Académique Documents
Professionnel Documents
Culture Documents
2019
ISBN 978-83-01-20566-9
KONIEC JAZDY
BIBLIOGRAFIA
Maćkowi
DWA (słowa) O CZTERECH (kół‐
kach)
Jak każdą brednię i tę łykał ciemny lud, ale nie do końca, po‐
nieważ swój rozum miał, a komunikacja omnibusowa była zwy‐
czajnie tańsza. I mimo zasadzek bezpieczniejsza od kolejowej,
której zwolennikom zagrażały liczniejsze wypadki spowodowane
pękaniem wciąż jeszcze kruchych szyn żeliwnych. Teraz w su‐
kurs wezwano duchowieństwo, nakłaniając – zapewne bez trudu
– aby ostrzegało wiernych przed korzystaniem z szatańskich wy‐
nalazków, bo to uniemożliwia zbawienie. Znów niby sukces, ale
połowiczny. Aż do roku 1865, roku hańby brytyjskiego parla‐
mentu, który uchwalił Red Flag Act[6]. Przygrywką była o cztery
lata wcześniejsza ustawa ograniczająca masę silników parowych
do 12 ton, a maksymalną prędkość napędzanych przez takowe
„lokomotyw drogowych” do 10 mph, czyli 16 km/h.
Ostateczny zaś cios parowej motoryzacji drogowej zadał par‐
lament wspomnianą ustawą o czerwonej fladze (w praktyce ra‐
czej chorągiewce). Oto niektóre punkty z jej porażającej treści:
Obsługa lokomotyw drogowych musi się składać z co naj‐
mniej trzech osób, a jeżeli lokomotywa ciągnie jednocześnie
przyczepę, to kolejna, czwarta osoba musi dawać baczenie
na ruch całości.
Przynajmniej na 60 jardów[7] przed pojazdem musi iść czło‐
wiek ostrzegający niesioną przez siebie czerwoną chorągwią
przed zbliżaniem się pojazdu. W razie potrzeby musi poma‐
gać w usuwaniu z drogi innych pojazdów bądź też zatrzy‐
mać lokomotywę drogową.
Lokomotywę drogową należy zatrzymać natychmiast na
każde żądanie przechodnia, woźnicy lub jeźdźca wyrażone
przez podniesienie ręki.
Prędkość rozwijana przez takie lokomotywy zostaje ograni‐
czona do 4 mph (ok. 6,5 km/h).
Dar ten był wart 198 tysięcy złotych, jeden buick kosztował
bowiem 19 800 złotych. Znawcy przedmiotu twierdzą – zastrze‐
gając, że idealnym nie będzie żadne wyliczenie – iż jeden przed‐
wojenny złoty równa się z grubsza dziewięciu dzisiejszym. Albo
siedmiu. Lub może dwunastu. Obstawiam dziewięć, bo najbar‐
dziej pasuje mi do opowieści rodziców i dalszych krewnych, jed‐
nocześnie zdając sobie sprawę, że wiele cen jest po prostu niepo‐
równywalnych, co skutecznie utrudnia ogólne porównania.
Później, we wrześniu 1939 roku, widziano te buicki przepy‐
chające się przez polsko-rumuńską granicę, następnie na Wę‐
grzech[43]. Służyły więc panicznej ucieczce wysokich rangą woj‐
skowych (chyba nie oddali ich wcześniej cywilom?), mamiących
naród, że „Nie oddamy ani guzika!” Może powinni głosić, że „Nie
oddamy ani buicka!” bo faktycznie nie oddali. Być może buickiem
poruszał się sam Naczelny Wódz Wojska Polskiego, marszałek
Edward Śmigły-Rydz[44]. Jeśli nie rolls-royce’em odziedziczonym
po Marszałku, któremu – skądinąd tuż przed śmiercią (zmarł na
raka żołądka i wątroby w 1934 roku) – wierni pułkownicy i gene‐
rałowie sprezentowali pancernego cadillaca. Marszałek nie był
bowiem zachwycony dotychczasowym rolls-royce’em. Zapytany,
w jakim by się widział samochodzie, odparł: „Ważne, żeby nie bu‐
jało i żeby był amerykański”[45].
I na koniec tego rozdziału coś zaskakującego jak na przedwo‐
jenne kapitalistyczne czasy, za to wypisz wymaluj przypominają‐
cego pewne klimaty PRL, ale i po 1989 roku.
Otóż po okresie początkowego chaosu i spekulacji, kiedy to po‐
wstawały setki malutkich firm sprzedających po kilka sztuk za‐
granicznych aut rocznie, zarazem mieniącymi się szumnie gene‐
ralnymi przedstawicielstwami – co w sumie jakoś tam przyczy‐
niało się do rozwoju motoryzacji – nastąpił gwałtowny regres.
Jego źródło tkwiło nie tylko w powszechnym kryzysie gospodar‐
czym, lecz także w błędnej polityce rządu, wciąż uważającego po‐
siadacza samochodu za kogoś pośredniego między aferzystą a
hochsztaplerem.
Jakby tego było mało, władza postanowiła prowadzić, pożal
się Boże, własną politykę motoryzacyjną. W rezultacie, na skutek
nacisków Anglików nudzących możliwość upchnięcia w Polsce
własnych chybionych modeli, polska delegacja handlowa – w
której nie było ani jednego fachowca od motoryzacji (skąd my to
znamy?) – podpisała fatalny układ celny. Na jego mocy najwyższe
cła obciążały samochody małe, a więc tańsze, jakich Wyspiarze
nie produkowali, natomiast wozy większe – lecz nie największe –
zostały najbardziej ze wszystkich uprzywilejowane. Nie muszę
dodawać, że Anglicy specjalizowali się właśnie w ich produkcji.
Montowane zaś w Polsce największe limuzyny amerykańskie
(buicki, chevrolety) obłożono horrendalnymi cłami. Także fordy
sprowadzane z USA i sprzedawane u nas po rozsądnych cenach
dzięki niskim w kraju producenta (wielka produkcja = wielki ob‐
rót = wielki zysk ogółem mimo mniejszego jednostkowego).
Istotna poprawa nastąpiła dopiero po roku 1936, kiedy to wice‐
ministrem komunikacji został inżynier Julian Piasecki, człowiek
o szerokich horyzontach myślowych, fachowiec w dziedzinie
transportu drogowego[46].
Rozdział IV
CHEVROLETARIAT
Citroen traction avant, bardziej znany jako 11B/BL. Ulubiony wóz bezpieki w cza‐
sach stalinowskich
fot. Adam Fleks/Dreamstime
– ubolewał Szyr[100].
Może tak, może nie. W każdym razie wszelkie projekty, w tym
dość zaawansowane prace nad warszawą-falconem zarzucono na
wiele lat, aż do czasu pojawienia się kolejnej propozycji FIAT-a,
dotyczącej licencji na model milletrecento/millecinquecento,
czyli 1300/1500, a po sprawnych negocjacjach strony polskiej –
na licencyjny mariaż tych modeli z najnowszym 125 (jeszcze nie‐
produkowanym!).
