszy,

Takim statkiem Henry Sinclair


dopłynął do Ameryki 100 lat wcześniej niż Kolumb (zbiory JohannesaFiebaga).

którzy w ten sposób chcieli uniknąć prześladowań ze strony francuskiego króla Filipa
Pięknego (1285-1314). Z Francji uciekli do Szkocji, gdzie znaleźli schronienie pod
opieką klanu St. Clair (później: Sinclair).
Z tego klanu pochodził książę Henry Sinclair, urodzony w 1345 roku. W 1398 roku
wyruszył do Ameryki z Orkanów, na czele flotylli 12 małych, ale zwinnych stateczków i z
załogą liczącą 200-300 ludzi. Podobno dotarli do Nowej Fundlandii, Nowej Szkocji w
dzisiejszej Kanadzie i Nowej Anglii w USA.
W 1558 roku Wenecjanin Nicolo Zeno opublikował rękopis, który zawierał opis tej
podróży, jak również mapę krajów Północy na Oceanie Atlantyckim. Podobno pradziad
Nicola, Antonio Zeno, był kapitanem okrętu flagowego floty Henry'ego Sin claira i
dopłynął do Ameryki.
Antonio Zeno szczegółowo opisał podróż, ośmiodniowy sztorm na oceanie i w końcu
zielone wybrzeże na horyzoncie. Sinclair i jego ludzie początkowo sądzili, że to wyspa,
kiedy jednak nie udało im się jej opłynąć, doszli do wniosku, że natrafili na duży, stały
ląd. Nawiązali kontakt z tubylcami, którzy przyjęli ich przyjaźnie. Sinclair

Rekonstrukcja wieży Newport w Nowej Szkocji (zbiory Johannesa Fiebaga).

zdecydował się tam zostać i organizował wiele wypraw w głąb lądu, na południe,
podczas których zginęła częs'ć jego ludzi. Kiedy zaczęła się zima, Antonio Zeno wraz z
częścią załogi powrócił do Szkocji, a Sinclair został w Ameryce jeszcze dwa lata. Czy
istnieją inne dowody - niż pamiętnik i mapa - potwierdzające tę wyprawę, wcześniejszą
o 100 lat od ekspedycji Kolumba? W Nowej Szkocji, między źródłami rzek Gold i
Gaspereau, odkryto ruiny budowli zwanej wieżą Newport. Chodzi tu o okrągłą wieżę,
zbudowaną w stylu romańskim.
Niestety, został z niej tylko pagórek kamieni i ziemi. Sądząc jednak po podobnych
wieżach, względnie ich szczątkach, znajdujących się w Skandynawii i na północy
Szkocji, zakłada się, że powstała między 1150 a 1400 rokiem.
Niemiecki naukowiec i pisarz, doktor Johannes Fiebag (1956-1999), wygłosił referat na
odbywającym się w 1997 roku w Kriwall na Orkanach sympozjum, dotyczącym podróży
Henry'ego Sinclaira. Było tam 17 naukowców, przedstawicieli różnych dziedzin, którzy
prezentowali wyniki swoich badań i omawiali znane dotychczas fakty. Dwuletnia
wyprawa szkockiego arystokraty stawała się coraz bardziej znana i z mroków
przeszłości coraz jaśniej wyłaniała się wizja szkockiej wyprawy do wybrzeży Ameryki. I
to odbytej 100 lat wcześniej nim Kolumb rozwinął żagle na okręcie „Santa Maria".
W krainie Fu Sang
Nie możemy zapominać o Chińczykach. Do Ameryki można wszak dopłynąć nie tylko
od wschodu, ale i od zachodu.
W grudniu 1961 roku w pekińskim dzienniku opublikowano artykuł historyka Chen Hua-
hsin. Tezy w nim zawarte spotkały się z ostrą krytyką, zwłaszcza na Zachodzie.
Naukowiec dowodził mianowicie, że Chińczycy odkryli Amerykę co najmniej 1000 lat
przed wyprawą Kolumba. „Nie chcę negować osiągnięć wielkiego genueńskiego
żeglarza, pisał Chen, bo przecież odkrył nową drogę z Europy do Ameryki. Nie sposób
jednak podważyć danych, na których oparłem swoją teorię".
Pekiński historyk opierał się przede wszystkim na starej kronice podróżnej. Opisano w
niej szczegółowo, jak obywatel starożytnego Państwa Środka wyruszył do „buddyjskiej
krainy za morzem". Chen Hua-hsin jest pewien, że mowa tu o Meksyku. Nie wzruszały
go próby ośmieszenia jego teorii przez innych naukowców. W dalszych wywodach
powoływał się na wykopaliska prowadzone w Meksyku i Peru, które dowodzą, jego
zdaniem, chińskiego pochodzenia niektórych budowli. Podobno także w grobowcu w
Panamie odczytano inskrypcje i imiona napisane po chińsku.
Z racjonalnego punktu widzenia nie sposób zaprzeczyć, że to prawdopodobne, by
Chińczycy, przy korzystnym układzie prądów Pacyfiku, dotarli do zachodniego
wybrzeża Ameryki. Nie możemy także odrzucać rozsądniejszej wersji, że azjatyccy
odkrywcy płynęli wzdłuż wybrzeża Azji, dotarli do Alaski i później żeglowali wzdłuż
wybrzeży amerykańskich.
Można zatem założyć, że prawdopodobne jest istnienie krainy Fu Sang, która według
wszelkich przesłanek leżała na terenie obecnej Kalifornii. Chińskie dżonki miały tam
wylądować około 458 roku, czyli 1000 lat przed tym, jak Kolumb postawił stopę na
Karaibach.
Jeśli będziemy się dalej upierać, że to genueńczyk odkrył Amerykę, oddajemy mu
zaszczyty, które, jak widać po przedstawionych tu dowodach, wcale mu się nie należą.

Rozdział 3
Starożytny komputer

Arcydzieło nieznanej technologii


Czasy współczesne są często nazywane epoką komputerów, elektroniczne gadżety
wszelkich kształtów i rozmiarów stanowią nieodłączną część naszej codzienności.
Literatura fachowa podaje, że pierwsze automaty liczące, a później maszyny
elektroniczne, wreszcie prawdziwe komputery pojawiły się w połowie XX wieku.
Prototyp dzisiejszego komputera stworzył Amerykanin niemieckiego pochodzenia,
Hermann Hollerith (1860-1929) w latach 20. XX wieku: opracował maszynę do analizy
danych za pomocą dziurkowanych kart.
Jednak w rzeczywistości epoka komputerów zaczęła się o wiele wcześniej niż sądzimy -
w I wieku p.n.e.! Trudno sobie wyobrazić elementy rozwiniętych technologii w tamtych
czasach! Jak to często bywa, przypadek sprawił, że ponad 100 lat temu odnaleziono
maszynę liczącą ze skomplikowanym układem kół zębatych. Ten cud techniki, będący
wytworem nieznanej cywilizacji, leżał na dnie morza, na głębokości 60 metrów, przez
2000 lat.
Między Kretą a wyspą Kyterą, położoną u południowych wybrzeży Półwyspu Pelo
poneskiego, znajduje się malutka wysepka Antykytera, zbudowana z wapienia,
smagana wiatrem i falami. Właśnie na tej wysepce zatrzymała się na Wielkanoc 1900
roku załoga łodzi poławiaczy gąbek, pod dowództwem kapitana Demetriosa Condosa.
Marynarze chcieli przeczekać na wyspie zbliżający się orkan.
Załoga dzielnie walczyła z nadciągającą burzą i coraz wyższymi falami. Ludzie chcieli
porzucić statek i przesiąść się do szalup, ale kapitan Condos ich powstrzymał. Zdawał
sobie sprawę z tego, że samobójstwem byłoby wsiąść do łupiny, jaką jest łódź
ratunkowa, i porzucić względnie bezpieczny statek. Tylko pozostając na statku, mogli
mieć szansę dopłynięcia do Antykytery.

Wyspy greckie: zaznaczona Antykytera (zbiory autora).

Cudem ocaleni
Marynarze zaufali kapitanowi, wiosłowali jak szaleni, podejmując nadludzki wysiłek.
Antykytera cieszy się wśród żeglarzy złą sławą - na jej brzegach rozbijają się ogromne
fale Morza Egejskiego. Ale na samej wyspie jest stosunkowo bezpiecznie. I załoga
kapitana Condosa ostatkiem sił dotarła do wybrzeży wysepki.
Przez pierwsze dwa dni naprawiali szkody wyrządzone przez przybrzeżne skały. Kiedy
statek nadawał się już do żeglugi, marynarzy ogarnęła nuda. Bezczynnie obserwowali,
jak wokół wysepki szaleje sztorm, uniemożliwiając im szybkie odpłynięcie i powrót do
domu. Oznaczało to dla nich przede wszystkim brak zarobku, bo obszar połowu gąbek
był nieosiągalny.
Sytuacja stawała się trudna do zniesienia i marynarze nalegali, by jak najszybciej odbić
od brzegu, mimo ciągle fatalnej pogody. Kapitan zdawał sobie sprawę z
niebezpieczeństwa, zaproponował więc, żeby zanurkowali w wodach otaczających
Antyky-terę - chciał ich czymś zająć.
Pierwszy doświadczony nurek, który miał zejść pod wodę na nieznanym terenie,
nazywał się Elias Stadiatis. Nikt nie wiedział, czy na tym terenie znajdują się gąbki, czy
warto zatem nurkować - żaden z nich nie nurkował w okolicy tej wyspy. Stadiatis

U wybrzeży Antykytery poławiacze gąbek dokonali jednego z najbardziej


zadziwiających odkryć ery nowożytnej (zbiory autora).

założył kombinezon i umocował ołowiane ciężarki u pasa, żeby stawiać opór


podwodnemu prądowi. Bezpieczeństwo miała mu zapewnić lina zabezpieczająca,
rozwijająca się razem z kablem, przez który płynęło powietrze. Elias Stadiatis stanął na
morskim dnie na głębokości około 60 metrów - sznur i wąż nie rozwijały się dalej.

„Duchy!"
Nagle stało się coś dziwnego. Lina ratunkowa zaczęła wirować, jakby na dnie działo się
coś nieoczekiwanego. Marynarze na pokładzie szybko ją ściągnęli. Obawiali się, że
rekiny zapędziły się na te wody i zaatakowały Stadiatisa. Kiedy jednak nurek w końcu
wrócił na pokład, okazało się, że obawy kolegów były bezpodstawne.
Nie był ranny, lecz w szoku. Dygotał na całym ciele i bełkotał coś bez sensu. W oczach
miał paniczny strach. Zebrani zrozumieli tylko kilka słów: „duchy", „nagie kobiety" i
„konie".
W pierwszej chwili nikt mu nie uwierzył. Jednak marynarze są przesądni: nikt nie miał
ochoty na nurkowanie w tym miejscu. Najwyraźniej czekało na nich tam, na dole, piekło
makabrycznych duchów, potworów morskich i koni. Zatem kapitan zdecydował, że
osobiście się przekona, o co w tym wszystkim chodzi. Demetnos Condos musiał
zanurkować - choćby po to, żeby położyć kres bredniom, które wywoływały panikę
wśród jego ludzi.
Widok, który ukazał się jego oczom na głębokości 60 metrów, był doprawdy porażający:
w mdłym świetle dostrzegł nagie kobiety i konie. Kiedy jednak przywykł do półmroku,
zorientował się, że nie patrzy na duchy, lecz coś zupełnie rzeczywistego.
Był to wrak statku - a na jego pokładzie znajdowało się wiele rzeźb.
Później archeolodzy stwierdzili, że był to statek handlowy, który około 80 roku p.n.e.
wiózł do Rzymu marmurowe rzeźby, ale u wybrzeży Antykytery zatonął wraz z załogą i
ładunkiem. W mdłym podwodnym świetle rzeźby rzeczywiście sprawiały niesamowite
wrażenie. Kiedy kapitan Condos opowiedział załodze o znalezisku, kamień spadł im z
serca. Na tym nie koniec: do głosu doszedł także zmysł handlowy; załoga ochoczo
podjęła się zadania wydobycia całego, zapewne cennego ładunku na powierzchnię.
Niestety, nie mieli do tego odpowiedniego sprzętu, więc następnego dnia, gdy ustał
orkan, wyruszyli do domu.

Niepozorne, ale cenne


Zaraz po powrocie kapitan Condos przystąpił do organizowania wyprawy wydobywczej.
Minęło jednak pól roku, zanim w listopadzie 1900 roku wrócił z załogą na Antykyterę. I
chociaż jego działania wspierał rząd grecki, prace wydobywcze posuwały się bardzo
powoli. Winę za to ponosiły fale, bardzo wysokie u wybrzeży wysepki, i niedoskonały w
owych czasach sprzęt do nurkowania. Prace podwodne były bardzo trudne, do tego
doszło do nieszczęśliwych wypadków, wskutek których jeden marynarz umarł, a dwóch
zostało ciężko rannych. Condos zdecydował się przerwać prace. Można je było
kontynuować dopiero wiosną.
Wszystko, co wydobył, początkowo przekazywano greckiemu Muzeum Narodowemu w
Atenach. Archeolodzy byli poruszeni bogactwem antycznych rzeźb z marmuru i brązu.
Jednak znaleziska, które miało się okazać najważniejsze, początkowo w ogóle nie
zauważono. Dopiero 17 maja 1902 roku jeden z najsłynniejszych greckich archeologów,
profesor Spiridon Stais, zwrócił uwagę na nieforemny, zardzewiały przedmiot. Jego
zdumieniu nie było końca, kiedy pod grubą warstwą rdzy i osadu dostrzegł coś, co
wyglądało jak 10 kół zębatych.
Ponieważ nie wierzył w istnienie kół zębatych w I wieku p.n.e., uznał, że się pomylił, ale
na wszelki wypadek dokładniej obejrzał dziwny przedmiot. Nie rozmontował go od razu
- wiedział, że to mogłoby spowodować bezpowrotne zniszczenie niektórych elementów.
Jednak z każdą chwilą stawało się bardziej oczywiste, że ma do czynienia ze
skomplikowanym mechanizmem.

Jedyny w swoim rodzaju


W natłoku innych zajęć profesor Stais nie znalazł czasu na dokładniejsze przyjrzenie się
tajemniczemu znalezisku i przedmiot trafił do muzealnego magazynu. Z czasem o nim
zapomniano, upłynęło 65 lat zanim w 1958 roku o pudełko ze znaleziskiem potknął się
inny uczony. Był to Anglik, Derek de Solla Price, wykładowca historii nauki na
renomowanym uniwersytecie Yale w New Haven, w Connecticut.

Znalezisko okazało się skomplikowanym układem kół zębatych (zbiory autora).

Badacza zachwycił sam niekształtny obiekt z widocznymi kołami zębatymi. „To obiekt
jedyny w swoim rodzaju - stwierdził w oficjalnym oświadczeniu. - Nic nam nie wiadomo
o istnieniu innych mu podobnych. W żadnych starożytnych tekstach nie ma najmniejszej
wzmianki o takich przedmiotach. A z tego, co nam wiadomo o poziomie nauki i techniki
w czasach helleńskich, taki obiekt nie miał prawa zaistnieć!"
A jednak trzymał dowód, ów starożytny mechanizm, w rękach.
Profesor de Solla Price zabrał się do dzieła, używając najdelikatniejszych narzędzi
chirurgicznych, z anielską cierpliwością usuwał, warstwa po warstwie, rdzę i osad. A im
dłużej pracował, tym bardziej zadziwiające okazywało się znalezisko. Stwierdził, że
precyzja, z jaką pasują do siebie koła zębate, jest „niewiarygodna". Były wykonane z
dokładnością imponującą nawet w porównaniu z dzisiejszymi możliwościami.

Antyczny komputer
Najważniejsze było pytanie o przeznaczenie tego, najwyraźniej bardzo
skomplikowanego, systemu kół zębatych.

Profesor de Solla Price doszedł do wniosku, że ma do czynienia ze skomplikowanym


komputerem antycznym,
zbudowanym w celu dokonywaniaobliczeń astronomicznych (zbiory autora).

Derek de Solla Price też początkowo obawiał się wyjąć mechanizm z wiekowej
obudowy. I tak tajemnicze znalezisko znowu zniknęło w muzealnych magazynach, ale
Anglik wznowił badania w 1961 roku.
Zrobił wiele zdjęć rentgenowskich, które pozwalały dokładniej zbadać wnętrze
tajemniczego mechanizmu. Okazało się, że składa się on z co najmniej 40 kół zębatych.
Na płycie głównej były umocowane trzy osie, dziewięć różnych skali, ruchome
wskaźniki. Zapisane metalowe płyty pozwalają przypuszczać, że mamy do czynienia z
napędzanym mechanicznie komputerem do obliczania konstelacji gwiezdnych.
Maszyna z Antykytery była tak złożona i precyzyjna, że nie mogło tu chodzić o prototyp:
był to gotowy produkt wysoko rozwiniętej myśli technicznej.
Profesor Derek de Solla Price uznał znalezisko za miniaturowy komputer, za pomocą
którego dało się wyliczyć ruchy Słońca, Księżyca i innych ciał niebieskich.
W czasopiśmie „Scientific American" (w numerze szóstym z 1969 roku) wypowiedział
się tak: „Przerażająca jest świadomość, że na krótko przed upadkiem świata
helleńskiego starożytni Grecy tak bardzo zbliżyli się do nas, i to nie tylko w sposobie
myślenia, ale i w osiągnięciach technicznych. Znalezisko z Antykytery sprawia, że
musimy zweryfikować nasze pojecie o historii nauki".
Podczas kongresu, który odbył się w tym samym roku w Waszyngtonie, powiedział:
„Odkryć starożytny komputer gwiezdny to tak, jakby w grobowcu Tutancha mona
znaleźć odrzutowiec".
Inskrypcje odkryte na starożytnym komputerze stwierdzają jasno, że przedmiot powstał
w 82 roku p.n.e. Być może więcej informacji przyniosłaby dokładniejsza wiedza na
temat budowniczych prototypu tego miniaturowego planetarium, narzędzi i maszyn, za
pomocą których powstały koła zębate, tak idealnie do siebie dopasowane. Skąd
pochodziły materiały niezbędne do produkcji?

Nadal tylko pytania


Profesor Solla de Price jest do dzisiaj jednocześnie zafascynowany i bezradny: „To
bardzo tajemniczy mechanizm".
Zdjęcia rentgenowskie, zrobione kilka lat temu za pomocą najnowocześniejszego
sprzętu greckiej agencji atomowej, ujawniają wysoce skomplikowany mechanizm.
Jednak zdaniem profesora najbardziej zadziwiającym elementem starożytnego
komputera jest obrotowy dyferencjał - element, który za pomocą koła zębatego wprawia
w ruch inne koła z dokładnie określoną, różną prędkością. Takie mechanizmy pojawiły
się w Europie pod koniec XVI wieku.
Nie mniej intrygujące jest to, że na podstawie dostępnej nam wiedzy sądzimy, że
starożytni Grecy nie interesowali się naukami ścisłymi. A jednak, wbrew utartym
ścieżkom myślenia naszych autorytetów, istnieje ten przedmiot, namacalny dowód
prowokujący niedowiarków!
Innymi słowy, komputer z Antykytery to bez wątpienia element niepasujący do
tradycyjnej wizji antyku, a może całej naszej historii.
Profesor de SollaPrice zalicza to znalezisko do najważniejszych konstrukcji wszech
czasów, choć nadal szuka logicznego wytłumaczenia jego powstania. To jednak będzie
możliwe dopiero wówczas, gdy odważymy się stawiać śmiałe hipotezy. Jak choćby
stwierdzenie, że wiedza potrzebna do stworzenia tak precyzyjnego mechanizmu, nie
tylko techniczna, ale i teoretyczna, znacznie przewyższa wszystko, co osiągnęli
starożytni.
Z takiej perspektywy wniosek, który nasuwa się sam, nie wydaje się już tak
fantastyczny: komputera znalezionego u wybrzeży Antykytery nie skonstruowali
starożytni Grecy, ale przedstawiciele cywilizacji, wobec której nawet my, żyjący w XXI
wieku, jesteśmy daleko w tyle.

Rozdział 4
Potęga soborów

Jak chrześcijaństwo narodziło się z chrztu


Dla znacznej części mieszkańców naszego globu - ostrożnie szacując, miliarda ludzi -
rok 2000 miał dodatkowe znaczenie: Stolica Apostolska ogłosiła go rokiem świętym.
Piękna, okrągła liczba. Nie możemy jednak zapominać, że przez wszystkie te lata
wyznawcy religii rzymskokatolickiej byli niekiedy manipulowani.
Jak to? Ależ tak! Ten sam Kościół, który dopiero w latach 60., podczas pontyfikatu
Pawła VI (1963-1978) odszedł od praktyki uważania się za jedyny prawdziwy Kościół,
jedynego głosiciela prawdy i nosiciela świętości, żeby wymienić tylko kilka z twierdzeń
powszechnie padających z ust hierarchów katolickich - ten sam Kościół korzystał
podczas minionych 2000 lat z każdej okazji, by zwodzić swoich wyznawców.
W listopadzie 1965 roku Kościół katolicki ogłosił w konstytucji dogmatycznej
twierdzenia, przy których trwa do dzisiaj:
• Biblia jest natchnionym tekstem pochodzącym od Boga.
• Biblia jest święta.
• Wszystkie części Biblii powstały z natchnienia Ducha Świętego, wszystkie przekazy
autorów biblijnych należy traktować jak słowa pochodzące od samego Ducha Świętego.
• Biblia naucza pewnie, wiernie i nieomylnie.
Rzeczywistość wygląda jednak nieco inaczej, co potwierdzi każdy teolog, jeśli
dysponuje odpowiednimi danymi i jeśli pozwoli mu na to rzetelność naukowa.
Nieoficjalna historia Kościoła zawiera bowiem wiele niechlubnych kart, które nie bardzo
pasują do wizerunku religii powstałej z natchnienia Ducha Świętego.

Kanony biblijne
Mamy przecież kanony biblijne - podnoszą się oburzone głosy. Niestety, owe osławione
kanony wcale nie istnieją! Mowa bowiem o odpisach, które powstały między IV a X
wiekiem naszej ery. A odpis to tylko odpis, kopia, nic więcej. W dodatku z pewnymi
zmianami wobec poprzedniej, starszej wersji, pełen sprzeczności i - w zależności do
kopisty - dostosowany do realiów współczesnej mu rzeczywistości.
Już w kwestii spektakularnego pojmania, skazania i ukrzyżowania Jezusa ewangelie
św. Jana, św. Łukasza, św. Marka i św. Mateusza różnią się znacznie - a przecież
apostołowie prawdopodobnie nie prowadzili samodzielnych badań. Którą zatem wybrać
wersję? A żeby wzbudzić jeszcze większy niepokój w duszy bogobojnego
chrześcijanina, zacytuję teraz kogoś, kto powinien znać odpowiedzi na nasze pytania.
Doktor Johannes Lehman jest współtwórcą nowego przekładu Biblii. Niech jego wiedza
nieco rozjaśni mrok: „Ewangeliści interpretują, to nie są kronikarze. Nie rozjaśnili tego,
co zaciemniły przemijające pokolenia; przeciwnie, zamącili stosunkowo jasny obraz. Nie
spisywali historii, oni ją tworzyli. Nie przekazywali, poprawiali".
Teolog doktor Robert Kehl twierdzi odważnie i bez emocji: „Większość wyznawców nie
wie i nie chce wiedzieć, że pierwsi chrześcijanie bardzo długo, przez około 200 lat, nie
opierali się na żadnym Piśmie poza Starym Testamentem. Zresztą w początkach naszej
ery nawet Stary Testament nie był jeszcze zamkniętą całością. Zapisy Nowego
Testamentu powstawały stopniowo i przez dłuższy czas nikomu nawet nie przyszło do
głowy, by je też uznać za Pismo Święte. Z czasem zaczęto odczytywać je podczas
zgromadzeń, lecz nawet wówczas nikt nie traktował ich na równi ze Starym
Testamentem".
Jak długo zatem jeszcze funkcjonować będzie przekonanie o Biblii jako jedynym,
nieomylnym słowie Bożym? Kto zdobędzie się na odwagę i uświadomi wiernym, że
słynne kanony po prostu nie istnieją?

Początek kłamstwa: sobory

Jak w ogóle doszło do tego ogromnego przekłamania, które, co godne podziwu, trwa
nieprzerwanie od tak dawna?
Wszystko zaczęło się od soborów, czyli zjazdów hierarchów kościelnych,
organizowanych w celu omówienia ważnych kwestii kościelnych. Na pierwszych pięciu
soborach powszechnych (dotyczących całego Kościoła katolickiego) powstały zręby
nowej religii. Określono prawdy wiary, które do dzisiaj zachowały swój dogmatyczny
charakter. Postaram się przedstawić jak najdokładniej powzięte na niektórych soborach
postanowienia.
1. Pierwszy Sobór Nicejski (325 rok) został zwołany przez cesarza Konstantyna (288-
337). Cesarz był poganinem, przyjął chrzest dopiero na łożu śmierci. Przez całe życie
był wyznawcą kultu staroperskiego Mitry, boga słońca, który zdobił monety Cesarstwa
Bizantyjskiego jako „niezwyciężone słońce". Konstantyn nie był bynajmniej łagodnego
usposobienia, w każdym razie nie wobec bliźnich. I tak na przykład niewolnik, który
dopuścił się kradzieży, musiał się liczyć z okrutną karą - wlewano mu w krtań gorący
ołów. Cesarz ustanowił także wiele innych, równie „humanitarnych" praw, których tu nie
przytoczę z braku miejsca.
Ten „prawdziwy chrześcijanin" zmusił zebranych książąt Kościoła - którym uprzednio
dał jasno do zrozumienia, że prawem Kościoła jest jego wola - do uznania jedności
Boga Ojca i Jezusa, i uczynił z tego dogmat. Pośmiertnie przyznano temu wybitnemu
politykowi należne honory: w kościołach greckokatolickim i prawosławnym Konstantyn,
obdarzony przydomkiem Wielki, do dzisiaj uchodzi za świętego!
Nie możemy pominąć milczeniem „daru konstantyńskiego". Podobno w roku 315
Konstantyn, wdzięczny, że papież Sylwester I (pontyfikat 314-335) uleczył go z trądu,
przekazał jemu i wszystkim jego następcom władzę nad Rzymem, całą Italią i rzymskimi
prowincjami wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. Akt nadania gwarantował
papieżowi władzę duchową nad wszystkimi Kościołami na ziemi. Ten, kto ośmieliłby się
jej zagrozić, miał „płonąć na dnie piekła".

Fałszerstwo ujawnione
Przez 600 lat kolejni papieże wykorzystywali Donatio Constantini w celu uzasadnienia
swoich pretensji do pełnienia przewodniej roli w świecie chrześcijańskim. Dopiero wielki
kościelny uczony Cusanus (Nikolaus von Kues, 1401-1464) odkrył, że ów dokument to
fałszerstwo, powstałe około 760 roku. Co najmniej 10 papieży powoływało się na ten
akt, za pomocą którego przez całe stulecia oszukiwano świat. Na razie jednak wróćmy
do IV wieku i postanowień kolejnego soboru.
2. Sobór Konstantynopolitański (381 rok) został zwołany przez cesarza Teodozju-sza,
godnego następcę Konstantyna. On także był okrutnym władcą. Nałożył na poddanych
ogromne podatki, by zdobyć fundusze na prowadzenie wystawnego życia dworskiego.
Brutalnie egzekwował swoje prawa. W 390 roku kazał wymordować 7000 mieszkańców
Salonik, którzy ośmielili się zbuntować.
Sobór, pod egidą Teodozjusza, zdecydował o jedności Trójcy - Boga Ojca, Jezusa i
Ducha Świętego. W tej formie dogmat przetrwał do dzisiaj w Kościele katolickim.

Maria świętą - według prawa!


3. Sobór Efeski (431 rok). Imperium Rzymskie rozpadło się na dwa mocarstwa, zatem
patronat nad następnym soborem sprawowało dwóch cesarzy: zachodniorzym ski -
Walentynian III (419-455), i wschodniorzymski - Teodozjusz II (401-450). Łączyło ich
zamiłowanie do luksusu; sprawy duchowe niewiele ich obchodziły i dlatego
zdecydowanie rzadko uczestniczyli w obradach.
W Efezie zdecydowano o uczczeniu Marii jako Matki Bożej; poprzez przyjęcie Codex
Theodosiani uprawomocniono to postanowienie. Boska rodzina powoli stawała się
kompletna...
4. Sobór Chalcedoński (451 rok). Formalnie zwołał go cesarz Marcjan (396-457), jednak
naprawdę kontrolę sprawowała jego żona Pulcheria (399-453), wdowa po Teodozjuszu
II.
Podczas tego soboru papież Leon I ogłosił dogmat o dwoistej naturze Jezusa; jego
ludzka i boska natura są nierozerwalne i jednolicie połączone (formuła Chalkedon).
Ustalono także, że gwarancją jedności nauki jest możliwość interwencji papieża. Stąd
już tylko krok do ogłoszenia papieża nieomylnym.

Na pogan!
5. Piąty Sobór Powszechny, który także odbył się w Konstantynopolu (553 rok), został
zwołany przez cesarza bizantyjskiego Justyniana (458-565). Był to okrutny despota,
którego przyćmić mogła jedynie jego żona Teodora. Z fanatycznym zapałem kazała
niszczyć wszystko, co uznała za pogańskie.
Hierarchowie uczestniczący w obradach soboru byli tylko marionetkami w rękach
królewskiej pary. Oni tymczasem wydawali okrutne i bezlitosne prawa przeciwko
poganom. Za heretyka uważano każdego, kto kwestionował dogmaty - spotykała go
kara śmierci, a jego majątek stawał się własnością państwa. Wspaniały przykład dobrze
funkcjonującego małżeństwa z rozsądku między państwem a Kościołem, które
przetrwało wiele stuleci.
Podczas soboru zdecydowano również, że tylko zwierzchnicy Kościoła, natchnieni
przez Ducha Świętego, mogą podejmować decyzje w kwestiach dogmatycznych.
I z takich to humanistycznych, oświeconych i mądrych źródeł wywodzą się dogmaty
wiary chrześcijańskiej. Dla Stolicy Apostolskiej to istne błogosławieństwo, że tak
niewielu zdaje sobie z tego sprawę. W przeciwnym wypadku nic już nie powstrzymałoby
odpływu wiernych...

Rozdział 5
Papieżyca Joanna

Kobieta na Tronie Piotrowym


Historia zna także przypadki, gdy kobiety - w męskim przebraniu - piastowały urzędy i
godności, których nie osiągnęłyby jako reprezentantki swojej płci. Do niedawna udział
kobiet w życiu publicznym społeczeństw zdominowanych przez mężczyzn był
minimalny bądź zerowy. Nie miały możliwości realizować swoich ambicji w dziedzinach
takich jak polityka, sztuka i nauka.
Choć w dzisiejszych czasach kobiety można znaleźć nawet wśród duchownych różnych
wyznań - u protestantów zostają nawet biskupami - nadal jest nie do pomyślenia, by
kobieta sięgnęła po najwyższy urząd w Kościele rzymskokatolickim. Dla dostojników w
Rzymie to wręcz świętokradztwo. A jednak istnieją naukowo potwierdzone dowody, że
miało to już kiedyś miejsce. Hierarchowie zadali sobie wiele trudu, by zatuszować ten
incydent. Opowieść o tamtym wydarzeniu Kościół uznaje za niewiarygodną.
Mimo to historia ta dowodzi wyraźnie, że marzenia i ambicja umożliwiają pokonanie
przeszkód, na które - kierując się zdrowym rozsądkiem - nie ważylibyśmy się porywać.
Oto dzieje „papieżycy Joanny", kobiety, która wzniosła się ponad intrygi, dogmaty i
przesądy swojej epoki, osiągając cel. Jest to jednak opowieść tragiczna, bo sukces
przypłaciła upadkiem i klęską.

