Vous êtes sur la page 1sur 193

Anatolij Rybakow

Trzydziesty piąty i później


Księga druga
Strach

Przełożyli Michał B. Jagiełło i Zofia Gadzinianka

Od Ałfierowa Sasza poszedł na posterunek milicji i otrzymał tam tymczasowy dowód tożsa-
mości. Mała, złożona na pół karteczka: nazwisko, imię, imię ojca, narodowość, rok i miejsce urod-
zenia. Wydany na podstawie zaświadczenia o odbyciu kary zesłania administracyjnego.
Podlega wymianie na dowód osobisty w terminie sześciu miesięcy.
Nazajutrz o świcie Sasza opuścił Kieżmę.
Przód sań zajmował brezentowy tobół z pocztą, z tyłu usadowiła się kobieta z dwiema córeczka-
mi. Dzieci były opatulone chustami po same oczy.
Walizka Saszy jechała na saniach, on sam maszerował za nimi. Koń szedł równo, przyśpieszał
jedynie na pochyłościach. Woźnica wskakiwał wtedy na kozioł, siadał bokiem ze zwieszonymi no-
gami, a Sasza trzymając się burty sań biegł truchtem, żeby nadążyć za koniem.
Na brzegu Angary nierówności terenu zdarzały się jednak rzadko. Z prawej - tajga, z lewej - rze-
ka, po drugiej stronie rzeki też tajga po sam horyzont. Przewoźnik nie poganiał konia. Ze wsi Dwo-
riec, w której Sasza musiał sobie znaleźć nowy środek lokomocji, do Tajszetu było siedemdziesiąt
kilometrów; dwa dni drogi, a dni krótkie, nocą nie pojedziesz, w południe trzeba zrobić przerwę -
zjeść coś gorącego, ogrzać się, nakarmić konie.
Przejechali piętnaście kilometrów, zatrzymali się we wsi Niedokura u znajomków przewoźnika,
ci szybko przygotowali posiłek, ale zanim kobieta wygramoliła się z sań, zanim przenieśli do chaty
śpiące dziewczynki, zanim obudzili je, rozebrali, nakarmili, znów ubrali, wsadzili do sań, opatulili
derkami - minęło półtorej godziny.
W chacie Sasza przyjrzał się towarzyszce podróży: młoda, zadbana kobieta, wyglądała na urzęd-
niczkę albo żonę urzędnika, może nawet jakiegoś naczelnika z rejonu - pelisa, wełniana spódnica.
Przewoźnik zwracał się do niej z widocznym szacunkiem.
Starsza dziewczynka jadła sama, młodszą karmiła matka, ręka z łyżką drżała, kapuśniak kapał na
stół, kobieta z zakłopotaniem zagryzała wargi, wycierała blat chusteczką do nosa. Sasza odwrócił
wzrok. Jakaś stuknięta albo chora: twarz blada, napięta, łamiący się głos. Uprzejmie podziękowała
gospodarzom, ale nie wdawała się w żadne rozmowy, a Saszy w ogóle nie dostrzegała. Chciał jej
pomóc, wziął na ręce młodszą dziewczynkę, ale kobieta nerwowo powiedziała: „Nie, nie” i wyrwa-
ła mu dziecko.
Utwierdziło to Saszę w przekonaniu, że ma do czynienia z żoną jakiegoś naczelnika z Kieżmy -
wiedziała lub domyślała się, że Sasza jest zesłańcem, i dlatego unikała jego towarzystwa. Coś no-
wego! Sasza nie stykał się z lokalnymi bonzami i ich małżonkami: wiedział jednak, że w Kieżmie
pracownicy administracji państwowej nie traktują zesłańców jak trędowatych. Tak mówił Wsiewo-
łod Siergiejewicz.
A ta kobieta unika Saszy. Pewnie jest żoną grubej ryby, sekretarza rajkomu albo przewodniczą-
cego rejonowego komitetu wykonawczego.
Jeśli tak, to dlaczego podróżuje okazją, zwykłymi saniami pocztowymi? Wszyscy naczelnicy tej
rangi dysponują służbowymi środkami transportu, mają swoje sanie, swoje konie, swoich woźni-
ców. Poza tym, jak mąż mógł puścić ją samą w taką drogę, wysłać na mróz z małymi dziećmi? Po-
winien osobiście odwieźć żonę do Dworca.
Wyjechali z Niedokury. Do Okuniewki - osiemnaście kilometrów, tam przenocują, trzeba zdążyć
przed zmrokiem. Woźnica popędzał konia, nie wskakiwał już na kozioł, nie chciał męczyć zwierzę-
cia. Biegł z Saszą obok sań.
Już po ciemku wjechali do Okuniewki, maleńkiej wioski zasypanej śniegiem, jak gdyby wymar-
łej - żadnego dymu, żadnych świateł.
Niska ciemna chałupa, ludzie śpią na piecu, znalazło się tam miejsce dla dzieci, Sasza ulokował
się w kącie pod piecem, ktoś rzucił mu podarty kożuch.
Sasza po omacku zdjął walonki, postawił je na piecu, żeby wyschły, przytknął stopy do ciepłej
gliny, położył się na kożuchu, okrył się paltem i natychmiast zasnął.
To był ciężki dzień. Trzydzieści trzy kilometry marszu po zrytym kopytami śniegu, w walonkach
i zimowym ubraniu. Do tego dwanaście kilometrów drogi z Mózgowej do Kieżmy - razem czterd-
zieści pięć. Wstał o czwartej rano, taszczył do Kieżmy walizkę i książki, nie chciał zostawić ksi-
ążek, w Kieżmie wysłał je pocztą do Moskwy.
Wydawało mu się, że tylko przymknął oczy, a już go obudzono. Migotało łuczywo, w półmroku
szykowała się do drogi kobieta, popłakiwały senne dziewczynki.
Przewoźnik wyszedł zaprząc konia, wrócił, zrzucił kożuch, zjadł śniadanie, wstał i z derką w rę-
kach czekał na pozostałych. Kobieta ponaglała dzieci - zatroskana, przygnębiona, unikała wzroku
Saszy i gospodarzy chałupy.
Przed trzema laty, gdy Saszę pędzono etapem nad Angarę, ludzie byli rozmowni.
Kiedy zesłańcy układali się do snu, przewoźnik czy woźnica do późnej nocy prowadzili z gospo-
darzami niespieszne, chłopskie pogaduszki. Teraz nikt nie wdawał się w żadne rozmowy.
Dlaczego? Ze zmęczenia? Ludzie przemarzli, myślą tylko o odpoczynku? A może przez te trzy
lata stali się małomówni?
Wreszcie ruszyli. Pogoda była dobra, mroźna, ale bezwietrzna. Żwawo przeszli dwadzieścia kilo-
metrów, zatrzymali się w Sawie, zjedli obiad, nakarmili konia, poszli dalej i już nocą dotarli do
Dworca.
W ciemnościach Sasza nie poznał wsi. Nie poznałby jej i w dzień: spędził tu jedną noc trzy lata
temu, latem, pamiętał jedynie brzeg, na którym żegnał się z Sołowiejczykiem.
Przewoźnik podwiózł kobietę z dziećmi pod ciemną chatę, zapukał, w oknie błysnęło mętne świ-
atełko, ktoś otworzył drzwi, kobieta wniosła dziewczynki do środka.
Przewoźnik zaniósł jej bagaże, wrócił, spytał Saszę:
- A ty gdzie?
- Chyba na pocztę. Będę czekać na okazję do Tajszetu.
- Ani chybi zamknięte.
Przewoźnik mówił półgębkiem, porządkował sanie, ubijał siano, układał derki.
- Zaczekam tu do rana.
- Ziąb tak czekać - burknął przewoźnik nie patrząc na Saszę. Sasza i bez niego zdawał sobie spra-
wę, że w nocy zamarznie.
- Może do komendantury - powiedział przewoźnik. - To robota dyżurnego zajmować się takimi
jak ty.
- Niby jakimi? - spytał Sasza wyzywająco.
- No, znaczy się, zesłatymi.
- Nie jestem „zesłaty”! Jestem wolny!
Nareszcie może tak o sobie powiedzieć: nocuje - gdzie chce, jedzie - dokąd chce, nikt go nie za-
trzymuje, nie pyta o dokumenty, nie sprawdza ich i nie będzie sprawdzać!
Pozbył się piętna niewolnika! Pójść do komendantury, nocować tam czy choćby przesiedzieć noc
- to uznać, że ma coś wspólnego z tą instytucją. O nie! Postawi walizkę przed drzwiami poczty i
będzie chodzić przez całą noc. Chodząc nie zamarznie - przecież nocni stróże nie zamarzają!
Przewoźnik szarpnął lejce, gwizdnął, sanie ruszyły, Sasza poszedł za nimi.
I znów krótki sen w ciasnej i nędznej chacie, w której ulokował go przewoźnik i gdzie z biedy
przyjmowano każdego - byleby zapłacił choć rubla.
Sasza zapłacił rubla, przemęczył się do rana na wąskiej ławie, skoro świt pobiegł na pocztę spy-
tać o sanie do Tajszetu. Dowiedział się, że sanie wyruszają jutro.
Podjechał wczorajszy przewoźnik, zdał worki z listami, przesyłki i paczki, po nim zjawił się no-
wy, który miał jechać do Tajszetu. Był to dawny znajomy Saszy, Nił Ławrientiewicz, trzy lata temu
wiózł Saszę i Sołowiejczyka z Boguczan do Dworca. Sasza poznał go od razu: zafrasowany chłopi-
na o drobnych rysach i ruchliwej twarzy. Tak samo jak wtedy starannie liczył worki i paczki,
sprawdzał pieczęcie.
- Witajcie, Nile Ławrientiewiczu - przywitał go Sasza.
Ucieszył się z tego spotkania. Zawsze to znajomy człowiek, razem szli w górę Angary, razem ci-
ągnęli łódź, Sasza pamiętał żonę Niła Ławrientiewicza - schorowaną, milczącą kobietę w chustce,
siedziała na rufie. Pamiętał też opowieści o pracy w kopalniach złota, o partyzantach i powściągli-
we, lecz wstrząsające relacje o rozkułaczonych, których przywieziono do tajgi w środku zimy na
pewną śmierć.
Nił Ławrientiewicz nie okazał jednak żadnej radości, wręcz przeciwnie, udał, że nie poznaje Sa-
szy, może zresztą naprawdę nie poznał. Widział go latem, teraz jest zima, Sasza ma na sobie czap-
kę, palto, walonki, a poza tym, iluż to ludzi przewiózł Nił Ławrientiewicz przez te trzy lata, iluż
ludziom dostarczał pocztę, od ilu przyjmował listy - kto by ich wszystkich spamiętał?
W odpowiedzi na powitanie nie podniósł nawet głowy, kiwnął nią tylko: „witaj, dobry człowi-
eku, nie znam cię, ale skoro mówisz dzień dobry, no to dzień dobry”.
- Nile Ławrientiewiczu, pamięta mnie pan? Trzy lata temu płynęliśmy w górę Angary, z Boguc-
zan do Dworca, był pan z żoną. Zatrzymywaliśmy się w Goltiawinie, tam gdzie mieszkał Anatolij
Grigoriewicz… I Maria Fiodorowna…
Nił Ławrientiewicz spojrzał na Saszę z ukosa i spytał opryskliwie:
- A ty czego?
- Muszę do Tajszetu - speszył się nagle Sasza. - Chodzi mi o walizkę, sam pójdę za saniami…
- A przepustkę masz?
- Po co? Mam dowód. Proszę.
Sasza wyjął dowód, pokazał go Nilowi Ławrientiewiczowi. Tamten zerknął na kartkę.
- Dowód nie dokument, co to za dokument? A bo to w nim pisze, dokąd ci każą jechać?
Przepustkę musisz mieć z komendantury: że taki to a taki jedzie do Tajszetu albo na ten przykład
przez Tajszet.
- Nile Ławrientiewiczu, proszę zrozumieć, przepustkę dostają ci, którzy wracają z zesłania.
- A ty niby skąd? - ironicznie zapytał Nił Ławrientiewicz.
- Ja też, ale mam już dowód. Przepustkę miałem do Kieżmy, w Kieżmie dostałem dowód i mogę
jechać dokąd zechcę.
Nił Ławrientiewicz łypnął na Saszę niepewnie: nigdy nie widział ludzi, którzy mogą jechać, do-
kąd chcą, widział tylko takich, którzy jadą, dokąd muszą.
- Idź do komendantury - zawyrokował i odwrócił się w stronę swoich pakunków.
- Nile Ławrientiewiczu - nalegał Sasza - w komendanturze nie będą ze mną rozmawiać. Powie-
dzą: macie dowód, jesteście wolni, róbcie sobie, co chcecie.
Nił Ławrientiewicz milczał.
Sasza poczuł nieprzyjemne ssanie pod sercem. Po raz pierwszy ze wstydem i wstrętem uświado-
mił sobie, że ogarnął go strach - wszechwładny, upokarzający. Spociły mu się dłonie, pot spływał
po plecach. Utknie tu przez takie głupstwo! Sanie odjadą, a on zostanie, zostanie w tej dziurze! Na
jak długo? Może na zawsze? Pójść do komendantury? Bez sensu, po co ryzykować? W najlepszym
wypadku powiedzą: „Macie dowód, możecie jechać, dokąd chcecie, radźcie sobie sami!” W na-
jgorszym - zatrzymają do wyjaśnienia, zaczną sprawdzać u Ałfierowa albo w Krasnojarsku.
Ałfierow chciał mu zaoszczędzić kłopotów i niespodzianek, związanych z wyrabianiem dowodu
w nieznanym mieście, ale nie wziął pod uwagę, że w tajdze od Irkucka po Krasnojarsk, od Angary
po Wielki Trakt Syberyjski dla ludzi, którzy odbyli karę zesłania lub przenoszą się z jednego miejs-
ca zsyłki do drugiego istnieje tylko jeden dokument - przepustka.
Bez niej każdy zesłaniec jest zbiegiem. Nikt nie chce odpowiadać za zbiega. Zabierzesz takiego,
podwieziesz, a potem wlepią ci za współudział, że niby pomogłeś w ucieczce.
Niepotrzebnie przypomniał się Niłowi Ławrientiewiczowi! Gdyby milczał, Nil Ławrientiewicz
nawet by nie pomyślał, że Sasza jest zesłańcem - ot, zwyczajny podróżny, może w delegacji, może
jakiś pełnomocnik.
O nie, nie pomyślałby tak Nił Ławrientiewicz, wiedziałby od razu kto zacz! Oko ma wprawne,
zresztą, który urzędnik czy pełnomocnik podróżowałby pocztowymi saniami?
Wszystko wie, stary spryciarz, nie chce podpaść.
Zażenowany upokarzającą sytuacją Sasza poprosił żałośnie:
- Nile Ławrientiewiczu, naprawdę mnie pan tu zostawi?
Głos mu drżał, dławił się własnym wstydem, poniżeniem, rozpaczą. Tracił grunt pod nogami,
rozwiewały się wszystkie plany i nadzieje, długo oczekiwana wolność stawała się czymś innym niż
sobie wyobrażał.
- Nile Ławrientiewiczu!
Nił Ławrientiewicz zawiązał worek, uniósł głowę, popatrzył na Saszę, odwrócił się. Na ułamek
sekundy wskazał oczami urzędniczkę za przepierzeniem. Sasza zrozumiał.
Podszedł do dziewczyny, pokazał jej dowód.
- Proszę pani, czy mogę się zabrać z pocztą do Tajszetu?
Urzędniczka obejrzała dowód, zwróciła go.
- Niech pan porozmawia z Niłem Ławrientiewiczem. Nile Ławrientiewiczu, zabierzecie pasaże-
ra?