I właśnie z tym fiatem odważni poszli ponownie do Gomułki, i
z argumentem, że wprawdzie Agnelli to kapitalista, ale włoski,
więc jakby trochę oswojony, a nie najbardziej znienawidzony ze
znienawidzonych – amerykański od Falcona. Wprawdzie Rosja‐
nie blisko kolaborowali z Fordem przed II wojną, ale to było
dawno. Teraz mamy we Włoszech bardzo silną partię komuni‐
styczną, czego żadną miarą nie da się powiedzieć o USA. Być
może tak rozumował i sam Wiesław. W dodatku był przekonany,
że nowe auto i tak nie trafi do masowego odbiorcy, ponieważ
miało być samochodem służbowym, karetką pogotowia albo ra‐
diowozem MO[101]. A w razie czego ustali się zaporową cenę, bo
przecież o cenach niemal na wszystko decyduje państwo. „Mó‐
wimy – państwo, a w domyśle – partia” – że znowu coś sparafra‐
zuję. I rzeczywiście, pierwsza cena fiata 125p 1300 wynosiła 160
tysięcy złotych, przy ówczesnej średniej pensji około 2000 zło‐
tych. Poza tym Gomułka ze swym chłopskim rozsądkiem wyko‐
nał całkiem chytry manewr: za jednym zamachem pozbył się i
tych przynudzających o polskim volkswagenie, i tych marzących
o podziwianej w Europie dla niezwykłej urody warszawie ghia.
Niemniej jednak tzw. najwyższe czynniki wciąż nie były
zgodne co do celowości zakupu licencji na takie właśnie auto. Jak
pisze w swej książce Piotr Lipiński[102], np. wspomniany już Eu‐
geniusz Szyr (wicepremier w latach 1959–1972, od zawsze szara
eminencja partii i rządu) uważał, że należy wybrać jakiś małoli‐
trażowy model, a nie fiata, wóz o sporej pojemności, za drogi i
niepasujący do polskich dróg. Przytakiwali mu inni ludzie wła‐
dzy. Wtedy na arenę wkroczył Cyrankiewicz z argumentem wy‐
ciszającym wszelkie spory: Towarzysze, jak tylko Wiesław się do‐
wie, że my się tu spieramy o model, to ochoczo skorzysta z okazji
i pod pretekstem braku jednomyślności utopi cały projekt.
Na pewno Cyrankiewicz miał i rację, i swoje zasługi, ale na
wybór licencji wpłynął decydująco fakt, że koncern z Turynu za‐
proponował lepsze warunki niż drugi z pozostałych na placu boju
najpoważniejszych kontrahentów, mianowicie Renault, który
równolegle z FIAT-em rozpoczął licencyjną ekspansję na obszar
państw socjalistycznych.
Z mariażu dwóch modeli powstała niebrzydka hybryda pod
oficjalną marką Polski Fiat 125p: eleganckie nadwozie 125 z de‐
ską rozdzielczą i kierownicą 1300/1500, dźwignią zmiany bie‐
gów 4+1 przy kierownicy i stacyjką początkowo niewygodnie
umieszczoną z jej lewej strony, natomiast na węższych kołach, z
silnikiem oraz całym układem napędowym i jezdnym, z instala‐
cją elektryczną, z układem hamulcowym (cztery tarcze ze wspo‐
maganiem!) i kierowniczym z 1300/1500. Modelu, który produ‐
kowano we Włoszech między 1961 a 1967 rokiem, zatem wcale
nie tak bardzo przestarzałym, jak podnosili krytycy. Pierwsze –
zmontowane z dostarczonych zespołów – 125p zjechały z żerań‐
skiej taśmy 28 listopada 1967 roku (bez żadnej rocznicy), a se‐
ryjne już od stycznia AD 1968. Przez pierwsze dwa lata jedynie z
silnikiem 1,3 litra, później także z 1,5- litrowym. Różnica w ko‐
niach mechanicznych wynosiła 10, oczywiście na korzyść więk‐
szego, 60 do 70 KM (wkrótce do 75 KM). W prędkości maksymal‐
nej: 140 do 150 km/h (wkrótce do 155 km/h). A w cenie: 20 ty‐
sięcy złotych więcej za 1500. Oba silniki stanowiły mocny punkt
polskiego fiata, zwłaszcza ten mniejszy, aczkolwiek w obu szybko
zaczynał irytować coraz głośniej brzęczący metalowy łańcuch
rozrządu. Z czasem zastąpił go plastikowy pasek, znacznie cich‐
szy, ale niestety mniej trwały. Przynajmniej ten w krajowym wy‐
konaniu.
Nie przerywając narracji o 125p, chciałbym podkreślić, że był
produkowany przez bardzo wiele lat (do 1991 roku wykonano
łącznie 1 445 700 egzemplarzy) i że siłą rzeczy towarzyszył w
tym czasie innym autom, bez których ta książka nie może się
obejść i nie obejdzie, tyle że o nich trochę dalej. A na razie
wszystko dobrze się działo, PF 125p robił furorę w Polsce, ale i za
granicą radził sobie nieźle. Przede wszystkim dzięki niskiej cenie
jak na spory i sporo oferujący samochód.
Tymczasem nad żerańskim produktem zaczęły się gromadzić
ciemne chmury. Owszem, FSO co roku wypuszczała ulepszone
wersje oznaczane MR (M – jak model, R – jak rok), za każdym ra‐
zem dodając coś ciekawego, niemniej jednak zmiany dotyczyły
detali i kosmetyki pojazdu coraz bardziej przestarzałego pod każ‐
dym względem. Jeszcze w 1977 roku kombi z Żerania wygrało
ranking angielskiego magazynu motoryzacyjno-konsumenc‐
kiego „What Car?” na najlepsze auto tego typu w cenie do 3000
funtów, pokonując 23 konkurentów, w tym mazdę, datsuna i na‐
wet toyotę corollę. Ale kiedy 10 lat później test ponowiono[103] –
tym razem był to model udoskonalony, 82-konny, ze skrzynią
biegów o pięciu przełożeniach – słowa krytyki już zdecydowanie
przeważały. Konstrukcję pojazdu uznano za archaiczną, jakość
wykonania za złą, podobnie zostały ocenione detale w rodzaju
nieergonomicznego rozmieszczenia przełączników. Krytycznie
ocenili dziennikarze przestarzały silnik i takież zawieszenie. Ha‐
mulce, łatwość załadunku, funkcjonalność nadwozia – na plus,
ale na minus maksymalną prędkość 144 km/h i wysokie zużycie
paliwa: 12,7 litra przy prędkości 125 km/h, 9 litrów przy 75
km/h i 12,6 w cyklu miejskim. Tymczasem życie poszło naprzód i
nabywca za swoje pieniądze oczekiwał czegoś lepszego, czemu
jednak nie mogła sprostać pozbawiona dewiz i w ogóle możliwo‐
ści rozwoju (mimo rozpaczliwych prób) żerańska fabryka.
