Académique Documents
Professionnel Documents
Culture Documents
Spis treści
Przedmowa
Wyłom w murze ignorancji!
Rozdział 1. Kto pierwszy poznał cały Układ Słoneczny?
Niewiarygodne płaskorzeźby
Rozdział 2. Kolumb pierwszym przybyszem w Ameryce?
Kto naprawdę odkrył Nowy Świat?
Rozdział 3. Starożytny komputer
Arcydzieło nieznanej technologii
Rozdział 4. Potęga soborów
jak chrześcijaństwo narodziło się z chrztu
Rozdział 5. Papieżyca Joanna
Kobieta na Tronie Piotrowym
Rozdział 6. Rabin i elektryczność
Magia czy starożytna znajomość fizyki?
Rozdział 7. Dzieciątko Jezus i helikopter
Nowinki techniczne: we właściwym miejscu, ale w niewłaściwym czasie
Rozdział 8. Uwięziony na zakrętach historii?
Współczesny geniusz rzucony w XVIII stulecie
Rozdział 9. Zaginiony w akcji
Dyplomata rozpływa się w powietrzu
Rozdział 10. Pół wieku przed Roswell
Katastrofa UFO
Rozdział 11. Przeklęty sarkofag
Czy klątwa może spowodować katastrofę morską?
Rozdział 12. Papieskie nieposłuszeństwo
Trzecia tajemnica fatimska
Rozdział 13. Nieudany zamach
Najlepiej skrywana tajemnica Stanów Zjednoczonych
Rozdział 14. Nie tylko Czarnobyl i Hiroszima
Katastrofy jądrowe, o których nikt nie wie
Rozdział 15. Pius XII i głosy z zaświatów
Tajne eksperymenty parapsychologiczne prowadzone w Watykanie
Rozdział 16. Nieznani poprzednicy Gagarina
Anonimowe ofiary pierwszych podróży kosmicznych
Rozdział 17. Gdy umierają prezydenci
Zadziwiające podobieństwa między zamachami na Kennedy'ego i Lincolna
Rozdział 18. Ósmy dzień stworzenia
Czas na nowy gatunek człowieka?
Rozdział 19. Historia na wideo
Chronowizor ojca Ernettiego
Bibliografia
Podziękowania
Przedmowa
Wyłom w murze ignorancji!
Nieważne, że rzeczy się dzieją. Ważne, że o nich wiemy. Egon Friedell (1878-1938)
Poznając dzieje ludzkości, powinniśmy zastanowić się nad następującą kwestią: jak
dużo z przekazywanej nam w szkole wiedzy zawiera informacje mijające się z prawdą
historyczną. W oficjalnej historii jest wiele białych plam, półprawd i przekłamań.
Weźmy chociażby przykład słynnego szturmu na paryską Bastylię, wydarzenia
uważanego przez historyków za rozpoczynające Wielką Rewolucję Francuską. W
rzeczywistości w połowie lipca 1789 roku przebywało tam tylko siedmiu więźniów, a
próbującemu zdobyć twierdzę ludowi paryskiemu wcale nie chodziło o ich uwolnienie,
lecz o zdobycie przechowywanego tam prochu strzelniczego. Cel został zresztą szybko
osiągnięty, bo królewscy żołnierze otworzyli bramy, nie stawiając dużego oporu.
Albo przykład z bliższych nam czasów. Reporter Oswald Iten z gazety „Neue Zurcher
Zeitung" udowodnił w 1986 roku, że słynne plemię Tasadajów, jakoby odkryte na
filipińskiej wyspie Mindanao w 1971 roku, wcale nie było reliktem przeszłości, lecz
gigantyczną mistyfikacją. Po upadku filipińskiego dyktatora Ferdynanda Marcosa
dziennikarzowi udało się dotrzeć do rzekomych „troglodytów" i pomysłodawców
oszustwa. Dopiero po wielu namowach tubylcy niechętnie przyznali, że ówczesny
minister Manuel Elizade zmusił ich, by ubrani jedynie w przepaski zamieszkali w
jaskiniach i udawali przed dziennikarzami i etnografami sielskie życie prymitywnego
plemienia.
Na początku lat 70. ubiegłego stulecia odkrycie Tasadajów wzbudziło wielką sensację.
Renomowane czasopisma, jak choćby „National Geographic", rozpisywały się o
ostatnich na świecie jaskiniowcach żyjących w górach Mindanao. Demaskatorski artykuł
szwajcarskiego reportera powinien wywołać równie wielkie poruszenie. Nic takiego się
jednak nie stało. Leksykony i encyklopedie nadal podają informację, że Tasadajowie to
małe plemię z filipińskiej wyspy Mindanao, odkryte w 1971 roku, którego członkowie
zajmują się zbieractwem, mieszkają w jaskiniach i posługują się bardzo prymitywnymi
narzędziami z epoki kamienia łupanego.
To nie wszystko. Wiele autentycznych wydarzeń otacza niezrozumiałe tabu. Historycy
je ignorują, chociaż należy im się przynajmniej wzmianka w oficjalnej historiografii.
Dlaczego Rosjanie do dzisiaj wypierają się, że na długo przed lotem Gagarina jego
poprzednicy ginęli w płomieniach? Pozostają anonimowi, choć oddali życie w imię
podboju kosmosu przez człowieka.
Stany Zjednoczone, które noszą dumne miano ojczyzny nowożytnej demokracji, cudem
uniknęły zamachu stanu w 1934 roku, w wyniku którego zaprowadzono by w tym kraju
ustrój faszystowski. Także o tym nie ma ani słowa w oficjalnych przekazach.
Również przeszłość jednej z najpotężniejszych religii kryje wiele tajemnic. Ukształtowały
ją siły i tendencje mające niewiele wspólnego z tym, co powszechnie uważamy za
chrześcijaństwo, wszak religijne dogmaty o nieomylności to dzieło ludzi, omylnych jak
wszyscy. W IX wieku kobieta, dzięki inteligencji i determinacji, objęła najwyższe
stanowisko w Kos'ciele katolickim - została papieżem. Nawet za murami Watykanu
szepcze się tylko ukradkiem o tym „niewiarygodnym świętokradztwie". Imię tej, która
zasiadała na Tronie Piotrowym jako Johannes Anglicus, zniknęło z oficjalnych kronik
papieskich już 200 lat temu.
Oprócz oficjalnej istnieje także historia inna, tajemnicza. Jej poznanie jest niczym
podróż do fascynującej, intrygującej i często niepokojącej, równoległej rzeczywistości.
Spróbujmy zrobić wyłom w murze ignorancji, powstałym wokół faktów historycznych,
które nie zasłużyły, by się znaleźć na śmietniku historii.
Hartwig Hausdorf
Rozdział 1
Kto pierwszy poznał cały Układ Słoneczny?
Niewiarygodne płaskorzeźby
Układ Słoneczny, jak się dowiadujemy z podręczników historii, nie był znany ludzkości
od zawsze. Co prawda starożytni znali niektóre planety: Merkurego, Wenus, Jowisza,
Marsa, Saturna i Ziemię - wszystkim, poza naszą, nadali imiona bogów - pozostałe
jednak odkryto setki lat później.
Uran, siódma planeta Układu Słonecznego, została odkryta w 1781 roku przez
Fryderyka Wilhelma Herschela (1738-1822), obdarzonego nieco później angielskim
tytułem szlacheckim. W 1846 roku, przed teleskopem Gottfrieda Galle'a (1812-1910) po
raz pierwszy pojawił się Neptun, natomiast Pluton, najodleglejszą planetę Układu
Słonecznego, dostrzegł dopiero w 1930 roku amerykański astronom doktor Clyde W.
Tombaugh (1906-1997).
Także liczne planetoidy, które wypełniają przestrzeń kosmiczną między Marsem a
Jowiszem, odkryto o wiele później. W noc sylwestrową 1800/1801 roku włoski astronom
Giuseppe Piazzi (1746-1826), wówczas dyrektor planetarium w Palermo i Neapolu, jak
zwykle obserwował firmament przez teleskop. Nagle zobaczył niewielki obiekt, którego
nie widział nigdy wcześniej - odkrył pierwszą planetoidę, Ce-res. W latach 1802-1807
poznano także położenie Juno, Pallas i Westy. W 1845 roku niemiecki astronom amator
W.P. Hencke wypatrzył piątą planetoidę. Dzisiaj liczba obiektów między Marsem a
Jowiszem urosła do tego stopnia, że określa się je tylko numerem porządkowym.
Szacuje się, że jest ich ponad 400 000.
Tyle mówi oficjalna nauka. Niewiele osób wie, że już przed wiekami niektórzy ludzie
znali cały Układ Słoneczny. Wiadomo mi o dwóch miejscach na ziemi, gdzie powstały
kamienne odzwierciedlenia Układu Słonecznego. Być może po to, byśmy dziś, tysiące
lat później, zdobyli się na refleksję dotyczącą naszej wiedzy o dalekiej przeszłości.
Rozdział 2
Kolumb pierwszym przybyszem w Ameryce?
Kto naprawdę odkrył Nowy Świat?
Podręczniki historii i encyklopedie zgodnie informują, że odkrywcą Ameryki był żeglarz z
Genui Krzysztof Kolumb, żyjący w latach 1451-1506. Wyruszył on w morze trzeciego
sierpnia 1492 roku, dysponując trzema statkami: „Santa Maria", „Pinta" i „Nina". Ponad
dwa miesiące później dotarł do karaibskiej wyspy Guanahani. W kolejnych latach
zorganizował trzy następne wyprawy, aż dotarł do wybrzeży Ameryki Południowej.
Jednak na długo przed Kolumbem do Nowego Świata docierali inni żeglarze:
Fenicjanie, wikingowie, Irlandczycy i Szkoci. Niewykluczone że nawet Egipcjanie, a od
strony Pacyfiku zjawili się chińscy podróżnicy.
Fenickie statki handlowe prawdopodobnie już 2500 lat temu przybiły do brzegów
Nowego Świata (zbiory autora).
Irlandczycy: na zachód!
Wróćmy do bliższych nam czasów. Natrafimy wówczas na źródła, z których wynika, że
irlandzcy mnisi dotarli nie tylko do wysp Bahama, ale i wschodniego wybrzeża Ameryki
Północnej, a działo się to w VI i VII wieku!
Żegluga świętego Brendana opata opowiada o morskich podróżach świętego Brendana,
narodowego bohatera Irlandii, i jego towarzyszy około 570 roku. Przez wieki uważano to
za zbiór legend i baśni. Dzisiaj jednak większość historyków przychyla się do tezy, że
jest to zapis opowieści o prawdziwych wydarzeniach, spisany ponad 300 lat po śmierci
bohatera, choć prawdopodobnie nie wszystkim wyprawom przewodził święty Brendan
osobiście.
W owych czasach, gdy granice Imperium Rzymskiego nie gwarantowały już
bezpieczeństwa, Irlandii zagrażały najazdy pogańskich Germanów, którzy docierali do
zachodniej Europy i na Wyspy Brytyjskie. Jest więc prawdopodobne, że mnisi, znający
sztukę żeglowania, szukali bezpiecznego schronienia dla swoich wiernych i tym
sposobem dotarli do wybrzeży Ameryki.
Przez pewien czas nie było pewności, czy Irlandczycy byliby w stanie pokonać Atlantyk
w swoich, wydawałoby się, kruchych łodziach nazywanych coracles, ale dzisiaj nie ma
co do tego wątpliwości. Łodzie te budowano z wikliny obciągniętej wygarbowaną skórą.
Brytyjski żeglarz udowodnił, że pokonanie oceanu w takiej łupinie jest możliwe - dokonał
tego w łódce skonstruowanej według planów sprzed 1400 lat.
Szczegółowe badania nad tekstem źródłowym pozwalają przypuszczać, że irlandzcy
mnisi dotarli do Ameryki Północnej prawie 900 lat przed narodzinami Kolumba.
Prawdopodobnie dopłynęli do zatoki Chesapeake w dzisiejszym stanie Wirginia,
przekroczyli Appalachy i dotarli do Ohio. Niewykluczone, że trafili też na wyspy
Bahama.
Wikingowie w Winland
Pod koniec X wieku, czyli około 400 lat później niż Irlandczycy, w podróż w nieznane
wyruszyli żeglarze z Danii i Norwegii. Dopłynęli do wybrzeży Ameryki. Prawdopodobnie
założyli tam kolonię.
Statki wikingów były wąskie i zwinne, budowano je tak, aby rozwijały jak największą
prędkość. Za budulec służyło dębowe drewno. Miały tylko jeden kwadratowy żagiel i 16
otworów na wiosła, które można było zamknąć w czasie sztormu.
Uważa się, że wikingowie nie posiedli sztuki nawigacji, nie znali map ani kompasu, a na
otwartym morzu kierowali się jedynie pozycją słońca i gwiazd. Czyżby tak bardzo
wierzyli w swoje szczęście? Saga o norweskim królu Olafie II (ok. 995-1030) zawiera
ciekawą wzmiankę o „magicznym kamieniu", za pomocą którego można było określić
pozycję słońca, nawet gdy zasłaniały je chmury. Dzięki temu żeglarzom udawało się
zawsze utrzymać właściwy kurs.
Choć ta informacja wydaje się wytworem fantazji i elementem staroskandynaw-skich
sag, tkwi w niej ziarno prawdy. W lotnictwie stosuje się kompasy zawierające
spolaryzowane kryształy. Za ich pomocą można dokładnie określić pozycję słońca,
nawet gdy jest ono niewidoczne. W skałach Skandynawii odkryto minerał o nazwie
korderyt, którego kryształy zmieniają kolor, kiedy naturalny układ ich cząsteczek tworzy
kąt 90 stopni z płaszczyzną polaryzacji światła słonecznego.
Wydaje się zatem, że wikińscy żeglarze nie polegali tak bardzo na szczęściu, kiedy
przed wiekami wyruszali w niebezpieczne podróże.
Jeśli wierzyć starym kronikom, wikingowie, pod przywództwem Bjarni Herjólfssona,
dotarli do wybrzeży Ameryki w 985 roku. Piętnaście lat później wyruszyli w kolejną
wyprawę, by, z Leifem Erikssonem na czele, założyć tam kolonię. Z przekazów
Flateyar-bok wynika, że Leif Eriksson i jego ludzie dobili do brzegów Labradoru, a
stamtąd lądem dotarli do Cape Cod. Podobno zobaczyli tam dzikie wino i nazwali krainę
Winland.
W 1121 roku islandzki biskup Erik Gnupsson udał się do Winland, żeby odwiedzić
tamtejszą kolonię, którą uważał za część swojej diecezji.
Niestety, do dzisiaj nie zachowały się właściwie żadne ślady osad wikingów w Ameryce,
choć wiadomo na pewno, że zakładali kolonie także na Grenlandii. Niewykluczone że z
Winland wygnali ich Indianie. Flateyarbok opisuje regularne bitwy między osadnikami a
Indianami. Pewne jest, że wikingowie jeszcze przez 300 lat wracali do Ameryki po
drewno na budowę osiedli na Grenlandii. W XIV wieku Winland znika z wszelkich
przekazów - prawdopodobnie mieszkańcy kolonii wyginęli i popadli w zapomnienie.
którzy w ten sposób chcieli uniknąć prześladowań ze strony francuskiego króla Filipa
Pięknego (1285-1314). Z Francji uciekli do Szkocji, gdzie znaleźli schronienie pod
opieką klanu St. Clair (później: Sinclair).