Jan czy Joanna?


Na początku IX wieku, gdy Karol Wielki, cesarz Franków (742-814), pokonał Sasów,
papież zlecił przysłanie z Anglii wielu mnichów w misji chrystianizacyjnej wśród pogan.
Wówczas do Moguncji przybył angielski duchowny. Towarzyszyła mu młoda
kobieta pochodząca z rodu rycerskiego - Hildegarda. Wkrótce urodziła córeczkę, którą
ochrzczono imieniem Joanna.
Już jako dziecko Joanna wyróżniała się nie tylko urodą, ale też inteligencją. Zgłębiała
dostępną w owym czasie wiedzę, jako 12-latka znała niemiecki, łacinę, angielski i
włoski. Studiowała również teologię i historię Kościoła.
Młodziutka Joanna zakochała się w mnichu z klasztoru w Fuldzie, w Hesji, i uknuła
sprytny plan. Chcąc być jak najbliżej ukochanego, postanowiła wstąpić do klasztoru w
męskim przebraniu. Jako mnich była znana pod imieniem Johannes Anglicus, czyli Jan
Anglik.
Po kilku miesiącach zakochani opuścili klasztor - udali się do Grecji, żeby w Atenach
kontynuować naukę. Nie wiadomo, dlaczego po krótkim pobycie w dawnej Helladzie ich
drogi się rozeszły.

„Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu"


Joanna, nadal podróżująca w męskim przebraniu, wyruszyła do Rzymu, by tam, jako
Johannes Anglicus, kontynuować naukę i dążyć do realizacji swoich celów. Przybyła do
Wiecznego Miasta, gdy na Tronie Piotrowym zasiadał Sergiusz II (844-847). Zapisała
się na tamtejszy uniwersytet i wkrótce była jedną z najlepiej wykształconych osób w
Rzymie. W owych czasach opanowała już do perfekcji sztukę udawania mężczyzny,
coraz bardziej też identyfikowała się z klerem.
Ówczesny Rzym był siedliskiem intryg, zarówno natury politycznej, jak i religijnej, i
wszyscy starali się przypodobać władzy, czy to świeckiej, czy kościelnej. Popularność
Joanny rosła w zadziwiającym tempie - szanowali ją zarówno rzymscy duchowni, jak i
plebs. Towarzyszyli jej przedstawiciele wszystkich stanów społecznych. Kiedy zdała
sobie sprawę ze swojej popularności, zapragnęła zająć najwyższe w Kościele
stanowisko - zostać papieżem, za wszelką cenę!
Nawet w naszych czasach byłoby to nie do pomyślenia, a co dopiero ponad 1000 lat
temu.
Jednak wiedza to władza, nawet we wczesnym średniowieczu, i Joanna posługiwała się
nią, żeby zrealizować swój cel. Instytucję Kościoła postrzegała jedynie jako środek
prowadzący do celu. Nadal w męskim przebraniu, wstąpiła do klasztoru San Martin,
gdzie wkrótce otrzymała święcenia kapłańskie. Jej podejście do bardzo radykalnej, jak
na owe czasy, i niepopularnej w kręgach kościelnych sekty ikonoklastów sprawiło, że
cieszyła się sympatią rzymskiego kleru.

Siedlisko intryg
Papież Sergiusz II zmarł w 847 roku. Spryt i przebiegłość zapewniły Joannie zaufanie
jego następcy, Leona IV (847-853). Darzył ją przyjaźnią i obdarzał zaszczytami, a ona
odwdzięczała się, wspierając papiestwo blaskiem swojej popularności i talentem
dyplomatycznym.
Pełniła funkcję sekretarza Stolicy Apostolskiej i w tym charakterze uczestniczyła w
procesie kardynała Anastazjusza, który w 853 roku jako tak zwany antypapież
protestował przeciwko oficjalnej głowie Kościoła. Proces zakończył się obłożeniem go
ekskomuniką i pozbawieniem godnos'ci kardynała, wzywał bowiem do
nieposłuszeństwa wobec Leona IV. Dzięki udziałowi w tym procesie Joanna osiągnęła
kolejny etap na drodze do celu - została kardynałem. Intrygi i spiski przybrały wówczas
na sile tak bardzo, że jej popularność wśród duchownych i ludu rzymskiego rozwiała
wszelkie wątpliwości w kwestii tej nominacji. Być może wielu liczyło, że wreszcie ustaną
nieustanne kłótnie wśród kardynałów kurii. W rzeczywistości wszelkie niesnaski były
Joannie na rękę, bo dzięki nim mogła realizować swoje ambitne plany.

Joanna papieżem
Po śmierci Leona IV Joanna, nadal w przebraniu mężczyzny, została wybrana na
papieża i piastowała to stanowisko w latach 853-855 (w oficjalnych kronikach
przemilcza się ten fakt do dzisiaj i podaje, że Leon IV urzędował do 855 roku - przyp.
autora). Joanna była pierwszą i dotąd jedyną kobietą, która zajęła to stanowisko. Jest to
wydarzenie tak niewiarygodne, że Kościół katolicki zaprzecza, jakoby kiedykolwiek
miało miejsce. Nawet protestanci i inne wyznania chrześcijańskie podchodzą z
dystansem do opowieści o karierze Joanny. Jednocześnie nieliczne autorytety

Jan czy Joanna? Rycina z epoki przedstawia kobietę, która w męskim przebraniu jako
jedyna w historii
została papieżem (archiwum „Exposure Magazine").

Kościoła rzymskokatolickiego zaświadczają, że opisane tu wydarzenia naprawdę miały


miejsce.
W 1743 roku mnich Maximilien Misson usiłował rzucić nieco światła na tę tajemniczą
sprawę. Podczas wizyty w bazylice San Giovanni, która do pożaru w 1308 roku była
główną rezydencją papieży, oświadczył: „Siedemdziesięciu, może osiemdziesięciu
uczonych, których słów nie sposób podważyć, potwierdziło bez cienia wątpliwości, że
kobieta naprawdę zasiadała na tronie papieskim". Na tytułowej stronie książki Życie i
śmierć papieża Joanny, wydanej w 1675 roku, autor powołuje się na szczegóły, które
zaczerpnął z „rękopisów i kopii innych papieskich biografii".
Podobno Joanna rządziła jako papież Johannes Anglicus z wielką dobrocią i mądrością.
Wyeliminowała niektóre nieprawidłowości w funkcjonowaniu Państwa Kościelnego,
uzdrowiła finanse Watykanu, które bardzo ucierpiały z powodu rozrzutności jej
poprzedników, i - poprzez obłożenie ekskomuniką przywódców - opanowała
wspomnianą już sektę ikonoklastów.

Upadek
Będąc u szczytu ziemskiej władzy, Joanna uświadomiła sobie, że to „grzeszna pycha"
pchnęła ją na tron papieski. Coraz bardziej brzydziły ją sprawy kościelne
Papieżyca Joanna z dzieckiem. Oszustwo wyszło na jaw za sprawą jej ciąży (archiwum
„Exposure Magazine).

i publiczne wystąpienia; nie chciała dłużej znajdować się w centrum uwagi. Jej ambicja
zniknęła bez śladu, natomiast do głosu doszła potrzeba miłości. Coraz częściej
wspominała związek z mnichem z Fuldy.
Niedługo później uległa pokusie i znalazła sobie kochanka, przysporzyło jej to jednak
tylko wyrzutów sumienia. Od tej pory większość czasu spędzała w swoich komnatach z
Baldello, kochankiem i zausznikiem, młodym prałatem z Florencji.
W końcu zaszła w ciążę, co stało się ostateczną przyczyną jej klęski. Zarówno ona, jak i
jej kochanek, zdawali sobie sprawę z tragicznych konsekwencji swoich czynów. Tylko
cud mógłby ich uratować, ale tak się nie stało. Popularność Joanny malała z dnia na
dzień. Wtedy także przybył do Rzymu jej pierwszy kochanek, wspomniany już mnich z
Fuldy, zdradził ją i okrzyknął „wielką dziwką Babilonu".
Szczęśliwa gwiazda Joanny, która towarzyszyła jej od tak dawna, w końcu zgasła.
Koniec nadszedł szybko. Joanna poroniła podczas oficjalnej papieskiej procesji i w
zamieszkach, które wówczas wybuchły, zginęła z rąk tłumu. Jak podają źródła, ona i
dziecko zostali rozerwani na strzępy. Podobno na miejscu jej tragicznej śmierci
wzniesiono kaplicę, którą jednak zburzono w XV wieku.
Historia jedynej papieżycy znalazła, się w zapiskach dominikanina Etrinne'a de
Bourbona w 1261 roku, a także w Liber Pontificalis, oficjalnej historii papieży. Dopiero
od 1863 roku podważa się autentyczność opisanych wydarzeń, które obrosły zbyt
wieloma legendami. A dzisiaj Kościół rzymskokatolicki odmawia historii Joanny
s'wiadectwa prawdy.
To oczywiste - ta opowieść nie pasuje do wizerunku wyznania, w którym dogmat
nieomylności stanowi jedną z podstaw wiary.
Historia zna jeszcze jeden podobny przypadek, który zdarzył się ponad 400 lat później.
Chodzi o „papieżycę Visconti". Pod koniec XIII wieku pewna włoska sekta żywiła
przekonanie, że w 1300 roku ich zmarła przywódczyni Guglielma de Bohemia powróci i
poprowadzi ich do nowej ery, w której kobiety będą papieżami. Chcąc przyśpieszyć
spełnienie przepowiedni, wybrali pierwszą papieżycę - Manfredę Visconti. Kos'ciół
zareagował natychmiast, oskarżono ją o herezję i spalono na stosie w 1300 roku.
Czy wydarzenia związane z papieżyca Joanną w IX wieku zmusiły papiestwo do tak
ostrej reakcji wobec Manfredy Visconti 450 lat później? Jak dalece trzeba będzie
zmienić podręczniki historii, jeśli Watykan kiedyś postanowi ujawnić tajne archiwa? Ten
dzień nadejdzie. Bądźmy przygotowani na niespodzianki.

Rozdział 6
Rabin i elektryczność

Magia czy starożytna znajomość fizyki?


W szkole uczymy się, że prąd elektryczny został odkryty w 1820 roku przez Duńczyka
Hansa Christiana Órsteda (1777-1851). Jego eksperymenty kontynuował angielski fizyk
Michael Faraday (1791-1867), a pierwsza żarówka rozbłysła dopiero w 1871 roku.
Mimo ogromnej sympatii do Duńczyków, to nie Órstedowi należy się laur odkrywcy.
Musimy przyjąć do wiadomości, że już o wiele wcześniej ludzie umieli się posługiwać
elektrycznością; oczywiście nie na taką skalę jak dzisiaj, była to wiedza dostępna
jedynie wąskiemu kręgowi wtajemniczonych.
Cofnijmy się do XIII-wiecznej Francji, gdy na tronie zasiadał od 1226 Ludwik IX, zwany
Świętym (1214-1270). Mieszkał wówczas w Paryżu uczony rabin o imieniu Jechieli.
Znał on między innymi tajemnicę lampy, która dawała światło, choć nie było w niej oliwy
i knota, a rabin, uważany przez współczesnych za maga, co wieczór stawiał ją nocą w
oknie. Napawało to ludzi trwogą, choć Jechieli cieszył się wielkim szacunkiem jako
doradca króla.
Żydowski historyk Eliphas Levi tak o tym pisał w swojej Historii magii: „Wszystko, co
wiemy o tej lampie i jej magicznych właściwościach, pozwała przypuszczać, że Jechieli
odkrył elektryczność, a już na pewno wiedział, jak ją wykorzystać. Bowiem wiedza ta,
równie stara jak magia, była przekazywana z pokolenia na pokolenie jako klucz do
wyższego wtajemniczenia".

Elektrowstrząsy dla nieproszonych gości


Eliphas Levi sugeruje tym samym, że elektryczność znana była już w starożytności,
choć wiedza ta była dostępna tylko nielicznej grupie wtajemniczonych. W innym miejscu
stwierdza, że egipscy kapłani potrafili „spowić świątynię obłokiem" i zarazem „wypełnić
nieziemską jasnos'cią". W pobliżu świątyń bywało w ciągu dnia ciemno, za to nocą
bardzo jasno. Lampy jakoby zapalały się same, wizerunki bóstwa stawały się widoczne,
a ludzie słyszeli dziwny odgłos, jakby daleki pomruk grzmotu.
Badacz oparł się prawdopodobnie na pismach świętego Augustyna (354-430), który
wspominał o „cudownej lampie". To tajemnicze źródło światła znajdowało się w świątyni
Izydy. Ani wiatr, ani woda nie były w stanie go zgasić ani zmniejszyć jasności. Wracając
jednak do naszego XIII-wiecznego rabina, według Eliphasa Le-viego, Jechieli
wykorzystywał elektryczność nie tylko w cudownej lampie. Miał także bardzo
niecodzienny sposób na pozbycie się nieproszonych gości, którzy pukali do jego drzwi.
Dotykał gwoździa w ścianie pokoju i zaraz wyskakiwała z niego trzeszcząca, błękitna
iskra. Biada temu, kto w tej chwili dotykał żelaznej kołatki, nieszczęśnik zwijał się z bólu
i krzyczał, jakby ziemia się pod nim rozstąpiła, i zaraz uciekał.
Pewnego dnia pod drzwiami rabina zgromadził się spory tłum. Przy akompaniamencie
groźnych pomruków zebrani wzięli się za ręce, żeby się wzajemnie ratować przed
„trzęsieniem ziemi", które może spowodować mag. Najdzielniejszy dotknął kołatki i
natychmiast wszyscy zaczęli krzyczeć i uciekać. Później mówili, że czuli, jak ziemia
rozstępuje się im pod nogami i zapadają się po kolana. Nikt nie pojmował, jakim cudem
wyszli z tego bez szwanku, ale za żadne skarby nie chcieli wrócić pod drzwi
czarnoksiężnika. W ten sposób Jechieli zapewnił sobie święty spokój.
Takie przypadki musiały w dawnych czasach budzić wielką sensację. Dowodzą tego
między innymi wzmianki w innych publikacjach, jak choćby w trzytomowym dziele
Histoire et recherches des antiquites de la ville de Paris (Historia i zebrane ciekawostki
z miasta Paryża). Autorem wszystkich trzech tomów jest Henri Sauval. Opublikował je w
1724 roku.
O paryskim rabinie napisał tak: „Był to mąż tak uczony, a jego talenty podziwiano tak
bardzo, że wśród Żydów uchodził za kogoś w rodzaju świętego. Także paryżanie
uważali go za maga ze względu na jego tajemne umiejętności".
W innym miejscu jest mowa o żelaznej kołatce, za pomocą której Jechieli ordynował
niepożądanym gościom terapię wstrząsową: „Nocą, gdy świat, jak zwykle, pogrążał się
we śnie, on pracował przy świetle, jak mówiono, wiecznie jasnej lampy, do której nigdy
nie dolewano oliwy. Gasła tylko w szabat. Biada śmiałkowi, który się odważył przerwać
uczonemu w pracy i wyrywał go z zadumy głośnym pukaniem do drzwi. Jechieli
naciskał wówczas guzik, podobny do gwoździa, i w tej samej chwili otwierała się ziemia,
a nieszczęśnik przy drzwiach tracił grunt pod nogami".
Dla nocnych gości było to z pewnością przeżycie jedyne w swoim rodzaju;
doświadczenie elektrowstrząsów rzeczywiście mogło wywołać wrażenie, że ziemia
rozstępuje się pod nogami.

Bateria z Khujut Rabu'a


Jechieli, oczytany w dziełach innych uczonych, mógł czerpać swoją wiedzę ze starych
źródeł. Niewykluczone że dowiedział się z nich o istnieniu baterii, których używano już
2000 lat temu. Ten fakt jest nam znany dopiero od lat 30. XX wieku.
Wilhelm Konig, niemiecki archeolog, który przez dziewięć lat pracował w irackim
Muzeum Narodowym w Bagdadzie, odkrył w 1936 roku w Khujut Rabu'a, niedaleko
Bagdadu, przy linii kolejowej do Kiruk, naczynie przypominające wazę. Początkowo
uznał to za przedmiot kultu Partów, wędrownego ludu, który w latach 250 p.n.e.-226
n.e. podbił kraje leżące między Indusem a Eufratem.
W biało-żółtej wazie z wypalonej gliny tkwiła rurka wykonana z miedzianej blachy, z
zatkanym jednym otworem. Osadzona w wazie za pomocą asfaltu albo bitumenu miała
średnicę 26 milimetrów i wysokość 98 milimetrów.
W naczyniu znajdowała się także sztabka żelaza pokryta nalotem tlenku. Jej górna
część wystawała z wazy. Była żółtoszara, co prawdopodobnie było spowodowane
obecnością elektrolitu z zawartością ołowiu. Dolna krawędź sztabki nie dotykała dna
naczynia, pokrytego 3-milimetrową warstwą asfaltu i zatkanego asfaltowym korkiem.
Berlińscy archeolodzy odkryli podobne przedmioty podczas wykopalisk w irackim
Ktezyfonie i także uznali je za przedmioty kultu. Tymczasem mieli do czynienia z trzema
różnymi przedmiotami: spore gliniane naczynie z 10 sztabkami żelaza, inne z 10
miedzianymi cylindrami i kolejne, w którym było 10 asfaltowych korków.

Przedmiot, który wygląda jak zwykła gliniana waza, to w rzeczywistości starożytna


bateria
(zbiory Petera Brookesmitha).

Praktyka kontra zaślepienie


Wilhelm Konig, który widział zdjęcia tych przedmiotów, miał umysł bardziej otwarty niż
wielu jego kolegów po fachu. Przyszło mu do głowy, że nie są to obiekty kultu - było to
zresztą niewiele mówiące określenie - lecz baterie. Napełnił swoje znalezisko
siarczanem miedzi i stwierdził, że jego bateria produkuje prąd o napięciu od 1,5 do 2
woltów.
Równie praktyczny zmysł przejawił amerykański inżynier William Gray. Gdy dowiedział
się o dziwnych znaleziskach w 1940 roku, zbudował model starożytnej baterii, wypełnił
go sulfatem miedzi, który miał zastąpić elektrolit, i również zaobserwował wytwarzanie
prądu. Co prawda nie było wiadomo, jakiego płynu używano w starożytności jako
elektrolitu, ale mógł to być nawet kwas octowy lub cytrynowy, wówczas już znane.
Jak się można było spodziewać, tradycyjnie myślący archeolodzy odrzucili hipotezę
Kóniga, uzasadniając to zresztą w nieco dziwaczny sposób - nie mogło być mowy o
wytwarzaniu prądu, skoro w starożytności nie było pomiarów napięcia prądu. Osoby
nieobciązone tak absurdalnie ograniczonym sposobem myślenia zastanawiały się
raczej, dlaczego przy tak małym napięciu miałyby być potrzebne przyrządy do jego
pomiaru. Zwłaszcza że w przypadku baterii odnalezionej w Iraku chodzi o uproszczone
kopie przyrządów, które Partowie - albo ich przodkowie - widzieli u przedstawicieli
wyższej cywilizacji. Niewykluczone, że u pozaziemskich „bogów", którzy przed
tysiącami lat regularnie odwiedzali naszą planetę.

asfaltowa zatyczka, kwas octowy lub cytrynowy, gliniana powłoka ,żelazna sztabka
,miedziany cylinder ,asfaltowe dno ,miedziana zatyczka
Przekrój nieskomplikowanej, ale działającej antycznej baterii. Elektryczność była znana
ludzkości
o wiele wcześniej niż przekazuje historia! (zbiory Reinharda Habecka).

Logika
Istnienie takich baterii tłumaczyłoby, skąd już przed ponad 2000 lat znana była technika
galwanizacji. Do równomiernego nakładania warstwy galwanicznej używano źródeł
prądu stałego o natężeniu od 0,5 do 5 amperów i napięciu od 0,5 do 2 woltów. Przy
połączeniu równoległym można zatem pracować za pomocą baterii odkrytych w Iraku.
Kolejny dowód przynoszą wykopaliska prowadzone w Egipcie. Podobno słynny
francuski archeolog, założyciel egipskiego Muzeum Narodowego, Auguste Mariette
(1821-1881), odkrył galwanizowane przedmioty niedaleko Gizy. Opisał je w
GrandDictionaire Universel I9eme Siecle jako „złotą biżuterię, której cienkość i lekkość
sugeruje, że powstała poprzez nakładanie elektryczne".
W tym miejscu chciałbym jeszcze raz wrócić do rabina Jechieliego i jego zabaw z
elektrycznością. Załóżmy, że w przypadku znalezisk z Ktezyfonu i Khujut Rabu'a nie
chodzi o prototypy, ale o przedmioty zbudowane na wzór innych. Niewykluczone, że
Żydzi, którzy po zburzeniu Jerozolimy w latach 597-538 p.n.e. byli w niewoli
babilońskiej, widzieli starożytne baterie. Ta wiedza znalazła się później w tajemnych
księgach - kto wie, jakie jeszcze tajemnice skrywa kabała? Stąd już prosta droga do
XIII- -wiecznego Paryża.
W każdym razie ten trop jest logicznie spójny, czego nie da się powiedzieć o wywodach
wielu konserwatywnych archeologów!

Świątynia Hathor w Denderze


Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę w zakątku świata, z którego wywodzi się tak wiele
wysoko rozwiniętych cywilizacji. Moje rozważania na temat starożytnej elektryczności
byłyby niekompletne, gdybym pominął spektakularne odkrycie, które zawdzięczamy
moim wiedeńskim przyjaciołom i kolegom po fachu, Reinhardowi Ha-beckowi i Peterowi
Krassie.
Około 60 kilometrów od Luksoru, w Denderze, znajduje się świątynia Hathor.
Tajemnicze reliefy w podziemnych kryptach przedstawiają zadziwiające obrazy:
widzimy ludzi obok ogromnych owalnych przedmiotów, które niepokojąco przypominają
wielkie żarówki. W obiektach tych znajdują się poruszające się zygzakiem węże, które
wydostają się z kwiatu lotosu. Habeck i Krassa zastanawiali się, czy nie jest to
symboliczny wizerunek wyładowania elektrycznego. Kwiat lotosu to uchwyt. Wychodzi z
niego sznur, który prowadzi do czterokątnego pojemnika - czyżby generatora? Na nim
siedzi niewielka postać, Szu, bóg powietrza. Wsparcie dla lampy stanowią tak zwane
bolce Dżed, o dwóch ramionach, które często łączą się bezpośrednio z wężami w
„żarówce".
Pierwotne przeznaczenie bolców Dżed budzi wiele kontrowersji w środowiskach
naukowych: wiadomo jedynie na pewno, że słowo Dżed kojarzy się z siłą i stałością.
Fizyczne podobieństwo tych bolców z dzisiejszymi bezpiecznikami jest zadziwiające.

Reliefy ze świątyni Hathor w Denderze (zbiory Reinharda Habecka).

Każdy detal z reliefów w Denderze ma swoje znaczenie. Energia odgrywa przy tym
istotną rolę. Niektóre postacie pod żarówką mogą, na przykład, symbolizować napięcie,
podczas gdy klęczący mężczyźni to przeciwstawne napięcie między kwiatem lotosu a
bolcami Dżed. Szczególne znaczenie ma tu wizerunek boga Thota, który w starożytnym
Egipcie był między innymi patronem nauki. Z przekazów wiadomo, że Thot jakoby
zstąpił na ziemię w kwiecie lotosu i dał ludziom światło. Na reliefach z Den dery bóg o
głowie pawiana trzyma dwa noże. Czyżby ostrzegał w ten sposób przed
niebezpieczeństwem, które wiąże się z elektrycznością?

Naukowe dywagacje...
Bez wątpienia reliefy z Dendery niosą określony przekaz naukowy. Żeby dokładnie go
zrozumieć, należałoby przetłumaczyć wszystkie zawarte na inskrypcjach hierogli-fy. Nie
udało się to jednak do tej pory egiptologom i lingwistom. Austriacki egiptołog Erich
Winter oznajmił beztrosko, że „znaczenie scen z Dendery jest jeszcze nieznane". Inni
archeolodzy snują fantastyczne hipotezy: Hermann Kees twierdzi, że dostrzegł w
omawianych reliefach „kamienie węża" - nie wiadomo tylko, co miał na myśli. Kairski
archeolog, profesor Abd el Malek Ghattes, dopatrzył się z kolei „znaków wieczności".
Dr Helmut Satzinger z Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu jako wyjaśnienie proponuje
barkę słoneczną. Jego asystentka, dr Elfriede Haslauer, widzi natomiast w tych
reliefach „...narodziny Harsomuta, który pod postacią węża wynurza się z kwiatu lotosu,
czyli z przedwiecznego potopu". Później dodała z mniejszą pewnością: „Węże można
także odczytać jako strażników świątyni". Inni naukowcy widzą w tych reliefach jedynie
produkty kultury - słowo, którego wieloznaczności chyba nic nie przebije - albo wytwory
fantazji.

...kontra zdrowy rozsądek


Wobec takiego rozdźwięku w świecie naukowym interesujące wydają się badania
wiedeńskiego inżyniera Waltera Garna. Wyniki jego eksperymentów obalają oficjalne
stanowisko egiptologów. Garn stwierdził stanowczo i bez emocji: „Węże to iskry
elektryczne albo wyładowania gazowe, które wydobywają się z końcówek kwiatu lotosu
przy wysokim napięciu. Taki rysunek nie mógłby powstać bez znajomości
elektrotechniki. Zbyt wiele zbiegów okoliczności".
Na podstawie staroegipskich reliefów Garn skonstruował działający model, wielokrotne
prezentowany szerokiej publiczności. To szklany pojemnik, długości około

Archeologia eksperymentalna w najlepszym wydaniu: demonstracja żarówki z Dendery


(zbiory Reinharda Habecka).

40 centymetrów, mierzący w najszerszej części około 12 centymetrów. Końcówki


zalepiono żywicą, w którą na jednym końcu wtopiono elektrodę płytkową, a na drugim
czubek. Także szlauch nie przepuszcza powietrza. Starożytni Egipcjanie umieli
wytwarzać ciekawe przedmioty ze szkła, słynęli przecież z wysoko rozwiniętego
rzemiosła. Przykładem niech będzie szkło powiększające, które znaleziono w grobowcu
w Sakkarze 25 kilometrów od Kairu.
Nasuwa się jednak pytanie: w jaki sposób udało im się wytworzyć próżnię w żarówce?
Odpowiedź znajdziemy na reliefach w świątyni Hathor. Na jednym z nich widzimy
czterech mężczyzn, którzy usuwają wodę z urządzenia. Walter Garn skomentował:
„Dzisiaj wiadomo, że za pomocą pomp iniekcyjnych można otrzymać próżnię,
zwłaszcza jeśli pompy są połączone szeregowo. Przy wytworzeniu próżni w szklanym
cylindrze, w którym są dwa elementy metalowe, już przy niewielkich napięciach, w
zależności od wielkości pojemnika, powstają wyładowania elektryczne. Przy ciśnieniu
40 torów (co odpowiada słupkowi rtęci wysokości 40 milimetrów) wiązka światła
przesuwa się od jednego elementu metalowego do drugiego. Im mniej powietrza w
cylindrze, tym szersze pasmo światła może wypełnić nawet całą żarówkę. A to idealnie
odpowiada wizerunkom z podziemnych korytarzy świątyni Hathor".

Kult - nie, interpretacja techniczna - tak


Choć niektóre szczegóły jeszcze czekają na wyjaśnienie, możemy uznać rekonstrukcję
żarówki z Dendery za udaną. To przykład archeologii eksperymentalnej, który powinien
nakłonić do podejmowania nowych przedsięwzięć w tej dziedzinie. Z pewnością warto
też w przyszłości poświęcić więcej uwagi świątyni Hathor i jej nietypowym reliefom.
Dotychczasowe badania wykazały, że interpretacja techniczna jest bliższa prawdy niż
zagmatwane naukowe wywody o kultach i rytuałach.
I tak w naszej historii rysuje się linia prosta: od żarówek w starożytnym Egipcie po
zabawy z elektrycznością francuskiego rabina w XIII wieku. Gdyby nasi historycy
zdobyli się na odwagę i nie przechodzili nad takimi faktami do porządku dziennego, nie
udałoby im się przeoczyć tak ważnej informacji: nowożytni naukowcy po raz kolejny
odkryli coś, co było znane już od dawna. Także elektryczność!

Rozdział 7
Dzieciątko Jezus i helikopter

Nowinki techniczne: we właściwym miejscu, ale w niewłaściwym czasie


W powszechnym mniemaniu samolot uchodzi za zdobycz techniki, która pojawiła się
dopiero na początku XX wieku. Jeśli nie brać pod uwagę nielicznych, a często
tragicznych prób podbicia przestworzy na skrzydłach budowanych na wzór ptasich,
prawdziwym pionierem lotnictwa był Gustaw Weisskopf (1873-1927), który w 1895 roku
wyemigrował do USA. Czternastego sierpnia 1901 roku, niedaleko Bridge-port w stanie
Connecticut, jako pierwszy kilkakrotnie pokonał odległość od 800 do 2400 metrów,
lecąc jednopłatowcem własnej konstrukcji na wysokości 10-15 metrów. Ponoć 17
stycznia 1902 roku udało mu się nawet pokonać 11 kilometrów w powietrzu. Z braku
funduszy porzucił swoje eksperymenty, a jego badania zostały zapomniane.
Na szczęście podobny los nie spotkał braci Wright: Wilbura (1867-1912) i Orvil-le'a
(1871-1948), którzy 17 grudnia 1903 roku kilkakrotnie wzbili się w powietrze samolotem
z silnikiem spalinowym. W 1905 roku w udoskonalonym modelu kręcili ósemki i pętle. I
choć chwała należy się właściwie Gustawowi Weisskopfowi, to właśnie bracia Wright
uchodzą za pionierów lotnictwa.
Jednak nawet oni mają poprzedników - prężne umysły, które nie występują na
oficjalnych kartach historii.

Jezuita konstruktorem samolotów


Powszechnie wiadomo, że genialny włoski malarz, rzeźbiarz, konstruktora, naukowiec i
architekt Leonardo da Vinci (1452-1519) zajmował się, przynajmniej na papierze,
konstrukcją cudów techniki, w tym także samolotów i helikopterów. Niewielu
wie natomiast, że portugalski jezuita już w 1709 roku skonstruował samolot, który wzbił
się w powietrze. Zakonnik zaprezentował swój wynalazek na dworze królewskim.
Jezuita Bartholomeu Lourenco de Gusmao spędził wiele lat w Ameryce Południowej
jako misjonarz. Wówczas zapewne zetknął się ze starożytnymi przekazami, które
skrywały wysoko rozwiniętą wiedzę techniczną. Być może nawet ocalił niejeden
pogański zwój, niszczeniu których jego współwyznawcy oddawali się z takim zapałem.
Kiedy w 1708 roku wrócił do Lizbony, chciał zrealizować jeden z tych tajemniczych
projektów.
Przygotował szczegółowy raport i przedłożył go na dworze z prośbą o zezwolenie na
budowę latającej maszyny. Zwracał przy tym szczególną uwagę na zalety, jakie
niosłoby wykorzystanie latających maszyn: czas podróży skróciłby się znacznie, z
powietrza wygodniej byłoby dowodzić armią, szybciej można by transportować dobra, a
także zbadać całą ziemię. Mówiąc krótko - przysporzyć sławy i chwały królestwu
Portugalii i zapewnić mu dominację w powietrzu, taką samą, jaką kiedyś miało na
morzach.
Takie argumenty przekonały króla Joao V, który 17 kwietnia 1709 roku wysłał Gusmao
odpowiedź twierdzącą i przyznał mu budżet w wysokości 600 000 reis; ta suma miała
mu umożliwić natychmiastowe rozpoczęcie prac.

