Académique Documents
Professionnel Documents
Culture Documents
Proch i pył
(Prach i piepiel)
Część pierwsza.
1.
3.
Grupa ustawiała się w szeregu, jeśli zaś sala była za mała - to w dwuszeregu,
a Siemion Grigoriewicz komenderował:
- Zaczynamy prawą nogą... Krok do przodu - raz! Lewą - dwa! prawą w
prawo, dołączamy lewą - trzy! Znów prawą - cztery! Która noga jest wolna?
Lewa! Zaczynamy lewą! Do przodu - raz, dwa! W bok - trzy, cztery! To samo
powtarzamy do tyłu: prawą, lewą - raz, dwa! Wróciliśmy do pozycji
wyjściowej.
Te kroki - podstawę fokstrota, rumby i tanga - powtarzało się wiele razy.
Następnie tancerze ćwiczyli z muzyką, pod dobitne, rytmiczne dźwięki
fokstrota albo rumby. Prawą do przodu - raz, dwa, w prawo - trzy, cztery!
Fiesta, proszę zamknąć drzwi. Fiesta, proszę zgasić światło... Raz, dwa, trzy,
cztery! "Wciąż wyżej i wyżej, hen, w niebo, wzbijają się ptaki stalowe..." Raz,
dwa, trzy, cztery! "Motory śpiewają i strzegą spokoju granicy państwowej..."
Upewniwszy się, że kroki zostały opanowane, Siemion Grigoriewicz polecał
tańczyć parami.
Siemion Grigoriewicz był całkiem przystojnym mężczyzną. Korpulentny,
nawet tęgawy, w średnim wieku, z ogorzałą, starannie wygoloną twarzą aktora i
bujną szpakowatą grzywą, zawsze zjawiał się na zajęciach w ciemnym
garniturze, białej koszuli z muszką i w lśniących lakierkach. Nosił czarną
lakierowaną laskę, zakończoną masywną okrągłą gałką. Podczas lekcji stawiał
laskę w najdalszym kącie, żeby nikt się o nią nie potknął albo jej nie uszkodził.
Głos miał Siemion Grigoriewicz przyjemny, dobrze ustawiony, wręcz
inteligentny, mówił dobitnie, znacząco, na wstępie, jak uprzedzał Gleb, cytował
Sokratesa i Arystotelesa, że tańce są korzystne dla zdrowia, rozwijają
muzykalność i zmysł artystyczny. Tańce zachodnie, przekonywał Siemion
Grigoriewicz, niesłusznie uważa się za burżuazyjne, w istocie mają one
pochodzenie ludowe. Tango to narodowy taniec Argentyny, rumba - Meksyku,
wolnego fokstrota tańczy się w rytmie bluesa, smutnej muzyki amerykańskich
Murzynów. Siemion Grigoriewicz prosił Gleba o zagranie kilku taktów bluesa,
po czym zwracał uwagę słuchaczy na wyczuwalną w melodii beznadziejność i
rozpacz. To rozpacz czarnej ludności USA, która przez wieki cierpiała w
jarzmie niewolnictwa, a obecnie jest uciskana i wyzyskiwana przez
społeczeństwo burżuazyjne.
Siemiona Grigoriewicza i jego wykłady Sasza traktował z ironią. "Mrówka".
Wędruje ze swoją laseczką po komitetach miejskich i zakładowych, podpisuje
umowy, kombinuje czarując swoim szacownym wyglądem. Można się po nim
wszystkiego spodziewać. Po każdym można się wszystkiego spodziewać,
wszyscy są teraz ich ludźmi. Przecież nawet on sam podniósł na mityngu rękę,
głosując za rozstrzelaniem Tuchaczewskiego, tak jak inni wziął na siebie
odpowiedzialność za śmierć niewinnych ludzi. Wspomnienie tamtego wiecu i
paraliżującego strachu ciążyło Saszy, gardził sobą, próbował przekonać samego
siebie, że taki już jest ten świat, ale rozumiał, że taki już jest on sam.
Nikt nikomu nie ufa, i on nie ufa, z nikim nie rozmawia o polityce, nawet o
tym, co piszą w gazetach... "Tak? Nie czytałem... pewnie przeoczyłem..."
Rzeczywiście, prawie nie czytywał prasy, najwyżej czasem na ulicy przystawał
przy kiosku, przeglądał "Prawdę". Ciągle to samo: zwycięstwa, rekordy, peany
na cześć wielkiego Stalina, jego zdjęcia, zdemaskowani szpiedzy, dywersanci,
trockiści, rozstrzeliwania, sądy, ordery dla funkcjonariuszy bezpieczeństwa za
"szczególne zasługi w walce z wrogami narodu". Na jednej z list Sasza
zauważył nazwisko Szaroka Jurija Denisowicza, odznaczonego Orderem
Czerwonej Gwiazdy.
Budiagin i Mark rozstrzelani, przywódcy partii, uczestnicy Rewolucji
Październikowej, bohaterowie wojny domowej wymordowani, a
kontrrewolucjoniści i prawdziwi wrogowie dostają medale w imieniu tej partii,
którą unicestwili, w imieniu władzy robotników i chłopów, która przestała
istnieć. Czyją dyktaturę realizuje Stalin? Proletariat nie ma żadnych praw.
Chłopom narzucono pańszczyznę w postaci kołchozów. Aparat państwowy jest
zastraszony. W kraju panuje dyktatura Stalina, tylko Stalina, wyłącznie Stalina.
Teza Lenina, że wolę ludu może urzeczywistniać dyktator, jest niesłuszna,
dyktator może urzeczywistniać tylko własną wolę, w przeciwnym razie nie jest
dyktatorem.
Natrafił kiedyś Sasza na artykuł Wadima Marasewicza. No proszę, Wadim
załapał się do "Prawdy", gromi jakąś powieść, oskarża autora o apologetykę
kułaka. "Czy autor tego chce, czy nie - pisał Wadim - swoją powieścią
wyświadcza wspaniałą przysługę międzynarodowemu imperializmowi, pomaga
mu osłabiać ducha ludzi radzieckich, podrywa ich wiarę w wielkie dzieło
Lenina - Stalina". Nieliche oskarżenie, sugeruje artykuł 58. Udał się profesorski
synalek, nie ma co!
Wszyscy się skurwili, wszyscy się sprzedali. Powszechny strach zrodził
powszechną podłość, wszystko pod lupą, oni wszędzie mają oczy i uszy,
wszędzie są wydziały kadr, ankiety, żądają dowodu osobistego, a w nim stoi jak
byk, kim jesteś.
A więc wybór był słuszny. Tańce! Nikt tu nie pyta o życiorys, nie trzeba
wypełniać ankiet. Przy zachowaniu ostrożności może uda się nie podpaść.
Gospodyni nie pyta o skierowanie, które obiecywał przynieść, pewnie
zapomniała. Sasza wraca późno i późno wstaje, czasem w ogóle nie wraca na
noc, zachowuje się spokojnie, nikt u niego nie bywa, płaci w terminie,
gospodyni jest zadowolona. Co prawda Gleb powiedział, że trzeba wstąpić do
Gastrolbiura, do Marii Konstantinownej z dowodem, ale wspomniał o tym
jakby mimochodem. Sasza zbagatelizował sprawę, nie pytają o dowód, no i
dobrze.
W pierwszą niedzielę po przyjeździe do Ufy zadzwonił do mamy. W jej
głosie słychać było niepokój. Telefonistka powiedziała: "Łączę z Ufą".
- Saszeńka, dlaczego Ufa, jaka Ufa?
- Jestem w Ufie w delegacji, przyjechałem z kolumną samochodową, pobędę
tu ze dwa - trzy miesiące, będziemy zwozić zboże z rejonów, dlatego nie wiem,
czy będę mógł regularnie dzwonić. Spróbuję jak zawsze, w każdą niedzielę.
Pisz do mnie pod adres: Ufa, Poczta Główna, poste restante.
Mama jednak wyczuła, że coś jest nie w porządku, znów cierpiała, znów się
o niego martwiła...
- Dlaczego tak daleko? Z Kalinina do Baszkirii!?
- Mamo, nie my decydujemy o przebiegu żniw. Kazali jechać, to pojechałem.
Nic się nie martw, wszystko w porządku.
- Zajdź do szwagra Wiery. Dałam ci adres.
- Jak będę miał czas, to zajdę.
W następną niedzielę też zatelefonował i mama trochę się uspokoiła. Co
jednak będzie, jeśli tu albo gdzie indziej znów zostanie aresztowany? W 1934
roku zabrali Saszę z domu, mama szukała go po moskiewskich więzieniach i w
końcu znalazła. A jeśli aresztują syna w Ufie czy w innym mieście? Jak i gdzie
będzie go szukać, nie dowie się, czy on żyje, czy umarł, czy siedzi, nie będzie
wiedziała, dokąd ma jechać, dokąd ma się udać, do którego więzienia, do
jakiego szpitala, na jaki cmentarz... Tego matka nie wytrzyma.
Do krewnych Wiery Sasza nie poszedł. Nie wiadomo, jak zareagują na tę
wizytę: gościć u siebie skazanego to dziś niebezpieczna rzecz. Poza tym nie ma
powodu, żeby iść. Urządził się, przywyka do tego życia, spokojnego i nawet
łatwego. W Kalininie, siedząc za kółkiem, wciąż od początku przeżywał i
rozpamiętywał te same wydarzenia, chciwie rzucał się na gazety, wpadał w
rozpacz, szczególnie w ponure samotne wieczory. Tu wieczory są jak święta -
muzyka, ładne dziewczyny, oczy im błyszczą, na chwilę zapomniały o
naczelnikach, o komitetach partyjnych i związkowych, o nudnej i monotonnej
pracy, wsłuchują się w każde jego słowo.
- Prawą do przodu - raz! Lewą do przodu - dwa! "A Masza czaj już w
samowarze parzy, a w oczach jej obietnic płonie żar..." Raz, dwa, trzy, cztery!
"Przy samowarze siedzi moja Masza, do rana czaj będziemy razem pić..."
Starają się dziewczęta. Zapominają o przeklętej codzienności, o tym, że nie
starczy pieniędzy do pierwszego... Dobra praca daje ludziom radość.
W każdej grupie Sasza wybierał zdolną dziewczynę, tańczył z nią, pokazywał
kroki, zostawała jego asystentką. Jedna taka partnerka pojawiła się w pierwszej
grupie, miała na imię Gulia, zgrabna, gibka, szesnastoletnia, z dziecinną buzią,
delikatną i ufną. Miała wyczucie rytmu, lekki krok i silne ramiona, mocno
trzymała partnera, obracała go we właściwym kierunku, bez szemrania
ćwiczyła nawet z najtępszymi. Naszą dewizą jest - dobitnie podkreślał Siemion
Grigoriewicz - stuprocentowy sukces! "Każdy może się nauczyć tańczyć -
zdolności taneczne leżą w naturze człowieka!"
Sasza często czuł na sobie spojrzenie Gulii, przyłapana, natychmiast
odwracała wzrok. Podobał się jej, dziewczęta w tym wieku łatwo zakochują się
w młodych nauczycielach. Pewnego razu podczas tańca Gulia przełamała
nieśmiałość, powiedziała:
- Nie chciałby pan pójść po kursie do teatru, tu, w Pałacu Pracy, na górze?
W sali na piętrze często odbywały się koncerty, występowały przyjezdne
zespoły.
Gulia wyciągnęła z torebki na szyi dwa bilety.
- Mam już bilety.
- Dziękuję, Gulieńko, ale dziś po zajęciach mam zebranie w Gastrolbiurze,
idź z przyjaciółką.
Żadnego zebrania nie było, ale Sasza nie chciał wdawać się w romans z tym
podlotkiem.
Przypomniał sobie, jak w "Arbackiej Piwniczce" Waria zaprosiła go na
ślizgawkę. Taka sama naiwna propozycja... Myślał teraz o Wari bez zazdrości i
żalu. Wszystko minęło, wypaliło się. Był wtedy urok jej młodości, była jego
samotność na Syberii, dopiski w listach od mamy, nikt inny do niego nie
pisywał, dlatego oczekiwanie wiązało się właśnie z Warią, Waria stała się jego
Moskwą, Arbatem, przyszłością. Wszystko sobie wymyślił, wyobraził. A jednak
rana bolała na samo wspomnienie.
Dlatego starał się nie myśleć o Wari. Jednak pewnego razu w rozmowie z
mamą spytał, kto ją odwiedza. Nie miał zamiaru zadawać tego pytania, lecz
nagle zapragnął usłyszeć imię Wari.
- Kto mnie odwiedza? - powtórzyła mama. - Waria zagląda, czasem
przyjeżdżają siostry. A co?
- Nic - odpowiedział. - Po prostu chcę sobie wyobrazić, jak żyjesz.
A więc Waria bywa u mamy. Ucieszyła go ta wiadomość. Choć na dobrą
sprawę o niczym nie świadczyła. No cóż, chciał usłyszeć imię Wari, to usłyszał.
I tyle.
4.
5.
6.
To, przed czym ostrzegał Gleb, zdarzyło się już następnego dnia. Wykrakał
czy co?
Rano, gdy Sasza się mył, wstąpiła do niego gospodyni.
- Aleksandrze Pawłowiczu, wieczorem byli tu z komisji wyborczej i taka
jedna z administracji, co się zajmuje meldunkami. Sporządzają listy na wybory
do Rady Najwyższej. Pewnie pan czytał w gazetach, w grudniu będą wybory.
- Oczywiście czytałem, wiem.
Znów, jak dawniej, poczuł obrzydliwy, trwożny skurcz w sercu.
- Robią spis lokatorów - gospodyni ciągnęła nudnym, monotonnym głosem. -
Żeby wszyscy obowiązkowo zagłosowali, sto procent. Podałam was -
Pankratow Aleksander Pawłowicz, artysta, ze skierowaniem z Gastrolbiura. A ta
z administracji na mnie: "Żadnego skierowania mi nie dostarczyliście!"
Aleksandrze Pawłowiczu, nie pamiętam: dawał mi pan skierowanie czy nie?
Sasza speszył się.
- Ja też nie pamiętam... Kiedy przyszedłem tu pierwszy raz z kolegą,
dawaliśmy pani jakiś papierek.
- Może go gdzieś wsunęłam, pamięć mnie zawodzi. Ale to się da naprawić.
Zdarzało się, że gubiłam skierowania albo lokatorzy nosili je po kieszeniach i
też gubili. Maria Konstantinowna zawsze kopię wydawała. Aha, jeszcze jedno:
powiedzieli, żeby pan przyszedł z dowodem do komisji wyborczej, to tu
niedaleko, w szkole.
- A jeśli wyjadę przed wyborami?
- Oni wam wszystko wytłumaczą i dadzą zaświadczenie.
Pragnął choć na krótko mieć spokój: żeby nigdzie nie chodzić, niczego nie
wyjaśniać, nie poniżać się. Za chwilę spokoju los kazał mu zapłacić z
nawiązką. Gazety piszą o wyborach jako o wielkim triumfie radzieckiej
demokracji. Publikują listy kandydatów na deputowanych z ramienia "bloku
komunistów i bezpartyjnych" - "najlepszych synów i córek narodu
radzieckiego". Pierwszym kandydatem jest towarzysz Stalin. Wszystko to Sasza
czytał każdego dnia. Gdzieś głęboko czaiło się podejrzenie, że wybory mogą
mieć dla niego przykre konsekwencje, ale bronił się przed tą myślą, no i teraz
ma. Dureń, nie posłuchał wtedy Gleba, gdyby wyjechał z nim z Kalinina,
miałby w dowodzie tamtejszy meldunek. A teraz w komisji wyborczej zaczną
się korowody, wrobi też gospodynię - przez trzy miesiące mieszkał u niej nie
zameldowany lokator. Co robić? Może pójść do brata męża Wiery, to stary
mieszkaniec Ufy, może coś poradzi?
Otworzyła mu kobieta w zniszczonej kapocie, miała zaczerwienione oczy.
Sasza przedstawił się, dodał:
- Wiera Aleksandrowna pisała o mnie do państwa i dzwoniła do Siergieja
Pietrowicza.
- Nie, nie - kobieta potrząsnęła głową. - Siergieja Pietrowicza nie ma,
wyjechał na długo, nie wiem, kiedy wróci.
Nie zaprosiła do środka, kręciła głową, najwyraźniej chciała tylko jednego -
czym prędzej zatrzasnąć za nim drzwi.
Sasza odszedł. Pewnie bali się wpuścić sądzonego. Gdy w niedzielę
zadzwonił do Moskwy, mama powiedziała:
- Nie chodź tam, jej szwagier jest w szpitalu. Bardzo długo poleży. Sasza
zrozumiał, krewniak Wiery został aresztowany, dlatego jego żona tak się bała.
Zwyczajny inżynier, ojciec trojga dzieci, a jednak zamknęli go.
Wszystko to wyjaśniło się w niedzielę, tego samego dnia Sasza powiedział
do Gleba:
- Miałeś rację.
- Co się stało, kochanieńki?
Sasza streścił rozmowę z gospodynią.
- Wpadłeś, kochanieńki - uśmiechnął się Gleb. - Jak mawiają w Baszkirii:
"Błąd dawał, zamiast "ura", krzyczał "granda"".
- Jutro wyjadę z Ufy, bo się do mnie dobiorą. Oczywiście to moja wina,
wrabiam też gospodynię, Marię Konstantinownę i Siemiona, ale co mi
pozostaje?
- Jak ich wrabiasz? - Gleb przyglądał mu się z uśmiechem.
- Wyjadę, a oni będą musieli wypić to piwo.
- Ciągle martwisz się o innych. - Gleb nie wyglądał na przejętego. - O całą
ludzkość albo żeby kogoś nie ukrzywdzić... Ludzkość sama się o siebie
zatroszczy, nie będzie cię pytać o radę.
- Nie rozumiem, co masz na myśli.
- Stale to samo: "Oni będą musieli wypić to piwo". Dlaczego? Ktoś sobie
pomyśli: przyjechał jakiś tancerz artysta, poszwendał się, nawet nie załatwił
meldunku i zniknął! Pozdrowienia z Anapy! Odtańczył swoje i przepadł. Takich
pędziwiatrów, kochanieńki, są dziesiątki. Kto by tam badał twoją sprawę, komu
ty jesteś potrzebny! Komitet domowy sam nie dopatrzył; człowiek mieszkał
trzy miesiące bez zameldowania. Maria Konstantinowna? Najwyżej powie
Siemionowi: "Jakich niesolidnych ludzi przyjmujecie!" Też przecież zaniedbała
obowiązki. I koniec. Wyjedziesz - nikogo nie wrobisz. Oprócz siebie
oczywiście, co poczniesz na nowym miejscu? Dziewczyny na ciebie lecą, ale
nie od razu trafisz na taką, co ci pomoże. Nie, kochanieńki, jeśli wyjedziesz,
nikt nie będzie pił żadnego piwa. A jeśli zostaniesz, będą musieli coś z tym
fantem zrobić - i Siemion, i Maszeńka nasza krasawica Konstantinowna. Muszą
naprawić swoje niedopatrzenie.
- To nie w porządku, jest w tym coś z szantażu.
- Widzisz, kochanieńki, odzywa się w tobie zgniłe inteligenctwo, twoja
kryształowa uczciwość! Wyjechać zawsze zdążysz, najpierw trzeba
wypróbować wszystkie tutejsze możliwości. Siemion cię potrzebuje, stałeś się
już w Ufie sławny, podpisuje umowę i słyszy: przyślijcie tego czarniawego,
który prowadzi zajęcia w Pałacu Pracy, taki jesteś znany... Coś ci powiem: nie
spodziewałem się tego! Kiedy pokazujesz pierwszy krok i tak przeciągasz: "I...
raz!", to to twoje "i" porywa każdego. I ty myślisz, że Siemion cię puści, że sam
zacznie obskakiwać wszystkie grupy? Myślisz, że nosi laseczkę, bo to
elegancko? Nie, nogi odmawiają mu posłuszeństwa, tylko na pierwszej lekcji
tak śmiga, a potem dwa dni odpoczywa. Nie wytrzyma sześciu godzin dziennie.
I nie znajdzie nikogo na twoje miejsce. To oznacza, że musi jakoś załatwić
sprawę twojego meldunku. Dogada się z Marią Konstantinowną, spokojna
głowa! Ona ma swoje układy z Siemionem i wszystko może. Kiedyś załatwiła
zameldowanie takiemu włóczędze, co prawda tymczasowe, ale co ci za różnica,
ty musisz tylko mieć świstek za te trzy miesiące. Pogadaj z Siemionem,
powiedz mu, jak się sprawy mają, to bystry facet, załatwi co trzeba.
Wszystko odbyło się zgodnie z przewidywaniami Gleba. Siemion
Grigoriewicz wziął dowód Saszy i oddał go nazajutrz z dwoma skierowaniami,
jedno dla dotychczasowej gospodyni, drugie na nowy adres z adnotacją:
"Proszę o tymczasowe zameldowanie". Sasza pojechał, obejrzał nowe
mieszkanie: nędzna chatka na peryferiach Ufy, wśród ogródków, okropne
jesienne błoto... Gospodyni, żwawa staruszka, pokazała mu klitkę z
drewnianym tapczanem zamiast łóżka i z gwoździem w drzwiach zamiast szafy,
wzięła dowód, skierowanie i pieniądze za miesiąc z góry. Ta żałosna nora
kosztowała więcej niż pokój w centrum - cena zameldowania.
Sasza nie miał zamiaru siedzieć w tej chałupie i wlec się tu co noc po
zajęciach. Jest zameldowany, może teraz mieszkać, gdzie chce. Powiesił na
gwoździu stary garnitur i niepotrzebny w zimie płaszcz, wsunął pod tapczan
stare półbuty, położył na taborecie pod oknem szczoteczkę do zębów - stworzył
pozory, że ktoś zamieszkuje tę norę. Zaszedł do obwodu wyborczego, stanął
przed komisją, trzej członkowie sprawdzili dowód, wpisali nazwisko na listę,
wręczyli zaproszenie na wybory, bez powodu świdrowali Saszę niedobrymi
spojrzeniami, zwracali się do niego urzędowym tonem.
I od razu napłynęło wspomnienie, jak w ich domu w Moskwie na początku
1934 roku wydawano dowody osobiste... W administracji tłoczyli się
zdenerwowani lokatorzy, Sasza zapamiętał zwłaszcza dwie staruszki, obie
dygotały z przerażenia, bały się podejść do biurka, za którym siedział milicjant,
administratorka i wychudły starszy jegomość - "czynnik społeczny". Każdy
lokator trzymał w ręku wypełnioną ankietę, kładł ją na biurku razem z metryką
i zaświadczeniem z pracy. Funkcjonariusz oglądał dokumenty: jeśli coś się nie
zgadzało, zwracał je i kazał przynieść nowe. Jeśli papiery były w porządku,
wysuwał szufladę, sprawdzał coś na liście, pisał na ankiecie decyzję i podawał
kartkę administratorce.
Sasza nie rozumiał wtedy, dlaczego ta procedura wprawia niektórych w
panikę, wśród lokatorów nie ma przecież przestępców, wszyscy spędzili w tym
domu całe życie, wielu sąsiadów pamiętał od wczesnego dzieciństwa. Przed
nim stał Gurcew, też znany od lat, uprzejmy inteligentny człowiek, mąż znanej
baletnicy, która zmarła przed rokiem. Sasza pamiętał jej okazały pogrzeb.
Gurcew w czarnym palcie szedł za trumną. Nie byli bliskimi znajomymi, ale
witali się jak ludzie, którzy często widują się na podwórzu, na schodach, w
windzie. Gurcew podał dokumenty, funkcjonariusz przejrzał je, zerknął na listę
w szufladzie, odłożył papiery Gurcewa na osobny stosik.
- Zgłosicie się jutro o jedenastej w Ósmym Komisariacie Milicji.
- Ależ... - zaczął Gurcew.
- Obywatelu, wszystko już wyjaśniłem. Następny!
- Ale chciałbym wiedzieć...
- Tam się wszystkiego dowiecie. Następny!
Jak opowiadała później mama, Gurcew nie dostał dowodu, kazano mu
opuścić Moskwę: jego ojciec był przed rewolucją fabrykantem. Dowodów nie
wydano jeszcze kilku rodzinom. I tamtym dwóm staruszkom. Podobno
"bezdowodowcy" wyjechali na sto pierwszy kilometr.