Z tego klanu pochodził książę Henry Sinclair, urodzony w 1345 roku. W 1398 roku
wyruszył do Ameryki z Orkanów, na czele flotylli 12 małych, ale zwinnych stateczków i z
załogą liczącą 200-300 ludzi. Podobno dotarli do Nowej Fundlandii, Nowej Szkocji w
dzisiejszej Kanadzie i Nowej Anglii w USA.
W 1558 roku Wenecjanin Nicolo Zeno opublikował rękopis, który zawierał opis tej
podróży, jak również mapę krajów Północy na Oceanie Atlantyckim. Podobno pradziad
Nicola, Antonio Zeno, był kapitanem okrętu flagowego floty Henry'ego Sin claira i
dopłynął do Ameryki.
Antonio Zeno szczegółowo opisał podróż, ośmiodniowy sztorm na oceanie i w końcu
zielone wybrzeże na horyzoncie. Sinclair i jego ludzie początkowo sądzili, że to wyspa,
kiedy jednak nie udało im się jej opłynąć, doszli do wniosku, że natrafili na duży, stały
ląd. Nawiązali kontakt z tubylcami, którzy przyjęli ich przyjaźnie. Sinclair
zdecydował się tam zostać i organizował wiele wypraw w głąb lądu, na południe,
podczas których zginęła częs'ć jego ludzi. Kiedy zaczęła się zima, Antonio Zeno wraz z
częścią załogi powrócił do Szkocji, a Sinclair został w Ameryce jeszcze dwa lata. Czy
istnieją inne dowody - niż pamiętnik i mapa - potwierdzające tę wyprawę, wcześniejszą
o 100 lat od ekspedycji Kolumba? W Nowej Szkocji, między źródłami rzek Gold i
Gaspereau, odkryto ruiny budowli zwanej wieżą Newport. Chodzi tu o okrągłą wieżę,
zbudowaną w stylu romańskim.
Niestety, został z niej tylko pagórek kamieni i ziemi. Sądząc jednak po podobnych
wieżach, względnie ich szczątkach, znajdujących się w Skandynawii i na północy
Szkocji, zakłada się, że powstała między 1150 a 1400 rokiem.
Niemiecki naukowiec i pisarz, doktor Johannes Fiebag (1956-1999), wygłosił referat na
odbywającym się w 1997 roku w Kriwall na Orkanach sympozjum, dotyczącym podróży
Henry'ego Sinclaira. Było tam 17 naukowców, przedstawicieli różnych dziedzin, którzy
prezentowali wyniki swoich badań i omawiali znane dotychczas fakty. Dwuletnia
wyprawa szkockiego arystokraty stawała się coraz bardziej znana i z mroków
przeszłości coraz jaśniej wyłaniała się wizja szkockiej wyprawy do wybrzeży Ameryki. I
to odbytej 100 lat wcześniej nim Kolumb rozwinął żagle na okręcie „Santa Maria".
W krainie Fu Sang
Nie możemy zapominać o Chińczykach. Do Ameryki można wszak dopłynąć nie tylko
od wschodu, ale i od zachodu.
W grudniu 1961 roku w pekińskim dzienniku opublikowano artykuł historyka Chen Hua-
hsin. Tezy w nim zawarte spotkały się z ostrą krytyką, zwłaszcza na Zachodzie.
Naukowiec dowodził mianowicie, że Chińczycy odkryli Amerykę co najmniej 1000 lat
przed wyprawą Kolumba. „Nie chcę negować osiągnięć wielkiego genueńskiego
żeglarza, pisał Chen, bo przecież odkrył nową drogę z Europy do Ameryki. Nie sposób
jednak podważyć danych, na których oparłem swoją teorię".
Pekiński historyk opierał się przede wszystkim na starej kronice podróżnej. Opisano w
niej szczegółowo, jak obywatel starożytnego Państwa Środka wyruszył do „buddyjskiej
krainy za morzem". Chen Hua-hsin jest pewien, że mowa tu o Meksyku. Nie wzruszały
go próby ośmieszenia jego teorii przez innych naukowców. W dalszych wywodach
powoływał się na wykopaliska prowadzone w Meksyku i Peru, które dowodzą, jego
zdaniem, chińskiego pochodzenia niektórych budowli. Podobno także w grobowcu w
Panamie odczytano inskrypcje i imiona napisane po chińsku.
Z racjonalnego punktu widzenia nie sposób zaprzeczyć, że to prawdopodobne, by
Chińczycy, przy korzystnym układzie prądów Pacyfiku, dotarli do zachodniego
wybrzeża Ameryki. Nie możemy także odrzucać rozsądniejszej wersji, że azjatyccy
odkrywcy płynęli wzdłuż wybrzeża Azji, dotarli do Alaski i później żeglowali wzdłuż
wybrzeży amerykańskich.
Można zatem założyć, że prawdopodobne jest istnienie krainy Fu Sang, która według
wszelkich przesłanek leżała na terenie obecnej Kalifornii. Chińskie dżonki miały tam
wylądować około 458 roku, czyli 1000 lat przed tym, jak Kolumb postawił stopę na
Karaibach.
Jeśli będziemy się dalej upierać, że to genueńczyk odkrył Amerykę, oddajemy mu
zaszczyty, które, jak widać po przedstawionych tu dowodach, wcale mu się nie należą.
Rozdział 3
Starożytny komputer
Cudem ocaleni
Marynarze zaufali kapitanowi, wiosłowali jak szaleni, podejmując nadludzki wysiłek.
Antykytera cieszy się wśród żeglarzy złą sławą - na jej brzegach rozbijają się ogromne
fale Morza Egejskiego. Ale na samej wyspie jest stosunkowo bezpiecznie. I załoga
kapitana Condosa ostatkiem sił dotarła do wybrzeży wysepki.
Przez pierwsze dwa dni naprawiali szkody wyrządzone przez przybrzeżne skały. Kiedy
statek nadawał się już do żeglugi, marynarzy ogarnęła nuda. Bezczynnie obserwowali,
jak wokół wysepki szaleje sztorm, uniemożliwiając im szybkie odpłynięcie i powrót do
domu. Oznaczało to dla nich przede wszystkim brak zarobku, bo obszar połowu gąbek
był nieosiągalny.
Sytuacja stawała się trudna do zniesienia i marynarze nalegali, by jak najszybciej odbić
od brzegu, mimo ciągle fatalnej pogody. Kapitan zdawał sobie sprawę z
niebezpieczeństwa, zaproponował więc, żeby zanurkowali w wodach otaczających
Antyky-terę - chciał ich czymś zająć.
Pierwszy doświadczony nurek, który miał zejść pod wodę na nieznanym terenie,
nazywał się Elias Stadiatis. Nikt nie wiedział, czy na tym terenie znajdują się gąbki, czy
warto zatem nurkować - żaden z nich nie nurkował w okolicy tej wyspy. Stadiatis
„Duchy!"
Nagle stało się coś dziwnego. Lina ratunkowa zaczęła wirować, jakby na dnie działo się
coś nieoczekiwanego. Marynarze na pokładzie szybko ją ściągnęli. Obawiali się, że
rekiny zapędziły się na te wody i zaatakowały Stadiatisa. Kiedy jednak nurek w końcu
wrócił na pokład, okazało się, że obawy kolegów były bezpodstawne.
Nie był ranny, lecz w szoku. Dygotał na całym ciele i bełkotał coś bez sensu. W oczach
miał paniczny strach. Zebrani zrozumieli tylko kilka słów: „duchy", „nagie kobiety" i
„konie".
W pierwszej chwili nikt mu nie uwierzył. Jednak marynarze są przesądni: nikt nie miał
ochoty na nurkowanie w tym miejscu. Najwyraźniej czekało na nich tam, na dole, piekło
makabrycznych duchów, potworów morskich i koni. Zatem kapitan zdecydował, że
osobiście się przekona, o co w tym wszystkim chodzi. Demetnos Condos musiał
zanurkować - choćby po to, żeby położyć kres bredniom, które wywoływały panikę
wśród jego ludzi.
Widok, który ukazał się jego oczom na głębokości 60 metrów, był doprawdy porażający:
w mdłym świetle dostrzegł nagie kobiety i konie. Kiedy jednak przywykł do półmroku,
zorientował się, że nie patrzy na duchy, lecz coś zupełnie rzeczywistego.
Był to wrak statku - a na jego pokładzie znajdowało się wiele rzeźb.
Później archeolodzy stwierdzili, że był to statek handlowy, który około 80 roku p.n.e.
wiózł do Rzymu marmurowe rzeźby, ale u wybrzeży Antykytery zatonął wraz z załogą i
ładunkiem. W mdłym podwodnym świetle rzeźby rzeczywiście sprawiały niesamowite
wrażenie. Kiedy kapitan Condos opowiedział załodze o znalezisku, kamień spadł im z
serca. Na tym nie koniec: do głosu doszedł także zmysł handlowy; załoga ochoczo
podjęła się zadania wydobycia całego, zapewne cennego ładunku na powierzchnię.
Niestety, nie mieli do tego odpowiedniego sprzętu, więc następnego dnia, gdy ustał
orkan, wyruszyli do domu.
Badacza zachwycił sam niekształtny obiekt z widocznymi kołami zębatymi. „To obiekt
jedyny w swoim rodzaju - stwierdził w oficjalnym oświadczeniu. - Nic nam nie wiadomo
o istnieniu innych mu podobnych. W żadnych starożytnych tekstach nie ma najmniejszej
wzmianki o takich przedmiotach. A z tego, co nam wiadomo o poziomie nauki i techniki
w czasach helleńskich, taki obiekt nie miał prawa zaistnieć!"
A jednak trzymał dowód, ów starożytny mechanizm, w rękach.
Profesor de Solla Price zabrał się do dzieła, używając najdelikatniejszych narzędzi
chirurgicznych, z anielską cierpliwością usuwał, warstwa po warstwie, rdzę i osad. A im
dłużej pracował, tym bardziej zadziwiające okazywało się znalezisko. Stwierdził, że
precyzja, z jaką pasują do siebie koła zębate, jest „niewiarygodna". Były wykonane z
dokładnością imponującą nawet w porównaniu z dzisiejszymi możliwościami.
Antyczny komputer
Najważniejsze było pytanie o przeznaczenie tego, najwyraźniej bardzo
skomplikowanego, systemu kół zębatych.
Derek de Solla Price też początkowo obawiał się wyjąć mechanizm z wiekowej
obudowy. I tak tajemnicze znalezisko znowu zniknęło w muzealnych magazynach, ale
Anglik wznowił badania w 1961 roku.
Zrobił wiele zdjęć rentgenowskich, które pozwalały dokładniej zbadać wnętrze
tajemniczego mechanizmu. Okazało się, że składa się on z co najmniej 40 kół zębatych.
Na płycie głównej były umocowane trzy osie, dziewięć różnych skali, ruchome
wskaźniki. Zapisane metalowe płyty pozwalają przypuszczać, że mamy do czynienia z
napędzanym mechanicznie komputerem do obliczania konstelacji gwiezdnych.
Maszyna z Antykytery była tak złożona i precyzyjna, że nie mogło tu chodzić o prototyp:
był to gotowy produkt wysoko rozwiniętej myśli technicznej.
Profesor Derek de Solla Price uznał znalezisko za miniaturowy komputer, za pomocą
którego dało się wyliczyć ruchy Słońca, Księżyca i innych ciał niebieskich.
W czasopiśmie „Scientific American" (w numerze szóstym z 1969 roku) wypowiedział
się tak: „Przerażająca jest świadomość, że na krótko przed upadkiem świata
helleńskiego starożytni Grecy tak bardzo zbliżyli się do nas, i to nie tylko w sposobie
myślenia, ale i w osiągnięciach technicznych. Znalezisko z Antykytery sprawia, że
musimy zweryfikować nasze pojecie o historii nauki".
Podczas kongresu, który odbył się w tym samym roku w Waszyngtonie, powiedział:
„Odkryć starożytny komputer gwiezdny to tak, jakby w grobowcu Tutancha mona
znaleźć odrzutowiec".
Inskrypcje odkryte na starożytnym komputerze stwierdzają jasno, że przedmiot powstał
w 82 roku p.n.e. Być może więcej informacji przyniosłaby dokładniejsza wiedza na
temat budowniczych prototypu tego miniaturowego planetarium, narzędzi i maszyn, za
pomocą których powstały koła zębate, tak idealnie do siebie dopasowane. Skąd
pochodziły materiały niezbędne do produkcji?
Rozdział 4
Potęga soborów
Kanony biblijne
Mamy przecież kanony biblijne - podnoszą się oburzone głosy. Niestety, owe osławione
kanony wcale nie istnieją! Mowa bowiem o odpisach, które powstały między IV a X
wiekiem naszej ery. A odpis to tylko odpis, kopia, nic więcej. W dodatku z pewnymi
zmianami wobec poprzedniej, starszej wersji, pełen sprzeczności i - w zależności do
kopisty - dostosowany do realiów współczesnej mu rzeczywistości.
Już w kwestii spektakularnego pojmania, skazania i ukrzyżowania Jezusa ewangelie
św. Jana, św. Łukasza, św. Marka i św. Mateusza różnią się znacznie - a przecież
apostołowie prawdopodobnie nie prowadzili samodzielnych badań. Którą zatem wybrać
wersję? A żeby wzbudzić jeszcze większy niepokój w duszy bogobojnego
chrześcijanina, zacytuję teraz kogoś, kto powinien znać odpowiedzi na nasze pytania.
Doktor Johannes Lehman jest współtwórcą nowego przekładu Biblii. Niech jego wiedza
nieco rozjaśni mrok: „Ewangeliści interpretują, to nie są kronikarze. Nie rozjaśnili tego,
co zaciemniły przemijające pokolenia; przeciwnie, zamącili stosunkowo jasny obraz. Nie
spisywali historii, oni ją tworzyli. Nie przekazywali, poprawiali".
Teolog doktor Robert Kehl twierdzi odważnie i bez emocji: „Większość wyznawców nie
wie i nie chce wiedzieć, że pierwsi chrześcijanie bardzo długo, przez około 200 lat, nie
opierali się na żadnym Piśmie poza Starym Testamentem. Zresztą w początkach naszej
ery nawet Stary Testament nie był jeszcze zamkniętą całością. Zapisy Nowego
Testamentu powstawały stopniowo i przez dłuższy czas nikomu nawet nie przyszło do
głowy, by je też uznać za Pismo Święte. Z czasem zaczęto odczytywać je podczas
zgromadzeń, lecz nawet wówczas nikt nie traktował ich na równi ze Starym
Testamentem".
Jak długo zatem jeszcze funkcjonować będzie przekonanie o Biblii jako jedynym,
nieomylnym słowie Bożym? Kto zdobędzie się na odwagę i uświadomi wiernym, że
słynne kanony po prostu nie istnieją?
Jak w ogóle doszło do tego ogromnego przekłamania, które, co godne podziwu, trwa
nieprzerwanie od tak dawna?
Wszystko zaczęło się od soborów, czyli zjazdów hierarchów kościelnych,
organizowanych w celu omówienia ważnych kwestii kościelnych. Na pierwszych pięciu
soborach powszechnych (dotyczących całego Kościoła katolickiego) powstały zręby
nowej religii. Określono prawdy wiary, które do dzisiaj zachowały swój dogmatyczny
charakter. Postaram się przedstawić jak najdokładniej powzięte na niektórych soborach
postanowienia.