- Sanie przeładowane - mruknął Nił Ławrientiewicz.
- Pójdę pieszo - powiedział Sasza. - Wrzucę tylko walizkę, jest lekka.
- Nasza robota słuchać - mruknął Nił Ławrientiewicz. - Wieźć to wieźć, iść to iść.
Sprytna bestia! Tylko o to mu chodziło. Proszę bardzo, wszyscy widzieli, że wziął tego pasażera
jawnie, legalnie, nie z własnej woli, a za zgodą i pozwoleniem osoby urzędowej.
Urzędowa osoba sprawdziła dokument, przy świadku sprawdziła, dokument jest w porządku, pa-
sażer z dowodem osobistym może jechać, dokąd chce.
Hura, załatwione! Sasza poczuł ulgę i nagle ogarnął go wstyd za tamten strach.
Czego się przestraszył? W ostateczności zostawiłby walizkę i po prostu poszedł za saniami.
Z drogi nikt by go przecież nie przepędził.
Nie przyszło mu do głowy, że bez walizki naprawdę wyglądałby jak zbieg.
Wyruszyli taborem; troje sań, wśród nich pocztowe sanie Niła Ławrientiewicza.
W pierwszych jechała znana już Saszy kobieta z dziećmi. Nie przywitała się, nawet nie spojrzała
na Saszę, zresztą na nikogo nie patrzyła, z nikim nie rozmawiała.
Trakt do Tajszetu był dość szeroki, po ubitym kopytami śniegu szło się o wiele łatwiej niż brze-
giem Angary. No i weselej - liczne towarzystwo, choć w zasadzie każdy jechał osobno.
Nił Ławrientiewicz często przysiadał na burcie sań, widocznie bagaż nie był zbyt ciężki, ale ani
razu nie zaproponował miejsca Saszy.
Trzy lata temu, nie w zimie, lecz na wiosnę, innym traktem szedł Sasza nad Angarę. Co się stało
z ludźmi z tamtego etapu? Karcew umarł, Sołowiejczyk z pewnością zginął w tajdze. Wołodia
Kwaczadze dostał nowy wyrok w Krasnojarsku, Iwaszkin nadal przebywa nad Angara albo znów
przepadł w tej krwawej maszynce do mięsa. A może wyszedł na wolność?
Chyba nie - z wyrokiem z artykułu 58 nie wychodzi się tak łatwo…
A on, Sasza? Przecież go zwolniono!
Dlaczego? Skąd taki uśmiech losu? Dlaczego właśnie on wyrwał się z tego piekła?
Ałfierow?
Czy uwolniłby Saszę, gdyby nie wolno mu było tego zrobić? Wbrew rozkazom? Czy wziąłby na
siebie taką odpowiedzialność?
Na pewno nie!
Więc co? Przypadek? O nie, u nich, w ich robocie nie ma przypadków.
Czyjaś interwencja? Budiagin? Mark?
Nie, skoro nie mogli pomóc wtedy, to tym bardziej nie byliby w stanie pomóc teraz.
A więc jednak - Ałfierow? Chyba tak.
Gdyby nie Ałfierow, Sasza przepadłby na zawsze. Jak tamci.
Tak, przez całe trzy lata chroniła go życzliwość Ałfierowa. Tamta historia z wirówką - ewidentny
sabotaż, wszystko jasne jak słońce. Publiczna obraza przewodniczącego kołchozu - można coś taki-
ego uznać za akt terroru przeciwko przedstawicielowi władzy radzieckiej. Nawet Zida… Ałfierow
wiedział o ich romansie, miał obowiązek interweniować, na przykład przenieść Saszę do innej wsi.
Nic nie zrobił.
Ryzykował. Teraz też ryzykował. Dlaczego? Czym się kierował? Sympatią? Śmiechu warte. Ał-
fierow to kadrowy czekista, tacy nie bawią się w sentymenty. A jednak bez zgody obwodowego
zarządu NKWD zwolnił człowieka, skazanego artykułu 58…
Kto w dzisiejszych czasach odważyłby się na taką samowolę?! Wczoraj zwolnił Saszę, a jutro
przyjdzie decyzja o przedłużeniu wyroku albo lecenie przekazania zesłanego Pankratowa do dyspo-
zycji zarządu obwodowego. Co zrobi Ałfierow? Jak się wytłumaczy?
Co się kryje za jego decyzją?
Protest przeciwko temu, co dzieje się w kraju? Nie, gdyby chciał zaprotestować, zrezygnowałby
z pracy w NKWD. Szlachetny gest? Ałfierow to filozof, pisuje książki, pewnie marzył o pracy na-
ukowej, nie pozwolono mu na to, komendantura w Kieżmie niewiele różni się od zesłania, nie bez
racji Wsiewołod Siergiejewicz powtarzał: „Obawiam się, że to nasz przyszły, że tak powiem, kole-
ga”. Może właśnie jako „przyszły kolega” zdaje sobie sprawę, co go czeka, i choć przez ostatnie dni
chce być człowiekiem. Rozkaz w sprawie Saszy spóźnił się, Ałfierow rozumiał, że to przypadek,
dlatego ponaglał Saszę, wydał mu dowód w Kieżmie, żeby przynajmniej przez sześć miesięcy Sas-
za nie musiał mieć do czynienia z milicją.
Dał mu też do zrozumienia, że życie na wolności nie będzie łatwe.
O tym, że życie nie będzie łatwe, Sasza przekonał się już w Dworcu. Jak przewoźnik rozpoznał
w nim zesłańca? Widocznie miał to wypisane na twarzy. A może ludzie wyczuwali jego niepew-
ność, czujność?
Tak rozmyślał sobie Sasza, maszerując za saniami. W pierwszych siedziała milcząca kobieta z
Kieżmy, jej saniami powoził równie milczący woźnica. Środkowe, obciążone dużym bagażem, pro-
wadzili dwaj chłopi - to przysiadali na saniach, to szli obok nich. Drugiego dnia Nił Ławrientiewicz
przywiązał do tych sań konia, a sam przyłączył się do woźniców: szli teraz we trójkę, droga szero-
ka, wolna, można iść i rozmawiać.
Z rozmowy woźniców Sasza dowiedział się, że milcząca pasażerka pierwszych sań jest żoną sek-
retarza komitetu rejonowego partii w Kieżmie. Aresztowano go w Krasnojarsku na zebraniu part-
yjnym. „Wzięły go prosto z sali” - opowiadał jeden z woźniców. A teraz żona jedzie z dziećmi do
Krasnojarska, a może i do samej Moskwy wstawić się za mężem.
Wstawić się za mężem albo ukryć się u krewnych w Rosji: ucieka przed aresztowaniem. Tak,
rodziny też aresztują, a dzieci odbierają. Z rozmowy wynikało, że aresztowano nie tylko tego sekre-
tarza, lecz także innych; nie tylko w ich rejonie, ale we wszystkich rejonach; nie tylko sekretarzy ra-
jkomów, lecz również wielu pracowników komitetów wykonawczych, rad i rozmaitych urzędów.
Z Moskwy przyjechał ważny naczelnik, zwołał w Krasnojarsku zebranie i na zebraniu wskazał
„onych wrogów”. Wszystkich „onych wrogów” od razu aresztowano. Prosto z zebrania pojechali do
więzienia w Krasnojarsku.
Chłopi mówili o tym beznamiętnie, nie oburzali się, nie cieszyli, ale też nie współczuli areszto-
wanym i nie litowali się nad nimi. Widać tak trzeba, tak kazał towarzysz Stalin, tak już „tera” jest,
żadna nowość, ot, miotła zamiata. W gazetach piszą o wrogach, znaczy wszędzie są wrogowie,
gdzie nie spojrzeć - wrogowie, szkodnicy, nic ino knują, szpiegują, niszczą naród rosyjski, a wieś to
już dawno zniszczyli ze szczętem.
Sasza znów przypomniał sobie opowieści Niła Ławrientiewicza o „rozkułaczonych”, których tu
zesłano. Przed trzema laty Nił Ławrientiewicz udawał, że rozumie postępowanie władz, ale jego
głos zdradzał współczucie dla nieszczęsnych ludzi, wyłuskanych z ojcowizny, wygnanych nie wi-
adomo dokąd i nie wiadomo za co, skazanych na poniewierkę i męczarnie.
Litował się nad dziećmi, umierającymi na śniegu, zdawał sobie sprawę, że jeśli spotka go ten sam
los, to nigdzie nie znajdzie obrońcy. Jego i jemu podobnych powinna bronić władza radziecka, swo-
ja, ludowa, ale to właśnie ona wyłuskuje ludzi z rodzinnych stron, zsyła, wypędza z dziećmi na śni-
eg, na śmierć. Teraz, po trzech latach, Sasza nie dostrzegał w Nile Ławrientiewiczu ani litości, ani
sprzeciwu, nie widział nawet cienia współczucia dla kobiety z dwiema córeczkami, dla jej męża,
dla wszystkich aresztowanych w Krasnojarsku, o których mówili chłopi, a których Nił Ławrienti-
ewicz na pewno znał. Skąd ta przemiana? Może stąd, że tamta tragedia dotyczyła chłopów, a ta - ur-
zędników, odpowiedzialnych za ich śmierć? Zamykali innych, teraz sami idą do więzień. Kto miec-
zem wojuje…
Nie, to nie była cicha satysfakcja. Woźnice rozmawiali o aresztowaniach z całkowitą obojęt-
nością. Dlaczego?
Jechali długo, prawie cały tydzień, zatrzymywali się w wioskach na noclegi, na posiłki, wiosek
przy trakcie było o wiele więcej niż przy drodze, którą trzy lata temu Sasza szedł nad Angarę. Prze-
rwy trwały po kilka godzin, jedli bez pośpiechu, nikt nikogo nie poganiał.
O aresztowanych, uwięzionych, „wyłuskanych” nie rozmawiali, choć wiedzieli o nich: im bliżej
Tajszetu, tym częściej spotykali więźniów. Sasza słyszał o łagrach tajszeckich, o zbiegach w tajdze,
droga stawała się niebezpieczna, woźnice byli podenerwowani. Do ich taboru dołączały inne sanie,
utworzyła się długa kolumna, kolumnę co pewien czas wyprzedzały kibitki, zaprzężone w wypoc-
zęte, spasione, nie kołchozowe konie, w każdych takich saniach siedział żołnierz albo dwóch oraz
człowiek w cywilnym ubraniu - więzień. Na widok kibitki kolumna zjeżdżała na pobocze, sanie
grzęzły w śniegu, kibitka śmigała obok nich, przewoźnicy z trudem wyciągali sanie z zasp, klęli na
czym świat stoi.
Ostatni nocleg przed Tajszetem. Ci, którzy mieszkali w Tajszecie, nie zatrzymali się, pojechali
do miasta, Nił Ławrientiewicz zaś, dwaj jego znajomkowie, żona aresztowanego sekretarza, Sasza i
jeszcze kilku przewoźników zanocowali w małej wiosce, Sasza nawet nie spytał o jej nazwę. Od
gospodarzy dowiedzieli się, że miasto jest pełne ludzi, wszędzie tłumy.

Opuścili wioskę wczesnym rankiem, każde sanie osobno: do Tajszetu zostało tylko dwanaście
kilometrów.
Tuż przed miastem, w miejscu, gdzie od traktu odchodziła jakaś leśna droga, zatrzymali ich dwaj
konni - karabiny przez plecy, w rękach nahajki.
- Idź, zobacz co tam - powiedział Nił Ławrientiewicz.
Na trakcie stało mnóstwo sań i sanek, zajmowały całą szerokość drogi. Żeby je ominąć, Sasza
musiał brnąć przez śnieg na poboczu. Skąd ten zator? Szukają kogoś?
Kontrola dokumentów?
Podchodząc do pierwszych sań wszystko zrozumiał: od strony Tajszetu zbliżała się kolumna
więźniów - długa, czarna, milcząca. Z obu stron kroczyli konwojenci z karabinami, ujadały wilc-
zury.
Na rozwidleniu dróg kolumna stanęła, Sasza zobaczył więźniów z bliska. Waciaki, wystrzępione
płaszcze, zwykłe szmaty, tylko nieliczni mieli na nogach walonki, prawie wszyscy szli w dzi-
urawych trzewikach, powiązanych sznurkami, w łapciach. Twarze wynędzniałe, zapadłe, obrośni-
ęte, w oczach głód, na głowach czapki, jakieś kaptury. Sasza nigdy w życiu nie widział czegoś po-
dobnego.
Konwojenci rzucili się ku więźniom:
- Pokryć, wyrównać!… mać!… mać!… mać! Wziąć się za ręce! mać!… mać!… mać!
Kolumna skurczyła się, zmalała, zwarła w sobie.
Ochryple szczekały wilczury, konwojenci poganiali ludzi kolbami, ci przywierali do siebie - le-
śna droga była węższa od traktu i konwój musiał stłoczyć więźniów w zbitą masę.
Padła komenda, kolumna ruszyła, skręcając w stronę lasu.
Sasza naliczył pięćdziesiąt dwie trójki - stu pięćdziesięciu ludzi.
Więźniowie zniknęli między drzewami. Za kolumną podążali konni.
Na trakcie zapanował normalny ruch.
A Sasza stał nieruchomo i wpatrywał się w leśną drogę, dopóki nie podjechał do niego Nił Ław-
rientiewicz.

Ósmego stycznia 1937 roku Stalin przyjął na Kremlu niemieckiego pisarza, Liona Feuchtwange-
ra.
Cóż, twórca mniejszego formatu niż Romain Rolland czy Bernard Shaw, ale znawcy zapewniają,
że na Zachodzie bardzo popularny. Przeciwnik faszyzmu. Przebywa na emigracji we Francji.
Wydaliśmy niektóre z jego dzieł. ON zdążył przeczytać „Żyda Sűssa”, rzucił okiem na „Rod-
zeństwo Oppenheim” i przekartkował „Brzydką księżniczkę”. Nieźle pisze.
Przeważnie o Żydach, dlatego nienawidzi Hitlera. Sympatyzuje ZSRR, widzi w nim największe-
go wroga faszystowskich Niemiec. A więc może powinien właściwie naświetlić proces Radka - Pi-
atakowa.
Właśnie po to jest potrzebny. Należy urobić światową opinię publiczną. Zachód domagał się
dawnego procesu - proszę bardzo, otrzymał go: Zinowiewa i Kamieniewa sądzono publicznie.
Nie pomogło. Zachód znów nie wierzy. Dobrze, niech następny proces obserwuje człowiek stam-
tąd, ich człowiek. Niech popatrzy, niech osłucha, niech zaświadczy.
Stalin jeszcze raz przeczytał notatkę o Feuchtwangerze. Pięćdziesiąt dwa lata.
Urodził się w Monachium, w burżuazyjnej rodzinie żydowskiej, ukończył uniwersytet, walczył
na wojnie. Burżuazyjny inteligent. Do notatki załączono długą listę tytułów książek Feuchtwangera.
Jeśli pójdzie na proces, jeśli prawidłowo go naświetli, wydamy wszystkie jego dzieła.
I dobrze zapłacimy. Każdy lubi pieniądze. Zwłaszcza burżuazyjni inteligenci.