Dlaczego wtedy milczał, nie oburzał się? Refleksja przyszła dopiero teraz,
gdy spotkał go ten sam los.
Sasza zamieszkał u Gleba. Wstawili rozkładane łóżko, dołożyli gospodyni
trzydziestaka. Do swojej nory Sasza wpadał raz na tydzień, zazwyczaj w
niedzielę rano, na 7 listopada przyniósł tort - świąteczny prezent, staruszka się
ucieszyła: "Lubię słodkości", nie pytała, dlaczego nie nocuje, przyzwyczaiła się
już, że jej lokatorzy mieszkają gdzie indziej, tylko przed grudniem stale
przypominała, żeby Sasza poszedł głosować, bo inaczej będą nieprzyjemności, i
żeby zjawił się wcześnie, bo grozili, że po dwunastej będą chodzić po domach i
sprawdzać tych, którzy jeszcze nie poszli do urn.
Gleb też ostrzegał:
- Tylko nie skreślaj, wszystkie karty do głosowania są znaczone, od razu cię
namierzą.
Sasza oczywiście nie skreślił jedynego kandydata, nawet nie zapamiętał jego
nazwiska i nie wszedł do kabiny, stała w przeciwległym końcu sali, zajdziesz za
parawan - pomyślą, że chcesz skreślić. Przeszedł obok licznych "czynników
społecznych", wrzucił kartkę do urny.
Wszyscy tak robili. Nie było nic dziwnego w fakcie, że na "blok komunistów
i bezpartyjnych" głosowało 98,6 procent wyborców. Nikogo nie zdziwiły też
słowa Stalina na posiedzeniu przedwyborczym: "Jeszcze nigdy nie było na
świecie tak rzeczywiście wolnych i rzeczywiście demokratycznych wyborów,
nigdy! Historia nie zna takich przykładów..." Dziwne było tylko jedno: skąd
wzięło się te półtora procent głosujących przeciw.
7.
8.
Ból gardła, katar, lekarze poradzili zostać w domu. Stalin nie pojechał na
Kreml.
Pochmurny dzień. Na JEGO polecenie nie uprzątano śniegu z werandy. Nie
widać na nim śladów - nikt nie podchodził. Jak zawsze widok dziewiczego
śniegu uspokajał. Śnieg oblepiał drzewa, leżał na dachu wartowni. Śnieg z
dachów zrzucano tylko wtedy, gdy ON wyjeżdżał na Kreml, dopóki przebywał
na daczy, nie wolno było łazić po dachach, zgrzytać łopatami - nie lubił
skrobania łopat nad głową, nie lubił, gdy na górze słychać było kroki. Obsługa
nie odśnieżała nawet drogi od bramy do domu, bała się obudzić GO hałasami i
krzątaniną.
W pokoju panował półmrok, ale Stalin nie zapalał lampy - przepadłoby
wrażenie przytulności, którego zazwyczaj doznawał w takie właśnie pochmurne
zimowe dni w zaciszu swojego domu. Umył się. Z golenia zrezygnował;
przecież nikt go dziś nie zobaczy.
Waleczka przyniosła śniadanie na tacy.
- Jak się czujecie, Iosifie Wissarionowiczu? Jak zdróweczko?
- Dobrze. Pójdę do biblioteki.
Popatrzyła na niego nieśmiało.
- Co tak patrzysz, nie poznajesz?
- Iosifie Wissarionowiczu, przecież chcieliście posiedzieć w domu. No i
lekarze...
- Do biblioteki pozwolili - przerwał jej Stalin.
- No to w porządeczku.
To "w porządeczku" oznaczało, co następuje: kiedy Stalin w walonkach,
kożuchu i uszance wyszedł na dwór, ścieżka od domu do biblioteki była już
odśnieżona, śnieg uprzątnięto również z ganku biblioteki - drewnianego
budynku z podziemnym piętrem. Biblioteka była już wywietrzona i ogrzana.
Kiedy oni zdążyli to zrobić?
Na regałach panuje porządek, książki są pogrupowane w działy tematyczne,
stoją w porządku alfabetycznym, ON z łatwością znajdował potrzebny tytuł, nie
mógł tracić czasu na szukanie. Karol Marks mawiał, że uwielbia grzebać się w
książkach, Marks nie rządził państwem, miał czas grzebać się w książkach.
Lenin, korzystając ze zbiorów Państwowej Biblioteki Publicznej, z której nie
wolno było wynosić książek na zewnątrz, za każdym razem prosił, żeby
wypożyczyć mu je na niedzielę, w poniedziałek odda. Czy jako głowa państwa
dawał w ten sposób przykład przestrzegania prawa? Nie, to tylko dawał o sobie
znać inteligencki nawyk szacunku dla świętych regulaminów bibliotecznych.
Lenin był w istocie molem książkowym, stąd jego błędy. A dla NIEGO książka
jest tylko narzędziem pracy, niczym więcej.
Na stole leżały "Opowiadania o dzieciństwie Stalina". Wydrukowali dla
NIEGO jeden egzemplarz i czekają na JEGO akceptację, żeby wydrukować
cały nakład. Nie dostaną JEGO zgody. To niedobra książczyna. Niepotrzebna.
Wszystko gładko, wszystko pięknie - dobrzy rodzice, zgodna rodzina. Łgarze!
Szczególnie denerwują ci "krajanie", autor stale się na nich powołuje. Jak się
starają, sukinsyny! Wspominają "dziecięcą przyjaźń", której nie było. ON nie
pamięta tych zarozumiałych, okrutnych bachorów, które odnosiły się do
NIEGO z nienawiścią albo w ogóle go ignorowały. Teraz pieją hymny na JEGO
cześć, chcą wydobyć się z nicości, dzięki NIEMU utrwalić swoje żałosne
kreatury w Historii.
Autorka jest Rosjanką, a książka wprost ocieka gruzińskim kolorytem.
Chciała się przypodobać, idiotka! Same gruzińskie imiona, na dodatek
dziecięce: Zuriko, Besiko, Temriko, Otariko, Gogi... Rosyjskie dzieci będą
kpić: Soso, Sosiko...
Jest już jedno dziecko - Wołodia Uljanow, śliczny, bielutki, kędzierzawiutki,
takie rosyjskie paniątko, widnieje na wszystkich znaczkach, na wszystkich
furażerkach, sympatyczny - myślałby kto - rosyjski szlachecki synalek. Po co
jeszcze jedno dzieciątko!? I jeszcze z takim dziwacznym, śmiesznym imieniem
- Sosiko?! Dla dzieci radzieckich ON nie powinien być rówieśnikiem, lecz
wszechmocnym wodzem, towarzyszem Stalinem we frenczu i butach z
cholewami, dzieciom imponuje mundur. Lenin to już abstrakcja, odległa
przeszłość, a ON jest żywy i dla dzieci radzieckich powinien być żywym -
żywym ojcem, żywym Bogiem. Martwy Jezus może być niemowlęciem, Jezus i
Lenin spełnili już swoją historyczną misję i mogą funkcjonować w ludzkiej
świadomości jako urocze maleństwa. ON nie, ON nie może.
Grzebią się! Szukają! Jakiś osetyński uczony bałwan napisał rozprawę, że
niby towarzysz Stalin wywodzi się z osetyńskiego rodu Dzugata. Jest w Osetii
taka wioska - Dzugata; wszyscy, którzy z niej pochodzą, nazywają się Dzugata.
Chrzczonym na północy dodawano do nazwiska rosyjską końcówkę - ew albo -
ow - Dzugajew, Dzugatow, na południu zaś gruziński diakon dopisywał - dze
albo - szwili. W ten sposób JEGO przodkowie stali się najpierw "Dzugaszwili",
a później "Dżugaszwili". Teraz wszyscy chcą GO przywłaszczyć: Gruzini -
sobie, Osetyńcy - sobie.
Hitler zabronił pisać o swoich przodkach. Słusznie postępuje! Ojciec Hitlera,
Aloiz, był nieślubnym synem wieśniaczki Schickelgruber, nosił nazwisko
matki, potem nagle zjawił się jego ojciec Hitler i Aloiz został Hitlerem, syn
Aloiza Adolf też nosi to nazwisko. Adolf Hitler słusznie postąpił: po co naród
niemiecki ma o tym wszystkim wiedzieć? Żeby różni tacy stroili sobie żarty,
żeby drwili: Heil Schickelgruber!! Jacyś idioci grzebią się w życiorysie Lenina,
przodkowie Lenina ze strony ojca to Rosjanie i Kałmucy, ze strony matki -
Szwedzi i Żydzi. Po co to narodowi radzieckiemu? Hitler żąda czystości rasy, a
ON nie żąda. Ojcem JEGO dzieci jest Gruzin, a matką Rosjanka z domieszką
krwi niemieckiej. No i co z tego?! Naród rosyjski to mieszanina Słowian z
plemionami ugrofińskimi, Turkami i Mongołami. W ZSRR należy popierać
mieszane małżeństwa, w ten sposób powstanie jednolity naród radziecki. A
śluby z cudzoziemcami trzeba tępić. Sprzyjają szpiegostwu i zdradzie. Do
czego doprowadziły Romanowów małżeństwa z cudzoziemskimi
księżniczkami? Do tego, że ostatni car Mikołaj II był faktycznie Niemcem,
wszyscy jego przodkowie żenili się z Niemkami, nie miał w sobie ani kropli
rosyjskiej krwi. Właśnie z tego powodu naród go obalił: car Niemiec, caryca
Niemka, jak mogą walczyć ze swoimi rodakami?
ON nie jest potomkiem carskiej dynastii i nie potrzebuje żadnej genealogii.
Matka była Gruzinką, ojciec też, jest więc z pochodzenia Gruzinem, a
faktycznie - Rosjaninem, należy przede wszystkim do całego narodu
rosyjskiego, całe JEGO życie i działalność związane są z narodem rosyjskim.
Ten uczony bałwan dokopał się w Gori do metryk cerkiewnych z 1878 roku,
gdzie jakoby zapisano, że 6 stycznia w rodzinie mieszkańców Gori, wieśniaka
Wissariona Iwanowicza Dżugaszwili i jego małżonki Jekateriny Gabrielewny,
urodził się syn Iosif. Ochrzcił noworodka Protojeriej Chachanow w asyście
diaka Kwinikidzego. Chrzciny miały miejsce 17 stycznia. A więc ON ujął sobie
rok życia, odmłodził się, tak? W jakim celu? Nie, nie uda się rzucić na NIEGO
cienia! JEGO rola jako wodza i stratega podczas Rewolucji, w latach wojny
domowej, w budowie socjalizmu - to są tematy dla poważnych badań, które
należy popierać, to babranie się zaś w życiu osobistym trzeba ukrócić raz na
zawsze.
Stalin napisał na kartce niebieskim ołówkiem:
Do Państwowego Wydawnictwa Literatury Dziecięcej przy KC WLKZM.
Jestem stanowczo przeciwny publikacji "Opowiadań o dzieciństwie Stalina".
Książeczka zawiera mnóstwo przeinaczeń, fałszywych informacji, wiele
przesady i nie zasłużonych peanów. Autor został wprowadzony w błąd przez
miłośników bajek, łgarzy (być może nawet celowo "życzliwych") i pochlebców.
Żal mi autora, ale fakt pozostaje faktem.
Nie to jest jednak najważniejsze. Istota sprawy polega na tym, że książeczka
wykazuje tendencję do wpajania dzieciom radzieckim (i czytelnikom w ogóle)
kultu wodzów, bohaterów bez skazy. To niebezpieczne, to szkodliwe. Teoria
"bohaterów" i "tłumu" nie jest teorią bolszewicką, lecz eserowską. Bohaterowie
stwarzają naród, przekształcają masy w naród - twierdzą eserzy. To naród
tworzy bohaterów - odpowiadają im bolszewicy. Książeczka jest wodą na młyn
eserów. Będzie szkodzić naszej wspólnej bolszewickiej sprawie. Radzę
książeczkę spalić.
16 luty 1938 roku.
I Stalin Odłożył teczkę, wziął następną. Meldunki o Trockim, o jego IV
Międzynarodówce i "Biuletyn Opozycji" czytał codziennie. "Stalinizm i
faszyzm to zjawisko symetryczne. Pod wieloma względami są do siebie
zabójczo podobne..." Trockistowska demagogia! Jedyne podobieństwo między
bolszewizmem i nazizmem to wspólna nienawiść do zachodniej demokracji
burżuazyjnej, przede wszystkim do obłudnej Anglii. ON i Hitler mają
wspólnych wrogów, ci wrogowie w swoim czasie połączą ich obu. Na razie ON
prowadzi swoją grę z zachodnimi demokracjami, straszy je Hitlerem, Hitler z
kolei prowadzi własną grę, straszy Zachód Stalinem. Lecz walczyć z ZSRR
mając za plecami Anglię i Francję, wyniszczyć się w takiej wojnie - nie, na to
Hitler nie pójdzie. Trocki doskonale to rozumie, przewiduje JEGO sojusz z
Hitlerem, chce być prorokiem, wali prosto z mostu: "Stalin likwiduje partię
bolszewicką... Do historii Stalin przejdzie z haniebnym piętnem najpodlejszego
spośród Kainów... Posągi, które sobie wzniósł, legną w gruzach lub trafią do
muzeów, do sal totalitarnych okropności. Zwycięska zaś klasa robotnicza na
placach wyzwolonego ZSRR wystawi pomniki ofiarom stalinowskiej
podłości... Stalinizm zostanie zgnieciony, rozgromiony, na zawsze okryty
hańbą..."
Chce zgnieść, rozgromić JEGO! Łajdak! Zobaczymy, kto kogo zgniecie!
Jeśli Słucki i Spiegelglas nie poradzą sobie z Trockim, ON znajdzie innych
ludzi, którzy zdołają wykonać zadanie partii. Ta rodzinka musi zniknąć z
powierzchni Ziemi.
Z tej samej teczki Stalin wyjął listę członków rodziny Trockiego. Znów, nie
wiadomo który już raz, przeczytał:
Aleksander Dawidowicz Bronstein, starszy brat Trockiego - rozstrzelany w
1937 roku w więzieniu w Kursku.
Borys Aleksandrowicz Bronstein, bratanek Trockiego - rozstrzelany w
październiku 1937 roku.
Olga Dawidowna, siostra Trockiego - skazana na dziesięć lat więzienia.
Aleksandra Lwowna Sokołowska, pierwsza żona - zmarła w łagrze.
Nina Lwowna, starsza córka Trockiego z pierwszego małżeństwa - zmarła w
1928 roku na gruźlicę.
Jej mąż, Newelson - rozstrzelany w 1937 roku.
Ich córka Wala, urodzona w 1925 roku - zaginęła w Domu Dziecka NKWD
(do dziś nie mogą jej odnaleźć, darmozjady!)
Zinaida Lwowna Wołkowa, młodsza córka Trockiego - popełniła
samobójstwo.
Jej mąż, Płaton Wołkow - rozstrzelany w 1937 roku.
Ich syn, Wsiewołod Wołkow, urodzony w 1926 roku, mieszka w Paryżu u
swojego wuja Lwa Siedowa, starszego syna Trockiego.
Siergiej Lwowicz Siedow, młodszy syn Trockiego - rozstrzelany 29
października 1937 roku.
Aleksander i Jurij, siostrzeńcy Trockiego - rozstrzelani.
Żyją: sam łajdak Trocki, jego druga żona Natalia Siedowa, starszy syn Lew
Siedow i jedenastoletni wnuk Wsiewołod Wołkow. W pierwszej kolejności
należy zlikwidować Trockiego. Lwa Siedowa nie warto na razie ruszać. Nasz
agent Marek Zborowski cieszy się jego zaufaniem, dzięki niemu mamy pełny
obraz sytuacji. Synka - później, po tatusiu.
Niepotrzebnie wypuścił wtedy Trockiego za granicę. Trzeba go było pod sąd,
razem z resztą tych niegodziwców. Gdyby tak postał dziesięć godzin na jednej
nodze, podpisałby każde zeznanie. Ci szubrawcy Rykow i Bucharin okazali się
takimi samymi śmieciami jak Zinowiew i Kamieniew. Oczywiście robią z
siebie "ideowców": "wykonają rozkaz partii i na rozprawie potwierdzą swoje
zeznania". Łżą! Podpisują wszystko, bo nie wytrzymują śledztwa. Nie wiadomo
tylko, dlaczego Wania Budiagin nie zaczął "wykonywać rozkazu partii". Och,
jak go łamali! ON specjalnie posłał Andriejewa, żeby popatrzył, Andriejew
popatrzył i zemdlał, takim słabeuszem okazał się członek Biura Politycznego.
Człowiek, który się tylko przygląda, traci przytomność: człowiek, z którym to
robią, nie traci. A więc silny człowiek. Ci zaś, którzy podpisują zeznania, są
słabi. Jagoda łamał innych, a jak się za niego wzięli, wszyściutko podpisał.
Trocki też by podpisał. Gdyby przy nim przesłuchiwano jego żonę, synów i
wnuków - na pewno by podpisał. A jeśliby nie podpisał, zgniłby w więzieniu.
Oczywiście na Zachodzie podniósłby się krzyk. No i co z tego? Jaki uszczerbek
poniósłby ZSRR z tego powodu? Żadnego. Gdy chodzi o własne interesy,
kapitaliści są gotowi paktować nawet z diabłem. Proces Bucharina-Rykowa też
przełkną.
Proces trzeba rozpocząć 2 marca. Jawny, z udziałem obrońców, dziennikarzy,
zagranicznych dyplomatów, inteligencji, zwłaszcza pisarzy. Bucharin uchodzi
wśród nich za specjalistę od poezji, niech sobie posłuchają ulubieńca.
Jego myśli zakłócił cichy krótki dźwięk. ON zaczął nasłuchiwać... Chwila
ciszy i znów urywane ćwierkanie. Świerszcz? Tak, chyba świerszcz. Skąd tutaj
świerszcz? ON dawno nie słyszał świerszcza. Może w dzieciństwie... Nie
pamięta świerszczy z Gori... Słyszał je na wsi, na zesłaniu. Świerszcz ćwierkał
po nocach. JEMU nie przeszkadzał, to było nawet przyjemne, podkreślało
ciszę, spokój... ON leżał, a za piecem cichutko, samotnie ćwierkał świerszcz,
tak nieśmiało, delikatnie... Tu jednak nie ma pieca, lecz centralne ogrzewanie.
Może świerszcze mieszkają nie tylko za piecami? Nadia zaprowadziła kiedyś
dzieci do Teatru Artystycznego na spektakl "Świerszcz za kominem". Pewnie
dlatego ON uznał, że świerszcze mieszkają tylko na zapiecku, a tymczasem
okazuje się, że nie tylko... Powiedzieć Własikowi? Po co? Komu przeszkadza
taki świerszczyk? To przecież nie insekt, nie karaluch czy pluskwa. Śpiewa
sobie, ćwierka. A niech śpiewa i ćwierka, biedaczek...
Stalin wstał, włożył kożuch, czapkę, posłuchał. Świerszcz milczał. Stalin
zaczekał jeszcze chwilę... Cisza. Milczy świerszczyk, pewnie usnął.
Stalin wyszedł na ganek. Noc była ciemna, właściwie to jeszcze nie noc,
chyba nie ma jeszcze siódmej. Jasno paliły się światła w domu, na wartowni i w
innych budynkach. Ścieżka od biblioteki do willi też była oświetlona. W
budkach wzdłuż płotu tkwili wartownicy. Stalin postał, odetchnął zimnym i jak
zwykle w lutym nieco wilgotnym powietrzem, poszedł do domu.
Obiad jadł samotnie. Jeżow czekał na wartowni. Waleczka sprzątnęła ze
stołu. Stalin polecił wezwać Jeżowa.
Zjawił się ze swoimi teczkami, mały, istny karzełek z fiołkowymi oczami.
Nierozgarnięty, tępy oprawca. Niezdolny do samodzielnego podejmowania
decyzji. Zwraca się do NIEGO z każdym drobiazgiem, pyta o zgodę na
wszystko, w końcu nie wiadomo, kto właściwie jest ludowym komisarzem
spraw wewnętrznych, ON czy Jeżow. Kiedy się go usunie, trzeba będzie
wypuścić kilku wojskowych, pokazać, że Jeżow bezpodstawnie oskarżył
niewinnych ludzi. Naród będzie zadowolony. I ON, i naród zawiedli się na
Jeżowie. Notoryczny alkoholik. To znaczy, że za dużo gada. ON nie potrzebuje
takiego świadka. Beria zastąpi Jeżowa. Beria to niegłupi i stanowczy człowiek,
rozumie JEGO myśli w pół słowa. Stalin wskazał krzesło, uprzedził:
- Trochę choruję, mam katar. Nie podchodźcie. Co macie?
Jeżow położył na stole protokoły ostatnich śledztw. Stalin przejrzał je.
Wszystko w porządku. Oskarżeni podpisali wszystko, co ON kazał wczoraj
dopisać do zeznań. Stalin zamknął teczkę.
- Jak Budiagin?
- Nadal się nie przyznaje, towarzyszu Stalin. Przesłuchiwałem go osobiście, i
podczas konfrontacji ze świadkami, i... Nie zeznaje.
Stalin wbił w Jeżowa ciężkie spojrzenie.
- Poradzicie sobie z Budiaginem?
- Oczywiście, towarzyszu Stalin.
- Nie - posępnie powiedział Stalin. - Nie poradzicie sobie. Znam Budiagina
jeszcze z zesłania. Nie męczcie się z nim. Rozstrzelać Budiagina.
- Tak jest, towarzyszu Stalin.
- Co z Trockim?
- Nadeszła ważna wiadomość, towarzyszu Stalin. Wczoraj wieczorem w
Paryżu zmarł syn Trockiego, Lew Siedow. W szpitalu.
Stalin znów popatrzył na Jeżowa swoim nieruchomym, ponurym wzrokiem.
- Dlaczego umarł?
- Już meldowałem, towarzyszu Stalin. Dotarł do niego nasz człowiek...
- Pytam: dlaczego umarł? - przerwał mu Stalin.
- Było polecenie towarzysza Słuckiego i Spiegelglasa...
- Ja nie ich, ale was pytam: dlaczego umarł?
- Zakładaliśmy, że po śmierci Siedowa Trocki zabierze Zborowskiego do
Meksyku.
Stalin uderzył pięścią w stół.
- Durnie, swołocze! Po śmierci syna Trocki nigdy nie weźmie Zborowskiego
do siebie! Przeciwnie, podejmie dodatkowe środki ostrożności! Wróci! Podła
akcja, sabotaż! Spiegelglas sabotuje główne zadanie. Słucki to człowiek Jagody.
Po co go jeszcze trzymacie?
- Już meldowałem, towarzyszu Stalin. Aresztowanie wprawiłoby w popłoch
naszych agentów za granicą, skierowaliśmy Słuckiego do Uzbekistanu.
Wyjeżdża w tych dniach.
Stalin zamyślił się, podniósł na Jeżowa ciężki wzrok.
- Wyjeżdża... Zorganizujcie mu udane pożegnanie.
9.
10.
11.
12.
13.
Nadszedł rozkaz powrotu do Moskwy. Szarok zamyślił się.
Wieczorem 17 lutego u Jeżowa odbył się bankiet pożegnalny z okazji
wyjazdu Słuckiego do Uzbekistanu. Tej samej nocy Słucki zmarł. Zwięzły, choć
utrzymany w ciepłym tonie nekrolog nie zwiódł Szaroka. Moskwa to nie Paryż,
tam nie trzeba się bawić w trucizny, które działają z dziesięciodniowym
opóźnieniem, wystarczy jednodniowe. Spiegelglas też przepadł, jego miejsce
zajął nowy człowiek - Paweł Anatoliewicz Sudopłatow.
Słucki był skazany. Aresztowanie Spiegelglasa dowodziło, że chodzi o
zabójstwo Lwa Siedowa. Z chwilą śmierci przyjaciela Zborowski utracił dostęp
do korespondencji Trockiego i możliwość przeniknięcia do jego najbliższego
otoczenia. Siedzi też Sieriebrianski i wszyscy jego chłopcy łącznie z
"Aleksiejem". No i masz boksera, dobrze mówiącego po francusku.
Rozkaz wydał Spiegelglas, truciznę przekazał "Aleksiej", resztę załatwił
Zborowski. On, Szarok, nie miał z tą akcją nic wspólnego, pomyślał tylko, że
była błędem. Znał jednak swoją instytucję. Żadne dowody i argumenty nie mają
tam znaczenia. Trzeba oczyścić wydział z ludzi Spiegelglasa, to oczyszczą,
wszystkich rozstrzelają i koniec.