1. Pierwszy Sobór Nicejski (325 rok) został zwołany przez cesarza Konstantyna (288-
337). Cesarz był poganinem, przyjął chrzest dopiero na łożu śmierci. Przez całe życie
był wyznawcą kultu staroperskiego Mitry, boga słońca, który zdobił monety Cesarstwa
Bizantyjskiego jako „niezwyciężone słońce". Konstantyn nie był bynajmniej łagodnego
usposobienia, w każdym razie nie wobec bliźnich. I tak na przykład niewolnik, który
dopuścił się kradzieży, musiał się liczyć z okrutną karą - wlewano mu w krtań gorący
ołów. Cesarz ustanowił także wiele innych, równie „humanitarnych" praw, których tu nie
przytoczę z braku miejsca.
Ten „prawdziwy chrześcijanin" zmusił zebranych książąt Kościoła - którym uprzednio
dał jasno do zrozumienia, że prawem Kościoła jest jego wola - do uznania jedności
Boga Ojca i Jezusa, i uczynił z tego dogmat. Pośmiertnie przyznano temu wybitnemu
politykowi należne honory: w kościołach greckokatolickim i prawosławnym Konstantyn,
obdarzony przydomkiem Wielki, do dzisiaj uchodzi za świętego!
Nie możemy pominąć milczeniem „daru konstantyńskiego". Podobno w roku 315
Konstantyn, wdzięczny, że papież Sylwester I (pontyfikat 314-335) uleczył go z trądu,
przekazał jemu i wszystkim jego następcom władzę nad Rzymem, całą Italią i rzymskimi
prowincjami wschodniej części basenu Morza Śródziemnego. Akt nadania gwarantował
papieżowi władzę duchową nad wszystkimi Kościołami na ziemi. Ten, kto ośmieliłby się
jej zagrozić, miał „płonąć na dnie piekła".
Fałszerstwo ujawnione
Przez 600 lat kolejni papieże wykorzystywali Donatio Constantini w celu uzasadnienia
swoich pretensji do pełnienia przewodniej roli w świecie chrześcijańskim. Dopiero wielki
kościelny uczony Cusanus (Nikolaus von Kues, 1401-1464) odkrył, że ów dokument to
fałszerstwo, powstałe około 760 roku. Co najmniej 10 papieży powoływało się na ten
akt, za pomocą którego przez całe stulecia oszukiwano świat. Na razie jednak wróćmy
do IV wieku i postanowień kolejnego soboru.
2. Sobór Konstantynopolitański (381 rok) został zwołany przez cesarza Teodozju-sza,
godnego następcę Konstantyna. On także był okrutnym władcą. Nałożył na poddanych
ogromne podatki, by zdobyć fundusze na prowadzenie wystawnego życia dworskiego.
Brutalnie egzekwował swoje prawa. W 390 roku kazał wymordować 7000 mieszkańców
Salonik, którzy ośmielili się zbuntować.
Sobór, pod egidą Teodozjusza, zdecydował o jedności Trójcy - Boga Ojca, Jezusa i
Ducha Świętego. W tej formie dogmat przetrwał do dzisiaj w Kościele katolickim.
Na pogan!
5. Piąty Sobór Powszechny, który także odbył się w Konstantynopolu (553 rok), został
zwołany przez cesarza bizantyjskiego Justyniana (458-565). Był to okrutny despota,
którego przyćmić mogła jedynie jego żona Teodora. Z fanatycznym zapałem kazała
niszczyć wszystko, co uznała za pogańskie.
Hierarchowie uczestniczący w obradach soboru byli tylko marionetkami w rękach
królewskiej pary. Oni tymczasem wydawali okrutne i bezlitosne prawa przeciwko
poganom. Za heretyka uważano każdego, kto kwestionował dogmaty - spotykała go
kara śmierci, a jego majątek stawał się własnością państwa. Wspaniały przykład dobrze
funkcjonującego małżeństwa z rozsądku między państwem a Kościołem, które
przetrwało wiele stuleci.
Podczas soboru zdecydowano również, że tylko zwierzchnicy Kościoła, natchnieni
przez Ducha Świętego, mogą podejmować decyzje w kwestiach dogmatycznych.
I z takich to humanistycznych, oświeconych i mądrych źródeł wywodzą się dogmaty
wiary chrześcijańskiej. Dla Stolicy Apostolskiej to istne błogosławieństwo, że tak
niewielu zdaje sobie z tego sprawę. W przeciwnym wypadku nic już nie powstrzymałoby
odpływu wiernych...
Rozdział 5
Papieżyca Joanna
Siedlisko intryg
Papież Sergiusz II zmarł w 847 roku. Spryt i przebiegłość zapewniły Joannie zaufanie
jego następcy, Leona IV (847-853). Darzył ją przyjaźnią i obdarzał zaszczytami, a ona
odwdzięczała się, wspierając papiestwo blaskiem swojej popularności i talentem
dyplomatycznym.
Pełniła funkcję sekretarza Stolicy Apostolskiej i w tym charakterze uczestniczyła w
procesie kardynała Anastazjusza, który w 853 roku jako tak zwany antypapież
protestował przeciwko oficjalnej głowie Kościoła. Proces zakończył się obłożeniem go
ekskomuniką i pozbawieniem godnos'ci kardynała, wzywał bowiem do
nieposłuszeństwa wobec Leona IV. Dzięki udziałowi w tym procesie Joanna osiągnęła
kolejny etap na drodze do celu - została kardynałem. Intrygi i spiski przybrały wówczas
na sile tak bardzo, że jej popularność wśród duchownych i ludu rzymskiego rozwiała
wszelkie wątpliwości w kwestii tej nominacji. Być może wielu liczyło, że wreszcie ustaną
nieustanne kłótnie wśród kardynałów kurii. W rzeczywistości wszelkie niesnaski były
Joannie na rękę, bo dzięki nim mogła realizować swoje ambitne plany.
Joanna papieżem
Po śmierci Leona IV Joanna, nadal w przebraniu mężczyzny, została wybrana na
papieża i piastowała to stanowisko w latach 853-855 (w oficjalnych kronikach
przemilcza się ten fakt do dzisiaj i podaje, że Leon IV urzędował do 855 roku - przyp.
autora). Joanna była pierwszą i dotąd jedyną kobietą, która zajęła to stanowisko. Jest to
wydarzenie tak niewiarygodne, że Kościół katolicki zaprzecza, jakoby kiedykolwiek
miało miejsce. Nawet protestanci i inne wyznania chrześcijańskie podchodzą z
dystansem do opowieści o karierze Joanny. Jednocześnie nieliczne autorytety
Jan czy Joanna? Rycina z epoki przedstawia kobietę, która w męskim przebraniu jako
jedyna w historii
została papieżem (archiwum „Exposure Magazine").
Upadek
Będąc u szczytu ziemskiej władzy, Joanna uświadomiła sobie, że to „grzeszna pycha"
pchnęła ją na tron papieski. Coraz bardziej brzydziły ją sprawy kościelne
Papieżyca Joanna z dzieckiem. Oszustwo wyszło na jaw za sprawą jej ciąży (archiwum
„Exposure Magazine).
i publiczne wystąpienia; nie chciała dłużej znajdować się w centrum uwagi. Jej ambicja
zniknęła bez śladu, natomiast do głosu doszła potrzeba miłości. Coraz częściej
wspominała związek z mnichem z Fuldy.
Niedługo później uległa pokusie i znalazła sobie kochanka, przysporzyło jej to jednak
tylko wyrzutów sumienia. Od tej pory większość czasu spędzała w swoich komnatach z
Baldello, kochankiem i zausznikiem, młodym prałatem z Florencji.
W końcu zaszła w ciążę, co stało się ostateczną przyczyną jej klęski. Zarówno ona, jak i
jej kochanek, zdawali sobie sprawę z tragicznych konsekwencji swoich czynów. Tylko
cud mógłby ich uratować, ale tak się nie stało. Popularność Joanny malała z dnia na
dzień. Wtedy także przybył do Rzymu jej pierwszy kochanek, wspomniany już mnich z
Fuldy, zdradził ją i okrzyknął „wielką dziwką Babilonu".
Szczęśliwa gwiazda Joanny, która towarzyszyła jej od tak dawna, w końcu zgasła.
Koniec nadszedł szybko. Joanna poroniła podczas oficjalnej papieskiej procesji i w
zamieszkach, które wówczas wybuchły, zginęła z rąk tłumu. Jak podają źródła, ona i
dziecko zostali rozerwani na strzępy. Podobno na miejscu jej tragicznej śmierci
wzniesiono kaplicę, którą jednak zburzono w XV wieku.
Historia jedynej papieżycy znalazła, się w zapiskach dominikanina Etrinne'a de
Bourbona w 1261 roku, a także w Liber Pontificalis, oficjalnej historii papieży. Dopiero
od 1863 roku podważa się autentyczność opisanych wydarzeń, które obrosły zbyt
wieloma legendami. A dzisiaj Kościół rzymskokatolicki odmawia historii Joanny
s'wiadectwa prawdy.
To oczywiste - ta opowieść nie pasuje do wizerunku wyznania, w którym dogmat
nieomylności stanowi jedną z podstaw wiary.
Historia zna jeszcze jeden podobny przypadek, który zdarzył się ponad 400 lat później.
Chodzi o „papieżycę Visconti". Pod koniec XIII wieku pewna włoska sekta żywiła
przekonanie, że w 1300 roku ich zmarła przywódczyni Guglielma de Bohemia powróci i
poprowadzi ich do nowej ery, w której kobiety będą papieżami. Chcąc przyśpieszyć
spełnienie przepowiedni, wybrali pierwszą papieżycę - Manfredę Visconti. Kos'ciół
zareagował natychmiast, oskarżono ją o herezję i spalono na stosie w 1300 roku.
Czy wydarzenia związane z papieżyca Joanną w IX wieku zmusiły papiestwo do tak
ostrej reakcji wobec Manfredy Visconti 450 lat później? Jak dalece trzeba będzie
zmienić podręczniki historii, jeśli Watykan kiedyś postanowi ujawnić tajne archiwa? Ten
dzień nadejdzie. Bądźmy przygotowani na niespodzianki.
Rozdział 6
Rabin i elektryczność
asfaltowa zatyczka, kwas octowy lub cytrynowy, gliniana powłoka ,żelazna sztabka
,miedziany cylinder ,asfaltowe dno ,miedziana zatyczka
Przekrój nieskomplikowanej, ale działającej antycznej baterii. Elektryczność była znana
ludzkości
o wiele wcześniej niż przekazuje historia! (zbiory Reinharda Habecka).
Logika
Istnienie takich baterii tłumaczyłoby, skąd już przed ponad 2000 lat znana była technika
galwanizacji. Do równomiernego nakładania warstwy galwanicznej używano źródeł
prądu stałego o natężeniu od 0,5 do 5 amperów i napięciu od 0,5 do 2 woltów. Przy
połączeniu równoległym można zatem pracować za pomocą baterii odkrytych w Iraku.
Kolejny dowód przynoszą wykopaliska prowadzone w Egipcie. Podobno słynny
francuski archeolog, założyciel egipskiego Muzeum Narodowego, Auguste Mariette
(1821-1881), odkrył galwanizowane przedmioty niedaleko Gizy. Opisał je w
GrandDictionaire Universel I9eme Siecle jako „złotą biżuterię, której cienkość i lekkość
sugeruje, że powstała poprzez nakładanie elektryczne".
W tym miejscu chciałbym jeszcze raz wrócić do rabina Jechieliego i jego zabaw z
elektrycznością. Załóżmy, że w przypadku znalezisk z Ktezyfonu i Khujut Rabu'a nie
chodzi o prototypy, ale o przedmioty zbudowane na wzór innych. Niewykluczone, że
Żydzi, którzy po zburzeniu Jerozolimy w latach 597-538 p.n.e. byli w niewoli
babilońskiej, widzieli starożytne baterie. Ta wiedza znalazła się później w tajemnych
księgach - kto wie, jakie jeszcze tajemnice skrywa kabała? Stąd już prosta droga do
XIII- -wiecznego Paryża.
W każdym razie ten trop jest logicznie spójny, czego nie da się powiedzieć o wywodach
wielu konserwatywnych archeologów!
Każdy detal z reliefów w Denderze ma swoje znaczenie. Energia odgrywa przy tym
istotną rolę. Niektóre postacie pod żarówką mogą, na przykład, symbolizować napięcie,
podczas gdy klęczący mężczyźni to przeciwstawne napięcie między kwiatem lotosu a
bolcami Dżed. Szczególne znaczenie ma tu wizerunek boga Thota, który w starożytnym
Egipcie był między innymi patronem nauki. Z przekazów wiadomo, że Thot jakoby
zstąpił na ziemię w kwiecie lotosu i dał ludziom światło. Na reliefach z Den dery bóg o
głowie pawiana trzyma dwa noże. Czyżby ostrzegał w ten sposób przed
niebezpieczeństwem, które wiąże się z elektrycznością?
Naukowe dywagacje...
Bez wątpienia reliefy z Dendery niosą określony przekaz naukowy. Żeby dokładnie go
zrozumieć, należałoby przetłumaczyć wszystkie zawarte na inskrypcjach hierogli-fy. Nie
udało się to jednak do tej pory egiptologom i lingwistom. Austriacki egiptołog Erich
Winter oznajmił beztrosko, że „znaczenie scen z Dendery jest jeszcze nieznane". Inni
archeolodzy snują fantastyczne hipotezy: Hermann Kees twierdzi, że dostrzegł w
omawianych reliefach „kamienie węża" - nie wiadomo tylko, co miał na myśli. Kairski
archeolog, profesor Abd el Malek Ghattes, dopatrzył się z kolei „znaków wieczności".
Dr Helmut Satzinger z Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu jako wyjaśnienie proponuje
barkę słoneczną. Jego asystentka, dr Elfriede Haslauer, widzi natomiast w tych
reliefach „...narodziny Harsomuta, który pod postacią węża wynurza się z kwiatu lotosu,
czyli z przedwiecznego potopu". Później dodała z mniejszą pewnością: „Węże można
także odczytać jako strażników świątyni". Inni naukowcy widzą w tych reliefach jedynie
produkty kultury - słowo, którego wieloznaczności chyba nic nie przebije - albo wytwory
fantazji.
Rozdział 7
Dzieciątko Jezus i helikopter
O Voador
Gusmao rzeczywiście zabrał się do pracy z wielkim zapałem, bo już 15 sierpnia tego
roku zaprezentował prototyp maszyny latającej. Na oczach króla i całego dworu
machina wzbiła się na wysokość 5 metrów, ale nagle na pokładzie wybuchł pożar i
trzeba było natychmiast lądować, żeby go ugasić.
Niespełna trzy miesiące później odbyła się kolejna próba, tym razem udana; 30
października 1709 roku machina wzbiła się wysoko w powietrze i po bezpiecznym locie
wylądowała na ziemi.
Król był zachwycony. Bartholomeu Lourenco de Gusmao otrzymał dożywotnią pensję i
przydomek O Yoador- co znaczy tyle co „lotnik". Wydawało się, że droga do dalszych
badań stoi otworem.
Nagle jednak przełomowe odkrycie zaczęto pomijać milczeniem. Inkwizycja uznała
konstrukcję za niebezpieczną i Bartholomeu Lourenco de Gusmao musiał natychmiast
przerwać swoje prace. Zakazano dalszych lotów prototypem samolotu, a biblioteka
Watykanu skonfiskowała wszystkie plany konstrukcyjne.