Proces Radka - Piatakowa powinien pójść gładko. Od czego zależy prawidłowy efekt procesu po-
kazowego? Przede wszystkim od właściwego doboru skarżonych. Przed sądem stają wyłącznie ci,
którzy podpisali swoje zeznania, przyczyny, dla których podpisali - przymus fizyczny, załamanie
psychiczne, obawy o los najbliższych, chęć ocalenia życia, próba udowodnienia wierności partii na-
wet na ławie oskarżonych - nie mają najmniejszego znaczenia, społeczeństwo daje wiarę zeznani-
om. Wiarygodność procesu znacznie zwiększają błędy polityczne, popełnione przez oskarżonych w
przeszłości, zwłaszcza jeśli kajali się już za nie publicznie. Oskarżeni podpisali wszystko co mieli
podpisać i on wyznaczył rozpoczęcie procesu na dwudziestego trzeciego stycznia. Osobiście
sprawdził protokoły przesłuchań, własnoręcznie naniósł niezbędne poprawki, uzupełnienia i ko-
rekty, uściślił podłoże polityczne i w zależności od tego określił stopień winy każdego uczestnika
procesu. Prawnicy chcą się popisać swoją wiedzą, bawią się w retorykę, o co? Po co te ceregiele?
Właśnie to powiedział Wyszyńskiemu: „Nie pozwalać, aby za dużo mówili!… Bez ględzenia!” So-
kolnikow skapitulował od razu. Na pierwszym przesłuchaniu jeszcze próbował się bronić, ale ON
własną ręką dopisał na protokole: „Sokolników był współpracownikiem wywiadu angielskiego”.
Pokazano to Sokolnikowowi. Natychmiast zrozumiał, jak się ma zachowywać, zrozumiał, że ON
nie ma zamiaru żartować, że nie daruje. Tak, rozsądny człowiek.
Przekonał się, że opór nie ma sensu, wyciągnął właściwe wnioski z JEGO słów i z procesu Zino-
wiewa - Kamieniewa, pojął, że nie ocali głowy. A może zląkł się śledztwa, wiedział, co to takiego.
Albo bał się o los swojej młodej żony, odbił ją Sieriebriakowowi, o i proszę, zostanie kobieta wdo-
wą.
Zresztą, czy to ważne, dlaczego się przyznał? Grunt, że pomógł śledztwu, poszedł na rękę. Bądź
co bądź jest najważniejszą postacią w tym procesie. Piatakow i Radek są bardziej znani, ale Sokol-
ników pełnił naprawdę odpowiedzialne funkcje. To on podpisywał pokój brzeski, właśnie jemu po-
wierzono tak ważne zadanie. Niewątpliwy autorytet dla pozostałych oskarżonych. Nie zawiedzie.
Zgodził się nawet na konfrontację z Bucharinem. ON nie chciał brać udziału w tej konfrontacji, ni-
ech Bucharin ma nadzieję, że może na NIEGO liczyć, niech się na razie łudzi.
Konfrontację zorganizował Kaganowicz. No i spotkali się przyjaciele z młodości.
Sokolników bez zmrużenia oka obciążał Bucharina, a Bucharin, biedaczek, powtarzał tylko:
Grisza, Grisza, co ty wygadujesz? Grisza!” Istna komedia!
Piatakow trzymał się tylko trzydzieści trzy dni. ON nie wątpił, że tak będzie: jeszcze przed aresz-
towaniem Piatakow zadeklarował, że pragnie osobiście rozstrzelać wszystkich skazanych na karę
śmierci, nawet swoją byłą żonę, prosił, żeby opublikować to w prasie.
Człowiek, którego Lenin w swoim „testamencie” wyznaczył na najwyższe stanowisko, błaga o
funkcję zwykłego kata! A więc jest skończony, złamany, gotów na wszystko. Skoro sam chce być
katem, wykonawcą, to nie myśli już o władzy. Pragnie ocalić skórę i zrobi, co mu się każe. Będzie
posłuszny. Do końca.
Sergo Ordżonikidze nie dał wiary zeznaniom Piatakowa. „Jak to? Moi współpracownicy, specj-
aliści, dyrektorzy fabryk, ludzie, których sam wychowałem, mają być szpiegami i sabotażystami?
Niemożliwe! Nie wierzę! Żądam konfrontacji!” - „Ach tak? Nie wierzysz? Żądasz konfrontacji?
Proszę bardzo! Wezwij też Bucharina, niech posłucha!” Przywieziono Piatakowa: elegancki, w
czarnym garniturze, w krawacie, jak zawsze pewny siebie, palił papierosa, nawet nie spytał o poz-
wolenie. „Tak, spotykałem się z Trockim, jestem trockistą”.
Sergo wybałuszył oczy, zatkało go: „Ilu swoich ludzi masz w aparacie Narkomatu?” A Piatakow:
„Więcej niż ty swoich!” Idzie MU na rękę, rozumie JEGO stosunek do Serga. To Piatakow, a nie
weterynarz Sergo był faktycznym szefem przemysłu ciężkiego. ON traktował Piatakowa dość życz-
liwie, w zeszłym roku odwiedził go nawet w szpitalu. Teraz Piatakow łudzi się, że pomagając w
śledztwie ocali życie. Jest w błędzie, wszyscy, wymienieni w „testamencie” Lenina, muszą zginąć.
No cóż, niech się łudzi, niech składa zeznania. Przyznał się już do terroru, szpiegostwa i sabotażu.
Wczoraj ON kazał dopisać do zeznań Piatakowa planowanie zabójstwa Kosiora, Postyszewa i Eic-
hego. Dlaczego? Postyszew, Eiche i Kosior byli przeciwni aresztowaniu Bucharina i Rykowa. Rato-
wali własne głowy, bali się, że będą następni na liście.
A tymczasem na procesie wyjdzie na jaw, że mieli być ofiarami terrorystów; uspokoją się, ode-
tchną i w następnym głosowaniu poprą wniosek o aresztowanie Bucharina i Rykowa. Potem oczy-
wiście podzielą ich los. Czubar, Rudzutak i Pietrowski też stawali okoniem w sprawie Bucharina -
Rykowa. Pietrowskiego nie trzeba ruszać, wystarczy rozstrzelać jego synów, starego ulokować na
jakimś podrzędnym stanowisku. Niech zostanie jako przedstawiciel starej gwardii leninowskiej,
jako były członek Dumy. Gdyby Piatakow wymienił całą szóstkę, wyglądałoby to podejrzanie. Trzy
nazwiska brzmią bardziej przekonywająco. Należy bić na pewniaka. Nie wolno dopuścić do takiej
wpadki jak z hotelem „Bristol”. Ten błąd musi być naprawiony.
Naprawi go Piatakow. Spotykał się z Trockim za granicą, niech poda szczegóły, niech wymyśli
sensowną wersję, jest przecież inteligentny, wykształcony, zna języki.
Radek… Niewątpliwie kluczowa postać procesu. Znany na Zachodzie. Feuchtwanger będzie go
słuchać ze szczególną uwagą. Tym bardziej że Radek opowie o sprawach, o których nie powiedzą
inni.
Radek to spryciarz, ale jest śmiertelnie przerażony, stara się, jak może, bez wahania wydał Bli-
umkina, który przywiózł list od Trockiego, przeklina Trockiego na każdym kroku. Co najważniejs-
ze, ściśle wykonywał JEGO dyrektywy. Bardzo delikatne dyrektywy.
Stalin przerzucił teczki na biurku, znalazł sprawozdanie Radka z rozmów z Niemcami, a konkret-
nie z radcą ambasady niemieckiej von Twardowskym dwudziestego i dwudziestego czwartego paź-
dziernika 1933 roku oraz z profesorem Oberlanderem i attache prasowym Baumanem w dniu dwud-
ziestego czwartego sierpnia 1934 roku. Były to rozmowy sondażowe, Radek prowadził je z JEGO
rozkazu. Na sprawozdaniach figuruje podpis Radka, nie ma natomiast żadnego dowodu, że roz-
mowy podjęto z JEGO inicjatywy. Niech więc Radek opowie przed sądem o swoich konszachtach z
Niemcami, niech ujawni, że działał na polecenie Trockiego, niech potwierdzi jego - i własną - zdra-
dę. Będzie zaprzeczać - przedstawimy sądowi sprawozdania. Powie, że ON był inicjatorem rozmów
- nikt nie uwierzy, ludzie uznają to za kłamstwo, a wtedy Radek nie uratuje własnej głowy. Jeśli
złoży właściwe zeznania - ujdzie z życiem, obiecano mu to. Wie, co ma mówić. Aktor pierwszej
klasy. Zagra swoją rolę tak, że każdy Feuchtwanger uwierzy. Rozmowy z Berlinem prowadzi teraz
Kandelaki, pertraktuje z przywódcami Reichu, z Goeringiem, z Schachtem, a nie podrzędnymi pra-
cownikami ambasady.
Radek nie nadawał się do rozmów na wysokim szczeblu, nie można go było wysłać do Niemiec.
Owszem, raz pojechał. Incognito. Dla niepoznaki zgolił swoje słynne baczki, wrócił bez baczków
- cała Moskwa o tym plotkowała. Wywiad musiał rozpuścić słuchy, że to choroba skóry, że kaprys
kochanki, a Radek, kretyn, rozpowiadał na lewo i na prawo, jakoby przebywał w Polsce.
Wielu ludzi domyślało się jednak prawdy. Z raportów wynikało, że Radek za dużo gadał, za-
chwycał się zdolnościami organizacyjnymi faszystów, siłą ich ruchu, entuzjazmem narodu niemiec-
kiego, ba - nawet szturmowcami. Nie umiał zachować umiaru. Polityka nie polega na zachwytach,
lecz na realizmie. Obce państwo może budzić sympatię tylko w jednym wypadku: kiedy jest wi-
ernym i pewnym sojusznikiem. Niemcy na razie nie są sojusznikiem.
Jeszcze nie.
Radek przy Niemcach krytykował Litwinowa. Kto go o to prosił? Litwinow nic nie wie o tych
pertraktacjach, nie może wiedzieć i nie dowie się. Radek nie powinien był udawać ważniaka, przed-
stawiać siebie jako szefa radzieckiej polityki zagranicznej, a po prostu wykonywać polecenia. Nie
jest dyplomatą. Kandelaki to co innego. Radek stał się zbędny.
Niemcy GO zrozumieją. Radek też zrozumiał. Nie przyznawał się przez dwa miesiące i osiem-
naście dni, ale gdy obiecano mu życie - zrozumiał. Czwartego grudnia zaczął składać potrzebne
zeznania.
Tego samego dnia zaczęli zeznawać najbardziej oporni - Murałow i Sieriebriakow.
Murałow trzymał się najdłużej, siedem i pół miesiąca. Twarde bydlę, żołnierz, „bohater wojny
domowej”, wierny kompan Trockiego.
Sieriebriakow. Też twardy, też uparty, milczał przez cztery miesiące. „Genialny robotnik”, jak
mawiał Lenin. Lubił Włodzimierz Iljicz prawić takie komplementy robotnikom i chłopom. „Każda
kucharka powinna umieć rządzić państwem” - ładnie powiedziane. Bzdura, czy jakakolwiek kuc-
harka może rządzić państwem? Kucharka powinna rządzić kuchnią.
Ale hasło jest dobre. Chwytliwe. I korzystne politycznie: wystarczy parę robotnic w prezydium
rządu, a wszystkie kobiety będą miały wrażenie, że rządzą państwem. Trzeba wprowadzić więcej
dojarek i tkaczek do Rady Najwyższej. „Genialny robotnik” Sieriebriakow!
Wykształcenie - dwie klasy szkółki parafialnej, ni to ślusarz, ni to tokarz, no i proszę: geniusz, do
KC go! ON zetknął się z Sieriebriakowem na Froncie Południowym, owszem, chłopak do rzeczy,
zmyślny, pojętny, ale krótkowzroczny, bez wyczucia. ON ufał Sieriebriakowowi, chciał go mieć po
swojej stronie, a Sieriebriakow poparł Trockiego. Zgoda, można zrozumieć, że poparł, gdy Trocki
był silny, wtedy Sieriebriakow mógł jeszcze na coś liczyć. Ale później, po rozbiciu opozycji? ON
znów dał mu szansę. Na XIV Zjeździe, jeszcze w 1925 roku, ON powiedział: „Proponuję, by wasza
frakcja pomogła nam rozgromić opozycję zinowiewowską”. Powiedział szczerze, jak do frontowe-
go przyjaciela. I co usłyszał w odpowiedzi? „Nie jesteśmy frakcją, przecież wiesz, że frakcje zos-
tały rozwiązane”. Bezczelna odpowiedź, kłamliwa odpowiedź! Mimo to ON nie stracił cierpli-
wości: „Leonidzie, mówię poważnie. Przekaż moją propozycję staremu”.
Starym nazywali Trockiego, choć miał wówczas czterdzieści sześć lat. ON też powiedział o
Trockim stary, powiedział pojednawczo, familiarnie, proponował Trockiemu wspólną walkę z Zi-
nowiewem i Kamieniewem, chciał zapobiec ich sojuszowi z Trockim. Trocki oczywiście przejrzał
JEGO zamiary, wiadomo, Trocki to Trocki. Nawet nie raczył odpowiedzieć. Na zjeździe w ogóle
się nie odzywał, siedział w prezydium jak kołek, a po roku zawarł pakt z tamtymi. No cóż, można
go zrozumieć - nie miał innego wyjścia. Ale Sieriebriakow? Dlaczego poparł przegraną sprawę?
Też mi „genialny robotnik”! Nie docenił okazanego mu zaufania. Nie wie, że prokurator Wy-
szyński zagarnął już jego daczę na Górze Nikolińskiej. Szybki ten Wyszyńskie jedną ręką podpisy-
wał nakaz aresztowania Sieriebriakowa, drugą - podanie o przydział daczy po aresztowanym wrogu
ludu Sieriebriakowie. Dostał ją.
Stalin odłożył sprawozdanie Radka, sięgnął po raport Jeżowa. Bardzo szczegółowy raport.
Daczę Sieriebriakowa - smaczny kąsek - przekazano Wyszyńskiemu, starą daczę Wyszyńskiego
zaś przejął Borodin. Borodin zapłacił za nią Wyszyńskiemu trzydzieści osiem tysięcy dziewięćset
dziewięćdziesiąt rubli. Pieniądze powinny trafić do kasy spółdzielni, ale Wyszyński po prostu
przywłaszczył je sobie, a poprzez prokuraturę załatwił przydział nowej daczy za darmo. Krętacz,
oszust i sukinsyn. Kryminalista. Ale solidny i godny zaufania. Cóż, zdarzają się takie paradoksy.
Prawdziwy Europejczyk. Wywrze znakomite wrażenie na Feuchtwangerze i innych zagra-
nicznych zasrańcach.
W polityce nie ma miejsca na uczciwość. „Uczciwość” to jedna z tak zwanych ogólnoludzkich
wartości moralnych - nie do przyjęcia dla każdego rasowego polityka, a tym bardziej dla wodza.
Wódz wykorzystuje wszelki przydatny materiał ludzki, jedynie w ten sposób może spełniać swą
historyczną misję. Dla wodza istnieje tylko jedno kryterium oceny ludzi: lojalność i gotowość wy-
konywania JEGO woli. Wykonawca musi się wyrzec własnych ambicji, aspiracji i poczucia, że jest
niezastąpiony. Poza tym może być fałszywy, amoralny i wyzuty z wszelkiej uczciwości. Im bardzi-
ej zaś jest fałszywy, amoralny i nieuczciwy, tym łatwiej się go pozbyć.

Do gabinetu wszedł Poskriebyszew, przymknął za sobą drzwi.


- Przyszedł Tal i ten pisarz z Niemiec, Feuchtwanger.
- Przecież mówiłem, żeby wpuścić bez meldowania!
Na twarzy Poskriebyszewa odmalowało się zmieszanie. Nie odważył się powiedzieć, że Stalin
nie wydał takiego polecenia.
- Niech wejdą.
Poskriebyszew otworzył drzwi, wpuścił Feuchtwangera i naczelnika wydziału prasy Tala.
Stalin wyszedł gościowi na spotkanie, uścisnął mu dłoń, obrzucił pisarza szybkim spojrzeniem,
wskazał mu fotel, sam też usiadł, opuścił powieki. Zachowywał się poważnie, powściągliwie, nawet
z rezerwą. Jeszcze nie czas na uśmiechy, uśmiechy będą później, w miarę rozkręcania się rozmowy.