O Voador
Gusmao rzeczywiście zabrał się do pracy z wielkim zapałem, bo już 15 sierpnia tego
roku zaprezentował prototyp maszyny latającej. Na oczach króla i całego dworu
machina wzbiła się na wysokość 5 metrów, ale nagle na pokładzie wybuchł pożar i
trzeba było natychmiast lądować, żeby go ugasić.
Niespełna trzy miesiące później odbyła się kolejna próba, tym razem udana; 30
października 1709 roku machina wzbiła się wysoko w powietrze i po bezpiecznym locie
wylądowała na ziemi.
Król był zachwycony. Bartholomeu Lourenco de Gusmao otrzymał dożywotnią pensję i
przydomek O Yoador- co znaczy tyle co „lotnik". Wydawało się, że droga do dalszych
badań stoi otworem.
Nagle jednak przełomowe odkrycie zaczęto pomijać milczeniem. Inkwizycja uznała
konstrukcję za niebezpieczną i Bartholomeu Lourenco de Gusmao musiał natychmiast
przerwać swoje prace. Zakazano dalszych lotów prototypem samolotu, a biblioteka
Watykanu skonfiskowała wszystkie plany konstrukcyjne.
Tak na marginesie: jestem pewien, że musielibyśmy zmienić niejedno w naszej historii,
gdyby Watykan postanowił któregoś dnia ujawnić swoje archiwa.

Dzieciątko Jezus i helikopter


To, co powiedzieliśmy na początku o samolocie, dotyczy oczywiście także innej
maszyny latającej - helikoptera. Z technicznego punktu widzenia jest to śmigłowiec.
Obroty śmigła wytwarzają siłę, która powoduje, że maszyna się unosi. Dzięki zmianie
ułożenia śmigła można sterować kierunkiem lotu śmigłowca.
Ten sposób działania pozwala na lądowanie niemal pionowe, niezależnie od szybkości
lotu i podczas lotu szybowcowego. Dzięki tym cechom helikopter jest niezastąpiony
tam, gdzie warunki terenowe wykluczają użycie samolotu.
Pierwszy helikopter powstał w 1907 roku, zbudował go Francuz Paul Cornu. Jednak
dopiero w 1936 roku skonstruowano w Niemczech pierwszy sprawnie działający
egzemplarz. Był to Focke-Wulf FW 61. W dzisiejszych czasach nie sposób sobie
wyobrazić świata bez helikopterów, zarówno w wojsku, jak i w służbach cywilnych.
Historycy sztuki mają do rozwiązania nie lada zagadkę - na obrazie z 1460 roku
możemy dostrzec helikopter z obracającym się śmigłem. Płótno przedstawia

„Dzieciątko Jezus z helikopterem".Jak wyjaśnić wizerunek współczesnejmaszyny na


obrazie z 1460 roku?
(zbiory autora).

Madonnę z Dzieciątkiem Jezus, które trzyma w dłoniach miniaturkę helikoptera.


Uruchamia się go za pomocą sznurka. Doskonale widać charakterystyczny kształt łopat
wirnika.
W tym przypadku nie możemy mówić o inspiracji pracami Leonarda da Vinci. Przyszedł
on na świat w 1452 roku, czyli w momencie namalowania obrazu miał osiem lat, a
wtedy nie zajmował się jeszcze takimi maszynami!

Kuszenie świętego Antoniego


Dzieciątko Jezus z helikopterem to nie jedyny przykład uwiecznienia na obrazach
wynalazków pochodzących z epok późniejszych. W Galerii Narodowej w Lizbonie
znajduje się dziwne dzieło Hieronima Boscha (1450-1516). Przedstawia kuszenie
świętego Antoniego w kanonie przyjętym w epoce. Chcąc skusić świętego, szatan
pokazuje mu najróżniejsze obiekty pożądania, w tym także małe latające przedmioty.
Jeden z nich wprawia w zdumienie współczesnego odbiorcę: to statek powietrzny w
kształcie ptaka, którym kieruje pilot za pomocą sznura przeciągniętego przez obręcz.
Są tam pokład i maszt, jak na okręcie pełnomorskim, i nie byłoby w tym nic dziwnego,
gdyby nie to, że z masztu, co widać wyraźnie, wyrasta jeszcze antena! I do tego
goniometr, który dopiero 300 lat później wynalazł fizyk Carangeot.
Wychodzące z masztu druty do tego stopnia przypominają antenę, że nie sposób
uwolnić się od myśli, iż Bosch już pod koniec XV wieku zakładał, że wysyłanie i
odbieranie fal elektromagnetycznych jest możliwe. Namalował także przyrząd, który
równie dobrze mógłby być prototypem goniometru. Skąd malarz wziął wzory
wynalazków pochodzących z o wiele późniejszej epoki, nie wiadomo. Tajemnicę zabrał
ze sobą do grobu.

UFO na chrzcie Chrystusa?!


Wobec takich pomyłek w czasie powinniśmy się właściwie dziwić, czemu nie
odnajdujemy na starszych malowidłach jeszcze dziwniejszych obiektów latających. I
słusznie: na kolejnym obrazie religijnym widzimy coś, co dzisiaj bez wątpienia
uznalibyśmy za UFO.
W muzeum Fitzwilliam w Cambridge znajduje się obraz olejny Chrzest Jezusa, dzieło
holenderskiego malarza Aerta de Geldera. Przedstawia on scenę chrztu Jezusa
Chrystusa w rzece Jordan udzielonego przez Jana Chrzciciela, tak jak to opisuje Biblia.
Ewangelista św. Mateusz tak opisuje to wydarzenie (3,13-3,17):
13. Wtedy przyszedł Jezus z Galilei nad Jordan, do Jana, aby się dać ochrzcić przez
niego.
14. Ale Jan odmawiał mu, mówiąc: Ja potrzebuje chrztu od ciebie, a ty przychodzisz do
mnie?
15. A Jezus, odpowiadając, rzekł do niego: Ustąp teraz, albowiem godzi się nam
wypełnić wszelką sprawiedliwość. Tedy mu ustąpił.

Co właściwie przedstawia scena chrztu Jezusa Chrystusa, namalowana przez Aerta de


Geldera? Może spotkanie
z UFO? (zbiory Petera Krassy).

16. A gdy Jezus został ochrzczony, wnet wystąpił z wody, i oto otworzyły się niebiosa, i
ujrzał Ducha Bożego, który zstąpił w postaci gołębicy i spoczął na nim.
17.1 oto rozległ się głos z nieba: Ten jest Syn mój umiłowany, którego sobie
upodobałem*.
Święty Marek i św. Łukasz przedstawiają to niemal identycznie, także relacja św. Jana
niewiele się różni w opisie tych wydarzeń. W późniejszych czasach wielu malarzy
czerpało inspirację z biblijnych opisów i starało się przedstawić chrzest Jezusa na
obrazach.
Jednym z nich był Aert de Gelder. Urodził się 16 października 1645 roku. Początkowo
uczył się u swego krajana, Samuela von Hoogstratena, później jego mistrzem był wielki
Rembrandt - niderlandzki malarz i rysownik (właściwie R. Harmensz van Rijn, 1606-
1669). Gelder usiłował przyswoić sobie charakterystyczny styl mistrza.
Nie wiadomo dlaczego jako temat obrał sobie akurat chrzest Jezusa udzielony przez
św. Jana Chrzciciela. Jeszcze większą tajemnicą pozostają motywy, które pchnęły go
do umieszczenia na obrazie zadziwiających elementów, ich głębsza analiza pozwala na
wyciągnięcie rewolucyjnych wniosków.
Na płótnie widzimy Jezusa i św. Jana Chrzciciela w otoczeniu uczniów podczas
obrzędu chrztu. Nad nimi, na niebie, unosi się owalny przedmiot. Odchodzą od niego
równoległe promienie i spowijają miękkim mlecznym światłem Jezusa, św. Jana
Chrzciciela i wszystkich uczniów. Nie trzeba specjalnie wybujałej wyobraźni, by
dostrzec okrągły obiekt nad głowami głównych postaci.
Konkluzja nasuwa się sama - w dzisiejszych czasach w takich wypadkach mówimy o
UFO.

Niewyjaśnione wątpliwości
Aerta de Geldera nie można podejrzewać o to, że ulegał takim spekulacjom. Malarz żył
na przełomie XVII i XVIII stulecia. Zmarł w 1727 roku w wieku 82 lat. Chrzest Jezusa
pochodzi, jeśli wierzyć oficjalnemu katalogowi z Muzeum Fitzwilliam, z 1710 roku. W
tamtych czasach ludzie postrzegali świat przez pryzmat religii, musiało upłynąć jeszcze
200 lat, zanim narodził się Szwajcar nazwiskiem Erich von Daniken, który podsunął
nam inne, obrazoburcze hipotezy.
Niemożliwe, żeby mistrzowie Geldera, Rembrandt i van Hoogstraten, wpłynęli na kształt
dzieła. Obaj byli uważani za bardzo religijnych, dlatego trzeba chyba szukać innych
źródeł i informacji, które skłoniły Geldera do namalowania obrazu w taki, a nie inny
sposób.
Współcześni historycy sztuki nie są jednomyślni co do tego, co właściwie przedstawia
obraz Chrzest Jezusa. Tak opisuje go angielski ekspert Chris Castle z Cambridge. Na
świecie panuje półmrok. Widzimy szczyt góry, za nim w tle rozciąga się płaska równina.
Na horyzoncie, w mdłym świetle, dostrzegamy zarysy dwóch miast, za nimi góry. Na

* Przekład według wydania Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego


(przyp. red.).

szczycie jednej z nich stoi grupa ludzi ubrana w staroświeckie szaty. Bez ruchu
obserwują scenę rozgrywającą się poniżej.
Dwie postacie: jedna stoi po kolana w wodach rzeki lub strumienia, pochyla głowę,
składa ręce jak do modlitwy. Druga polewa jej głowę wodą, wyciągając przy tym ręce
daleko do przodu. Uwagę obserwatorów chrztu przyciąga coś wyjątkowego, wielkiego.
Powierzchnia wody i obie postacie centralne, chrzczący i chrzczony, są skąpani w
dziwnym świetle. Nad nimi, na niebie, unosi się okrągły dysk (!), pośrodku którego
widzimy gołębia z rozłożonymi skrzydłami. Z dysku wychodzą cztery promienie światła.
Sprawiają wrażenie, jakby przenikały główne postacie, czyli chrzczącego i chrzczonego.
Jednocześnie ma się wrażenie, że podtrzymują dysk na niebie. Zdają się symbolizować
błogosławieństwo dla ceremonii chrztu. Promienie zostały namalowane w ten
sposób, że nie widać ich konturów. Może artysta chciał nawiązać do innych
promieni. Osiągnięty efekt potęguje fakt, że dzięki niesamowitemu oświetleniu malarz
zdaje się jeszcze podkreślać znaczenie sceny chrztu. Odnosi się wrażenie, że woda, w
której stoją obie postacie, po zetknięciu z dziwnymi promieniami jest pełna
duchowej energii.
Opanowanie, z jakim de Gelder korzystał z farb, potęguje wymowę obrazu. Rembrandt,
jego mistrz, najwyraźniej narzucił mu pewien schemat korzystania z koloru i techniki
malarskiej. Jego obraz nie ma nic wspólnego z rewolucyjną monotonią. Jest właściwie
utrzymany w klimacie Rembrandta. Technika malarska wydaje się niemal
impresjonistyczna - mamy tu do czynienia z miękkimi, delikatnymi ruchami pędzla.
Nie wiadomo, co malarz chciał wyrazić, komponując krajobraz w ten sposób. W każdym
razie odnosi się wrażenie, że ceremonia odbywa się na szczycie góry, w rzece. Nie
wiadomo jednak, czy naprawdę chodzi tu o Jordan - rzeka na górskim szczycie? Może
chodzi o mały strumyk, a może Aert de Gelder wcale nie malował chrztu Chrystusa.
Bardzo ciekawa uwaga Chrisa Castle'a, brytyjskiego historyka sztuki! Niestety, dzisiaj
już się nie dowiemy, skąd niderlandzki mistrz zaczerpnął motyw latającego dysku.
Jedno jest jednak pewne: jego obraz to kolejny przykład obecności nowinek
technicznych mających jedną cechę wspólną: były we właściwym miejscu, lecz w
niewłaściwym czasie!

Rozdział 8
Uwięziony na zakrętach historii?

Współczesny geniusz rzucony w XVIII stulecie


Jego wizerunek zdobił wszystkie banknoty dinarowe, które w jego ojczyźnie weszły Jw
obieg zaraz po odzyskaniu niepodległości w październiku 1991 roku. Mowa o
chorwackim matematyku, uczonym, filozofie, jezuicie, Rudjerze Josipie Boskowiczu.
Nawet najbardziej konserwatywni historycy widzą w nim geniusza, który znacznie
wyprzedził swoją epokę.
Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej jego życiu i pracom, trudno oprzeć się wrażeniu, że w
tym przypadku mamy do czynienia z oświeconym umysłem z przełomu II i III tysiąclecia,
który nie wiadomo jakim sposobem utknął na zakrętach historii i nie trafił do czasów, w
których było jego miejsce.

Cudowny student
Rudjer Boskowicz przyszedł na świat 18 maja 1711 roku w Wolnej Republice Ragusy -
dzisiejszym Dubrowniku, perle Dalmacji. Tak przynajmniej twierdził, gdy jako 14-latek
samodzielnie zapisał się do kolegium jezuickiego. Studiował tam matematykę,
astronomię i teologię. W1728 roku zakończył nowicjat i wstąpił do zakonu jezuitów,
założonego w 1534 roku przez Ignacego Loyolę, którego zadaniem było szerzenie wiary
katolickiej poprzez misje, a także nauczanie, wychowanie i prowadzenie badań
naukowych. Od początku istnienia zakonu jezuici przysporzyli światu wielu wielkich
uczonych.
W zakonie Boskowicz poszerzał wiedzę i umiejętności, które nas, ludzi III tysiąclecia,
wprawiłyby w wielkie zdumienie. W 1736 roku opublikował obszerną rozprawę o
plamach na Słońcu. Są to zakłócenia w fotosferze naszej najważniejszej gwiazdy, które
zmieniają się regularnie, w cyklu trwającym mniej więcej 11 lat. Odkrył je w 1611 roku
Galileo Galilei.
Cztery lata później, w 1740 roku Boskowicz został profesorem matematyki w
szacownym Collegium Romanum, a wkrótce mianowano go naukowym doradcą
Watykanu. Założył obserwatorium i zabrał się do osuszania bagien pontyjskich,
wówczas obszaru dotkniętego malarią, zreperował kopułę w Bazylice św. Piotra i
zmierzył południk między Rzymem a Rimini.

Niespokojny duch
W owych czasach uczonych pociągał daleki, nieznany świat. Boskowicz podejmował
wyprawy naukowe, podczas których przemierzył Europę i Azję Mniejszą. Prowadził
nawet wykopaliska w Hissarlik - w tym samym miejscu, gdzie ponad 100 lat później
Heinrich Schliemann (1822-1890) odkrył ruiny Troi.
Trafił także na Wyspy Brytyjskie, gdzie w czerwcu 1760 roku został członkiem
Towarzystwa Królewskiego. Z tej okazji wygłosił długi wiersz po łacinie, własnego
autorstwa, o słońcu i księżycu. Jego współcześni orzekli: „To Newton o artyzmie
językowym godnym Wergiliusza".
Boskowicza przyjmowali najwięksi uczeni jego epoki. Prowadził ożywioną
korespondencję między innymi z angielskim pisarzem Samuelem Johnsonem (1709-
1784) i francuskim filozofem, poetą i uczonym Wolterem (1694-1778). W 1773 roku
zaoferowano mu obywatelstwo francuskie. Do 1783 roku mieszkał w Paryżu i kierował
instytutem instrumentów optycznych. Dwa lata później przeniósł się do Bessano w
północnych Włoszech, w prowincji Vicenza, i zajął się edycją swoich dzieł zebranych. W
1787 roku zmarł w wieku 76 lat w Mediolanie.
Dwaj współcześni mu uczeni, astronom Pierre Simon de Laplace (1749-1827) i filozof,
literat i matematyk Jean Le Rond d'Alembert (1717-1783), byli przerażeni jego teoriami.
Filozof Andre Lalande (1867-1963) jeszcze niemal 200 lat później uważał Boskowicza
za największego uczonego XVIII wieku.

Najbardziej nowatorskie idee


W latach 50. XX wieku, wobec zainteresowania władz dawnej Jugosławii, ponownie
przeanalizowano dzieła Rudjera Boskowicza, przede wszystkim jego teorię filozofii
naturalnej, opublikowaną w Wiedniu w 1758 roku. Okazało się, że dzieło pod tytułem
Theoria philosphiae naturalis redacta ad unicam legem virium in natura exi-stentium
kryje zadziwiające treści. Naukowiec Allan Lindsay Mackay skomentował je w taki
sposób w artykule opublikowanym w „New Scientist" szóstego marca 1958 roku, z
okazji dwusetnej rocznicy wydania dzieła Boskowicza: „Mamy do czynienia z umysłem
XX-wiecznym, który musiał żyć i pracować w wieku XVIII".
Boskowicz wyprzedzał nie tylko swoją epokę, ale także naszą. Przedstawił między
innymi teorię spójnego wszechświata - miał to być jeden system, którego reguły dotyczą
fizyki, chemii, biologii, a nawet psychologii. Według niego, materia, czas i przestrzeń nie

Rudjer Boskowicz na banknocie chorwackim. Człowiek o tak współczesnym umyśle


rzucony w XVIII stulecie (Kroatische Nationalbank).

dzielą się na nieskończenie wiele cząsteczek; są zbudowane z mikroskopijnych


elementów. Takie podejście przywodzi na myśl prace współczesnych fizyków: Jeana
Charona i Wernera Heisenberga, jednak Boskowicz posunął się o krok naprzód.
Rozmyślał nad naturą światła, magnetyzmem, elektrycznością i procesami
chemicznymi, czyli zjawiskami znanymi jego współczesnym, odkrytymi później albo
niejasnymi nawet dla nas.
Choć to brzmi niewiarygodnie, w swoich pracach poruszał kwestie wszechświatów
równoległych, antygrawitacji, fizyki kwantowej, teorii względności, ba, nawet podróży w
czasie. Historyk nauki L.L. Whyte stwierdził, że Boskowicz wyprzedzał swoją epokę o
co najmniej 200 lat. Naprawdę zrozumiemy jego dzieła dopiero wtedy, kiedy całkowicie
jasny stanie się związek fizyki kwantowej z teorią względności. Być może dojdzie do
tego w 2011 roku, kiedy obchodzić będziemy trzechsetną rocznicę jego urodzin, i wtedy
dopiero naprawdę docenimy wartość jego prac.

Skąd czerpał wiedzę?


Do dzisiaj nikt się nie pokusił o wyjaśnienie tego fenomenu - być może dlatego, że
wnioski nie mieszczą się w naszej dzisiejszej wizji świata. Funkcjonują dwa wydania
jego dzieł, jedno po angielsku, drugie po chorwacku. W korespondencji z Wolterem
pojawiają się następujące problemy, na wskroś współczesne:
• Ustalenie międzynarodowego roku geopolitycznego. Miało to miejsce dopiero w
okresie 1957-1958, niemal 200 lat później.
• Kwestia przenoszenia malarii przez komary. Dopiero w 1898 roku Giovanni Batti-sta
Grassi dostrzegł związek miedzy komarem Anopheles a występowaniem malarii.
Wcześniej uważano, że chorobę wywołuje złe powietrze, stąd jej nazwa.
• Zastosowane kauczuku. W praktyce zastosował go La Condamine, jezuita i przyjaciel
Boskowicza.
• Istnienie innych niż nasz układów słonecznych. Dopiero niedawno astronomia była w
stanie potwierdzić to naukowo, głównie za sprawą teleskopu Hubble'a, który okrąża
Ziemię na orbicie 600 kilometrów i nie reaguje na zmiany atmosferyczne.
Boskowicz znał nawet zagadnienia z zakresu fizyki kwantowej; dostrzegł zależność,
którą wyraża stała Plancka, wyliczona w 1900 roku. Poświęcił wiele uwagi alchemii i
przedstawił jasne, wyraźne tłumaczenia zagmatwanych formuł alchemicznych.
Rozróżniał również cztery żywioły: wodę, ziemię, powietrze i ogień tylko poprzez
zróżnicowane uporządkowanie cząsteczek, które nie mają masy ani ciężaru. Jest to
hipoteza, którą obecnie zajmuje się fizyka cząsteczek materii.
Równie zadziwiające dla nas, ludzi żyjących u progu III tysiąclecia, są poglądy
Boskowicza na temat zjawisk przyrodniczych. Spotykamy u niego wzmianki dotyczące
mechaniki statystycznej. Amerykański naukowiec Josiah Willard Gibbs (1839— 1903)
przedstawił tę teorię pod koniec XIX wieku, ale zaakceptowano ją dopiero w latach 20.
następnego stulecia.
Co więcej, w pracach Boskowicza jest też mowa o promieniowaniu radioaktywnym,
zjawisku zupełnie nieznanym w XVIII wieku. Według oficjalnej historii nauki,
promieniowanie odkrył Antoine Henri Becąuerel (1852-1908) w 1896 roku na podstawie
badania uranu, a potwierdził na innych pierwiastkach. Otrzymał za to, razem z Piotrem
Curie i Marią Skłodowską-Curie, Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki w 1903 roku.
Gdyby nagrodę tę wręczano ponad 100 lat wcześniej, Rudjer Josip Boskowicz z
pewnością byłby jednym z jej laureatów.

Skąd czerpał wiedzę?


Pytanie nasuwa się samo: Skąd genialny Boskowicz czerpał wiedzę o faktach, teoriach
i spekulacjach na wskroś współczesnych, omawianych i potwierdzonych naukowo
dopiero w XX wieku? W całej historii zachodniego świata nauki nie znajdujemy osoby,
która mogłaby być inspiracją jego działań, nie ma dzieł, z których mógłby ją zaczerpnąć.
Chyba łatwiej odpowiedzieć na pytanie, dlaczego jego wiedza i sposób myślenia nie
wpłynęły bardziej na rozwój świata? Po pierwsze, stosunkowo późno zaczęto badania
nad jego życiem i twórczością. Po drugie, Boskowicz podróżował po całej Europie i jego
dzieła są rozsiane na całym kontynencie. Co więcej, wczesnych dokumentów z jego
życia trzeba szukać w kraju, który bezustannie znajduje się w centrum wojennej
zawieruchy.
Kiedy jednak w końcu zbierzemy wszystkie dzieła Rudjera Boskowicza i odnajdziemy
wypowiedzi jego współczesnych, zobaczymy postać niepokojącą, intrygującą, w
pewnym sensie nawet szokującą.

Rozdział 9
Zaginiony w akcji

Dyplomata rozpływa się w powietrzu


Perleberg to stolica powiatu w brandenburskim Westprignitz. Miasteczko słynie z
architektury wykorzystującej w dużym stopniu mur pruski, pochodzącej z XV, XVI i XVII
wieku, kolumny Rolanda z 1546 roku i kościoła farnego z późnego średniowiecza.
Niewielu natomiast wie, że to miasteczko było miejscem jednego z najbardziej
tajemniczych zaginięć, jakie zna nowożytny świat. Po dziś dzień nie udało się ustalić
okoliczności i powodów zniknięcia Benjamina Bathursta, brytyjskiego wysłannika do
Wiednia podczas wojen napoleońskich. Pod pewnymi względami jego losy
przypominają dzieje szwedzkiego dyplomaty Raoula Wallenberga, który podczas II
wojny światowej uratował życie wielu węgierskich Żydów. Ślad po Wallenbergu urywa
się zimą 1944/1945 roku, kiedy Budapeszt zajęła Armia Czerwona. Powstało wiele
wersji jego dalszych losów, za najprawdopodobniejszą uznaje się, że zmarł w
sowieckim więzieniu na Łubiance.

Ułamek sekundy i nie ma śladu


Benjamin Bathurst, wówczas młody dyplomata, a zarazem szwagier brytyjskiego
ministra spraw zagranicznych, wyruszył w listopadzie 1809 roku do ojczyzny z ważnymi
depeszami. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej Napoleon Bonaparte pokonał
austriackiego cesarza Karola w bitwie pod Wagram i odebrał monarchii spore połacie
południowo-wschodniej Europy na podstawie postanowień pokoju z Schónbrunn.
Ponieważ w całej Europie aż się roiło od francuskich szpiegów, Bathurst na wszelki
wypadek podróżował bocznymi drogami. Przed podróżą zaopatrzył się w Berlinie w
fałszywe paszporty dla siebie i swego szwajcarskiego służącego. Obaj zatrzymali się 26
listopada w miasteczku Perleberg, w połowie drogi do Hamburga, gdzie mieli wsiąść na
statek do Anglii. Dyliżans pocztowy, którym podróżował Bathurst ze służącym i dwoma
innymi osobami, zatrzymał się, żeby zmienić konie, podróżni skorzystali zatem z okazji,
by zjeść obfitą kolację.
Około dziewiątej wszyscy czterej wyszli z zajazdu, gotowi do dalszej drogi. Kiedy
ładowano bagaże, Bathurst, nie wiadomo dlaczego, poszedł za dyliżans - i zniknął w
ciągu sekundy! Natychmiast podjęte poszukiwania, w których oprócz służącego i
towarzyszy podróży brali udział woźnica, właściciel zajazdu i jego służba, nie dały
rezultatów. Angielski dyplomata jakby zapadł się pod ziemię.
Służący, zaniepokojony nagłym zniknięciem chlebodawcy, zwrócił się o pomoc do
pruskiego komendanta miasta, Hauptmanna Klitzinga. Podczas rozmowy nabrał
przekonania, że Klitzing już o wszystkim wiedział. Komendant miał jakoby posłać do
gospody dwóch żołnierzy, którzy przebywali tam do godziny 19.00. Później pojawiła się
wersja, że przysłał ich jeden z dwóch podróżnych. Hauptmann Klitzing kazał po
zniknięciu Bathursta wydać jego bagaże i zadbał, by podróżnych umieszczono w
zajeździe Pod Złotą Koroną.

Bezowocne poszukiwania
Tuż po tajemniczym zniknięciu dyplomaty przyjęto, że został on uprowadzony, choć
porwanie to musiałoby się odbyć z nieziemską wręcz szybkością. Liczono się także z
tym, że Bathurst nie żyje. Z jego bagaży zniknął cenny płaszcz sobolowy, który jednak
później odnalazł się pod stosem drewna w zajeździe. Czterech policjantów do późnej
nocy przeszukiwało wszystkie gospody i zajazdy w Perlebergu, a rybacy sprawdzali
płynącą przez miasteczko rzekę Stepenitz. Po Angliku nie było ani śladu. Kilka dni
później komendant miasta wyjechał w nieznanym celu. Jednak najpóźniej po powrocie
musiał wiedzieć, że Benjamin Bathurst był angielskim dyplomatą, który podróżował
przez pół Europy z cennymi dokumentami. Jako oficer najwyższy rangą, Hauptmann
Klitzing spełnił swój obowiązek - kazał myśliwym z psami przeszukać okoliczne lasy i
dno rzeki. Na próżno.
Służący Bathursta został w Perlebergu, żeby uczestniczyć w poszukiwaniach.
Rozpoznał spodnie dyplomaty, które znaleziono niedaleko w bukowym zagajniku.
Leżały, wywrócone na lewą stronę, na środku drogi -jakby chciano, żeby je znaleziono.
Były w nich dwie dziury, niczym od kuli, ale o dziwo nie było na nich śladów krwi. W
kieszeni natomiast znaleziono pogniecioną kartkę - był to list do żony Bathursta.
Wyrażał w nim obawę, że już nigdy jej nie zobaczy, i wspominał o niebezpieczeństwie,
które może mu grozić ze strony hrabiego d'Entraigues'a, uchodzącego wówczas za
niebezpiecznego podwójnego agenta. Nie dało się jednoznacznie ustalić, czy Bathurst
napisał ten list jeszcze w zajeździe, czy już po tajemniczym zniknięciu.

Więziony w lochach?
Afera zataczała coraz szersze kręgi na politycznej scenie początku XIX wieku. Rząd
angielski wyznaczył nagrodę w wysokości 1000 funtów szterlingów. Rodzina dyplomaty
dołożyła drugie tyle - nawet w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze była to spora suma.
A mimo to nikt nie był w stanie udzielić jakichkolwiek informacji na temat losu Bathursta.
Wiosną 1810 roku młoda żona Bathursta wybrała się do Perlebergu, żeby prowadzić
poszukiwania na własną rękę. Stamtąd pojechała do Francji, wyposażona w paszport
od samego Napoleona, któremu zależało na utrzymaniu wizerunku pokojowo
nastawionego władcy. Z wielu plotek, które powstały po zniknięciu jej męża - mówiono
między innymi, że utonął w Łabie lub Bałtyku - jedna zdawała się zawierać ziarno
prawdy. Podobno naczelnik magdeburskiego więzienia powiedział kiedyś przy
świadkach: „Szukają angielskiego posłańca, a ja mam go u siebie".
Czyżby Bathursta porwano z niewiadomych przyczyn i przetrzymywano w lochach?
Jego żona, gdy rozmawiała o tym z naczelnikiem więzienia, usłyszała tylko, że zapewne
pomylił się on co do tożsamości więźnia.
Po nieudanych poszukiwaniach pani Bathurst wróciła do Anglii i odnalazła człowieka, o
którym jej mąż wspominał w liście. Miała nadzieję, że hrabia d'Entraigues, podejrzany
arystokrata i podwójny agent, rozwieje wreszcie niepewność co do losów jej męża.
Stało się jednak inaczej.

Zmuszony do milczenia
Podczas spotkania z panią Bathurst hrabia potwierdził, że jej mąż naprawdę jest
przetrzymywany w więzieniu w Magdeburgu, i obiecał dostarczyć na to dowody. Jednak
kilka dni później on i jego żona zostali zastrzeleni, kiedy wychodzili z domu.
Zamordował ich niedawno zatrudniony francuski służący. Morderca także zginął w
wyniku strzelaniny, która się wywiązała. W ten sposób przepadły wszelkie szansę, by
rzucić nieco światła na coraz bardziej tajemniczą sprawę zniknięcia Bathursta.
Przypuszczano wówczas, że młody dyplomata został porwany, a następnie
zamordowany przez Francuzów. Było to o tyle prawdopodobne, że przewoził
dokumenty, które miały zapewne wielką wartość dla rządu brytyjskiego. Stosunki
między Anglią a Francją nie były, delikatnie mówiąc, najlepsze: trzy lata przed
zniknięciem Bathursta 21 listopada 1806 roku Napoleon usiłował, stosując blokadę
kontynentalną, złamać opór Anglii. Sześć lat później jednak to Anglia, z pomocą Prus i
Holandii, zniszczyła potęgę Korsykanina w bitwie pod Waterloo.
Jak jednak doszło do tego porwania, o ile w ogóle miało ono miejsce, pozostaje jedną z
nierozwikłanych tajemnic historii. Niepojęte jest zwłaszcza to, jak zamachowcy mogli się
ukryć za dyliżansem i dokonać zbrodni w taki sposób, że nikt z podróżnych i gapiów nie
słyszał krzyków, strzałów, nie zauważył szamotaniny.
Benjamin Bathurst poszedł za dyliżans i zniknął bez śladu, jakby ziemia się pod nim

Rozdział 10
Pół wieku przed Roswell

Katastrofa UFO
Na początku lipca 1947 roku w amerykańskim stanie Nowy Meksyk, niedaleko
miejscowos'ci Roswell, zdarzył się incydent, który, niewyjaśniony do dziś, obrósł
wieloma legendami. Prawdopodobnie ponad pół wieku temu pod Roswell rozbił się
obiekt latający obcej cywilizacji, a wszyscy jego pasażerowie zginęli. Bezpośrednio po
zajściu lotnictwo Stanów Zjednoczonych twierdziło, że przejęło obiekt, ale już
następnego dnia zdementowało plotkę rozdmuchaną przez media. Nieco później
wojskowi upierali się, że chodziło jedynie o balon, a o żadnym UFO nie mogło być
mowy.
Na temat Roswell napisano wiele książek. Dowody rzeczowe przepadły w magazynach
wojskowych, tak się przynajmniej uważa. Ciągle pojawiają się świadkowie, którzy
ujawniają nowe informacje lub spekulacje na ten temat. Wiarygodności tej kwestii nie
zwiększył niestety film, który nakręcono w połowie lat 90. ubiegłego stulecia,
przedstawiający jakoby sekcję zwłok pasażera obiektu latającego. Prawdopodobnie
było to fałszerstwo, ale i tak nasuwa się pytanie, czemu miało służyć? Żeby podważyć
wiarygodność innych prac i raz na zawsze zakończyć temat? A może za mistyfikacją
stoi jedynie zwykła ludzka chciwość?
Zostawmy Roswell - inni napisali o nim wystarczająco dużo. Równo 50 lat przed
wydarzeniami w Roswell doszło w Stanach Zjednoczonych do podobnego incydentu,
który niestety popadł w zapomnienie. A przecież towarzyszące mu wydarzenia były nie
mniej frapujące niż w Roswell.