Tak na marginesie: jestem pewien, że musielibyśmy zmienić niejedno w naszej historii,
gdyby Watykan postanowił któregoś dnia ujawnić swoje archiwa.
16. A gdy Jezus został ochrzczony, wnet wystąpił z wody, i oto otworzyły się niebiosa, i
ujrzał Ducha Bożego, który zstąpił w postaci gołębicy i spoczął na nim.
17.1 oto rozległ się głos z nieba: Ten jest Syn mój umiłowany, którego sobie
upodobałem*.
Święty Marek i św. Łukasz przedstawiają to niemal identycznie, także relacja św. Jana
niewiele się różni w opisie tych wydarzeń. W późniejszych czasach wielu malarzy
czerpało inspirację z biblijnych opisów i starało się przedstawić chrzest Jezusa na
obrazach.
Jednym z nich był Aert de Gelder. Urodził się 16 października 1645 roku. Początkowo
uczył się u swego krajana, Samuela von Hoogstratena, później jego mistrzem był wielki
Rembrandt - niderlandzki malarz i rysownik (właściwie R. Harmensz van Rijn, 1606-
1669). Gelder usiłował przyswoić sobie charakterystyczny styl mistrza.
Nie wiadomo dlaczego jako temat obrał sobie akurat chrzest Jezusa udzielony przez
św. Jana Chrzciciela. Jeszcze większą tajemnicą pozostają motywy, które pchnęły go
do umieszczenia na obrazie zadziwiających elementów, ich głębsza analiza pozwala na
wyciągnięcie rewolucyjnych wniosków.
Na płótnie widzimy Jezusa i św. Jana Chrzciciela w otoczeniu uczniów podczas
obrzędu chrztu. Nad nimi, na niebie, unosi się owalny przedmiot. Odchodzą od niego
równoległe promienie i spowijają miękkim mlecznym światłem Jezusa, św. Jana
Chrzciciela i wszystkich uczniów. Nie trzeba specjalnie wybujałej wyobraźni, by
dostrzec okrągły obiekt nad głowami głównych postaci.
Konkluzja nasuwa się sama - w dzisiejszych czasach w takich wypadkach mówimy o
UFO.
Niewyjaśnione wątpliwości
Aerta de Geldera nie można podejrzewać o to, że ulegał takim spekulacjom. Malarz żył
na przełomie XVII i XVIII stulecia. Zmarł w 1727 roku w wieku 82 lat. Chrzest Jezusa
pochodzi, jeśli wierzyć oficjalnemu katalogowi z Muzeum Fitzwilliam, z 1710 roku. W
tamtych czasach ludzie postrzegali świat przez pryzmat religii, musiało upłynąć jeszcze
200 lat, zanim narodził się Szwajcar nazwiskiem Erich von Daniken, który podsunął
nam inne, obrazoburcze hipotezy.
Niemożliwe, żeby mistrzowie Geldera, Rembrandt i van Hoogstraten, wpłynęli na kształt
dzieła. Obaj byli uważani za bardzo religijnych, dlatego trzeba chyba szukać innych
źródeł i informacji, które skłoniły Geldera do namalowania obrazu w taki, a nie inny
sposób.
Współcześni historycy sztuki nie są jednomyślni co do tego, co właściwie przedstawia
obraz Chrzest Jezusa. Tak opisuje go angielski ekspert Chris Castle z Cambridge. Na
świecie panuje półmrok. Widzimy szczyt góry, za nim w tle rozciąga się płaska równina.
Na horyzoncie, w mdłym świetle, dostrzegamy zarysy dwóch miast, za nimi góry. Na
szczycie jednej z nich stoi grupa ludzi ubrana w staroświeckie szaty. Bez ruchu
obserwują scenę rozgrywającą się poniżej.
Dwie postacie: jedna stoi po kolana w wodach rzeki lub strumienia, pochyla głowę,
składa ręce jak do modlitwy. Druga polewa jej głowę wodą, wyciągając przy tym ręce
daleko do przodu. Uwagę obserwatorów chrztu przyciąga coś wyjątkowego, wielkiego.
Powierzchnia wody i obie postacie centralne, chrzczący i chrzczony, są skąpani w
dziwnym świetle. Nad nimi, na niebie, unosi się okrągły dysk (!), pośrodku którego
widzimy gołębia z rozłożonymi skrzydłami. Z dysku wychodzą cztery promienie światła.
Sprawiają wrażenie, jakby przenikały główne postacie, czyli chrzczącego i chrzczonego.
Jednocześnie ma się wrażenie, że podtrzymują dysk na niebie. Zdają się symbolizować
błogosławieństwo dla ceremonii chrztu. Promienie zostały namalowane w ten
sposób, że nie widać ich konturów. Może artysta chciał nawiązać do innych
promieni. Osiągnięty efekt potęguje fakt, że dzięki niesamowitemu oświetleniu malarz
zdaje się jeszcze podkreślać znaczenie sceny chrztu. Odnosi się wrażenie, że woda, w
której stoją obie postacie, po zetknięciu z dziwnymi promieniami jest pełna
duchowej energii.
Opanowanie, z jakim de Gelder korzystał z farb, potęguje wymowę obrazu. Rembrandt,
jego mistrz, najwyraźniej narzucił mu pewien schemat korzystania z koloru i techniki
malarskiej. Jego obraz nie ma nic wspólnego z rewolucyjną monotonią. Jest właściwie
utrzymany w klimacie Rembrandta. Technika malarska wydaje się niemal
impresjonistyczna - mamy tu do czynienia z miękkimi, delikatnymi ruchami pędzla.
Nie wiadomo, co malarz chciał wyrazić, komponując krajobraz w ten sposób. W każdym
razie odnosi się wrażenie, że ceremonia odbywa się na szczycie góry, w rzece. Nie
wiadomo jednak, czy naprawdę chodzi tu o Jordan - rzeka na górskim szczycie? Może
chodzi o mały strumyk, a może Aert de Gelder wcale nie malował chrztu Chrystusa.
Bardzo ciekawa uwaga Chrisa Castle'a, brytyjskiego historyka sztuki! Niestety, dzisiaj
już się nie dowiemy, skąd niderlandzki mistrz zaczerpnął motyw latającego dysku.
Jedno jest jednak pewne: jego obraz to kolejny przykład obecności nowinek
technicznych mających jedną cechę wspólną: były we właściwym miejscu, lecz w
niewłaściwym czasie!
Rozdział 8
Uwięziony na zakrętach historii?
Cudowny student
Rudjer Boskowicz przyszedł na świat 18 maja 1711 roku w Wolnej Republice Ragusy -
dzisiejszym Dubrowniku, perle Dalmacji. Tak przynajmniej twierdził, gdy jako 14-latek
samodzielnie zapisał się do kolegium jezuickiego. Studiował tam matematykę,
astronomię i teologię. W1728 roku zakończył nowicjat i wstąpił do zakonu jezuitów,
założonego w 1534 roku przez Ignacego Loyolę, którego zadaniem było szerzenie wiary
katolickiej poprzez misje, a także nauczanie, wychowanie i prowadzenie badań
naukowych. Od początku istnienia zakonu jezuici przysporzyli światu wielu wielkich
uczonych.
W zakonie Boskowicz poszerzał wiedzę i umiejętności, które nas, ludzi III tysiąclecia,
wprawiłyby w wielkie zdumienie. W 1736 roku opublikował obszerną rozprawę o
plamach na Słońcu. Są to zakłócenia w fotosferze naszej najważniejszej gwiazdy, które
zmieniają się regularnie, w cyklu trwającym mniej więcej 11 lat. Odkrył je w 1611 roku
Galileo Galilei.
Cztery lata później, w 1740 roku Boskowicz został profesorem matematyki w
szacownym Collegium Romanum, a wkrótce mianowano go naukowym doradcą
Watykanu. Założył obserwatorium i zabrał się do osuszania bagien pontyjskich,
wówczas obszaru dotkniętego malarią, zreperował kopułę w Bazylice św. Piotra i
zmierzył południk między Rzymem a Rimini.
Niespokojny duch
W owych czasach uczonych pociągał daleki, nieznany świat. Boskowicz podejmował
wyprawy naukowe, podczas których przemierzył Europę i Azję Mniejszą. Prowadził
nawet wykopaliska w Hissarlik - w tym samym miejscu, gdzie ponad 100 lat później
Heinrich Schliemann (1822-1890) odkrył ruiny Troi.
Trafił także na Wyspy Brytyjskie, gdzie w czerwcu 1760 roku został członkiem
Towarzystwa Królewskiego. Z tej okazji wygłosił długi wiersz po łacinie, własnego
autorstwa, o słońcu i księżycu. Jego współcześni orzekli: „To Newton o artyzmie
językowym godnym Wergiliusza".
Boskowicza przyjmowali najwięksi uczeni jego epoki. Prowadził ożywioną
korespondencję między innymi z angielskim pisarzem Samuelem Johnsonem (1709-
1784) i francuskim filozofem, poetą i uczonym Wolterem (1694-1778). W 1773 roku
zaoferowano mu obywatelstwo francuskie. Do 1783 roku mieszkał w Paryżu i kierował
instytutem instrumentów optycznych. Dwa lata później przeniósł się do Bessano w
północnych Włoszech, w prowincji Vicenza, i zajął się edycją swoich dzieł zebranych. W
1787 roku zmarł w wieku 76 lat w Mediolanie.
Dwaj współcześni mu uczeni, astronom Pierre Simon de Laplace (1749-1827) i filozof,
literat i matematyk Jean Le Rond d'Alembert (1717-1783), byli przerażeni jego teoriami.
Filozof Andre Lalande (1867-1963) jeszcze niemal 200 lat później uważał Boskowicza
za największego uczonego XVIII wieku.
Rozdział 9
Zaginiony w akcji
Bezowocne poszukiwania
Tuż po tajemniczym zniknięciu dyplomaty przyjęto, że został on uprowadzony, choć
porwanie to musiałoby się odbyć z nieziemską wręcz szybkością. Liczono się także z
tym, że Bathurst nie żyje. Z jego bagaży zniknął cenny płaszcz sobolowy, który jednak
później odnalazł się pod stosem drewna w zajeździe. Czterech policjantów do późnej
nocy przeszukiwało wszystkie gospody i zajazdy w Perlebergu, a rybacy sprawdzali
płynącą przez miasteczko rzekę Stepenitz. Po Angliku nie było ani śladu. Kilka dni
później komendant miasta wyjechał w nieznanym celu. Jednak najpóźniej po powrocie
musiał wiedzieć, że Benjamin Bathurst był angielskim dyplomatą, który podróżował
przez pół Europy z cennymi dokumentami. Jako oficer najwyższy rangą, Hauptmann
Klitzing spełnił swój obowiązek - kazał myśliwym z psami przeszukać okoliczne lasy i
dno rzeki. Na próżno.
Służący Bathursta został w Perlebergu, żeby uczestniczyć w poszukiwaniach.
Rozpoznał spodnie dyplomaty, które znaleziono niedaleko w bukowym zagajniku.
Leżały, wywrócone na lewą stronę, na środku drogi -jakby chciano, żeby je znaleziono.
Były w nich dwie dziury, niczym od kuli, ale o dziwo nie było na nich śladów krwi. W
kieszeni natomiast znaleziono pogniecioną kartkę - był to list do żony Bathursta.
Wyrażał w nim obawę, że już nigdy jej nie zobaczy, i wspominał o niebezpieczeństwie,
które może mu grozić ze strony hrabiego d'Entraigues'a, uchodzącego wówczas za
niebezpiecznego podwójnego agenta. Nie dało się jednoznacznie ustalić, czy Bathurst
napisał ten list jeszcze w zajeździe, czy już po tajemniczym zniknięciu.
Więziony w lochach?
Afera zataczała coraz szersze kręgi na politycznej scenie początku XIX wieku. Rząd
angielski wyznaczył nagrodę w wysokości 1000 funtów szterlingów. Rodzina dyplomaty
dołożyła drugie tyle - nawet w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze była to spora suma.
A mimo to nikt nie był w stanie udzielić jakichkolwiek informacji na temat losu Bathursta.
Wiosną 1810 roku młoda żona Bathursta wybrała się do Perlebergu, żeby prowadzić
poszukiwania na własną rękę. Stamtąd pojechała do Francji, wyposażona w paszport
od samego Napoleona, któremu zależało na utrzymaniu wizerunku pokojowo
nastawionego władcy. Z wielu plotek, które powstały po zniknięciu jej męża - mówiono
między innymi, że utonął w Łabie lub Bałtyku - jedna zdawała się zawierać ziarno
prawdy. Podobno naczelnik magdeburskiego więzienia powiedział kiedyś przy
świadkach: „Szukają angielskiego posłańca, a ja mam go u siebie".
Czyżby Bathursta porwano z niewiadomych przyczyn i przetrzymywano w lochach?
Jego żona, gdy rozmawiała o tym z naczelnikiem więzienia, usłyszała tylko, że zapewne
pomylił się on co do tożsamości więźnia.
Po nieudanych poszukiwaniach pani Bathurst wróciła do Anglii i odnalazła człowieka, o
którym jej mąż wspominał w liście. Miała nadzieję, że hrabia d'Entraigues, podejrzany
arystokrata i podwójny agent, rozwieje wreszcie niepewność co do losów jej męża.
Stało się jednak inaczej.
Zmuszony do milczenia
Podczas spotkania z panią Bathurst hrabia potwierdził, że jej mąż naprawdę jest
przetrzymywany w więzieniu w Magdeburgu, i obiecał dostarczyć na to dowody. Jednak
kilka dni później on i jego żona zostali zastrzeleni, kiedy wychodzili z domu.
Zamordował ich niedawno zatrudniony francuski służący. Morderca także zginął w
wyniku strzelaniny, która się wywiązała. W ten sposób przepadły wszelkie szansę, by
rzucić nieco światła na coraz bardziej tajemniczą sprawę zniknięcia Bathursta.
Przypuszczano wówczas, że młody dyplomata został porwany, a następnie
zamordowany przez Francuzów. Było to o tyle prawdopodobne, że przewoził
dokumenty, które miały zapewne wielką wartość dla rządu brytyjskiego. Stosunki
między Anglią a Francją nie były, delikatnie mówiąc, najlepsze: trzy lata przed
zniknięciem Bathursta 21 listopada 1806 roku Napoleon usiłował, stosując blokadę
kontynentalną, złamać opór Anglii. Sześć lat później jednak to Anglia, z pomocą Prus i
Holandii, zniszczyła potęgę Korsykanina w bitwie pod Waterloo.
Jak jednak doszło do tego porwania, o ile w ogóle miało ono miejsce, pozostaje jedną z
nierozwikłanych tajemnic historii. Niepojęte jest zwłaszcza to, jak zamachowcy mogli się
ukryć za dyliżansem i dokonać zbrodni w taki sposób, że nikt z podróżnych i gapiów nie
słyszał krzyków, strzałów, nie zauważył szamotaniny.