Najpierw narzucić dystans, nawet troszeczkę nastraszyć, potem oczarować - wypróbowany sposób,
niezawodny. Średniego wzrostu, typowo żydowska twarz, okulary bez oprawy, rudawe włosy, ciut
wydęta dolna warga.
Zadanie: pozyskać przychylność tego człowieka i przekonać go, żeby wybrał do Domu Związ-
ków na proces. Jeśli pójdzie, to napisze, co trzeba. Gdyby pisał źle o procesie, zdyskredytowałby
JEGO, głównego przeciwnika Hitlera, tego Feuchtwanger nie zrobi.
Najważniejsze, żeby się nie wykręcił, żeby baczył proces na własne oczy. Stalin skinął głową na
znak, że jest gotów do rozmowy.
- Pan Stalin słucha pana - powiedział Tal po niemiecku i dwoma palcami lewej dłoni pogładził
swoją wąską bródkę. Jak się taka bródka nazywa? Stalin nie pamiętał.
Feuchtwanger zaczął mówić. Mówił długo i dużo, z pauzami, niektóre słowa powtarzał.
Tal przetłumaczył zwięźle:
- Pan Feuchtwanger pyta, co pan sądzi o roli pisarza w społeczeństwie socjalistycznym?
I znów pogładził bródkę.
Do diabła, jak ona się nazywa?! I po co względnie młodemu człowiekowi broda?
Wąsy - owszem, oznaka męskości, ozdoba, ale broda… Wszyscy już zgolili brody, a ten nosi.
Bucharin, Rykow, Kamieniew też mieli brody, naśladowali Lenina i Trockiego. Aha, jeszcze Kali-
nin - pozuje na chłopa. A Kaganowicz, spryciarz, zgolił brodę, zostawił tylko wąsy. ON popatrzył
kiedyś na tę brodę Kaganowicza, Kaganowicz w lot zrozumiał - i zgolił.
- Pisarze odgrywają ogromną rolę w każdym społeczeństwie - Stalin mówił cichym, spokojnym
głosem. - Doceniamy tę rolę i zdajemy sobie sprawę z jej znaczenia. Wszystko zależy od tego, po
czyjej stronie opowiada się pisarz i jakim siłom służy - reakcyjnym czy postępowym.
Feuchtwanger coś powiedział, Stalin usłyszał nazwisko Gogola i od razu zorientował się, o co
chodzi.
- A Gogol? Był przecież pisarzem reakcyjnym, a mimo to w Związku Radzieckim wydaje się
jego dzieła, jest bardzo popularny - przetłumaczył Tal.
Stalin zauważył, że Tal gładzi bródkę tylko w rozmowie z Niemcem, zwracając się do NIEGO
zostawia ją w spokoju. Jak się taka bródka, do cholery, nazywa?
- Poglądy pisarza to jedno, a obiektywne znaczenie jego dzieł to co innego. Pisarze rzadko bywa-
ją dobrymi filozofami - powiedział Stalin.
- Tołstoj - wtrącił Feuchtwanger.
Stalin nie zareagował. Niemiec powinien sobie uświadomić, że JEMU się nie przerywa.
- Pisarze rzadko bywają dobrymi filozofami - powtórzył. - I odwrotnie: „filozofowie rzadko by-
wają dobrymi pisarzami. Dla nas ważne jest obiektywne baczenie twórczości Gogola, a nie jego
poglądy. Twórczość Gogola to bezlitosna krytyką obszarniczopańszczyźnianego ustroju carskiej
Rosji, krytyka postępowa, zlikwidowaliśmy ten ustrój i stworzyliśmy nowy. Nasi obywatele,
zwłaszcza młodzi, muszą wiedzieć, dlaczego to zrobiliśmy.
Przypomniał sobie, jak nazywa się ta przeklęta bródka - „hiszpańska”! Oto jakiego klina zabił mu
Tal. Fircyk!
- Gogol był genialnym krytykiem dawnego ustroju. Krytykował go nie jako filozof, lecz jako
artysta, jako pisarz. Dlatego nasz lud lubi, ceni i czyta Gogola.
Stalin zamilkł. Siedział z przymkniętymi powiekami. Feuchtwanger chciał coś powiedzieć, ale
Tal dyskretnie pokręcił głową: Niemiec zrozumiał, że Stalin jeszcze nie skończył.
- Filozofia Tołstoja - podjął po chwili Stalin - okazała się nieprzydatna. Czy niemieccy anty-
faszyści albo republikanie w Hiszpanii mogą zastosować zasadę niesprzeciwiania się złu siłą? Nie,
nie mogą. Tołstoj był wielkim pisarzem, wspaniale opisywał życie ludu, jego patriotyczny zryw w
czasie najazdu Napoleona. Na takich przykładach, na przykładach bohaterstwa, poświęcenia dla
ojczyzny powinna się wychowywać młodzież. Nie interesuje nas natomiast filozofia Tołstoja i jego
dzieła filozoficzne. Zresztą również w powieściach często teoretyzuje, poucza i tym samym obniża
wartość artystyczną tych utworów.
Uniósł powieki. Tal tłumaczył. Feuchtwanger słuchał uważnie, od czasu do czasu przytakiwał ze
zrozumieniem. Gdy Tal skończył, Niemiec popatrzył na Stalina, prosząc wzrokiem o zgodę na nas-
tępne pytanie. W JEGO twarzy, w JEGO spojrzeniu wyczytał tę zgodę.
Nawiązali kontakt. ON umiał to robić, umiał okazać, czy chce słuchać, czy nie chce, czy pozwala
mówić, czy nie pozwala.
Tal przetłumaczył, że Feuchtwanger całkowicie podziela punkt widzenia Stalina, jednakże chci-
ałby zapytać o sytuację współczesnych pisarzy radzieckich: czy muszą wywodzić się z klasy rząd-
zącej, czy muszą być komunistami lub wyznawać światopogląd komunistyczny, jak wygląda kwes-
tia wolności słowa i wolności literatury w Związku Radzieckim.
- Pisarze należą do inteligencji - odpowiedział Stalin - inteligencja zaś nie jest klasą, a warstwą
społeczną pomiędzy burżuazją a proletariatem. Czasem służy burżuazji, czasem proletariatowi. Po-
wtórzę raz jeszcze: prywatne poglądy pisarza to jedno, obiektywne zaś znaczenie jego twórczości to
całkiem coś innego. Są w naszym kraju pisarze, którzy werbalnie popierają władzę radziecką, nawet
należą do partii, ale w swoich książkach nie potrafią wyrazić interesów klasy robotniczej. Ich po-
zorna lewicowość, ich fałszywe zaangażowanie jest przejawem mentalności drobnoburżuazyjnej. Z
drugiej strony mamy pisarzy pochodzenia burżuazyjnego, a nawet szlacheckiego, którzy swą twórc-
zością dobrze służą sprawie proletariatu. Dzięki talentowi zrozumieli istotę procesów his-
torycznych. Nie trzeba daleko szukać. Na przykład Tołstoj, nie tamten, inny - Aleksiej Tołstoj, hra-
bia, emigrant, nie od razu poparł rewolucję, a jak służy wspólnej sprawie? Dobrze służy, dlatego
nasi czytelnicy cenią go i szanują.
Stalin mówił jak zwykle powoli, cicho, z przerwami, w czasie których Tal tłumaczył ostatnie
zdanie. Siedział na krześle bokiem, nieco pochylony, żeby nie uronić ani jednego słowa Stalina.
- Czy należy przez to rozumieć, że pisarze, których twórczość nie służy sprawie proletariatu, nie
mogą publikować swoich utworów?
- Nie - odparł Stalin. - Nie należy tego tak rozumieć, to błędne rozumowanie. Stoimy w obliczu
realnej groźby wojny z faszyzmem. Jest rzeczą naturalną, że w literaturze na pierwszy plan wysuwa
się wątek heroizmu, odpowiada on duchowi narodu, nastrojom narodu, jego oczekiwaniom. A jed-
nak niektórzy pisarze w ogóle nie podejmują tematu bohaterstwa, nie myślą o czytelniku, nie liczą
się z czytelnikiem, z jego potrzebami, gustami, oczekiwaniami. Mamy takiego wybitnego poetę,
liryka. Pisze wiersze, które nie tylko nie służą interesom ludu, ale są po prostu niezrozumiałe. Czy
zabraniamy publikacji tych wierszy? Ależ nie, wydajemy je. Inna sprawa, że nikt ich nie czyta. Lu-
dzie nie czytają, a więc nie kupują - Stalin uśmiechnął się, ukazując drobne, pożółkłe od tytoniu
zęby. - Czy u was, na Zachodzie, wydaje się książki, na które nie ma popytu?
I odpowiedział sam sobie.
- Nie, nie wydaje się takich książek, bo nie przynoszą zysku. A my wydajemy, choć dla wydaw-
ców oznacza to stratę. Ale wydajemy. Dla amatorów. Dla miłośników wrażeń, że tak powiem, me-
tafizycznych.
- A jednak gdy Andre Gide - powiedział Feuchtwanger - ośmielił się skrytykować Związek Rad-
ziecki, wasza prasa odsądziła go od czci i wiary.
Stalin wstał, miękko stąpając po dywanie przespacerował się tam i z powrotem, przystanął przed
Feuchtwangerem i wymierzył w niego palec wskazujący.
- Nikt mu nie zamykał ust. Chodzi o coś innego. Kiedy Andre Gide był u nas, wszystko chwalił,
a po powrocie do siebie zmienił front, wszystko oczernił. Nasz naród nie lubi dwulicowości. Nasz
naród za cenę niesłychanych wyrzeczeń i ofiar stworzył wielkie państwo i ma nadzieję, że cudzozi-
emcy będą mówić prawdę, że potwierdzą wielkość dokonań. Jak więc naród ma traktować tych,
którzy nie dostrzegają jego osiągnięć, tych, którzy negują je i oczerniają?
Feuchtwanger wzruszył ramionami, zmieszał się.
- Bardzo dokładnie przedstawił pan psychikę człowieka radzieckiego. Ludzie na Zachodzie mają
jednak inną mentalność, są przyzwyczajeni do wolności myśli, do swobodnej wymiany różnych
poglądów.
Stalin znów przeszedł się po gabinecie, znów przystanął przed swoim gościem.
- „Swobodna wymiana poglądów”… Czegóż więc pan chce od naszych krytyków? Andre Gide
wypowiedział swój pogląd, nasi krytycy - swój. Zwyczajna polemika literacka. Czy na Zachodzie
nie ma polemik? Są, i to jakie! Tu chodzi o coś innego… Mniej więcej przed miesiącem wprowad-
ziliśmy nową konstytucję. Mówi ona nie o tym, co chcemy osiągnąć, lecz o tym, co już osiągnę-
liśmy, przede wszystkim stworzyliśmy państwo socjalistyczne. Zlikwidowaliśmy antagonizmy kla-
sowe, wyzysk człowieka przez człowieka, powszechną nędzę, bezrobocie, urzeczywistniliśmy pra-
wo każdego człowieka do pracy, wypoczynku, oświaty, opieki zdrowotnej i tak dalej, zapewniliśmy
pełną równość ras i narodowości, zbudowaliśmy prawdziwą demokrację. Podkreślam: prawdziwą!
Stalin tknął palcem w pierś Feuchtwangera, przyjrzał mu się spod zmrużonych powiek.
- Na Zachodzie mówi się o równości obywateli, ale czyż robotnik i kapitalista mogą być sobie
równi? Na Zachodzie mówi się o wolności słowa, zgromadzeń, druku, ale to frazesy, hasła bez po-
krycia, skoro robotnicy nie mają sal na zebrania, drukarni, papieru. Nasza konstytucja gwarantuje
im środki na te cele. Oto nasza socjalistyczna demokracja, nasze pojmowanie wolności. Teraz, gdy
faszyzm rzuca wyzwanie demokratycznym dążeniom postępowej ludzkości, nasza konstytucja staje
się aktem oskarżenia przeciwko faszyzmowi. Burżuazyjna wolność to fikcja! Czy wasz system par-
lamentarny zdołał powstrzymać Hitlera? Nie, nie zdołał! Zamiast walczyć z faszyzmem, wasi mi-
nistrowie tracili czas, odpowiadając na bzdurne interpelacje posłów. Czy mam rację?
- Oczywiście - przyznał Feuchtwanger - i wielu ludzi na Zachodzie zdaje sobie z tego sprawę.
Czy mogę być wobec pana szczery?
Tal przetłumaczył.
- Powiedzcie mu, żeby mówił, co myśli, niech pyta, o co tylko zechce. Wyjaśnijcie mu to bardzo
dokładnie. I jak najuprzejmiej!
Gładząc bródkę Tal z namaszczeniem przetłumaczył słowa Stalina.
- Dziękuję - rozpromienił się Niemiec. - Powiem wprost: wielu pańskich sympatyków, którzy w
systemie społecznym Związku Radzieckiego widzieli ideał humanizmu socjalistycznego, zaskoczył
proces Zinowiewa i Kamieniewa. Uważają, że wraz z Zinowiewem i Kamieniewem rozstrzelano
nowy świat. Przecież ci ludzie dokonali rewolucji, walczyli o sprawiedliwy ustrój.
Stalin spodziewał się tego pytania, ale wzdrygnął się, gdy je usłyszał.
Feuchtwanger spojrzał na niego ze zdumieniem, zaskoczony tą niespodziewaną reakcją.
Stalin odwrócił się, przemierzył gabinet i nie patrząc na gościa powiedział:
- Bohaterowie, którzy sprawdzili się w walce, nie zawsze sprawdzają się w czasach pokoju. Mi-
mo to ze względu na dawniejsze zasługi otrzymali wysokie stanowiska. Okazali się kiepskimi dzi-
ałaczami. Co mieliśmy robić? Przenieśliśmy ich na stanowiska zgodne z kwalifikacjami, zdolności-
ami i możliwościami. Obrazili się, zaczęli występować przeciwko linii partii, a w końcu podjęli ot-
wartą wojnę z partią, z państwem, z narodem.
Zamilkł na chwilę.
- To jedna kategoria ludzi. Jest też druga - ludzie zdolni, utalentowani. Należy do nich Trocki.
Nigdy nie był bolszewikiem. Mówił o tym i pisał Lenin. Owszem, przyłączył się do rewolucji, był
przydatny w walce, nikt nie może temu zaprzeczyć. Nie nadawał się jednak do spokojnej i syste-
matycznej pracy, historia go odtrąciła, usiłował sprzeciwić się jej wyrokom i wylądował za burtą,
naród przepędził go z kraju, a przecież Trocki uważał się za wodza… Za granicą wszedł na drogę
awanturnictwa politycznego, co zresztą odpowiadało jego naturze. Wrócić, zagarnąć władzę - oto,
jaki cel sobie wyznaczył. Daleko już zaszedł…
Stalin znów przystanął przed Feuchtwangerem, uniósł palec i powtórzył:
- Da-le-ko…
Sposępniał, po czym mówił dalej:
- Dawni zwolennicy Trockiego nie zmienili poglądów. Owszem, pozornie uznali swoje błędy,
partia im uwierzyła, powołała na najwyższe stanowiska państwowe, lecz oni oszukali partię, marzy-
li o powrocie Trockiego i posunęli się równie daleko, co ich przywódca.
Przespacerował się po gabinecie i dodał z goryczą:
- Dziesięć lat! Od dziesięciu lat mamy z nimi kłopoty. Wybaczaliśmy, obdarzaliśmy zaufaniem,
oni znów nas oszukiwali, znów wybaczaliśmy, znów powierzaliśmy im wysokie stanowiska, oni
znów knuli spiski i intrygi, zamordowali Kirowa, przygotowywali zamachy na innych. Jak długo
można być cierpliwym? Cierpliwość narodu się wyczerpała!