„Jakość wykonania uznano za złą” – właśnie zaczynał się zjazd,
a skoro zjazd, to oczywiście w dół. W roku 1983 miejsce polskiego
fiata 125p zajął FSO 1500. Złośliwi mówią, że wobec stale pogar‐
szającej się jakości wypuszczanych aut, Turyn, by uniknąć kom‐
promitacji, zabronił Żeraniowi używania nazwy swego kon‐
cernu. Bardziej kompetentni przypominają, że akurat w 1983
roku wygasła umowa licencyjna, obejmująca także prawo do uży‐
wania marki Polski Fiat. Racje drugiej strony są bezdyskusyjne,
ale nie wykluczałbym, że FIAT – wobec oczywistej degrengolady
marki – nie zgodziłby się na dalsze jej używanie, gdyby strona
polska o to zabiegała.
Aby nie rozstawać się w smutku z zasłużonym autem, na za‐
kończenie przypomnijmy jego wielkie chwile.
W 1972 roku polski fiat 125p z Robertem Muchą za kierow‐
nicą wygrywa w swojej klasie słynny Rajd Monte Carlo! W roku
1973 zespół fabryczny FSO pod wodzą Sobiesława Zasady jako je‐
dyny doprowadza do mety wszystkie swe wozy w bardzo trud‐
nym amerykańskim Press-on-Regardless Rally, i to na wysokich
miejscach. PF 125p wygrywa także Rajd Akropolis.
Ale nie tylko te wyczyny sprawiły, że eksport polskiej stodwu‐
dziestkipiątki poszedł w górę: dopiero co było 59 tysięcy, już są
84 tysiące egzemplarzy. Oto w rok po sławnej wiktorii w RMC –
ogólnonarodowa feta. Na pętli jedynej wtedy polskiej (ściślej po‐
niemieckiej) autostrady prowadzącej z Wrocławia do Legnicy od‐
bywa się próba bicia światowego rekordu szybkości na dystan‐
sach 25 tysięcy kilometrów, 25 tysięcy mil i 50 tysięcy kilome‐
trów w nieprzerwanej jeździe. Początkowo tylko rekordu na 25
tysięcy kilometrów, należącego do francuskiej, ale ze stajni Chry‐
slera Co, simki aronde. Nieudane próby pobicia tego rekordu –
ustanowionego w 1952 roku na torze wyścigowym Montlhéry z
przeciętną 117,6 km/h – podejmowali Anglicy, Amerykanie i Ja‐
pończycy. Teraz nadszedł czas ośmiu wspaniałych pod wodzą So‐
biesława Zasady; pozostała siódemka to Andrzej Aromiński, Jerzy
Dobrzański, Andrzej Jaroszewicz, Robert Mucha, Ryszard No‐
wicki, Franciszek Postawka i Marek Varisella.
Po wszystkim kabaret „Elita” odśpiewał okolicznościowy
utwór. Szło to mniej więcej tak:
Jęknął z podziwu świat,
nowy rekord z hukiem padł
błyskotliwy jak szach mat
i właśnie polski fiat!
Do historycznych dat
swoją dorzucił fiat
i innych blask wyraźnie zbladł
na szereg długich lat[104].
Trabant 601 z NRD. Bardzo poszukiwany (cena, prostota!), w Polsce miał opinię
lepszą – podobnie jak wartburg – niż kraj za Odrą
fot. Adam Fleks/Dreamstime
Edwarda Gierka można cenić lub nie cenić, ale nie wolno nie
doceniać. Wraz z silnym lobby motoryzacyjnym, skupionym
głównie wokół FSO, właśnie on położył kamień węgielny pod
prawdziwą motoryzację Polski. Pod produkcję samochodów dla
mas, samochodów od początku tak pomyślanych i nawet rekla‐
mowanych jako „auta dla Kowalskiego”. Za Bieruta były M-20
warszawa i syrenka. Jeszcze mikrus. Pierwszy to był samochód
już w dniu narodzin przestarzały, ciężki, materiało- i paliwo‐
żerny. Drugi... powiedzmy, że to był samochód..., i na tym
skończmy, bo o mikrusie szkoda gadać. Za późnego Gomułki do‐
szedł fiat 125p. To już było coś, ale na pewno nie auto nadające
ton powszechnej motoryzacji. Za drogie nawet dla dobrze zara‐
biającego Polaka. Toteż maluch zawsze będzie się kojarzył z Gier‐
kiem, tak jak Gierek z maluchem. Nawiasem mówiąc, od po‐
czątku roku 1997 właśnie nazwa maluch oficjalnie zastąpiła do‐
tychczasową polski fiat 126p.
Fiat urodził się za Gierka,
symbol klasy robotniczej
Chociaż kaszlał, ciężko stękał,
był jak skała i nie pękał
– śpiewał zespół Big Cyc w piosence Mały fiat przetrwa jeszcze ty‐
siąc lat.
[Maluch] należał do tych spraw, które chciałem załatwić szybko. Jeszcze jako sekre‐
tarz na Śląsku myślałem o tym, by uruchomić produkcję samochodu małolitrażo‐
wego. Kwestię zakupu licencji postawiłem też na porządku dziennym z chwilą, gdy
tylko udało nam się zażegnać strajki [wywołane przede wszystkim dużymi podwyż‐
kami cen żywności tuż przed świętami Bożego Narodzenia; znane jako Grudzień’70,
doprowadziły do upadku ekipy Gomułki i Cyrankiewicza; wybuchały także w na‐
stępnym roku – przyp. P.A.] i przyjąć strategię przyspieszonego rozwoju kraju. Lan‐
sując koncepcję produkcji w Polsce samochodów małolitrażowych stałem na stano‐
wisku, że należy w naszym kraju, zgodnie z duchem czasu i zapotrzebowaniem spo‐
łecznym, rozwinąć masową motoryzację. W tym celu Biuro Polityczne poleciło wy‐
specjalizowanym agendom rządowym przeprowadzić za granicą rekonesans finan‐
sowy i techniczny. I tak stestowano u nas wszystkie bez mała produkowane wów‐
czas auta małolitrażowe. Po dosyć długich wahaniach wybór padł na Fiata. Fiat,
trzeba przyznać, zaproponował nam samochód nowoczesny, poszukiwany na ryn‐
kach, materiałooszczędny i dzięki swej prostocie – w miarę mało się psujący
– odpowiada Gierek[120].
Wbrew pozorom fiacik 600 z lat pięćdziesiątych minionego
wieku, jak wspominałem znany już w PRL – także w jugosłowiań‐
skiej wersji jako zastawa 600 lub 750 (z nieco pojemniejszym sil‐
nikiem) – wcale nie był w prostej linii protoplastą fiata 126, u nas
126p, czyli malucha. Sześćsetkę też wprawdzie wyposażono
tylko w dwoje drzwi i umieszczony z tyłu motor o pojemności 0,6
litra, ale tamten miał 21 KM, cztery cylindry i był chłodzony cie‐
czą, podczas gdy silnik malucha zaledwie dwa chłodzone powie‐
trzem. Był zatem prostszy i tańszy w konstrukcji, też w obsłudze,
choć mocniejszy o 2 KM. Seicento był poza tym dłuższy od na‐
szego o 16 cm i szerszy o... 1,5 cm. I o mniej więcej 10 km/h wol‐
niejszy.