Benjamin Bathurst poszedł za dyliżans i zniknął bez śladu, jakby ziemia się pod nim
Rozdział 10
Pół wieku przed Roswell
Katastrofa UFO
Na początku lipca 1947 roku w amerykańskim stanie Nowy Meksyk, niedaleko
miejscowos'ci Roswell, zdarzył się incydent, który, niewyjaśniony do dziś, obrósł
wieloma legendami. Prawdopodobnie ponad pół wieku temu pod Roswell rozbił się
obiekt latający obcej cywilizacji, a wszyscy jego pasażerowie zginęli. Bezpośrednio po
zajściu lotnictwo Stanów Zjednoczonych twierdziło, że przejęło obiekt, ale już
następnego dnia zdementowało plotkę rozdmuchaną przez media. Nieco później
wojskowi upierali się, że chodziło jedynie o balon, a o żadnym UFO nie mogło być
mowy.
Na temat Roswell napisano wiele książek. Dowody rzeczowe przepadły w magazynach
wojskowych, tak się przynajmniej uważa. Ciągle pojawiają się świadkowie, którzy
ujawniają nowe informacje lub spekulacje na ten temat. Wiarygodności tej kwestii nie
zwiększył niestety film, który nakręcono w połowie lat 90. ubiegłego stulecia,
przedstawiający jakoby sekcję zwłok pasażera obiektu latającego. Prawdopodobnie
było to fałszerstwo, ale i tak nasuwa się pytanie, czemu miało służyć? Żeby podważyć
wiarygodność innych prac i raz na zawsze zakończyć temat? A może za mistyfikacją
stoi jedynie zwykła ludzka chciwość?
Zostawmy Roswell - inni napisali o nim wystarczająco dużo. Równo 50 lat przed
wydarzeniami w Roswell doszło w Stanach Zjednoczonych do podobnego incydentu,
który niestety popadł w zapomnienie. A przecież towarzyszące mu wydarzenia były nie
mniej frapujące niż w Roswell.
Byli też tacy, którzy mieli konkretne pomysły. Autorzy powieści fantastycznych, jak
choćby Juliusz Verne, snuli zadziwiające wizje. Opisywali ogromne statki powietrzne
wyposażone w skomplikowaną aparaturę, która umożliwiała ruch skrzydeł. Na ich
pokładach mogło podróżować po całym świecie wielu ludzi. Oczywiście wówczas
realizacja tych planów nie była możliwa, zresztą maszyny wybudowane według planów
Verne'a i jemu podobnych nie przeleciałyby nawet kilku metrów.
Rzecz w tym, że jednak pokazywały się na niebie. I to w takiej ilości, że można
wyciągnąć tylko jeden logiczny wniosek: pod koniec XIX wieku Amerykę odwiedziła
flotylla tajemniczych statków powietrznych, technicznie znacznie przewyższających
osiągnięcia ówczesnej cywilizacji.
Eksperci, którzy badali wówczas doniesienia o statkach powietrznych, nie wykluczają,
że mamy do czynienia z formą UFO, które od 1947 roku fascynuje cały świat. Podobnie
logiczny i konsekwentny okazał się w swoich spekulacjach niemiecki naukowiec, dr
Johannes Fiebag (1956-1999), który wysnuł hipotezę mimikry. Zakłada ona, że „istoty
pozaziemskie posiadły umiejętność podróży międzygwiezdnej i osiągnęły taki rozwój
technologiczny, że są w stanie dopasować sposób pojawiania się do poziomu rozwoju
ludzi w danym momencie".
Brzmi to logicznie i rozsądnie. Przynajmniej tłumaczy, że jeśli obcy kryją się za falą
nalotów na amerykańskie niebo, musieli się pojawić właśnie w takich maszynach!
Katastrofa
Co tak naprawdę wówczas się wydarzyło, 50 lat przed wydarzeniami w Roswell?
Siedemnastego kwietnia 1897 roku o świcie w północnym Teksasie nadleciał z południa
duży srebrzysty podłużny obiekt, podobny do cygara. Kierował się dokładnie na
malutkie miasteczko Aurora, położone w odległości 30 kilometrów od Fort Worth. Obiekt
uderzył w wiatrak i wybuchł. Szczątki statku powietrznego i ciała podobnego do
ludzkiego znajdowano w całej okolicy.
Dziennik „Dallas Times Herald" tak relacjonował to wydarzenie 19 kwietnia 1897 roku:
Około szóstej ranne ptaszki w Aurorze byli świadkami, jak na niebie pojawił się statek
powietrzny, który nadleciał z głębi kraju. Kierował się na północ i leciał bardzo nisko nad
ziemią. Najwyraźniej zawiódł system sterowania, bo maszyna sunęła z prędkos'cią 15-
20 kilometrów na godzinę i coraz bardziej zbliżała się do ziemi. Dotarła nad centrum
miasteczka, uderzyła w wieżę wiatraka sędziego Proctora i po ogłuszającej eksplozji
rozbiła się na kawałki. Szczątki znajdowano na obszarze wielu kilometrów. Zniszczeniu
uległy także wiatrak i zbiornik na wodę, a także ogród sędziego. Na pokładzie był
prawdopodobnie tylko pilot. Znaleziono jego zwłoki; choć bardzo zniekształcone,
pozwalają bez wątpienia stwierdzić, że nie był to mieszkaniec tego świata.
Miejscowy urzędnik pocztowy, z zamiłowania astronom, T.J. Weens, wyraził
przypuszczenie, że pilot mógł być mieszkańcem Marsa. Znaleziono przy nim
dokumenty, zapewne plany podróży, napisane nieznanymi hieroglifami. Zniszczenia
statku powietrznego były
zbyt rozległe, by można było wyciągnąć jakiekolwiek wnioski co do jego budowy czy
napędu. Kadłub zrobiono z nieznanego metalu, który wygląda jak stop aluminium i
srebra. Zapewne ważył kilka ton. Na miejscu jest wiele osób oglądających wrak i
zbierających kawałki tajemniczego metalu. Jutro po południu odbędzie się pogrzeb
pilota. Podobny artykuł ukazał się w innym dzienniku, w „Fort Worth Register". Dodano
tam także: „Pilot, który najwyraźniej nie pochodził z tego świata, otrzyma! chrześcijański
pochówek na cmentarzu w Aurorze".
Zdarzenie musiało wówczas wywołać niemałe zamieszanie. Jednak Teksas był wtedy
głęboką prowincją. Dziwna katastrofa szybko poszła w zapomnienie.
Tajemniczy metal
Sytuacja zmieniła się dopiero w 1973 roku, gdy ekspert lotniczy William Case znalazł w
starych gazetach wzmiankę o katastrofie. Rozpoczął badania, które dowodzą, że niemal
dokładnie pół wieku przed wydarzeniami w Roswell w Stanach Zjednoczonych doszło
do podobnego incydentu - do katastrofy UFO!
Zaraz po katastrofie z 17 kwietnia 1897 roku zebrano kawałki tajemniczego metalu.
Częs'ć z nich przetrwała do naszych czasów i można je było profesjonalnie zbadać.
Dokonujący tego doktor Thomas Gray z University of North Texas stwierdził, że
przynajmniej jeden fragment wzbudził jego zdumienie. Zachowywał się jak przetopiony,
wyglądał, jakby wydobyto go z ziemi. Szczególnie interesujące jest to, że ten fragment,
choć składa się głównie z żelaza, nie ma wielu cech charakterystycznych dla tego
metalu. Nie magnetyzuje się na przykład, co więcej, nie jest twardy i porowaty, jak
żelazo, tylko giętki i lśniący. Analiza wykazała, że jest to stop żelaza - 75%, cynku -
25% i wielu pierwiastków śladowych.
„Nie chcę się wypowiadać, czy stop ten pochodzi z Ziemi, czy nie, ale moją ciekawość
jako naukowca budzi fakt, że stop z taką zawartością żelaza nie ma właściwości
magnetycznych - podsumował profesor Gray. - Jeśli naprawdę okaże się, że to
przedmiot pozaziemski, trzeba go będzie zbadać dokładniej".
Niektóre kawałki metalu dosłownie stopiły się w jedno z wapiennymi skałami z okolic
Aurory, co można wyjaśnić nagłym podwyższeniem temperatury i jej szybkim
ochłodzeniem. Nasuwa się jednak pytanie, co wywołało taki wzrost temperatury? W
archiwach Aurory nie ma mowy o żadnym wielkim pożarze, zresztą nawet największy
pożar nie doprowadziłby żelaza do takiej temperatury. Case, który na nowo przypomniał
światu o wydarzeniach w Aurorze, powiedział w wywiadzie udzielonym w 1983 roku:
„Wszystko wskazuje, że to był wybuch. Rozproszenie kawałków metalu, które
znaleźliśmy na ziemi, dowodzi, że maszyna leciała bardzo nisko. Najpierw
eksplodowała prawa, dolna część; jej szczątki rozprysły się na terenie o powierzchni 10
kilometrów kwadratowych, wzdłuż płaskiego zbocza wapiennego wzgórza. Zaraz potem
doszło do drugiej, ostatecznej eksplozji, wtedy szczątki zostały rozwiane na północ i
zachód".
Rozdział 11
Przeklęty sarkofag
Numer 22542
Mimo znacznej liczby ofiar i wypadków, wobec których trudno było mówić o zbiegu
okoliczności, dyrektorka muzeum nie widziała związku między nieszczęściami a trumną.
Niewykluczone też, że liczyła na zwiększoną liczbę odwiedzających, zafascynowanych
przeklętą trumną, wystawioną pod numerem 22542 w sali egipskiej.
Seria tragicznych wydarzeń trwała dalej. Dziennikarz Bill Fletcher zainteresował się
tajemniczą trumną i napisał o niej artykuł. Pół roku później spoczął w grobie. Kolejny
przypadek? Coraz trudniej było w to uwierzyć.
Nieco później robiono zdjęcia zabytku do oficjalnego katalogu muzealnego. Zatrudnieni
w tym celu fotografowie pozwolili sobie na niestosowne żarty. Jednemu z nich już w
drodze powrotnej drzwi w pociągu zmiażdżyły palce. Drugiego w domu powitała
zapłakana żona. Ich mały synek był ciężko chory. Następną ofiarą była arystokratka
Gwendolin Cecil of Sałisbury, córkaRoberta ArthuraCeciła of Salisbury (1830-1903),
premiera brytyjskiego w latach 1895-1902. Gwendolin pasjonowała się egipskimi
wykopaliskami. Ojciec ostrzegał ją przed przeklętą trumną, ona jednak puściła jego
słowa mimo uszu. Kiedy wraz z towarzyszką weszła do muzeum, powiedziała: „Jeszcze
nigdy nie widziałam równie złej twarzy! Prawdziwie diabelskie oblicze!"
I w tym przypadku nie trzeba było długo czekać na karę. Wychodząc z muzeum, kobieta
potknęła się, upadła i połamała kości. Następne cztery miesiące spędziła w szpitalu.
Kopia
Pracownicy muzeum coraz niechętnej wchodzili do sali egipskiej. Odkąd pojawił się tam
przeklęty sarkofag, troje z nich pożegnało się z życiem. Oczywis'cie dyrektor nie chciał
słyszeć o usunięciu trumny z ekspozycji. Obawiał się, że opinia publiczna uzna go za
przesądnego ignoranta, nie chciał też narażać na szwank opinii muzeum, jednego z
najbardziej prestiżowych na świecie.
Gdy pracownicy w końcu zagrozili odejściem, dyrektor wpadł na chytry pomysł. W
tajemnicy zastąpiono oryginał kopią, a prawdziwa trumna trafiła do muzealnych
magazynów. O zamianie wiedzieli tylko pracownicy, którzy teraz, jak można się
domyślić, szerokim łukiem omijali magazyny.
Na pewien czas zapanował spokój.
Sytuacja zmieniła się w 1912 roku, gdy do Londynu przybył Amerykanin, Oliver Pay ton.
Był profesorem egiptologii i bardzo go interesowały zbiory British Museum. Kiedy
zobaczył tajemniczą trumnę, od razu zorientował się, że ma do czynienia z falsyfikatem.
Po wielu namowach dyrektor zgodził się pokazać mu przechowywany w magazynie
oryginał. Profesor Payton był zachwycony i skarcił Anglika, że trzyma taki skarb w
podziemiach. „To skandal. My, Amerykanie, jesteśmy rozsądni i nie wierzymy w głupie
przesądy" - krzyczał. I od razu złożył dyrektorowi propozycję nie do odrzucenia.
Brytyjczycy zadziwiająco szybko przystali na realizację planu amerykańskiego
naukowca, sarkofag miał wraz z nim pojechać do Stanów Zjednoczonych.
Katastrofa
Trumna zgłoszona jako skrzynia z książkami trafiła na pokład statku, którym uczony
miał wrócić do Ameryki. Bardzo z siebie zadowolony poszedł do kabiny w pierwszej
klasie. Był święcie przekonany, że wyświadczył nie lada przysługę nie tylko swojej
ojczyźnie, ale i całej ludzkości. Można by porównać jego dumę do tego, co czują osoby,
dzięki którym dzieła sztuki albo zabytki trafiają na listę światowego dziedzictwa kultury
UNESCO.
Być może i takie myśli chodziły uczonemu po głowie, gdy krótko przed północą 14
kwietnia 1912 roku poczuł, że statek w coś uderzył. U wybrzeży Nowej Fundlandii,
Czy katastrofę „Titanica" spowodowała klątwa egipskiej kapłanki? Historycy nie powinni
lekceważyć nawet najbardziej nieprawdopodobnych hipotez (zbiory autora).
Rozdział 12
Papieskie nieposłuszeństwo
Niesamowite światło uznano za znak Boży, podobnie jak głód, wojnę oraz
prześladowania Kościoła i papieża. Uważano, że Bóg w ten sposób karze ludzi za
grzechy. Trzecią przepowiednię Łucja zdradziła, bez świadków, tylko władzom
kościelnym. Następnie jej treść trafiła w zapieczętowanej kopercie do Watykanu.
Otworzono ją dopiero po wielu latach, a niedawno papież Jan Paweł II ogłosił publicznie
jej treść.
który w końcu przestał się kręcić i dziwnym zygzakowatym ruchem zbliżał się do ziemi,
ale tylko na moment, bo zaraz z powrotem wzbił się w powietrze i „zniknął w słońcu".
W tłumie gapiów zapanowało bezbrzeżne zdumienie: przed chwilą kompletnie
przemoczeni, teraz wszyscy mieli suche ubrania! Wyschła też ziemia, na której stali. Po
tym dniu widzenia Matki Boskiej w Fatimie skończyły się równie nagle, jak się zaczęły.
Panika w kurii
Z całej trójki przeżyła tylko najstarsza, Łucja, która wstąpiła do klasztoru. Przez wiele lat
mieszkała w klasztorze sióstr karmelitanek w Coimbra w Portugalii i była całkowicie
odcięta od świata zewnętrznego. Przygnębiająca myśl, zwłaszcza że przywodzi na myśl
praktyki tajnych służb, które chcą się pozbyć niewygodnych świadków.
Po początkowych wahaniach, w 1930 roku, biskup diecezji Leiria, do której należy także
Fatima, uznał widzenia trójki dzieci za autentyczne objawienia Matki Boskiej. W
pięćdziesiątą rocznicę pierwszego objawienia, 13 maja 1967 roku, do Fatimy
przyjechało około 1 000 000 wiernych z całego świata. Papież Paweł VI osobiście
przybył z Rzymu, by celebrować nabożeństwo. Gest pojednania? Przecież zaledwie
siedem lat wcześniej jego poprzednik, Jan XXIII, całkowicie zignorował zjawisko
uważane wszak przez Kościół za Boskie objawienie.