Feuchtwanger spojrzał na Tala - chciał zadać jeszcze jedno pytanie.
- Pan Feuchtwanger chce was o coś spytać - nieśmiało wtrącił Tal.
- Słucham - rzucił Stalin przez ramię.
- Podczas procesu Zinowiewa i Kamieniewa zachodnią opinię publiczną bardzo bulwersował
brak jakichkolwiek dowodów rzeczowych.
Stalin roześmiał się, pokiwał głową, usiadł.
- Dowody rzeczowe? Co za naiwność! Doświadczeni konspiratorzy nigdy nie przechowują kom-
promitujących dokumentów. Przedstawiliśmy oskarżonym wystarczająco dużo materiałów dowo-
dowych i zeznań świadków. Materiały znalazły potwierdzenie w śledztwie. Chcieliśmy, żeby cały
naród zrozumiał istotę sprawy. Dlatego przebieg procesu musiał być maksymalnie prosty i jasny dla
każdego. Szczegółowa analiza dokumentów, przytaczanie cytatów, porównywanie zeznań może in-
teresować prawników, kryminologów, historyków, natomiast do przeciętnego obywatela bardziej
przemawia przyznanie się do winy niż tomy nudnych papierów. Powiedzmy sobie szczerze: ci, któ-
rzy wątpią w bezstronność naszego sądu, doskonale wiedzą, że fałszywi sędziowie mogą sfabryko-
wać fałszywe dowody. To nic trudnego. Jednakże nasz sąd nie jest sądem fałszywym, jest sądem
uczciwym i bezstronnym. Nie potrzebuje żadnych fałszerstw. Potrzebuje jasnego obrazu sytuacji,
zrozumiałego dla wszystkich. Mam nadzieję, że zbliżający się proces będzie właśnie taki - zrozumi-
ały dla szerokich mas. Nasz naród stoi w obliczu straszliwej, bezlitosnej wojny z faszyzmem i dla-
tego musi poznać swoich wrogów wewnętrznych, musi umieć ich demaskować. Taki Radek, czło-
wiek dużego formatu, inteligentny, błyskotliwy, bardzo go ceniłem, ufałem mu… A tu… - ON sięg-
nął po teczkę, wyjął kilka kartek - a tu jest jego list z więzienia, napisał go trzeciego grudnia, proszę
spojrzeć, długi list, Radek zaklina się, że nie popełnił żadnego przestępstwa… Tu natomiast - Stalin
pokazał inne dokumenty - są zeznania, w których przyznaje się do wszystkiego, podpisał je czwar-
tego grudnia. Wysłał do mnie list pełen kłamstw, a następnego dnia po przedstawieniu dowodów
przyznał się do winy.
Stalin zamyślił się, zerknął na Feuchtwangera, powiedział z naciskiem:
- Wy, Żydzi, stworzyliście nieśmiertelną postać Judasza. My codziennie stykamy się z takimi
Judaszami. Niech się pan przyjrzy naszemu życiu, niejedno pan zobaczy. Jak długo pan u nas zaba-
wi?
- Mam wizę do połowy lutego.
- Bardzo dobrze. Na Zachodzie krążą opowieści o torturach, hipnozie, podstawionych aktorach.
No cóż, mówiono mi, że śledztwo w sprawie Radka ma się ku końcowi, być może jeszcze w tym
miesiącu rozpocznie się proces. Nie znam dokładnej daty, to zależy od sądu, nasi sędziowie są ni-
ezawiśli, sami decydują. O ile mi wiadomo, proces będzie jawny, z udziałem obrońców - skinął na
Tala - poprosimy towarzysza Tala, żeby załatwił panu kartę wstępu. Wybierze pan sobie tłumacza,
pójdzie, popatrzy, posłucha, zobaczy na własne oczy. Towarzyszu Tal, załatwicie panu Feuchtwan-
gerowi kartę wstępu?
- Postaram się.
- Powiedzcie mu o tym.
Tal przetłumaczył.
- Dziękuję - zmieszał się Feuchtwanger - ale…
- Wspaniale - przerwał mu Stalin. - Jak mawiają Rosjanie: „Lepiej raz zobaczyć, niż sto razy
usłyszeć”. No więc zobaczy pan.
- Za pańskim pozwoleniem, chciałbym zadać jeszcze jedno pytanie…
- Proszę - łaskawie zgodził się Stalin. - Przecież po to się spotkaliśmy.
- Widzi pan, na Zachodzie przywódców politycznych uważa się za zwyczajnych ludzi. U was
uwielbienie osoby przywódcy osiąga poziom kultu religijnego i często znajduje wyraz w formach -
zawahał się, szukając właściwego słowa - pozbawionych, proszę mi wybaczyć, gustu.
Stalin roześmiał się.
- Gust? - Wzruszył ramionami. - Gdzie i kiedy prości robotnicy i chłopi mogli kształtować swoje
gusta? Budują nowe społeczeństwo, budują ogromnym wysiłkiem i w trudnych warunkach, nie ma-
ją czasu na estetykę. Ja sam nie mogę już patrzeć na portrety tego człowieka z wąsami, na tysiące
portretów, które ludzie niosą podczas manifestacji na placu Czerwonym. Nie mogę patrzeć, a patr-
zę, muszę patrzeć, nie mam prawa odwrócić się plecami do narodu… Jestem więźniem narodu.
- Tak, ale to samo robią ludzie o wyrobionym smaku artystycznym - zauważył Feuchtwanger. -
Ustawiają pańskie popiersia i wizerunki w miejscach, które nie mają z panem nic wspólnego. Na
przykład na wystawie dzieł Rembrandta. Nie bardzo rozumiem… Rembrandt żył i tworzył w si-
edemnastym wieku.
- Ci ludzie bardzo późno uznali władzę radziecką - gniewnie rzucił Stalin - a może w głębi duszy
nadal jej nie uznają. Za wszelką cenę starają się udowodnić swoją lojalność. Dlatego nie znają umi-
aru… Dureń pochlebca wyrządza więcej szkody niż stu wrogów.
ON nie był zadowolony z tego pytania. Nietaktowne pytanie. Niemiec powinien teraz poczuć, co
oznacza JEGO niezadowolenie. Zrozumieć, czym jest JEGO gniew.
ON nie spuszczał z Feuchtwangera swego ciężkiego spojrzenia i napawał się zmieszaniem pisar-
za. Aby je ukryć, Feuchtwanger zdjął okulary, zaczął przecierać szkła kawałeczkiem irchy.
A Stalin mówił dalej cichym i bezlitosnym głosem:
- Można też przyjąć, że to nie głupota nadgorliwców, lecz celowe działanie przeciwników, którzy
próbują w ten sposób ośmieszyć kierownictwo partii - zwrócił się do Tala.
- Jeszcze dziś sprawdźcie, kto to zrobił, i ukarzcie winnych. Przetłumaczcie mu.
Tal przetłumaczył.
- Nie, nie - przestraszył się Feuchtwanger - nie chcę, żeby ktoś miał przeze mnie kłopoty…
Stalin zastanowił się i powiedział obojętnie:
- Dobrze. Spełnimy prośbę pana Feuchtwangera. Każcie usunąć z wystawy popiersie towarzysza
Stalina i powiedzcie tym ludziom, żeby więcej tego nie robili.
Feuchtwanger odetchnął z ulgą:
- Dziękuję.
Stalin zmienił ton, uśmiechnął się.
- Cała ta wrzawa wokół „człowieka z wąsami” jest bardzo uciążliwa i, jak pan słusznie zauważył,
niezbyt gustowna. Proszę jednak mnie zrozumieć. Muszę to znosić, bo wiem, ile naiwnej radości
dostarcza ludziom tego rodzaju twórczość. Nie mogę im niczego zabronić, tym bardziej że peany
dotyczą nie mnie osobiście, a partii, która kieruje budową socjalizmu w naszym kraju. Lud manifes-
tuje swoje oddanie socjalizmowi, popiersia i portrety są wyrazem tego oddania.
Zamilkł, przymknął powieki. Po chwili otworzył oczy, popatrzył na Feuchtwangera.
- Ciągle mówimy o nas, o naszych sprawach. Jeszcze niejedno pan zobaczy, zrozumie, pozna.
Jest pan pisarzem, człowiekiem wolnego zawodu, może pan podróżować po całym świecie, a ja i
towarzysz Tal jesteśmy tylko urzędnikami, bierzemy pieniądze za siedzenie na swoich stołkach. O
tym, co się dzieje na świecie, dowiadujemy się z gazet. Niewiele wiemy. Dlatego rzucamy się na
każdego gościa z zagranicy - wyciągnął ramiona do Feuchtwangera, roześmiał się - opowiadaj, koc-
hany, co tam nowego w wielkim świecie!
Oparł ręce o stół i z łagodnym uśmiechem patrzył na pisarza.
Tal przetłumaczył, starannie dobierając słowa, żeby wyrazić życzliwą, serdeczną intonację Stali-
na. Feuchtwanger kiwał głową ze zrozumieniem.
Stalin był już pewien, że ten człowiek to teraz JEGO człowiek; pójdzie na proces, napisze, co
trzeba.
- Zachód oddycha niezdrowym, stęchłym powietrzem - powiedział Feuchtwanger. - Brak mu sta-
nowczości, zdecydowania. Zachód nie ma dość odwagi, by pięścią lub chociażby mocnym słowem
bronić się przed nacierającym barbarzyństwem. Robi to nieśmiało, wykonuje bojaźliwe gesty. Wy-
stąpienia polityków przeciwko faszyzmowi są uładzone, bardzo ostrożne. Z jak żenującą obłudą i
jak tchórzliwie reagują ci politycy na agresję faszyzmu w Hiszpanii!
- Tak - zgodził się Stalin - interwencja Niemiec i Włoch przeciwko republice hiszpańskiej to ot-
warta i brutalna agresja. Wszystkie postępowe siły na świecie powinny się jej przeciwsta-
wić. Ludzie radzieccy udzielają i będą udzielać Hiszpanii wszelkiej możliwej pomocy. Obrona
Hiszpanii przed faszyzmem jest wspólną sprawą całej postępowej ludzkości.
Zamilkł, a potem dodał z naciskiem:
- Faszyzm to śmiertelny wróg ludzkości i należy go powstrzymać. Do nas nie przeniknie. Agenci
faszyzmu zostaną unicestwieni. Wszyscy. Świat musi zdawać sobie z tego sprawę.
Rozmowa trwała trzy godziny. Stalin zapamiętał, o której Poskriebyszew zaanonsował Feucht-
wangera i Tala. Czas kończyć. Feuchtwanger coś powiedział. Tal przetłumaczył:
- Towarzyszu Stalin, pan Feuchtwanger pyta, czy zgodzicie się na wspólną fotografię.
Stalin wezwał Poskriebyszewa, kazał posłać po fotografa. Wszedł fotograf, ustawił aparat.
Stalin przesiadł się na krzesło pod ścianą. Feuchtwanger usiadł po prawej stronie, Tal po lewej.
Sfotografowali się na tle boazerii. Wstając Stalin zażartował:
- No proszę, jeszcze jedno zdjęcie człowieka z wąsami. - Uśmiechnął się, pogroził pisarzowi pal-
cem. - I to przez pana!
Tal przetłumaczył. Feuchtwanger rozłożył ręce.
- Jest pan najlepszym i najspokojniejszym polemistą na świecie.
W jego głosie brzmiało szczere przekonanie.
Stalin odprowadził gościa do drzwi, sam je otworzył. W sekretariacie Poskriebyszew otworzył
drugie drzwi, Feuchtwanger obejrzał się, Stalin uniósł rękę w geście pożegnania, pisarz odpowied-
ział skinieniem głowy i uśmiechem. Drzwi zamknęły się.
Wracając do gabinetu Stalin przystanął obok Poskriebyszewa:
- Mówiłem wam przecież po rosyjsku: wpuścić bez meldowania! Dlaczego nie wykonaliście po-
lecenia?
Po raz drugi Poskriebyszew nie odważył się powiedzieć, że Stalin nie wydał takiego polecenia.
Towarzysz Stalin chciał zapewne pokazać pisarzowi, jaki jest przystępny i bezpośredni, ale polece-
nia nie wydał. Może zapomniał. A Poskriebyszew nie ośmieliłby się wpuścić kogoś bez zameldo-
wania.
- Proszę o wybaczenie, towarzyszu Stalin - powiedział ze skruchą. - Tak jakoś wyszło, odrucho-
wo.
- Przekażcie Talowi i Stawskiemu: zapewnić Niemcowi jak najlepsze warunki. Do chwili rozpoc-
zęcia procesu publikować wszystko, co tylko zechce. Dostarczać mi jego relacje z procesu.
Stalin zamknął drzwi, przespacerował się po gabinecie, przystanął koło okna.
Na dachu Kremla leżał śnieg. Leżał też na armatach wokół budynku Arsenału.
Tak, ON oczarował Feuchtwangera. Teraz kolej na Tala, Stawskiego, Wyszyńskiego i Radka.
Komu jak komu, ale Radkowi Feuchtwanger uwierzy bez zastrzeżeń: obaj to Żydzi, inteligenci, dzi-
ennikarze. Dzięki temu relacje z procesu będą bardziej wiarygodne. Radek nawet na ławie oskar-
żonych zechce zabłysnąć elokwencją i erudycją, znaleźć się w centrum uwagi.
Uważa się za znawcę spraw niemieckich, prowadził pertraktacje z Niemcami jeszcze w roku
1919 i 1921. Nie, na rozprawie nie powinien o tym mówić, stosunki między Rosją a Niemcami były
wówczas zupełnie inne. Niech powie o swoich ostatnich rozmowach z pełnomocnikami Hitlera, nie
musi zmyślać, niech mówi prawdę, niech wymienia nazwiska, prawdziwe nazwiska.
Musi spełnić tylko jeden warunek: powiedzieć, że działał na polecenie Trockiego, w imieniu
Trockiego. A Feuchtwanger roztrąbi to na cały świat… Pisarz! Światowa sława! Że antyfaszysta?
Tak, ale też nie komunista, ba, nawet antykomunista.
ON sprawi, że świat uwierzy w ten proces, a co za tym idzie - w JEGO wersję przeszłości.
ON wpuści na salę sądową nie tylko Feuchtwangera, lecz także zagranicznych dyplomatów, dzi-
ennikarzy, obserwatorów. Proszę bardzo! Oczywiście będą MU wierzyć tylko do czasu, będą JEGO
sojusznikami, dopóki ON i Hitler są przeciwko sobie. Będą sojusznikami jedynie do chwili decydu-
jącego zwrotu. Potem nastanie inna epoka. Zupełnie inna.
Proces Radka - Piatakowa przebiegł zgodnie z planem. Siedemnastu oskarżonych przyznało się
do nieprawdopodobnych przestępstw. Trzynastu skazano la rozstrzelanie, czterech na karę więzi-
enia. Dwóch spośród nich - Radka i Sokolnikowa - zamordowano później w celi.
Po powrocie na Zachód Feuchtwanger wydał w Amsterdamie książkę „Moskwa 1937”.