Co robić, jak postąpić? Nie wracać, uciec? Dokąd? Poprosić o azyl, zostać
"bezpowrotnym"? Znajdą. Tak samo, jak znaleźli i zabili Ignatija Reissa. Z
drugiej strony nie sposób uznać jego, Szaroka, za człowieka Spiegelglasa. Do
Spiegelglasa skierował go osobiście Jeżow. Może po to, żeby mieć
ewentualnego następcę. Przecież powiedział: "Przyglądajcie się".
Niepokojące było jednak to, że Jeżowa, szefa NKWD, mianowano ostatnio
ludowym komisarzem transportu wodnego. Dziwna nominacja. Transport
wodny! Parowce rzeczne - komu to potrzebne?! Jagoda przed rozstrzelaniem
został narkomem łączności. No tak, ale Jagodę od razu odwołano z NKWD, a
Jeżowa nie. On, Szarok, jest człowiekiem Jeżowa, w dodatku Rosjaninem, a nie
jakimś Polakiem czy Żydem jak wszyscy ci Słuccy i Spiegelglasowie. Trzeba
jechać, co ma być, to będzie.
Jak przypuszczał, rozmawiano z nim o Siedowie, to nie było przesłuchanie,
ale rozmowa. Musiał napisać raport. Napisał, jak było. A jak było? Siedow
zachorował, Spiegelglas przysłał "Aleksieja", polecił skontaktować go ze
Zborowskim, ale nie uczestniczyć w spotkaniu. Skontaktował. Nie uczestniczył.
A po dziesięciu dniach Siedow zmarł. To wszystko. Szarok po namyśle dopisał
ostrożnie: "Śmierć Siedowa pod wieloma względami obniżyła znaczenie
"Tulipana" jako źródła wyjątkowo ważnych informacji i pozbawiła go
możliwości przeniknięcia do otoczenia L. D. Trockiego".
Przekazał raport i nastały długie dni oczekiwania. Obijał się po wydziale.
Poznał Pawła Anatoliewicza Sudopłatowa, opowiedział mu o Tretiakowie i
Zborowskim. Sudopłatow oczywiście wszystko o nich wiedział, ale słuchał
uważnie, popijając gorącą herbatę. Miał grypę, dreszcze, załzawione oczy i
czerwony nos, nie wyglądał najlepiej, ale wywarł na Szaroku wielkie wrażenie
- zimny, bezlitosny, prawdziwy wywiadowca. Na razie kazał zapoznawać się z
materiałami od Zborowskiego na temat przygotowań do kongresu
trockistowskiej IV Międzynarodówki w Paryżu.
20 lipca zastępcą Jeżowa i naczelnikiem Głównego Zarządu Bezpieczeństwa
Państwowego został Ławrientij Pawłowicz Beria. Stało się jasne, że Jeżow jest
na wylocie, Beria, zaufany człowiek Stalina, przejmie jego stanowisko. Szaroka
ogarnęło przerażenie. Jeżow był jego jedynym oparciem. A teraz? Nie ma kogo
poprosić o pomoc, żadnej znajomej twarzy, wszyscy siedzą: Mołczanow,
Wutkowski, Stein, Diakow. Dziś strach wspomnieć choćby słowem, że kiedyś
pracował z tymi osądzonymi wrogami ludu.
Ze starych znajomych został tylko Wiktor Siemionowicz Abakumow. Był
teraz grubą rybą - naczelnikiem Obwodowego Zarządu NKWD w Rostowie,
jednego z największych w Narkomacie. A przecież kiedyś oprawiał dokumenty
w ich wydziale... Za Jeżowa poszedł w górę. Ustawił w swoim gabinecie szafy
ze skonfiskowanymi książkami, choć nigdy w życiu żadnej nie przeczytał.
Nieokrzesany ciemniak bez wykształcenia, kobieciarz, miłośnik fokstrota, taki
niedźwiedź, a uważa się za znakomitego tancerza. Szarok wstawił się kiedyś za
nim, gdyby nie to, Abakumow tkwiłby teraz gdzieś na północy jako szef
komórki NKWD w jakimś lagrze. Nie wolno mu nawet wspomnieć o
przysłudze: obrazi się, że niby co zawdzięczam stanowisko nie własnym
zdolnościom, nie bezgranicznemu oddaniu dziełu Lenina-Stalina, tylko tobie,
gnojku? Najwyżej zyska się jeszcze jednego wroga, ludzie nie lubią, gdy się im
przypomina o długu wdzięczności. Być może Abakumow w ogóle nie chce
pamiętać o tamtych czasach. Przecież to on przesłuchiwał swoich byłych
zwierzchników i współpracowników SPO. Lepiej trzymać się od niego z
daleka. Abakumow często bywał w Moskwie, ale Szarok nie kwapił się do
spotkania. Zetknęli się przypadkowo na korytarzu. Abakumow szedł władczo,
naczelnicy umieją tak specjalnie chodzić: nie krzyczy, nie tupie, a od razu
widać, że idzie ważna osobistość, nikomu nie ustępuje z drogi, prze środkiem
korytarza jak czołg, kiwa głową znajomym i nieznajomym, nawet
wartownikom, ci nie pytają go o przepustkę, znają. Szarokowi też skinął
mimochodem, jak innym, ale po chwili przystanął.
- Jura, czy to ty?
- Ja, Wiktorze Siemionowiczu.
- Cieszę się, że cię widzę. Podobno jesteś tam? - Wskazał głową w bok, jak
gdyby za kordon, za granicę.
- Tak jakby.
- Zostajesz czy z powrotem?
- Trudno powiedzieć, Wiktorze Siemionowiczu, taka to praca: dziś tu, jutro
tam... - Szarok też pokazał głową jakiś nieokreślony kierunek.
Abakumow roześmiał się hałaśliwie.
- Jak to śpiewaliśmy w Komsomole: "Rozkaz dano już nam, dzisiaj tu, jutro
tam..." Ożeniłeś się?
- Jeszcze nie.
- Wolny strzelec?
- Coś w tym rodzaju.
- Zaraz: przecież ty masz samodzielne mieszkanie! Pamiętam, że byłem u
ciebie na oblewaniu.
- Mam mieszkanie.
- Wiesz, jaka jest różnica między komedią, dramatem i tragedią?
- No więc - zaczął Szarok - komedia to...
- Czekaj - przerwał mu Abakumow. - Sam ci to wytłumaczę. Kiedy masz
"czym" i "kogo", ale nie masz "gdzie", to komedia; kiedy masz "czym" i
"gdzie", ale nie masz "kogo", to dramat; a kiedy masz "gdzie" i "kogo", a nie
masz "czym" - to tragedia.
I znów wybuchnął głośnym śmiechem.
- Zrozumiałeś? Zorganizuj nam panienki! Znasz jakieś?
- Gdzie ich nie ma...
- No to jutro wieczorem o dziewiątej. Zbierz kworum, ja przywiozę
wałówkę. Tylko daj adres, wyleciał mi z pamięci.
Szarok podał swój adres, ale za "wałówkę" podziękował:
- Nie trzeba, Wiktorze Siemionowiczu, mam w domu zapasy.
Planowana impreza natchnęła go optymizmem. Jeśli Abakumow chce
urządzić w jego mieszkaniu nocną orgię, to znaczy, że Szarok ma dobre
notowania. Abakumow wie, z kim można popić, a z kim nie wolno. Wie, że
Jeżow jest skończony, ale nie traci pewności siebie - najwidoczniej ma poparcie
drugiej strony.
Szarok zadzwonił do Kali, kazał jej przyjść jutro z koleżanką, uprzedził:
- Tylko nie przyprowadzaj byle fladry, rozumiesz? To dla ważnego faceta. W
moich sprawach wiele od niego zależy.
Kala obiecała wszystko załatwić. Pewnie uznała, że ten człowiek pomoże
Szarokowi zostać w Moskwie, a wtedy Jura się z nią ożeni. Kretyński pomysł,
ale babka niczego sobie, pewna, wierna.
Nazajutrz Szarok poczuł się spokojniejszy. Sporządził wyciąg z doniesień
Zborowskiego o zbliżającym się kongresie trockistowskiej IV
Międzynarodówki. Oficjalnie podano, że kongres odbędzie się w Lozannie: w
rzeczywistości trockiści mieli się zebrać na przedmieściach Paryża, w willi
Rosmerów, przyjaciół Trockiego. Udział weźmie trzydziestu-czterdziestu
delegatów z piętnastu-szesnastu państw, Zborowski przysłał listę tych państw i
nazwiska potencjalnych uczestników. Celem kongresu ma być utworzenie
"światowej partii rewolucji społecznej". Pod koniec dnia pracy Szarok
przedstawił wyciąg Sudopłatowowi. Tamten polecił ściągnąć od Zborowskiego
listę wszystkich pracowników obsługi technicznej kongresu.
- Pawle Anatoliewiczu - powiedział Szarok - dziś wieczorem mam do
załatwienia pewne sprawy osobiste. Proszę o pozwolenie wyjścia o
dziewiętnastej.
- Proszę bardzo, wieczorem nie jesteście potrzebni.
Szarok wrócił do swojego gabinetu, zamknął szuflady biurka, zgasił lampę i
w tym momencie zadzwonił telefon: Szarok miał się natychmiast stawić u
komisarza ludowego, towarzysza Jeżowa.
Znów, jak dwa lata temu, szedł długimi korytarzami do lewego skrzydła
budynku, wędrował schodami w górę i w dół, na każdym półpiętrze okazywał
przepustkę, znów się zastanawiał, po co Jeżow go wzywa. Abakumow coś
powiedział? Raczej nie. Szarok o nic go nie prosił. Paryż? O wszystkim
zameldował Sudopłatowowi. Jest jeszcze coś: wydział zagraniczny podlega
teraz Berii. Może Jeżow chce podpuścić Szaroka, a potem Beria się odegra...
Tak czy owak wezwanie nie wróżyło nic dobrego.
W towarzystwie sekretarza Szarok wszedł do znajomego gabinetu. Ten sam
masywny stół, oszklone szafy wzdłuż ścian, zasłony na oknach, te same
kosztowne meble i portret towarzysza Stalina nad fotelem. Sekretarz zapukał do
kolejnych drzwi, rozległ się ochrypły głos: "Wejść!"
Jeżow siedział na tapczanie, rękawy koszuli podwinięte, włosy rozczochrane,
na stole bateria butelek, talerze z zakąską. Obrzucił Szaroka mętnym
spojrzeniem. Zadzwonił telefon. Jeżow podniósł słuchawkę, posłuchał,
powiedział ordynarnie:
- Chyba wyraźnie wytłumaczyłem wam wszystko po rosyjsku. Nie
zrozumieliście? No to ch... z wami, wy...
Sklął rozmówcę i cisnął słuchawkę. Był nie tylko pijany, lecz także zły i
niespokojny. Znów wlepił w Szaroka podejrzliwy wzrok.
- Złożyliście sprawozdanie?
- Tak jest, towarzyszu komisarzu ludowy, złożyłem - Szarok wyprężył się na
baczność.
Jeżow nie zaproponował mu krzesła.
- Nie macie dość życia z dala od Rosji?
- Służba, towarzyszu komisarzu ludowy.
- Służba... Służyć można gdzie indziej.
- Wedle rozkazu, towarzyszu komisarzu ludowy.
- A ja rozkażę wam przejść na służbę do ludowego komisariatu transportu
wodnego. Co wy na to?
- Rozkaz to rozkaz, towarzyszu komisarzu ludowy.
- Co ty tak w kółko: rozkaz, rozkaz... Pytam: chcesz przenieść się do mnie,
do Narkomatu Transportu Wodnego?
Mózg Szaroka pracował gorączkowo. W organach zrobiło się niebezpiecznie,
dobrze by było przejść do cywilnego resortu, ale związanie się z Jeżowem to
jeszcze większe niebezpieczeństwo.
- Czemu milczysz?
- Nie wiem, jaka to praca, towarzyszu komisarzu ludowy.
- Pracy tam nie brak, sami sabotażyści i pyskacze, jasne?
- Tak jest. Ale ja jestem z wykształcenia prawnikiem, właśnie dlatego
zatrudniono mnie w NKWD. A transport wodny... Nawet nie wiem, co to
takiego.
Jeżow wypił kieliszek, powiódł wzrokiem po stole, ale nie sięgnął po
zakąskę. Nie patrząc na Szaroka powiedział:
- Urządzimy cię w twoim zawodzie. Tam jest wydział prawny i kadr, i
specjalny.
- Pozwólcie się zastanowić, towarzyszu komisarzu ludowy.
Jeżow podniósł na niego pijane oczy, spojrzenie miał niedobre, Szarok
zamarł ze strachu.
- Nie chcesz - złowieszczo stwierdził Jeżow.
- Chcę się zastanowić, towarzyszu...
- Wszystko jasne - powiedział Jeżow. - Wyjdź!
14.
15.
16.
Żelazne łóżka pod ścianami, ręczniki na oparciach, stół bez serwety, cztery
krzesła, szafka kuchenna z naczyniami. Ubrania wiszą na gwoździach. Gdyby
nie dziecinne łóżeczko, pokój przypominałby klitkę w akademiku.
- Mieszka z nami Mania, nasza dawna pomoc domowa - wyjaśniła Lena. -
Teraz jest sprzątaczką w fabryce, kiedy ma wolne, pilnuje dziecka, a ja chodzę
po urzędach.
Tak beznadziejnej nędzy Waria jeszcze nie widziała. Wszyscy wokół są
biedni, ale to bieda powszednia, wieloletnia, ludzie już się do niej
przyzwyczaili. Na Lenę nędza zwaliła się nagle - wyrzucono dziewczynę z
mieszkania, wypędzono z pracy, z dnia na dzień została bez żadnych środków
do życia.
Lena ubierała Wasię, miała iść do sklepu, Waria zaofiarowała się, że pójdzie
zamiast niej.
- Tam będzie kolejka - uprzedziła Lena.
- Przecież z dzieckiem można bez kolejki.
- Kogo dziś wpuszczają bez kolejki?
- Postoję.
- No dobrze, masz tu pieniądze, kup dwie butelki kefiru.
- Może jeszcze coś?
- W żadnym wypadku, nic więcej nie trzeba.
Oprócz kefiru Waria kupiła śmietanę, serki topione, dziesięć jajek i
trzydzieści deko marmolady.
- Chcesz nam zafundować ucztę? - Lena z dezaprobatą pokręciła głową. - Na
drugi raz tego nie rób. Stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji.
- Na drugi raz zobaczymy - uśmiechnęła się Waria.
Zabawnie kołysząc się na nieco krzywych nóżkach, podszedł do niej Wasia,
uczepił się sukienki. Ładniutki, jasnowłosy (wdał się w Szaroka, pomyślała
Waria), wlepił w nią niebieskie oczka. Lena wzięła go na ręce, usiadła przy
stole.
- Mieliśmy trzy rewizje - napełniła filiżankę kefirem, wsunęła synkowi do
rączki kawałek chleba, pocałowała go w główkę. - Pierwszą na Granowskiego,
kiedy zabierali papę, drugą na daczy, a trzecią tutaj, podczas aresztowania
mamy. Zabrali wszystko - pieniądze, kosztowności, obligacje, książki, moje
suknie, garnitury ojca, przecież zagraniczne, jak można zostawić? Dwa pokoje
od razu opieczętowali, wszystko, co w nich było, przepadło - dokumenty
rodziców, patefon, nawet rower Władlena. Napisałam podanie, żeby zwrócili
chociaż najniezbędniejsze rzeczy - nikt nie odpowiedział. Po rewizji kazali
podpisać oświadczenie, że nie mamy żadnych pretensji do NKWD, zagrozili:
"Nie podpiszecie - nic nie zostawimy!" Szabrowali na naszych oczach,
wyłamywali zamki walizek. Wszyściutko wynieśli, nawet szafę, pewnie biedna
szafa też okazała się antyradziecka.
Znów pocałowała synka w czubek głowy, zerknęła na Warię.
- Z pracy zwolnili mnie natychmiast po aresztowaniu ojca pod pretekstem
redukcji mojego etatu, po tygodniu na tym samym etacie pracował ktoś inny.
- Co robiłaś? - Waria też przeszła na "ty".
- Byłam tłumaczką z angielskiego. Znam również francuski, ale nie ma dla
mnie żadnej pracy. "Zadzwońcie za tydzień", potem za następny tydzień, w
końcu jeden taki typ powiedział: "Zmieńcie nazwisko". I pomyśleć, że starałam
się wtedy o posadę nocnej sprzątaczki, chciałam szorować podłogi i ubikacje.
Później zauważyłam ogłoszenie: potrzebni listonosze. Dobre zajęcie, można
roznieść paczki i listy, zanim Władlen wyjdzie do szkoły, Wasia byłby przez ten
czas pod jego opieką. Zgłosiłam się. Mówią: "Piszcie podanie i przyjdźcie jutro
o szóstej rano". Nazajutrz nie patrzą mi w oczy. "Przepraszamy, miejsce już
zajęte". Po kilku dniach widzę, że ogłoszenie wciąż wisi... Ciągle chodzę i
chodzę... Do NKWD, na Kuznieckij 24, do prokuratury cywilnej, do
wojskowej, szukałam po więzieniach taty, mamy... Nie znalazłam, skazano ich
"bez prawa do korespondencji", to znaczy, że już ich nie ma... Żeby chociaż o
tym powiedzieli, ale nie, trzeba biegać od więzienia do więzienia, od okienka
do okienka, dręczą ludzi...
- Znam to.
- Tak? Masz kogoś w więzieniu?
- Nosiłam paczki dla Saszy Pankratowa.
Twarz Leny pociemniała.
- Wszyscy jesteśmy winni wobec Saszy, nie pomogliśmy mu wtedy...
- A co mogliśmy zrobić?
- Nie wiem, ale coś powinniśmy... Wysyłać listy, protesty, oświadczenia,
chodzić do NKWD i prokuratury, wstawić się za kolegą. Wszystko dopiero się
zaczynało. A my milczeliśmy. Teraz za to płacimy. Ja, mój ojciec, wujek Saszy,
płacą tysiące, miliony ludzi.
- Zaczęło się wcześniej, od kolektywizacji i rozkułaczania.
- Tak, oczywiście. - Lena puściła chłopczyka, podreptał do swoich klocków,
usiadł przy nich na podłodze. - Ja mieszkałam wówczas za granicą, nie
widziałam tych okropności. A sprawa Saszy rozegrała się na moich oczach. Nie
wiedzieliśmy, że nas też to dosięgnie. Dziś, gdy spotykam znajomych, a oni
odwracają się ode mnie, myślę: na was też przyjdzie kolej, wtedy przypomnicie
sobie tych, których unikaliście... Przecież przez te trzy, nie, cztery lata ani razu
nie zajrzałam do mamy Saszy. Nie chciałam mieć nic wspólnego z cudzym
cierpieniem, pilnowałam własnego spokoju i zostałam za to ukarana. Takie
myśli przychodzą mi do głowy, Warieńko. Wstyd, wstyd...
- Każdy człowiek ma w sobie coś, czego się wstydzi - powiedziała Waria.
Lena westchnęła, popatrzyła na zegarek, potem na Warię.
- Zaraz wróci ze szkoły Władlen. Chcę cię o czymś uprzedzić. Władlen ma
trzynaście lat, jest całkowicie pod wpływem propagandy, przeczytał w gazetach
wszystkie relacje z procesu Bucharina-Rykowa, wierzy w każde słowo,
przeklina oskarżonych, mówi, że trzeba wsadzić obu do klatek jak zwierzęta i
pokazywać publicznie, żeby ludzie mogli ich opluwać. Tatę i mamę też odsądza
od czci i wiary, powtarza: "Są tacy sami jak Bucharin i Rykow!" Marzył o
lotnictwie, zdaje sobie sprawę, że nigdy nie zostanie lotnikiem, choć zajmuje
się modelarstwem lotniczym, zdolny z niego chłopak, ale już nie wysłano go na
zawody modelarzy, czuje się odtrącony, wini za to ojca i matkę. Wyparł się ich
w szkole.
- Nie on pierwszy.
- Tak, ale ja znam inne dzieci. Nasi rodzice walczyli o swoje idee. Kto mógł
przewidzieć, że wszystko utonie we własnej krwi. Nie potrafię tego
wytłumaczyć Władlenowi. Nie ma nawet cienia litości dla ojca i matki. Cóż,
więzy rodzinne w naszym domu zawsze były słabe, rodzice nie mieli dla nas
czasu, pochłaniały ich własne sprawy - państwowe, partyjne. - Wskazała na
bawiącego się klockami Wasię. - Wiesz, czyj to syn?
- Jury Szaroka.
- Obrzydliwy, niegodny związek, mój ciężki błąd - spokojnie powiedziała
Lena, patrząc Wari prosto w oczy. - Wiesz, czym mnie zafascynował? Może to
dziwne, ale właśnie swoją rodziną.
- Tak? - Waria wzruszyła ramionami. - Nawet nie widziałaś tych ludzi.
- Teraz też to rozumiem. Ale wtedy na zasadzie kontrastu z moim domem
wydawało mi się, że to prawdziwa rodzina, zgodna, kochająca się. A u nas...
Nie pamiętam, żebyśmy kiedyś zasiedli razem do stołu, każdy jadł o innej
porze. Takie było nasze dzieciństwo... Nie pytaj Władlena o rodziców, nie
rozmawiaj z nim o polityce, jak każdy nastolatek jest okrutny w swoich sądach.
Waria pokiwała głową.
- Zgoda, będę milczeć.
Z podwórza dobiegły jakieś hałasy. Lena podeszła do okna, przywołała Warię
palcem.
- Zobacz, w tym domu dzień w dzień dzieje się coś takiego... Przed ich klatką
wyładowywano cztery ciężarówki - wprowadzała się nowa rodzina: gruby
enkawudzista w mundurze, z pistoletem przy pasie, jego krzykliwa żona i dwie
jasnowłose dziewczynki w wieku siedmiu, ośmiu lat. Enkawudzista ordynarnie
komenderował robotnikami, uwijało się ich dziewięciu czy dziesięciu. Wnosili
rzeczy.
- W naszym mieszkaniu wszystkie meble były służbowe - powiedziała Lena.
- Szafy, stoły, kanapy miały tabliczki z numerami ewidencyjnymi. Rodzice nie
zwracali uwagi na dobra materialne. A ci? Antyki, lustra, kredensy, fotele,
fortepian...
- Wszystko ukradzione, zagrabione - przytaknęła Waria. - Gdybym miała
teraz karabin maszynowy, rozwaliłabym ich w cholerę!
- Wariu, nigdy nie mów takich rzeczy, nigdy i nikomu, nawet przy
najbliższych ci ludziach.
- Bo co? - prychnęła Waria. - Przecież miałam na myśli tych tragarzy.
Ruszają się jak muchy w smole. Lekceważą funkcjonariusza naszych
bohaterskich organów!
- Nie mów tak nawet o tragarzach.
- Dobrze, dobrze.
Zjawił się Władlen, ponuro przywitał się z Warią, cisnął na łóżko zniszczoną
brezentową teczkę. Lena podała mu obiad: kapuśniak bez mięsa i kaszę. Zjadł,
nie podziękował, wyszedł nie mówiąc, kiedy wróci.
- Trzeba z nim coś zrobić - westchnęła Lena. - W zeszłym tygodniu
wysiedlono poza Moskwę osiemdziesiąt pięć rodzin z naszego domu. Co się
działo! Pogrom! Prawie że rozpruwali poduszki. Na podwórzu roiło się od
enkawudzistów, wrzucali do ciężarówek ludzi, walizy. Podobno jest już gotowa
lista następnych sześćdziesięciu rodzin, oczywiście mnie też wysiedlą. Co
pocznę z Władlenem na nowym miejscu? Nawet tutaj nie mogę go wykarmić,
chłopak rośnie, potrzebuje pożywienia. Buty mu się rozlatują, skąd wezmę na
nowe? Nie zostało już nic do sprzedania. Mam tylko to, co na sobie. Ciężko o
tym myśleć, ale pewnie będę musiała oddać Władlena do domu dziecka, byłam
w Rejonowym Komitecie Wykonawczym, skierowali mnie na Wał Danilewski,
do izby dziecka NKWD, ale to straszne miejsce, po prostu dziecięce więzienie.