Nasilenie obserwacji UFO: 1896-1897


Lawina doniesień, jakoby zaobserwowano niezidentyfikowane obiekty latające, która
przetoczyła się przez USA w 1947 roku, jest porównywalna z podobnym zjawiskiem
z lat 1896-1897. Można by powiedzieć, że nasza planeta przeżywała wówczas istny
najazd obcych statków powietrznych. Za punkty kulminacyjne uznano jesień 1896 i
wiosnę 1897 roku, choć zainteresowanie tematyką nie skończyło się bynajmniej wraz z
katastrofą jednego ze statków.
Do dzisiaj nie wiadomo, co wywołało taką falę zainteresowania UFO. Ówcześnie
wierzono, że dzięki rozwojowi techniki wszystko leży w zakresie ludzkich możliwości,
jeśli nawet nie teraz, to w najbliższej przyszłości. Elektryczność wkroczyła do domów,
pociągi przemierzały świat, na morzach królowały parowce, a telegraf umożliwiał
przekazywanie informacji na wielkie odległości, i to w ciągu kilku sekund. Nowy,
nadchodzący wiek miał spełnić też inne marzenia, przede wszystkim odwieczne
pragnienie latania, czy to za sprawą balonów ogrzewanych gorącym powietrzem,
statków powietrznych, czy innych maszyn.

Pojawiające się w latach 1896-1897 statki powietrzne to dostosowane do wymogów


epoki ówczesne UFO (zbiory Johannesa Fiebaga).

Byli też tacy, którzy mieli konkretne pomysły. Autorzy powieści fantastycznych, jak
choćby Juliusz Verne, snuli zadziwiające wizje. Opisywali ogromne statki powietrzne
wyposażone w skomplikowaną aparaturę, która umożliwiała ruch skrzydeł. Na ich
pokładach mogło podróżować po całym świecie wielu ludzi. Oczywiście wówczas
realizacja tych planów nie była możliwa, zresztą maszyny wybudowane według planów
Verne'a i jemu podobnych nie przeleciałyby nawet kilku metrów.
Rzecz w tym, że jednak pokazywały się na niebie. I to w takiej ilości, że można
wyciągnąć tylko jeden logiczny wniosek: pod koniec XIX wieku Amerykę odwiedziła
flotylla tajemniczych statków powietrznych, technicznie znacznie przewyższających
osiągnięcia ówczesnej cywilizacji.
Eksperci, którzy badali wówczas doniesienia o statkach powietrznych, nie wykluczają,
że mamy do czynienia z formą UFO, które od 1947 roku fascynuje cały świat. Podobnie
logiczny i konsekwentny okazał się w swoich spekulacjach niemiecki naukowiec, dr
Johannes Fiebag (1956-1999), który wysnuł hipotezę mimikry. Zakłada ona, że „istoty
pozaziemskie posiadły umiejętność podróży międzygwiezdnej i osiągnęły taki rozwój
technologiczny, że są w stanie dopasować sposób pojawiania się do poziomu rozwoju
ludzi w danym momencie".
Brzmi to logicznie i rozsądnie. Przynajmniej tłumaczy, że jeśli obcy kryją się za falą
nalotów na amerykańskie niebo, musieli się pojawić właśnie w takich maszynach!
Katastrofa
Co tak naprawdę wówczas się wydarzyło, 50 lat przed wydarzeniami w Roswell?
Siedemnastego kwietnia 1897 roku o świcie w północnym Teksasie nadleciał z południa
duży srebrzysty podłużny obiekt, podobny do cygara. Kierował się dokładnie na
malutkie miasteczko Aurora, położone w odległości 30 kilometrów od Fort Worth. Obiekt
uderzył w wiatrak i wybuchł. Szczątki statku powietrznego i ciała podobnego do
ludzkiego znajdowano w całej okolicy.
Dziennik „Dallas Times Herald" tak relacjonował to wydarzenie 19 kwietnia 1897 roku:
Około szóstej ranne ptaszki w Aurorze byli świadkami, jak na niebie pojawił się statek
powietrzny, który nadleciał z głębi kraju. Kierował się na północ i leciał bardzo nisko nad
ziemią. Najwyraźniej zawiódł system sterowania, bo maszyna sunęła z prędkos'cią 15-
20 kilometrów na godzinę i coraz bardziej zbliżała się do ziemi. Dotarła nad centrum
miasteczka, uderzyła w wieżę wiatraka sędziego Proctora i po ogłuszającej eksplozji
rozbiła się na kawałki. Szczątki znajdowano na obszarze wielu kilometrów. Zniszczeniu
uległy także wiatrak i zbiornik na wodę, a także ogród sędziego. Na pokładzie był
prawdopodobnie tylko pilot. Znaleziono jego zwłoki; choć bardzo zniekształcone,
pozwalają bez wątpienia stwierdzić, że nie był to mieszkaniec tego świata.
Miejscowy urzędnik pocztowy, z zamiłowania astronom, T.J. Weens, wyraził
przypuszczenie, że pilot mógł być mieszkańcem Marsa. Znaleziono przy nim
dokumenty, zapewne plany podróży, napisane nieznanymi hieroglifami. Zniszczenia
statku powietrznego były
zbyt rozległe, by można było wyciągnąć jakiekolwiek wnioski co do jego budowy czy
napędu. Kadłub zrobiono z nieznanego metalu, który wygląda jak stop aluminium i
srebra. Zapewne ważył kilka ton. Na miejscu jest wiele osób oglądających wrak i
zbierających kawałki tajemniczego metalu. Jutro po południu odbędzie się pogrzeb
pilota. Podobny artykuł ukazał się w innym dzienniku, w „Fort Worth Register". Dodano
tam także: „Pilot, który najwyraźniej nie pochodził z tego świata, otrzyma! chrześcijański
pochówek na cmentarzu w Aurorze".
Zdarzenie musiało wówczas wywołać niemałe zamieszanie. Jednak Teksas był wtedy
głęboką prowincją. Dziwna katastrofa szybko poszła w zapomnienie.

Tajemniczy metal
Sytuacja zmieniła się dopiero w 1973 roku, gdy ekspert lotniczy William Case znalazł w
starych gazetach wzmiankę o katastrofie. Rozpoczął badania, które dowodzą, że niemal
dokładnie pół wieku przed wydarzeniami w Roswell w Stanach Zjednoczonych doszło
do podobnego incydentu - do katastrofy UFO!
Zaraz po katastrofie z 17 kwietnia 1897 roku zebrano kawałki tajemniczego metalu.
Częs'ć z nich przetrwała do naszych czasów i można je było profesjonalnie zbadać.
Dokonujący tego doktor Thomas Gray z University of North Texas stwierdził, że
przynajmniej jeden fragment wzbudził jego zdumienie. Zachowywał się jak przetopiony,
wyglądał, jakby wydobyto go z ziemi. Szczególnie interesujące jest to, że ten fragment,
choć składa się głównie z żelaza, nie ma wielu cech charakterystycznych dla tego
metalu. Nie magnetyzuje się na przykład, co więcej, nie jest twardy i porowaty, jak
żelazo, tylko giętki i lśniący. Analiza wykazała, że jest to stop żelaza - 75%, cynku -
25% i wielu pierwiastków śladowych.
„Nie chcę się wypowiadać, czy stop ten pochodzi z Ziemi, czy nie, ale moją ciekawość
jako naukowca budzi fakt, że stop z taką zawartością żelaza nie ma właściwości
magnetycznych - podsumował profesor Gray. - Jeśli naprawdę okaże się, że to
przedmiot pozaziemski, trzeba go będzie zbadać dokładniej".
Niektóre kawałki metalu dosłownie stopiły się w jedno z wapiennymi skałami z okolic
Aurory, co można wyjaśnić nagłym podwyższeniem temperatury i jej szybkim
ochłodzeniem. Nasuwa się jednak pytanie, co wywołało taki wzrost temperatury? W
archiwach Aurory nie ma mowy o żadnym wielkim pożarze, zresztą nawet największy
pożar nie doprowadziłby żelaza do takiej temperatury. Case, który na nowo przypomniał
światu o wydarzeniach w Aurorze, powiedział w wywiadzie udzielonym w 1983 roku:
„Wszystko wskazuje, że to był wybuch. Rozproszenie kawałków metalu, które
znaleźliśmy na ziemi, dowodzi, że maszyna leciała bardzo nisko. Najpierw
eksplodowała prawa, dolna część; jej szczątki rozprysły się na terenie o powierzchni 10
kilometrów kwadratowych, wzdłuż płaskiego zbocza wapiennego wzgórza. Zaraz potem
doszło do drugiej, ostatecznej eksplozji, wtedy szczątki zostały rozwiane na północ i
zachód".

Późno ujawnieni świadkowie


W 1973 roku udało się odnaleźć jeszcze dwoje naocznych świadków. Mary Evans miała
wówczas 91 lat. Opowiadała: „Miałam wtedy 15 lat. Zupełnie zapomniałam o tym
zajściu, póki niedawno znowu nie zaczęto o tym mówić. Mieszkaliśmy wówczas w
Aurorze, ale rodzice nie zabrali mnie ze sobą, kiedy szli do sędziego Proctora obejrzeć
miejsce zdarzenia. Po powrocie opowiadali, że doszło do katastrofy statku
powietrznego. Pilot zginął w eksplozji. Mieszkańcy miasteczka, którzy znaleźli jego
szczątki, mówili, że to był «mały człowiek» i jeszcze tego samego dnia pochowali go na
cmentarzu w Aurorze. Katastrofa wywołała wówczas spore zamieszanie. Wielu ludzi
wpadło w panikę. Nie wiedzieli, co będzie dalej. Upłynęło wiele lat, zanim po raz
pierwszy zobaczyliśmy ten samolot".
Drugi świadek to Charlie C. Stephens, urodzony w 1890 roku. W czasie katastrofy miał
siedem lat. Rankiem 17 kwietnia 1897 roku pędził razem z ojcem krowy na pastwisko,
gdy nad ich głowami przeleciał tajemniczy, jasno oświetlony obiekt w kształcie cygara.
Maszyna posuwała się powoli i zmierzała w stronę Aurory, miasteczka oddalonego o 5
kilometrów. Nagle ojciec i syn usłyszeli głośny wybuch i zobaczyli na horyzoncie
płomień, który palił się przez kilka minut. Siedmioletni Charlie chciał natychmiast tam
pobiec i wszystko obejrzeć, ale ojciec go upomniał, że najpierw musi skończyć pracę.
W 1973 roku już 83-letni Charlie Stephens opowiadał, jak jego ojciec następnego dnia
pojechał konno do miasta, a po powrocie mówił o kawałkach metalu i rozbitym statku.
Nie wspominał natomiast o pilocie - i nic w tym dziwnego, zapewne pochowano go już
poprzedniego dnia na małym cmentarzu w Aurorze.
„W dzieciństwie ojciec często mi o tym opowiadał", wspominał Charlie Stephens z
zadziwiającą jasnością umysłu. Sam jednak dowiedział się o pilocie dopiero jako 20-
latek.

Miejsce ostatniego spoczynku kosmity?


Teren, na którym doszło do tajemniczej katastrofy, stał się w pierwszej połowie XX
wieku własnością innej rodziny. W 1945 roku małżeństwo farmerów, Brawley i Etta
Oates, kupili ziemię od sędziego Proctora i mieszkali tam przez 30 lat. Brawley Oates
umarł dokładnie wtedy, kiedy Aurora znowu trafiła na pierwsze strony gazet, czyli na
przełomie 1972 i 1973 roku. Wdowa twierdziła, że na miejscu, gdzie rozbił się statek
powietrzny, całymi latami nic nie rosło. Poza tym wszyscy członkowie rodziny Oatesów
mieli kłopoty ze zdrowiem. Jej zdaniem wynikało to z tego, że latami czerpali wodę ze
studni, niewykluczone, że podczas katastrofy znajdująca się tam woda uległa skażeniu.
Zajmijmy się ostatnim dowodem wskazującym, że 17 kwietnia 1897 roku naprawdę
doszło do opisywanego przez świadków wydarzenia. Na małym cmentarzu w Aurorze
do dzisiaj istnieje ten grób. A do 1973 roku był na nim charakterystyczny kamień
nagrobny, który zdradzał miejsce pochówku małego pilota z kosmosu.
Wiosną 1973 roku William Case, ekspert od wykrywaczy metali Fred N. Kelly i dyrektor
MUFON (Mutual UFO Network - dzisiaj jedna z największych organizacji badających
UFO w USA) Walter Andrus przybyli do Aurory. Naturalne, że oprócz miejsca
katastrofy, w którym udało im się znaleźć jeszcze 12 odłamków, interesował ich przede
wszystkim cmentarz. Na miejscu, gdzie według źródeł miał spoczywać Marsjanin,
widniał nieduży, wysoki na niecałe pół metra kamień nagrobny z wapienia. Czy pod nim
naprawdę spoczywał obcy?
Grób był za mały na dorosłego - pochowano w nim dziecko albo karła. Na wapiennym
nagrobku wyryto dziwny rysunek: było to wielkie V, odwrócone o 90 stopni. W środku
litery znajdowały się trzy małe kółka. Rysunek przywodził na myśl dolną część
latającego spodka, a małe kółka można by, przy odrobinie fantazji, wziąć za bulaje.

Kradzież dowodów pod osłoną nocy


Wykrywacz metalu, z którego Fred Kelly korzystał podczas badania grobu, wykazał cos
dziwnego - wydawało się, że na głębokości jednego metra znajduje się więcej metalu.
Trzej naukowcy postanowili jeszcze tego samego dnia wnies'ć o oficjalną zgodę na
ekshumację, żeby przebadać zarówno zwłoki, jak i ukryte w ziemi kawałki metalu.

Nagrobek pilota z Aurory. Kamień nagrobny zaginął razem z kawałkami metalu o


nietypowym stopie,
lecz tajemniczy pilot nadal spoczywa w tym grobie (zbiory Johannesa Fiebaga).

Kiedy jednak następnego dnia wrócili na cmentarz, los szykował im smutną


niespodziankę: pod osłoną nocy ktoś ukradł nagrobek. A kiedy Kelly ponownie badał
grób wykrywaczem, nie było śladu po obecności metalu. Dostrzegli natomiast trzy
niewielkie otwory, wywiercone dokładnie tam, gdzie miały się znajdować odłamki.
Podejrzewali potajemne działania służb rządowych albo sił specjalnych - potrzeba
przecież nie lada wyposażenia i umiejętności, by wydobyć przedmioty spod metrowej
warstwy ziemi i nie uszkodzić przy tym grobu.
Ktokolwiek był za to odpowiedzialny, niewykluczone że posunął się do jeszcze bardziej
drastycznych środków: niemal dokładnie rok po tych wydarzeniach William Case nagle
umarł.
I na tym badania się zakończyły, znaczna część mieszkańców Aurory nie zgadzała się
na ekshumację. Obawiali się, że na cmentarzu dojdzie do masowego otwierania
grobów. A jeśli we wskazanym grobie nie byłoby Marsjanina? Czy wtedy naukowcy
chcieliby otworzyć też sąsiednie groby? I kolejne, aż rozkopaliby cały cmentarz? Stało
się to, czego najbardziej obawiali się specjaliści z MUFON: nie uzyskano zgody na
ekshumację. Tak więc tajemniczy pilot nadal spoczywa na cmentarzu w Aurorze!

Wkracza najwyższa władza


Na zakończenie warto przytoczyć ciekawą historię związaną z katastrofą UFO w
Aurorze, w którą zamieszany jest miejscowy szeryf, H.R. „Pig" Idell. Przez dwa tygodnie
patrolował on cmentarz, żeby zapobiec nielegalnym ekshumacjom. Odmówił przyjęcia
wsparcia od Gwardii Narodowej i patrolował cmentarz jedynie w towarzystwie
zastępców. W noc po zakończeniu czuwania doszło do kradzieży nagrobka i kawałków
metalu. Chyba nie trzeba zaznaczać, że przedmioty te zniknęły bez śladu.
James Idell, jego syn, opowiadał wszystkim zainteresowanym, że jego dziadek był w
1897 roku jednym z tych, którzy pomagali pochować „obcego". Opisywał go jako
„przybysza z kosmosu, wysokiego na metr, z wielką głową". Poza tym twierdził, że jego
ojciec, szeryf, dobrze wie, kto ukradł nagrobek, ale ze względu na „rozkazy z góry" nie
może puścić pary z ust.
Badania dotyczące katastrofy UFO w Aurorze na tym się zakończyły, choć materiał
dowodowy jest chyba nawet lepszy niż ten z Roswell. Oba wydarzenia dzieli pół wieku,
ale łączy je jedno: w obu wypadkach władze nabrały wody w usta, chcąc zataić fakty
przed opinią publiczną. Mówiąc brutalnie, tworzy się na nasz użytek „sztuczną
rzeczywistość".
Nie da się jednak uniknąć niewygodnych pytań. Są jak korzenie pod asfaltem, pewnego
dnia przebiją go z niespotykaną siłą i wyrwą się w górę, do słońca, do światła prawdy!

Rozdział 11
Przeklęty sarkofag

Czy klątwa może spowodować katastrofę morską?


Seria tragicznych wydarzeń rozpoczęła się w 1870 roku, gdy grupa brytyjskich
archeologów pod kierownictwem doktora Dublina natrafiła podczas wykopalisk w
Egipcie na starożytny sarkofag. Kiedy uniesiono pokrywę, naukowców ogarnęło
zarazem przerażenie i zachwyt, zobaczyli pośmiertną maskę pięknej kobiety, ale jej
twarz emanowała złem.
Później ustalono, że był to grób pochodzącej z królewskiego rodu kapłanki, która żyła
1600 lat p.n.e. Były to czasy XVI dynastii, gdy w Egipcie rządzili wojowniczy
Hyksosowie. Mumii jednak nie znaleziono. Czyżby zabrali ją rabusie grobów?
Zaskakujące, złodzieje zazwyczaj sięgali po kosztowności, nie po mumie.
Po kilku tygodniach od odkrycia grobowca naukowcy, którzy nadal przebywali w
północnej Afryce, wybrali się na polowanie. Doktor Dublin poprosił służącego o strzelbę,
ta jednak nagle wystrzeliła i archeolog stracił ramię. Służący zaklinał się, że nie dotykał
cyngla i nie miał nic wspólnego ze strzałem. Jednak doktor Dublin także nie mógł
pociągnąć za spust, czego dowodzą zeznania jego i jego kolegów.
Ramię trzeba było amputować. Nie było to jednak jedyne nieszczęście, które dotknęło
uczestników feralnej ekspedycji.
Po tragicznym polowaniu naukowcy wyruszyli w drogę powrotną do Londynu. Minęły
zaledwie trzy tygodnie i pierwszy członek ekspedycji stracił życie: doktor Paul Austin
umarł niespodziewanie, bez widocznej przyczyny. Rok później zginął Archibald
Hoggins, także uczestnik tamtej wyprawy. Został przypadkowo zastrzelony.

Niewiarygodna seria nieszczęśliwych wypadków


To był jednak dopiero początek serii nieszczęśliwych wypadków, którą zakończyła
jedna z największych katastrof ery nowożytnej. Ale po kolei.
Pozostali członkowie wyprawy doktora Dublina sprzedali swoje znalezisko profesorowi
Mansfieldowi, który wysoce je cenił i pokazywał tylko najbliższym przyjaciołom. Jeśli
wierzyć dziennikarskiej relacji, stan zdrowia profesora gwałtownie się pogorszył.
Dręczyły go choroby i depresje, aż zrozpaczony poprosił słynną wówczas spirytystkę i
teozofkę Helenę Pietrownę Bławatską (1831-1891), by obejrzała jego skarb.
Madame Bławatską, założycielka Towarzystwa Teozoficznego, słynęła ze zdolności
parapsychicznych. Orzekła, że trumna przynosi pecha wszystkim, którzy jej dotkną.
Profesorowi poradziła jak najszybsze pozbycie się jej, a najlepiej zniszczenie, gdyż
wydziela złą energię.
Mansfield nie posłuchał dobrej rady. Nie chciał, a może nie potrafił się pozbyć swego
skarbu. Wkrótce po spotkaniu z Bławatską zmarł w niejasnych okolicznościach.
Trumna stała się własnością przyrodniej siostry Mansfielda, pani 0'Connor. Helena
Bławatską skontaktowała się nią i ostrzegła: „Radziłam pani bratu, by zniszczył ten
sarkofag. Widzi pani, jaki los go spotkał, proszę nie zapominać, co spotkało
uczestników wyprawy!" Jednak nowa właścicielka nie dała się przekonać. Poruszona
urodą skarbu, zatrudniła fotografa Williama Fergusona, by zrobił dokumentację
fotograficzną zabytku. Zaledwie 11 dni po wykonaniu zlecenia już nie żył.
Londyńskie Towarzystwo Badań Parapsychologicznych pytało głośno: „Która to już
ofiara przeklętej trumny? Ilu jeszcze ludzi musi zginąć, zanim zniszczymy diabelski
obiekt?"
Pani 0'Connor w końcu przekazała sarkofag British Museum. Zgłosiło się po nią dwóch
jego pracowników. Jeden z nich pięć dni później miał zawał serca, drugi po siedmiu
dniach stracił nogę w tragicznym wypadku.

Numer 22542
Mimo znacznej liczby ofiar i wypadków, wobec których trudno było mówić o zbiegu
okoliczności, dyrektorka muzeum nie widziała związku między nieszczęściami a trumną.
Niewykluczone też, że liczyła na zwiększoną liczbę odwiedzających, zafascynowanych
przeklętą trumną, wystawioną pod numerem 22542 w sali egipskiej.
Seria tragicznych wydarzeń trwała dalej. Dziennikarz Bill Fletcher zainteresował się
tajemniczą trumną i napisał o niej artykuł. Pół roku później spoczął w grobie. Kolejny
przypadek? Coraz trudniej było w to uwierzyć.
Nieco później robiono zdjęcia zabytku do oficjalnego katalogu muzealnego. Zatrudnieni
w tym celu fotografowie pozwolili sobie na niestosowne żarty. Jednemu z nich już w
drodze powrotnej drzwi w pociągu zmiażdżyły palce. Drugiego w domu powitała
zapłakana żona. Ich mały synek był ciężko chory. Następną ofiarą była arystokratka
Gwendolin Cecil of Sałisbury, córkaRoberta ArthuraCeciła of Salisbury (1830-1903),
premiera brytyjskiego w latach 1895-1902. Gwendolin pasjonowała się egipskimi
wykopaliskami. Ojciec ostrzegał ją przed przeklętą trumną, ona jednak puściła jego
słowa mimo uszu. Kiedy wraz z towarzyszką weszła do muzeum, powiedziała: „Jeszcze
nigdy nie widziałam równie złej twarzy! Prawdziwie diabelskie oblicze!"
I w tym przypadku nie trzeba było długo czekać na karę. Wychodząc z muzeum, kobieta
potknęła się, upadła i połamała kości. Następne cztery miesiące spędziła w szpitalu.

Kopia
Pracownicy muzeum coraz niechętnej wchodzili do sali egipskiej. Odkąd pojawił się tam
przeklęty sarkofag, troje z nich pożegnało się z życiem. Oczywis'cie dyrektor nie chciał
słyszeć o usunięciu trumny z ekspozycji. Obawiał się, że opinia publiczna uzna go za
przesądnego ignoranta, nie chciał też narażać na szwank opinii muzeum, jednego z
najbardziej prestiżowych na świecie.
Gdy pracownicy w końcu zagrozili odejściem, dyrektor wpadł na chytry pomysł. W
tajemnicy zastąpiono oryginał kopią, a prawdziwa trumna trafiła do muzealnych
magazynów. O zamianie wiedzieli tylko pracownicy, którzy teraz, jak można się
domyślić, szerokim łukiem omijali magazyny.
Na pewien czas zapanował spokój.
Sytuacja zmieniła się w 1912 roku, gdy do Londynu przybył Amerykanin, Oliver Pay ton.
Był profesorem egiptologii i bardzo go interesowały zbiory British Museum. Kiedy
zobaczył tajemniczą trumnę, od razu zorientował się, że ma do czynienia z falsyfikatem.
Po wielu namowach dyrektor zgodził się pokazać mu przechowywany w magazynie
oryginał. Profesor Payton był zachwycony i skarcił Anglika, że trzyma taki skarb w
podziemiach. „To skandal. My, Amerykanie, jesteśmy rozsądni i nie wierzymy w głupie
przesądy" - krzyczał. I od razu złożył dyrektorowi propozycję nie do odrzucenia.
Brytyjczycy zadziwiająco szybko przystali na realizację planu amerykańskiego
naukowca, sarkofag miał wraz z nim pojechać do Stanów Zjednoczonych.

Katastrofa
Trumna zgłoszona jako skrzynia z książkami trafiła na pokład statku, którym uczony
miał wrócić do Ameryki. Bardzo z siebie zadowolony poszedł do kabiny w pierwszej
klasie. Był święcie przekonany, że wyświadczył nie lada przysługę nie tylko swojej
ojczyźnie, ale i całej ludzkości. Można by porównać jego dumę do tego, co czują osoby,
dzięki którym dzieła sztuki albo zabytki trafiają na listę światowego dziedzictwa kultury
UNESCO.
Być może i takie myśli chodziły uczonemu po głowie, gdy krótko przed północą 14
kwietnia 1912 roku poczuł, że statek w coś uderzył. U wybrzeży Nowej Fundlandii,

Czy katastrofę „Titanica" spowodowała klątwa egipskiej kapłanki? Historycy nie powinni
lekceważyć nawet najbardziej nieprawdopodobnych hipotez (zbiory autora).

na środku lodowatego Atlantyku, doszło do zderzenia z górą lodową. Marynarze


zorientowali się zbyt późno. Kapitan Smith nie chciał wzbudzać paniki wśród
pasażerów, poza tym święcie wierzył w niezatapialność statku, zamiast sygnału SOS
wysłał tylko CQD - come ąuickly, danger.
O drugiej w nocy olbrzymi statek przegrał walkę z żywiołem. Niewyobrażalny chaos i
brak łodzi ratunkowych sprawiły, że z 2207 ludzi na pokładzie 1517 zginęło w lodowatej
toni, wśród nich profesor Payton. Także trumna poszła na dno, razem ze statkiem.
Czytelnicy zapewne domyślają się, o jaki statek chodzi. Tak jest, to był „Titanic".
Niedawno o jego losie przypomniał film, a opowieść o katastrofie do dziś przyciąga
naszą uwagę.
Oczywiście w pierwszej chwili hipoteza, by przyczyn największej katastrofy morskiej ery
nowożytnej upatrywać w klątwie rzuconej przez starożytną egipską kapłankę, zakrawa
na absurd. Jeśli jednak przeanalizujemy ciąg nieszczęść, nie sposób opanować
dreszczu niepokoju. Współcześni historycy wzdrygnęliby się z obrzydzeniem, gdybyśmy
połączyli wydarzenie historyczne z działaniem prastarych sił natury. Ale czy wszystko
da się zawsze wytłumaczyć tradycyjnie, nie uwzględniając nietypowych czynników?
Moim zdaniem, zbyt często wybieramy najłatwiejszą drogę.
Wiele dowodów skłania nas do tego, abyśmy zadali pytanie: Czy rzeczywiście do
katastrofy „Titanica" przyczynił się, w taki czy inny sposób, przeklęty sarkofag?
Dzisiejsza technika może nawet podsunie odpowiednie środki, by tego dowieść. Z
wraku statku wydobyto już wiele przedmiotów; można przecież wydobyć także trumnę.
Tylko że wówczas koszmarna seria, przerwana przed 90 laty, zaczęłaby się od nowa...

Rozdział 12
Papieskie nieposłuszeństwo

Trzecia tajemnica fatimska


Europa pogrążona była w zawierusze I wojny światowej, lecz nie wszędzie docierały
wojenne okrucieństwa. Na pewno nie do Fatimy, małej wioski leżącej w portugalskiej
prowincji Estremadura. Tam panował pokój, a s'wiat wydawał się niezmienny,
przynajmniej do 13 maja 1917 roku.
Tamtego dnia troje dzieci pasło owce. Łucja Santos i jej kuzyni, Hiacynta i Franciszek
Marto, nie umieli czytać i pisać - na takie luksusy jak szkoła nie było czasu, dzieci
musiały pomagać w gospodarstwie. Nagle otoczyło ich jaskrawe światło. Zaintrygowani
pobiegli w stronę, z której dochodziło, na łąkę Cova da Iria. Chcieli mu się przyjrzeć
dokładniej.
Światło było tam nadal, a pośrodku jasnej plamy dostrzegli postać kobiety. Przemówiła
ona i oznajmiła dzieciom, że przybywa z nieba. Poleciła małym pastuszkom, by 13. dnia
każdego miesiąca, do października, przychodzili w to samo miejsce. W październiku
miało dojść „do cudu, w który wszyscy uwierzą".
Miesiąc później, 13 czerwca, tłum gapiów liczył już 50 osób ciekawych, co objawi im
tajemnicza postać. Najstarsza z dzieci, Łucja (ur. 1907), zdawała się rozmawiać z
niewidzialną istotą. Jej odpowiedzi nie słyszał nikt poza dziewczynką, nawet dwoje
pozostałych dzieci. Kiedy rozmowa z niewidzialną istotą dobiegła końca, świadkowie
ujrzeli coś na kształt wybuchu. Z drzewa, na którym miało dojść do tego i pozostałych
objawień, uniosła się mała chmurka.
Miesiąc później tłum liczył już - ni mniej, ni więcej - 4500 ludzi ciekawych cudu. Tym
razem dzieci usłyszały trzy przepowiednie. Pierwsza zawierała wizje piekielnych mąk,
druga dotyczyła spraw współczesnych: pierwsza wojna miała się wkrótce zakończyć,
ale niedługo później miała wybuchnąć kolejna, o wiele straszliwsza, a miało się to stać
w roku śmierci papieża Piusa XI. Jak wiadomo, umarł on w lutym 1939 roku.
Dzieci z Fatimy: Hiacynta Marto, Franciszek Marto i Łucja Santos (od lewej). Tylko
Łucja przeżyła, pozostała dwójka zmarła niedługo po objawieniach (zbiory Fatima-
Edition Barthas).