Napisał w niej: „Stalin to spotęgowany do miary geniusza typ rosyjskiego chłopa i robotni-
ka… Stalin to krew z krwi ludu, nie stracił więzi z chłopami i robotnikami… Mówi językiem lu-
du. Jest wyjątkowo szczery i skromny, gardzi zaszczytami, autentycznie troszczy się o los każdego
człowieka, nie pozwala na oficjalne świętowanie swoich urodzin, zna potrzeby robotników i chło-
pów, jest jednym z nich… Dał Związkowi Radzieckiemu nową demokratyczną konstytucję, raz na
zawsze rozwiązał problemy narodowościowe… Zapewnił obywatelom radzieckim wyżywienie, od-
zież, dostęp do kultury, kin, teatrów… Za dziesięć lat wszyscy będą mieli mieszkania o wybranym
metrażu i standardzie… Na manifestacje uczęszczają z dziecinną radością… Radzieccy naukowcy,
pisarze, malarze, aktorzy pracują w doskonałych warunkach… Nikt nie prześladuje pisarzy, którzy
głoszą własne poglądy, niezgodne z linią polityczną… Prasa radziecka nie cenzurowała moich arty-
kułów… W niedalekiej przyszłości Związek Radziecki stanie się najszczęśliwszym i najpotężnie-
jszym państwem na świecie…” I jeszcze coś: „Byłem obecny na procesie, słuchałem Radka, Piata-
kowa, jeśli ich proces sfingowano lub zainscenizowano, to nie wiem, czym jest prawda… Wystar-
czy przeczytać pierwszą lepszą książkę, wysłuchać jednego przemówienia Stalina, spojrzeć na jaki-
ekolwiek jego zdjęcie, aby zrozumieć, że ten mądry, rozważny człowiek nigdy nie popełniłby cze-
goś równie absurdalnego, nie zaaranżowałby tak prymitywnej farsy…”
Radzieckie wydanie książki ukazało się błyskawicznie: Dwudziestego trzeciego listopada 1937
roku złożono gotowy przekład, dwudziestego czwartego listopada podpisano do druku i niezwłocz-
nie rozpowszechniono w nakładzie dwustu tysięcy egzemplarzy. Niebawem obok znanych już czy-
telnikom radzieckim powieści Feuchtwangera pojawiły się nowe: „Fałszywy Neron”, „Wojna jude-
jska” oraz „Wygnanie”. Feuchtwanger stał się w ZSRR bardzo znanym i cenionym pisarzem, zbi-
erał entuzjastyczne recenzje. Krytycy określali go mianem „wielkiego humanisty”.
4

W ciasnym drewnianym budynku dworca kłębił się tłum mężczyzn, kobiet i dzieci.
Sasza podjął desperacką próbę dotarcia do kasy, ale nie odnalazł nawet końca kolejki.
Przeszkadzała mu walizka - niezbyt ciężka, lecz nieporęczna, nie sposób było przebić się przez
ciżbę. Właśnie tu, na stacji Tajszet, docenił zalety „sidora” - worka podróżnego: nosi się go na ple-
cach, mając wolne ręce można wejść w największy tłok i rozpychać się, co sił w łokciach i rami-
onach.
Niestety w Tajszecie nie poradziłby sobie nawet atleta - ludzie stali jak żywy mur.
Drzwi otwierały się co chwila, zresztą oblodzony próg i tak nie pozwalał ich domknąć, z placu
dolatywał ryk głośników - radio transmitowało przebieg procesu antyradzieckiego centrum trockis-
towskiego. Sasza nic nie wiedział o nowym procesie, ale to, co usłyszał, wstrząsnęło nim do głębi.
Piatakowa, Radka, Sokolnikowa, Sieriebriakowa, Murałowa, najwybitniejszych przywódców part-
yjno-państwowych nazywano mordercami, szpiegami, dywersantami. Kiedy się ten proces zaczął?
W czasie, gdy Sasza wędrował do Tajszetu? „Dokonując aktów dywersji - mówił spiker - na liniach
kolejowych, w kopalniach i zakładach przemysłowych oskarżeni uciekali się do najohydniejszych
sposobów i metod, świadomie i z premedytacją ważyli się na tak potworne czyny jak trucicielstwo.
Wszyscy oskarżeni przyznali się do winy i potwierdzili prawdziwość przedstawionych im zarzu-
tów…” Sasza miał ochotę kupić gazetę albo przynajmniej wyjść na plac i posłuchać radia, ale jak tu
wyjść bez zaklepania miejsca w kolejce? Za kim stanąć?
Po chwili zorientował się w sytuacji. Kolejki były dwie: krótsza, dla zwykłych śmiertelników -
stanął właśnie w niej - i o wiele dłuższa dla podróżujących służbowo.
Zamieszanie potęgowali funkcjonariusze Wydziału Transportu NKWD, obsługiwani poza wszel-
ką kolejnością.
Sasza zwątpił, czy kiedykolwiek wydostanie się z Tajszetu.
Kasę otwierano na piętnaście minut przed przybyciem pociągu. W kolejce „służbowej” wszczy-
nał się nerwowy ruch: jeśli sprzedawano bilety do Irkucka, czekający na bilety do Krasnojarska mu-
sieli się odsunąć, przepuścić podróżnych do Irkucka. Nikt nie chciał jednak ustąpić w obawie przed
utratą miejsca przy okienku, wszyscy kłócili się, przepychali, trwała bezpardonowa walka o bilety i
tylko kolejka „śmiertelników” stała cicho i pokornie - ci pasażerowie nie mieli żadnych praw, nie
mogli ani prosić, ani żądać.
Tylnymi drzwiami wchodzili do kasy stacyjni naczelnicy, brali bilety dla miejscowych oficjeli, a
może po prostu dla swoich krewnych czy znajomych. Nie kryli się z tym, odchodzili spod kasy z bi-
letami w rękach. Ludzie w kolejce milczeli, nie protestowali, każdy wiedział, że za jedno słowo
protestu lub odruch niezadowolenia naczelnik może wyrzucić człowieka z budynku dworca albo
zrobić jeszcze coś gorszego. „Służbowi”, jako uprzywilejowani wobec zwyczajnych pasażerów,
godzili się na przywileje osób wyżej postawionych - niepisany układ, który odegrał istotną rolę w
utrwalaniu systemu niesprawiedliwości społecznej.
Pociągi zatrzymywały się na kilka minut, pasażerowie z biletami pędzili na perony dźwigając
swoje walizki, torby i toboły.
Sasza też wyszedł na peron, chciał sprawdzić, jakie pociągi przejeżdżają przez Tajszet, a przede
wszystkim posłuchać radia, zrozumieć, co się dzieje. Na peronie był głośnik.
Oskarżony Radek powoływał się na dyrektywy Trockiego, zawarte w liście z grudnia 1935 roku:
„Niedorzecznością byłoby przekonanie, że można zdobyć władzę bez życzliwego poparcia rządów
najważniejszych państw kapitalistycznych, zwłaszcza tych najbardziej agresywnych - Niemiec i
Japonii - pisał Trocki. - Pertraktacje i porozumienie z tymi rządami są rzeczą absolutnie koniecz-
ną… Oczywiście wiąże się to z nieuniknionymi ustępstwami terytorialnymi… Odstąpimy Japonii
Przymorze i Kraj Nadamurski, Niemcom zaś - Ukrainę…”
A więc Radek miał ten list w kieszeni już w sierpniu ubiegłego roku, gdy na łamach gazet żądał
kary śmierci dla Zinowiewa i Kamieniewa? Odgrywał komedię? Działał na dwa fronty?
Sasza wrócił do budynku, odszukał wzrokiem staruszka, obok którego zostawił walizkę i wtedy
zauważył, że staruszek wyjaśnia coś dwóm żołnierzom z patrolu. Czy pytali o walizkę i jej właści-
ciela? Raczej nie, gdyby pytali o Saszę, staruszek nie pokazywałby im dowodu osobistego i nie
byłby taki zdenerwowany. Coś mówił, żołnierze przerwali mu ordynarnie, poszli dalej wzdłuż kole-
jki i wyłuskali z niej dwóch chłopaków. Ci także okazali jakieś dokumenty, ale Sasza nie widział
jakie.
Gdy patrol zniknął z pola widzenia, Sasza przecisnął się do staruszka i spytał ostrożnie:
- Czego chcieli? Sprawdzali dokumenty?
- Trzeci raz dowód oglądają. Teraz pytali o kartę urlopową. A kto takie daje? Nikt nie daje.
Staruszek miał mniej lat niż się Saszy wydawało, wracał z widzenia z żoną, która przebywała w
obozie. Oboje mieszkali pod Charkowem, on był farmaceutą, żona pielęgniarką.
- A tamtym chłopakom sprawdzali jakieś inne dokumenty.
- Pewnie depesze. Ten jedzie na pogrzeb, kto inny na ślub, jeszcze inny na chrzciny… Każdy
świstek trzeba pokazać.
- Często tak legitymują?
- Legitymują… Oni prześwietlają każdego jak rentgenem: kto, skąd, dokąd, po co, na co, do jaki-
ego miasta. Ładny gips…
Gdyby Sasza nie wyszedł na peron, gdyby został w budynku stacji, od razu by go dopadli. Trze-
ba coś wymyślić.
Wykombinował naprędce ewentualne wyjaśnienia, ale gdy znów zobaczył patrol, serce mu za-
marło. Dobrze wiedział, co oznacza adnotacja w dowodzie: „Wydany na podstawie zaświadczenia o
odbyciu kary”. Żołnierz wziął do ręki kartkę, zaczął czytać, zawołał kolegę, teraz sprawdzali dowód
we dwóch, obracali go na wszystkie strony, najwidoczniej nigdy jeszcze nie zetknęli się z taką sytu-
acją - człowiek karany, zesłaniec, a ma dowód osobisty! Jak to możliwe? Coś tu nie gra.
Zwolniony po odbyciu kary musi mieć przepustkę z odnotowaną nazwą miejscowości, do której
się udaje. Dopiero tam otrzymuje dowód i zostaje wciągnięty do ewidencji komendantury. A ten tu-
taj ma już dowód. Wbrew przepisom!
Nie wytłumaczy tym tępakom, nie dadzą sobie wytłumaczyć! To Syberia, powszechna i bezus-
tanna kontrola, wyłapują zbiegów, zatrzymują wszystkich podejrzanych.
Mogą nie oddać dowodu. Zaprowadzą do komendantury, komendant zwróci się do Krasnojarska:
co robić z tym typem? Jak to co? Macie pod bokiem więzienie, przymknijcie go, a potem będziemy
wyjaśniać… I obwodowa „trójka” wlepi mu nowy wyrok za stare sprawy.
Najnowsza metoda: skazać za coś, za co już kiedyś skazano.
- Dokąd jedziesz?
- Do Kańska jednakowoż - odpowiedział Sasza naśladując gwarę syberyjskich chłopów.
- Po co?
- Do teściowej.
- Adres teściowej?
Sasza wymienił nazwę ulicy i numer domu, w którym mieszkał Sołowiejczyk: jakimś cudem za-
pamiętał ten numer.
- Kogo masz na miejscu?
- Znaczy się na jakim miejscu?
- Nie rozumiesz po rosyjsku? Kogo masz w Kieżmie?
- No, żonę jednakowoż, syna… Wszyscy moi tam…
Żołnierz mierzył go ciężkim uważnym wzrokiem.
Sasza patrzył na niego z niezmąconym spokojem, choć serce łomotało mu jak szalone.
Spokój, tylko spokój… Nie ma nic na sumieniu: odsiedział wyrok, został w Kieżmie z żoną i dzi-
eckiem, jedzie niedaleko, do teściowej w Kańsku. Wersja nie do podważenia, żelazna. Sam w nią
prawie uwierzył.
- Do teściowej?
- No.
- W gości, na bliny…
- Nie w gościnę, zabieramy ją do Kieżmy. Stara jest.
Żołnierz znów spoważniał, wlepił w Saszę badawcze spojrzenie. Sasza stał z obojętną miną, ale
w duchu zastanawiał się gorączkowo, w jakim kierunku pobiegnie myśl żołnierza: zabierze, zosta-
wi? Może jednak zostawi? Ot, mieszka człowiek w Kieżmie, podlega tamtejszej komendanturze,
tamtejsza komendantura odpowiada za niego… No to niech sobie odpowiada! Jej zmartwienie, nie
nasze!
Zgadł Sasza czy nie, ale żołnierz oddał mu dowód i poszedł z kolegą dalej, kontrolując doku-
menty podróżnych. Ludzie stali pod ścianami, siedzieli na tobołkach i walizkach, na podłodze.
Skwapliwie podawali dokumenty, zerkali na żołnierzy z lękiem i obawą: wszyscy wiedzą, co to jest
stacja Tajszet, kto może, omija Tajszet z daleka, jeśli się tu znalazł, to na pewno ma papiery w por-
ządku, ale z patrolem nigdy nie wiadomo…
A Sasza stał bez ruchu, jeszcze zmartwiały ze strachu i nie odrywał oczu od pleców żołnierzy.
Na placu ryczał głośnik, lecz on nic nie słyszał, czuł dudnienie krwi w skroniach, nie mógł opa-
nować tego strachu, nie mógł się otrząsnąć, do jego uszu docierało tylko powtarzające się słowo
„wojna”. „…Oskarżony Piatakow wydał polecenie, by oskarżony Norkin w chwili wybuchu wojny
podpalił Kiemierowskie Zakłady Chemiczne.
Piatakow potwierdził zarzut.
- Tak, wydałem Norkinowi takie polecenie…” Teraz spiker mówił o Kniaziewie: „…Wywiad
japoński nalegał na zastosowanie broni biologicznej… W momencie wybuchu wojny mieliśmy spo-
wodować skażenie bakteriami chorób zakaźnych wagonów do przewozu wojsk, ośrodków medycz-
nych i magazynów żywnościowych…”
Mętnie świeciły żarówki, śmierdziało potem, zastarzałym dymem papierosowym i czymś kwa-
śnym. Sasza usiadł obok walizki, oparł się plecami o ścianę.
Wyszyński spytał Radka, czy działał na rzecz klęski, czy zwycięstwa Związku Radzieckiego.
Radek odparł bez wahania: „Pragnąłem klęski Związku Radzieckiego…”
Ten proces, te samooskarżenia przeraziły Saszę. Nie miał nic wspólnego z przestępstwami, do
których przyznawali się trockiści. Tylko kogo będzie to obchodziło, czy on, Pankratow, ma jakiś
związek z procesem? Skazany z artykułu 58? Skazany. Oskarżony o kontrrewolucję?
Oskarżony. A więc należy do obozu wroga, to wystarczy. Trzeba uciec stąd jak najszybciej, za-
szyć się w zapadłej dziurze, gdzie nie sprawdzają dowodów osobistych po trzy razy dziennie!
Choć bilety sprzedawano tylko uprzywilejowanym, kolejka „śmiertelników” też powoli topniała.
Sasza nie miał pojęcia, jakim cudem i dlaczego, ale topniała. Zniknął gdzieś farmaceuta spod Char-
kowa, który odwiedzał żonę w łagrze. Miał ze sobą nieduży plecak, może wskoczył w biegu do
jakiegoś pociągu?
Innych chyba nie brakowało, byli w komplecie - wychodzili, wracali, każdy wiedział, za kim
stoi. Sasza też wyszedł na rynek po chleb i mleko, handel trwał krótko, dwie, trzy godziny, kolejka
szła szybko, sprzedawano po jednym bochenku chleba na osobę. Nie opodal można było kupić za-
marznięte krążki mleka, w cieple krążki tajały i mleko nadawało się do picia. Było go jednak mało.
Krążki mleka przypomniały Saszy Mózgową, tam też przechowywano je w taki sposób.
Staruszkowie pewnie myślą, że Sasza dojeżdża już do Moskwy. Szykując zapasy na drogę gos-
podyni ciągle ganiała Łukicza do piwnicy - to po słoninę, to po rybę. Sasza wszedł do kuchni, zo-
baczył na stole górę jedzenia i aż zatoczył się ze śmiechu: „Przecież tego starczy dla całej ekspedy-
cji!” Był w euforii - dowód osobisty w ręku, świat stoi otworem! Schował to i owo do kieszeni,
włożył do walizki kawałek słoniny, resztę zostawił:
- Byle do Tajszetu, a tam od razu złapię pociąg!