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ten akt papieskiego nieposłuszeństwa był
wymierzony w najwyższe władze, nie z tego świata. Co się zatem wydarzyło?
W 1960 roku, który dla dzieci z Fatimy był datą, po której mogły ujawnić trzecią
tajemnicę fatimską, papież Jan XXIII otworzył list Łucji w towarzystwie kardynałów.
Tłumaczem był portugalski biskup monsignore Paul Jose Tavares. Nikt do dzisiaj nie
wie dokładnie, co się wówczas zdarzyło. Opuszczając papieską rezydencję, duchowni
byli wstrząśnięci i poruszeni, jakby zobaczyli ducha. A papież Jan XXIII powiedział tylko:
„Nie możemy ujawnić trzeciej tajemnicy fatimskiej. Wywołałoby to pani-kę".
Od tego czasu, jak można się domyślić, aż się roi od plotek. Mówi się o przerażającym,
bezlitosnym sądzie Bożym, a także o koszmarnych katastrofach ekologicznych i
globalnych zmianach. Krążą też pogłoski, że trzecia tajemnica fatimska jest tak
banalna, iż Kościół katolicki naraziłby się na śmieszność, ujawniając ją. W takim razie,
skąd taka reakcja najwyższych władz kościelnych? Z powodu banalnej przepowiedni?
Nie, moim zdaniem urzędnicy kościelni, którzy skłaniają się do zachowania tajemnicy,
doskonale wiedzą, co zawiera trzecia tajemnica.
To paradoks - papież i Kościół świadomie sprzeciwiają się woli Bożej, bo przecież
objawienia fatimskie zostały przez Kościół uznane! Powstał istny labirynt kłamstw i
obrońcy jedynej prawdziwej wiary musieli się nieźle nagłowić, żeby w skomplikowanej
logice doszukać się myśli przewodniej.
W almanachu katolickim z 1976 roku ogłoszono, że nie ujawniono jeszcze trzeciej
tajemnicy fatimskiej, ale Kościół uskarża się na niezdrowe nią zainteresowanie. W 1984
roku wypowiedział się biskup diecezji Leiria, monsignore Alberto Cosme do Amaral:
„Trzecia tajemnica fatimska nie ma nic wspólnego z bombami atomowymi i rakietami
typu Pershing, nic wspólnego z zagładą ludzkości. Dotyczy naszej wiary".
Oficjalny komunikat
Biskup dodał, że Kościół katolicki ma poważne powody, by nie ujawniać trzeciej
tajemnicy fatimskiej. Po raz kolejny wierzącym katolikom, i nie tylko im, ich przywódcy
duchowi odmawiają prawa do prawdy, choć ta dotyczy wszystkich ludzi. Czy ludziom
naprawdę trzeba mówić i decydować za nich, co mogą wiedzieć? W co wierzyć? Jak za
czasów świętej inkwizycji!
Na przełomie tysiącleci świat obiegł „oficjalny komunikat Watykanu", który ujawniał, że
trzecia tajemnica fatimska dotyczyła, ni mniej, ni więcej, zamachu na papieża z 1981
roku. Gdyby była to prawda, czemu zwlekano z jej ogłoszeniem 20 lat? I dlaczego,
skoro włas'nie tego dotyczyła przepowiednia, nie udało się zapobiec zamachowi, w
wyniku którego papież Jan Paweł II odniósł poważne rany? Nie, nie możemy tego
przyjąć, prawdziwa tajemnica nadal jest skrywana w Watykanie.
Póki Stolica Apostolska stara się za wszelką cenę zachować treść trzeciej przepowiedni
w tajemnicy, poty mamy prawo spekulować na jej temat. Prawda nie może być i nie jest
prywatną sprawą elit, nieważne - państwowych czy religijnych.
Co by było, gdyby...
Bezpieczny w świadomości, że nie jestem katolikiem, więc Rzym nie może mnie
ekskomunikować, odważę się tu snuć przypuszczenia, śmiałe, ale nie
nieprawdopodobne. Co by było, gdyby okazało się, że tajemnica, którą objawiono trójce
dzieci, którą niepiśmienna Łucja przekazała dalej hierarchom Kościoła, zawierała takie
oto przesłanie? Taki tekst rzeczywiście wywołałby panikę wśród nieprzygotowanych
wiernych, bo dotyczyłby „naszej wiary":
Wy, mieszkańcy trzeciej planety od Słońca w jednym z niezliczonych układów
słonecznych, którzy tak chętnie uważacie się za panów stworzenia! Nie jesteście jedyną
formą
Papież Jan Paweł II i Łucja Santos podczas wspólnej wizyty w Fatimie, 13 maja 1982
roku (zbiory Johannesa Fiebaga).
inteligentnego życia we wszechświecie, już od dawna wiele form życia stanowi część
wielkiej rodziny galaktyk. Jesteśmy jedną z nich i obserwujemy waszą drogę od dawna.
To dzięki nam trafiliście na właściwą drogę. To dzięki naszej ingerencji jesteście, kim
jesteście, choć nie jest to proces zakończony, wkrótce posuniemy się dalej.
Przygotujcie się, że niebawem nawiążecie kontakt z wysoko rozwiniętą cywilizacją z
kosmosu, która was stworzyła na swój obraz i podobieństwo i dalej będzie to robić.
Przestańcie ze sobą walczyć, jak wasi przodkowie, póki nie daliśmy im inteligencji i nie
cieszymy się od tego czasu boską czcią. Spektakl na niebie to dowód, że nasza moc
pochodzi nie z tego świata. Uważajcie, bo w najbliższym czasie zobaczycie to nieraz...
Takie przesłanie wzbudziłoby zamęt wśród hierarchów wszelkich religii, z pewnością
większy niż przepowiednie końca świata czy ostrzeżenia o zamachach. Tych
dostarczają nam aż nadto domorośli prorocy i nikt nie zwraca na nich uwagi. Tak więc
świat dalej czeka na to, co skrywa trzecia tajemnica fatimska...
Rozdział 13
Nieudany zamach
losu został wybrany na czwartą kadencję w 1944 roku. Nie dokończył jej; zmarł 12
kwietnia 1945 roku.
Roosevelt obejmował ster rządów w państwie w trudnym okresie. Wielki Kryzys,
rozpoczęty krachem na giełdzie nowojorskiej, dotknął całe amerykańskie
społeczeństwo. Prezydentowi udało się tchnąć nowe życie w gospodarkę kraju i
zbudować zręby państwa opiekuńczego. Jego polityka ekonomiczna i społeczna, która
łączyła ideę zaciskania pasa z rozwojem gospodarki, szybko napotkała silny opór.
Roosevelt zareagował zwrotem na lewo, który zagwarantował mu ogromne poparcie
społeczne i reelekcję w 1936 roku. Od tej pory jednak konserwatyści i potentaci biznesu
byli jego zagorzałymi przeciwnikami.
Zaledwie rok po objęciu władzy przez Adolfa Hitlera wielu zamożnych Amerykanów
postrzegało narodowy socjalizm jako rodzaj tarczy ochronnej przed komunizmem i
socjalizmem. Zresztą paniczny strach przed komunizmem zdaje się uosabiać
odwieczną amerykańską traumę: ten strach leży u źródeł najbardziej haniebnych
wydarzeń w najnowszej historii tego kraju, które miały miejsce w latach 1950-1954. W
tym czasie konserwatywny senator Joseph Raymond McCarthy stał na czele komisji do
spraw komunizmu i rozpętał istne polowanie na czarownice. Metody McCarthy'ego -
zastraszanie i zniesławianie - doprowadziły w końcu do tego, że senat rozwiązał
komisję i przerwał jego karierę polityczną.
Przeciwnik Roosevelta
Wróćmy jednak do sprawy sprzysiężenia, którego celem było obalenie Franklina D.
Roosevelta i wprowadzenie w Stanach Zjednoczonych ustroju faszystowskiego.
Jak wspomniałem, polityka społeczna Roosevelta wzbudzała ostry sprzeciw - niejeden
przemysłowiec uważał prezydenta za komunistę. Roosevelt nie przypadł do gustu
zwłaszcza dwóm przedstawicielom świata przemysłu i kapitału. Jeden z nich to
wpływowy przemysłowiec Irenee DuPont, potomek bogatej francuskiej rodziny, której
wpływ na gospodarkę amerykańską jest widoczny nawet dziś. Założycielem dynastii
potentatów był ekonomista i polityk Pierre Samuel DuPont de Nemours, który w roku
1815 przybył do Ameryki. Jego syn, Eleuthere Irenee DuPont, założył na początku XIX
wieku fabrykę prochu, natomiast jego syn zajmował się chemią. W latach 20. XX wieku
z dawnej fabryki prochu powstał największy w Stanach Zjednoczonych koncern
chemiczny, w którym na krótko przed wybuchem II wojny światowej odkryto nylon.
Drugim spiskowcem był William S. Knudsen, szef General Motors, największego
koncernu samochodowego w Stanach Zjednoczonych. General Motors było nawet
pośrednio zaangażowane w działalność hitlerowskiego przemysłu militarnego (w ich
posiadanie przeszła między innymi w 1929 roku większość akcji niemieckiej fabryki
Opla).
Na początku 1934 roku obaj potentaci doszli do wniosku, że mają serdecznie dosyć
komunisty Roosevelta i jego polityki. Razem ze wspólnikami z Morgan Bank i General
Motors sfinansowali zamach stanu, w którym prezydent Roosevelt miał paść ofiarą
terrorystów. Sytuacja stała się bardzo poważna.
Lojalny generał
Oddział terrorystyczny, na którego zorganizowanie przeznaczono 3 000 000 dolarów,
powstał na wzór francuskiej organizacji faszystowskiej Croix de Feu (Krzyż Ognia).
Organizacja, założona w 1927 roku wśród odznaczonych za męstwo medalem Croix de
Guerre (Krzyżem Wojennym), rozwijała się pod przywództwem hrabiego Francois de la
Roque (1886-1946), aż stała się faszystowską bojówką, którą rząd rozwiązał w 1936
roku.
Niewiele brakowało, aby ich plan zakończył się sukcesem. Szyki pokrzyżował im
dowódca piechoty morskiej, generał Smedley Butler. Spiskowcy zwrócili się do niego z
propozycją powołania rządu wojskowego. Generał Butler, który nieraz publicznie
atakował New Deal, oficjalny program polityki społecznej demokratów, będąc lojalnym
żołnierzem i obywatelem, poinformował Roosevelta o planowanym zamachu.
Nie chcąc w dobie recesji wywoływać kryzysu narodowego, Roosevelt zdecydował się
nie atakować spiskowców otwarcie, ale przekazać wszystkie dane prasie. Choć
większość gazet pisała tylko o śmiesznych plotkach, niejeden ze spiskowców na
wszelki wypadek wolał opuścić kraj i w bezpiecznej odległości przeczekać pierwsze
oburzenie.
Rozdział 14
Nie tylko Czarnobyl i Hiroszima
Harry Truman wydał rozkaz, by zrobić użytek z drugiej bomby. Załoga latającej fortecy
B-29 zrzuciła bombę, nazywaną Little Boy, na przemysłowe miasto Hiroszima w
słoneczny poranek szóstego sierpnia 1945 roku. Zginęło wówczas 80 000 ludzi, 100
000 zostało straszliwie rannych i poparzonych.
Trzy dni później przyszła kolej na portowe miasto Nagasaki, oddalone od Hiroszimy o
300 kilometrów. Także ono zostało niemal całkowicie zrównane z ziemią. Po raz
pierwszy w historii wojen ci, którzy przeżyli, mogli zazdrościć umarłym.
Przenieśmy się w czasie, jest sobota, 26 kwietnia 1986 roku. W elektrowni jądrowej w
Czarnobylu, położonym około 130 kilometrów od Kijowa, doszło do wybuchu reaktora.
Jego rdzeń stopił się, prawdopodobnie wskutek awarii systemu chłodzącego, przez co
doszło do potężnej eksplozji połączonej z silnym promieniowaniem radioaktywnym.
Władze sowieckie początkowo bagatelizowały wybuch, ale jego straszliwe skutki
nieuchronnie wychodziły na jaw. Strażacy i żołnierze, którzy jako pierwsi dotarli na
miejsce katastrofy, umarli na chorobę popromienną, która zbierała obfite żniwo także w
następnych latach. Nie sposób dokładnie oszacować, ile dzieci przyszło na świat z
ciężkimi wadami genetycznymi wskutek napromieniowania. Radioaktywna chmura
przemierzyła całą Europę, a opady skaziły glebę i uprawy.
Katastrofa w Czarnobylu rozwiała marzenia naukowców o energii jądrowej, bezpiecznej
i dostępnej na wyciągnięcie ręki. A przeciętny obywatel pyta ze strachem, kiedy dojdzie
do następnej wielkiej katastrofy.
Hiroszima i Czarnobyl nie były ani pierwsze, ani jedyne, lecz historia o tym milczy.
Radioaktywny obłok przesuwał się nad całą Europą. W jego zasięgu znaleźli się ludzie,
zwierzęta i uprawy
(archiwum czasopisma „tz", Monachium).
Umieszcza się je, zresztą do dzisiaj, dopiero w ostatniej chwili, żeby amunicja nie
stanowiła niepotrzebnego zagrożenia.
Wiele poszlak wskazuje, że wybuch, który 17 lipca 1944 roku zniszczył Port Chicago,
byl także eksplozją jądrową (zbiory autora).
W kolejnych latach na jego taśmach można było usłyszeć wiele głosów. Najczęściej
mówiły jedno słowo, niekiedy krótkie zdanie. Z czasem jego eksperymenty powtarzali
inni. Najbardziej imponujące rezultaty osiągnął Konstantin Raudive, psycholog z Łotwy,
który pod koniec lat 50. XX wieku mieszkał w Szwecji, a do końca życia pracował w
Niemczech.
Łotewski naukowiec Konstantin Raudive przy pracy. Po śmierci uczonego jego głos
zarejestrowało wielu badaczy (zbiory Wernera Kellera).
Rozdział 16
Nieznani poprzednicy Gagarina
Anonimowe ofiary pierwszych podróży kosmicznych
To wstrząsające, ale istnieją dowody na to, że od wielu lat przez otchłanie kosmosu
mkną statki kosmiczne ze zwłokami nieznanych astronautów. Padli oni ofiarą
nieudanych lotów w kosmos. Ich nazwiska zawsze utrzymywano w tajemnicy, zarówno
kiedyś w Związku Radzieckim, jak i we współczesnej Rosji.
Pod koniec lat 50. i na początku 60. ubiegłego stulecia Sowieci wyprzedzali
Amerykanów, w lotach zarówno bezzałogowych, jak i załogowych. Supermocarstwa
rozpoczęły wyścig o zdobycie wszechświata, początkowo przewagę mieli Rosjanie.
Według oficjalnych danych, pierwszym człowiekiem w przestrzeni kosmicznej był Jurij
Alek-siejewicz Gagarin (1934-1968), który na pokładzie statku kosmicznego „Wostok 1"
znalazł się na orbicie okołoziemskiej. Amerykanie nie dawali za wygraną, trzy tygodnie
później wystartował ich astronauta Alan Shepard, jednak osiągnął jedynie wysokość
185 kilometrów. Kolejne laury znowu przypadły Rosjanom - szóstego i siódmego
sierpnia 1961 roku drugi kosmonauta, Herman Titow, okrążył Ziemię, na wysokości
183-244 kilometrów, 17 razy, na pokładzie statku kosmicznego „Wostok 2".