Oba natomiast, choć rejestrowane jako czteroosobowe, w rze‐
czywistości należały do klasy 2+2 (dwoje dorosłych plus dwoje
dzieci), najbardziej chyba demokratycznej, bo reprezentowanej
zarówno przez takie maleństwa, jak i przez potężne maszyny GT
(Gran Turismo, Wielkiej Turystyki), że np. wymienię ferrari 410
superamericę czy 4-litrowego jaguara E-type 2+2, choć on akurat
nie miał tych dwóch literek. Ponadto oba fiaciki śmiało mieści‐
łyby się w klasie autek bezbagażnikowych, gdyby taka istniała.
Pojemności bagażników tych samochodzików próżno dziś szukać
w Wikipedii. Pamiętam jednak, że w przypadku 126p wynosiła
110 litrów, natomiast do kuferka sześćsetki zaglądałem – i wy‐
starczyło. Na teczkę z drugim śniadaniem. W obu przypadkach
najbardziej bruździł akumulator, tym bardziej że jego obecność
resztę bagażnika czyniła bezkształtną, co utrudniało jakiekolwiek
rozsądne upakowanie czegokolwiek. Wiem, że w przypadku ma‐
lucha próbowali się tym zająć rodzimi prywaciarze, prezentując
zestawy torebek w sumie wypełniających w stu procentach
„przestrzeń bagażową”, ale najwidoczniej zbyt optymistycznie
przyjęli albo objętości owych minikuferków, albo skłonność Pola‐
ków do przepłacania – dość, że na prezentacjach wyrobu się skoń‐
czyło.
Prawdziwym ojcem naszego malucha była myszka. Tak wła‐
śnie, topolino, ochrzcili Włosi fiata 500, czyli cinquecento, budo‐
wanego w latach 1936–1955. Napędzane dwucylindrowym,
chłodzonym powietrzem silnikiem 0,5 litra o mocy od 13 KM za
Mussoliniego i króla Wiktora Emanuela do 16,5 KM za powojen‐
nej republiki, kiedy to powstała ogromna większość z 520 tysięcy
wyprodukowanych egzemplarzy. Lekkie (zaledwie 400 kilo) au‐
teczko miało wwozić tylko dwójkę pasażerów z prędkością do 85–
90 km/h. Co ciekawe, choć na pozór wyraźnie mniejsze, było od
126p dłuższe o 16 cm, choć węższe o dwa, ale milimetry. Było
bardzo tanie, więc mówi się o nim, że zmotoryzowało Italię. Tak
jak maluch, chociaż nie bar dzo tani, zmotoryzował Polskę Lu‐
dowy.
Podobnie jak inni rodacy, malucha na wszystkie strony oglą‐
dałem i kpiłem z niego bezlitośnie. Wkrótce ukazała się nawet
książeczka 126 dowcipów o 126p. Kupiłem, zapodziałem, niektóre
zapamiętałem. Oto dwa, z pamięci:
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Jedzie sobie fiacik, ale
co chwilę podskakuje, i to całkiem wysoko. Pod światłami kie‐
rowcę malucha pyta inny kierowca: „Panie, co się dzieje z tym au‐
tem?” „Nic takiego – słyszy w odpowiedzi – wiozę w bagażniku
żywego karpia na Wigilię”.
Idzie sobie parka aleją i co widzi? Na drzewie 126p, a z chod‐
nika facet namawia go do zejścia. „Co się stało?” – pytają. „Głupia
sprawa – odpowiada człowiek. – Wiedziałem, że nie jest ani duży,
ani odważny, ale żeby aż tak się psa przestraszył?!”
No więc kpiłem, ale gdy tylko ogłoszono subskrypcję, w sie‐
demdziesiątym drugim czy trzecim, pobiegłem do banku, niosąc
65 tysięcy, czyli cały swój majątek, składany mi przez rodziców z
oddawanych przed ożenkiem pensji, uzupełniony jakąś ich daro‐
wizną. I w lipcu 1977 roku – takie daty się pamięta – otrzymałem
pocztą zaproszenie do Polmozbytu po odbiór fiata 126p. Zgodnie
z umową nie musiałem już nic dopłacać do pełnej oficjalnej ceny
wynoszącej 69 tysięcy. Dodam, że była też możliwość 4-letnich
przedpłat w równych miesięcznych częściach, czyli jakby kupno-
sprzedaż na raty, ale wszystkie z góry. Wtedy jeszcze państwo –
bo wszystko, skądinąd słusznie, szło na karb socjalistycznego
państwa – wywiązywało się ze swych zobowiązań.
– Znaczy będziesz miał jeszcze na włoskich częściach – zazdro‐
ścili koledzy po rytualnych wstępach, że oni czegoś takiego, do
czego trzeba wsiadać po łyżce do butów, to nigdy w życiu...
Nie wiem, czy wciąż na włoskich, chyba już nie. Natomiast z
pewnością jeszcze 600, nie 650, i wciąż z prądnicą zamiast z obie‐
cywanym nowocześniejszym alternatorem, ale najbardziej moje
szczęście mącił inny fakt: mianowicie na krajowy rynek szły
przede wszystkim auta polakierowane na najohydniejsze, majt‐
kowe kolory, np. szarawoniebieskie z tapicerką w kolorze gęsiej
kupki, a najbardziej pożądane: czerwone i sahara yellow[121], z
czarną tapicerką – głównie na eksport. Liczyłem jednak na możli‐
wość wejścia w niezbędne w podobnych sytuacjach, dżentelmeń‐
skie porozumienie w cztery oczy z osobą o odpowiednich kompe‐
tencjach negocjacyjnych. Nie znając potrzeb drugiej strony, za‐
opatrzyłem się i w kopertę, i w dobry trunek z Peweksu.
Polmozbyt gonił wtedy resztkami i sił, i sympatycznego, euro‐
pejsko-gierkowskiego zadęcia. Wprawdzie niczego nie można
było wybierać, ale w drzwiach przejęła mnie miła hostessa i za‐
prowadziła do pana sprzedawcy. Też miłego. Na oko czterdziesto‐
latka. Natychmiast pochwycił moje zrezygnowane spojrzenie, ja‐
kim przez wielkie szyby pawilonu obrzuciłem stojące na placu
auta dla klientów: dokładnie te brudnoniebieskie z zielonkawymi
siedzeniami. Najgorsze, co się mogło trafić.
– Pan Ambroziewicz, tak? Bardzo mi miło! Cieszę się, że mogę
Pana poznać [słowo „Pan” wymawiał wyraźnie z wielkiej litery].