- Stamtąd rozsyła się dzieci do sierocińców, tam już nie jest tak źle.
Lena znów westchnęła.
- Wszyscy tak mówią. Wiele matek z naszego domu oddało do tej izby swoje
dzieci, zdążyły przed wysyłką. Będę musiała zrobić to samo z Władlenem,
zresztą on tego chce. Któregoś dnia nie mieliśmy nic do jedzenia, Władlen
kaprysił, straciłam cierpliwość, powiedziałam: "Oddam cię do domu dziecka,
tam cię nakarmią!" Odpowiedział: "Bardzo dobrze. Przynajmniej pozbędę się
tego przeklętego nazwiska!"
- Jeśli cię wysiedlą, co będzie z Wasią? - spytała Waria.
- Zostanie ze mną. Znajdę jakąś pracę, w końcu nie skażą nas na śmierć
głodową.
- Kto się nim zajmie, kiedy zaczniesz pracować?
- Nie wiem... Nie mogę przecież porzucić własnego dziecka! Najwyżej razem
umrzemy. Niektórym rodzinom pozwolono wybrać miejsce zsyłki, ale nie
wiem, jakie miasto wybrać. Mam jakichś dalekich krewnych w Motowilisze, w
Baku, nie znam ich, nie znam adresów. Poza tym ludzie boją się dziś
wszystkiego... Czasem chciałabym zasnąć i już się nie obudzić, nie wracać do
tego koszmaru.
- Jeśli pozwolą ci wybrać miasto, jedź do Miczurinska, mieszka tam moja
ciotka, wprawdzie staruszka, ale dziarska i dobra, jest sama, będziesz mogła u
niej zamieszkać. Jeśli się nie zgodzą na Miczurinsk, wybierz Ufę.
- Dlaczego Ufę?
- Dlaczego Ufę? - powtórzyła Waria. - Wiesz, Sasza jest na wolności.
- Tak?
- Odsiedział wyrok, ale nie ma prawa mieszkać w dużych miastach. Pracuje
w Ufie jako kierowca, Sofia Aleksandrowna pisuje do niego na poste restante,
kiedy przyjedziesz, zostaw mu kartkę na poczcie.
Lena zastanowiła się, pokręciła głową.
- Tak nie można. Sasza był karany, ja jestem "córką wroga narodu", to
jeszcze bardziej skomplikuje jego sytuację. Nie mam prawa tego robić. Jeśli
pozwolą mi wybierać, to Miczurinsk jest lepszy - będę miała gdzie
przenocować po przyjeździe. Zresztą najprawdopodobniej nikt mnie nie będzie
pytać, ześlą, dokąd zechcą, i tyle.
- A jeśli spytają? - naciskała Waria.
- To wybiorę Miczurinsk, tylko czy twoja ciocia przyjmie mnie z dzieckiem?
- Na pewno. Napiszę do niej.
- Dziękuję ci. Bardzo mi to pomoże.
17.
Sasza i Gleb jadali zazwyczaj kolację w restauracji, ceny niewiele wyższe niż
w stołówce, za to można siedzieć choćby do północy. Czasem ostro pili, Gleb
miał w tym wprawę, Sasza dopiero jej nabierał. Nie wiadomo, co będzie jutro,
więc używajmy póki czas.
Któregoś dnia Gleb powiedział:
- Dziś spotkamy w knajpie całą dyrekcję.
- Marię Konstantinownę?
- Z Moskwy przyjechała ważna osobistość, dobra znajoma naszej Maszki.
Trzeba ją ugościć, oczywiście na koszt Siemiona. Nonka też będzie.
- A my tam po co?
- Oni sobie, kochanieńki, a my sobie. Oni będą wtryniać "dewolaje", my
czyściochę pod śledzika.
W restauracji przyjaciele jak zwykle siedzieli w kącie, Siemion w
towarzystwie pań - na środku sali, wokół stolika uwijali się kelnerzy pod wodzą
samej kierowniczki, a więc uznano gości za bardzo ważne osoby.
Ze swojego miejsca Sasza doskonale widział całe towarzystwo: Siemiona,
Nonnę i dwie kobiety. Brunetka, jak wyjaśnił Gleb, to właśnie Maria
Konstantinowna, druga - postawna, rudowłosa - przyjechała służbowo ze
stolicy. Ładne, zadbane, dobrze ubrane damy, obie mniej więcej
trzydziestopięcioletnie, zwracały powszechną uwagę. Wokalistka nie śpiewała
cygańskich romansów; muzycy grali melodie filmowe.
- Ze względu na tę madame dziś w repertuarze wyłącznie Błanter i
Dunajewski - zauważył Gleb. - Chłopaki zasuwają ideologicznie. Ale kobity -
palce lizać!
Siemion Grigoriewicz obejrzał się, popatrzył na Saszę i Gleba. Zauważyli to
spojrzenie, ale nie dali nic po sobie poznać. Kobiety też odwróciły głowy w ich
stronę.
- Siemion pokazuje swoją drużynę - Gleb mrugnął do Saszy. - Maszka to
tutaj potęga, przebiera w facetach, wybredna jest, sam do niej startowałem,
spławiła mnie. Siemion zachwala towar, czyli ciebie: proszę, jakiego mam
inteligentnego asystenta, wyższe wykształcenie, z samej Moskwy. Obskakuje te
babki. Nawiasem mówiąc, tamta ruda to instruktor KC do spraw teatru, wielka
szycha. Chodziła z Maszką do szkoły. Dlatego Maszka jest taka odważna, ma
kumpelkę w Moskwie, w razie czego może liczyć na pomoc. Fajnie mieć takie
plecy w stolicy, no nie?
- Pewnie tak...
- Potęga! Gdyby zechciała, od razu urządziłaby mnie w Moskwie.
Oczywiście po partyjnemu, na telefon. - W głosie Gleba zabrzmiał władczy ton
ważnego naczelnika. - "Przeglądaliśmy tu właśnie prace malarza Dubinina.
Interesujące prace". Wyczuwasz, kochanieńki? Żadnej oceny, tylko
"interesujące". "Według naszej opinii". Kapujesz? Nie zapada decyzja, jest
tylko opinia. "Należy pomóc towarzyszowi" - to sygnał, że trzeba załatwić
sprawę nie oficjalnie, ale po ludzku. Jednym słowem, "kierujemy do was
Dubinina Gleba Wasiliewicza na stanowisko kierownika artystycznego teatru".
I przyjmą, ani pisną.
- Powinieneś być aktorem!
- Kochanieńki, ja wszystko potrafię!
18.
19.
20.
W życiu Klimenta Woroszyłowa nie było nic straszniejszego niż tamte dwa
miesiące, które przeżył latem 1938 roku. Przez dwa miesiące nie zapraszano
Woroszyłowa na posiedzenia Biura Politycznego, Stalin nie odpowiadał na jego
telefony, wzywał do siebie jedynie szefa Sztabu Generalnego, Szaposznikowa.
Woroszyłow nie spał po nocach. Wstawał, wlókł się do kuchni, pił powolnymi
łykami zimną wodę na uspokojenie.
Co będzie, co będzie? Czy aresztują go i rozstrzelają tak jak aresztowali i
rozstrzelali dziesiątki tysięcy dowódców, jak rozstrzelali prawie całą generalicję
Armii Czerwonej, jak rozstrzelali wielu członków Biura Politycznego? A
przecież on, Woroszyłow, bez wahania akceptował wszystkie te aresztowania i
egzekucje, wyrażał zgodę na rozstrzeliwanie zarówno ludzi, których w ogóle
nie znał, jak i tych, których cenił jako odważnych żołnierzy i utalentowanych
dowódców. Ani razu nie zakwestionował wyroku, przeciwnie, żądał
najsurowszych kar, żeby tylko dogodzić Kobie, żeby Koba był zadowolony. Od
1919 roku, od czasów Carycyna, całe swoje życie podporządkował Kobie,
służył mu wiernie i z oddaniem, to on pierwszy, jeszcze w latach dwudziestych,
napisał o roli towarzysza Stalina jako głównego stratega i przywódcy wojny
domowej, sławił go w każdym wystąpieniu, walczył z jego wrogami. A teraz
przyjdą w nocy i po niego, wsadzą do więzienia, będą bić, torturować i zadawać
męczarnie, zmuszą do podpisania wszystkich zeznań, i on, ulubieniec narodu,
bohater wojny domowej, pozostanie w historii jako zdrajca, sprzedawczyk i
szpieg. Jekatierinę Dawidownę i dzieci też będą dręczyć i torturować, a potem
albo zabiją, albo ześlą do łagru, gdzie umrą przy wyrębie lasu.
Z gardła wyrwał się szloch. Koba znęcał się nad nim, nieszczęsnym: "Co
robić, jeśli po ciebie przyjdą? Po prostu nie otwieraj im drzwi!" Co to znaczy:
"nie otwieraj"? Wyłamią drzwi, wykręcą ręce. Zastrzelić się? Ogłoszą, że umarł
na zawał serca, pochowają z honorami na placu Czerwonym, żony i dzieci nie
ruszą, w pamięci narodu pozostanie tym, kim był: najważniejszym czerwonym
oficerem. Nie chce umierać w pełni sił, przecież jest zdrowy, silny, młody, ma
dopiero pięćdziesiąt pięć lat, nawet na portretach wygląda najwyżej na
czterdzieści pięć - czterdzieści siedem! Umrzeć, kiedy zaszedł tak wysoko,
kiedy cały kraj go zna? A tu wszystko skończone. Koba, Koba, nie cenisz
oddanych ci ludzi, kim chcesz mnie zastąpić - tym bałwanem Budionnym? I za
co? Zgoda, postąpiłem nierozważnie, bezmyślnie, ale to przecież drobiazg,
żadne przestępstwo, o tamtej rozmowie, Koba, wiemy tylko my dwaj!
Wszystko przez to, że Jekatierina Dawidowna wyjechała wtedy na daczę,
został sam, nagle zadzwonili Kondratiewowie, byli przejazdem w Moskwie,
zaprosił ich do siebie. Dawniej też zapraszał Miszkę Kondratiewa, gdy tamten
przyjeżdżał do Moskwy, Jekatierina Dawidowna podejmowała gościa ze
szczerego serca, wiedziała, że Miszka uratował mu życie w dziewiętnastym
roku, zasłonił własną piersią od białogwardyjskiej kuli. Córka Kondratiewów
zdawała w zeszłym roku na uniwersytet, Jekatierina Dawidowna też ją ugościła,
pomogła dostać się na uczelnię. Tylko Natalii nie tolerowała, wiedziała o tamtej
historii w Carycynie. Chociaż jaka tam historia... Nic nadzwyczajnego.
Podobała mu się Natalia, wszystkim się zresztą podobała, miała dziewczyna
temperament. Wyszła za Miszkę Kondratiewa, zdemobilizowanego z Armii
Czerwonej po ciężkim postrzale, został inwalidą. Klim mieszkał u nich, inni
towarzysze też tam mieszkali, Stalin na przykład... Dobrzy ludzie. Tak więc
niechęć Jekatieriny Dawidowny do Natalii jest całkiem bezpodstawna. Baba to
jednak baba, wprawdzie mądra i wykształcona, ale z charakterem, żyją
spokojnie i zgodnie, on nie chciał w domu żadnych konfliktów, dlatego nigdy
nie zapraszał Natalii. Misza zawsze przyjeżdżał sam, pracował w bankowości,
bywał w Moskwie w delegacjach. I raptem dzwonią - oboje. On jest w domu
sam, Jekatierina Dawidowna i pomoc domowa pojechały na daczę, a więc
można zaprosić Natalię, czemu by się nie spotkać ze starymi towarzyszami
broni, z komunistami, nie należeli do żadnych opozycji, nie mają krewnych za
granicą, córka studiuje na moskiewskim uniwersytecie, syn chodzi jeszcze do
szkoły, zna ich sam towarzysz Stalin, porządni ludzie, poza tym był ciekaw
Natalii, jak się zmieniła przez te dwadzieścia lat, ona też niech nacieszy oczy
widokiem marszałka Związku Radzieckiego. Chociaż był upał - wiadomo,
lipiec - włożył paradny mundur ze wszystkimi medalami i orderami. Wiedział,
że do twarzy mu w tym uniformie, takim widział go naród na portretach,
Natalia też właśnie tak go sobie wyobrażała, niech więc podziwia.
Woroszyłow otworzył drzwi. Miszka prawie się nie zmienił od ostatniej
wizyty w Moskwie, tylko zupełnie osiwiał, dziwne, w tym wieku, ileż on ma
lat? Niewiele ponad czterdziestkę. A kiedy weszła Natalia, od razu powiało
młodością, nic się nie zmieniła, piękna, postawna, zgrabna, Kozaczki mają taką
własną urodę, strome piersi, płomień w czarnych oczach, głos śpiewny,
zmysłowy...
Zakrzątnął się wokół gości po gospodarsku, ale dostojnie, zaprosił do stołu.
Usiedli, lecz nie tknęli wódki, wina i poczęstunku, od razu przystąpili do
rzeczy, okazało się, że mają konkretną sprawę. Ich szesnastoletni syn Sierioża
jest chory psychicznie, dlaczego zachorował - nie wiadomo, nikt nie wie, byli z
nim w Moskwie i u miejscowych lekarzy, wszyscy orzekli to samo:
nieuleczalna choroba, nic się nie da zrobić, chłopak zachowuje się spokojnie,
tyle że gada od rzeczy, coś mamrocze, a co mamrocze - nie wiadomo. Jest pod
opieką poradni psychiatrycznej, ostatni rok spędził w klinice, wypisali go dwa
miesiące temu, skierowali do fabryki opakowań, klei tam pudełka, w fabryce
było zebranie i ponoć Sierioża krzyknął: "Precz ze Stalinem!" Na pewno tak nie
krzyknął, nie interesuje się polityką, poza tym nigdy nie krzyczy, mówi cicho,
niewyraźnie, coś tam mruczy pod nosem, jeśli nawet wymknęło mu się jakieś
głupstwo, to przecież trzeba wziąć pod uwagę, że jest nienormalny. Tymczasem
aresztowano go i skazano na śmierć za "podżeganie do zamachu
terrorystycznego"! Chłopak ma szesnaście lat! Jednym słowem, Klimencie
Jefriemowiczu, wstawcie się za synem!
Woroszyłow wiedział, że w tego rodzaju sprawach nikomu nie wolno
pomagać. Jeśli chłopiec rzeczywiście krzyknął "Precz ze Stalinem!" (aż strach
powtarzać takie słowa), to nikt się za nim nie ujmie - ani Wyszyński, ani
Kalinin, wariat czy nie wariat, dorosły czy dziecko. Pomóc może wyłącznie
sam Stalin. Jest nawet powód: Stalin zna Kondratiewów, mieszkał w ich domu,
zna Miszkę, oglądał się za Natalią, tyle że była wtedy w ósmym miesiącu ciąży,
to ją uratowało, inaczej Koba nie przepuściłby dziewczynie. Można mu nie
mówić o tym "Precz ze Stalinem!" Ot, chory na umyśle dzieciak palnął coś bez
sensu, a chcą go za to rozstrzelać.
Obiecał pomóc. Natalia tak błagalnie patrzyła na niego swoimi czarnymi
oczami, tyle było w nich prośby i cierpienia, tyle wspomnień przywołały, że
zechciał popisać się swą potęgą, powiedział: "Dobrze, nie martwcie się,
spróbuję jakoś pomóc, zbadam sprawę".
Wyszli pełni nadziei. Woroszyłow zaś zreflektował się i stwierdził, że
niepotrzebnie im cokolwiek obiecywał: strach iść do Koby z czymś takim.
Pożałował, że Jekatieriny Dawidowny nie było w domu, gdyby była w domu,
nie zaprosiłby Kondratiewów, jakoś by się wykręcił od wizyty, uniknąłby całej
tej historii. To był pierwszy przypadek: następny znów pogrążył Klimenta
Jefriemowicza.
Po kilku dniach znalazł się u Stalina. Stalin miał dobry humor, akurat
wspominał Carycyn, korzystając z okazji Woroszyłow spytał:
- Koba, pamiętasz Kondratiewów?
- Jakich Kondratiewów?
- Mieszkałeś u nich w Carycynie.
- Takie młode, wiecznie zabiegane małżeństwo?
- No właśnie.
- Co porabiają?
- On pracuje w Strojbanku, ona jest dyrektorką technikum.
- Pozdrów ich ode mnie.
- Zdarzyło im się wielkie nieszczęście w rodzinie.
- Jakie nieszczęście?
- Syn jest chory umysłowo, spędził rok w klinice psychiatrycznej, teraz
wyszedł, ale to nienormalny, wariat.
- Można im jakoś pomóc?
- Jak pomożesz? To nieuleczalna choroba. Można by pomóc, ale w innej
sprawie. Wiesz, chłopak coś krzyknął na zebraniu, aresztowano go, skazano na
rozstrzelanie. Ma szesnaście lat. Nie powinni go wypuszczać z kliniki, ale
wypuścili.
- A co krzyknął?
- Takie tam... Wiadomo, wariat.
Stalin podniósł na Woroszyłowa ciężki wzrok.
- Co krzyknął?
- Koba, coś ty!... Jakieś brednie, jak to wariat.
Stalin nie spuszczał z niego oczu.
- Co krzyknął?
- Skąd mam wiedzieć? - wykręcał się Woroszyłow. - Wariat...
- Skoro postanowiłeś się za nim wstawić, to powinieneś wiedzieć.
- Duża sala - Woroszyłow spocił się ze zdenerwowania, przeklinał samego
siebie, że dał się wrobić w tę historię - tłum, hałas, właściwie nikt nic nie
słyszał, ale dwaj świadkowie donieśli, jakoby krzyknął... "Precz ze Stalinem!"
Stalin odwrócił wzrok, zamyślił się, po chwili powiedział:
- Tacy wariaci nie są nam potrzebni.
ON później sprawdził - chłopca rozstrzelano. I słusznie. W przeciwnym razie
każdy terrorysta mógłby się podawać na wariata. A dlaczego ten wariat nie
krzyczał: "Niech żyje towarzysz Stalin!"? Dlaczego nie wyobrażał sobie, że jest
Stalinem? Przecież chorzy psychicznie podają się za Napoleonów, Jezusów
Chrystusów. Jeszcze żaden wariat nie krzyczał: "Precz z Napoleonem!" albo
"Precz z Jezusem Chrystusem!" Też sobie znalazł protegowanego! Bałwan! On
trzyma tego bałwana przy sobie, chroni go, awansuje, a ten idiota przyłazi z
takimi sprawami, podsuwa MU taką historię. Członek Biura Politycznego!
Chce uświadomić towarzysza Stalina, jakie okrzyki wznosi się na wiecach pod
JEGO adresem?!
Stalin przez dwa miesiące nie przyjmował Woroszyłowa. Niech sobie pożyje
w niepewności jutra, niech trochę wysili mózgownicę.
Woroszyłow rozmyślał, bo co innego miał do roboty poza rozmyślaniami?
Nie zdjęto go ze stanowiska ludowego komisarza obrony, codziennie jeździł do
narkomatu, prowadził posiedzenia sztabu, przyjmował dowódców okręgów i
szefów poszczególnych rodzajów wojsk, wydawał rozkazy. Jako członek rządu
uczestniczył w posiedzeniach Sownarkomu, pozostali komisarze łącznie z
Mołotowem i Kaganowiczem jak zwykle wykonywali jego polecenia i
dostarczali dokumenty, które powinien dostawać jako członek Biura
Politycznego. Woroszyłow znał jednak tę stalinowską zabawę ze skazanym
człowiekiem.
Dzieciom nic nie mówił, ale Jekatierinie Dawidownie opowiedział o całym
zdarzeniu. Zmyślił tylko, że Kondratiew miał przyjechać sam, a zwalił się z
żoną. Jekatierina Dawidowna, mądra kobieta, nie zwróciła uwagi na ten
drobiazg. Powiedziała, że nie należy wpadać w panikę, co będzie, to będzie.
Zgodziła się jednak, że lepsza śmierć niż męki i tortury. Jeśli NKWD przyjdzie
po nich do domu, oboje się zastrzelą, każde ma swój pistolet. Jeśli przyjdą po
Klimenta do pracy, on zastrzeli się w gabinecie, a ona w domu. Dzieci nie
trzeba w to wciągać, są dorosłe, same zadecydują. Pocałowała go, powiedziała,
że jeśli będzie musiała umrzeć, to umrze spokojna, dziękuje mu za życie, które
razem spędzili, była szczęśliwa. Woroszyłow rozpłakał się w objęciach żony,
kochał ją, nigdy go w niczym nie zawiodła, nie pociągał jej kremlowski wielki
świat, zajmowała się domem, dziećmi, mężem, dobierała mu lektury, chodziła z
nim do opery, oboje lubili muzykę, kolekcjonowała płyty, tak jak on
pasjonowała się malarstwem, zwiedzali wystawy, nigdy nie miała do niego
żadnych pretensji. Była sprawa sztabowców, sprawa Tuchaczewskiego i innych
dowódców - nie mieszała się, milczała, dobra żona, prawdziwa! W ogóle nie
rozmawiała o polityce, a jeśli nawet wygłaszała jakąś opinię, to zawsze trafną!
Tym razem też się nie pomyliła, co za kobieta!
30 września, gdy Woroszyłow wrócił do domu na obiad (obiady jadał
zazwyczaj w domu), Jekatierina Dawidowna spytała:
- Wiesz, co się dzieje w Monachium?
- W radiu coś mówili, chyba podpisano jakiś układ. W gazetach nic nie ma.
- W gazetach będzie jutro. Ty postaraj się dowiedzieć jeszcze dziś. Myślę, że
to bardzo poważna sprawa, może oznaczać wojnę. Teraz ON nie obejdzie się
bez ciebie.
Po powrocie do pracy Woroszyłow kazał przynieść najświeższe raporty
polityczne. Z nich dowiedział się wszystkiego.
W nocy z 29 na 30 sierpnia Hitler, Mussolini, Chamberlain i Daladier,
szefowie czterech państw europejskich - Niemiec, Włoch, Anglii i Francji -
podpisali w Monachium układ. Czechosłowacja musiała oddać Niemcom
Sudety i tereny przygraniczne, zamieszkane przez Niemców, a także zaspokoić
roszczenia terytorialne Polski i Węgier. Czechosłowacja traciła jedną piątą
swoich ziem, ponad jedną czwartą ludności, połowę przemysłu ciężkiego i
potężne umocnienia obronne na zachodzie. Nowa granica Niemiec miała sięgać
przedmieść Pragi, stolicy Czechosłowacji.
Gdy tylko Woroszyłow skończył czytać raporty, odebrał telefon z Kremla.
Poproszono go o pilny przyjazd na posiedzenie Biura Politycznego.
Jekatierina Dawidowna miała rację.
21.
22.
Zadzwoniła Lena.
- Warieńko, przyjedź najszybciej, jak tylko możesz.
- Zaraz będę...
Waria odłożyła słuchawkę, poszła do Igora Władimirowicza.
- Igorze Władimirowiczu, muszę się urwać.
Patrzył na nią z niedowierzaniem. Za godzinę mieli być w Mossowiecie.
Waria przygotowywała dla niego referat i jak zwykle w takich przypadkach
asystowała mu na zebraniach.
- Mam bardzo pilną sprawę - powiedziała Waria. - Plany przekażę Lowoczce,
wszystko mu wytłumaczę, pojedzie z panem, dobrze?
- Oczywiście, skoro tak, niech jedzie Lowoczka - zgodził się Igor
Władimirowicz.
Jak się okazało, Lenie i wszystkim zameldowanym w jej mieszkaniu
wręczono nakaz opuszczenia Moskwy w ciągu trzech dni. Na pytanie "Dokąd
chcecie się udać?" odpowiedziała, że do Miczurinska, tak jak radziła Waria.
"Do Miczurinska nie wolno". Wymieniła więc Ufę, nic innego nie przyszło jej
do głowy. Dostała skierowanie i bilet do Ufy. "Mam dziecko". - "W jakim
wieku?" - "Półtora roku". - "Nie potrzebuje specjalnego biletu". Pojutrze
wieczorem musi wyjechać do Ufy i stawić się w tamtejszym oddziale NKWD.