Niesamowite światło uznano za znak Boży, podobnie jak głód, wojnę oraz
prześladowania Kościoła i papieża. Uważano, że Bóg w ten sposób karze ludzi za
grzechy. Trzecią przepowiednię Łucja zdradziła, bez świadków, tylko władzom
kościelnym. Następnie jej treść trafiła w zapieczętowanej kopercie do Watykanu.
Otworzono ją dopiero po wielu latach, a niedawno papież Jan Paweł II ogłosił publicznie
jej treść.

Podróż Matki Boskiej


W kolejnych miesiącach cud powtarzał się, zgodnie z obietnicą, regularnie. Za każdym
razem było to bardziej spektakularne widowisko. Podczas piątego objawienia, 13
września 1917 roku, wierni - wówczas można ich było liczyć już w dziesiątkach tysięcy -
widzieli kulę światła, która powoli i majestatycznie zniżała się z nieba. Łucja mówiła, że
Matka Boska zawsze zjawia się powoli, w kręgu światła, a dzieci widzą Madonnę
dopiero wtedy, kiedy znajduje się bezpośrednio nad bukiem.
Obecny przy objawieniu wikary z Leiria, monsignore Jean Quaresma, opisał bardzo
dokładnie to, co widział. Tak dokładnie, że - chyba nieświadomie - trafił w sedno.
„Możliwe, że te proste dzieci zobaczyły Matkę Boską; nam dane było tylko zobaczyć
pojazd, jeśli można tak to nazwać, w którym przybywała na niegościnną Serra de Aire".
Monsignore Quaresma prawdopodobnie opisał zjawisko, które dzisiaj, na początku XXI
wieku, określilibyśmy mianem „niesamowitego spotkania trzeciego stopnia".
Władze kościelne przesłuchiwały 10-letnią Łucję z zapałem godnym świętej inkwizycji.
Pytana, czemu tak często podczas objawienia opuszczała wzrok, zamiast śmiało
patrzeć na Najświętszą Panienkę, odparła tylko: „Bo czasami mnie oślepiała".

Punkt kulminacyjny: cud słoneczny


123Z miesiąca na miesiąc rosła liczba wiernych, chcących być świadkami objawień,
które powtarzały się, zgodnie z zapowiedzią, 13. dnia każdego miesiąca. Trzynastego
października 1917 roku w strugach deszczu oczekiwało około 80 000 gapiów. To, co się
wydarzyło tamtego dnia, o wiele bardziej przypomina spotkanie z niezidentyfikowanym
obiektem latającym niż przeżycie religijne. Nagle chmury deszczowe rozstąpiły się i
odsłoniły skrawek błękitnego nieba. Słońce - czy raczej to, co zaskoczony tłum brał za
słońce - kołysało się i drżało. Jednocześnie przesuwało się w prawo i w lewo, by w
końcu wirować w zawrotnym tempie dokoła własnej osi. Z rozszalałego obiektu
wydobywały się kolorowe promienie: zielone, czerwone, niebieskie i fioletowe - i
spowijały całą okolicę niesamowitym światłem.
Celowo użyłem słowa „obiekt" - bo znana nam wszystkim główna gwiazda naszego
Układu Słonecznego nie mogłaby wykonać takich manewrów. A gdyby nawet,
zaobserwowano by to na całym świecie, a nie tylko w zapomnianym zakątku Portugalii!
Poza tym wielu naocznych świadków twierdzi, że widziało wirujący płaski dysk,
Niezliczone tłumy oczekiwały 13 października 1917 roku na cud słoneczny. To, co się
wydarzyło, wykazuje wiele cech typowych dla spotkania z UFO! (zbiory Fatima-Edition
Barthas).

który w końcu przestał się kręcić i dziwnym zygzakowatym ruchem zbliżał się do ziemi,
ale tylko na moment, bo zaraz z powrotem wzbił się w powietrze i „zniknął w słońcu".
W tłumie gapiów zapanowało bezbrzeżne zdumienie: przed chwilą kompletnie
przemoczeni, teraz wszyscy mieli suche ubrania! Wyschła też ziemia, na której stali. Po
tym dniu widzenia Matki Boskiej w Fatimie skończyły się równie nagle, jak się zaczęły.

Morderstwo z zimną krwią?


Wkrótce po zakończeniu objawień wydarzyło się coś bardzo niepokojącego. Umarło
dwoje z trojga dzieci, którym miała się objawić Matka Boska: Hiacynta i Franciszek. U
obojga zaobserwowano nietypowe objawy, które przypisano grasującej wówczas po
Europie grypie „hiszpance". Naukowiec Johannes Fiebag wysunął inną tezę. Wyraził
mianowicie przypuszczenie, że dzieci mogły umrzeć wskutek promieniowania
radioaktywnego, któremu byli poddani podczas wizji. To możliwe. Z drugiej strony,
Portugalia była wówczas jednym z najbiedniejszych krajów Europy i miała najwyższą
śmiertelność wśród dzieci.
Jednak inna okoliczność każe przypuszczać, że Fiebag się nie mylił. Choroba, której
ofiarami padły dzieci w ciągu dwóch lat po ustaniu objawień, w dużym stopniu
przypominała chorobę popromienną. Oboje uskarżali się na bóle głowy, nudności,
rozwolnienie i kłopoty ze skórą, wrzody i wypryski.
I to wszystko było zapowiedziane! Podczas drugiego objawienia, 13 czerwca 1917 roku,
Matka Boska zdradziła Łucji: „Hiacynta i Franciszek wkrótce do mnie przyjdą. Ty
jeszcze musisz tu zostać!" Jeśli przyjmie się za prawdziwą coraz bardziej
prawdopodobną hipotezę o promieniowaniu radioaktywnym, dochodzimy do
wstrząsających wniosków. Czyżby Łucji podano preparat, który chroni od skutków
promieniowania, być może potrzebnego do wytworzenia holograficznych wizji? Zbyt
naciągane? Nie zapominajmy, że w przypadku, niestety, ciągle możliwym, skażenia
radiologicznego ludność cywilna ma dostawać tabletki jodu.
Czy dwoje z trojga dzieci padło ofiarą okrutnego morderstwa pozaziemskich reżyserów
spektaklu z Fatimy? Czy w ich grobach, celu niezliczonych pielgrzymek, spoczywają
napromieniowane zwłoki? Jeśli naprawdę są w to zamieszani przedstawiciele obcej
cywilizacji, dopuścili się karygodnego czynu.

Panika w kurii
Z całej trójki przeżyła tylko najstarsza, Łucja, która wstąpiła do klasztoru. Przez wiele lat
mieszkała w klasztorze sióstr karmelitanek w Coimbra w Portugalii i była całkowicie
odcięta od świata zewnętrznego. Przygnębiająca myśl, zwłaszcza że przywodzi na myśl
praktyki tajnych służb, które chcą się pozbyć niewygodnych świadków.
Po początkowych wahaniach, w 1930 roku, biskup diecezji Leiria, do której należy także
Fatima, uznał widzenia trójki dzieci za autentyczne objawienia Matki Boskiej. W
pięćdziesiątą rocznicę pierwszego objawienia, 13 maja 1967 roku, do Fatimy
przyjechało około 1 000 000 wiernych z całego świata. Papież Paweł VI osobiście
przybył z Rzymu, by celebrować nabożeństwo. Gest pojednania? Przecież zaledwie
siedem lat wcześniej jego poprzednik, Jan XXIII, całkowicie zignorował zjawisko
uważane wszak przez Kościół za Boskie objawienie.
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ten akt papieskiego nieposłuszeństwa był
wymierzony w najwyższe władze, nie z tego świata. Co się zatem wydarzyło?
W 1960 roku, który dla dzieci z Fatimy był datą, po której mogły ujawnić trzecią
tajemnicę fatimską, papież Jan XXIII otworzył list Łucji w towarzystwie kardynałów.
Tłumaczem był portugalski biskup monsignore Paul Jose Tavares. Nikt do dzisiaj nie
wie dokładnie, co się wówczas zdarzyło. Opuszczając papieską rezydencję, duchowni
byli wstrząśnięci i poruszeni, jakby zobaczyli ducha. A papież Jan XXIII powiedział tylko:
„Nie możemy ujawnić trzeciej tajemnicy fatimskiej. Wywołałoby to pani-kę".
Od tego czasu, jak można się domyślić, aż się roi od plotek. Mówi się o przerażającym,
bezlitosnym sądzie Bożym, a także o koszmarnych katastrofach ekologicznych i
globalnych zmianach. Krążą też pogłoski, że trzecia tajemnica fatimska jest tak
banalna, iż Kościół katolicki naraziłby się na śmieszność, ujawniając ją. W takim razie,
skąd taka reakcja najwyższych władz kościelnych? Z powodu banalnej przepowiedni?
Nie, moim zdaniem urzędnicy kościelni, którzy skłaniają się do zachowania tajemnicy,
doskonale wiedzą, co zawiera trzecia tajemnica.
To paradoks - papież i Kościół świadomie sprzeciwiają się woli Bożej, bo przecież
objawienia fatimskie zostały przez Kościół uznane! Powstał istny labirynt kłamstw i
obrońcy jedynej prawdziwej wiary musieli się nieźle nagłowić, żeby w skomplikowanej
logice doszukać się myśli przewodniej.
W almanachu katolickim z 1976 roku ogłoszono, że nie ujawniono jeszcze trzeciej
tajemnicy fatimskiej, ale Kościół uskarża się na niezdrowe nią zainteresowanie. W 1984
roku wypowiedział się biskup diecezji Leiria, monsignore Alberto Cosme do Amaral:
„Trzecia tajemnica fatimska nie ma nic wspólnego z bombami atomowymi i rakietami
typu Pershing, nic wspólnego z zagładą ludzkości. Dotyczy naszej wiary".

Oficjalny komunikat
Biskup dodał, że Kościół katolicki ma poważne powody, by nie ujawniać trzeciej
tajemnicy fatimskiej. Po raz kolejny wierzącym katolikom, i nie tylko im, ich przywódcy
duchowi odmawiają prawa do prawdy, choć ta dotyczy wszystkich ludzi. Czy ludziom
naprawdę trzeba mówić i decydować za nich, co mogą wiedzieć? W co wierzyć? Jak za
czasów świętej inkwizycji!
Na przełomie tysiącleci świat obiegł „oficjalny komunikat Watykanu", który ujawniał, że
trzecia tajemnica fatimska dotyczyła, ni mniej, ni więcej, zamachu na papieża z 1981
roku. Gdyby była to prawda, czemu zwlekano z jej ogłoszeniem 20 lat? I dlaczego,
skoro włas'nie tego dotyczyła przepowiednia, nie udało się zapobiec zamachowi, w
wyniku którego papież Jan Paweł II odniósł poważne rany? Nie, nie możemy tego
przyjąć, prawdziwa tajemnica nadal jest skrywana w Watykanie.
Póki Stolica Apostolska stara się za wszelką cenę zachować treść trzeciej przepowiedni
w tajemnicy, poty mamy prawo spekulować na jej temat. Prawda nie może być i nie jest
prywatną sprawą elit, nieważne - państwowych czy religijnych.

Co by było, gdyby...
Bezpieczny w świadomości, że nie jestem katolikiem, więc Rzym nie może mnie
ekskomunikować, odważę się tu snuć przypuszczenia, śmiałe, ale nie
nieprawdopodobne. Co by było, gdyby okazało się, że tajemnica, którą objawiono trójce
dzieci, którą niepiśmienna Łucja przekazała dalej hierarchom Kościoła, zawierała takie
oto przesłanie? Taki tekst rzeczywiście wywołałby panikę wśród nieprzygotowanych
wiernych, bo dotyczyłby „naszej wiary":
Wy, mieszkańcy trzeciej planety od Słońca w jednym z niezliczonych układów
słonecznych, którzy tak chętnie uważacie się za panów stworzenia! Nie jesteście jedyną
formą

Papież Jan Paweł II i Łucja Santos podczas wspólnej wizyty w Fatimie, 13 maja 1982
roku (zbiory Johannesa Fiebaga).

inteligentnego życia we wszechświecie, już od dawna wiele form życia stanowi część
wielkiej rodziny galaktyk. Jesteśmy jedną z nich i obserwujemy waszą drogę od dawna.
To dzięki nam trafiliście na właściwą drogę. To dzięki naszej ingerencji jesteście, kim
jesteście, choć nie jest to proces zakończony, wkrótce posuniemy się dalej.
Przygotujcie się, że niebawem nawiążecie kontakt z wysoko rozwiniętą cywilizacją z
kosmosu, która was stworzyła na swój obraz i podobieństwo i dalej będzie to robić.
Przestańcie ze sobą walczyć, jak wasi przodkowie, póki nie daliśmy im inteligencji i nie
cieszymy się od tego czasu boską czcią. Spektakl na niebie to dowód, że nasza moc
pochodzi nie z tego świata. Uważajcie, bo w najbliższym czasie zobaczycie to nieraz...
Takie przesłanie wzbudziłoby zamęt wśród hierarchów wszelkich religii, z pewnością
większy niż przepowiednie końca świata czy ostrzeżenia o zamachach. Tych
dostarczają nam aż nadto domorośli prorocy i nikt nie zwraca na nich uwagi. Tak więc
świat dalej czeka na to, co skrywa trzecia tajemnica fatimska...

Rozdział 13
Nieudany zamach

Najlepiej skrywana tajemnica Stanów Zjednoczonych


W thrillerze science fiction Lot Feniksa bohater, za sprawą podróży w czasie, przenosi
się ze Stanów Zjednoczonych lat 80. XX wieku do innej, równoległej rzeczywistości.
Okazuje się jednak, że jego kraj wygląda zupełnie inaczej: rządzą w nim faszyści,
wojskowy dryl towarzyszy życiu cywilów od świtu do nocy. Powoli nasz bohater
odkrywa, jak doszło do takiej zmiany w historii.
Bombowiec stealth, najnowocześniejszy element wyposażenia armii amerykańskiej,
wpada w dziurę czasową i tym sposobem trafia do Berlina późnych lat 30. XX wieku.
Narodowi socjaliści szybko zorientowali się w wartości cudownej broni i błyskawicznie
przejęli nad nią kontrolę. Bombowiec wrócił do Waszyngtonu już z niemiecką załogą,
która zrównała stolicę z ziemią i wprowadziła w kraju reżym narodowosocjalistyczny.
Skomplikowana akcja i - jak to bywa w filmach tego typu - rozbudowana fabuła
sprawiają, że bohaterowi udaje się w koiicu przywrócić rzeczom włas'ciwy bieg. W
swojej rzeczywistości spotkał nawet ludzi, których znał ze Stanów opanowanych przez
faszystów, i widział, jak bardzo zmieniała się ich sytuacja.
Tyle, jeśli chodzi o krótkie streszczenie fabuły filmu Lot Feniksa. Nikt nie wie, że Stany
Zjednoczone już raz były niemal o krok od takiego rozwoju wypadków.
Sprzysiężenie przeciwko prezydentowi
Wpamiętnym roku 1933 nie tylko Adolf Hitler został wybrany na przywódcę, który przez
najbliższe lata miał decydować o losach s'wiata. W tym samym roku Franklin Delano
Roosevelt został trzydziestym drugim prezydentem USA. Przeszedł do historii jako
prezydent, który najdłużej mieszkał w Białym Domu: wbrew przeciwnos'ciom
Gdyby powiodły się plany nąjpotężniej szych amerykańskich przemysłowców, w USA
wprowadzono by
ustrój faszystowski (archiwum „Magazyn 2000 plus").

losu został wybrany na czwartą kadencję w 1944 roku. Nie dokończył jej; zmarł 12
kwietnia 1945 roku.
Roosevelt obejmował ster rządów w państwie w trudnym okresie. Wielki Kryzys,
rozpoczęty krachem na giełdzie nowojorskiej, dotknął całe amerykańskie
społeczeństwo. Prezydentowi udało się tchnąć nowe życie w gospodarkę kraju i
zbudować zręby państwa opiekuńczego. Jego polityka ekonomiczna i społeczna, która
łączyła ideę zaciskania pasa z rozwojem gospodarki, szybko napotkała silny opór.
Roosevelt zareagował zwrotem na lewo, który zagwarantował mu ogromne poparcie
społeczne i reelekcję w 1936 roku. Od tej pory jednak konserwatyści i potentaci biznesu
byli jego zagorzałymi przeciwnikami.
Zaledwie rok po objęciu władzy przez Adolfa Hitlera wielu zamożnych Amerykanów
postrzegało narodowy socjalizm jako rodzaj tarczy ochronnej przed komunizmem i
socjalizmem. Zresztą paniczny strach przed komunizmem zdaje się uosabiać
odwieczną amerykańską traumę: ten strach leży u źródeł najbardziej haniebnych
wydarzeń w najnowszej historii tego kraju, które miały miejsce w latach 1950-1954. W
tym czasie konserwatywny senator Joseph Raymond McCarthy stał na czele komisji do
spraw komunizmu i rozpętał istne polowanie na czarownice. Metody McCarthy'ego -
zastraszanie i zniesławianie - doprowadziły w końcu do tego, że senat rozwiązał
komisję i przerwał jego karierę polityczną.

Przeciwnik Roosevelta
Wróćmy jednak do sprawy sprzysiężenia, którego celem było obalenie Franklina D.
Roosevelta i wprowadzenie w Stanach Zjednoczonych ustroju faszystowskiego.
Jak wspomniałem, polityka społeczna Roosevelta wzbudzała ostry sprzeciw - niejeden
przemysłowiec uważał prezydenta za komunistę. Roosevelt nie przypadł do gustu
zwłaszcza dwóm przedstawicielom świata przemysłu i kapitału. Jeden z nich to
wpływowy przemysłowiec Irenee DuPont, potomek bogatej francuskiej rodziny, której
wpływ na gospodarkę amerykańską jest widoczny nawet dziś. Założycielem dynastii
potentatów był ekonomista i polityk Pierre Samuel DuPont de Nemours, który w roku
1815 przybył do Ameryki. Jego syn, Eleuthere Irenee DuPont, założył na początku XIX
wieku fabrykę prochu, natomiast jego syn zajmował się chemią. W latach 20. XX wieku
z dawnej fabryki prochu powstał największy w Stanach Zjednoczonych koncern
chemiczny, w którym na krótko przed wybuchem II wojny światowej odkryto nylon.
Drugim spiskowcem był William S. Knudsen, szef General Motors, największego
koncernu samochodowego w Stanach Zjednoczonych. General Motors było nawet
pośrednio zaangażowane w działalność hitlerowskiego przemysłu militarnego (w ich
posiadanie przeszła między innymi w 1929 roku większość akcji niemieckiej fabryki
Opla).
Na początku 1934 roku obaj potentaci doszli do wniosku, że mają serdecznie dosyć
komunisty Roosevelta i jego polityki. Razem ze wspólnikami z Morgan Bank i General
Motors sfinansowali zamach stanu, w którym prezydent Roosevelt miał paść ofiarą
terrorystów. Sytuacja stała się bardzo poważna.

Lojalny generał
Oddział terrorystyczny, na którego zorganizowanie przeznaczono 3 000 000 dolarów,
powstał na wzór francuskiej organizacji faszystowskiej Croix de Feu (Krzyż Ognia).
Organizacja, założona w 1927 roku wśród odznaczonych za męstwo medalem Croix de
Guerre (Krzyżem Wojennym), rozwijała się pod przywództwem hrabiego Francois de la
Roque (1886-1946), aż stała się faszystowską bojówką, którą rząd rozwiązał w 1936
roku.
Niewiele brakowało, aby ich plan zakończył się sukcesem. Szyki pokrzyżował im
dowódca piechoty morskiej, generał Smedley Butler. Spiskowcy zwrócili się do niego z
propozycją powołania rządu wojskowego. Generał Butler, który nieraz publicznie
atakował New Deal, oficjalny program polityki społecznej demokratów, będąc lojalnym
żołnierzem i obywatelem, poinformował Roosevelta o planowanym zamachu.
Nie chcąc w dobie recesji wywoływać kryzysu narodowego, Roosevelt zdecydował się
nie atakować spiskowców otwarcie, ale przekazać wszystkie dane prasie. Choć
większość gazet pisała tylko o śmiesznych plotkach, niejeden ze spiskowców na
wszelki wypadek wolał opuścić kraj i w bezpiecznej odległości przeczekać pierwsze
oburzenie.

Lojalność generała pokrzyżowała plany spiskowców (archiwum „Magazyn 2000 plus").

Komisja Kongresu, której zadaniem było zbadanie okoliczności zawiązania spisku,


zajmowała się tą sprawą przez ponad cztery lata. Efektem jej prac był raport, nigdy
nieujawniony opinii publicznej. Podobno jednak zawierał zdanie, że spiskowcy chcieli
wprowadzić w USA ustrój faszystowski. Komisji jakoby udało się pozyskać
potwierdzenie tej tezy z ust generała Butlera. Najwyraźniej jednak inicjatorzy spisku nie
ponieśli konsekwencji, o czym najlepiej świadczy dzisiejsza pozycja koncernu DuPont w
gospodarce światowej.

Spisek motorem dziejów


Był to ostatni jawny zamach bogatych przemysłowców na prezydenta Stanów
Zjednoczonych - przed rokiem 1963. Udowodnił jednak, że nie zawsze sznurki
spoczywają w dłoniach najpotężniejszych. A fakt, że o tej próbie zamachu nie
wspominają nasze podręczniki, po raz kolejny dowodzi, że historia to nauka, którą
manipuluje się na każdym kroku.
Spisek to odwieczny element naszych dziejów, może nawet ich siła napędowa.
Poczynając od braci biblijnego Józefa, po aferę Watergate, lista spisków ciągnie się w
nieskończoność. Może właśnie ten spisek miał na myśli Franklin D. Roosevelt, gdy
powie dział: „W polityce nic nie dzieje się przypadk:owo.Dzieje się to, co zostało
zaplanowane".
Musimy się nauczyć postrzegać także najnowszą historię z odrobiną krytycyzmu.

Rozdział 14
Nie tylko Czarnobyl i Hiroszima

Katastrofy jądrowe, o których nikt nie wie


Bomba wodorowa była, jak donosi oficjalna historia, pierwszym atomowym materiałem
wybuchowym. Stany Zjednoczone zdetonowały ją po raz pierwszy na poligonie
niedaleko Alamogordo, w stanie Nowy Meksyk, 16 lipca 1945 roku. Zaledwie trzy
tygodnie później, gdy wojna z Japonią była właściwie rozstrzygnięta, prezydent

Dwudziestego szóstego kwietnia 1986 roku w elektrowni atomowej w Czarnobylu


doszło do wybuchu reaktora. Wszystkich skutków nie znamy do dzisiaj (zbiory autora).

Harry Truman wydał rozkaz, by zrobić użytek z drugiej bomby. Załoga latającej fortecy
B-29 zrzuciła bombę, nazywaną Little Boy, na przemysłowe miasto Hiroszima w
słoneczny poranek szóstego sierpnia 1945 roku. Zginęło wówczas 80 000 ludzi, 100
000 zostało straszliwie rannych i poparzonych.

Centrum Hiroszimy zrównane z ziemią po eksplozji bomby atomowej szóstego sierpnia


1945 roku (zbiory autora).

Trzy dni później przyszła kolej na portowe miasto Nagasaki, oddalone od Hiroszimy o
300 kilometrów. Także ono zostało niemal całkowicie zrównane z ziemią. Po raz
pierwszy w historii wojen ci, którzy przeżyli, mogli zazdrościć umarłym.
Przenieśmy się w czasie, jest sobota, 26 kwietnia 1986 roku. W elektrowni jądrowej w
Czarnobylu, położonym około 130 kilometrów od Kijowa, doszło do wybuchu reaktora.
Jego rdzeń stopił się, prawdopodobnie wskutek awarii systemu chłodzącego, przez co
doszło do potężnej eksplozji połączonej z silnym promieniowaniem radioaktywnym.
Władze sowieckie początkowo bagatelizowały wybuch, ale jego straszliwe skutki
nieuchronnie wychodziły na jaw. Strażacy i żołnierze, którzy jako pierwsi dotarli na
miejsce katastrofy, umarli na chorobę popromienną, która zbierała obfite żniwo także w
następnych latach. Nie sposób dokładnie oszacować, ile dzieci przyszło na świat z
ciężkimi wadami genetycznymi wskutek napromieniowania. Radioaktywna chmura
przemierzyła całą Europę, a opady skaziły glebę i uprawy.
Katastrofa w Czarnobylu rozwiała marzenia naukowców o energii jądrowej, bezpiecznej
i dostępnej na wyciągnięcie ręki. A przeciętny obywatel pyta ze strachem, kiedy dojdzie
do następnej wielkiej katastrofy.
Hiroszima i Czarnobyl nie były ani pierwsze, ani jedyne, lecz historia o tym milczy.

Katastrofa w Port Chicago


Nocą 17 lipca 1944 roku potężny wybuch w kalifornijskim Port Chicago zniszczył dwa
transportery Amerykańskiej Marynarki Wojennej zawierające ładunek amunicji. Zrównał
z ziemią całą bazę, zniszczył także poważnie miasteczko o tej samej nazwie, położone
3 kilometry dalej. Zginęło około 230 żołnierzy, były setki rannych. Oba statki i nabrzeże
dosłownie zniknęły z powierzchni ziemi. Siła wybuchu wybiła wszystkie szyby w oknach
w promieniu 30 kilometrów, a przebywający w oddalonym o 60 kilometrów San
Francisco świadkowie widzieli odblask eksplozji.
Jak wspomniałem na początku, Amerykanie po raz pierwszy - przynajmniej oficjalnie -
zdetonowali bombę atomową 16 lipca 1945 roku na pustyni w Nowym Meksyku.
Tymczasem eksplozja w Port Chicago była, prawdopodobnie, pierwszą rzeczywistą
eksplozją jądrową. Pytanie tylko, zamierzoną czy nie.
„Bryan", okręt o wyporności 7212 ton, przebywał w porcie od czterech dni, czekał na
załadunek amunicji. Prawie 100 mężczyzn, niemal sami Afroamerykanie, którzy zostali
przydzieleni do wykonania tego zadania, do godziny 22.00 feralnego 17 lipca 1944 roku
załadowali 4600 ton amunicji.
Tuż obok cumował „Quinalt Victory", nowy statek, który szykował się do pierwszej
podróży. Także i na tym okręcie służyli prawie sami czarni marynarze. Na nabrzeżu
było mnóstwo ludzi i pociąg złożony z lokomotywy oraz 16 wagonów. Większość
żołnierzy obawiała się pracy w sąsiedztwie takiej ilości amunicji. Zapewniano ich
jednak, że nie ma niebezpieczeństwa wybuchu, bo w bombach i granatach nie
zamontowano jeszcze zapalników.

Radioaktywny obłok przesuwał się nad całą Europą. W jego zasięgu znaleźli się ludzie,
zwierzęta i uprawy
(archiwum czasopisma „tz", Monachium).

Umieszcza się je, zresztą do dzisiaj, dopiero w ostatniej chwili, żeby amunicja nie
stanowiła niepotrzebnego zagrożenia.

Słup ognia wysoki na 4 kilometry


A jednak o godzinie 22.00 ciszę przerwała potężna eksplozja. Świadkowie wspominali o
dwóch wybuchach, które nastąpiły po sobie w odstępie kilku sekund. Pierwsza
eksplozja była łagodniejsza, mimo to rozpętało się istne piekło, a słupy ognia strzelały w
niebo na wysokość 4 kilometrów. Zginęli wszyscy, którzy byli na statkach i na nabrzeżu.
Znajdowano jedynie strzępy ciał.
Co wydarzyło się na obu okrętach? „Bryan" został doszczętnie zniszczony, nie
znaleziono niemal żadnych szczątków. Siła wybuchu musiała być gigantyczna, by
dokonać takich zniszczeń. Uniosła „Quinalt Victory" do góry, odwróciła i rozerwała na
kawałki. Z tego statku zostało nieco więcej, największy fragment miał około 20 metrów,
była to część kilu z kawałkiem turbiny. Nie został natomiast nawet ślad po lokomotywie i
16 wagonach - po prostu zniknęły! Fala wysoka na 10 metrów zatapiała łodzie
zakotwiczone wiele kilometrów dalej, na rzece Sacramento, u ujścia której leży Port
Chicago.
Rankiem 18 lipca 1944 roku zbierano szczątki zwłok. Jeden ze świadków wspomina to
koszmarne zadanie: „Rano tam byłem, wysłano nas do portu. To był koszmar.
Widziałem but ze stopą w środku i przypomniały mi się wszystkie upiorne kawały, które
sobie opowiadaliśmy przed wybuchem. Na wodzie unosiły się głowy i ramiona.
Rozerwane ciała... To było straszne!"
Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych przeprowadziła dochodzenie. Oficjalnie
podano, że przyczyną eksplozji był „spontaniczny wybuch 1780 ton substancji
podobnych do TNT". O dziwo, władze od razu zdementowały pogłoskę, jakoby doszło
do wybuchu nuklearnego. Argumentowano to tym, że w owym czasie Amerykanie nie
mieli jeszcze wystarczającej ilości uranu 235, co jednak nie było prawdą. Z danych
rządowych wynika, że już w grudniu 1943 roku USA były w posiadaniu 74 kilogramów
tej substancji. A do skonstruowania bomby, która zniszczyła Hiroszimę, zużyto tylko
15,5 kilograma.

Dwa tajemnicze pojemniki


Kolejną poszlaką wskazującą, że wybuch w Port Chicago mógł wywołać materiał
rozszczepialny, jest fakt, że do całkowitego unicestwienia jednego ze statków i
lokomotywy z 16 wagonami nie wystarczyłoby 1780 ton ładunku wybuchowego. Poza
tym świadkowie mówili o oślepiająco białym świetle, co znalazło się nawet w raporcie
wojskowym - „pierwszy wybuch był oślepiająco biały".

Wiele poszlak wskazuje, że wybuch, który 17 lipca 1944 roku zniszczył Port Chicago,
byl także eksplozją jądrową (zbiory autora).

Taka jasność charakteryzuje eksplozje atomowe, które osiągają temperaturę milionów


stopni Celsjusza w milisekundach. Konwencjonalny wybuch osiąga zaledwie 5000
stopni Celsjusza i nie wytwarza oślepiająco białego światła. Chyba że materiał
wybuchowy zmieszano z magnezją, lecz takich bomb nie było na liście ładunkowej
okrętu „Bryan". Były na niej natomiast dwa pojemniki, oznaczone odpowiednio DLW
44755 i GN 46324. Gwiazdka w dokumentach odsyłała do dziwnego przypisu. Według
niego, załadowane właśnie pojemniki zostały oficjalnie zniszczone, żeby nikt nie
wiedział o ich zawartości.
Świadkowie widzieli nad Port Chicago chmurę w kształcie grzyba - a to cecha
charakterystyczna bomb atomowych wybuchających w atmosferze. Zapisy sejsmiczne
utrwaliły bardzo szybki wybuch, nietypowy w przypadku konwencjonalnych materiałów
wybuchowych.
Biorąc pod uwagę zeznania świadków i materiał dowodowy, a także sam przebieg
wybuchu i jego skutki, trudno nie uznać, że 17 lipca 1944 roku doszło do wybuchu
jądrowego. Pytanie tylko, czy był to wypadek, czy działanie celowe, by sprawdzić na
niczego nieświadomych żołnierzach, jak na królikach doświadczalnych, działanie nowej
broni. Niezależnie od tego, jak było w tym przypadku, wiemy skądinąd, że Amerykanie
nie mieli oporów, by eksperymentować na żołnierzach czy cywilach.
Jeśli ta ponura hipoteza się potwierdzi, okaże się, że katastrofa w Port Chicago to
najmroczniejsza tajemnica Stanów Zjednoczonych!