Tak, sam Pan widzi, na placu jedna wielka nędza, ale gdyby Pan
mógł z godzinkę zaczekać, to bym rozkonserwował, no wie Pan,
one nie stoją na widoku..., ale właśnie: czerwonego czy saharkę?
Siedzenia oczywiście czarne, do nich tylko takie. A może na
chwilę wyjdziemy, o, tędy, sam Pan wybierze? I na opony spojrzy,
bo mogą być francuskie micheliny i mogą polskie licencyjne uni‐
royale. Michelin, wielka marka, ale one delikatne, na dobre szosy
i pogody, ja bym raczej proponował nasze royalki, mocne, dobre
na śnieg, błoto, i dziury. No, ale to Pan wybiera!
Lekki zawrót głowy to mało powiedziane. I wcale nie do końca
odetchnąłem z ulgą. Bo z jednej strony ma być ten upragniony, z
drugiej zaś męczy obawa, czy podołam oczekiwaniom, które w
zaprezentowanych okolicznościach muszą być ponadprzeciętne.
Wychodząc, w pustym małym korytarzyku uśmiechnąłem się
porozumiewawczo, czyli na pewno głupio, sięgając zarazem do
torby. Natychmiast zostałem obcięty przez dobroczyńcę.
– No wie Pan, skądże znowu, mowy nie ma! Ja jestem tylko
zwykłym sprzedawcą, ale dużo czytam, a czytam i poważniejszą
prasę też, nie tylko „Ekspresiaka”.
Teraz byłem w domu! Nie nadąłem się na zewnątrz, ale we‐
wnętrznie napęczniałem: 33 lata i już taka dziennikarska sława
aż po Polmozbyt, choć moje „Prawo i Życie” dopiero rozpędzało
się na drodze wiodącej do celu w postaci wielkonakładowego ty‐
godnika opinii. Przez moment zastawiałem się, dlaczego nie pa‐
dało sakramentalne – skądinąd naprawdę nielubiane przeze mnie
– „panie redaktorze” ale zaraz wytłumaczyłem sobie, że to za‐
pewne z obawy przed dekonspiracją; usłyszy jakaś menda i za‐
cznie się awanturować do czego to podobne, w czym pismak jest
lepszy od inżyniera czy weterynarza itd. Pozostawiając na boku
wątpliwości, zdecydowałem się na żółciutką jak wielkanocne
kurczątko saharę i uniroyale. Pod koniec chciałem miłemu panu
przynajmniej wręczyć Jasia Wędrowniczka, ale i z tego nici.
– Jak mógłbym, ręka by mi uschła! Proszę tylko serdecznie,
najserdeczniej pozdrowić tatusia i powiedzieć, że ani ja, ani ro‐
dzina nigdy mu tego artykułu nie zapomnimy! Moi rodzice, mój
ojciec akowiec i moja mama, sanitariuszka z Powstania, czytali,
płacząc i ja płakałem z nimi. A teraz oglądamy w telewizji wspa‐
niałe audycje i korespondencje tatusia z Rzymu.
W numerze z datą 11 marca 1955 roku ukazał się w tygo‐
dniku „Po prostu” artykuł zatytułowany Na spotkanie ludziom z
AK. Od swego nastania/zarania ludowa władza nienawidziła
akowców niczym katolicki biskup reformacji. Przez długie pierw‐
sze lata jej (nie reformacji!) krzepnięcia przynależność do AK była
niezmywalnym grzechem pierworodnym wobec nowego
ustroju. Mury i co tylko się dało oblepiano plakatami przedsta‐
wiającymi wielkoluda: żołnierza Ludowego Wojska Polskiego i
zwyrodniałego kurdupla jako akowca – „zaplutego karła reakcji”.
Udział w Powstaniu Warszawskim zamykał ocalałym drogę nie
tylko do jakiegokolwiek awansu, ale często do jakiejkolwiek
pracy, mimo że w myśl art. 14 konstytucji zwanej lipcową była
ona „zaszczytem i obowiązkiem każdego obywatela PRL” Akow‐
ska przeszłość była dla władz Ludowej piętnem gorszym od tchó‐
rzostwa czy bierności tych, którzy niemiecką okupację postano‐
wili przeżyć jak najwygodniej, choćby kolaborując.
Krzywdy wyrządzone ludziom z AK należy naprawić jak naj‐
szybciej i w jak najszerszym zakresie – domagali się autorzy arty‐
kułu: Jerzy Ambroziewicz, Walery Namiotkiewicz i Jan Olszew‐
ski. Po latach pogardy i nienawiści, ludzie rzeczywiście czytali to
ze łzami w oczach.
Przy okazji coś z polskich losów... Walery Namiotkiewicz zo‐
stał wkrótce osobistym sekretarzem Gomułki, tego samego Go‐
mułki, który w pierwszą rocznicę Października’56 kazał zamknąć
„Po prostu”. Jan Olszewski wybrał palestrę. Jako adwokat działał
w opozycji i był obrońcą jej ludzi w procesach sądowych, także
oskarżycielem posiłkowym ze strony rodziców księdza Jerzego
Popiełuszki w słynnym toruńskim procesie jego morderców. W
III Rzeczpospolitej premier od grudnia 1991 do czerwca 1992
roku, kiedy to jego rząd upadł w wyniku sejmowego wotum nie‐
ufności.
Jerzy Ambroziewicz pozostał przy dziennikarstwie, m.in. był
za Gierka szefem redakcji publicystyki w TVP, następnie jej kore‐
spondentem w Rzymie (1976–1979). Skończył jednak, w latach
dziewięćdziesiątych minionego wieku, jako dyrektor w polskiej
filii Mercedesa pod opieką słynnego niegdyś rajdowca Sobiesława
Zasady. Spotkaliśmy się kiedyś z Jerzym w kawiarni, by o(b)mó‐
wić wspólnych przodków. Poza Adamem i Ewą nikogo nie zaleźli‐
śmy. Na zakończenie rozmowy dowiedziałem się, że i tak mnie
zwolni z „Prawa i Życia” jeśli zostanie naczelnym, by go nikt nie
podejrzewał o nepotyzm. Na szczęście nie został.
Łącznie z moim, a właściwie moimi, bo po latach miałem jesz‐
cze jednego, wyprodukowano w Polsce 3 318 674 sztuki malu‐
chów. We Włoszech 1 352 912 jako centoventisei, a w Austrii
jako steyra z mocniejszym silnikiem typu bokser (o dwóch prze‐
ciwbieżnych cylindrach) – 2069. Gdyby wszystkie z Tychów i
Bielska trafiły do rąk naszych kierowców, popyt byłby prawdo‐
podobnie zaspokojony, niestety, był przebojem eksportowym i aż
900 tysięcy wyjechało z Polski, w tym sporo do Włoch, ponieważ
ze względu na permanentny brak w ludowym Skarbie Państwa
walutowej gotowizny licencyjna umowa została pomyślana tak,
że kredyt strona polska będzie spłacała pojazdami i zespołami. Na
pewno lepszy rydz niż nic.