Zbliżony wynik Amerykanie osiągnęli dopiero 20 lutego 1962 roku, gdy John Glenn na
pokładzie „Mercurego" okrążył Ziemię pięć razy w ciągu trzech godzin.
Tyle, jeśli chodzi o oficjalne dane. Dalej przedstawię dowody, że ich wiarygodność jest
niewielka.
Tajne plany
Najpóźniej pod koniec lat 50. XX wieku pojawiało się coraz więcej plotek, że oba
supermocarstwa pracują intensywnie nad programem lotów kosmicznych. Było
tajemnicą poliszynela, że zarówno Amerykanie, jak i Rosjanie zatrudnili specjalistów
„Wostok" wyniósł na orbitę wielu kosmonautów. Niestety, niektóre próby zakończyły się
; .. fiaskiem (zbiory autora).
szczegółowy, że nikt nie ma wątpliwości, iż dzieje się tam coś strasznego. Pod koniec
nagrania, gdy kapsułę ogarniały już płomienie, głos wręcz łamie słuchaczowi serce. Oto
fragment zapisu przekazu nieznanej, umierającej kosmonautki do stacji naziemnej:
Słuchajcie... słuchajcie... odbiór! Odbiór! Odbiór! Mówcie do mnie... mówcie do mnie...
gorąco mi... gorąco mi. Co? 45... Co? 45... 50... Tak... tak... tak... oddychać...
oddychać... tlen... tlen... gorąco mi... to... to jest bezpieczne?... to wszystko... jest
bezpieczne?... To wszystko... tak... tak... tak.... Teraz wchodzimy... 41... tak samo...
wchodzimy... 41... tak, gorąco mi.... gorąco mi... to wszystko... gorąco... gorąco mi...
gorąco mi... gorąco mi... widzę płomienie... co?... Widzę płomienie... gorąco mi... gorąco
mi... spadnę?... tak... tak.... gorąco mi... spadam... spadam... tak, słyszę... gorąco mi...
Trzy dni później, 26 maja 1961 roku, sowiecka agencja prasowa TASS podała, że duży
bezzałogowy satelita spłonął, wchodząc do atmosfery ziemskiej. O starcie tego obiektu
nie informowano, podobnie jak o jego misji.
Przemówienie w Hawanie
W okresie istnienia tzw. bloku wschodniego kosmonauci z bratnich krajów
socjalistycznych często brali udział w radzieckich projektach kosmicznych. Kubańczyk
Ar-naldo Tamayo-Mendez poleciał w kosmos na pokładzie „Sojuza 38". Po udanym
locie pierwszy kosmonauta z tropikalnej wyspy mógł oczywiście liczyć na huczne
powitanie w ojczyźnie.
Fidel Castro, dziś już wiekowy przywódca rewolucji, wygłosił porywające przemówienie,
w którym opisał swoją wizytę w miasteczku Zwiezdnyj Gorodok. Do głębi poruszył go
widok gabinetu Gagarina, gdzie kosmonauci medytowali przed lotem. Od lat dopełniali
tego samego rytuału: na biurku Gagarina zostawiali list, w którym dawali wyraz
swojemu podziwowi dla niego i swoich poprzedników w kosmosie. Gabinet wyglądał
dokładnie tak jak w chwili śmierci Gagarina 27 marca 1968 roku: na biurku nadal leżały
jego notatki i otwarty terminarz, na wieszaku wisiał mundur, a wszystkie zegary stanęły
w chwili jego śmierci.
Castro opisał też inne pomieszczenie, które nazwał „salą męczenników". Wstęp do niej
był surowo wzbroniony. Na ścianach wisiały fotografie wszystkich kosmonautów, którzy
oddali życie za radziecki program podróży kosmicznych. Kubański dyktator wydawał się
autentycznie wzruszony tajną wystawą bohaterów i powiedział: „Kiedy epoka lotów
kosmicznych była w powijakach, wielu bohaterów oddało za nią życie".
Rozdział 17
Gdy umierają prezydenci
Prezydent John F. Kennedy ma jeszcze kilka chwil życia. Padł ofiarą szeroko
zakrojonego spisku (archiwum „Exposure Magazine").
Service, który miał chronić prezydenta. Kiedy jednak następnego dnia podzielił się z FBI
swoimi obserwacjami, kazano mu o tym jak najszybciej zapomnieć.
Kozioł ofiarny; Jack Ruby zastrzeli! Lee Harveya Oswalda w budynku policji w Dallas,
na oczach wielu świadków (archiwum „Exposure Magazine").
tacy, gdy ten wyciągną} rewolwer z kieszeni i zaczął strzelać. Ruby, skazany na
dożywocie, przez cztery lata w wiezieniu w Dallas domagał się uparcie, by go
przeniesiono do Waszyngtonu. Tylko tam mógł się zebrać na odwagę i zeznać, co
naprawdę wie o zabójstwie Kennedy'ego. Kiedy w 1967 roku w końcu zezwolono na
przeniesienie, Ruby „zupełnie nieoczekiwanie" zmarł na raka płuc. Kolejny kozioł ofiarny
został zabity, aby nie udało się poznać prawdziwych zleceniodawców zabójstwa
stulecia.
Lecz to nie koniec. Podczas śledztwa panowała prawdziwa epidemia wśród świadków,
śledczych i innych osób zaangażowanych w dochodzenie, krótko mówiąc, wśród tych,
którzy mieli pecha znaleźć się zbyt blisko miejsca wydarzeń. Koszmarna seria zgonów
pochłonęła ponad 40 osób. Niektóre zginęły w dziwnych wypadkach, inne padły ofiarą
podstępnej choroby albo nieoczekiwanie popełniały samobójstwo. Jeden ze świadków
został - dla odmiany - na własnym podwórku, w środku miasta, omyłkowo wzięty za
zabłąkanego jelenia i zastrzelony. Leworęczni strzelali sobie w głowę prawą ręką,
niespodziewanie wiele samochodów wybuchało przy próbie przekręcenia kluczyka w
stacyjce.
Pewien matematyk, specjalista do spraw ubezpieczeń, przeprowadził badania tej serii
zgonów. Wyliczył, że w 1963 roku prawdopodobieństwo, by tyle osób, w większości
bardzo młodych i zdrowych, zmarło w ciągu najbliższych trzech lat, wynosiło 1:100 000
000 000 000 000 000!
Zamach na Kennedy'ego jest jednym z najbardziej zagmatwanych i krwawych epizodów
XX wieku. Zleceniodawcy tego zabójstwa mogą na razie pławić się w złudnym poczuciu
bezpieczeństwa, przynajmniej do roku 2029, bo „ze względów bezpieczeństwa
narodowego" do tego czasu akta sprawy pozostaną utajnione. A wtedy zapewne
spojrzymy innymi oczami na „najwspanialszą demokrację świata..."
Także zabójstwo prezydenta Lincolna z 14 kwietnia 1865 roku to efekt spisku. Losy obu
prezydentów łączą przedziwne podobieństwa (zbiory Wernera Kellera).
tajnej policji, Lafayette'a Bakera, który z kolei podlegał sekretarzowi wojny. Stanton
trzymał szefa tajnej policji z dala od prezydenta, bo ten go nie znosił.
Porucznik Baker miał rozkaz zatrzymać Bootha żywego, jednak morderca został
zastrzelony. Sierżant Boston Corbett zeznał później, że nie oparł się pokusie i zastrzelił
zabójcę z odległos'ci 30 metrów. Nie sposób przy tym nie myśleć o Jacku Rubym, który
tak nieoczekiwanie umarł na raka. Podczas zabójstwa Bootha w magazynie znajdował
się jedynie porucznik Baker. Zeznanie Corbetta, że zastrzelił zabójcę z karabinu z
odległości 30 metrów, budzi poważne wątpliwości. Na zamachowcy wykonano wyrok -
zginął od strzału w tył głowy, oddanego z bliska, bo miał osmaloną koszulę. Nie mógł
już niczego zdradzić.
Kiedy szef tajnych służb, Lafayette Baker, przekazał Stantonowi informację, że Bootha
znaleziono, ten osunął się na fotel i ukrył twarz w dłoniach. Baker dodał, że Booth nie
żyje, i Stanton się wyprostował, i uśmiechnął - po raz pierwszy, odkąd usłyszał o
zamachu na Lincolna.
Rozdział 18
Ósmy dzień stworzenia
Czas na nowy gatunek człowieka?
Wyobraźmy sobie rzecz nie taką znowu niemożliwą: Co by było, gdybyśmy już jutro
dowiedzieli się, że nie jesteśmy jedynymi inteligentnymi istotami we wszechświecie, i to
za sprawą lądowania na naszej planecie obcych, stojących na wyższym poziomie
cywilizacyjnym i technicznym? Co by było, gdyby dali nam do zrozumienia, że to im
zawdzięczamy istnienie, jako że w zamierzchłej przeszłości stworzyli gatunek homo
sapiens w efekcie eksperymentów genetycznych?
Niemożliwe, nierealne, zbyt szalone? Oczywiście, to tylko spekulacja.
Jak zatem owi hipotetyczni przybysze zachowaliby się wobec nas, którzy nadal
uważamy się za najwyższą formę życia, choć wcale się nie rozwijamy?
Konfrontacja byłaby przerażająca, ale też otworzyłaby nam oczy. Na progu III
tysiąclecia, wedle naszej rachuby czasu, zobaczyliby ludzi bardziej krwiożerczych niż
kiedykolwiek, wykorzystujących wiedzę, zasoby naturalne i zdobycze cywilizacyjne do
wzajemnego wyniszczenia się. Zobaczyliby świat, w którym najbogatsze kraje marnują
tony żywności, a w krajach Trzeciego Świata ludzie umierają z głodu. Świat, w którym,
w imię dobrotliwego, wszechmocnego Boga toczy się wojny, a przywódcy religijni,
uważający, że posiedli „prawdę absolutną", wymagają od wiernych, by rozmnażali się w
sposób niekontrolowany, mimo dramatycznego przeludnienia kuli ziemskiej. Im więcej
owieczek, które śpiewają na chwałę Pana, tym więcej władzy i wpływów.
„Twarzą w twarz"
W polityce i gospodarce, ba, w najbardziej intymnych kontaktach międzyludzkich panują
zakłamanie, korupcja i oszustwo. Na całym świecie niemal co dzień słyszy się o
nieuczciwych politykach, którzy działają na szkodę obywateli. Środki masowego
przekazu lansują dziwną subkulturę, której jedynym hasłem zdaje się „przyjemność bez
wyrzutów sumienia", czyli koncepcję społeczeństwa konsumpcyjnego.
Może w oczach przedstawicieli obcych cywilizacji nie jesteśmy godni, by nas traktować
jako równorzędnych partnerów? Brytyjski historyk i teolog z Oksfordu, Clive Staples
Lewis (1898-1963), ujął to zdecydowanie: „Bogowie porozmawiają z nami «twarzą w
twarz», gdy tę twarz będziemy mieli".
Czy jesteśmy gotowi na kolejny akt tworzenia? Stary model społeczeństwa jest na
najlepszej drodze, by trafić na śmietnik historii. A może już rozwija się, przez nikogo
niezauważony, następca homo sapiens! Przyjrzyjmy się bliżej tym przerażającym, ale i
fascynującym myślom, a przekonamy się, że ósmy dzień stworzenia jest bliżej niż nam
się wydaje.
Mutanci i nadludzie
Wypełniają naszą wyobraźnię o wiele dłużej, niż istnieje literatura science fiction. Mowa
o mutantach, którzy dokonali nadzwyczajnego skoku ewolucyjnego i dzięki temu
dysponują umiejętnościami, o których zwykli śmiertelnicy nawet nie mogą marzyć.
Francuski literat i surrealista Andre Breton (1896-1966) pisał w 1942 roku: „Może
człowiek wcale nie jest pępkiem wszechświata. Można przypuszczać, że istnieją na
drabinie ewolucji wyżej postawione istoty, których zachowanie byłoby nam równie obce
jak zwyczaje muchy czy wieloryba. Niewykluczone, że te istoty kryją się przed nami, bo
nasze zmysły nie są w stanie wyczuć ich obecności. Gdybyśmy chcieli sobie wyobrazić
taki kamuflaż, przychodzi nam do głowy jedynie mimikra niektórych gatunków. Z
pewnością takie spekulacje otwierają wiele możliwości..."
O wiele konkretniej wypowiedział się indyjski filozof i myśliciel, Sri Aurobindo Ghose
(1872-1950), przekonany o niekończącej się ewolucji człowieka: „Nowa ludzka rasa na
ziemi, choć wydaje się to niemożliwe, może się objawić w każdej chwili".
Hitler, który, jak wiadomo, miał obsesję na punkcie stworzenia „rasy panów", rozmawiał
na krótko przed wybuchem II wojny światowej z gdańskim politykiem, Hermanem
Rauschningiem, na temat mutacji człowieka. Rauschning, który nie miał pojęcia, czego
dotyczyły dziwne wypowiedzi Hitlera, miał wrażenie, że rozmawia z hodowcą bydła,
który chciał „poprawić" niemiecką krew. Dyktator krzyczał, dygocąc z podniecenia:
„Nowy człowiek żyje wśród nas! Już tu jest! Wystarczy to panu? Zdradzę panu
tajemnicę: widziałem go! I bałem się!"
Le Horla
Ponad pół wieku wcześniej innego człowieka dręczyły koszmarne wizje i paniczny
strach: francuski pisarz Guy de Maupassant (1850-1893) napisał w 1887 roku Le Horla,
jeden z najbardziej wstrząsających tekstów w literaturze francuskiej:
Teraz już wiem, wyczuwam to. Panowanie człowieka dobiega końca. Oto ten, którego
instynktownie obawiały się ludy pierwotne, którego przyzywali pod osłoną nocy
czarnoksiężnicy, któremu panowie tego świata nadawali różne imiona i różne postacie:
by wal gnomem, duchem, dżinem, koboldem i elfem. Prymitywne plemiona wolały go
nie nazywać, dopiero późniejsze pokolenia wyczuwały silniej jego obecność. Mesmer
go rozpoznał, lekarze już od 10 lat znają naturę jego mocy, jeszcze zanim się nią
posłużył. Bawią się mocą nowego władcy, wyzwolili potęgę, która uczyniła z ludzkiej
duszy pokorną niewolnicę... Nazywają to hipnozą, magnetyzmem, sugestią... Cóż mogę
powiedzieć? Widziałem, jak bawili się tą straszliwą mocą beztrosko jak dzieci. Biada
nam jednak! Biada ludzkości! Przyszedł, on, który... Jak się nazywa? On. Mam
wrażenie, że wykrzykuje swoje imię, a jednak go nie słyszę. Tak... Wrzeszczy...
Słyszę... Nie, jeszcze nie... Horla... Rozumiem... Horla... Horla... Horla jest wśród nas.
W tej przerażającej, ale i fascynującej wizji Maupassant przypisywał mutantowi
zdolnos'ć hipnozy. Czy wśród nas naprawdę są istoty, fizycznie do nas podobne, lecz w
rzeczywistości tak różne jak „mucha czy wieloryb", jak to ujął Andre Breton? Zdrowy
rozsądek podpowiada, że jeśli tak, musielibys'my zauważyć te istoty. Jednak to
nieprawda.