Pou Chao-fi i siły atomu


Kto mniema, że opisany incydent to najwcześniejszy wybuch jądrowy, jest w błędzie. Z
Chin docierają informacje o podobnym przypadku, który jednak miał miejsce 34 lata
wcześniej.
Obszary pustynne to wręcz wymarzony teren do eksperymentów, które chce się
przeprowadzić z dala od ludzkich oczu. Względy humanitarne grają tu pewną rolę, nie
są jednak najważniejsze. Absolutnym priorytetem jest zachowanie tajemnicy i - co się z
tym wiąże - zastosowanie najwyższych środków bezpieczeństwa w celu
uniemożliwienia działania szpiegom. Nic więc dziwnego, że supermocarstwa zawsze
ogłaszają najbardziej odległe pustynie obszarem zamkniętym: chcą tam spokojnie prze-
prowadzać eksperymenty i próby. Głównie atomowe. W Stanach Zjednoczonych
wykorzystuje się do tego celu pustynne rejony Nowego Meksyku, niedaleko Alamo
gordo.
Odkąd Chińska Republika Ludowa dołączyła do państw wyposażonych w broń ją
drową, eksperymentuje się i tam, ku rozpaczy zwolenników zakazu produkcji tego typu
broni. A jaki obszar nadaje się do tego celu lepiej niż pustkowia Gobi? Pustynia, zwana
także Sha-mo (morze piasku), to obszar wyżynny, położony prawie 1000 metrów nad
poziomem morza, ciągnący się na niemal 2000 kilometrów. Właściwie jest to teren
bezludny. Tylko w stepowych częściach mieszkają nieliczni Mongołowie.
To, co dla dzisiejszych chińskich kadetów jest chlebem powszednim, dla ich
poprzedników w młodej republice było czymś zupełnie nowym. Tym większe zdumienie
ekspertów z Armii Wyzwolenia Narodowego, gdy prawie 50 lat temu szukali
odpowiedniego terenu do przeprowadzenia prób atomowych niedaleko granicy z
Mongolią. Roślinność na tym obszarze, czy raczej to, co z niej zostało, była dziwnie
zmieniona. Zwapniałe drzewa i dziwnie zeszklony piasek zdradzały eksperymenty
jądrowe. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że w Chinach wtedy jeszcze nie
podejmowano prób jądrowych. Dołączyły one do grupy mocarstw jądrowych dopiero 16
października 1964 roku, gdy zdetonowano pierwszą w tym kraju bombę jądrową.

Tajne laboratorium na pustyni


Decydenci wojskowi przyjrzeli się sprawie dokładniej. Zbadali teren i przesłuchali
mieszkańców oddalonych okolic, by zgłębić zagadkę. Efekty były tak zaskakujące, że
trudno było w nie uwierzyć. Prawdopodobnie już na początku XX wieku jednemu z ich
rodaków udało się wyzwolić niszczycielskie siły atomu!
Dowody wskazywały na uczonego Pou Chao-fi. Parał się on alchemią i w odległej
pagodzie urządził laboratorium. Studiował stare dzieła i z nich prawdopodobnie
dowiedział się, jak wywołać reakcję jądrową. Rzeczywiście, konstrukcja bomby jądrowej
jest bardzo prosta, potrzebne są przede wszystkim nieskażone składniki, które należy
połączyć w określonej kolejności. W latach 60. XX wieku było to powodem
rozdrażnienia służb specjalnych obu supermocarstw, a wśród studentów krążyły
rozmaite instrukcje, jak zbudować bombę atomową. Dzisiaj większym zmartwieniem
jest, jak dopilnować, by materiały i wiedza nie wpadły w ręce terrorystów. Wróćmy
jednak do chińskiego alchemika.
Starsi tubylcy przypominali sobie tamten straszny dzień, ósmego lipca 1910 roku.
Wówczas w pagodzie doszło do nagłego wybuchu. Był tak potężny, że słyszano go w
promieniu 600 kilometrów.

Straszliwy ogień z nieba


Ten spektakularny wybuch zostałby zapewne zupełnie zapomniany, gdyby wiele lat
później w pekińskiej bibliotece nie odnaleziono notatek uczonego. Naukowcy znaleźli w
nich jednoznaczne dowody, że Pou Chao-fi już wiele lat wcześniej eksperymentował z
siłami, które przyczyniły się do jego śmierci. Opisał między innymi „straszliwy ogień z
nieba", powstający w wyniku eksplozji atomowej. Ponieważ jednak chińskiemu
alchemikowi nie wystarczyła teoria, doszło do tragedii. Stracił życie w eksplozji, która
zniszczyła jego pagodę i roślinność w okolicy.
Tragiczny i żałosny koniec uczonego, który, na wiele lat przed Hiroszimą i Czarno
bylem, był prawdopodobnie pierwszą ofiarą eksplozji jądrowej w erze nowożytnej.
Rozdział 15
Pius XII i głosy z zaświatów

Tajne eksperymenty parapsychologiczne prowadzone w Watykanie


Tradycja spotkań z istotami z innego świata jest równie stara jak ludzkość, stanowi
część naszego dziedzictwa kulturowego. W dawnych czasach, a także i dziś, wśród
plemion niesłusznie uważanych za prymitywne, drzwi do innego świata uchylali kapłani i
szamani, którzy za pomocą ziół, grzybków i innych substancji halucynogennych
usiłowali poszerzyć swoją percepcje. Dzisiaj nowoczesna technika otwiera przed nami
nowe możliwości.
Mam na myśli transkomunikację instrumentalną, TKI. Cóż to takiego?
W przeciwieństwie do kontaktów medialnych, w których człowiek jest pośrednikiem
między naszym światem a innym wymiarem, istniejącym poza albo równolegle do
naszego, TKI wymaga najnowocześniejszego sprzętu. Parapsychologia dzieli TKI na
trzy główne nurty: 1. Transaudio: nagrywanie głosów z zaświatów na magnetofon, jak
również odbiór „bezpośrednich głosów elektroakustycznych" w radiu, telewizji czy
telefonie. 2. Transwideo: obrazy niewiadomego pochodzenia, ukazujące się jako
pojedyncze kadry na tas'mie wideo albo bezpośrednio na ekranie. 3. Transtekst: teksty
niewiadomego pochodzenia pojawiające się na monitorze komputera.
Pierwsze próby nawiązania transkomunikacji instrumentalnej rozpoczęto zaraz po
wynalezieniu pierwszego środka komunikacji bezprzewodowej, czyli radia. Odkrył je w
1896 roku włoski fizyk Guglielmo Marconi (1874-1937), za co w 1909 roku otrzymał
Nagrodę Nobla. Niewielu wie, że Marconi przez całe życie usiłował wyodrębnić głosy
umarłych.
Także Thomas Alva Edison (1874-1931) szukał kontaktu z istotami z innego świata. W
1920 roku eksperymentował z urządzeniem, które -jak zakładał - pomoże mu odnaleźć
sekwencję umożliwiającą kontakt z zaświatami.

Głosy z krainy umarłych


Jednak laury należą się komuś innemu. Pod koniec lat 20. XX wieku duński fizyk
Valdemar Poulsen odkrył podstawy nagrywania dźwięku, początkowo na stalowym
drucie, później na taśmie magnetycznej. Innymi słowy, Poulsen odkrył metodę
nagrywania, która okaże się bardzo ważna dla rozwoju TKI. Otworzył tym samym drzwi
do rozwoju parapsychologii, która zajmuje się nagraniami głosów pochodzących z
zaświatów.
Podstawą badań jest następujący fenomen: podczas odtwarzania na taśmach słychać
słowa, czasem całe zdania, których nie nagrano w konwencjonalny sposób. Eksperci
nie są w stanie określić jednoznacznie, jak one powstają: jedni na podstawie treści
przekazu skłaniają się do tezy, że są to naprawdę głosy z zaświatów, inni sugerują, iż
mamy tu do czynienia z magnetyzacją psychokinetyczną, wywołaną przez ludzi
biorących udział w eksperymencie. Jedno jest pewne: to nie oszustwo.
Do niedawna za pioniera tych badań uchodził Szwed Friedrich Jiirgenson. W pogodny
letni wieczór w 1959 roku, w szwedzkim Gut Nysund, pisarz, filmowiec i naukowiec
amator Jiirgenson włączył magnetofon, aby posłuchać śpiewu ptaków, który nagrał
poprzedniego dnia w pobliskim lesie. Nagle wydało mu się, że wśród ptasich treli słyszy
głos niedawno zmarłej matki: „Friedel, słyszysz mnie?"
Targany wątpliwościami naukowiec bez przerwy odtwarzał taśmę, chcąc upewnić się,
czy nie padł ofiarą złudzenia. Jednak za każdym razem słyszał głos matki. Od tej pory
do końca życia eksperymentował z nagrywaniem głosów umarłych.

Thomas Alva Edison także eksperymentował z transkomunikacją instrumentalną (zbiory


autora).

W kolejnych latach na jego taśmach można było usłyszeć wiele głosów. Najczęściej
mówiły jedno słowo, niekiedy krótkie zdanie. Z czasem jego eksperymenty powtarzali
inni. Najbardziej imponujące rezultaty osiągnął Konstantin Raudive, psycholog z Łotwy,
który pod koniec lat 50. XX wieku mieszkał w Szwecji, a do końca życia pracował w
Niemczech.

Kup sobie uhera!


Aż do 1973 roku Jurgenson utrzymywał cały świat w przeświadczeniu, że głos jego
matki na pierwszej taśmie to przypadek. Dopiero wówczas przyznał, że już na długo
przed pamiętnym letnim wieczorem usiłował nagrać głos z zaświatów. „Nie wiadomo
skąd zakiełkowało we mnie przemożne pragnienie nawiązania kontaktu z nieznanym.
To było dziwne uczucie, jakbym otworzył przejście czemuś, co nadal pozostało w
ukryciu, ale dąży do światła".
Po śmierci zarówno Jiirgenson, jak i Raudive komunikowali się z żyjącymi i radzili
naśladowcom, w jaki sposób nawiązać kontakt z zaświatami. Można by odnieść

Łotewski naukowiec Konstantin Raudive przy pracy. Po śmierci uczonego jego głos
zarejestrowało wielu badaczy (zbiory Wernera Kellera).

wrażenie, że zaświatom zależy na nawiązaniu z nami kontaktu. Kolejny


eksperymentator, Fidelio Koberle, donosił, że po pierwszych sukcesach zapytał „kolegę
z zaświatów", jaki magnetofon ma kupić. Męski głos odpowiedział wyraźnie: „Kup sobie
uhera!" Ta zadziwiająca rada znajduje się do dziś w archiwach firmy Uher w
Monachium.

Watykan działał szybciej


Jak wcześniej napisałem, Jurgenson był do pewnego czasu uważany za pioniera nowej
techniki nawiązywania kontaktu z zaświatami. Siedem lat wcześniej dwaj duchowni
stawiali pierwsze kroki w tej dziedzinie i to z pełną aprobatą ówczesnego papieża. To
wiekopomne odkrycie; nagrania z zaświatów są tym dla dyskusji o życiu po śmierci,
czym kwestia UFO dla rozważań o innych formach życia we wszechświecie.
Włoski mnich z zakonu benedyktynów, Alfredo Pellegrino Ernetti (1926-1994), z którym
spotkamy się jeszcze w ostatnim rozdziale tej książki w związku z jego spektakularnym
odkryciem, od początku lat 50. XX wieku poruszał się po obszarach z pogranicza
wiedzy. Wykładał w konserwatorium w Wenecji, ale pewnego dnia na uniwersytecie
katolickim w Mediolanie spotkał księdza Agostina Gemelliego, który wykładał tam od
1919 roku do śmierci w 1959 roku.
Ojciec Gemelli słynął z tego, że jako współpracowników akceptował jedynie ludzi o
ponadprzeciętnej inteligencji. Należał do tych wszechstronnych uczonych, którzy
stosunkowo wcześnie, gdy ta tematyka nie była jeszcze na ustach wszystkich, zajął się
badaniem zjawisk nadprzyrodzonych. Gemelli nie afiszował się ze swoimi nietypowymi
zainteresowaniami i tylko niewielki krąg ludzi z jego otoczenia wiedział, że zajmuje się
zjawiskami niemieszczącymi się w kanonie nauczania religii katolickiej.
Współpraca obu duchownych zapewne przebiegała pomyślnie, jednak długo nie znano
rezultatów ich badań w dziedzinie parapsychologii, być może z powodu śmierci ojca
Gemelliego w 1959 roku. Dopiero w 1986 roku, na kongresie w Riva del Garda, ojciec
Ernetti uchylił rąbka tajemnicy. Friedrich Jiirgenson nie był pierwszym, który
zarejestrował głosy z zaświatów. Palma pierwszeństwa należy się ojcu Agosti-no
Gemelliemu. Ernetti sprecyzował: „17 września 1952 roku udało mu się nagrać pierwszy
głos. Byłem przy tym obecny. Zdarzenie miało miejsce w laboratorium fizycznym
uniwersytetu".
Był to głos dawno zmarłego ojca duchownego. Obaj, Gemelli i Ernetti, natychmiast
przekazali wiadomość o zaskakującym nagraniu swojemu najwyższemu zwierzchnikowi
na ziemi, papieżowi Piusowi XII.

Błogosławieństwo dla śmiałych eksperymentów


Pius XII (Eugenio Pacelli, pontyfikat 1939-1958) uchodził za bardzo konserwatywnego
następcę św. Piotra. Jednocześnie to właśnie on zapoczątkował reformy w nauce i
życiu religijnym Kościoła. W każdym razie wykazał duże zainteresowanie śmiałymi
eksperymentami przeprowadzanymi przez dwóch duchownych i udzielił im swego
błogosławieństwa. Zdumiewające jest to, że Watykan popiera badania nad
zagadnieniami sprzecznymi w gruncie rzeczy z nauką Kościoła.
Podsumowując: dziś, u progu III tysiąclecia, nauka nadal nie wie, jak traktować takie
zjawiska, choć nikt już nie kwestionuje ich autentyczności. Jedni widzą w nich efekt
działania podświadomości zebranych, inni uważają nagrania za dowód na istnienie
nieśmiertelnej duszy, funkcjonującej w równoległym świecie. Fizyk Ledermann jako
pierwszy zadał pytanie, gdzie w takim razie znajduje się ten świat. Z jego rozważań
wynika, że musi być bardzo blisko nas. Być może przenika naszą rzeczywistość, nie
wywołując skutków fizycznych. Chyba że jego mieszkańcy sami tego pragną...

Papież Pius XII udzielił swego błogosławieństwa parapsychologicznym eksperymentom


prowadzonym przez księży Gemelliego i Emettiego (zbiory autora).

Im więcej wiemy o makro- i mikrokosmosie, tym więcej możliwości interpretacji. Jednak


nawet Kościół od dawna zajmuje się metafizyką w o wiele większym stopniu niż to
przyznaje. Może to zainteresowanie wynika ze świadomości, że na dłuższą metę nie da
się odpowiadać na podstawowe egzystencjalne pytania za pomocą dogmatów i encyklik
papieskich?

Rozdział 16
Nieznani poprzednicy Gagarina
Anonimowe ofiary pierwszych podróży kosmicznych
To wstrząsające, ale istnieją dowody na to, że od wielu lat przez otchłanie kosmosu
mkną statki kosmiczne ze zwłokami nieznanych astronautów. Padli oni ofiarą
nieudanych lotów w kosmos. Ich nazwiska zawsze utrzymywano w tajemnicy, zarówno
kiedyś w Związku Radzieckim, jak i we współczesnej Rosji.
Pod koniec lat 50. i na początku 60. ubiegłego stulecia Sowieci wyprzedzali
Amerykanów, w lotach zarówno bezzałogowych, jak i załogowych. Supermocarstwa
rozpoczęły wyścig o zdobycie wszechświata, początkowo przewagę mieli Rosjanie.
Według oficjalnych danych, pierwszym człowiekiem w przestrzeni kosmicznej był Jurij
Alek-siejewicz Gagarin (1934-1968), który na pokładzie statku kosmicznego „Wostok 1"
znalazł się na orbicie okołoziemskiej. Amerykanie nie dawali za wygraną, trzy tygodnie
później wystartował ich astronauta Alan Shepard, jednak osiągnął jedynie wysokość
185 kilometrów. Kolejne laury znowu przypadły Rosjanom - szóstego i siódmego
sierpnia 1961 roku drugi kosmonauta, Herman Titow, okrążył Ziemię, na wysokości
183-244 kilometrów, 17 razy, na pokładzie statku kosmicznego „Wostok 2".
Zbliżony wynik Amerykanie osiągnęli dopiero 20 lutego 1962 roku, gdy John Glenn na
pokładzie „Mercurego" okrążył Ziemię pięć razy w ciągu trzech godzin.
Tyle, jeśli chodzi o oficjalne dane. Dalej przedstawię dowody, że ich wiarygodność jest
niewielka.

Tajne plany
Najpóźniej pod koniec lat 50. XX wieku pojawiało się coraz więcej plotek, że oba
supermocarstwa pracują intensywnie nad programem lotów kosmicznych. Było
tajemnicą poliszynela, że zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie zatrudnili specjalistów

„Wostok" wyniósł na orbitę wielu kosmonautów. Niestety, niektóre próby zakończyły się
; .. fiaskiem (zbiory autora).

z kraju niedawnego wroga - Niemców. Najbardziej znany przykład to Wernher von


Braun (1912-1977). W Peenemunde pracował nad rakietą A4 (późniejsza V-2). Tuż po
zakończeniu wojny wywieziono go do USA.
W 1958 roku ukazała się we Francji książka L'Enfer est dans le Ciel (Piekło jest w
niebie). Dzisiaj zaliczylibyśmy ją do nurtu literatury spiskowej. Autorem był Henry Ward,
dziennikarz i pisarz, człowiek bardzo tajemniczy, który jednak najwyraźniej miał wgląd
do tajnych archiwów. Przedmowę napisał brytyjski generał Courtenay--Gabor, o którym
wiedziano tylko tyle, że mieszka w hrabstwie Sussex. Zdradzał fakty, które potwierdzają
teorię supertajnych projektów wielkich mocarstw. Przede wszystkim zasugerował, że
zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie już od 1952 roku umieszczali w przestrzeni
kosmicznej sztuczne satelity. Co więcej, podobno usiłowali już w 1956 roku dolecieć na
Marsa, Jowisza i Wenus. W tym celu Amerykanie skonstruowali statek kosmiczny
„Prospector M", a Rosjanie - „Y-0001". We wrześniu 1956 roku ślad po nich zaginął.
Jeden jakoby po dziś dzień mknie przez kosmos ze szczątkami załogi, drugi miał
dolecieć do celu. Zdaję sobie sprawę, że trąci to fantastyką, zwłaszcza że zarówno
Ward, jak i Courtenay-Gabor do dziś nie podali dowodów na potwierdzenie swoich
twierdzeń.
Inaczej ma się sprawa z danymi, które ujawnili radioamatorzy; wynika z nich, że nie
wiadomo, czy także Amerykanie, ale Rosjanie z pewnością zataili przed opinią
publiczną kilka nieudanych startów z ludźmi na pokładzie i do dzisiaj nikt nie oddał
należnego hołdu martwym bohaterom.

Pasja braci Judica-Cordiglia


Bezprzewodowa forma komunikacji zafascynowała amatorów już na przełomie XIX i XX
wieku. Pierwszy sztuczny satelita, radziecki „Sputnik 1", wystrzelony na orbitę w 1957
roku, otwierał całkiem nowe perspektywy. Jak dawniej radioamatorzy, tak wówczas
domorośli eksperci śledzili lot pierwszego zwiastuna nowej ery. Najwięksi entuzjaści
budowali własne aparaty nasłuchowe - ze starych kabli, rur, radioodbiorników, przy
minimalnych nakładach finansowych, budowali to, na co agencje rządowe wydawały
miliony. I tym sposobem podsłuchiwali rozmowy astronautów z bazą naziemną.
Ze wszystkich amatorskich stacji nasłuchu, które wyrastały na całym świecie jak grzyby
po deszczu, najbardziej imponująca mieściła się w wiosce San Maurizio Canavese, w
północnych Włoszech, niedaleko Turynu. Choć większość wyposażenia pochodziła z
demobilu i została zbudowana sposobem chałupniczym, sprawiała bardzo
profesjonalne wrażenie. Stare zegary ścienne pokazywały czasy lokalne w Moskwie i
Bajkonu-rze, na Przylądku Kennedy'ego i w Turynie. Personel chodził w białych
fartuchach, a tablica rozdzielcza do złudzenia przypominała tę z Przylądka Kennedy'ego
(dziś znowu Canaveral - przyp. aut.) - zbudowano ją według fotografii, w skali 1:5.
Niepodzielną władzę sprawowali tam bracia Achille i Gian-Battista Judica-Cordiglia,
którzy pasjonowali się radioodbiornikami od 1949 roku. Achille miał wówczas 16 łat,
Gian-Battista zaledwie 10. Armia amerykańska sprzedawała wówczas zbędny sprzęt
radiowy po śmiesznej cenie 70 lirów za kilogram. Chłopcy wydali wszystkie swoje
oszczędności i zakupili 135 kilogramów sprzętu, przebudowując go do swoich celów.
Już wkrótce rozmawiali z przyjaciółmi na całym świecie.
W 1959 roku rodzina wyprowadziła się z Turynu. Nastała epoka satelitów i bracia nie
kryli swojej fascynacji. „Otworzył się nowy świat i chcieliśmy się w nim znaleźć" -
stwierdził Gian-Battista. Bracia postanowili skupić się na radzieckich próbach
kosmicznych - Rosjanie byli bliżej niż Amerykanie, poza tym zawsze starannie ukrywali
wszystkie informacje, nie ujawniali ich, jak Amerykanie. Bracia zainstalowali urządzenia
nasłuchowe w starym bunkrze z czasów II wojny światowej i przez całą zimę 1960/1961
usprawniali swoją stację nasłuchową, mimo przenikliwego zimna. Achille zaniedbywał
studia medyczne. Gian-Battista skończył korespondencyjny kurs inżynierski, żeby
pracować w stacji, nie zdejmując słuchawek z uszu.

Torre Bert słucha


Rok później ich ojciec, znany lekarz, objął kierownictwo sanatorium w San Maurizio
Canavese. Mieściło się w wielkiej renesansowej willi i bracia zyskali lepszą lokalizację
dla swojej stacji nasłuchowej. Nazwali ją Torre Bert - torre oznacza wieżę, a Bert to
skrócona forma Villa Bertalazona, jak początkowo nazywało się sanatorium. Wierzyli, że
czekają ich tu same sukcesy. Mogli, gdy satelita przelatywał nad ich głowami, przez
kilka sekund słuchać rozmowy kosmonauty ze stacją naziemną. Jeśli
chcieli wiedzieć więcej, musieli zdobyć antenę paraboliczną, dzięki której przechwy
tywaliby też słabsze sygnały.
Pewna turyńska firma zaproponowała braciom, że zbuduje im taką antenę za 2 000 000
lirów. Młodzi ludzie mieli do dyspozycji 18 000. Mieli tylko jedno wyjście, z którego
zresztą korzystali już nieraz - jeśli chcą mieć antenę paraboliczną, muszą ją sobie
zbudować sami!
Materiał zdobywali na złomowiskach. We własnym zakresie zbudowali następujące
elementy: ekran wysoki na 3,5 metra, który miał wskazywać pozycję satelity, i drugi, do
oznaczania sond księżycowych, oraz konsolę z trzema magnetofonami do nagrywania
sygnałów radiowych. Krótko mówiąc, zbudowali kopię centrum dowodzenia na
Przylądku Kennedy'ego.
Nie mieli fachowych książek i pieniędzy na pisma naukowe, często więc
eksperymentowali. W ten sposób powstał system filtrów, które wyciszały zagłuszenia
ziemskie. Jednym z ich największych osiągnięć było ustalenie częstotliwości
radzieckich stacji naziemnych.
Im bardziej rozrastała się stacja, tym bardziej bracia zdawali sobie sprawę z tego, że
potrzebują pomocy. Zwerbowali 15 ochotników, głównie ich rówieśników, dwudzie-
stokilkulatków. Jedno z najtrudniejszych zadań przypadło ich siostrze, Marii-Teresie -
musiała się nauczyć rosyjskiego, żeby tłumaczyć podsłuchane rozmowy kosmonautów.

Bracia Judica-Cordiglia w swojej stacji nasłuchowej Torre Bert. Zebrali dowody


potwierdzające tragiczną śmierc w kosmosie wielu radzieckich kosmonautów (archiwum
„Exposure Magazine").

Torre Bert funkcjonowała zazwyczaj 12 godzin na dobę. Wszyscy członkowie załogi


mieli swoje zadania i zabierali się do pracy w chwili, gdy uaktywniała się radziecka
stacja naziemna. Dwie osoby nasłuchiwały sygnałów radiowych i nagrywały wszystko,
co się dało, dwie inne obsługiwały ciężką antenę paraboliczną, a najzdolniejsi obliczali
na prostej maszynie liczącej prędkość i orbitę statku kosmicznego. Pracowali tak
efektywnie, że wyliczyli, iż radziecka sonda „Lunik IV" minie Księżyc o 8000 kilometrów
o 12 godzin wcześniej. Sonda rzeczywiście minęła Księżyc - o 8497 kilometrów!

SOS do całego świata!


Już po przeprowadzce do San Maurizio Canavese stacja zarejestrowała intrygujące
nagrania. Dwudziestego ósmego listopada 1960 roku odebrano nadany alfabetem
Morse'a sygnał: SOS do całego świata. Pochodził z pojazdu kosmicznego, który oddalał
się od Ziemi, powtórzono go trzykrotnie. Odebrali go także amatorzy w Niemczech
Zachodnich i Teksasie. Trzy dni później Związek Radziecki przyznał, że doszło do
nieudanego startu satelity, jednak nie było mowy o człowieku na pokładzie. Gian--
Battista Judica-Cordiglia wspomniał w wywiadzie udzielonym w 1999 roku, że wołanie o
pomoc przyszło alfabetem Morse'a i po angielsku - najwyraźniej było skierowane do
Amerykanów.
Czyżby nie powiódł się manewr powrotu po kilku okrążeniach Ziemi? Czy statek ten już
zawsze będzie mknął w przestrzeń, coraz dalej od Ziemi? A więc we wszechświecie do
dzisiaj podróżuje martwy, anonimowy kosmonauta, uwięziony w metalowej trumnie,
zapomniany przez ludzkość.
Wstrząsające było także niezawierające słów przesłanie, które bracia odebrali na
początku lutego 1961 roku. Magnetofony zarejestrowały głośny, ciężki oddech i
rozszalałe bicie przeciążonego serca. Bracia Judica-Cordiglia zaprezentowali nagranie
znanemu włoskiemu chirurgowi Dogliottiemu. Nie miał wątpliwości: „Tak bije serce
umierającego".

Pierwsza martwa kobieta w kosmosie


Torre Bert zarejestrowała naprawdę dramatyczne przekazy w maju 1961 roku. Po
udanym, ogłoszonym całemu światu locie Jurija Gagarina Związek Radziecki chciał
ugruntować swoją przewagę w kosmosie. Wystrzelono zatem na orbitę statek
kosmiczny z dwoma mężczyznami i kobietą na pokładzie. Miał okrążyć Ziemię 17 razy.
Kapsuła wystartowała 16 maja 1961 roku. Do dzisiaj nie wiadomo, co było przyczyną
katastrofy. Najpierw ciągle opóźniano lądowanie. Prawdopodobnie osłony ogniowe w
kapsule zostały uszkodzone już podczas startu. W końcu ustalono, że załoga podejmie
próbę powrotu do atmosfery 23 maja - przede wszystkim ze względu na kończące się
zapasy tlenu.
Do dziś istnieje zapis owej tragicznej próby lądowania. Wyraźnie słychać kobiecy głos,
który uskarża się na coraz wyższą temperaturę na pokładzie. Zapis jest tak

Według oficjalnych źródeł, Walentyna Tierieszkowa to pierwsza kobieta w kosmosie.


Jednak w maju 1961 roku nieznana do dzisiaj kosmonautka zginęła podczas nieudanej
próby lądowania (zbiory autora).

szczegółowy, że nikt nie ma wątpliwości, iż dzieje się tam coś strasznego. Pod koniec
nagrania, gdy kapsułę ogarniały już płomienie, głos wręcz łamie słuchaczowi serce. Oto
fragment zapisu przekazu nieznanej, umierającej kosmonautki do stacji naziemnej:
Słuchajcie... słuchajcie... odbiór! Odbiór! Odbiór! Mówcie do mnie... mówcie do mnie...
gorąco mi... gorąco mi. Co? 45... Co? 45... 50... Tak... tak... tak... oddychać...
oddychać... tlen... tlen... gorąco mi... to... to jest bezpieczne?... to wszystko... jest
bezpieczne?... To wszystko... tak... tak... tak.... Teraz wchodzimy... 41... tak samo...
wchodzimy... 41... tak, gorąco mi.... gorąco mi... to wszystko... gorąco... gorąco mi...
gorąco mi... gorąco mi... widzę płomienie... co?... Widzę płomienie... gorąco mi... gorąco
mi... spadnę?... tak... tak.... gorąco mi... spadam... spadam... tak, słyszę... gorąco mi...
Trzy dni później, 26 maja 1961 roku, sowiecka agencja prasowa TASS podała, że duży
bezzałogowy satelita spłonął, wchodząc do atmosfery ziemskiej. O starcie tego obiektu
nie informowano, podobnie jak o jego misji.

Radio Moskwa dementuje...


Bracia Judica-Cordiglia szacują, że podczas pracy stacji nasłuchowej Torre Bert udało
im się zebrać dowody na śmierć albo zniknięcie co najmniej 14 radzieckich
kosmonautów. Koszmarna seria zaczęła się w 1960 roku i trwała aż do lat 70. Wkrótce
tymi rewelacjami zainteresowały się także zachodnie media i Związek Radziecki nie
miał wyjścia, musiał zająć jakieś stanowisko. Siódmego kwietnia 1965 roku radio
Moskwa podało następujący komunikat:
W marcu bieżącego roku mediolański dziennik „Corriere delia Sera" opublikował artykuł
Radzieccy kosmonauci, którzy przepadli we wszechświecie. Oparto go na
doniesieniach braci Judica-Cordiglia, którzy jakoby odbierają sygnały z kosmosu i
nagrali wypowiedzi oraz sygnały SOS radzieckich kosmonautów, którzy nie wrócili z
misji.
Dwa lata wcześniej podobne bzdury wypisywał „Washington Post", burżuazyjna gazeta,
chcąca przydać w ten sposób swoim wyssanym z palca bredniom wiarygodności...
Jednak w tych doniesieniach nie ma ani krzty prawdy! I na tym zakończmy tę sprawę!
Audycja radiowa, utrzymana w stylu „zimnej wojny", która wówczas panowała między
mocarstwami, nie była jedyną reakcją Rosjan - zdarzały się ataki na braci Judica-
Cordiglia. Imperium kontratakowało!