Pierwszy polski fiat 126p, bo tak brzmiała jego pełna nazwa,
został zmontowany z włoskich części już 6 czerwca 1973 roku,
ale oficjalną uroczystość przesunięto o sześć tygodni, na – jakże
by inaczej! – 22 lipca. Pierwsza istotna modernizacja samochodu
nastąpiła w drugiej połowie roku 1977, kiedy to zwiększono po‐
jemność silnika do 0,65 litra (moc 24 KM lub może 24,5 KM) i
nieco go wyciszono, prądnicę zastąpił alternator itp. Od tamtej
pory ciągle coś w maluchu zmieniano, coś dodawano, coś ujmo‐
wano, jakieś face-liftingi przeprowadzano. Chyba najcieplej został
przyjęty fakt zastąpienia cięgła uruchomiającego zapłon silnika
kluczykiem. W roku 1985, po 12 latach! I w ciągu tego tuzina lat
podstawowym wyposażeniem właściciela 126p był rozwidlony
na końcu kijek, taki z jakich dzieci majstrują proce, tyle że znacz‐
nie dłuższy. Ulubioną bowiem awarią malucha było pęknięcie
linki rozrusznika, sterowanej tym właśnie cięgłem. W razie czego
widełki odpowiednio uplasowanego i pchniętego kijka zastępo‐
wały linkę i samochód odpalał. Oczywiście, najpierw trzeba było
wysiąść, pozostawiając przekręcony kluczyk w stacyjce (i ewen‐
tualnie podniesione drugie cięgło: ssania, jeśli silnik nie był roz‐
grzany), obejść auto, otworzyć pokrywę silnika. Nic to w porów‐
naniu ze szczęściem, jakie dawało posiadanie najczęściej pierw‐
szego w życiu samochodu!
Modernizacji oraz wersji – w tym eksportowych, z chińską
włącznie (silnik „odprężony” o niższej mocy, przystosowany do
benzyny o LO 78) – podobne jak w przypadku dużego fiata było
bardzo wiele. Ale też, jak w przypadku większego brata, nie piszę
tu monografii PF 126p, zwłaszcza że dużo jest na ten temat litera‐
tury, wiele szczegółów także w Wikipedii. Podobnie nie próbuję
rozstrzygać, czy pierwsza wersja, ta za 69 tysięcy złotych, koszto‐
wała tyle co dwu- czy tyle co trzyletnia przeciętna pensja. Po‐
szczególne źródła operują bowiem rozmaitymi średnimi. Wikipe‐
dia określa ją na 3500 złotych, co oznacza, że wystarczyłoby zale‐
dwie 20 miesięcy i jeszcze by zostało na rejestrację i ubezpiecze‐
nie OC. Oczywiście ceny oficjalne były tylko dla szczęśliwców ku‐
pujących na przedpłaty lub talony/przydziały. Na giełdach samo‐
chodowych cena malucha potrafiła okresowo nawet dwukrotnie
przekroczyć państwową. Przyznam ze wstydem (umiarkowa‐
nym, bo i tak koledze sporo opuściłem), że po trzech latach sprze‐
dałem swego pierwszego fiacika za cenę prawie o połowę wyższą
od tej, jaką zapłaciłem dzięki przedpłacie.
Podobnie jak syrena również maluch wystąpił w głównej roli
pełnometrażowego filmu fabularnego. Był to Fetysz w reżyserii
Krzysztofa Wojciechowskiego, z premierą w 1985 roku. Inspek‐
tor bhp nazwiskiem Rudy i jego rodzina pragną malucha (samo‐
chód). Sprzedają ostatnią koszulę, ale wreszcie są w Polmozbycie i
wybierają. Do wyboru mają aż cztery auta, tyle że wszystkie w
dwóch kolorach, a konkretnie w jednym, bo drugi będzie w II
kwartale następnego roku. I wszystkie felerne. Na domiar złego
socjalistyczny dealer jest bardzo niemiły, a Rudy nie ma „tatusia”
który w 1955 roku napisał artykuł do „Po prostu”. Ostatecznie
dogadują się klasycznym sposobem, niestety zaraz potem fiacik –
już własność Rudego – zostaje skradziony (żadna sztuka). Zdespe‐
rowany behapowiec postanawia nie odpuścić i sam kradnie ma‐
lucha. Potem drugiego, po cichu odstawiając pierwszego. I trze‐
ciego, po cichu odstawiając drugiego, ponieważ nie chce robić
świństwa tylko jednemu właścicielowi. Milicja nie może się w
tym wszystkim połapać, gubi w domysłach. W końcu jednak Ru‐
demu powija się noga i zostaje przyłapany na kradzieży kolej‐
nego, i wtedy okazuje się, że ukradł swojego własnego, tego skra‐
dzionego spod Polmozbytu, jedynie przemalowanego przez zło‐
dzieja... Film do obejrzenia za darmo w internecie.
Mały fiat grał również w wielu innych filmach i serialach, a
chyba najbardziej zapadł w pamięci jako jeden z bohaterów
pierwszych serii Czterdziestolatka Jerzego Gruzy z lat 1974–1977,
zwłaszcza czołówki, w której maluchy i ich właściciele naśladują
start, czyli sprint kierowców do aut rodem ze słynnego wyścigu
„24 h Le Mans”. Grał też w filmie o Adasiu Miauczyńskim Nic
śmiesznego w reżyserii Marka Koterskiego, odmawiając posłu‐
szeństwa tytułowemu bohaterowi.
Za to mój pierwszy fiacik, z 1977 roku, sześćsetka, był fanta‐
styczny. Tuż przed mrozami i zawiejami zimy stulecia
1978/1979 roku zostawiłem go na otwartej przestrzeni (po‐
dwórko było pełne) gdzieś dalej, na dobę, ponieważ urządziliśmy
redakcyjnego sylwestra z alkoholem. Wypadło tak, że dopiero 3
czy 4 stycznia poszedłem po ten nieszczęsny kopczyk śniegu.
Wciąż było jakieś minus piętnaście. Po odkopaniu bez przekona‐
nia przekręciłem kluczyk, pociągnąłem za cięgło ssania, potem
rozrusznika. Zaskoczył natychmiast. Fachowcy wytłumaczyli mi
później, że to dzięki radiu. Fakt, miałem taniutkie, ale się ele‐
gancko włączało „na dwa sztychy”. Pierwszym był stan czuwa‐
nia, dopiero drugi uruchamiał gadaninę łub muzykę. Opuszcza‐
jąc autko na tych kilka dni, zostawiłem radio w stanie czuwania,
z akumulatora prawie nic nie brało, natomiast nie dało mu się
uśpić przez mróz. Dodatkowo śniegowa pierzynka też chroniła
przed mrozem niczym oziminę. To wszystko na pewno było
prawdą, ale dlaczego przez resztę zimy stulecia maluch odpalał
bez pomocy radia, wprawiając w osłupienie, graniczące z wście‐
kłością, właścicieli dostosowanych do polarnych mrozów ład,
gdy jednego czy drugiego podbierałem (na tylne, dziecięce siedze‐
nie) do Śródmieścia w stanie żałośnie bezradnym?