Tak sobie wyobrażał życie na wolności…
Głodny, zarośnięty - gdzie tu się ogolić, zresztą po co - z przekrwionymi oczami, spał Sasza na
podłodze, objął walizkę ramionami i położył na nich głowę, drętwiały mu ręce, plecy, męczarnia, a
nie sen. A przez Tajszet przelatywały pociągi pasażerskie, towarowe, podstawiano wagony, gwiz-
dały lokomotywy.
Przystanął ekspres z Władywostoku, czyściutki, rzęsiście oświetlony, w oknach białe firaneczki,
tuż za parowozem zakratowany wagon pocztowy - jadą listy do Moskwy, wszystko lśniące, ele-
ganckie, cywilizowane.
A z Moskwy przyjechał towarowy, prowadził tylko dwa wagony pasażerskie, pierwszy i ostatni,
zatrzymał się prawie za stacją, gdzie już nie było peronu. Z wagonów pasażerskich wysiedli konwo-
jenci, ustawili się wzdłuż towarowych… Sasza pierwszy raz w życiu zobaczył, jak wyładowuje się
transport więźniów.
Drzwi wagonów otwarto na szerokość jednego człowieka, konwojent wykrzykiwał nazwisko, w
drzwiach ukazywał się więzień, głośno podawał imię, nazwisko, imię ojca, rok urodzenia, wyrok.
Konwojent porównywał zgodność danych ze spisem. Wołał: „Wyłazić!”, więzień z workiem albo z
walizką wyskakiwał z wagonu, starsi bali się skakać, próbowali zsuwać się na brzuchach, spadali w
śnieg i klękali w szyku, konwojent wywoływał następnego, więzień skakał lub zsuwał się, padał i
klękał obok innych.
Wyładowano połowę transportu - więźniowie klęczeli na śniegu, mężczyźni, kobiety, żałosne
postaci z żałosnym dobytkiem.
Po chwili rozległa się komenda - chamska, głośna, z akompaniamentem wyzwisk i ciosów kolba-
mi, więźniowie wstali, sformowali kolumnę. Cała scena rozegrała się na oczach podróżnych, na oc-
zach ludzi przed dworcem. Sasza zauważył, że nikt się nie przygląda, widocznie był to codzienny
obrazek.
Kolumna więźniów przeszła dwieście metrów, więźniowie znów padli na kolana - przejmował
ich inny konwój, pewnie z łagru albo z więzienia tranzytowego. Znów liczenie, imię, nazwisko, rok
urodzenia, wyrok… Konwojenci przekazywali transport. Stłumione krzyki, wyzwiska, ujadanie
wilczurów mieszały się z gwizdem parowozów i łoskotem przejeżdżających pociągów.
Sasza postawił kołnierz: dygotał na całym ciele. Oto co go czeka. Zwolnienie było pomyłką.
Takie pomyłki NKWD naprawia bardzo szybko.
Oszołomiony, powlókł się z powrotem na dworzec. Na placu pod głośnikami stali ludzie, słucha-
li, jak Wyszyński przesłuchuje jakiegoś Arnolda. Sasza nie miał pojęcia, kim był ów Arnold - może
powiedzą? „Wyszyński: Oskarżony Arnold, jakie jest wasze prawdziwe nazwisko?
Arnold: Wasiliew.
Wyszyński: A imię?
Arnold: Walentin Wasiliewicz…
Wyszyński: Kiedy i przeciwko komu dokonywaliście aktów terrorystycznych?
Arnold: Podjechałem, do auta wsiadł Mołotow, kiedy wyjeżdżaliśmy na szosę, zauważyłem, że
zbliża się samochód. Bez wahania postanowiłem dokonać aktu terrorystycznego… Potem przest-
raszyłem się. Zdążyłem skręcić do rowu…
Wyszyński: Co was powstrzymało?
Arnold: Tchórzostwo…”
Podszedł jakiś chłopina, stanął obok, zadarł głowę, zaczął słuchać. Ruchliwy, bez przedniego zę-
ba - Sasza widział go już na placu.
- Wszędzie same szpiegi, a żeby ich, rząd chcieli obalić, zbrodniarze przeklęci… Żebyśmy siero-
tami zostali…
Chłop z Ukrainy albo z Kubania, miękko wymawia „g”. Skąd się tu wziął? Co tak zagaduje?
Przypadkiem? Może to prowokator?
- Za ciężkie tysięce chcieli sprzedać naszą Rasieję Niemcowi i Japońcowi, żeby ruskim narodem
tacy ze skośnymi oczami rządzili…
Ot, ułożyło mu się w łepetynie: „Rasieję sprzedać za ciężkie tysięce”.
- Ty, chłopak - marudził dalej przygodny rozmówca - nie wiesz, ile taka Rasieja może koszto-
wać? Jak myślisz?
- A ty czego? - zdenerwował się Sasza. - Sam chcesz Rosję sprzedać, czy jak? Zjeżdżaj stąd!

Siostry prawie się nie widywały: Nina całe dnie spędzała w szkole, Waria w pracy, wieczory na
uczelni. Mimo to trudno było mieszkać razem i nie rozmawiać ze sobą, patrzeć na ironiczny uśmi-
ech Warii, jakim kwitowała każde usłyszane w radiu słowo, odczuwać jej pogardę wobec wiary si-
ostry w „to wszystko”. Waria jest nieobliczalna, można się po niej spodziewać najgorszego. Do
czego to doprowadzi?!
W ich domu aresztowano „wroga ludu”, mieszkał tu tylko trzy miesiące, jego współlokatora zaś,
Dimę Polianskiego, wydalono z partii za brak czujności. Nina przyjaźniła się z Dimą od dziecka. W
tych dniach spotkali się na schodach, Dima ujął Ninę pod rękę i szepnął:
- W ogóle z nim nie rozmawiałem, najwyżej „dzień dobry” i „do widzenia”, ale w rajkomie nie
chcieli nawet słuchać, wyrzucili mnie i tyle.
- Czasy są trudne - zesztywniała Nina. - Wszyscy musimy wykazywać wzmożoną czujność.
Dima gwałtownie puścił jej ramię i pomknął na górę, przeskakując po trzy stopnie. Nawet się nie
pożegnał. Nina miała ochotę zawołać: „Kochany, prędzej czy później mnie też wyrzucą dzięki moj-
ej wspaniałej siostruni!” Oczywiście nie wołała, ale zdenerwowała się, z trudem utrzymała klucz w
drżących palcach.
Niepotrzebnie tak ostro osadziła Dimę, to dobry chłopak, starszy od niej parę lat, inżynier, pracu-
je w branży lotniczej. Dwa lata temu zaprosił Ninę na pokazy lotnicze do Tuszyna. Przyjęła zapros-
zenie i nie żałowała: cudowne, porywające widowisko! Słońce, błękitne niebo, samoloty, śnieżnobi-
ałe czasze spadochronów, entuzjazm tysięcy widzów. Lotnicy są bohaterami! Nina była z nich
dumna, z nich i ze swego kraju, teraz też jest dumna.
Nina podobała się Dimie; czasem do niej telefonował, ósmego marca przynosił kwiaty, a w rocz-
nicę rewolucji i pierwszego maja - cukierki. Nina nie traktowała go jednak poważnie.
Jedynie z Maksimem mogła rozmawiać o swoich sprawach, zwierzać się, Maks słuchał, radził,
Ninie udzielał się jego spokój.
Listy, które pisał, też były takie: rozsądne, dobre, krzepiące. Dwukrotnie spędził urlop w Mosk-
wie, cierpliwie czekał na Ninę pod szkołą, wystawał w kolejkach po bilety, chodzili do teatrów, na
wystawy, nawet do konserwatorium, choć Maks nie lubił i nie rozumiał muzyki poważnej, uśmiec-
hał się dobrodusznie: „Na Bacha, to na Bacha, na Mozarta, to na Mozarta”.
Nina kochała tę muzykę, toteż Maks bez szemrania wytrzymywał cały koncert, najważniejsze,
żeby Nina była zadowolona, żeby jej się podobało. Osobiście wolał piosenki ludowe, w ubiegłym
roku byli na „Młodości Maksyma”, przez całą drogę powrotną z kina Maks podśpiewywał: „Kręci
się, kręci błękitny krąg, kręci się, kręci, wiruje jak bąk, krąży, wiruje, obraca się, chłopak dziewczy-
nę porwać chce…” Nina miała dobry humor, wtórowała Maksowi, ale powtarzał te słowa do znud-
zenia. Trzeciego dnia Nina nie wytrzymała: „Przestań, jeszcze nie masz dość?” Maks znalazł dow-
cipną odpowiedź: „Może ja też chcę porwać pewną dziewczynę i przyzwyczajam ją do tej myśli?”
Uśmiechnęła się: „Poczekaj. Jeszcze nie teraz”.
Dlaczego nie teraz? Sama nie wiedziała. Może nie chciała rozstawać się ze szkołą, z uczniami,
lubiła swój przedmiot - historię, w Moskwie miała dostęp do bibliotek, mogła brać udział w kur-
sach, sympozjach, seminariach, pogłębiać wiedzę. Na Dalekim Wschodzie, w zapadłej głuszy tego
nie będzie. Co ją tam czeka? Monotonne życie w zielonym garnizonie, potem dzieci, pieluchy,
przenoszenie się z miejsca na miejsce, z jednostki do jednostki, zamiast pracy - sprzątanie, zamiast
działalności społecznej - kuchnia i gary.
Po wyjeździe Maksa Waria powiedziała: „Uważaj, bo ci facet pryśnie!” Nina wybuchnęła: „Co
za wulgarność!” „Facet”, „pryśnie”! „Przypomnij sobie swojego»męża«! Co, jakoś nikt ci nie zazd-
rościł!” Waria uśmiechnęła się złośliwie: „Starym pannom też nikt nie zazdrości!” Wymieniały ta-
kie kąśliwe uwagi, a potem znów nie rozmawiały ze sobą całymi tygodniami.
Dłużej tak nie można żyć. Trzeba się rozstać.
Pod koniec listopada, w dniu urodzin Niny zadzwoniła Lena Budiagina. Nina ucieszyła się: ko-
chana Lena, chce złożyć życzenia, nie zapomniała o urodzinach. Może wyskoczą na kawę, posied-
zą, pogadają, dawno się nie widziały. Ale Lena nie złożyła życzeń.
- Nino - powiedziała. - Taty już nie ma.
W pierwszej chwili Nina nie zrozumiała - umarł? Potem uzmysłowiła sobie, co się stało - aresz-
towano go! Odpowiedziała pośpiesznie:
- Wpadnę do ciebie.
I odłożyła słuchawkę. Przestraszyła się? Nie, dlaczego? Po prostu to nie jest rozmowa na telefon.
Wróciła do pokoju, usiadła na krześle, zamyśliła się. Pójść do Leny czy nie? Mieszkanie może być
pod obserwacją. W Piątym Domu Rad codziennie kogoś aresztują, nazwiska lokatorów pojawiają
się na pierwszych stronach gazet. Czyż jednak można nie pójść? Wyrzec się przyjaźni?
Zostawić Lenę samą, z dzieckiem? Trzeba pójść. Tylko jak? W bramie urzęduje portier, spyta:
„Do kogo?” Będzie musiała powiedzieć, że do Budiaginów. Portier natychmiast zadzwoni do
NKWD i zamelduje, że do Budiaginów przyszła jakaś dziewczyna. A potem się zacznie!
Oczywiście wyjdzie na jaw, że Iwan Grigoriewicz udzielił Ninie rekomendacji do partii. Jednym
wprowadzającym była dyrektorka szkoły, Alewtina Fiodorowna, drugim - Iwan Grigoriewicz, któ-
rego właśnie aresztowano. Jak postąpić? Powiadomić podstawową organizację partyjną? Nie ma co,
piękny prezent urodzinowy!
Nina poszła na ulicę Granowskiego o wpół do szóstej wieczorem: najlepsza pora, ludzie wracają
z pracy, przemknie się niepostrzeżenie. Na szczęście nigdzie nie zauważyła portiera.
Drzwi otworzyła Lena, uściskały się. Lena była zadziwiająco spokojna i rzeczowa, Aszchen Stie-
panowna też, choć w mieszkaniu panował bałagan: dwa pokoje opieczętowane, w korytarzu sterty
pudeł i kartonów. Całość sprawiała przygnębiające wrażenie.
- Nie przejmuj się - powiedziała Lena. - Jutro musimy się stąd wynieść. Będziemy mieszkać w
budynku rządowym na Serafimowicza. Przydzielono nam tam pokój - uśmiechnęła się. - Stacja
przesiadkowa między bulwarem nad rzeką Moskwą a brzegami Jenisieju. Właśnie się pakujemy.
- Widzę, widzę - westchnęła Nina.
Aszchen Stiepanowna pakowała do pudła zastawę stołową, gosposia zwijała dywan.
- Jak się zmieścicie w jednym pokoju?
- To żaden kłopot - Lena znów uśmiechnęła się. - Zabierzemy do pokoju tylko niezbędne rzeczy,
resztę oddamy komendantowi do depozytu. Oni o wszystkim pomyśleli. Mają tam specjalny ma-
gazyn, sama rozumiesz, że ostatnio jest bardzo dużo takich przypadków… Przyszli po tatę wcze-
snym rankiem, a o trzeciej uprzedzili nas, że musimy się wyprowadzić, pozwolili spakować doby-
tek, dali czas, to bardzo humanitarnie z ich strony. Byłam już na Serafimowicza, widziałam ten po-
kój, całkiem znośny, czternaście metrów, parter. W innych pokojach też mieszkają całe rodziny,
spotkałam nawet naszych sąsiadów. Dostałam klucz…
Mówiła i mówiła, krzątała się bezustannie po mieszkaniu, a Nina dreptała obok i z przerażeniem
wpatrywała się w twarz Leny. Lena miała zupełnie nieruchome oczy, martwe, ta stężała pustka w
połączeniu z nienaturalnym uśmiechem i niezwykłą dla Leny gadatliwością była straszna.
W sąsiednim pokoju rozpłakało się dziecko. Lena poszła do synka, Nina ruszyła za nią.
- No co, mój maleńki - Lena wyjęła chłopczyka z łóżeczka - ojej, zrobiłem siusiu, takie niesz-
częście!
Trzymając dziecko na ręku wprawnie zmieniła prześcieradełko i ceratkę. Chłopczyk tarł piąstką
oczy, mrużył je od światła.
- Nie płacz, Wanieczka, kochany mój, już wszystko w porządku. Odwróciła malca, żeby Nina
mogła zobaczyć jego buzię.
- Zobacz, jaki śliczny mały czekista, blondynek, wykapany tatuś, mój słodziutki czekista, jak do-
rośnie, będzie zamykać do więzienia niedobrych wujków i niedobre ciocie, tak, będzie aresztować,
przesłuchiwać…
Nina nie mogła na to patrzeć, miała wrażenie, że Lena zwariowała, że nie wie, co mówi, że lada
moment powie coś takiego, co postawi Ninę w niezręcznej sytuacji i będzie oznaczało koniec ich
przyjaźni. Żeby przerwać ten monolog, spytała:
- Co z Iwanem Grigoriewiczem?
- Z Iwanem Grigoriewiczem… Z Iwanem Grigoriewiczem… to nasz - Lena położyła dziecko,
otuliła kołderką - Iwan Iwanowicz, Iwan po dziadku, Iwanowicz też po dziadku.
- Lenoczka, wiem o tym - łagodnie powiedziała Nina.