Zmierzch epoki bohaterów


Z biegiem lat, z różnych źródeł docierały nazwiska zaginionych kosmonautów.
Wymienię tu kilku, choć mam świadomość, że obiektywne dochodzenie i weryfikacja
danych są dziś niemożliwe. Choć przemiany demokratyczne trwają w Rosji już
kilkanaście lat, Rosjanie nadal mają zwyczaj pomijania tych faktów milczeniem.
Niewykluczone, że wśród tych, których ostatnie słowa, ostatnie bicie serca
zarejestrowali Włosi, znajdowali się niżej wymienieni kosmonauci. Oczywiście nie jest to
lista kompletna.
Prawdopodobnie zginęli lub zaginęli w przestrzeni suborbitalnej:
• Ałeksiej Liedowski (koniec 1957 roku)
• Sierientij Sziborin (luty 1958 roku)
• Andriej Mitkow (styczeń 1959 roku) Prawdopodobnie zginęli lub zaginęli na orbicie
ziemskiej:
• Iwan Pachur (27 września 1960 roku)
• Piotr Dolgow (11 października 1960 roku)
• Aleksij Graziow (grudzień 1960 roku)
• Gienadij Michajłow (luty 1961 roku)
• Aleksij Biełokoniow (15 maja 1962 roku)
Nie znamy nazwiska kosmonautki, która zginęła w płomieniach z dwoma towarzyszami
podczas misji w dniach 16-23 maja 1961 roku, wiemy tylko, że miała na imię Ludmiła.
Nieoczekiwanie w 1980 roku przyszło potwierdzenie, że nie wszystkie sowieckie
projekty kosmiczne przebiegały zgodnie z planem. Źródło tej informacji było
zaskakujące, mianowicie przyszła ona z jednego z ostatnich dziś bastionów komunizmu
-z karaibskiej wyspy Kuby!

Przemówienie w Hawanie
W okresie istnienia tzw. bloku wschodniego kosmonauci z bratnich krajów
socjalistycznych często brali udział w radzieckich projektach kosmicznych. Kubańczyk
Ar-naldo Tamayo-Mendez poleciał w kosmos na pokładzie „Sojuza 38". Po udanym
locie pierwszy kosmonauta z tropikalnej wyspy mógł oczywiście liczyć na huczne
powitanie w ojczyźnie.
Fidel Castro, dziś już wiekowy przywódca rewolucji, wygłosił porywające przemówienie,
w którym opisał swoją wizytę w miasteczku Zwiezdnyj Gorodok. Do głębi poruszył go
widok gabinetu Gagarina, gdzie kosmonauci medytowali przed lotem. Od lat dopełniali
tego samego rytuału: na biurku Gagarina zostawiali list, w którym dawali wyraz
swojemu podziwowi dla niego i swoich poprzedników w kosmosie. Gabinet wyglądał
dokładnie tak jak w chwili śmierci Gagarina 27 marca 1968 roku: na biurku nadal leżały
jego notatki i otwarty terminarz, na wieszaku wisiał mundur, a wszystkie zegary stanęły
w chwili jego śmierci.
Castro opisał też inne pomieszczenie, które nazwał „salą męczenników". Wstęp do niej
był surowo wzbroniony. Na ścianach wisiały fotografie wszystkich kosmonautów, którzy
oddali życie za radziecki program podróży kosmicznych. Kubański dyktator wydawał się
autentycznie wzruszony tajną wystawą bohaterów i powiedział: „Kiedy epoka lotów
kosmicznych była w powijakach, wielu bohaterów oddało za nią życie".

Milczenie wczoraj i dziś


Dziś, na początku XXI wieku, kiedy Związek Radziecki i Układ Warszawski należą już
do przeszłości, nadal nie wiadomo, czemu milczenie spowija nazwiska kosmonautów,
którzy stracili życie we wczesnej fazie lotów kosmicznych. Przerażające, że także
dzisiaj odmawia się uznania ludziom, który zapłacili życiem za miejsce w historii. Bracia
Judica-Cordiglia już dawno dowiedli ponad wszelką wątpliwość, że Związek Radziecki
przeprowadzał eksperymenty, które właściwie z góry były skazane na niepowodzenie.
Wiemy, że ci bohaterowie, kobiety i mężczyźni, to nie jedyne ofiary kosmosu. Jednak ci
kosmonauci, których usłyszały tylko nieliczne stacje nasłuchu, spotkała jeszcze jedna
tragedia - historia o nich zapomniała. Stracili życie, ale ich wkład w rozwój nauki i
techniki zapewne nigdy nie będzie uznany.
Współczesność to epoka bezimiennych bohaterów. Jednak rzadko znamy ich ostatnie
słowa, słyszymy ostatnie uderzenia ich serc. Tym sposobem przysłużyli się nauce i
technice.
Cześć ich pamięci!

Rozdział 17
Gdy umierają prezydenci

Zadziwiające podobieństwa między zamachami na Kennedy'ego i Lincolna


Na pierwszy rzut oka wydaje się, że łączy ich tylko jedno: obaj zginęli z rąk
zamachowców. Zarówno John Fitzgerald Kennedy (1917-1963), jak i Abraham Lincoln
(1809-1865) padli od kul. Poza tym różniły ich nawet przekonania polityczne - Lincoln
był republikaninem, John Kennedy - demokratą. A jednak istnieją zdumiewające
podobieństwa między obydwoma prezydentami i jest ich zbyt wiele, by można je zrzucić
na karb zbiegu okoliczności.
Lincoln i Kennedy zginęli, wedle oficjalnych źródeł, z rąk zamachowców, którzy działali
w pojedynkę. Obaj zabójcy zostali zamordowani, zanim zdążono ich przesłuchać.
Prawdopodobnie w obu przypadkach zamachowców wyeliminowali ich zleceniodawcy,
z obawy, by nie powiedzieli za dużo. Jedno bowiem jest pewne, i to mimo ostatecznych
wniosków komisji śledczych: bardzo prawdopodobne, że za obydwoma zamachami krył
się spisek wysoko postawionych osób, którym obaj prezydenci stali na drodze. A skoro
hipoteza samotnego zamachowca, tak mocno lansowana przez źródła oficjalne, nie
wytrzymuje krytyki, można określić zdarzenia, których ofiarami padli obaj prezydenci,
jako zamachy stanu!

Zacieranie śladów i kozioł ofiarny


Drobiazgowa analiza wydarzeń, które sprawiły, że 22 listopada 1963 roku cały świat
wstrzymał oddech, prowadzi do jednego wniosku - efekty badań komisji War-rena, która
w 1964 roku przedstawiła swój raport na temat tych wydarzeń, są, delikatnie mówiąc,
mało wiarygodne. Wiele przedstawionych poniżej informacji zawdzięczamy Jimowi
Garrisonowi, wówczas pełniącemu stanowisko prokuratora okręgowego w Teksasie,
który przedstawił je w książce Kto zastrzelił Johna F. Kennedy'ego.
Wkrótce po zamachu, gdy umierającego prezydenta przewieziono do szpitala Par-kland
w Dallas, agenci FBI zabronili lekarzom dokonać obdukcji, koniecznej po stwierdzeniu
śmierci klinicznej. Zwłoki Kennedy'ego przewieziono do szpitala w Be-thesda, w stanie
Maryland. Tam zlecono sekcję lekarzom, którzy nie mieli żadnego doświadczenia w
medycynie sądowej. Jeden z nich przyznał później, że nie pozwolono im oczyścić wlotu
po kuli, na polecenie kogoś wysoko postawionego. Gwoli wyjaśnienia: badanie wlotu
kuli ma kluczowe znaczenie do ustalenia kąta strzelania, a zatem kierunku, z którego
padał strzał.
Podczas sekcji zrobiono koło 20 fotografii i zdjęć rentgenowskich, jednak komisja
Warrena zignorowała je całkowicie. Nie do wiary jest także to, że Kennedy'ego
pochowano, choć jego zwłok podczas sekcji ani razu nie odwrócono. Mówi się bowiem,
że otrzymał nie tylko strzał w głowę, ale i w plecy.
Mózgu, po którym nawet dzisiaj można by poznać, czy strzelano z przodu, czy z tyłu,
nie można zbadać. Zniknął bez śladu! Jeśli wierzyć oficjalnej wersji, tamtego feralnego
dnia John F. Kennedy został zastrzelony na ulicy przez chorego psychicznie
zamachowca, Lee Harveya Oswalda. Jednak wiele poszlak przemawia za tym, że
Oswald to tylko kozioł ofiarny. Wielu świadków twierdziło, że widzieli, jak z pobliskiego
trawiastego wzgórza padły strzały. Widzieli błyski wystrzałów i ludzi z odznakami FBI.
Jeden ze świadków widział uciekającego mężczyznę, który sprawnie złożył broń,
wepchnął ją do walizki, wskoczył do samochodu i odjechał.
Student Arnold Rowland przypadkiem zerknął w okna magazynu na krótko przed
pojawieniem się prezydenckiej kawalkady, lecz w oknie na piątym piętrze, za którym
powinien od dawna czatować Oswald, widział jedynie starszego czarnoskórego
mężczyznę. Po przeciwnej stronie budynku, w lewym rogu, dostrzegł mężczyznę z
karabinem, trzymał go jak wojskowy. Rowland początkowo wziął go za agenta Secret

Prezydent John F. Kennedy ma jeszcze kilka chwil życia. Padł ofiarą szeroko
zakrojonego spisku (archiwum „Exposure Magazine").

Service, który miał chronić prezydenta. Kiedy jednak następnego dnia podzielił się z FBI
swoimi obserwacjami, kazano mu o tym jak najszybciej zapomnieć.

Zamachowiec kontra zamachowiec


Policjanci puścili wolno wielu podejrzanych, w tym i ludzi, którzy bezpośrednio po
zamachu wybiegli z magazynu. Nie usiłowano nawet zatrzymać kierowcy i pasażerów
samochodu, który, gdy pasażerowie wsiedli niemal w biegu, ruszył pod prąd
jednokierunkową ulicą i zniknął. Świadkowie zgłosili to od razu. Na próżno.
Tymczasem władze, prawdopodobnie od początku uczestniczące w spisku, uparcie
lansowały hipotezę o psychicznie chorym zamachowcu. Następnego dnia, w
podziemiach budynku policji w Dallas, zastrzelił go Jack Ruby, właściciel klubu
nocnego. Dziwne: policjanci, którzy nie dopuszczali do Oswalda nikogo, spokojnie
otworzyli drzwi Jackowi Ruby'emu, którego podejrzewano o powiązania z mafią. Później
pojawiła się hipoteza, że policjanci pilnowali Oswalda, póki nie dostali sygnału, że
nadchodzi Ruby. Wtedy wyprowadzono Oswalda z celi i niejako podano Ruby'emu na

Kozioł ofiarny; Jack Ruby zastrzeli! Lee Harveya Oswalda w budynku policji w Dallas,
na oczach wielu świadków (archiwum „Exposure Magazine").

tacy, gdy ten wyciągną} rewolwer z kieszeni i zaczął strzelać. Ruby, skazany na
dożywocie, przez cztery lata w wiezieniu w Dallas domagał się uparcie, by go
przeniesiono do Waszyngtonu. Tylko tam mógł się zebrać na odwagę i zeznać, co
naprawdę wie o zabójstwie Kennedy'ego. Kiedy w 1967 roku w końcu zezwolono na
przeniesienie, Ruby „zupełnie nieoczekiwanie" zmarł na raka płuc. Kolejny kozioł ofiarny
został zabity, aby nie udało się poznać prawdziwych zleceniodawców zabójstwa
stulecia.
Lecz to nie koniec. Podczas śledztwa panowała prawdziwa epidemia wśród świadków,
śledczych i innych osób zaangażowanych w dochodzenie, krótko mówiąc, wśród tych,
którzy mieli pecha znaleźć się zbyt blisko miejsca wydarzeń. Koszmarna seria zgonów
pochłonęła ponad 40 osób. Niektóre zginęły w dziwnych wypadkach, inne padły ofiarą
podstępnej choroby albo nieoczekiwanie popełniały samobójstwo. Jeden ze świadków
został - dla odmiany - na własnym podwórku, w środku miasta, omyłkowo wzięty za
zabłąkanego jelenia i zastrzelony. Leworęczni strzelali sobie w głowę prawą ręką,
niespodziewanie wiele samochodów wybuchało przy próbie przekręcenia kluczyka w
stacyjce.
Pewien matematyk, specjalista do spraw ubezpieczeń, przeprowadził badania tej serii
zgonów. Wyliczył, że w 1963 roku prawdopodobieństwo, by tyle osób, w większości
bardzo młodych i zdrowych, zmarło w ciągu najbliższych trzech lat, wynosiło 1:100 000
000 000 000 000 000!
Zamach na Kennedy'ego jest jednym z najbardziej zagmatwanych i krwawych epizodów
XX wieku. Zleceniodawcy tego zabójstwa mogą na razie pławić się w złudnym poczuciu
bezpieczeństwa, przynajmniej do roku 2029, bo „ze względów bezpieczeństwa
narodowego" do tego czasu akta sprawy pozostaną utajnione. A wtedy zapewne
spojrzymy innymi oczami na „najwspanialszą demokrację świata..."

Zabójstwo Abrahama Lincolna


Także Abraham Lincoln padł, wedle oficjalnych źródeł, ofiarą fanatyka, który działał w
pojedynkę. Dziwna zbieżność: ów zamachowiec, John Wilkes Booth, został w chwili
aresztowania zamordowany przez innego mściciela, Bostona Corbetta.
Wieczorem 14 kwietnia 1865 roku prezydent Lincoln udał się wraz z małżonką do
Teatru Forda, na przedstawienie pt. Amerykański kuzyn. Prezydencka para zajęła
miejsca w loży honorowej, strzeżonej przez tajną policję. Zgasły światła, rozpoczął się
spektakl.
Nagle padł strzał, wśród widowni rozległy się okrzyki przerażenia. Wszyscy zerwali się z
miejsc i spojrzeli na lożę honorową: prezydent Lincoln osunął się bezwładnie, trafiony
strzałem w głowę.
Ledwie rozeszła się wieść o zamachu, Edwin M. Stanton, sekretarz wojny w rządzie
Lincolna, rozpoczął dochodzenie. Choć znano tożsamość zabójcy - przecież zastrzelił
prezydenta w teatrze pełnym ludzi - Stanton ociągał się z postawieniem mu zarzutów.
Booth skorzystał okazji i wymknął się z Waszyngtonu przez jedyny otwarty most.
Wkrótce jednak patrol policji pod dowództwem porucznika Luthera Bakera otoczył
magazyn, w którym się schronił. Baker był siostrzeńcem ówczesnego komendanta

Także zabójstwo prezydenta Lincolna z 14 kwietnia 1865 roku to efekt spisku. Losy obu
prezydentów łączą przedziwne podobieństwa (zbiory Wernera Kellera).

tajnej policji, Lafayette'a Bakera, który z kolei podlegał sekretarzowi wojny. Stanton
trzymał szefa tajnej policji z dala od prezydenta, bo ten go nie znosił.
Porucznik Baker miał rozkaz zatrzymać Bootha żywego, jednak morderca został
zastrzelony. Sierżant Boston Corbett zeznał później, że nie oparł się pokusie i zastrzelił
zabójcę z odległos'ci 30 metrów. Nie sposób przy tym nie myśleć o Jacku Rubym, który
tak nieoczekiwanie umarł na raka. Podczas zabójstwa Bootha w magazynie znajdował
się jedynie porucznik Baker. Zeznanie Corbetta, że zastrzelił zabójcę z karabinu z
odległości 30 metrów, budzi poważne wątpliwości. Na zamachowcy wykonano wyrok -
zginął od strzału w tył głowy, oddanego z bliska, bo miał osmaloną koszulę. Nie mógł
już niczego zdradzić.
Kiedy szef tajnych służb, Lafayette Baker, przekazał Stantonowi informację, że Bootha
znaleziono, ten osunął się na fotel i ukrył twarz w dłoniach. Baker dodał, że Booth nie
żyje, i Stanton się wyprostował, i uśmiechnął - po raz pierwszy, odkąd usłyszał o
zamachu na Lincolna.

Sprzysiężenie? Tak, ale...


W toczącym się później procesie zakładano, że morderstwo Lincolna było efektem
spisku. Spiskowcy mieli się zbierać w pensjonacie Mary Suratt w celu zaplanowania
zamachu. Sekretarz wojny Stanton zaprzeczał, że jest w posiadaniu dziennika Johna
W. Bootha. Gdy zeznawał po raz drugi, przyznał, że ma ów dziennik. Przekazał go
sądowi, okazało się jednak, że brakuje dokładnie tych 24 stron, na których opisano
przygotowania do zamachu. Żaden z sędziów trybunału wojskowego, powołanego w
celu osądzenia potencjalnych wspólników Bootha, nie zapytał sekretarza wojny o
rozbieżności w jego zeznaniach i brakujące strony dziennika.
Świadkowie, których zeznania obciążyły Mary Suratt i innych spiskowców, to osoby o
podejrzanej reputacji.
Louis Weichmann, pracownik Departamentu Wojny, mieszkał wówczas u pani Suratt i
na wiele miesięcy przed zamachem opowiadał na prawo i lewo o planowanym
zabójstwie. W urzędzie nikt go nie słuchał, ale podczas procesu przypomniano sobie
jego słowa. Mimo to Weichmann nadal zajmował swoje stanowisko, póki Stanton
piastował tekę sekretarza wojny. Kiedy ten odszedł, zwolniono także Weichmanna.
Przeciwko Mary Suratt zeznawał także właściciel taniej knajpy, w której przechowywano
broń. Ba, był w stanie szczegółowo cytować jej rozmowy ze spiskowcami -jakby nauczył
się ich na pamięć. Na darmo obrona dowodziła, że nie mógł niczego zapamiętać, bo
tego wieczoru, kiedy rzekomo odbyła się ta rozmowa, był jak zwykle pijany.
Kolejnym świadkiem oskarżenia był John Parker, ochroniarz z Białego Domu. Mimo
podejrzanej przeszłości, polecono go żonie prezydenta jako ochroniarza. To właśnie
Parker stał w teatrze na straży prezydenckiej loży, ale zszedł z posterunku i poszedł do
pobliskiego baru, gdzie John Wilkes Booth już czekał na sygnał. Parkera nigdy nie
pytano, czemu opuścił posterunek, co było dla zabójcy sygnałem do działania. Także
Parker stracił posadę, gdy Edwin Stanton odszedł z Departamentu Wojny.
To oczywiste podobieństwa do zabójstwa Kennedy'ego: zatuszowania, fałszywe ślady.
W obu przypadkach winę zrzucono na wybranego wcześniej kozła ofiarnego, który
poniósł karę należną tajemniczym zleceniodawcom.
Jak oceniać takie zachowanie w kraju, który uważa się za wzór demokracji i wszelkich
cnót?
Nic nie poradzę, że się wstydzę, że mieszkam w kraju, w którym sprawiedliwość to gra.
Te słowa z piosenki Boba Dylana z 1975 roku to chyba najlepszy komentarz!

Zdumiewające zbiegi okoliczności


Zostawmy na razie na boku oczywiste fałszerstwa, które wiążą zabójstwa obu
prezydentów: także samych polityków łączą pewne podobieństwa, choć zupełnie innej
natury. Oto fakty, które mogą wstrząsnąć naszym pojmowaniem rzeczywistości.
Abraham Lincoln został prezydentem szóstego listopada 1860 roku, John F. Kennedy
ósmego listopada 1960 roku. Lincoln po raz pierwszy zasiadł w Kongresie w 1848 roku,
Kennedy w 1948 roku - czyli znów równo 100 lat później. Po śmierci obu prezydentów
ich stanowisko objął południowiec: po Lincolnie władzę sprawował Andrew Johnson,
urodzony w 1808 roku, po Kennedym - Lyndon B. Johnson, urodzony w 1908 roku.
To jednak nie koniec zadziwiających zbiegów okoliczności. John Wilkes Booth, zabójca
Lincolna, przyszedł na świat w 1839 roku, Lee Harvey Oswald - w 1939 roku. Booth
dokonał zamachu w teatrze i uciekł do magazynu, Oswald strzelał z magazynu i pobiegł
do kina (ang. theater - teatr, ale także kino). I Lincoln, i Kennedy zginęli w piątek, na
oczach swoich żon. Lincoln znajdował się wówczas w Teatrze Forda, a Kennedy
siedział w lincolnie - samochodzie produkowanym przez koncern Forda.
W dniu zabójstwa Lincoln zwierzył się zaufanemu przyjacielowi, Williamowi H.
Crookowi: „Wiem, że są tacy, którzy chcą pozbawić mnie życia... i nie wątpię, że to
zrobią. Jeśli tak ma być, nie da się tego uniknąć".
John F. Kennedy natomiast powiedział do żony, Jacqueline, i doradcy, Kena O'Don-
nella: „Gdyby ktoś naprawdę chciał zastrzelić prezydenta Stanów Zjednoczonych, nie
miałby trudnego zadania. Wystarczy któregoś dnia schować się z bronią w wysokim
budynku i nikt nic na to nie poradzi".
Lincoln miał sekretarza nazwiskiem Kennedy, który radził mu, by w feralny piątek 14
kwietnia nie szedł do teatru. Kennedy miał sekretarkę Evelyn Lincoln. Na krótko przed
jego odlotem do Dallas prosiła go, targana nagłym przeczuciem, by nie jechał. Obaj nie
posłuchali ostrzeżeń".

Klątwa wodza Szaunisów


Te zbiegi okoliczności budzą niepokój, który wzrasta, gdy dowiadujemy się, że oba
zabójstwa mogą być częścią jeszcze bardziej zadziwiającej układanki.
Wszystko zaczęło się w latach 30. XIX wieku, kiedy na Dzikim Zachodzie trwały walki
białych osadników z Indianami. Wódz plemienia Szaunisów, który poległ na polu bitwy
w walce z oddziałami ówczesnego gubernatora Indiany, Williama Henry'ego Harrisona,
wypowiedział w chwili śmierci złowieszczą przepowiednię. W przyszłości wszyscy
prezydenci, którzy objęliby urząd w roku zakończonym zerem, mieli nie dożyć końca
swoich kadencji.
Kilka lat później William Henry Harrison został dziewiątym prezydentem USA i
wprowadził się do Białego Domu. Na nim pierwszym sprawdziła się przepowiednia, czy
raczej klątwa indiańskiego wodza - zmarł na długo przed końcem swojej kadencji. Od
tego czasu przekleństwo uderza z precyzją, co 20 lat. Do dzisiaj jego ofiarami byli:
• William H. Harrison, wybrany w 1840 roku, rządził tylko miesiąc, zmarł w niejasnych
okolicznościach.
• Abraham Lincoln, wybrany w 1860 roku, zastrzelony przez Johna Wilkesa Bootha
14 kwietnia 1865 roku, w Waszyngtonie.
• James A. Garfield, wybrany w 1880 roku, zmarł wskutek zamachu dokonanego przez
Charlesa J. Guiteau.
• William McKinley, wybrany ponownie jesienią 1900 roku, 14 września 1901 roku
zamordowany przez anarchistę w Buffalo.
• Republikanin Warren G. Harding, wybrany w 1920 roku jako dwudziesty dziewiąty
prezydent, zmarł w trzecim roku kadencji.
Franklin Delano Roosevelt, reelekcja w 1940 roku. Wybierany czterokrotnie, był
prezydentem, który najdłużej mieszkał w Białym Domu, jednak nie doczekał końca
ostatniej kadencji.
Tajemnicza s'mierć: William Henry Harrison
(1841)
Zamordowany:
Abraham Lincoln
(1861-1865)
Zamordowany:
William McKinley
(1897-1901)
Wylew krwi do mózgu:
Franklin D. Roosevelt
(1933-1945)
Zamordowany:
John F. Kennedy
(1961-1963)
Postrzelony:
Ronald Reagan
(1981-1989)
Klątwa wodza Szaunisów. Od 1840 roku daje się zauważyć makabryczną
prawidłowość:
wszyscy prezydenci wybrani w roku zakończonym zerem umierają przed końcem
kadencji.
Przeżył jedynie Ronald Reagan, choć i do niego strzelano (archiwum „BM", Hamburg).
• John F. Kennedy, wybrany w 1960 roku, prawdopodobnie padł ofiarą spisku, w
którym brali udział najwyżsi urzędnicy państwowi, służby specjalne i policja.
• Ronald Reagan, wybrany w 1980 roku, czterdziesty prezydent USA, także był celem
szalonego zamachowca, Johna Hinckleya, jednak przeżył atak.
W grudniu 2000 roku zacięte zmagania o fotel prezydenta wygrał minimalną liczbą
głosów republikanin George W. Bush junior. Pokonał demokratę Ala Gore'a. Zaledwie
kilka dni po objęciu władzy, na początku 2001 roku, do ogrodu Białego Domu wdarł się
uzbrojony mężczyzna. Urzędowanie George'a W. Busha dopiero się zaczęło, ciekawe,
czy i jego dotknie klątwa indiańskiego wodza. Odpowiedź na to pytanie przyniosą
najbliższe lata*.
Tymczasem jednak wróćmy do głównego tematu tego rozdziału, czyli zabójstwa Johna
Fitzgeralda Kennedy'ego. Wiosną 1960 roku Harvey Sąuires wysłał obu kandydatom na
prezydenta pisemne ostrzeżenie, w którym przypominał o serii tajemniczych zgonów
wśród gospodarzy Białego Domu. Od Kennedy'ego trzymał odpowiedź. Przyszły
prezydent napisał:
Szanowny panie,
zauważona przez pana dziwna zależność (śmierć urzędującego prezydenta co 20 lat),
opisana w liście z 4 maja, rzeczywiście skłania do refleksji. Od 1840 roku żaden
prezydent, wybrany w roku zakończony zerem, nie doczekał końca swojej kadencji w
Białym Domu.
Napisał pan artykuł na ten temat i pyta mnie o zdanie. Niestety niewiele mogę
powiedzieć. Przyznaję jednak, że nie zastanawiałem się nad tym. Na pańskie pytanie,
czy ten aspekt będzie miał jakiś wpływ na moją kandydaturę, mogę tylko odpowiedzieć,
że przyszłość to pokaże. Podobnie jak to, czy w ogóle będę miał zaszczyt zamieszkać
w Białym Domu.
Gdyby jednak ktoś, kto naprawdę chce w przyszłości podawać jako adres 1600, Penn-
sylvania Avenue (adres Białego Domu - przyp. aut.), brał sobie do serca ten dziwny
zbieg okoliczności, obawiam się, że w latach 1960-1965 na drzwiach Białego Domu
wisiałaby tabliczka z napisem: „ do wynajęcia".
Z wyrazami szacunku
John Fitzgerald Kennedy
Pod koniec listu Kennedy pozwolił sobie na żart. Co do jednego miał rację: przyszłość
rzeczywiście odpowiedziała na te pytania, 22 listopada 1963 roku cały świat wstrzymał
oddech z przerażenia. Może bardziej odległa przyszłość odsłoni kulisy jego zabójstwa.

* W listopadzie 2004 roku George W. Bush został ponownie wybrany na prezydenta


USA, pokonał demokratę Johna Kerry'ego (przyp. red.)

Rozdział 18
Ósmy dzień stworzenia
Czas na nowy gatunek człowieka?

Wyobraźmy sobie rzecz nie taką znowu niemożliwą: Co by było, gdybyśmy już jutro
dowiedzieli się, że nie jesteśmy jedynymi inteligentnymi istotami we wszechświecie, i to
za sprawą lądowania na naszej planecie obcych, stojących na wyższym poziomie
cywilizacyjnym i technicznym? Co by było, gdyby dali nam do zrozumienia, że to im
zawdzięczamy istnienie, jako że w zamierzchłej przeszłości stworzyli gatunek homo
sapiens w efekcie eksperymentów genetycznych?
Niemożliwe, nierealne, zbyt szalone? Oczywiście, to tylko spekulacja.
Jak zatem owi hipotetyczni przybysze zachowaliby się wobec nas, którzy nadal
uważamy się za najwyższą formę życia, choć wcale się nie rozwijamy?
Konfrontacja byłaby przerażająca, ale też otworzyłaby nam oczy. Na progu III
tysiąclecia, wedle naszej rachuby czasu, zobaczyliby ludzi bardziej krwiożerczych niż
kiedykolwiek, wykorzystujących wiedzę, zasoby naturalne i zdobycze cywilizacyjne do
wzajemnego wyniszczenia się. Zobaczyliby świat, w którym najbogatsze kraje marnują
tony żywności, a w krajach Trzeciego Świata ludzie umierają z głodu. Świat, w którym,
w imię dobrotliwego, wszechmocnego Boga toczy się wojny, a przywódcy religijni,
uważający, że posiedli „prawdę absolutną", wymagają od wiernych, by rozmnażali się w
sposób niekontrolowany, mimo dramatycznego przeludnienia kuli ziemskiej. Im więcej
owieczek, które śpiewają na chwałę Pana, tym więcej władzy i wpływów.

„Twarzą w twarz"
W polityce i gospodarce, ba, w najbardziej intymnych kontaktach międzyludzkich panują
zakłamanie, korupcja i oszustwo. Na całym świecie niemal co dzień słyszy się o
nieuczciwych politykach, którzy działają na szkodę obywateli. Środki masowego
przekazu lansują dziwną subkulturę, której jedynym hasłem zdaje się „przyjemność bez
wyrzutów sumienia", czyli koncepcję społeczeństwa konsumpcyjnego.
Może w oczach przedstawicieli obcych cywilizacji nie jesteśmy godni, by nas traktować
jako równorzędnych partnerów? Brytyjski historyk i teolog z Oksfordu, Clive Staples
Lewis (1898-1963), ujął to zdecydowanie: „Bogowie porozmawiają z nami «twarzą w
twarz», gdy tę twarz będziemy mieli".
Czy jesteśmy gotowi na kolejny akt tworzenia? Stary model społeczeństwa jest na
najlepszej drodze, by trafić na śmietnik historii. A może już rozwija się, przez nikogo
niezauważony, następca homo sapiens! Przyjrzyjmy się bliżej tym przerażającym, ale i
fascynującym myślom, a przekonamy się, że ósmy dzień stworzenia jest bliżej niż nam
się wydaje.

Mutanci i nadludzie
Wypełniają naszą wyobraźnię o wiele dłużej, niż istnieje literatura science fiction. Mowa
o mutantach, którzy dokonali nadzwyczajnego skoku ewolucyjnego i dzięki temu
dysponują umiejętnościami, o których zwykli śmiertelnicy nawet nie mogą marzyć.
Francuski literat i surrealista Andre Breton (1896-1966) pisał w 1942 roku: „Może
człowiek wcale nie jest pępkiem wszechświata. Można przypuszczać, że istnieją na
drabinie ewolucji wyżej postawione istoty, których zachowanie byłoby nam równie obce
jak zwyczaje muchy czy wieloryba. Niewykluczone, że te istoty kryją się przed nami, bo
nasze zmysły nie są w stanie wyczuć ich obecności. Gdybyśmy chcieli sobie wyobrazić
taki kamuflaż, przychodzi nam do głowy jedynie mimikra niektórych gatunków. Z
pewnością takie spekulacje otwierają wiele możliwości..."
O wiele konkretniej wypowiedział się indyjski filozof i myśliciel, Sri Aurobindo Ghose
(1872-1950), przekonany o niekończącej się ewolucji człowieka: „Nowa ludzka rasa na
ziemi, choć wydaje się to niemożliwe, może się objawić w każdej chwili".
Hitler, który, jak wiadomo, miał obsesję na punkcie stworzenia „rasy panów", rozmawiał
na krótko przed wybuchem II wojny światowej z gdańskim politykiem, Hermanem
Rauschningiem, na temat mutacji człowieka. Rauschning, który nie miał pojęcia, czego
dotyczyły dziwne wypowiedzi Hitlera, miał wrażenie, że rozmawia z hodowcą bydła,
który chciał „poprawić" niemiecką krew. Dyktator krzyczał, dygocąc z podniecenia:
„Nowy człowiek żyje wśród nas! Już tu jest! Wystarczy to panu? Zdradzę panu
tajemnicę: widziałem go! I bałem się!"
Le Horla
Ponad pół wieku wcześniej innego człowieka dręczyły koszmarne wizje i paniczny
strach: francuski pisarz Guy de Maupassant (1850-1893) napisał w 1887 roku Le Horla,
jeden z najbardziej wstrząsających tekstów w literaturze francuskiej:
Teraz już wiem, wyczuwam to. Panowanie człowieka dobiega końca. Oto ten, którego
instynktownie obawiały się ludy pierwotne, którego przyzywali pod osłoną nocy
czarnoksiężnicy, któremu panowie tego świata nadawali różne imiona i różne postacie:
by wal gnomem, duchem, dżinem, koboldem i elfem. Prymitywne plemiona wolały go
nie nazywać, dopiero późniejsze pokolenia wyczuwały silniej jego obecność. Mesmer
go rozpoznał, lekarze już od 10 lat znają naturę jego mocy, jeszcze zanim się nią
posłużył. Bawią się mocą nowego władcy, wyzwolili potęgę, która uczyniła z ludzkiej
duszy pokorną niewolnicę... Nazywają to hipnozą, magnetyzmem, sugestią... Cóż mogę
powiedzieć? Widziałem, jak bawili się tą straszliwą mocą beztrosko jak dzieci. Biada
nam jednak! Biada ludzkości! Przyszedł, on, który... Jak się nazywa? On. Mam
wrażenie, że wykrzykuje swoje imię, a jednak go nie słyszę. Tak... Wrzeszczy...
Słyszę... Nie, jeszcze nie... Horla... Rozumiem... Horla... Horla... Horla jest wśród nas.
W tej przerażającej, ale i fascynującej wizji Maupassant przypisywał mutantowi
zdolnos'ć hipnozy. Czy wśród nas naprawdę są istoty, fizycznie do nas podobne, lecz w
rzeczywistości tak różne jak „mucha czy wieloryb", jak to ujął Andre Breton? Zdrowy
rozsądek podpowiada, że jeśli tak, musielibys'my zauważyć te istoty. Jednak to
nieprawda.