Tenże maluch w rękach kolegi objechał jeszcze Europę, łącznie
z lewostronną Anglią. I pewnie dalej by jeździł, gdyby sam z sie‐
bie nie wymontował silnika. Na stromym progu garażu fiacik
podskoczył, pozostawiając motor na stromym zjeździe/podjeź‐
dzie.
Drugi mój 126p, już 650, maluch, używany (po około 30 tysią‐
cach, niewykluczone, że licznik nie był cofany) zepsuł się na 50
km pod moją komendą. Po prostu w drodze na urlop nagle się za‐
trzymał. Uczynny traktorzysta podwiózł nas do pobliskiego Pań‐
stwowego Ośrodka Maszynowego dla rolników lub może PGR-u
gdzieś w okolicy Garwolina. Tam mechanik obejrzał i się rozpro‐
mienił: „Znowu!” Napęd rozrządu, czyli dwa kółka zębate i łańcu‐
szek. Nie pierwszy to taki przypadek w okolicy, więc mnie poin‐
struował, żebym nie tracił czasu na szukanie bez sensu, ale od
razu poszedł do określonego (wymienił adres) Peweksu i nie z
żadnymi bonami, tylko z 20 zielonymi. Sprawdziło się co do joty.
Tamten maluch chyba nie przetrwał, ale w ogóle to „mały fiat
przetrwa jeszcze tysiąc lat” – stwierdził Big Cyc w cytowanej już
piosnce, bo „był nam bliski jak przyjaciel” Dodał wprawdzie, że z
malucha „śmiał się z nami cały świat” ale – o czym artyści zapo‐
mnieli – nie tylko się śmiał, ale i kupował. Włoch kupował, i Buł‐
gar, i Czech ze Słowakiem, i zły Niemiec z RFN kupował, także An‐
glik, Węgier, Francuz, Austriak, Jugosłowianin (było kiedyś takie
państwo) i Szwajcar, i Belg kupował, też Chińczyk, Grek, Duń‐
czyk, Chilijczyk, Australijczyk z Nowozelandczykiem, Egipcjanin,
Cypryjczyk i nawet Kubańczyk kupował, choć nie wiadomo za co
(trzcinę i rum?).
Kupowali i chrzcili po swojemu. Mniej lub bardziej sympa‐
tycznie. Na przykład Węgier nadawał mu przydomek kispolszki i
w porządku, bo to znaczy „mały polski” ale egérkamion, „mysia
ciężarówka” mogli sobie darować. Podobnie jak Słoweńcy z Jugo‐
sławii pici-poki („wolne a głośne”). Ładne było kubańskie polaqu‐
ito, mniej zrozumiałe chilijskie bototo (onomatopeja jakaś?). A
jako bambino funkcjonował popularnie wcale nie u Włochów,
lecz u Niemców oraz Irlandczyków.
Małym fiatem zajmowali się także poeci liryczni. Jan Krzysztof
Kelus w piosence zatytułowanej bezpretensjonalnie Fiatl26p
zwracał uwagę swej ukochanej, że odkąd mają malucha – samo‐
chód, żeby nie było nieporozumień – to ich dom przestał być „je‐
dynym schronieniem” Teraz „mają już drugie”, wystarczy wyj‐
rzeć na parking, na którym inne są innych, ale ten jeden jedyny
jest „nasz, odkąd przestał być tylko marzeniem”. To był rok 1976,
ale ćwierć wieku później pięknie wyśpiewał to samo sam Kuba
Sienkiewicz w albumie Od morza do morza.
Chyba jako jedyny produkt motoryzacyjny PRL-u maluch stał
się bohaterem komiksu. Nie znam go, więc na odpowiedzialność
Wikipedii napiszę, że chodzi o Kubusia Piekielnego Szarloty Paweł,
w którym na skutek zbiegu okoliczności rodzina Piekielnych staje
się posiadaczami trzech nowych polskich fiatów 126p, co stwa‐
rza możliwość niespotykanego w tamtych latach zarobku ekstra.
Produkcję polskiego fiata 126p – jako malucha – zakończono
22 września 2000 roku z przytupem, wypuszczając limitowaną
serię pod stosowną nazwą marki Happy End, w liczbie 1000
sztuk i w najbardziej przez całą długą historię tego modelu pożą‐
danych kolorach: 500 w czerwonym i 500 w żółtym, choć o in‐
nych już odcieniach. Żółty trafił do muzeum Fiata w Turynie,
czerwony do Muzeum Motoryzacji w Warszawie przy ulicy Fil‐
trowej. Od 2014 roku to ostatnie muzeum już nie istnieje, gdzie
jest zatem teraz czerwony maluch?
Rozdział X
POLONEZ CZYLI
MOTORYZACJA
À LA POLONAISE
Książki
Ambroziewicz P., Złote lata polskiej chuliganerii 1950–1960,
Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2018.
Głowacki J., Polowanie na muchy i inne opowiadania, PIW,
Warszawa 1974.
Jędrzejewski D., Lalak Z., Niemiecka broń pancerna 1939–1945,
Wydawnictwo Lampart, Warszawa 1994.
Jońca A., Szubański R., Tarczyński J., Wrzesień 1939. Pojazdy
Wojska Polskiego, Wydawnictwa Komunikacji i Łączności, War‐
szawa 1990.
Kamiński A.A., Szczerbicki T., Samochody pancerne i transpor‐
tery opancerzone Wojska Polskiego 1918–1950, Oficyna Wydawni‐
cza Alma-Press, Warszawa 2010.
Klim A., Jak w kabarecie. Obrazki z życia PRL, Wydawnictwo
Naukowe PWN, Warszawa 2016.
Kucharski W., Kawaleria i broń pancerna w doktrynach wojen‐
nych 1918–1939, PWN, Warszawa–Kraków 1994.
Lipiński P., Cyrankiewicz. Wieczny premier, Wydawnictwo
Czarne, Wołowiec 2016.
Rolicki J., Edward Gierek. Replika, Polska Oficyna Wydawnicza
„BGW”, Warszawa 1990.
Rolicki J., Z życiem pod pachę, Iskry, Warszawa 1968.
Rowiński A., Anioły Warszawy, wyd. 2, Iskry, Warszawa 1970.
Rozwój i lata świetności. Automobilklub Polski 1911–1939, Au‐
tomobilklub, Warszawa 2009.
Różewicz T., Proza, Wydawnictwo Ossolineum, Wroclaw
1973.
Rychter W., Dzieje samochodu, wyd. 3 uzup., Wydawnictwa
Komunikacji i Łączności, Warszawa 1983.
Semczuk P., Czarna wołga, kryminalna historia PRL, Wydaw‐
nictwo Znak, Kraków 2013.
Szelichowski S., Dzieje polskiej motoryzacji, Księży Młyn Dom
Wydawniczy, Łódź 2012.
Tyrmand L., Dziennik 1954. Wersja oryginalna, oprać. H. Da‐
sko, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999.