Tak to wygląda. Masza, pomoc domowa, zwalnia się dziś z pracy, przechodzi
do Metrostroju, zamieszka w hotelu robotniczym. Trzeba jakoś załatwić u
notariusza upoważnienie dla Maszy, napisać, że w imieniu Budiaginej Jeleny
Iwanowny ma prawo dowiedzieć się, w którym domu dziecka przebywa brat
tejże. Nie wiadomo tylko, czy uda się uzyskać taki dokument.
- Jeśli chcesz, sama pojadę do tego sierocińca i dowiem się wszystkiego o
Władlenie.
- Warieńko, osobom postronnym nie udzielają żadnych informacji. Taką mają
zasadę. Masza w ostateczności pokaże swój dowód, była zameldowana w
naszym mieszkaniu na Granowskiego i tutaj. Zawsze to jakiś argument.
- Zgoda, niech się Masza dowiaduje - powiedziała Waria - ale usiądźmy na
chwilę, chcę z tobą porozmawiać.
Usiadły.
- Dobrze, że wybrałaś Ufę, odnajdziesz tam Saszę, on ci pomoże.
- Nie. Nie będę szukać Saszy, nie chcę komplikować mu życia. Myślisz, że
oni pozwalają wybrać sobie miasto, bo są tacy humanitarni? Chcą w ten sposób
wykryć, gdzie kto ma krewnych, żeby zacząć nowy łańcuszek aresztowań i
zsyłek.
- Twoja sprawa. Ale nie masz prawa zabierać ze sobą Wani. Jeśli cię tam
zamkną, dziecko zginie, jeśli zostaniesz na wolności, zginiecie oboje.
Lena spojrzała na nią spode łba.
- Co proponujesz?
- Powiedz mi, czy zastanawiałaś się, za kogo wyszła Nina i dokąd
wyjechała?
- Nietrudno zgadnąć. Wyszła za Maksa i wyjechała do Maksa.
- No właśnie. Za udział w walkach nad jeziorem Chasan Maks dostał order
Bohatera Związku Radzieckiego.
- Tak? - ożywiła się Lena. - Bardzo się cieszę. Maks był wspaniałym
chłopakiem. Taki prosty, skromny, Sasza bardzo go lubił. To dobrze, że nic mu
się nie stało.
- Mam propozycję - powiedziała Waria z naciskiem. - Zostawisz Wanię u
mnie, a ja zawiozę go do Niny i Maksa. Usynowią małego, będzie u nich
bezpieczny. Uratujemy dziecko, będziesz wiedziała, że żyje, i będziesz
wiedziała, gdzie jest. Jeśli twoja sytuacja zmieni się na lepsze, jakoś to
załatwicie między sobą. Wtedy pojadę i przywiozę ci synka. Lena długo
myślała ze zwieszoną głową, potem spytała:
- Czy oni go zechcą?
- Możesz być absolutnie pewna. Wszystko biorę na siebie i za wszystko
odpowiadam. Wysłałam już depeszę, żeby przysłali zaproszenie dla mnie i
dziecka. Niedługo biorę urlop. Pobędę z Wanią, dopóki nie przyjdzie
zaproszenie, Sofia Aleksandrowna mi pomoże. Spakuj tylko jego rzeczy.
Lena nadal siedziała ze spuszczoną głową. Ojciec i matka rozstrzelani, brat w
izbie dziecka NKWD, teraz rozstaje się z synkiem, pewnie na zawsze, czeka ją
los rodziców. Niech chociaż dziecko się uratuje.
Boże, skąd się u niej wzięła ta mężna i pełna poświęcenia dziewczynka? Jak
się uchowała w tym złowrogim i krwawym świecie?
- Dam ci adres Niny - powiedziała Waria - ale go nie zapisuj i nie pisz listów.
Naucz się go na pamięć. Tam rządzi wojsko, w razie czego ucierpią i oni, i twój
syn. Będziecie się kontaktować przeze mnie. Do mnie pisz na poste restante.
Tak będzie najbezpieczniej.
- Dobrze, będę pisała na poste restante. Pomilczała, popatrzyła na Warię ze
smutnym uśmiechem.
- Jaka ty jesteś dobra, Wariu! Czy chociaż o tym wiesz?
23.
24.
25.
26.
Mołotow to tępak, za wolno myśli, a trzeba się śpieszyć. Hitler chce zająć
Polskę przed jesiennymi roztopami, to oznacza, że do tego czasu musi
uregulować stosunki ze Związkiem Radzieckim. Teraz nie ON, lecz Hitler
będzie szukał dróg porozumienia i szedł na ustępstwa. ON nie dopuści, żeby
Hitler musiał się poniżać, człowiek nie zapomina poniżenia i przy pierwszej
sposobności odpłaca krzywdzicielowi. ON pokaże jednak niemieckiemu
Führerowi, że doskonale rozumie jego posunięcia. Będą to pertraktacje między
przywódcami dwóch najpotężniejszych mocarstw, między ludźmi, którzy mają
zbieżne interesy.
ZSRR i Niemcy przeciwko Anglii i Francji. ON wysunął tę koncepcję już
przed dziesięciu laty, teraz w pełni potwierdziła się jej słuszność. Podbój Polski
zajmie Hitlerowi miesiąc, najwyżej dwa. Jeśli zaś do wojny przystąpi Anglia i
Francja, konflikt przeciągnie się. Pierwsza wojna światowa trwała cztery lata,
druga potrwa jeszcze dłużej. Jej uczestnicy wyczerpią siły w walce, dzięki
czemu ZSRR stanie się największą potęgą militarną, a ON będzie dyktować
osłabionej Europie swoje warunki.
Na JEGO polecenie Astachow, radca ambasady w Berlinie, odwiedził
niemieckie MSZ i odbył tam rozmowę, której sens sprowadzał się do tego, że w
kwestiach polityki zagranicznej między ZSRR i Niemcami nie ma żadnych
sprzeczności.
Po tygodniu ambasador Rzeszy Schulenburg oznajmił Mołotowowi: "Czas
uzdrowić stosunki między Niemcami i Związkiem Radzieckim. Rozwiązanie
kwestii polskiej uwzględni interesy ZSRR. Anglia nie może i nie chce udzielić
pomocy Związkowi Radzieckiemu, zmusi ZSRR, by wyciągał kasztany z
ognia". Cenne oświadczenie. Jednakże w Berlinie Astachow usłyszał: "Jeśli
ZSRR ma zamiar stanąć po stronie wrogów Rzeszy, to rząd niemiecki jest
gotów przyjąć na siebie rolę przeciwnika".
Te słowa brzmią jak pogróżka. ON nie ścierpi takiego tonu. Hitler się
denerwuje, do wojny z Polską zostały zaledwie trzy miesiące, ale trzeba
panować nad sobą. Hitler to histeryk. Gdy w obecności Hindenburga został
kanclerzem Rzeszy, rozpłakał się. Uczuciowy Niemiaszek. W "Mein Kampf"
pisze, że na wiadomość o wybuchu rewolucji listopadowej w Niemczech w
1918 roku też się rozpłakał. Rozpłakał się w Wiedniu po anschlussie Austrii,
wzruszony powrotem do ojczyzny. Krokodyle łzy, oczywiście. Nie pali, nie
pije, wegetarianin. I spokojnie wysyła pod nóż tysiące ludzi. Niezrównoważona
natura. W kontaktach z NIM będzie jednak musiał ważyć każde słowo.
Stalin kazał Mołotowowi przerwać polityczne rozmowy z Niemcami i
domagać się przede wszystkim podpisania traktatu handlowego. Mołotow jest
mistrzem takiej taktyki. Zwodzić, przeciągać to jego żywioł. W czerwcu i w
lipcu wszelkie próby Niemców, by kontynuować negocjacje polityczne,
napotykały zimną powściągliwość Mołotowa, który nalegał na podpisanie
traktatu handlowego. Dopiero 22 lipca prasa radziecka opublikowała
komunikat: "Wznowiono rozmowy na temat handlu i wymiany pieniężnej
między Niemcami i Związkiem Radzieckim"
Po pięciu dniach Astachow nadesłał sprawozdanie z rozmowy z czołowym
niemieckim dyplomatą Schnurem. Rozmowa miała miejsce 25 lipca w Berlinie,
w ustronnym gabinecie wytwornej restauracji "Evest". Pewnie nieźle sobie
podjedli, dyplomaci lubią wykwintne potrawy, to smakosze, zwłaszcza gdy piją
i jedzą za państwowe pieniądze.
Schnure oświadczył w imieniu Führera: "Polityka niemiecka skierowana jest
przeciwko Anglii. To decydujący czynnik. Nie może być mowy o zagrożeniu
ZSRR z naszej strony. Niezależnie od różnic światopoglądowych ideologie
Niemiec, Włoch i Związku Radzieckiego mają jedną wspólną cechę: są
wymierzone przeciwko kapitalistycznej demokracji. Co Anglia może
zaproponować Rosji? Żadnego celu, który przyniósłby Rosji jakiś pożytek. Co
możemy zaproponować my? Zrozumienie wzajemnych interesów, co przyniesie
obustronne korzyści".
JEGO taktyka okazała się słuszna. Jakie jest teraz największe zmartwienie
Hitlera? Żeby ON nie dogadał się z Anglią. Tylko co konkretnie Hitler
proponuje?
Stalin podyktował depeszę do Astachowa:
"Jeśli Niemcy szczerze zmieniają front i rzeczywiście pragną poprawy
stosunków z ZSRR, powinni powiedzieć nam, jak konkretnie wyobrażają sobie
tę poprawę. Wszystko zależy wyłącznie od nich".
Depeszę podpisze Mołotow. Nie jest jednak pisana językiem
dyplomatycznym. Tekst zredagował ON. Hitler to zrozumie.
Hitler zrozumiał i Hitler się śpieszył. Odpowiedź brzmiała następująco:
"Od Bałtyku do Morza Czarnego nie będzie problemów. Na Bałtyku starczy
miejsca dla obu państw. Kwestię Polski Niemcy uregulują w ciągu tygodnia.
Jeśli Rosjanie chcą, Rzesza zawrze z nimi pakt w sprawie losów Polski".
7 sierpnia na JEGO stole znalazł się raport wywiadu: "Po 20 sierpnia należy
się liczyć z możliwością działań wojennych na terytorium Polski".
Następnego dnia zjawił się Woroszyłow z pilnym meldunkiem: w Mongolii,
w rejonie rzeki Chałchin-Goł, Japończycy skoncentrowali wojska pod
dowództwem generała Kamatsubary, szykują się do decydującego natarcia.
Groźba wojny na dwa fronty - JEGO największa obawa - stawała się coraz
bardziej realna.
- O sytuacji w rejonie Chałchin-Goł będziesz meldować w miarę rozwoju
wydarzeń - powiedział Stalin. - Jak rozmowy z wojskowymi przedstawicielami
Anglii i Francji?
- Rozmowy zaczną się jutro. Podstawowa trudność: Polska nie zgadza się na
przejście naszych wojsk przez jej terytorium. Nie możemy błagać Polaków na
kolanach, żeby przyjęli naszą pomoc.
- Anglia i Francja - powiedział Stalin - liczą, że po zajęciu Polski Niemcy
będą graniczyły z nami i ta bliskość skłoni Hitlera do ataku na Związek
Radziecki. Nie biorą pod uwagę, że Hitler może zaatakować Zachód, a nie nas.
No cóż, spróbujemy jeszcze raz wytłumaczyć to Anglii i Francji. Zobaczymy,
co dadzą twoje rozmowy z tymi przedstawicielami wojskowymi. Wątpię, czy
ich przekonamy.
Mówił z silnym akcentem gruzińskim, uderzając kantem dłoni o stół.
Woroszyłow siedział bez ruchu, bał się, że jakiś niezdarny gest może
wywołać gniew towarzysza Stalina.
- Zaczynaj rozmowy, trzymaj się twardo, a potem zobaczymy -
zakonkludował Stalin.
27.
28.
29.
30.
31.
33.
34.
35.
36.
37.
Gleb spotkał Saszę i Lenę w foyer Pałacu Pracy. Rozpromienił się na ich
widok.
- Wiedziałem, że Sasza panią tu przyprowadzi.
- Tak? - Lena też odpowiedziała uśmiechem.
- Żeby się pochwalić swoim talentem.
- I to ma być przyjaciel - obruszył się Sasza. - Robi ze mnie kabotyna. A ja
wytrzasnąłem ci pianistkę!
- To świetnie! - wykrzyknął Gleb. Posadził Lenę obok siebie, zagrał pierwsze
takty, zerkając na nią z ukosa.
Nigdy jeszcze Sasza nie prowadził zajęć z taką radością jak dziś, nigdy
jeszcze tak go nie porywały melodie, które wygrywał Gleb.
"Ach, te oczy czarne i ogromne, ja tych oczu nigdy nie zapomnę..."
Opowieść Leny wstrząsnęła nim do głębi. Zadziwiający zbieg okoliczności!
Przywieźli go wtedy na dworzec "czarną wroną". Pierwsi wyskoczyli z
samochodu czerwonoarmiści, a on, ujrzawszy po miesiącach więzienia ludzi na
wolności, niebo, niskie chmury i mokry asfalt, zagapił się... Dowódca krzyknął:
"Szybciej, szybciej, pociąg nie będzie czekać, wyłaź!" I, mały, zaaferowany, w
szynelu do samej ziemi ruszył przed siebie, niecierpliwie roztrącając tłum.
Sasza poczuł na sobie czyjś wzrok, obejrzał się, ale nie zauważył żadnej
znajomej twarzy i poszedł dalej, do swojego wagonu, prowadzony przez dwóch
konwojentów. A to Waria patrzyła na niego i płakała. Przeznaczenie
skrzyżowało ich drogi, ale nie pozwoliło pożegnać się choćby wzrokiem. Nie
udało się. A później on sam wszystko zepsuł. Jak mógł tak okrutnie rozmawiać
z Warią przez telefon! Przypomniał sobie jej posmutniały głos: "Saszo, nic
więcej nie chcesz mi powiedzieć?" Zadzwoni do niej. Żeby tylko jeszcze raz
usłyszeć jej głos, nieważne, co powie - żeby tylko wiedziała, jak Sasza ją ceni,
jak jest z niej dumny, jak przeklina samego siebie za tamtą rozmowę...
A Gleb grał i grał.
"Oczy czarne i namiętne, i płonące, i przepiękne, jakże kocham was, jak się
boję was, ech, ujrzałem was w niefortunny czas..."
Krążąc w tańcu po sali Sasza widział Lenę, też zerkała na niego, na grupę,
uśmiechała się do Gleba, a gdy Sasza ogłosił przerwę i podszedł do nich, jej
twarz wydawała się spokojniejsza.
- No jak? - spytał Sasza. - Nie nudzisz się?
- Jestem wstrząśnięta!
- Mogłabyś mi akompaniować jak Gleb?
- Akompaniować? Wątpię. Gram tylko z nut.
- Po co nuty? - wtrącił Gleb. - Pamięta pani jakieś tango?
- Oczywiście. "Strumienie szampana", "Zmęczone słońce"...
Gleb zagrał kilka akordów.
- To?
- Tak. Wstał.
- Proszę zagrać.
Lena usiadła do fortepianu, zagrała tango. Potem podniosła wzrok znad
klawiatury.
- Nie grałam od stu lat. Jak wyszło?
- Wspaniale, cudownie! - zawołał Gleb.
- A mówiłaś, że jesteś tylko tłumaczką - powiedział Sasza. - Tymczasem
okazuje się, że masz drugi zawód.
- Nigdy nie myślałam, że to może być praca.
- No więc teraz pomyśl. Chyba lepsze to niż dźwiganie podkładów.
Gleb uniósł brwi ze zdziwieniem, Lena zmarkotniała.
- Nie martw się - powiedział Sasza. - Gleb wie, gdzie pracujesz, i nie
przeszkadza mu to. Spróbujemy urządzić cię u nas. Będziesz akompaniatorką.
No jak, Gleb, załatwimy?
- Postaramy się.
- Wynajmiemy ci dobre mieszkanie i będziemy cię ochraniać, bo dla
tubylców jesteś zbyt piękna.
- Nie tylko dla tubylców - dodał Gleb.
Lena wstała.
- Muszę już iść. Do domu daleko, a jutro trzeba wstać do pracy.
- Kiedy powinien przyjść Stasik? - spytał Sasza.
- Przed ósmą - odparł Gleb.
- To świetnie. Leno, zaczekaj jeszcze chwilę. Sasza zwrócił się do uczniów,
klasnął w dłonie.
- Koniec przerwy! Proszę dobrać się parami.
"Żegnaj, żegnaj, moja ty najdroższa, nie pokocham żadnej innej już, to
ostatnie, pożegnalne tango ścielę ci do stóp jak pęki róż..."
Sasza zaczął tańczyć, znów wrócił myślami do Wari, po raz nie wiadomo
który powtarzał wszystko, co opowiedziała o niej Lena: "Taka młoda, taka
piękna, a całe życie poświęca innym". Do niego też pisała: "Jakże chciałabym
wiedzieć, co teraz robisz..."
Pragnęła dodać mu sił swoją miłością. Teraz odwiozła synka Leny na Daleki
Wschód... A on dyskutował z Glebem: lud, kmioty... Nie, nie wszyscy są tacy!
Sasza odruchowo ścisnął dłoń swojej partnerki, dziewczyna popatrzyła na niego
ze zdziwieniem.
- Zrobiłam coś nie tak?
- Wybacz - przeprosił. - Zuch z ciebie, znakomicie tańczysz. Zamyśliłem
się...
Gleb zagrał kolejną melodię.
"To już kres drogi, wszystko skończone, pragnie odpocząć serce zmęczone..."
Dopasowywał do rytmu tańca każdą piosenkę, nawet cygańskie romanse,
wiedział, że Sasza je lubi. Lena siedziała obok niego, coś jej tłumaczył, coś
wyjaśniał, pewnie instruował, jak akompaniować. Zjawił się Stasik, też usiadł
w pobliżu fortepianu. Do sali wchodzili uczniowie z następnej grupy.
Sasza skończył wreszcie zajęcia, spojrzał na Gleba.
- Odwieziesz Lenę?
- Nie trzeba, sama dojadę.
- Odwiezie cię samochodem, wysiądziesz, gdzie zechcesz.
- Macie samochód?
- W tym mieście wszystkie auta są nasze - roześmiał się Gleb.
- Tylko nie zniknij nam z oczu. Wiesz, gdzie nas znaleźć. Rano jesteśmy w
domu, wieczorem tutaj. Spróbujemy urządzić cię w naszej brygadzie.
- Muszę to przemyśleć.
- Myśl, byle nie za długo.
Gleb wrócił, gdy kolejna grupa kończyła już zajęcia.
- No, kochanieńki, muszę ci zameldować, że Lena mieszka za rafinerią,
ciemno, jakieś domki, za nimi baraki, dalej nie pozwoliła mi jechać. Ani
odprowadzić. Oczywiście nalegałem: "Nie puszczę pani samej".
Odprowadziłem ją. Baraki stoją rzędami, jak w łagrze. Przed każdym pali się
lampa, a w środku egipskie ciemności, pewnie chodzą spać o jednej godzinie
albo ktoś im wyłącza światło, cholera wie. Kiedy podeszliśmy do baraków,
pożegnała się ze mną i szybko odeszła, ale zauważyłem: mieszka w drugim
baraku z prawej.
Przy kolacji Sasza opowiedział Glebowi historię Leny. Gleb słuchał uważnie,
chociaż w losach Leny jak na dzisiejsze czasy nie było nic szczególnego, takich
jak ona spotykało się na każdym kroku.
- Myślałem, że jest nauczycielką: twardo wymawia końcówki.
- Długo mieszkała za granicą, stąd ta wymowa, potem pracowała jako
tłumaczka w jakimś wydawnictwie technicznym.
- Ojciec mógł ją lepiej urządzić.
- Nie, jej ojciec był z tamtych, prawdziwych! Poza tym sama Lena by się na
to nie zgodziła. Ja też w swoim czasie uwierzyłem, że kraj potrzebuje
inżynierów.
- Byli kiedyś ideowcy... - zakpił Gleb.
- Właśnie - roześmiał się Sasza. - Chcieliśmy służyć socjalistycznej
ojczyźnie, ale okazaliśmy się niepotrzebni.
- Taka kobieta - powiedział Gleb. - Zna trzy języki, a kazali jej nosić
podkłady, układać tory, wbijać nity. No i masz wiersze o przepięknej damie.
- Dobra, zamów no jeszcze po sto gramów.
- Patrzcie, patrzcie - zdziwił się Gleb. - Sam proponujesz! Co się stało?
- Mam problemy.
Wypili, zakąsili.
- Rozumiesz, jest taka sprawa - powiedział Sasza. - Miałem kiedyś ukochaną,
dawno, jeszcze w Moskwie. Jak by ci tu powiedzieć? Miłość? Taki dzieciak,
siedemnaście lat, podobałem się jej, fajna dziewczyna, ładna, mądra, z
charakterem. Potem mnie zamknęli, chodziła po więzieniach, przynosiła paczki,
opiekowała się moją matką, pisywała do mnie, kiedy byłem na zesłaniu,
odpisywałem, marzyłem, żeby się z nią spotkać, ma na imię Waria. Po powrocie
z Syberii dowiedziałem się, że przez ten czas wyszła za mąż, co prawda potem
szybko się rozwiodła, ale rozumiesz, jakbym dostał obuchem w łeb, zerwałem,
uciąłem wszystko. A teraz Lena opowiedziała mi, jak było naprawdę, a było
zupełnie inaczej, niż myślałem, długo by tłumaczyć. Po prostu nie miałem racji,
potraktowałem Warię po chamsku, niesprawiedliwie, czekała na mnie, a ja ją
odtrąciłem.
- Kochałeś ją?
- Kochałem.
- A teraz?
- Teraz też kocham.
- A ona?
Sasza wzruszył ramionami.
- Nie wiem, nie widzieliśmy się pięć lat.
- Problem... - powiedział Gleb przeciągle. - Młoda dziewczyna, przecież nie
będzie żyć tyle lat jak w klasztorze. No, ale z drugiej strony, pierwsza miłość!
Tego się, kochanieńki, nie zapomina.
- Zadzwonię do niej - zdecydował się Sasza.
- Słusznie - przytaknął Gleb. - Zaproś ją tutaj. Wynajmiemy najlepszy pokój
w hotelu. Wtedy jakoś dojdziecie do ładu.
- Jak ona tu przyjedzie? Pracuje, uczy się.
- Pierwszy maja blisko, weźmie parę dni urlopu, będziecie mieli miesiąc
miodowy. Za to trzeba wypić, kochanieńki!
Świetny pomysł! Lena też jest w Ufie. Waria ucieszy się, kiedy usłyszy:
"Przyjedź do nas! Spotkamy się we trójkę!"
- Teraz co do Leny - powiedział Sasza. - Musimy ją wziąć do nas, bo zginie
przy tych podkładach.
- Musimy. Koniecznie - zgodził się Gleb. - Pogadam z Lonią i Stasikiem,
jakoś się podzielimy godzinami. Boję się tylko, że Maszka stanie okoniem:
Lena jest wysiedlona.
- Kaniewski to też wysiedleniec, a gra w tutejszej orkiestrze symfonicznej.
Nazwisko? Maszka pewnie nigdy nie słyszała o Budiaginie, nie zna się na
polityce.
- Przypuśćmy. A Siemion? Znowu powie, że nie potrzebujemy pianistów.
- Jeśli odmówi, jutro rzucę robotę i wyjadę.
- Aż tak?
- Aż tak. Nawet nie ma się nad czym zastanawiać.
- Kochanieńki, ja się nie zastanawiam, ale obmyślam, jak wszystko załatwić.
Pomysł z odejściem jest dobry. W razie czego ja też zagrożę, że odejdę razem z
tobą.
Sasza dzwonił do Moskwy zazwyczaj w niedzielę. Do niedzieli zostały
jeszcze trzy dni. Nie ma sensu czekać tak długo. Nazajutrz zatelefonował do
Wari.
- Z kim będzie rozmowa? - spytała telefonistka.
- Z Iwanową Warwarą Siergiejewną.
- Czekajcie. Potem powiedziała:
- Abonent nieobecny.
To samo powtórzyło się następnego dnia. Pewnie Waria jest w instytucie.
W niedzielę zadzwonił najpierw do mamy. Jak zwykle czekała na telefon od
niego. Zdrowie, samopoczucie... Kończąc rozmowę spytał:
- Co u Wari?
I nagle poczuł, że mama zwleka z odpowiedzią.