Życie na marginesie społeczeństwa


Nikt nie pójdzie do lekarza, żeby powiedzieć, że nic mu nie dolega, nikt nie poinformuje
psychiatry, że dla niego życie to dziecinna igraszka. Powiedzmy jasno: można
udowodnić jedynie nieudane mutacje.
Zdrowy rozsądek nie daje za wygraną: podpowiada, że udani mutanci musieliby się
ujawnić, a to za sprawą swoich ponadprzeciętnych cech.
Być może, jeśli spojrzeć na to z naszego, ludzkiego punktu widzenia. Przecież Albert
Einstein opublikował wynik swoich prac, żeby zwrócić na siebie uwagę, a to
przysporzyło mu wielu kłopotów, wrogów i nieprzyjemności. Na krótko przed śmiercią
powiedział: „Gdybym to wszystko wiedział, zostałbym zegarmistrzem".
Mutant, o wiele inteligentniejszy od Einsteina, miałby dość rozumu, by się nie ujawniać.
Zachowałby swoje spostrzeżenia i odkrycia dla siebie, wiodąc życie przeciętnego
obywatela. I tu nasuwa się kolejne pytanie: może te istoty, jeśli już są wśród nas, tworzą
swego rodzaju niewidzialne społeczeństwo? To możliwe, bo żaden człowiek ani istota
do niego podobna nie żyje sam. Funkcjonuje tylko w ramach większej społeczności.
Jednak historia dowodzi, że ludzie są wrogo nastawieni do intelektu i kreatywności.
Giordano Bruno (1548-1600) spłonął na stosie, Einstein wyemigrował, Roberta
Oppenheimera pilnowały służby specjalne, odkąd wyraził się krytycznie o
możliwościach fizyki jądrowej. Jeśli więc mieszkają wśród nas inni, zapewne się nie
ujawniają i nie zwracają na siebie uwagi.

Tajemnicze przekazy
Być może komunikują się na przykład za pomocą telepatii. Możliwe także, że
wykorzystują konwencjonalne sposoby przekazywania sobie tajnych informacji
przeznaczonych wyłącznie dla ich oczu i uszu. Teoria informacji i semantyka dowodzą,
że można przekazywać informacje o podwójnym, potrójnym, a nawet poczwórnym
znaczeniu. Chińskie teksty starożytne miewają i po siedem znaczeń, jedno ukryte w
drugim jak w łupinie. Jak zatem można wykluczyć, czy w naszej sieci komunikacyjnej
nie istnieje inna, tajna sieć, która wykorzystuje możliwości naszej infrastruktury?
„New York Herald Tribune" opublikował 15 maja 1958 roku raport londyńskiego
korespondenta, dotyczący tajemniczych ogłoszeń drobnych, które ukazywały się w
londyńskim „Timesie". Wzbudziły one zainteresowanie służb specjalnych i szy-frantów,
bo wyraźnie miały głębszy, ukryty sens. Nie udało się jednak złamać kodu.
Z pewnością istnieją jeszcze dyskretniejsze formy komunikacji, zwłaszcza w dobie
Internetu i poczty elektronicznej, lecz komunikat do wyższych istot może się kryć w
trzeciorzędnej powieści, w tandetnym traktacie filozoficznym. Bez trudu odczytają tajny
szyfr, skoro różnią się od nas tak bardzo jak my od małp.
Kto zaakceptuje taki punkt widzenia, będzie postrzegał otaczający go świat w całkiem
innym świetle.

Hybrydy
Wróćmy jednak do rozważań z początku tego rozdziału. Istnienie innych, doskonalszych
od nas istot mogłyby bowiem sugerować także inne dowody. Wchodzimy na grząski
teren, który, choć kontrowersyjny, ostatnio stał się jednak przedmiotem poważnych
badań naukowych. Mowa o „niesamowitych spotkaniach czwartego stopnia".
Coraz więcej wiarygodnych świadków twierdzi, że zostali porwani przez załogę statku
kosmicznego i poddani szczegółowym badaniom medycznym. Kobiety często zeznają,
że porywacze, i to jest najdziwniejszy aspekt tej sprawy, traktowali je jako materiał
rozrodczy. Przerażające eksperymenty składają się zazwyczaj w serie wielokrotnych
porwań.
Przypadek Kathie Davis (pseudonim), starannie przeanalizowany przez
amerykańskiego naukowca Budda Hopkinsa, to idealny przykład ilustrujący problem.
Trzydziestego czerwca 1983 roku Kathie Davis dostrzegła dziwne światła, które
zdawały się świecić prosto na jej ogród w Copley Woods w Ohio. Wybiegła z domu, by
bliżej przyjrzeć się zjawisku, i poczuła jakby uderzenie energii. Została porwana. Za
pomocą sondy wszczepiono jej implant.
Budd Hopkins jest przekonany, że to tylko jedno z wielu porwań, których padła ofiarą.
Niejasne wspomnienia sugerują, że wszystko zaczęło się jeszcze w jej dzieciństwie.
Śniło jej się, że jako mała dziewczynka chowa się w szafie, żeby uniknąć zagrożenia z
nieba. Innym razem niejasno przypomniała sobie dziwny dom, w którym
spotkała małego chłopca. Zdaniem Hopkinsa to nic innego jak sztucznie wywołane
wspomnienia, które mają odwrócić uwagę ofiar od oprawców. Może dzięki temu ofiary
nie popadają w obłęd na myśl, jak okrutnie je traktowano. Psychologia zna podobne
sztuczne wspomnienia - tworzą je ofiary brutalnych przestępstw. Za każdym razem
chodzi o to samo: by ofiara mogła się schronić w sztucznej rzeczywistości przed
koszmarem prawdziwych wspomnień.

„Matki" kosmicznych dzieci?


W grudniu 1977 roku porwano Kathie, gdy siedziała w samochodzie - pozostałych
pasażerów w jakiś sposób unieruchomiono. Wówczas obcy po raz pierwszy dokonali na
tej młodej kobiecie zabiegu ginekologicznego. Doszło do sztucznego zapłodnienia. Trzy
miesiące później, w marcu 1978 roku, znowu przyszła jej kolej. Tym razem obcy usunęli
embrion. W 1979 roku wszczepiono jej ciało obce za pomocą sondy wprowadzonej
przez nos. Wydarzenia z czerwca 1983 roku sprawiły, że skontaktowała się z
ekspertem do spraw UFO, Buddem Hopkinsem. Porwano ją znowu jeszcze w tym
samym roku. Tym razem to już nie były eksperymenty medyczne, lecz istne tortury.
Ocknęła się za domem, w koszuli nocnej zalanej krwią.
:
Częsty scenariusz we wspomnieniach porwanych przez UFO: kobietom pokazuje się
dzieci, prawdopodobnie wynik krzyżowania ludzi z kosmitami (zbiory Reinharda
Habecka).

Podczas seansu hipnotycznego zdradziła zadziwiające szczegóły tamtego porwania.


Opowiadała o spotkaniu z małą istotą, pół człowiekiem, pół kosmitą. Powiedziała przy
tym, że to jej córeczka, urodzona w wyniku wcześniejszego sztucznego zapłodnienia.
Cechą charakterystyczną tych „niesamowitych spotkań czwartego stopnia" jest to, że
często porywani są także inni członkowie rodziny. Prawdopodobnie także Tommy, syn
Kathie Davis, był ofiarą porwań. Pewnej nocy śmiertelnie przerażona matka patrzyła,
jak z pokoju jej syna wychodzi niesamowity gość. W kwietniu 1986 roku Kathie znowu
została porwana. Pokazano jej wówczas dwoje dzieci, mieszańców, i pozwolono nadać
im imiona. Budd Hopkins jest przekonany i twierdzi, że ma na to dowody, iż w trakcie
serii porwań, trwającej do dzisiaj, pani Davis urodziła dziewięcioro dzieci.
Oczywiście takie rewelacje wzbudzają podejrzenia. Zrozumiałe, że niektórzy je odrzucą,
uznając za stek bzdur. Oczywista reakcja, jeśli się głębiej zastanowić nad przypadkami
jak ten opisany wyżej. Tylko że to do niczego nie prowadzi, nic się nie zmieni, w niczym
nie pomoże, szczególnie biednym ofiarom porwań, które nader często, oprócz
stresujących przeżyć, zmagają się z ludzką drwiną i niedowierzaniem. Za
autentycznością ich wersji przemawia niechęć, z jaką ujawniają prawdę o porwaniach.
Psychologowie i psychiatrzy badali wiele ofiar porwań, przepytywano ich z użyciem
wykrywacza kłamstw. Szczególne uznanie należy się tu lekarzowi i psychologowi Joh-
nowi E. Mackowi. Ten profesor z Harvardu, laureat Nagrody Pulitzera, przeprowadził
badania, w wyniku których doszedł do wniosku, że w większości przypadków porwań
mamy do czynienia z autentycznymi przeżyciami. Chyba nie muszę dodawać, że to nie
przysporzyło mu sympatii wśród kolegów po fachu.

Udowodnione naukowo
Kolejny ważny krok w kierunku obiektywnej weryfikacji syndromu porwanych to badania
grupy TREAT. W jej skład wchodzą lekarze i psychologowie. Badają ofiary porwań.
Pomagają tym, którzy nie radzą sobie sami ze swoimi przeżyciami. Nagle dowiadują
się, że innych spotkało coś podobnego.
Grupę prowadzi psycholog Rita Laibow, która podczas zjazdu europejskiej sekcji
organizacji MUFON w 1991 roku w bawarskim Feldkirchen-Westerham po raz pierwszy
uchyliła rąbka tajemnicy w kwestii prac organizacji. Oczywiście główny punkt ciężkości
to badania medyczne. Ich wyniki są zatrważające.
Pewien lekarz z Kansas wykrył, według Laibow - i częściowo usunął - implanty w
ciałach i mózgach porwanych. Była także mowa o kobietach, u których jednoznacznie
stwierdzono przebytą ciążę. W dwunastym tygodniu ciąży embrion nagle zniknął, w
nocy, podczas kolejnego porwania. Kilku kobietom obcy przystawiali dzieci do piersi.
Wyglądały jak skrzyżowanie człowieka z kosmitą, którego wizerunek ostatnio cieszy się
coraz większą popularnością. Dzieci miały bardzo jasne włosy i usta
o wiele wyraźniejsze niż na znanych podobiznach „szarych ludzików". Wiadomo nawet
o kobietach, u których po takich wydarzeniach występowała laktacja. Nie sposób tego
wytłumaczyć, jeśli odrzuca się zaprezentowaną tu teorię.
Czyżby na naszych oczach zaczął się szeroko zakrojony projekt genetyczny? Czyżby
ten program rozrodczy był powodem coraz liczniejszych ostatnio porwań?
Możliwe, że powstanie nowy gatunek, który przyspieszy proces naturalnej ewolucji.
Jeśli tak, w tej chwili rozgrywa się ósmy dzień tworzenia.
A skoro nasz następca na drabinie ewolucji jest już wśród nas, nasuwa się inne pytanie:
Co stanie się z nami?

„Szare ludziki" jako porywacze. Czyżby zaczął się ósmy dzień stworzenia? (zbiory
Johannesa Fiebaga).

Rozdział 19
Historia na wideo

Chronowizor ojca Ernettiego


Podróże w czasie są możliwe! Taką hipotezę ogłosił niedawno entuzjastycznie nie kto
inny, jak sam genialny fizyk i matematyk Stephen W. Hawking. Jednak to, co dla niego
na razie pozostaje w sferze teorii, obliczeń, wzorów i rzeczywistości wirtualnej, stało się
faktem w ciągu minionych 45 lat. Skonstruowano aparat, za pomocą którego
wydarzenia z przeszłości materializują się dźwiękowo i wizualnie. Udało się to
włoskiemu mnichowi benedyktyńskiemu i międzynarodowej grupie znanych fizyków.
Rezultat ich wieloletniej pracy to chronowizor, czyli „obserwator czasu".

Wynalazca: geniusz czy szarlatan?


Duchowym ojcem urządzenia, które jak magnetowid ma pokazywać w formie wizualnej i
dźwiękowej wydarzenia z przeszłości, jest benedyktyn, ojciec Alfredo Pelle grino Ernetti.
Urodził się w 1926 roku. Miał dwie pasje - teologię i muzykę, tę ostatnią wykładał w
konserwatorium w Wenecji. To on z ojcem Agostinem Gemellim siedem lat wcześniej
niż Friedrich Jiirgenson nagrał na taśmę odgłosy z innego świata.
Jako wykładowca konserwatorium ojciec Ernetti zajmował się prapolifonią, czyli historią
muzyki starożytnej. To okres od XIV wieku p.n.e. do roku 1100. Punktem wyjścia tej
dziedziny nauki jest muzyka starożytnych Persów, Sumerów, Asyryjczy-ków i Egipcjan.
Nie znano wówczas zapisu nutowego w jego obecnej formie, istnieje on dopiero od
1200 roku.
Ojciec Ernetti postanowił tchnąć życie w nauczany przedmiot, o czym świadczą 72
publikacje na temat historii muzyki i teologii. Do tego wydał także 45 płyt, na których
słychać dawną muzykę. Tę katedrę stworzono specjalnie dla niego. Prowadził ją do
śmierci w 1994 roku. Wniosek jest chyba oczywisty: mamy do czynienia z naukowcem
kontrowersyjnym, ale poważnym!
Pomysł: energia nie ulega zniszczeniu
Drugiego maja 1972 roku ojciec Ernetti po raz pierwszy zwierzył się Vincenzo
Maddaloniemu, dziennikarzowi mediolańskiej gazety „La Domenica des Corriere",
że razem z 12 naukowcami pracuje nad konstrukcją chronowizora. Powiedział wtedy:
Wpadłem na pomysł, oparty na założeniu przyjmowanym przez wszystkich naukowców,
że fale dźwięku, raz wyemitowane, nie giną, tylko zostają w otoczeniu. Można je więc
zrekonstruować, podobnie jak energię, która nie ginie. Weźmy dźwięk: każda fala
dźwięku to energia. Pochodzi z określonego źródła [...], dzieli się na coraz mniejsze
jednostki, jednak nie ulega zniszczeniu, tylko podlega tym samym procesom, które
znamy z teorii względności. Materia rozkłada się nie tylko na atomy, ale i na mniejsze
cząsteczki [duchowny miał tu zapewne na myśli cząstki budowy atomu - na przykład
elektrony - przyp. aut.], i może zostać zrekonstruowana przy użyciu odpowiednich
procedur. To możliwe, bo mamy do czynienia z energią.
Tak, do tego jest potrzebna odpowiednia aparatura, ale to już inna sprawa. Trzeba tylko
zapamiętać zasadę: energia nie ginie, tylko się zmienia. Nie można powiedzieć: „Nie
wierzę,

Ojciec Alfredo Pellegrino Ernetti, twórca chronowizora, maszyny, za pomocą której


możemy oglądać
transmisje z przeszłości (zbiory Petera Krassy).

bo nie widzę i nie słyszę". Przecież nie słyszymy też ultradźwięków, nasz aparat
słuchowy jest ograniczony, słyszymy tylko to, co mamy usłyszeć. A jednak istnieją
zwierzęta, które je słyszą.
A zatem fakt, że nie słyszymy, nie oznacza, że nic innego nie istnieje, tylko że musimy
skonstruować odpowiednie maszyny, żeby słyszały i widziały za nas.
Podkreślam, że nasze badania nie mają nic wspólnego z parapsychologią, choć w ten
sposób tłumaczy się wszystkie głosy z zaświatów. Nas interesuje kwestia czysto
naukowa, która opiera się na założeniu, że dźwięk to fale energii i można je
zrekonstruować.

Czternaście lat milczenia


Wówczas ojciec Ernetti nie chciał zdradzać szczegółów. Obawiał się, i ten strach
towarzyszył mu do końca życia, że jego wynalazek w niepowołanych rękach
wyrządziłby wiele złego. Dopiero na kongresie parapsychologicznym, 18 i 19
października 1986 roku w Riva del Garda, wypowiedział się nieco obszarniej na temat
wyników wieloletnich badań. Jego wywody wprawiły zebranych w osłupienie.
Ernetti zaczął od wykładu z fizyki, po czym oznajmił, że jemu i jego współpracownikom
udało się wychwycić fale światła i dźwięku z przeszłości. To możliwe, bo wszystko, co
się dzieje, zostawia ślad na niewidzialnej, ale wszechobecnej magnetycznej taśmie.
„Wraz ze współpracownikami skonstruowałem aparat, który pozwala przywołać dźwięki
i obrazy z przeszłości oraz odtwarza je, wizualnie i słuchowo, na ekranie".
To była sensacja - wygłosić coś takiego w obecności naukowców i mediów! I tak obrady
kongresu znalazły się w centrum zainteresowania prasy. Dziennikarze domagali się od
ojca Ernettiego szczegółów konstrukcji aparatu i dostali je. Jednak niewielu je
rozumiało.
Chronowizor: trzy podstawowe elementy
Benedyktyn usiłował w możliwie zrozumiały sposób wytłumaczyć, jak funkcjonuje jego
urządzenie. Wszystko, co kiedykolwiek działo się w naszym wszechświecie, zostawia
swój ślad energetyczny i to dwojakiego rodzaju - dźwiękowy i wizualny, jak na kasecie
wideo. Ta energia jest niezniszczalna, zmienia się ciągle, ale trwa w otaczającej nas
przestrzeni. Założenie, że można ją przechwycić, wyrosło zapewne na gruncie
zainteresowań muzycznych, czyli falami dźwięku, które rozchodzą się coraz dalej.
Ernetti opowiadał także, jak należy skonstruować chronowizor, by rozpoznawać
przekazy z przeszłości. Jego aparat składał się z trzech podstawowych podzespołów
(modułów): 1. Połączone ze sobą anteny z różnych stopów metali. Duchowny nie podał
składu stopów. Ich zadaniem było wyłapywanie wszelkich fal, elektromagnetycznych i
innych. 2. Drugi moduł chronowizora, „jednostka rekonstruująca" miała

Dzięki transkomunikacji instrumentalnej potwierdzono, że zmarli pojawiają się na


ekranie! To fakt, choć nauka jest na razie bezradna i nie proponuje żadnego
wytłumaczenia (zbiory autora).

za zadanie zrekonstruować dane wydarzenie. 3. Trzeci element to rodzaj


transformatora obrazu i dźwięku, który przedstawia efekty pracy dwóch poprzednich na
ekranie, jak telewizor.
Po tych bardzo szczegółowych wyjaśnieniach duchownego zasypano pytaniami. Czy
wkrótce usłyszymy o kolejnym rewolucyjnym wynalazku, który dołączy do przedmiotów
dzisiaj już nam niezbędnych? Czy kiedyś posiadanie chronowizora będzie tak
powszechne jak telewizora i magnetowidu? Mimo obaw, że chronowizor w
niepowołanych rękach wyrządzi wiele szkód, duchowny na większość pytań odpowiadał
twierdząco.
Jeśli wierzyć jego słowom, chronowizor okazał się bardzo przydatny. Dzięki niemu
zrekonstruował operę, którą wystawiono w Rzymie 2200 lat temu!

Transmisje telewizyjne ze starożytności


Zainteresowanie prapolifonią skierowało ojca Ernettiego na ślad wiekowej opery.
Zatytułowana Thyestes była dziełem niejakiego Kwintusa Enniusa Calabera.
Prapremiera miała miejsce w 169 roku p.n.e. w dziwnych okolicznościach. Twórca
wystawił
ją pod gołym niebem, na Forum Holitorium. Był to targ warzywny w zachodniej części
Kapitolu. Sztuka zawierała za wiele - jak na gust ówczesnych senatorów -myśli
rewolucyjnych i natychmiast trafiła na listę dzieł zakazanych. Jej twórca zmarł w tym
samym roku. O jego dziele zapomniano, przetrwało 25 wersów. Cytowali je rzymscy
pisarze i kronikarze, między innymi Cyceron. Marzenie, by zrekonstruować właśnie to
dzieło, dodawało ojcu Ernettiemu zapału do pracy. Jak później wielokrotnie twierdził,
udało mu się odtworzyć całą operę, w oryginalnym wykonaniu, w pierwotnym brzmieniu.
Znany wiedeński pisarz Peter Krassa, który w swoim dziele przeanalizował wynalazek
księdza Ernettiego pod każdym możliwym względem, wymienia nawet kolejnego
świadka, który może potwierdzić udaną rekonstrukcję opery. Jest to profesor Giuseppe
Marasca, któremu Ernetti wysłał partyturę Thyestesa.
Marasca powiedział później dziennikarce znanego czasopisma „Oggi", w jaki sposób
doszło do rekonstrukcji antycznej opery: „Moim zdaniem wyglądało to jak transmisja
telewizyjna. Ojciec Ernetti spisywał słowa i nuty, tłumacząc jednocześnie tekst na
łacinę, którą znamy".

Tajemnica w grobie wraz z odkrywcą!


Choć opowieść o tym wynalazku wydaje się zbyt niesamowita, by była to prawda,
trudno podejrzewać, by ksiądz, który zmarł w 1994 roku, mający oficjalne pozwolenie
Watykanu na prowadzenie badań nad muzyką dawną, świadomie okłamał cały świat.
Ostatnie miesiące przed śmiercią poświęcił zabezpieczaniu aparatury, którą
rozmontowano i ukryto w bezpiecznym miejscu. Zapewne w magazynach Watykanu.
Dokładną znajomość jej działania i możliwości zastosowania kapłan zabrał ze sobą do
grobu. Zapewne nie do końca wierzył w drzemiące w człowieku dobro i bał się
straszliwych konsekwencji, gdyby jego wynalazek wpadł w niepowołane ręce. Co nie
byłoby wykluczone, jak wiemy z historii ludzkości, choć ta jest nadal niekompletna i
pełna przekłamań.

Bibliografia
Appel Petrus Ultimatum Gottes an die Welt, Leutesdorf 1979.
Augstein Rudolf Jesus Menschensohn, Monachium 1972.
Barthas C. Fatima - ein Wunder des 20. Jahrhunderts, Freiburg 1955.
Barth v. Wehrenalp, Erwin Man sollte es nichtfur móglich halten, Diisseldorf 1988.
Bradley M., Theilmann-Bean, D. Holy Grail across the Atlantic, Willowdale 1988.
Brookesmith Peter (i in.) Lost and Found, Londyn 1984.
Brookesmith Peter (i in.) Incredible Phenomena, Londyn 1984.
Brookesmith Peter (i in.) Riddles ofthe Ancient World, Londyn 1986.
Biirgin Luc Mondblitze, Monachium 1994.
Byron Julie Psychic Experiences ofthe Famous, Lutterworth 1993.
Charroux Robert Phantastische Vergangenheit, Monachium 1966.
Clark Kenneth Leonardo da Vinci, Reinbek 1969.
Daniken Erich von Bogowie byli astronautami! Współczesne rozważania nad dawnymi
podaniami, przel. Ewa Wilk, Warszawa 2002.
Daniken Erich von Dzień, w którym przybyli bogowie. 11 sierpnia 3114 roku prz. Chr.,
przeł. Teresa Serafińska, Warszawa 1991.
Daniken Erich von Objawienia, przel. Jan Forest, Warszawa 1986.
De Solla Price Derek Gearsfrom the Greeks, Nowy Jork 1975.
Dtv Lexikon in 20 Banden, Mannheim-Monachium 1997.
Fiebag Johannes Gwiezdne wrota: oni są wśród nas. Istoty pozaziemskie na Ziemi i w
Układzie Słonecznym, przeł. Ewa Radomska-Deutsch, Gdynia 2000.
Fiebag Johannes Maszyna wieczności, przel. Barbara Tarnas, Jan Koźbiał, Cezary
Murawski, Amber, Warszawa 2000.
Fiebag Johannes Tajne orędzie fatimskie. Co naprawdę stało się w 1917 roku w
Portugalii, przeł. Marek Strasz, Warszawa 1996.
Gossler Marcus Lexikon Grenzwissenschaften, Landsberg 1988.
Grof S. Topographie des Unbewussten, Stuttgart 1978.
Harleston Hugh A Mathematical Analysis of Teotihuacan, w: XII International Congress
of
Americanists, Meksyk 1974.
Hausdorf Hartwig Biała piramida, przeł. Wojciech Kunicki, Amber, Warszawa 2003.
Hausdorf Hartwig Chwnik eines Phdnomens, Obergunzburg 2000. Hausdorf Hartwig
Powrót z tamtego świata. Tajemnica powtórnych narodzin, przeł. Grzegorz
Prokop, Warszawa 2000. Hausdorf Hartwig XX wiek - stulecie zagadek i fenomenów,
przeł. Cezary Murawski, Amber,
Warszawa 2001.
Hausdorf Hartwig Telepathie und Prophetie, Wiedeń 2000. Hausdorf Hartwig, Krassa
Peter Satelity bogów. W zamkniętych strefach Chin, przeł. Grzegorz
Prokop, Warszawa 1997.
Hoffmann Helmuth Die Wahrheit uber die Botschaft von Fatima, Bietigheim 1983. Holbe
Rainer Unglaubliche Geschichten, Monachium 1985. Hopkins Budd Intruzi, przeł.
Andrzej Mrozowski, Białystok 1992. Kahl Joachim Das Elend des Christentums,
Reinbek 1968.
Keith Jim Secret and Suppressed - Bannes Ideas and Hidden History, Portland 1993.
Keller Werner Was gestem noch als Wunder galt, Zurych-Monachium 1973.
Klinckowstroem Carl Graf von Geschichte der Technik, Monachium 1957. Kolosimo
Peter Woher wir kommen, Wiesbaden 1957. Krassa Peter Twój los jest przesądzony.
Maszyna czasu ojca Ernettiego i kronika Akaszy, tłum.
Małgorzata Gawlik, Warszawa 2000. Krassa Peter, Habeck Reinhard Biblioteka liści
palmowych. Tajemnicze areny naszego świata
- 21 zagadkowych fenomenów, przeł. Wanda Moska, Gdynia 1994. Krassa Peter,
Habeck Reinhard Światło faraonów. Najwyższe technologie i prąd elektryczny
w starożytnym Egipcie, przeł. Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, Gdynia 1995. Langbein
Walter-Jorg Największe tajemnice świata. Niezwykłe wydarzenia ostatnich XXV wieków,
przeł. Ewa Jurczyk, Katowice 1997. Lehmann Johannes lesus - Report, Dusseldorf
1970. Lissner Ivar Rdtselhafte Kulturen, Monachium 1966. Mack John E. Entfuhrt von
Aufierirdischen, Essen 1995. Marrs Jim Crossfire - The Plot that Killed Kennedy, Nowy
Jork 1989. Marrs Jim Alien Agenda, Nowy Jork 1997.
Meckelburg Ernst Skok w sen. Wieści z zaświatów, przeł. Jerzy Prokopiuk, Gdynia
1996. Rauschning Hermann Gesprdche mit Hitler, Zurych 1940.
Sauval Henri Histoire et recherches des antiąuites de la ville de Paris, Paryż 1733.
Senkowski Ernst Instrumentelle Transkommunikation, Frankfurt n. Menem 1995.
Steiger Brad Mysteries ofTime and Space, West Chester 1989. Tompkins Peter Die
Wiege der Sonne, Monachium 1977. Unglaubich aber wahr, Stuttgart-Zurych-Wiedeń
1989. Vandenberg Philipp Der Fluch der Pharaonen, Monachium 1973. Vaughan Alan
Incredible Coincidence, Lippincott 1979. Weltalmanach des Ubersinnlichen, Monachium
1987. Zinn Howard A People's History ofthe United States, Nowy Jork 1980.
Artykuły
Abrate Giovanni The Lost Cosmonauts, „Exposure Magazine", marzec-kwiecień 2000.
Allen R., Vogel, P. America's dark Secret - The Port Chicago Disaster, „Nexus",
czerwiec-
-lipiec 1996. Beck E., Rand Y., Sudmann U. Grófite Atomkatastrophe aller Zeiten. Wer
loscht das Hóllen-
feuer, „Tz", 30 kwietnia 1986. Gabert H.W. Die Russen verloren noch weitere
Kosmonauten, „Das Neue Zeitalter" 1967, nr
26.
Hausdorf Hartwig Abbilder unseres Sonnensystems, „Magazin 2000plus" 2000, nr 6.
Hausdorf Hartwig US-Prdsidenten und der Fluch des Indianerhduptlings, „Bild", 28
grudnia
2000.
Hayden E.E. notatka w „Dallas Times Herald", 19 kwietnia 1897. Iten Oswald Die
Tasaday - ein philippinischer Steinzeitschwindel, „Neue Ziircher Zeitung",
12 kwietnia 1986.
Kent Emily Pope Joan, „Exposure Magazine", luty-marzec 1998. ;^
Maddaloni Vincenzo Supraphysik und PSI, tłum. z: „Vues nouvelles", styczeń 1975.
Ratcliff J.D. Italy's amazing Space Watchers, „Reader's Digest", kwiecień 1965. White
Paul The Mystery of Burrow's Cave, „Exposure Magazine", grudzień 1997-styczeń
1998. .

Podziękowania
Długa jest droga od pierwszej myśli do wydania książki. I choć autor za każdym razem
daje z siebie wszystko, jest zawsze zdany na dobrą wolę i pomoc innych. I właśnie tym,
bez których nie powstałaby ta książka, chciałbym teraz podziękować.
Przede wszystkim dziękuję moim przyjaciołom i kolegom pisarzom: Peterowi Krassie,
Eri-chowi von Danikenowi, Rainerowi Holbemu, Reinhardowi Habeckowi, Viktorowi
Farkasowi i Walterowi-Jórgowi Langbeinowi, za wiele cennych uwag, które pomogły mi
w pracy nad książką.
Chciałbym także podziękować mojemu przyjacielowi, Josefowi Schendelowi, który jak
nikt inny umie nawiązywać nowe kontakty, a także Ingrid Schlotterbeck, mojemu
wydawcy, za pokładane we mnie zaufanie.
Na zakończenie chciałbym złożyć serdeczne podziękowania moim czytelnikom, którzy
już od niemal 10 lat towarzyszą mi w fascynującej podróży przez świat tajemnic i
niecodziennych zjawisk, a także moim bliskim, za cierpliwość okazywaną mi
szczególnie w ciągu ostatnich lat.
Garching, Alz, lipiec 2001 roku Hartwig Hausdorf

Vous aimerez peut-être aussi