Tajemnicze przekazy
Być może komunikują się na przykład za pomocą telepatii. Możliwe także, że
wykorzystują konwencjonalne sposoby przekazywania sobie tajnych informacji
przeznaczonych wyłącznie dla ich oczu i uszu. Teoria informacji i semantyka dowodzą,
że można przekazywać informacje o podwójnym, potrójnym, a nawet poczwórnym
znaczeniu. Chińskie teksty starożytne miewają i po siedem znaczeń, jedno ukryte w
drugim jak w łupinie. Jak zatem można wykluczyć, czy w naszej sieci komunikacyjnej
nie istnieje inna, tajna sieć, która wykorzystuje możliwości naszej infrastruktury?
„New York Herald Tribune" opublikował 15 maja 1958 roku raport londyńskiego
korespondenta, dotyczący tajemniczych ogłoszeń drobnych, które ukazywały się w
londyńskim „Timesie". Wzbudziły one zainteresowanie służb specjalnych i szy-frantów,
bo wyraźnie miały głębszy, ukryty sens. Nie udało się jednak złamać kodu.
Z pewnością istnieją jeszcze dyskretniejsze formy komunikacji, zwłaszcza w dobie
Internetu i poczty elektronicznej, lecz komunikat do wyższych istot może się kryć w
trzeciorzędnej powieści, w tandetnym traktacie filozoficznym. Bez trudu odczytają tajny
szyfr, skoro różnią się od nas tak bardzo jak my od małp.
Kto zaakceptuje taki punkt widzenia, będzie postrzegał otaczający go świat w całkiem
innym świetle.
Hybrydy
Wróćmy jednak do rozważań z początku tego rozdziału. Istnienie innych, doskonalszych
od nas istot mogłyby bowiem sugerować także inne dowody. Wchodzimy na grząski
teren, który, choć kontrowersyjny, ostatnio stał się jednak przedmiotem poważnych
badań naukowych. Mowa o „niesamowitych spotkaniach czwartego stopnia".
Coraz więcej wiarygodnych świadków twierdzi, że zostali porwani przez załogę statku
kosmicznego i poddani szczegółowym badaniom medycznym. Kobiety często zeznają,
że porywacze, i to jest najdziwniejszy aspekt tej sprawy, traktowali je jako materiał
rozrodczy. Przerażające eksperymenty składają się zazwyczaj w serie wielokrotnych
porwań.
Przypadek Kathie Davis (pseudonim), starannie przeanalizowany przez
amerykańskiego naukowca Budda Hopkinsa, to idealny przykład ilustrujący problem.
Trzydziestego czerwca 1983 roku Kathie Davis dostrzegła dziwne światła, które
zdawały się świecić prosto na jej ogród w Copley Woods w Ohio. Wybiegła z domu, by
bliżej przyjrzeć się zjawisku, i poczuła jakby uderzenie energii. Została porwana. Za
pomocą sondy wszczepiono jej implant.
Budd Hopkins jest przekonany, że to tylko jedno z wielu porwań, których padła ofiarą.
Niejasne wspomnienia sugerują, że wszystko zaczęło się jeszcze w jej dzieciństwie.
Śniło jej się, że jako mała dziewczynka chowa się w szafie, żeby uniknąć zagrożenia z
nieba. Innym razem niejasno przypomniała sobie dziwny dom, w którym
spotkała małego chłopca. Zdaniem Hopkinsa to nic innego jak sztucznie wywołane
wspomnienia, które mają odwrócić uwagę ofiar od oprawców. Może dzięki temu ofiary
nie popadają w obłęd na myśl, jak okrutnie je traktowano. Psychologia zna podobne
sztuczne wspomnienia - tworzą je ofiary brutalnych przestępstw. Za każdym razem
chodzi o to samo: by ofiara mogła się schronić w sztucznej rzeczywistości przed
koszmarem prawdziwych wspomnień.
Udowodnione naukowo
Kolejny ważny krok w kierunku obiektywnej weryfikacji syndromu porwanych to badania
grupy TREAT. W jej skład wchodzą lekarze i psychologowie. Badają ofiary porwań.
Pomagają tym, którzy nie radzą sobie sami ze swoimi przeżyciami. Nagle dowiadują
się, że innych spotkało coś podobnego.
Grupę prowadzi psycholog Rita Laibow, która podczas zjazdu europejskiej sekcji
organizacji MUFON w 1991 roku w bawarskim Feldkirchen-Westerham po raz pierwszy
uchyliła rąbka tajemnicy w kwestii prac organizacji. Oczywiście główny punkt ciężkości
to badania medyczne. Ich wyniki są zatrważające.
Pewien lekarz z Kansas wykrył, według Laibow - i częściowo usunął - implanty w
ciałach i mózgach porwanych. Była także mowa o kobietach, u których jednoznacznie
stwierdzono przebytą ciążę. W dwunastym tygodniu ciąży embrion nagle zniknął, w
nocy, podczas kolejnego porwania. Kilku kobietom obcy przystawiali dzieci do piersi.
Wyglądały jak skrzyżowanie człowieka z kosmitą, którego wizerunek ostatnio cieszy się
coraz większą popularnością. Dzieci miały bardzo jasne włosy i usta
o wiele wyraźniejsze niż na znanych podobiznach „szarych ludzików". Wiadomo nawet
o kobietach, u których po takich wydarzeniach występowała laktacja. Nie sposób tego
wytłumaczyć, jeśli odrzuca się zaprezentowaną tu teorię.
Czyżby na naszych oczach zaczął się szeroko zakrojony projekt genetyczny? Czyżby
ten program rozrodczy był powodem coraz liczniejszych ostatnio porwań?
Możliwe, że powstanie nowy gatunek, który przyspieszy proces naturalnej ewolucji.
Jeśli tak, w tej chwili rozgrywa się ósmy dzień tworzenia.
A skoro nasz następca na drabinie ewolucji jest już wśród nas, nasuwa się inne pytanie:
Co stanie się z nami?
„Szare ludziki" jako porywacze. Czyżby zaczął się ósmy dzień stworzenia? (zbiory
Johannesa Fiebaga).
Rozdział 19
Historia na wideo
bo nie widzę i nie słyszę". Przecież nie słyszymy też ultradźwięków, nasz aparat
słuchowy jest ograniczony, słyszymy tylko to, co mamy usłyszeć. A jednak istnieją
zwierzęta, które je słyszą.
A zatem fakt, że nie słyszymy, nie oznacza, że nic innego nie istnieje, tylko że musimy
skonstruować odpowiednie maszyny, żeby słyszały i widziały za nas.
Podkreślam, że nasze badania nie mają nic wspólnego z parapsychologią, choć w ten
sposób tłumaczy się wszystkie głosy z zaświatów. Nas interesuje kwestia czysto
naukowa, która opiera się na założeniu, że dźwięk to fale energii i można je
zrekonstruować.
Bibliografia
Appel Petrus Ultimatum Gottes an die Welt, Leutesdorf 1979.
Augstein Rudolf Jesus Menschensohn, Monachium 1972.
Barthas C. Fatima - ein Wunder des 20. Jahrhunderts, Freiburg 1955.
Barth v. Wehrenalp, Erwin Man sollte es nichtfur móglich halten, Diisseldorf 1988.
Bradley M., Theilmann-Bean, D. Holy Grail across the Atlantic, Willowdale 1988.
Brookesmith Peter (i in.) Lost and Found, Londyn 1984.
Brookesmith Peter (i in.) Incredible Phenomena, Londyn 1984.
Brookesmith Peter (i in.) Riddles ofthe Ancient World, Londyn 1986.
Biirgin Luc Mondblitze, Monachium 1994.
Byron Julie Psychic Experiences ofthe Famous, Lutterworth 1993.
Charroux Robert Phantastische Vergangenheit, Monachium 1966.
Clark Kenneth Leonardo da Vinci, Reinbek 1969.
Daniken Erich von Bogowie byli astronautami! Współczesne rozważania nad dawnymi
podaniami, przel. Ewa Wilk, Warszawa 2002.
Daniken Erich von Dzień, w którym przybyli bogowie. 11 sierpnia 3114 roku prz. Chr.,
przeł. Teresa Serafińska, Warszawa 1991.
Daniken Erich von Objawienia, przel. Jan Forest, Warszawa 1986.
De Solla Price Derek Gearsfrom the Greeks, Nowy Jork 1975.
Dtv Lexikon in 20 Banden, Mannheim-Monachium 1997.
Fiebag Johannes Gwiezdne wrota: oni są wśród nas. Istoty pozaziemskie na Ziemi i w
Układzie Słonecznym, przeł. Ewa Radomska-Deutsch, Gdynia 2000.
Fiebag Johannes Maszyna wieczności, przel. Barbara Tarnas, Jan Koźbiał, Cezary
Murawski, Amber, Warszawa 2000.
Fiebag Johannes Tajne orędzie fatimskie. Co naprawdę stało się w 1917 roku w
Portugalii, przeł. Marek Strasz, Warszawa 1996.
Gossler Marcus Lexikon Grenzwissenschaften, Landsberg 1988.
Grof S. Topographie des Unbewussten, Stuttgart 1978.
Harleston Hugh A Mathematical Analysis of Teotihuacan, w: XII International Congress
of
Americanists, Meksyk 1974.
Hausdorf Hartwig Biała piramida, przeł. Wojciech Kunicki, Amber, Warszawa 2003.
Hausdorf Hartwig Chwnik eines Phdnomens, Obergunzburg 2000. Hausdorf Hartwig
Powrót z tamtego świata. Tajemnica powtórnych narodzin, przeł. Grzegorz
Prokop, Warszawa 2000. Hausdorf Hartwig XX wiek - stulecie zagadek i fenomenów,
przeł. Cezary Murawski, Amber,
Warszawa 2001.
Hausdorf Hartwig Telepathie und Prophetie, Wiedeń 2000. Hausdorf Hartwig, Krassa
Peter Satelity bogów. W zamkniętych strefach Chin, przeł. Grzegorz
Prokop, Warszawa 1997.
Hoffmann Helmuth Die Wahrheit uber die Botschaft von Fatima, Bietigheim 1983. Holbe
Rainer Unglaubliche Geschichten, Monachium 1985. Hopkins Budd Intruzi, przeł.
Andrzej Mrozowski, Białystok 1992. Kahl Joachim Das Elend des Christentums,
Reinbek 1968.
Keith Jim Secret and Suppressed - Bannes Ideas and Hidden History, Portland 1993.
Keller Werner Was gestem noch als Wunder galt, Zurych-Monachium 1973.
Klinckowstroem Carl Graf von Geschichte der Technik, Monachium 1957. Kolosimo
Peter Woher wir kommen, Wiesbaden 1957. Krassa Peter Twój los jest przesądzony.
Maszyna czasu ojca Ernettiego i kronika Akaszy, tłum.
Małgorzata Gawlik, Warszawa 2000. Krassa Peter, Habeck Reinhard Biblioteka liści
palmowych. Tajemnicze areny naszego świata
- 21 zagadkowych fenomenów, przeł. Wanda Moska, Gdynia 1994. Krassa Peter,
Habeck Reinhard Światło faraonów. Najwyższe technologie i prąd elektryczny
w starożytnym Egipcie, przeł. Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, Gdynia 1995. Langbein
Walter-Jorg Największe tajemnice świata. Niezwykłe wydarzenia ostatnich XXV wieków,
przeł. Ewa Jurczyk, Katowice 1997. Lehmann Johannes lesus - Report, Dusseldorf
1970. Lissner Ivar Rdtselhafte Kulturen, Monachium 1966. Mack John E. Entfuhrt von
Aufierirdischen, Essen 1995. Marrs Jim Crossfire - The Plot that Killed Kennedy, Nowy
Jork 1989. Marrs Jim Alien Agenda, Nowy Jork 1997.
Meckelburg Ernst Skok w sen. Wieści z zaświatów, przeł. Jerzy Prokopiuk, Gdynia
1996. Rauschning Hermann Gesprdche mit Hitler, Zurych 1940.
Sauval Henri Histoire et recherches des antiąuites de la ville de Paris, Paryż 1733.
Senkowski Ernst Instrumentelle Transkommunikation, Frankfurt n. Menem 1995.
Steiger Brad Mysteries ofTime and Space, West Chester 1989. Tompkins Peter Die
Wiege der Sonne, Monachium 1977. Unglaubich aber wahr, Stuttgart-Zurych-Wiedeń
1989. Vandenberg Philipp Der Fluch der Pharaonen, Monachium 1973. Vaughan Alan
Incredible Coincidence, Lippincott 1979. Weltalmanach des Ubersinnlichen, Monachium
1987. Zinn Howard A People's History ofthe United States, Nowy Jork 1980.
Artykuły
Abrate Giovanni The Lost Cosmonauts, „Exposure Magazine", marzec-kwiecień 2000.
Allen R., Vogel, P. America's dark Secret - The Port Chicago Disaster, „Nexus",
czerwiec-
-lipiec 1996. Beck E., Rand Y., Sudmann U. Grófite Atomkatastrophe aller Zeiten. Wer
loscht das Hóllen-
feuer, „Tz", 30 kwietnia 1986. Gabert H.W. Die Russen verloren noch weitere
Kosmonauten, „Das Neue Zeitalter" 1967, nr
26.
Hausdorf Hartwig Abbilder unseres Sonnensystems, „Magazin 2000plus" 2000, nr 6.
Hausdorf Hartwig US-Prdsidenten und der Fluch des Indianerhduptlings, „Bild", 28
grudnia
2000.
Hayden E.E. notatka w „Dallas Times Herald", 19 kwietnia 1897. Iten Oswald Die
Tasaday - ein philippinischer Steinzeitschwindel, „Neue Ziircher Zeitung",
12 kwietnia 1986.
Kent Emily Pope Joan, „Exposure Magazine", luty-marzec 1998. ;^
Maddaloni Vincenzo Supraphysik und PSI, tłum. z: „Vues nouvelles", styczeń 1975.
Ratcliff J.D. Italy's amazing Space Watchers, „Reader's Digest", kwiecień 1965. White
Paul The Mystery of Burrow's Cave, „Exposure Magazine", grudzień 1997-styczeń
1998. .
Podziękowania
Długa jest droga od pierwszej myśli do wydania książki. I choć autor za każdym razem
daje z siebie wszystko, jest zawsze zdany na dobrą wolę i pomoc innych. I właśnie tym,
bez których nie powstałaby ta książka, chciałbym teraz podziękować.
Przede wszystkim dziękuję moim przyjaciołom i kolegom pisarzom: Peterowi Krassie,
Eri-chowi von Danikenowi, Rainerowi Holbemu, Reinhardowi Habeckowi, Viktorowi
Farkasowi i Walterowi-Jórgowi Langbeinowi, za wiele cennych uwag, które pomogły mi
w pracy nad książką.
Chciałbym także podziękować mojemu przyjacielowi, Josefowi Schendelowi, który jak
nikt inny umie nawiązywać nowe kontakty, a także Ingrid Schlotterbeck, mojemu
wydawcy, za pokładane we mnie zaufanie.
Na zakończenie chciałbym złożyć serdeczne podziękowania moim czytelnikom, którzy
już od niemal 10 lat towarzyszą mi w fascynującej podróży przez świat tajemnic i
niecodziennych zjawisk, a także moim bliskim, za cierpliwość okazywaną mi
szczególnie w ciągu ostatnich lat.
Garching, Alz, lipiec 2001 roku Hartwig Hausdorf