- Waria - powtórzyła. - Saszeńko, Waria wyszła za mąż.
- Za mąż?
- Tak. Za dobrego, uczciwego człowieka. Znają się od kilku lat, ale decyzję
podjęli w jeden dzień. Tak się złożyły okoliczności. Rozumiesz mnie?... Takie
czasy, Saszeńko, tobie nie trzeba tego tłumaczyć.
- Kiedy to się stało?
- Dwa tygodnie temu.
- No cóż - powiedział Sasza. - Przekaż jej życzenia ode mnie. Najlepsze,
najszczersze i najserdeczniejsze.
Część druga
I marmur lejtenantów:
Nagrobny pomnik z dykty.
B. Słucki
1.
2.
TESTAMENT
Koniec, jak sądzę, jest bliski. Te słowa zostaną ogłoszone po mojej śmierci.
Nie mam powodu odpowiadać tu na głupie i podłe oszczerstwa Stalina i jego
agentury: niczym nie splamiłem honoru rewolucjonisty. Nigdy nie wdawałem
się w żadne potajemne rozmowy i porozumienia z wrogami klasy robotniczej.
Tysiące przeciwników Stalina padły ofiarą podobnych, fałszywych oskarżeń.
Przyszłe pokolenia rewolucyjne przywrócą im polityczny honor i należycie
odpłacą oprawcom z Kremla.
Gorąco dziękuję przyjaciołom, którzy pozostali mi wierni w najtrudniejszych
dniach mego życia. Nie wymieniam tu nikogo, gdyż nie sposób wymienić
wszystkich.
Jedyną osobą, wobec której mam prawo zrobić wyjątek, jest moja
przyjaciółka Natalia Iwanowna Siedowa. Los dał mi szczęście być
bojownikiem o sprawę socjalizmu i jej mężem. W ciągu prawie czterdziestu lat
naszego wspólnego życia była niewyczerpanym źródłem miłości,
wielkoduszności i czułości. Wiele wycierpiała, zwłaszcza w ostatnim okresie
naszego życia. Pociechą jest dla mnie myśl, że zaznała również dni szczęścia.
Przez czterdzieści trzy lata mego świadomego życia byłem rewolucjonistą,
czterdzieści dwa walczyłem pod sztandarami marksizmu. Gdybym mógł zacząć
wszystko jeszcze raz, postarałbym się uniknąć tych czy innych błędów, ale
poszedłbym tą samą drogą. Umrę jako proletariacki rewolucjonista, marksista,
dialektyczny materialista i ateista. Moja wiara w komunistyczną przyszłość
ludzkości jest dziś nie mniej gorąca, lecz jeszcze silniejsza niż w dniach
młodości.
Natasza podeszła do okna i otworzyła je szerzej, żeby powietrze mogło
napłynąć do pokoju.
Widzę soczyście zielone pasmo trawy pod ścianą, czyste błękitne niebo i
wszechobecny blask słońca.
Życie jest piękne. Niech przyszłe pokolenia uwolnią je od zła, ucisku i
przemocy, niech czerpią z niego radość. 27 lutego 1940 r., Coyoacan L. Trocki.
3.
4.
5.
O dziewiątej byli gotowi, lecz Lena spóźniała się. Gleb wyglądał przez okno,
czy nie idzie, nerwowo krążył po pokoju.
- Coś ją zatrzymało - uspokajał go Sasza. - Zaraz przyjdzie. Minęła dziesiąta,
jedenasta... Pociąg za godzinę...
- Może pojechała prosto na dworzec? - zastanawiał się Gleb.
- Nie zrobiłaby takiego głupstwa, pewnie nie dali im wolnego dnia. O
dwunastej pojechali do Leny.
Przed barakiem siedziała ta sama staruszka, która rozmawiała z nimi
ostatnim razem. Na widok Saszy i Gleba powiedziała cicho:
- Idźcie stąd, idźcie, nie ma Leny.
- Kiedy ją zabrali?
- Wczoraj, idźcie, idźcie. Nie ruszali się z miejsca.
Staruszka przywołała Gleba palcem.
- Synku, a jakiej ona jest narodowości?
- Rosjanka.
- A wiary jakiej? Prawosławnej czy innej?
- Prawosławnej.
- Niech ją Bóg ma w swojej opiece - wyszeptała stara kobieta.
W izbie przyjęć NKWD przy ulicy Jegora Sazonowa wypełnili ankietę:
Budiagina Jelena Iwanowna, urodzona w 1911 roku, adres - osiedle Nieftiegaz,
kto się dowiaduje - Dubinin Gleb Wasiliewicz, stopień pokrewieństwa...
- Napisz "narzeczony" - poradził Sasza.
- Nie, napiszę "brat cioteczny", tak będzie lepiej.
- Nie podawaj się za krewnego Budiaginów, rozumiesz? Pisz "narzeczony"!
- Każdy może się podać za narzeczonego, spławią jak nic. Krewny to co
innego. Niech spróbują nie udzielić informacji!
- Tylko się nie stawiaj. Bez popisów!
- Sam wiem, kochanieńki! Tylko się nie wtrącaj, bo wszystko zepsujesz.
Podszedł do okienka, zapukał, oddał ankietę.
- Czekać!
Czekali długo, choć interesantów było niewielu. Pojedynczo wychodzili na
papierosa, Sasza kupił w kiosku "Prawdę", przejrzał: podboje Hitlera w
Europie, niezłomna przyjaźń z Niemcami, zabójstwo Trockiego, dokonane
przez "jednego z najbliższych współpracowników... Zamordowali go jego
zwolennicy, terroryści, których sam uczył skrytobójstwa, zdrady i
wiarołomstwa".
Sami go zamordowali! Wszystkich mają za idiotów.
Gleb chodził tam i z powrotem po poczekalni, niecierpliwie spoglądał na
okienko.
- Dubinin! Gleb podszedł. Sasza stanął przy nim.
- Dowód! Sasza chwycił Gleba za rękę - nie dawaj!
- Po co wam mój dowód?
- Informacji udziela się po okazaniu dokumentu tożsamości pytającego.
Gleb wyciągnął dowód, odepchnął Saszę, podał dokument. Okienko
zatrzasnęło się. Odeszli na bok.
- Po co dałeś im dowód?! Trzeba było powiedzieć, że nie masz przy sobie!
Teraz się przyczepią - znaleźli w Ufie krewniaka Budiagina. Pryskajmy stąd,
zanim będzie za późno! W Kalininie wyrobisz sobie nowy dowód.
Pociągnął Gleba do wyjścia, ale ten znów go odepchnął.
- Chromolę to! Nie wyjdę, dopóki mi nie powiedzą, gdzie jest Lena. Żadne
argumenty nie skutkowały. Gleb, zazwyczaj taki ostrożny, teraz szedł jak taran.
Obok okienka otworzyły się drzwi, wyszedł z nich gruby niski enkawudzista
w okularach. Podniósł dokument do oczu:
- Dubinin!
- To ja.
Enkawudzista przyjrzał mu się uważnie, uchylił szerzej drzwi, przytrzymał je
ręką i powiedział:
- Wejdźcie!
- Po co?
- Tam wam wytłumaczą po co, wchodźcie!
Gleb zbliżył do niego wykrzywioną gniewem twarz.
- Dlaczego tam, a nie tutaj?
Funkcjonariusz cofnął się o pół kroku, znów przysunął papier do oczu.
- To wy pytacie o... Budiaginę Jelenę Iwanownę?
- Tak, ja.
- No więc tam was poinformują.
Sasza podszedł bliżej.
- Gleb, spóźnimy się do pracy. Enkawudzista wbił w niego wzrok.
- A wy kto?
- Kolega. Szliśmy do roboty, poprosił, żeby z nim zajść, no to wszedłem.
- Idźcie stąd. Kolega was dogoni. Chodźcie, obywatelu Dubinin.
- Gleb! - Sasza chwycił przyjaciela za rękaw. Enkawudzista brutalnie
odepchnął go ramieniem, przepuścił Gleba przed sobą, zatrzasnął drzwi.
Sasza dławił się nienawiścią, rozpaczą i poczuciem własnej bezsilności.
Krzyczeć, protestować? Wyskoczy dziesięciu osiłków z kwadratowymi
mordami, obezwładnią, skatują, wrzucą do celi, a stamtąd jest tylko jedno
wyjście - wiadomo dokąd. Władzę przejęła banda kryminalistów, jak z nimi
walczyć? Iść na pewną śmierć? Nikomu nic z tego nie przyjdzie, nikt się nawet
nie dowie o jego losie.
Sasza wyszedł na ulicę, zatrzymał samochód, podał adres Siemiona
Grigoriewicza. Siemion ma swoje układy z Glebem, a poza tym prowadził
kursy tańca w klubie NKWD, kogoś na pewno poznał, może porozmawia, z
kim należy, wyciągnie Gleba?
Siemion Grigoriewicz wysłuchał relacji Saszy, obiecał coś zrobić. Pod koniec
dnia oznajmił jednak, że niczego się nie dowiedział, po czym nie patrząc na
Saszę powiedział swoim aktorskim, modulowanym głosem:
- Saszeńko, zajęcia w waszych grupach dokończę sam, a wy jeszcze dziś
możecie rozliczyć się z Nonną.
Tak. Pozbywa się go. Glebowi też nie pomoże.
- No cóż - zgodził się Sasza. - Mogę się rozliczyć. Ale to jeszcze nie
wszystko, Siemionie Grigoriewiczu.
Tamten patrzył na niego wyczekująco.
- Rozliczenie to jeszcze nie wszystko - powtórzył Sasza. - Musicie wydać mi
zaświadczenie, że pracowałem u was od dnia tego i tego do tego i tego, przybić
w dowodzie pieczątkę o zwolnieniu z pracy... aha, i jeszcze coś... - Wyjął z
kieszeni legitymację związkową, otworzył ją. - Mam nie opłacone składki za
ostatnie trzy miesiące. Taki to ze mnie nieodpowiedzialny pracownik.
- Sasza... Czy wy nie rozumiecie?! To potrwa, będziecie musieli poczekać.
Sasza wzruszył ramionami.
- Nigdzie się nie śpieszę. Może znajdę sobie w Ufie inną pracę...
Brwi Siemiona Grigoriewicza uniosły się do góry.
- Uważałem was za rozsądniejszego człowieka. Aresztowano waszego
najbliższego kolegę. Znajomą, którą mi polecaliście, też aresztowano.
- Ajajaj - roześmiał się Sasza. - Niezłe ptaszki uwiły sobie u was gniazdko,
Siemionie Grigoriewiczu.
Napawał się przerażeniem tamtego. Siemion chce, żeby Sasza natychmiast
zniknął. Nie, nie zniknie! Nie zwieje, nie ucieknie! Wyjedzie, kiedy zechce.
Zamkną go? Proszę bardzo, zamykajcie. Ale sam nie ma zamiaru uciekać na
złamanie karku. Owszem, jest bezsilny, nie może pomóc Lenie i Glebowi, ale
nie opuści ich ot tak, po prostu.
- Za pozwoleniem, za pozwoleniem... - W głosie Siemiona Grigoriewicza
zabrzmiały nutki histerii. - Nigdy nawet nie widziałem tej kobiety, a gdy tylko
usłyszałem jej nazwisko, natychmiast odmówiłem przyjęcia do pracy.
- I poczytuje pan to sobie za zasługę? Dobrze, nie będziemy prawić morałów
na ten temat. Wszystko jasne: chce pan, żebym wyjechał. Polecenie Marii
Konstantinowny?
- Tak, Maria Konstantinowna też uważa, że byłoby to dla was najlepsze
wyjście.
- A panu nie radziła wyjechać?
- Musimy dokończyć zajęcia w dwóch grupach.
- Akurat... "Dwie grupy". Nie dokończy pan zajęć, Siemionie Grigoriewiczu.
Pryśnie pan stąd, gdzie pieprz rośnie. Zwróci pan pieniądze za przerwany kurs,
żeby nikt nie miał pretensji, żeby pana nie poszukiwano. Załatwi pan wszystkie
formalności. Ja chcę tego samego. Muszę mieć dokumenty w porządku. Niech
pan to przekaże Marii Konstantinownie.
Maria Konstantinowna zmierzyła Saszę nieprzyjaznym wzrokiem, postawiła
pieczątkę w dowodzie, osobiście wkleiła znaczki do legitymacji związkowej i
wydała świadectwo pracy. Świadectwo było na oficjalnym blankiecie
Baszkirskiego Republikańskiego Gastrolbiura, ale podpisał je "kierownik
kursów S.G. Zinowiew". Potem sięgnęła po słuchawkę, dając Saszy do
zrozumienia, że to już wszystko - idź sobie, nie stercz tutaj, jestem zajęta.
Zachowywała się lekceważąco i po chamsku.
- Dziękuję. - Sasza wziął dokument, bez pośpiechu schował do kieszeni
dowód i legitymację. - Prawdopodobnie będę w Moskwie. Co mam przekazać
Uljanie Zacharownie?
- Uljanie Zacharownie? - Bezczelnie popatrzyła mu w oczy. - Czyżbyście ją
znali? Ale żmija!
- Zapomniałaś? - Sasza udał zdziwienie. - Ja też niewiele pamiętam. Z kim to
w przytulnym pokoiku piłem wódkę i grzybkami zakąszałem, z kim to spałem
w łóżeczku pod lustrem? Może mi przypomnisz?
Siedziała za biurkiem ze spuszczoną głową, na jej buriackiej twarzy drgały
napięte mięśnie.
- Milczysz? - Sasza wskazał telefon. - No, dlaczego nie wzywasz milicji?
Dzwoń: rozrabiają w moim gabinecie!... Boisz się? Że opowiem o twoich
grzybkach i łóżku? Nie bój się, nic nie powiem. Nie chcę brudzić tobą rąk!
Gleb nie wrócił ani nazajutrz, ani za tydzień. Po jego rzeczy też nikt nie
przyszedł. Bydlaki, sukinsyny! Sasza nigdy jeszcze nie czuł takiej nienawiści,
takiej żądzy zemsty. Byle tylko dożyć chwili odwetu...
Rozliczył się z gospodynią, spakował walizkę Gleba. Harmonista Lonia dał
słowo, że jeśli Gleb nie wróci w ciągu paru miesięcy, odeśle walizkę do jego
ciotki. Gleb wyszedł z domu w letniej koszulce i sandałach. Na etapie zginie
bez ciepłego ubrania. Może ciotka zdoła mu je jakoś dostarczyć.
Dziewczyny na poczcie zapakowały harmonię Gleba do tekturowego pudła,
napisały: "Ostrożnie, szkło!" Sasza włożył do przesyłki list, poinformował
ciotkę, co się stało, poradził, do kogo się zwrócić, napisał, gdzie został dobytek
Gleba.
Zadzwonił do mamy. Jak zawsze mówił spokojnym głosem, wesoło i
dziarsko. Nie wspomniał, że wyjeżdża z Ufy. Kończąc rozmowę jakby
mimochodem, ale wystarczająco dobitnie powiedział:
- Była tu Lena, moja szkolna koleżanka.
- Tak tak, znam.
- Zachorowała, na długo... Przekaż jej rodzinie i znajomym. Rozumiesz
mnie?
- Tak, rozumiem, przekażę.
Oczywiście mama ma na myśli Warię. Jej przekaże.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
W dniu napaści Niemiec na Związek Radziecki premier Wielkiej Brytanii
Winston Churchill wygłosił przemówienie radiowe:
"Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat nikt nie był bardziej konsekwentnym
przeciwnikiem komunizmu niż ja. Nie cofnę ani jednego słowa, które o nim
powiedziałem. Wszystko to jednak blednie wobec dramatu, rozgrywającego się
dziś na naszych oczach. Przeszłość z jej zbrodniami, tragediami i szaleństwem
nie ma już znaczenia. Widzę rosyjskich żołnierzy, stojących na progu swej
ojczystej ziemi, broniących pól, które od niepamiętnych czasów uprawiali ich
ojcowie. Widzę ich, broniących swych domów, gdzie modlą się ich matki i żony
- tak, bo bywają chwile, gdy modlą się wszyscy bez wyjątku... Widzę, jak
nadciąga przeciw nim nikczemna nazistowska machina wojenna, kierowana
przez eleganckich pruskich oficerów w dzwoniących ostrogach, którzy dopiero
co pokonali i powalili na kolana dziesiątki państw. Widzę szarą, wyćwiczoną,
posłuszną masę tępego żołdactwa, zaślepione hordy Hunnów, podobne do
chmar pełznącej szarańczy. Widzę na niebie niemieckie bombowce i myśliwce,
rade, że znalazły, jak się im wydaje, łatwą i pewną zdobycz.
A za tym wszystkim widzę bandę zbirów, którzy planują, organizują i
ściągają na ludzkość tę lawinę nieszczęść.
Musimy zabrać głos teraz, dziś, nie zwlekając ani jednego dnia. Jesteśmy
zdecydowani unicestwić Hitlera i wszelkie ślady faszyzmu. Nikt nie może nas
powstrzymać, nikt i nic. Nigdy nie będziemy negocjować ani z Hitlerem, ani z
nikim z jego bandy. Będziemy walczyć z nim na lądzie, na morzu i w
powietrzu, dopóki z Bożą pomocą nie uwolnimy Ziemi od jego złowieszczego
cienia i nie wyzwolimy narodów z jego niewoli. Każdy człowiek albo każdy
kraj, który sprzyja Hitlerowi, jest naszym wrogiem. Każdy człowiek albo każdy
kraj, który walczy z faszyzmem, może liczyć na naszą pomoc.
Sprawa każdego Rosjanina jest sprawą wolnych ludzi i wolnych narodów we
wszystkich zakątkach kuli ziemskiej. Podwoimy nasze wysiłki i będziemy
walczyć ramię w ramię, dopóki starczy sił i życia".
Po upływie dwóch dni poparcie dla Związku Radzieckiego zadeklarował
prezydent USA, Roosevelt.
Przydał się Litwinow. ON postąpił słusznie, oszczędzając mu życie.
I oto Litwinow siedzi w jego gabinecie. Poskriebyszew podał herbatę,
ciastka. Przyniósł też jakąś paczuszkę, położył obok tacy.
- Co to?
- Pilna przesyłka z Leningradu, od towarzysza Żdanowa.
- A cóż tam jest pilnego?
- Nie wiem. Dostarczono z adnotacją: "Nie otwierać, przekazać
towarzyszowi Stalinowi do rąk własnych".
- Dobrze, przeczytam. Później.
Stalin poszedł do sąsiedniego pokoju, przyniósł butelkę koniaku, nalał sobie
do herbaty, wcisnął cytrynę, spytał wzrokiem Litwinowa, czy jemu też nalać.
Litwinow podziękował, odmówił. Stalin tak samo bez pośpiechu zakorkował
butelkę, odniósł ją, wrócił, usiadł do stołu, zamieszał herbatę łyżeczką, upił łyk,
popatrzył na Litwinowa. Zestarzał się Litwinow, posiwiał, ale wciąż jest tak
samo zwalisty, masywny, to samo niezmącone spojrzenie zza szkieł okularów:
ani triumfu, ani żalu. Spośród dawnych towarzyszy i przyjaciół z lat młodości
został tylko on, innych ON zlikwidował - i tych, którzy byli z NIM, i tych,
którzy byli z Litwinowem. Sam Litwinow też codziennie czekał na
aresztowanie. I ani razu nie zwrócił się do NIEGO. Rozmawiał tylko z żoną,
sprytnie rozmawiał, niby o Mołotowie, wiadomo, stary konspirator,
doświadczony. Tak jak przewidywaliśmy.
- Hitler najpierw zaatakował Francję - zaczął Stalin nieoczekiwanie. - Ale
dlaczego zaatakował? Dlatego, że podpisał z nami pakt o nieagresji. Gdybyśmy
tego nie zrobili, napadłby na Związek Radziecki jeszcze w zeszłym roku, gdy
nie byliśmy gotowi do wojny. Teraz musi utrzymywać w okupowanej Europie
dziesiątki dywizji, a rok temu zaatakowałby nas wszystkimi siłami. I dziś byłby
już w Moskwie. I nie siedzielibyśmy tutaj przy herbatce. Jak myślisz: czy
gdyby Hitler w zeszłym roku rzucił na nas wszystkie siły, na dodatek z
błogosławieństwem Anglii i Francji, pilibyśmy tu herbatę?
Wbił w Litwinowa ciężkie spojrzenie. Co odpowie? Zacznie się spierać? Nie,
nie zacznie. Dyplomata.
- Oczywiście nie pilibyśmy tu herbaty - odpowiedział Litwinow. Stalin
odwrócił spojrzenie, znów zamieszał herbatę łyżeczką, upił trochę, podjął
rozmowę:
- Hitler doszedł do Smoleńska i stracił rozpęd. Utknął pod Leningradem, pod
Odessą, i to na długo. Blitzkrieg się nie udał, cały świat to widzi. Teraz
potrzebujemy od Churchilla i Roosevelta nie pięknych słówek, ale konkretnej
pomocy. Pamiętam Churchilla: "Likwidacja komunizmu będzie największym
szczęściem dla ludzkości". To jego słowa, prawda?
- Tak, lecz w tej chwili faszyzm jest dla niego wrogiem numer jeden. Z
Niemcami toczy już wojnę. Sądzę, że bez wahania udzieli nam pomocy.
- Realną pomocą byłby drugi front - powiedział Stalin.
- Churchill nie otworzy drugiego frontu bez Ameryki.
- Czy nas nie zdradzi?
- Boi się zwycięstwa Związku Radzieckiego, ale uważa, że to kwestia
odległej przyszłości. Teraz musi pokonać Hitlera.
Stalin dopił herbatę, odsunął szklankę.
- A jaki jest Roosevelt?
- Roosevelt... Religia, moralność, cnoty i tak dalej, ale znamy jego stosunek
do Hitlera. Na Roosevelta też można liczyć. W najbliższym czasie Ameryka
przystąpi do wojny. Nie dopuści do panowania Hitlera w Europie i Japonii w
Azji.
- Churchill, Roosevelt... Który z nich ma silniejszą osobowość?
- Roosevelt jest bardziej miękki.
Stalin wstał. Litwinow też podniósł się z miejsca.
- No cóż, towarzyszu Litwinow - powiedział Stalin. - Chyba wystarczy już
tego odpoczynku, co? Nie czas teraz na odpoczynek, towarzyszu Litwinow,
mianujemy cię zastępcą Mołotowa. Jeśli zajdzie taka potrzeba, zostaniesz
ambasadorem w USA.
Litwinow wyszedł.
Stalin wyciągnął rękę do dzwonka. Jego wzrok padł na pakiet od Żdanowa.
Zerwał pieczęć, otworzył.
W kopercie znajdowały się trzy niemieckie ulotki. Stalin sięgnął po pierwszą.
I od razu rzuciło mu się w oczy zdjęcie jego syna. Jakow...
Stalin ciężko opadł na fotel. Spełniły się jego najgorsze obawy: Jakow dostał
się do niewoli, jego syn w niewoli. Niemcy informują o tym cały naród
radziecki, całą Armię Czerwoną. I zrobią z Jakowem, co tylko zechcą, zmuszą
do podpisania wszystkiego, co im przyjdzie do głowy. Na zdjęciu uśmiechnięty
Jakow spaceruje po lesie z dwoma Niemcami, zagląda jednemu w twarz, coś
mówi z ożywieniem. Pod zdjęciem podpis:
"To Jakow Dżugaszwili, najstarszy syn Stalina, dowódca baterii 14. Pułku
Haubic 14. Dywizji Pancernej, który 16 lipca oddał się pod Witebskiem do
niewoli wraz z tysiącami innych oficerów i żołnierzy... Komisarze zastraszają
was kłamstwami, że Niemcy źle traktują jeńców. Rodzony syn Stalina swoim
przykładem udowodnił, że to nieprawda. Poddał się, bo wiedział, że wszelki
opór jest bezcelowy". I na odwrocie: "Przepustka do niewoli. Okaziciel
niniejszego przechodzi na stronę niemieckich sił zbrojnych, nie chcąc brać
udziału w bezsensownym rozlewie krwi w obronie interesów Żydów i
komisarzy".
Druga ulotka przedstawiała Jakowa w obozie albo w punkcie zbornym
jeńców, miał na sobie szynel, otaczała go gromada zaciekawionych Niemców.
Na trzeciej uśmiechnięty Jakow (uśmiecha się, niegodziwiec!) coś czyta, obok
siedzi przystojny, wymuskany oficer niemiecki.