Tyrmand L., Dziennik 1954, Wydawnictwo MG, Warszawa
2009.
Wańkowicz M., Czerwień i amar ant, Wydawnictwo Literackie,
Kraków 1974.
Zielińska K., Życie na gorąco, KAW, Warszawa 1985.
Artykuły
Ambroziewicz J., Namiotkiewicz W., Olszewski J., Na spotka‐
nie ludziom z AK, „Po prostu” 1956, nr 11.
Ambroziewicz P., Jak spadać, to na cztery koła, „Prawo i Życie”
1979, nr 22.
Co kupiliśmy ostatnio, „Motor” 1957, nr 32.
Furman S., recenzja książek R. Groniowskiego Z dziejów moto‐
ryzacji i W. Rychtera Dzieje samochodu, „Kwartalnik Nauki i Tech‐
niki” 1964, nr 9.
Kochanowski J., Wielki sen o Mikrusie, „Polityka 2017, nr 11.
Lem S., O polskiej drodze do motoryzacji, „Przekrój” 1957, nr
645. Rostocki A., Niecelna polityka celna, „Motor” 1957, nr 38.
Rutkowski J., Jedziemy na urlop Wartburgiem 311, „Motor” 1957,
nr 32.
Suski M., Tajne życie limuzyn, „FOCUS Historia” 2019, nr 1–2.
Tobis W., W świetle nowej taryfy celnej. Samochód – wróg publiczny
nr 1, „Motor” 1957, nr 35.
W.S.T., Za pięć dwunasta. Jutro nowa taryfa celna, „Motor”
1957, nr 37.
Internet
Biblia Tysiąclecia, Pallotinum 2003, http://biblia.deon.pl
https://www.auto-swiat.pl/klasyki/pierwszy-kodeks-dro‐
gowy-z-1922-roku/pkmqltq
http://www.cooperatio.pl/historia-prawa-jazdy-na-zie‐
miach-polskich-wystawa?showall=1
http://wyborcza.biz/biznes/1,147582,12968394,Ogromne‐
_dlugi_PRL__Do_dzis_panstwo_oddaje_Polakom.html
https://blogs.loc.gov/inside_adams/2016/04/when-a-quote-
is-not-exactly-a-quote-general-motors/
150 https://histmag.org/Rynek-motoryzacyjny-w-Polsce-
1980-1989-cz.-1.-Co-jezdzilo-po-polskich-drogach-7965
https://pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Motoryzacja&ol‐
did=53314223
https://www.auto-motor-i-sport.pl/wydarzenia/Historia-
polskiej-motoryzacji-w-skrocie,20072,1
https://www.automobilklubpolski.pl/historia/rozwoj.html
115 https://www.fakt.pl/pieniadze/biznes/zygmunt-solorz-
zak-jeden-z-najbogatszych-polakow-jak-doszedl-do-for‐
tuny/09xnrjp
Leszczyński A., Przywileje partyjnej elity PRL – mieszkania,
jachty, wczasy, http://wyborcza.pl/alehisto‐
ria/1,121681,17462415,Przywileje_partyjnej_elity_PRL__miesz‐
kania__jachty_.html
Szczerbicki T., Czym rozbijali się PRL-owscy dygnitarze,
https://ciekawostkihistoryczne.pl/2016/06/14/czym-rozbijali-
sie-prl-owscy-dygnitarze
Szczerbicki T., Giełdy samochodowe w czasach PRL, https://no‐
wahistoria.interia.pl/prl/news-gieldy-samochodowe-w-czasach-
prl,nId,1103218
Szczerbicki T., Kupno aut w PRL-u, https://www.auto-
swiat.pl/klasyki/oldtimer/kupno-aut-w-prl-u-wyboista-droga-
po-wlasny-samochod/tmd1p2z
Wikipedia.
Filmy i seriale
07, zgłoś się! (serial sensacyjny, 1976–1987), główny reżyser
K. Szmagier.
Czekam w Monte-Carlo (fabularny, 1969), reżyser J. Dziedzina.
Czterdziestolatek (serial obyczajowy, 1974–1977), reżyser J.
Gruza.
Fetysz (fabularny, 1985), reżyser K. Wojciechowski.
Kochajmy Syrenki (fabularny, 1966), reżyser J. Rutkiewicz.
Kocie ślady (fabularny, 1971), reżyser P. Komorowski.
Nic śmiesznego (fabularny, 1995), reżyser M. Koterski.
[1] U S. Szelichowskiego (Dzieje polskiej motoryzacji, Księży Młyn
Dom Wydawniczy, Łódź 2012, s. 14) – Murdocka. Było to, i jest,
nazwisko bardzo popularne w obu wersjach; ojciec wynalazcy
podpisywał się właśnie Murdock.
[5] Ibid., s. 183. Swoją drogą, ciekawe skąd już wtedy znano stan
psychiczny polskich kursantów usiłujących zdać egzamin na
prawo jazdy u rodzimych geniuszy sztuki L, możliwie podczas
niewielu więcej niż 10–12 podejść.
[24] What’s good for General Motors is good for America. Tymcza‐
sem Ch.E. Wilson do końca życia zaklinał się, że wypaczono jego
wypowiedź, okrawając ją do fragmentu zmieniającego sens cało‐
ści. W rzeczywistości przed senacką komisją do spraw obrony na
pytanie, czy jako były długoletni prezes GM będzie potrafił podjąć
jakąkolwiek decyzję niekorzystną dla interesów koncernu, miał
odpowiedzieć, że tak, będzie potrafił, choć przez lata sądził, że
wszystko, co dobre dla General Motors, jest dobre dla USA i na od‐
wrót, wszystko co dobre dla Stanów, jest również dobre dla GM
(https://blogs.loc.gov/inside_adams/2016/04/when_a_spote_i‐
s_not_exactly_a_quote_general_motors).
[25] Przedsiębiorstwo Ford Motor Co powstało w 1903 r.
[30] https://www.auto-motor-i-sport.pl/wydarzenia/Historia-
polskiej-motoryzacji-w-skrocie,20072,1 – zapiski Szymona Pia‐
skowskiego.
[34] https://www.auto-swiat.pl/klasyki/pierwszy-kodeks-dro‐
gowy-z-1922-roku/pkmqltq
[115] https://www.fakt.pl/pieniadze/biznes/zygmunt-solorz-
zak-jeden-z-najbogatszych-polakow-jak-doszedl-do-for‐
tuny/09xnrjp
[133] Pierwsze wolne soboty otrzymali Polacy w 1973 r., ale tylko
dwie i w dodatku trzeba je było odpracować. W rok później –
sześć, w roku 1975 – już 12, itd.
[145] http://wyborcza.biz/biznes/1,147582,12968394,Ogrom‐
ne_dlugi_PRL__Do_dzis_panstwo_oddaje_Polakom.html
[148] Ibid., s. 8.
[150] https://histmag.org/Rynek-motoryzacyjny-w-Polsce-
1980-1989-cz.-1.-Co-jezdzilo-po-polskich-drogach-7965