I tekst: "Bierzcie przykład z syna Stalina! Wybrał niewolę. Żyje i czuje się
doskonale. Dlaczego więc chcecie iść na śmierć, skoro poddał się nawet syn
waszego wodza? Pokój umęczonej ojczyźnie! Bagnety w ziemię!"
Na drugiej stronie widniał tekst, nakreślony ręką Jakowa: "Drogi ojcze!
Jestem w niewoli, zdrowy, wkrótce pojadę do jednego z niemieckich oflagów.
Traktują mnie dobrze. Pozdrowienia dla wszystkich. Jakow".
Stalin zebrał ulotki, schował je do koperty.
Łajdak! "Traktują mnie dobrze..." Podlec! Zhańbił ojca, zadał cios w plecy
ojczyźnie. Zmusili go? Torturowali? Możliwe. Ale dlaczego się poddał?
Dlaczego się nie zastrzelił? Przecież miał broń! Stchórzył! Stchórzył!
ON nigdy go nie kochał, nawet nie znał, dopóki drogi zięciunio, Alosza
Swanidze, ten bękart, nie przywiózł Jakowa do Moskwy, żeby MU dokuczyć...
Małomówny, obcy, powolny, żadnej dumy, ożenił się, miał córkę, umarła,
rozwiódł się, próbował popełnić samobójstwo, strzelał do siebie, ale spudłował,
nawet palnąć sobie w łeb nie potrafił. Z powodu dziwki, bydlak, umiał
pociągnąć za spust, a teraz, teraz, gdy szło o honor, nie przyszło mu to do
głowy. Później ożenił się drugi raz, z Żydówką z Odessy, porzuconą przez męża
tancerką, nie raczył poszukać skromnej rosyjskiej dziewczyny. Spódnica
okazała się ważniejsza niż reputacja ojca. Szubrawiec! JEGO rodzony syn
poddał się Niemcom. "Traktują mnie dobrze". Łajdak! No cóż, tym gorzej dla
niego. Władca nie może żywić żadnych uczuć wobec własnych dzieci. Iwan
Groźny i Piotr Wielki zamordowali swoich synów. Słusznie postąpili. Stalin
nacisnął dzwonek, spytał Poskriebyszewa:
- Kto tam czeka?
Poskriebyszew położył przed nim kartkę z nazwiskami oczekujących na
audiencję.
Stalin zaznaczył na liście, w jakiej kolejności ich wpuszczać, polecił:
- Na siódmą wieczorem wezwijcie Berię.
Poskriebyszew, który jak nikt inny znał swego szefa, uprzedzał
wchodzących:
- Gospodarz grozi wybuchem.
O siódmej zjawił się Beria. Stalin, który rozmawiał jeszcze z
Szaposznikowem i Wasilewskim, bez słowa podał mu kopertę z ulotkami, Beria
usiadł, zaczął czytać. Szaposznikow i Wasilewski zgarnęli mapy ze stołu,
wyszli.
- Co powiesz? - spytał Stalin.
- Zdjęcia wyglądają na autentyczne. Nie sądzę, żeby to był aktor,
ucharakteryzowany na Jakowa - odpowiedział Beria.
- Sam widzę, że to nie aktor! - wybuchnął Stalin. - Dlaczego dostaję te ulotki
od Żdanowa? Czy były rozrzucane tylko pod Leningradem?
- Nie, na całym froncie. Dotarły do nas.
- Dlaczego nie zameldowałeś?
- Nie wiedziałem, jak wam o tym powiedzieć, towarzyszu Stalin.
- Zatailiście? - Stalin uderzył pięścią w stół.
- Zastanawialiśmy się, co można zrobić w tej sprawie. Chcieliśmy przyjść do
was z konkretnymi wnioskami.
- I co wymyśliliście?
- Trzeba ustalić, gdzie jest Jakow. Niemcy z pewnością pilnują go jak oka w
głowie. Przy masowych przemieszczeniach jeńców trudno będzie zlokalizować
miejsce pobytu.
- A jeśli go znajdziecie - za miesiąc, za rok?
- Postaramy się zorganizować ucieczkę.
Stalin wstał, jak zwykle zaczął spacerować po gabinecie.
Ucieczka... Tysiące naszych żołnierzy nie mogą uciec z niewoli, a syn Stalina
uciekł. Kto w to uwierzy? Naród powie: Stalin dogadał się z Hitlerem,
wyciągnął swojego synalka. Jak po czymś takim naród ma ufać towarzyszowi
Stalinowi?
Przystanął przed Berią.
- Gdy tylko się dowiecie, gdzie jest Jakow, natychmiast mi zameldujcie.
Trzeba pozbawić Niemców możliwości wykorzystywania jego nazwiska na
szkodę naszej armii, naszego kraju.
Beria wstał.
- Żonę - do więzienia - dodał Stalin.
- A córka?
- Niech Swietłana zadecyduje, może odwiezie ją do dziadków.
18.
19.
20.
21.
Sasza wjechał do Griaznego ostatni. Był już dzień, ciemny, zimny, bez
przerwy padał śnieg. Procenko wsiadł do kabiny, zameldował: ludzie
nakarmieni, odpoczywają, wieś jest duża, samochody rozproszyły się po
uliczkach i opłotkach, ustawiono je przy ścianach, w obejściach, z powietrza
będą prawie niewidoczne, poza tym są przysypane śniegiem.
Procenko zaprowadził Saszę do jego kwatery. Solidna, ciepła chata, stary
gospodarz, żona, synowa, wnuki. Przyjęli Saszę gościnnie, ale bez specjalnego
entuzjazmu. Sasza nieco się zdziwił - w innych wioskach odnoszono się do nich
serdeczniej.
Zdjął buty, pogrzał nogi przy piecu, zmienił skarpety, łyknął gorącego
wiejskiego kapuśniaku i poszedł do dróżnika Blinowa. Chciało mu się spać,
głowa opadała, ale jakoś opanował senność.
Blinow okazał się ponurym chłopem, powiedział, że materiały budowlane
dowieziono tylko do wsi Durnoje, leżą na poboczach, a tyczki pewnie się
poprzewracały, zamieć trwa już trzeci dzień. Drogę można poznać po rowach,
zaczynają się dziesięć kilometrów stąd.
- Pojedziecie z nami i pokażecie - powiedział Sasza.
- Po co mam jechać?!
- Jesteście dróżnikiem...
- Pracowałem przy tej drodze, to prawda, ale komu to dziś potrzebne? Poza
tym nigdzie nie mogę jechać. Korzonki mnie bolą, ani się wyprostować...
- Pojedziecie, opatulimy was kożuchem, usadowimy w kabinie, pojedziecie!
Blinow obrzucił Saszę niechętnym spojrzeniem.
- Kiedy macie zamiar jechać?
- Pod wieczór. Jak się ściemni.
- A po co tyle czekać?
- Ludzie nie spali dwie noce, ledwie trzymają się na nogach...
- Trasę do rowów trzeba oczyścić za dnia, nocą pogubimy się w polu. Idź do
przewodniczącej kołchozu, Galiny Iljinicznej, proś, niech da ludzi z łopatami,
odśnieżą, ile będzie można, pokażę gdzie.
22.
23.
24.
25.
"Przedstawicielem" frontu, który przybył do 10. Armii, był sam Żukow.
Wyjechał nocą pod eskortą połowy kompanii ochrony i dwóch samochodów
pancernych.
O jego wyjeździe wiedział tylko szef sztabu Sokołowski. Na telefony z
Moskwy miał odpowiadać: "Generał Żukow jest na inspekcji". Stalin zabronił
dowódcom wyjeżdżać na inne fronty bez jego zezwolenia. Pozwalał poruszać
się jedynie po frontach, którymi dowodzili, ale zawsze był niezadowolony,
chciał, żeby siedzieli przy telefonie.
Oczywiście można by zostawić Golikowa własnemu losowi. Niech Stalin
zobaczy, jak się sprawuje jego pupilek. Tyle że klęska Golikowa oznacza
załamanie całego natarcia. Guderian wedrze się na tyły frontu zachodniego,
przez wyłom runie niemiecka piechota, Moskwa padnie. Teraz Guderian jest
łatwą zdobyczą. Poszedł za daleko, rozciągnął swoje siły, trzeba uderzyć w
podstawę klina, okrążyć Niemców i zniszczyć. On, Żukow, zmusi 10. Armię do
tego natarcia. Jeśli zajdzie potrzeba, rozkaże dziś rozstrzelać niezaradnych
dowódców, wtedy inni poczują smak odpowiedzialności. Gdy giną miliony,
życie kilku ludzi nie ma żadnego znaczenia. Taka jest filozofia Stalina, ale być
może w niej tkwi jego siła.
Bez żelaznej woli Stalina opór wobec takiego wroga byłby niemożliwy.
Stalin popełnia wiele niewybaczalnych błędów, naród płaci za nie straszliwą
cenę. Nie ma jednak innego przywódcy. Trzeba mu się podporządkować. I
zmusić do tego podwładnych. Tylko to może uratować kraj.
Tak rozmyślał Żukow na tylnym siedzeniu samochodu. Codzienne myśli.
Drzemał, budził się. Wiele nocy spędził na tym siedzeniu, wiele przemyślał. Już
nie pamięta nocy, którą przespał jak normalny człowiek, chyba w dzieciństwie,
kiedy mieszkał z matką. W zmurszałej chałupie runął dach, przenieśli się do
stodoły, ale i tam dobrze się spało... W wieku dwunastu lat nauczył się nie
dosypiać. Pracował u kuśnierza od szóstej rano do jedenastej wieczorem, sypiał
na podłodze pracowni. Cała reszta życia - na koniu, w samochodzie, w drodze.
Był szczęśliwy, jeśli udawało się zdrzemnąć kilka godzin. W Moskwie, w
Sztabie Generalnym, narady przeciągały się do późnej nocy - Stalin wyjeżdżał z
Kremla nad ranem, dopiero wtedy można było wrócić do domu.
Od czasu do czasu samochody zatrzymywały się, zwiad meldował, że droga
wolna. Wtedy jechali dalej.
Nieoczekiwany postój zdarzył się pod samym Prońskiem. Było jeszcze
ciemno, ale Żukow już nie spał. Adiutant zameldował:
- We wsi zauważyliśmy jakieś samochody, nie wiadomo czyje, myśleliśmy,
że to Niemcy, ale okazało się, że nasi, coś jakby kompania samochodowa.
- Z której dywizji?
- Nie wiem, towarzyszu generale armii. Obudziliśmy kierowców, nie potrafią
wyjaśnić, komu podlega ich kompania.
- Zatrzymajcie się we wsi.
Świtało, można już było dostrzec ciężarówki, stały ciasno przytulone do
ścian i szop, niektóre zamaskowano w obejściach.
Pojechali dalej. Po dziesięciu minutach znów stanęli. Przy wjeździe do
Prońska oczekiwał ich Golikow. Na widok Żukowa wcale się nie zdziwił, stary
sztabowy lis domyślał się, kto przyjedzie, podszedł, zameldował: wszyscy
dowódcy dywizji zebrali się w Starożiłowie, niedaleko, trochę na wschód od
Prońska.
- Co to za ciężarówki stoją w najbliższej wsi?
- Ciężarówki? - zdziwił się Golikow. - Nie powinno tu być żadnych
ciężarówek. W tym rejonie nie stacjonuje ani jedna dywizja.
- Tam jest kompania samochodowa.
Golikow wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia.
- Może ukrył ją któryś z dowódców dywizji? Może takie kolumny stoją i w
innych wsiach? A wy piszecie w raporcie, że nie macie środków transportu.
- To nie nasze samochody. Może to jakaś samodzielna kompania?
- Znajduje się na odcinku waszej armii i musicie o niej wiedzieć. Wyjaśnijcie
to i zameldujcie. Ukrywają sprzęt? Chowają? Kto? Z czyjego rozkazu?
Dezerterzy? Skąd? Kto nimi dowodzi?
26.
27.
28.
29.
Bajdek znajdował się na głębokich tyłach, nawet poza zasięgiem niemieckich
samolotów. Waria pracowała u Telanera, kreśliła plany umocnień, budowały je
terenowe oddziały zarządu, bliżej Stalingradu zaś - wojska inżynieryjne frontu
stalingradzkiego. Waria nie jeździła już na budowy.
Ulokowany na tyłach zarząd był instytucją na poły cywilną, lecz przy
rozdziale zaopatrzenia, kwater i umundurowania obowiązywała hierarchia
wojskowa: wyższe dowództwo, średnia kadra, niższa, pracownicy cywilni,
szeregowcy. Kierownik-inżynier bez stopnia żył w gorszych warunkach niż
pierwszy lepszy nierób z wydziału politycznego.
Na tym tle dochodziło do tarć, wioska jest niewielka, wszyscy mieszkają
razem, wiele kobiet, żony legalne i nielegalne. Skargi przyjmował pułkownik
Briedichin, cham i dureń, który zastąpił Igora Władimirowicza na stanowisku
naczelnika zarządu. Rozmawiając z podwładnymi Briedichin z
niezadowoleniem wydymał wargi, niecierpliwie postukiwał palcem o biurko -
streszczajcie się, streszczajcie!
Lepiej traktował tylko Warię, trochę jak równą sobie, jak "swoją", starał się
pozyskać jej sympatię, był usłużny, polecił szefowi wydziału aprowizacji, by
zaopiekował się Warią. Waria słuchała jego głupich dowcipów z
nieprzeniknioną miną, Briedichin wzbudzał w niej odrazę, czuła się upokorzona
tą typowo ich, partyjną konfidencjonalnością. A on, bałwan, niczego nie
dostrzegał.
Któregoś dnia przybiegł do niej zdyszany goniec.
- Towarzyszko techniku wojskowy pierwszej rangi, pułkownik was wzywa.
U Briedichina siedzieli inżynierowie z oddziału polowego, zmęczeni, w
przepoconych bluzach, w kirzowych butach, Briedichin słuchał ich z
niezadowoloną miną. Wskazał Wari krzesło - siadajcie, zaczekajcie...
Waria usiadła, zastanawiając się, dlaczego Briedichin wezwał ją, a nie
Telanera.
Zadzwonił telefon, Briedichin podniósł słuchawkę, powiedział dziarskim
tonem:
- Tak... Tak jest... Jest... Podał Wari słuchawkę. Okazało się, że to Igor z
Moskwy.
- Warieńko, witaj, poznajesz mnie?
- Oczywiście... Coś się stało?
- Nie, po prostu chciałem usłyszeć twój głos. Co u ciebie?
- Jestem zdrowa, pracuję, a ty?
- Jestem zdrów, pracuję, tęsknię.
- A więc wszystko w porządku...
- Nie cieszysz się, że dzwonię?
- Igorze, nie jestem tu sama, rozumiesz? Lepiej pisz.
- No dobrze, dziecinko, całuję cię.
- Ja też. Odłożyła słuchawkę.
- Dziękuję, towarzyszu pułkowniku.
Z przesadną, lecz nie złośliwą galanterią zażartował:
- Do usług, towarzyszko techniku wojskowy pierwszej rangi.
Wari było wstyd przed zmęczonymi inżynierami z oddziału polowego:
wobec nich Briedichin zachowuje się grubiańsko, wobec niej sili się na
uprzejmość. Ona rozmawia sobie z mężem w Moskwie ze służbowego telefonu,
a oni miesiącami czekają na listy z domu. Po powrocie powiedziała Telanerowi:
- Mąż dzwonił z Moskwy. Widzicie, jakie przywileje mają żony generałów.
Wszystko zrozumiał.
- Miał połączenie, zamienił kilka słów z małżonką, ja na jego miejscu też nie
przepuściłbym takiej okazji.
Igor... Dlaczego tak nią wstrząsnął ten niewinny, typowo męski odruch -
wstał z podłogi, otrzepał spodnie. Czyżby wybuchło od dawna tłumione
rozdrażnienie? Dobry, uczciwy, uratował ją, często pisze. Ona zaś odpisuje
nieregularnie, nie znajduje czułych słów, męczy się z każdym zdaniem. Myśląc
o Moskwie nigdy nie wspomina mieszkania przy ulicy Gorkiego. Wspomina
Arbat, swój dom, swój pokój, pocztę na rogu zaułka Płotnikowa, z której
wysyłała przekazy i paczki dla Saszy, szykowały je z Sofią Aleksandrowną,
wspomina "Arbacką Piwniczkę", tam tańczyła z Saszą, i ich szkołę w zaułku
Kriwoarbackim. A gdy myśli o Igorze, to nie wiadomo dlaczego w pamięci
uporczywie pojawia się tamto zebranie związkowe, na którym Igor sypał ich
frazesami, i restauracja "Kanatik", gdzie piskliwym głosem groził Kławie
milicją. Boże, przecież to było tak dawno, po co do tego wracać, po co
wałkować jeszcze raz? Nie, tu chodzi o nią, nie kocha go i nigdy nie kochała,
wychodząc za mąż oszukała samą siebie, jego też oszukała. To ona jest winna,
tylko ona. Przecież żyli zgodnie, nie kłócili się, a jednak nie chce, żeby Igor tu
przyjechał, sama też za nic nie przeniesie się z powrotem do Moskwy. Pewnie
po wojnie w ogóle nie wróci do Igora... Nie wolno żyć z kimś, kogo się nie
kocha, to nieuczciwe! Igor nie ma jeszcze czterdziestki, jest przystojny, znany,
urządzi sobie życie. A ona? Drugie małżeństwo i znów niepowodzenie.
Widocznie nigdy nie powinna wychodzić za mąż.
Mieszkała w jednym pokoju z doktor Iriną Fiedosiejewną - lekarz wojskowy,
partyjna, bezceremonialna, kategoryczna, ale zgodna we współżyciu i, co
najbardziej podobało się Wari, daleka od babskich plotek i dąsów. Nie zginała
karku przed zwierzchnikami, wszystkich pacjentów traktowała jednakowo,
niezależnie od stopnia i funkcji, ale swój personel trzymała krótko, powtarzała
pielęgniarkom:
- Dziewczyny, wybijcie sobie z głowy romansy! Na wojnie mężowie są tylko
chwilowi. Bierzcie przykład z Warwary Siergiejewny, żadnego chłopa nie
dopuści.
- Warwara Siergiejewna ma męża w Moskwie - próbowały oponować siostry.
- Mąż, mąż - złościła się Irina Fiedosiejewną. - Mąż na myśli wciąż! Ja
swojego łajdaka przepędziłam, nawet alimentów nie chciałam, sama syna
wychowałam, też jest lekarzem. Na siebie liczcie, a nie na męża.
Opowiadała Wari: w trzydziestym szóstym roku wzięła na wychowanie
dziewczynkę - Hiszpankę, Izabellę, której rodzice zginęli podczas
bombardowania Madrytu.
- Dobre dziecko, skończyła piętnaście lat, mądra, pracowita, nauczyciele nie
mogą się nachwalić. Ja też spełniłam obowiązek proletariackiej solidarności.
Powiedziała to z dumą, takie święte słowo! Lenin, Stalin - przy tych
nazwiskach na jej twarzy pojawiał się wyraz surowej powagi i czci. Nie miała
żadnych wątpliwości. Tak, wiele jest bałaganu, niedbalstwa, niedociągnięć,
nawet bezprawia, ale winni są urzędnicy, biurokraci, prawda nie dochodzi do
towarzysza Stalina, gdyby ją znał, pokazałby tym łajdakom, kompromitują,
swołocze, partię i rząd.
Była absolutnie pewna zwycięstwa nad Hitlerem, gwarancję tego zwycięstwa
stanowił nasz ustrój społeczny - władza radziecka.
- Kim byśmy byli, gdyby nie władza radziecka? Mój ojciec to prosty chłop,
matka - wiejska baba, analfabetka, a ja ukończyłam studia. Dzięki komu?
Dzięki władzy radzieckiej. Skąd się wywodzą inżynierowie, technicy w naszym
zarządzie? Z ludu. Generałowie, dowódcy, wszyscy byli zwykłymi żołnierzami
Armii Czerwonej, to krew z krwi ludu, żaden Hitler nas nie pokona!
Waria miała ochotę spytać: a gdzie miliony chłopów, którzy pomarli z głodu
w czasie kolektywizacji, gdzie bohaterowie wojny domowej, wymordowani w
trzydziestym siódmym roku, dlaczego Niemcy są już w Stalingradzie? Milczała
jednak, pamiętając o obietnicy, jaką złożyła Igorowi, przerażało ją tylko, jak
bardzo namieszano ludziom w głowach, jak wyprano im mózgi. Ot, przygarnęła
sierotę poczciwa, prosta ruska baba, ale nie - "solidarność proletariacka"!
Wszystko jest właśnie takie.
30.
32.
33.
Spokój na Łuku Kurskim trwał prawie sto dni. Obie strony przygotowywały
się do starcia, siły były mniej więcej równe (po milionie żołnierzy i oficerów).
Od południa broniły Łuku wojska frontu woroneskiego, od północy - frontu
centralnego (byłego dońskiego), którym nadal dowodził Rokossowski. Właśnie
tam, w wydziale fortyfikacyjnym sztabu wojsk inżynieryjno- technicznych 30.
Armii, służyła obecnie Waria. Stopień: inżynier-kapitan, cztery gwiazdki na
naramienniku z jednym paskiem.
Obwód kurski był dwukrotnie okupowany przez Niemców, toczyły się tu
zaciekłe walki. Zburzone miasta, spalone wsie, na zgliszczach domostw sterczą
jedynie kominy pieców. Sztab wojsk inżynieryjnych rozlokował się w
maleńkiej i być może dlatego ocalałej osadzie. Było ciasno, ale Wari, jako
jedynej kobiecie, przydzielono osobną kwaterę - starą chatynkę, która zapadła
się w ziemię po same okna.
- Nie ma nic lepszego - usprawiedliwiał się kwatermistrz. - Gospodarz i
gospodyni śpią na piecu, odstąpią wam izbę.
Waria weszła, obejrzała chatę. Powiedziała: "Podoba mi się".
Gospodarz, Afinogen Gierasimowicz, miał pięćdziesiąt sześć lat. Waria
sądziła, że jest starszy: wychudła twarz, poorana głębokimi zmarszczkami,
przenikliwe spojrzenie spod krzaczastych brwi, rzadka, siwiejąca bródka,
sękate, spracowane ręce. Chodził w wytartej marynarce i połatanych spodniach,
wsuniętych w zniszczone walonki. Skarżył się:
- Na dworze ciepło, a mnie nogi marzną.
Palił jakieś paskudztwo, ni to trawę, ni to machorkę zmieszaną z trawą.
Waria zaczęła brać dla niego przydziałowy tytoń i papierosy.
- Przecież nie paliliście? - zdziwił się oficer prowiantowy.
- Teraz zaczęłam.
Afinogen Gierasimowicz cieszył się z tytoniu, dokładnie skręcał papierosa,
żeby nie uronić ani okruszka, kiwał głową:
- Głodnemu źle, a bez palenia to całkiem śmierć. Zaciągnie się człowiek
dymkiem i od razu jakby żyć lżej. Ruski człowiek nijak nie może bez tytoniu.
- Niemcy też palą - przekomarzała się Waria.
- Palą, a jakże, nażarł się taki, to i potem zapalić musi, ichnie papierosy
ładnie pachną. Niektórzy Niemcy to i z nerwów palili, ano, kazali im być
zwierzami - niszcz, pal, morduj starych i młodych, i dzieciaczki, i całkiem
malutkie. Pali się twój dom, chcesz gasić - a Niemiec od razu cię zastrzeli: jak
śmiesz ratować swoje dobro! Chowaliśmy się po piwnicach, a Niemiec ta ta ta!
- po piwnicy z automatu albo chatę podpali, no i zostaniesz już w tej piwnicy. A
co do naszych jeńców, to nie policzysz, ilu ich z głodu pomarło i od epidemiów
różnych, chorych i rannych zabijali, zdrowych ze sobą zabierali... Pędzą
głodnych, a jeśli podasz któremu kawalątko chleba, to Niemiec i jego, i ciebie
zastrzeli. Czy tegośmy się od nich spodziewali?
Zerknął z ukosa na Warię, poprawił się:
- Wrogowie, ani chybi, ale też ludzie, tak przecie myślelim. Czy rosyjski
żołnierz zabije niemowlę? A Niemiec zabijał.
Zamyślał się, ślinił palec, troskliwie gasił niedopałek, kładł na talerzu,
później wypali do końca...
- Walczyłem ja w pierwszej światowej, ludności cywilnej nikt nie ruszał,
nijak nie wolno było. I Niemiec nie ruszał. W osiemnastym roku był na
Ukrainie, toż ona tu, obok. A teraz jaką modę przyjął! Do Germanii młodych
wywozić, do roboty. A jakim to niby prawem? No, ale nasz naród niegłupi:
patrzta, mam świerzb. Bada ichni doktor: faktycznie, świerzb na całym ciele, i
na rękach, i na nogach, i na piersi, i, przepraszam za wyrażenie, na dupie. A oni
ze świerzbem nie biorą, boją się. No to zaczęli się ludziska specjalnie
świerzbem zarażać jeden od drugiego, świerzb szybko się rozchodzi, jeiny,
znaczy się, świerzbowy mikrob wszędzie żyje, a mydła od początku wojny nie
uświadczysz - brud. I scherlał naród, przejdziesz od pieca do ławy - tchu brak, a
do słabego każda choroba lgnie... U jednego w chałupie świerzb się zalęgnie -
po miesiącu cała rodzina zaświerzbiona, potem cała wioska, w naszej tylko ja i
moja stara nie chorowalim, bo sami mieszkamy, rąk zaświerzbionych nie
ściskaliśmy, no i o czystość w chałupie jako tako dbamy.
W chacie rzeczywiście było czysto. I pachniało czymś przyjemnym. Jakimiś
ziołami. Gospodyni zbierała je, suszyła, rozkładała wonne wiązki, zioła
wydzielały łagodną, delikatną woń.
- Czy ten świerzb można leczyć? - pytała Waria.
A po co go leczyć? Żeby do Niemiec wywieźli? Smarowali się, żeby mniej
swędziało, przy świerzbie swędzi, że nie idzie wytrzymać, a jak Niemców nasi
przepędzili, to świerzb sam się skończył, widać jego czas minął. Ot, do czego
doprowadzili cywilów! W tamtą wojnę niczego takiego nie było. Ludzie lepsi
byli - i Rosjanie, i Niemcy. Po wojnie wszystko się zaczęło. Czerwoni - białych,
biali - czerwonych... Jeśli byłaś, dajmy na to, pochodzenia burżuazyjnego, to
szłaś pod ścianę, jeśli proletariackiego - też pod ścianę. Naród okrutny się
zrobił... No, matko - zwracał się do żony - podrzuć szyszeczek do samowara,
Warwara Siergiejewna czaj nam przyniosła.
Samowar był duży, mosiężny, z wytłoczonymi na ściankach okrągłymi
znakami firmowymi i medalami.
- Ustrzegliśmy ten samowar przy wszystkich władzach, patrz, ile ma
orderów.
Afinogen Gierasimowicz popijał herbatę, kaszlał, kontynuował rozmowę.
- A jak się skończyła wojna domowa, to wszystko jakby przycichło. I ku
lepszemu poszło. Elektryczność nam założyli, "lampka Lenina" to się nazywało
na cześć towarzysza Lenina Włodzimierza Iljicza, czytelnię otworzyli, szkołę,
rano - dla dzieciaków, wieczorem - dla starych, "likbiez", czyli likwidację
analfabetyzmu zaczęli. Dobrze żyliśmy, nie narzekaliśmy... No, a potem, w
trzydziestym roku - popatrzył na Warię - znów się odwróciło, znów naród zrobił
się okrutny, wygarniali - winnych, niewinnych, ot, każdego, kto się nawinął. A
teraz wojna. Oczywiście, jak to było powiedziane, "zwycięstwo będzie nasze",
to faktycznie prawda, ale jak my dojdziemy do siebie po tej wojnie, to ja
faktycznie nijak nie mogę powiedzieć.
- Myślicie, że nie da się odbudować?
- Dlaczego nie? Chałupy spalone, ale postawić nowe to nie sztuka. Tylko kto
będzie mieszkać w tych chałupach? Miliony narodu na tej wojnie wyginą. A jak
kto żywy zostanie, to już pewnie na wieś nie wróci. Po tamtej wojnie
żołnierzowi spieszno było do domu, jako że ziemię obiecali. A teraz do czego
jechać, do czego wracać? Do ichnich roboczodniówek, do kresek w urzędzie,
kreskami się nie najesz, do życia bez dowodu osobistego? Nigdzie pojechać,
ani w lewo, ani w prawo. Nie, nie wrócą ludzie na wieś. Jak się maszyna w
fabryce zepsuje, to drugą włączą, ale chłopa na wsi nikim nie zastąpisz. Nikim.
Czyli że faktycznie nieprędko wieś się podniesie. A bez wsi - to już nie Rosja.
Zresztą nie ma takiego państwa, co by się bez roli obeszło. Jednym słowem,
nikt nijak nie wyrozumie, co nas czeka. Tak to jest, Warwaro Siergiejewna.
Waria nie miała pojęcia, jak i z czego żyli ci ludzie. Sadzili ziemniaki,
kapustę, podstawowe pożywienie. "Syty nie będziesz i z głodu nie umrzesz" -
żartowała Jewdokia Karpowna i spoglądała na męża wyblakłymi niebieskimi
oczami. Była to odwieczna wiejska bieda, chłop rosyjski żył tak od zawsze.
Pokora wobec losu też miała wielowiekowe korzenie. Strzelają - Afinogem
Gierasimowicz nawet głowy nie podnosił, na to jest wojna, żeby strzelali. Od
razu rozpoznawał samoloty - spokojnie mówił: "nasz" albo "Hitler leci". Nie
zastanawiał się, czy samoloty nie zbombardują wioski - co ma być, to będzie.
Waria często jeździła do dywizji. Rubież 30. Armii uważano za newralgiczny
odcinek frontu. W pierwszym rzucie stały cztery dywizje, przedni skraj
osłaniały pola minowe. Tak jak pod Moskwą dziesiątki tysięcy ludzi dniem i
nocą kopały tu transzeje, okopy, rowy łączące, zapory przeciwczołgowe,
ziemianki i schrony. "Ziemia to pancerz piechoty" - mawiał przełożony Wari,
pułkownik Kolesnikow. Budowali stanowiska dla broni przeciwpancernej,
gniazda karabinów maszynowych, przystosowywali do obrony brzegi rzek,
zbocza wąwozów, naprawiali mosty i drogi.
Lato było deszczowe i parne, a w słoneczne dni - upalne. Żołnierze na
przednim skraju obrony pracowali w butach, ale rozebrani do pasa, wiejskie
kobiety i dziewczyny nosiły białe chusteczki, bluzki i długie spódnice, lecz
miały bose nogi, oblepione żółtobrązową gliną. Zerkały na niebo, czy Niemiec
nie nadlatuje...
Przed wyjazdem Waria pobierała suchy prowiant, zostawiała go
gospodarzom: zje coś w dywizji. Afinogen Gierasimowicz mawiał, oglądając
puszkę z tuszonką:
- Konserwa, dobra amerykańska robota. Niemcy też konserwę mieli, dużo
puszek tu się poniewiera, ino nie takich szykownych jak te, a jak smakowały, to
nie wiem, nas nie częstowali. Tylko po co sobie od ust odbieracie, Warwaro
Siergiejewna, tak się nie godzi, my przetrzymamy, a wyście młoda, musicie
jeść.
Waria wracała, jedzenie czekało nie tknięte. Siadała z gospodarzami do stołu,
zmuszała ich, żeby otwierali konserwy, krajali śledzie, dopiero wtedy zaczynali
jeść, chwalili.
- Troszczysz się o nas, Warwaro Siergiejewna, dobry z ciebie człowiek -
mówił Afinogen Gierasimowicz.
Jewdokia Karpowna myła później puszki, ustawiała na piecu: "Można się w
nich przeglądać jak w lustrze, całe złociutkie..." Patrzyła na Warię z czułością.
- Ty też jesteś u nas taka złociutka, ładna i dobra, twój mąż też wojskowy?
- Wojskowy.
- A dzieciaczków nie macie? Nic, Bóg da, będziecie mieli. W tamtą wojnę
kobiety tylko siostrami miłosierdzia bywały, a żeby w oficerach, tak jak ty, z
rewolwerem - co to, to nie. Mężczyzn brakuje czy jak?
- To się zaczęło za wojny domowej - tłumaczył Afinogen Gierasimowicz. -
Wtedy też baby w oficerach chodziły. Pamiętasz, była tu u nas jedna
komisarzowa, w kurtce skórzanej, z rewolwerem u pasa, jakby Żydóweczka czy
Ormianka, a jaka bojowa, sprawiedliwa, na żadne samowole nie pozwalała.
- Uważaj na siebie - pouczała Warię Jewdokia Karpowna. - Nie właź, gdzie
nie trzeba, nie narażaj się po próżnicy.
- Nie będę - śmiała się Waria.
Wychodząc któregoś ranka do sztabu obejrzała się. Jewdokia Karpowna stała
na progu i żegnała ją znakiem krzyża. Zastygła z uniesioną ręką, nie
spodziewała się, że Waria nagle odwróci głowę.
34.
Gdy tylko Sasza usłyszał, że Waria służy w 13. Armii, natychmiast do niej
pojechał. Nie zastanawiał się, co jej powie. "Dowiedziałem się, że tu jesteś,
więc przyjechałem, żeby cię zobaczyć". Wszystko, co było między nimi, a
raczej to, co mogłoby być, ale nie było, już minęło. Listy, nadzieja na spotkanie,
zazdrość, obraza - wszystko zniknęło, rozpłynęło się w czasie, zostało tylko to
młode, jasne, co miało miejsce dziesięć lat temu, gdy siedział w pokoju Wari i
Niny, a Waria, uczennica, pokazywała mu, jak się pisze ściągi na kolanach. I ta
jej młodzieńcza bezwzględność: "Ja bym ich wszystkich powyrzucała,
swołocze jedne, tylko patrzą, jak by tu człowieka usadzić!" I to, jak na wyrzuty
siostry odpowiadała piosenką: "Kwiatku pachnących prerii, twój śmiech się
wokół perli". Pokazywała charakterek, smarkula.
Może powie tylko: "Przepraszam za tamten telefon z Kalinina, tak się
parszywie układało życie". Zresztą wątpliwe, by musiał się z czegokolwiek
tłumaczyć, dla Wari też tamten czas już przeminął. Przyjemnie jednak będzie
spotkać kogoś, kto przypomina młodość i przeszłość, która z perspektywy tych
krwawych dni jawi się jako coś pięknego, radosnego, bez względu na to, co
było. "Gdzie bym się nie błąkał w noc wiosenną, twój głos mi szeptał, że byłaś
ze mną". Przy tej piosence tańczyli w "Arbackiej Piwniczce". Waria zapraszała
go na ślizgawkę. Nie udało się pójść razem na ślizgawkę, nic się nie udało, nic
nie wyszło z tamtych planów i marzeń.
Nie zastał Wari, w sztabie powiedziano mu, że wyjechała w teren. A później
przez dwa tygodnie nie miał powodu ani czasu na wizyty w 13. Dywizji. W
bardzo krótkim czasie na front przyszło ponad sto tysięcy wagonów i lor z
artylerią, czołgami, amunicją, paliwem, zaopatrzeniem, umundurowaniem. Dla
jednostek samochodowych oznaczało to dziesiątki tysięcy codziennych kursów
pod bombami, po zniszczonych drogach, przez rzeki pozbawione mostów, na
duże odległości: tyły frontu miały trzysta pięćdziesiąt - czterysta kilometrów.
Brakowało części zapasowych, opon, benzyny, ale rozkaz był jeden: "Dawaj,
dawaj!" Nikt nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień.
Wraz z innymi inżynierami Sasza przyjmował dostawy samochodów,
formował bataliony i kompanie, ruchome bazy remontowe, jeździł na kolej,
skupiska ciężarówek przyciągały uwagę niemieckich samolotów, każdy
kierowca chciał się wyrwać pierwszy, trzeba było zaprowadzać porządek w
kolumnach. Sasza umiał to robić, nauczył się - dwa lata na froncie, żołnierze
słuchali jego rozkazów.
Jeździł zdobycznym oplem - upatrzył go sobie pod Stalingradem,
wyremontował, prawdą i kłamstwami załatwił przydział - nie wiadomo było,
czy na zajmowanym stanowisku należał mu się służbowy wóz, czy nie.
Zatrzymał przy sobie kierowcę Nikołaja Chałszina - jedynego, który pozostał z
tamtej kompanii po wszystkich walkach i przeformowaniach. Owsiannikow
zmarł w Prońsku, nie udało się go uratować. Saszy było go bardzo żal: taki
wspaniały chłopak, dopiero zaczynał żyć. Czurakow i Rusłan Strielcow polegli
pod Juchnowem. A Nikołaj ocalał, pełnił u Saszy rolę kierowcy, ordynansa,
adiutanta - wierny człowiek, niezawodny.
Podczas weryfikacji stopnia trzeba było wypełnić ankietę, nie wykręcisz
się... I napisać o wyroku, ale nikt się nie czepiał, nie zadawał żadnych pytań.
Nie tylko Sasza był karany, ale "organy" siedziały cicho - front, wszyscy
uzbrojeni. A może działało nazwisko Żukowa, marszałek osobiście awansował
Saszę z szeregowca na oficera.
Sasza zdołał wybrać się do 13. Armii dopiero w pierwszych dniach lipca.
Przyszły nowe amerykańskie ciężarówki - studebeckery, chevrolety i dodge,
ściągano do nich najlepszych kierowców. W armii stale brakowało szoferów,
rozkazano uzupełnić stan żołnierzami z batalionów karnych. Niewdzięczne
zadanie, ale kierowcy są niezbędni, poza tym będzie można uratować choć
kilku ludzi od śmierci.
Z dwoma lejtenantami Sasza pojechał do batalionu karnego, wchodzącego w
skład 13. Armii. Zarządzono zbiórkę pierwszej kompanii. Sasza rozkazał:
"Kierowcy samochodów - wystąp!" Cała kompania zrobiła krok do przodu i
znów zamarła w bezruchu. Sasza wpatrywał się w twarze tych skazanych ludzi,
którzy patrzyli na niego z błaganiem i nadzieją: szoferka oznaczała dla nich
jedyny sposób ocalenia życia. Niewinni, płacą za błędy i niepowodzenia
dowódców. W "rozpoznaniu w walce" idą do ataku po otwartym terenie,
nieprzyjaciel otwiera ogień, wszyscy giną, ale nasi przez ten czas namierzają i
niszczą stanowiska ogniowe Niemców, po czym zaczyna się właściwe natarcie.
Takie bezlitosne metody stosuje się w tej wojnie.
Żaden z "kierowców" nie miał prawa jazdy - "zgubił", "zabrano przy
aresztowaniu", "był traktorzystą w kołchozie, zdarzało mu się prowadzić
ciężarówkę". Sprowadzono dwie półtoratonówki. Żołnierz siadał za kierownicą,
lejtenant sprawdzał jego umiejętności. Z całego batalionu wybrali siedemnastu,
którzy potrafili przynajmniej ruszyć z miejsca i zatoczyć koło.
Po trzech godzinach skończyli robotę, było to 4 lipca. Sasza przekazał
wybranych kierowców przedstawicielowi batalionu samochodowego i pojechał
do sztabu wojsk inżynieryjnych 13 Armii. Kapitan Iwanowa znów jest w
terenie. Gdzie konkretnie? Tego nikt nie chciał mu powiedzieć: nieznajomy
oficer, zjawił się w prywatnej sprawie, nie wiadomo, po co mu ta informacja.
Nie mam szczęścia - zażartował Sasza. - W Moskwie byliśmy sąsiadami...
Miał nadzieję, że sztabowcy zmiękną. "Teren" oznaczał dywizje, w armii jest
ich sześć, niech podadzą numer, wtedy łatwiej mu będzie znaleźć Warię. Nie
zmiękli. Sasza pojechał więc do najbliższej dywizji, którą dowodził Maksym.
Może Waria jest u niego, a jeśli nie, to niech Maks każe ją odnaleźć swojemu
inżynierowi, spotkanie odwlecze się o kilka godzin, ale to nieważne, byle tylko
zobaczyć Warię!
Pod wieczór upał nieco zelżał. Panował niezwykły spokój, ani samolotów,
ani strzelaniny, jak gdyby w ogóle nie było wojny. Słońce już zachodziło, na
drogę padały długie cienie. Z prawej strony las, z lewej pagórkowata równina,
na horyzoncie niewielkie dąbrowy.
Na punkcie kontrolnym dziewczyna z regulacji ruchu machnęła żółtą
chorągiewką, zatrzymała wóz, zażądała dokumentów.
- A bez dokumentów nie wolno? - zażartował Sasza.
- Nie wolno, porządeczek musi być.
Miła dziewuszka - furażerka, granatowa spódniczka, zgrabne trzewiki.
Pojechali dalej. Ta sama równina, wzgórza w dolinie, las. Przez pole ciągnie
się do niego ogromny rów przeciwczołgowy. Na niebie rozbłysły rakiety
oświetlające, dwie zielone, pomarańczowa, biała, znów dwie zielone -
niemieckie, pierwsza linia frontu niedaleko.
Adiutant nie wpuścił Saszy do Maksyma.
- Generał ma naradę, musicie poczekać.
Co chwila dzwonił telefon, adiutant coś notował, czasem łączył z
Maksymem. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegał monotonny głos
radiotelegrafisty: "Ja Sokół, ja Sokół, jak mnie słyszycie? Odbiór..."
Wreszcie drzwi się otworzyły, od Maksyma wyszli trzej pułkownicy: szef
sztabu, zastępca do spraw zaopatrzenia, trzeci pewnie politruk. Patrząc na ich
zatroskane twarze Sasza zrozumiał, że coś się stało.
Wyjrzał Maksym, zawołał Saszę:
- Wchodź, majorze!
Na stole leżała mapa. Maksym usiadł, zaprosił Saszę, żeby zrobił to samo.
- To, co ci powiem, zatrzymaj dla siebie. Na terenie 15. Dywizji zwiadowcy
pod dowództwem lejtenanta Mileszkina wzięli do niewoli niemieckiego sapera
nazwiskiem Fermello. Niemcy rozbroili nasze pola minowe. Ten saper zeznał,
że natarcie rozpocznie się piątego lipca o trzeciej nad ranem, a więc dziś w
nocy. Myślę, że nie kłamie. Kończ swoje sprawy i wracaj do siebie, do sztabu.
- Mam tylko jedną sprawę: muszę zobaczyć Warię. Powiedziano mi, że jest w
dywizji, pomyślałem, że może akurat w twojej?
Maksym zwlekał z odpowiedzią.
- Waria była tu wczoraj i pojechała do 15. Dywizji, tej samej, gdzie złapali
tego niemieckiego sapera, miała tam jakiś konflikt z sąsiadami. Obiecała, że
zadzwoni, ale nie zadzwoniła, w obecnej sytuacji mogli nie dopuścić jej do
telefonu, są ważniejsze rozmowy. Kazałem naszemu inżynierowi sprawdzić,
gdzie jest Waria. Zameldował, że przebywa na terenie 132. Dywizji. Jak sam
wiesz, to już nie nasza dywizja, należy do Siedemdziesiątej Armii. - Wskazał
telefon. - Godzinę temu rozmawiałem z dowódcą 15. Dywizji, pułkownikiem
Dżandżgawą i spytałem go o Warię. Moment nie był najlepszy do zadawania
takich pytań, ale spytałem. Powiedział to samo: pojechała z inżynierem do
sąsiedniej dywizji.
- Pokażesz mi, gdzie teraz może być?
Maksym pochylił się nad mapą.
- Widzisz: Krasnaja Zaria - Krasnyj Ugołok? To jest styk naszych armii, tu
pracują inżynierowie. I właśnie tu zaatakują Niemcy. Sądzę, że uderzą na
kierunku Olchowatki. Chcesz tam jechać?
- Oczywiście. W takiej sytuacji to konieczne.
Maksym zasępił się.
- Nie wiesz, dokąd właściwie masz jechać. Front jest rozległy, gdzie chcesz
jej szukać? A jeśli Niemcy zaczną ofensywę, całkiem się zgubisz. Najpierw
trzeba ustalić, gdzie jest Waria. Idź do naszego inżyniera, on ci pomoże, ma
własne linie łączności.
- Potwierdzisz mi rozkaz wyjazdu? - spytał Sasza.
- Adiutant wszystko załatwi.
Inżynier dywizyjny Wieliżanow, wysoki, przystojny, trzydziestoletni major,
przywitał Saszę życzliwie, jego niebieskie oczy wyrażały chęć i gotowość
pomocy, ale niestety nie mógł powiedzieć nic nowego, powtórzył to, co Sasza
usłyszał już od Maksyma.
- Może wróciła do sztabu. Zaraz sprawdzimy. Podniósł słuchawkę, podał
numer.
- Zaczekajmy, zaraz połączą.
Patrzył na Saszę z uśmiechem. Sasza nie był pewien, czy ten człowiek jest
przyjazny i życzliwy z natury, czy też dlatego, że Sasza przyszedł od dowódcy
dywizji. Oczywiście wie, że Waria to krewna Maksyma, wie również, kim jest
mąż Wari: wojska inżynieryjne dobrze znają jego nazwisko. Co ma z tym
wspólnego major Pankratow, krępuje się spytać - generał wydał rozkaz, trzeba
wykonać, a nie zadawać pytania. Saszę zdziwił schron Wieliżanowa: ciasno,
wilgotno, pachnie ziemią. Zazwyczaj inżynierowie budują dla siebie lepsze
ziemianki.
Myślami o takich głupstwach Sasza próbował stłumić niepokój. Waria jest na
pierwszej linii. Jak się stamtąd wydostanie, jeśli Niemcy rozpoczną ofensywę?
Nikt nie będzie miał głowy, żeby jej pomagać. Musi dotrzeć do Wari za wszelką
cenę.
- Halo, halo... Ach tak... Zrozumiałem, jasne, dziękuję.
Wieliżanow odłożył słuchawkę, westchnął:
- Warwara Siergiejewna jeszcze nie wróciła. Myślę, że trzeba poczekać do
rana.
Sasza położył przed nim swoją mapę.
- Pokażcie mi drogę do Krasnej Zari i Krasnego Ugołka.
- Różnie można tam dojechać.
Wieliżanow nakreślił ołówkiem kilka tras, zaznaczył zamieszkane
miejscowości, odłożył ołówek, popatrzył na Saszę z powagą.
- Muszę was uprzedzić, majorze, że w Krasnej Zari i w Krasnym Ugołku nie
znajdziecie Warwary Siergiejewny. Wojska zajęły pozycje bojowe, wszystkich,
którzy nie biorą udziału w walkach, odesłano na tyły, Warwarę Siergiejewnę
też, a dokąd - nie wiadomo. Szukać jej teraz na froncie, to jak szukać igły w
stogu siana. Nocą nigdzie nie dojedziecie, zabłądzicie, włączycie reflektory,
Niemiec was ostrzela, poza tym nikt was nie przepuści na teren działań
bojowych. Musicie zaczekać do rana, wtedy zorientujemy się w sytuacji, no i
przynajmniej będzie widać drogę.
Sasza wyszedł od Wieliżanowa. Ukryty w niedużym lasku sztab pogrążony
był w ciszy. Ciepło, niebo usiane gwiazdami. Jeśli Niemcy mają zamiar
rozpocząć ofensywę, to ta noc im sprzyja.
- Dokąd jedziemy? - spytał Nikołaj.
- Widzisz, Nikołaju, muszę pojechać do 15. Dywizji. Na pierwszej linii jest
niespokojnie. Ponieważ to osobista sprawa, nie mogę ryzykować twoim
życiem, pojadę sam.
Nikołaj oparł głowę o dłonie na kierownicy, a potem popatrzył na Saszę:
- Nie ma mowy. Gdzie wy, tam i ja.
- No, uważaj. Ostrzegłem cię. A teraz się zdrzemniemy.
Nikołaj położył się na przednim siedzeniu, Sasza na tylnym. Poluzował pas o
dwie dziurki, przesunął pistolet na brzuch, odwrócił się na bok i zasnął.
O trzeciej nad ranem obudziła ich kanonada artyleryjska. Huk był taki, że nie
słyszeli się nawzajem.
Wojska frontu centralnego uprzedziły przygotowanie ogniowe nieprzyjaciela,
ostrzelały jego pozycje, opóźniły ofensywę niemiecką o dwie i pół godziny.
36.