- Rzeczywiście, zupełnie zapomniałam. Iwana Grigoriewicza nie ma, zabrali go, zabrali. Dla-
czego? A dlaczego aresztują i zabierają innych? W naszym domu nie ma już połowy lokatorów. -
Pochyliła się nad łóżeczkiem, sprawdziła, czy dziecko zasypia. - Nie widzisz, co się dzieje? W Lu-
dowym Komisariacie Przemysłu Ciężkiego został tylko towarzysz Ordżonikidze, wszyscy już sied-
zą, czekają na sąd. Sąd, sądzić, rozstrzeliwać - znów rozciągnęła usta w uśmiechu, popatrzyła Ninie
w oczy. - „Będziemy siedzieć, będziemy strzelać, nadeszła pora, żeby umierać…”
- Leno - weszła Aszchen Stiepanowna - spakowałaś rzeczy małego?
- Jeszcze nie.
- Pośpiesz się.
- Powinni wam dać parę dni na spakowanie się - zauważyła Nina.
Nietaktowna uwaga, jak mogła palnąć coś takiego! Wyrzucała to sobie przez dłuższy czas.
- Jakaś ty naiwna - powiedziała Lena. - Nie rozumiesz, że komuś pilno zająć nasze mieszkanie?
Aresztowano Sieriebriakowa, jeszcze nie było rozprawy, a Andriej Januariewicz już się przepro-
wadził do jego daczy. Dobre, co? On, symbol naszej praworządności!
- Jaki znów Andriej Januariewicz? - zesztywniała Nina domyślając się, o kogo chodzi.
- Wyszyński.
- Po co powtarzasz te wstrętne plotki? - Twarz Niny nabiegła krwią. - Nie poznaję cię!
- Plotki, oczywiście plotki, wszędzie same plotki, poza tym wszystko w porządku.
Głupio było żegnać się w takim nastroju.
- A gdzie Władlen? - spytała Nina.
- U przyjaciół. Umawia się z nimi, jutro pomogą nam w przeprowadzce.
Ninie zbierało się na płacz. Pomogą w przeprowadzce… Jedyni pomocnicy - jedenastoletnie dzi-
eci…
Zaczęła się usprawiedliwiać: ma mnóstwo pracy, nie może odwołać zajęć w szkole, gdyby nie to,
na pewno przyszłaby pomóc.
- Rozumiem - powiedziała Lena. - Dziękuję, że przyszłaś.
- Dziękuję - powtórzyła za córką Aszchen Stiepanowna.

Nina wracała z ciężkim sercem. Koniec przyjaźni z Leną, to jasne, choć nadal ją lubi. Lubi, ale
na Serafimowicza, do domu dla rodzin aresztowanych - nie pójdzie. Żadnych kontaktów. Nie wol-
no. Nina zawsze uwielbiała Iwana Grigoriewicza: przedstawiciel ludu, prawdziwy komunista, stary
bolszewik, członek partii od wielu lat. Czyż jednak ci, których demaskuje się na procesach jako
wrogów i przestępców, nie byli członkami partii, czyż nie uważano ich za prawdziwych komunis-
tów i bolszewików? Ona sama tak uważała. A teraz? Włos się jeży, gdy człowiek czyta relacje z
procesów! Co prawda trudno sobie wyobrazić, żeby Iwan Grigoriewicz dosypywał tłuczone szkło
do odżywek dla dzieci albo zatruwał studnie. Chociaż z drugiej strony… Spędził dziesięć lat za gra-
nicą, mógł nawiązać współpracę z jakimś wywiadem i wykonywać zadania, o których nie wiedziała
nawet Aszchen Stiepanowna. A jeśli przyzna się do zdrady ojczyzny i szpiegostwa? Nina będzie
musiała odpowiedzieć na pytanie, dlaczegóż to właśnie Budiagina poprosiła o rekomendację do
partii. Budiagina, szpiega i zdrajcę! Odpowie oczywiście, że Budiagin sam jej to zaproponował. Ni-
nie schlebiała taka propozycja: oto wybitny działacz, zastępca Ordżonikidze, stary bolszewik doce-
nił dojrzałość polityczną młodziutkiej nauczycielki…
No dobrze - spytają - a dlaczego po aresztowaniu Budiagina nie poinformowaliście macierzystej
organizacji partyjnej o tej rekomendacji? Dlaczego zatailiście prawdę? Trzeba się zabezpieczyć,
uprzedzić takie pytania. Przedstawi sprawę na zebraniu partyjnym. Przecież nikt nie może mieć do
niej pretensji, że chodziła z Leną do jednej klasy, że odwiedzała koleżankę i dzięki temu poznała jej
ojca, Iwana Grigoriewicza Budiagina. Zresztą Budiagin bywał w ich szkole, brał udział w wieczor-
ze wspomnień starych bolszewików. O tym też trzeba powiedzieć.
A jednak czuła strach. Może naradzić się z Alewtiną Fiodorowną? To doświadczony i godny za-
ufania przyjaciel.
Po lekcjach zajrzała do gabinetu dyrektorki.
- Można na pięć minut?
- Wejdź - powiedziała Alewtiną Fiodorowną. - Siadaj. Co u ciebie?
A gdy Nina opowiedziała o aresztowaniu Budiagina i poprosiła o radę, czy poinformować POP o
tej nieszczęsnej rekomendacji, Alewtiną spytała:
- Skąd wiesz, że go aresztowano?
- Dzwoniła do mnie jego córka, Lena. Na pewno ją pamiętacie, chodziłyśmy do jednej klasy.
Alewtiną nie zareagowała na drugie zdanie, udała, że go nie słyszy.
- Utrzymujesz z nią kontakty?
- Tak, przyjaźniłyśmy się…
- Dlaczego dzwoniła? Żeby cię uprzedzić?
Dopiero teraz Nina wszystko zrozumiała. O Boże, jaka jest głupia! Przecież Lenka dała jej znak,
ostrzegła, uprzedziła - nie przychodź, nie dzwoń, udawaj, że o niczym nie wiesz, bo się wplączesz
w tę historię! A ona poszła z wizytą!
- Rób, jak uważasz - powiedziała Alewtina Fiodorowna. - Jeśli masz zamiar nadal przyjaźnić się
z Budiaginami, to oczywiście powinnaś powiadomić organizację partyjną. Jeśli nie utrzymujesz z
nimi żadnych kontaktów, to myślę, że nie musisz o niczym informować. Twoja sprawa, sama decy-
duj.

Nina długo rozmyślała o radzie Alewtiny Fiodorowny. Kto pamięta, że Budiagin udzielił jej re-
komendacji do partii? Kto wie, że odwiedziła Lenę? Nikt. Jeśli nazwisko Budiagina pojawi się w
gazetach, to owszem, trzeba będzie poinformować POP. Ale teraz? Po co ryzykować?
Poczeka. Na razie zastanowi się nad sposobami obrony. Przede wszystkim musi zapewnić sobie
spokój w domu. Dość tej wojny nerwów. Czas przejść od słów do czynów.
Zamiana mieszkania okazała się trudną sprawą. Nie tak łatwo zamienić Jeden pokój na dwa
osobne. Nina dała ogłoszenie, zaczęli wydzwaniać reflektanci. Oferty były jednak nie do przyjęcia:
pokoik przy kuchni, sześć metrów kwadratowych, klitka w mieszkaniu komunalnym, też sześć met-
rów odgrodzona od sąsiedniej przepierzeniem z dykty plus wspólna kuchnia i jedna ubikacja na
dwadzieścia rodzin. Proponowano też inny pokój w suterenie z oknem częściowo poniżej poziomu
chodnika. Inne oferty wyglądały podobnie. Nina nie miała żadnych wymagań, ale Waria… Gdy zo-
rientowała się, o co chodzi, spytała:
- Masz zamiar zamienić mieszkanie?
- Tak. Myślę, że to najrozsądniejsze rozwiązanie.
- Ja też tak uważam - zgodziła się Waria. - Weź tylko łaskawie pod uwagę, że nie wyprowadzę
się ani do sutereny, ani do baraku, ani na wiochę!
Chociaż Nina podała w ogłoszeniu, w jakich godzinach można dzwonić, telefon urywał się od ra-
na do wieczora. Sąsiedzi sarkali, a z zamiany nic nie wyszło.
Z czasem kłopoty z Warią zeszły na drugi plan. Na pierwszy wysunęły się nieoczekiwane wydar-
zenia w szkole, związane z konfliktem między Alewtiną Fiodorowną a instruktorką drużyny pioni-
erskiej Tamarą Nasadkiną, czyli Tusią.
Nina nie znosiła tej wścibskiej, pyskatej i nieokrzesanej komsomołki, która po ukończeniu szkoły
gdzieś na prowincji, nie wiadomo jakim cudem, trafiła do Moskwy. „W nagrodę za wdzięk i nieza-
wodność” - zauważyła z przekąsem Alewtina Fiodorowna. Mimo tej opinii, dyrektorka - co było
dziwne - tolerowała Tusię. Tusia z zapałem organizowała zbiórki, prowadziła zebrania i uroczys-
tości, biegała, robiła zamieszanie, upiększała Czerwony Kącik, zbierała pochwały od Komitetu
Dzielnicowego Komsomołu. Alewtina Fiodorowna nie była wobec niej zbyt wymagająca, po-
wiedziała kiedyś: „Wszyscy oni mają pusto w głowach, wszyscy są tacy sami”.
Od jesieni ubiegłego roku szkoła przygotowywała się do obchodów setnej rocznicy śmierci Pusz-
kina. Również Tusia włączyła się do tych przygotowań. Pionierzy uczyli się wierszy Puszkina. Gdy
jeden z chłopców zaczął recytować: „Zima… Wesoło pohukując wieśniak płozami drogę żłobi…”,
Tusia przerwała mu:
- Wieśniak nie mógł wesoło pohukiwać! Przed rewolucją chłopi jęczeli w jarzmie pańszczyzny, a
nie pohukiwali!
Po czym kazała pionierowi nauczyć się innego wiersza.
Alewtina Fiodorowna dowiedziała się o incydencie; na radzie pedagogicznej nie szczędząc zło-
śliwości wyśmiała Tusię i zabroniła jej wtrącać się do przygotowań. Uroczystości przygotowują na-
uczyciele, Tusia ma inne obowiązki.
- Realizuję wytyczne Komitetu Dzielnicowego Komsomołu - niespodziewanie ostro odpowiedzi-
ała Tusia. - Nie może mi pani niczego zabronić!
Alewtina Fiodorowna popatrzyła na nią bez słowa, otworzyła teczkę, wyjęła gazetę, rozłożyła ją,
znalazła stosowny akapit, podkreśliła czerwonym ołówkiem i podsunęła Tusi:
- Przeczytaj. Głośno.
Na twarzy Tusi odmalowało się wahanie: czytać czy nie? Starsi wiekiem nauczyciele przyglądali
się jej w milczeniu.
- Już to czytałam - oznajmiła Tusia.
- Ach tak - stwierdziła Alewtina Fiodorowna. - No cóż, w takim razie ja przeczytam.
Poprawiła okulary na nosie i zaczęła czytać, dobitnie akcentując słowa: - „Wszelka działalność
organizacji pionierskiej na terenie szkoły powinna odbywać się za zgodą i wiedzą dyrektora pla-
cówki. Działalność organizacji pionierskiej stanowi element planu dydaktycznego szkoły. Nadr-
zędnym celem działalności organizacji młodzieżowych powinno być podniesienie wyników nau-
czania”.
Złożyła gazetę, schowała do teczki.
- Zgadzasz się z treścią rozporządzenia?
- Oczywiście - wyszeptała Tusia spuszczając oczy.
- A więc go przestrzegaj. W przeciwnym razie będziesz musiała poszukać sobie innej pracy.
Na tym się jednak nie skończyło.
Pierwszego grudnia 1936 roku minęła pierwsza rocznica zamachu na Kirowa.
Na zbiórce pionierskiej Tusia opowiedziała dzieciom o tej straszliwej zbrodni.
Potem wywołała Kozłowa z trzeciej klasy i kazała mu przeczytać fragment książki o dzieciństwie
Kirowa. Kozłow otworzył książkę, lecz jego kolega, Głazow, zawołał:
- To jego ojciec zamordował Kirowa!
Kozłow wybuchnął płaczem.
- Nieprawda! Mój tata nikogo nie zamordował!
- A za co go rozstrzelali? No, za co? Może nie za Kirowa? - nie ustępował Głazow.
- Twój ojciec został rozstrzelany? - spytała Tusia.
- Tak - chlipnął Kozłów.
- W takim razie rzeczywiście nie wolno ci czytać o Kirowie - Tusia zabrała mu książkę. - Wracaj
na miejsce.
Z tego powodu znów doszło do scysji. Owszem, ojca Kozłowa uznano za „wroga ludu”, skazano
w którymś z procesów, ale co zawinił syn - dzieciak, Pionier?
Tak mniej więcej brzmiało pytanie, które Alewtina zadała Tusi na kolejnej radzie pedagogicznej.
Drażliwa kwestia - do szkoły uczęszczało wiele dzieci osób represjonowanych.
Alewtina Fiodorowna doskonale zdawała sobie sprawę, czym grozi zachęcanie dzieci do okruci-
eństwa.
- Głazow - powiedziała Tusia z wyzwaniem w głosie - wyraził swój stosunek do wrogów ludu.
Jest mały, nie umie wygłaszać przemówień. Powiedział co myślał. Nie mam prawa mu tego zabro-
nić.
- A dlaczego poleciłaś czytać o Kirowie Kozłowowi, synowi wroga ludu?
- Nie wiedziałam, że jego ojca rozstrzelano - wyjaśniła Tusia.
- O takich sprawach trzeba wiedzieć. Jeśli wasz pionier jest synem wroga ludu, wy musicie o tym
wiedzieć! Waszym obowiązkiem jest wiedzieć! Musicie wiedzieć wszystko o każdym pionierze, a
jeżeli nie wiecie, to nie nadajecie się do tej pracy - Alewtina powiodła groźnym wzrokiem po twar-
zach nauczycieli. - Coś podobnego: w rocznicę śmierci Kirowa udzielić głosu synowi wroga ludu!
Tusia zagryzła wargi. Tym razem przegrała ze starą komunistką, zaprawioną w partyjnych pole-
mikach.
Lecz stara komunistką nie doceniła zdolności młodej.
Po kilku dniach na apelu Tusia wywołała z szeregu Borię Kaufmana z drugiej klasy, syna inżyni-
era z ZIS-u, i kazała wszystkim skandować: „Tata Bori to wróg ludu!” Mały Boria stał na baczność,
zaciskał usta i starał się nie płakać. Nie wytrzymał, zaszlochał, dzieciarnia na ten widok podchwyci-
ła jeszcze radośniej: „Tata Bori to wróg ludu!” Widowisko było odrażające. Nina zatrzęsła się z
oburzenia, ale nie mogła zwrócić Tusi uwagi przy uczniach, poza tym nie miała prawa wtrącać się
w kompetencje instruktorki.
Alewtina Fiodorowna przeszła obok pionierów z kamienną twarzą i zniknęła za drzwiami swego
gabinetu.
Nina też tam weszła.
Alewtina powiesiła płaszcz na wieszaku i nie odwracając się spytała:
- Czego chcesz?
- Alewtino Fiodorowno… Taki apel… Przecież to dzieci…
- Sama wiem, że to dzieci - szorstko odparła Alewtina Fiodorowna.
Jak się później okazało, Tusia wyjaśniła jej, że organizuje takie apele na polecenie Komitetu Dzi-
elnicowego Komsomołu i nadal będzie je organizować. Jeśli Alewtina Fiodorowna nie wierzy, to
proszę bardzo, oto telefon do sekretarza komitetu, może sobie sprawdzić.
Alewtina Fiodorowna nie sprawdziła.
Na następnym apelu przed kolegami stanęła Lila Jewdokimowa. Znów zabrzmiało chóralne: „Ta-
ta Lili to wróg ludu! Tata Lili to wróg ludu!” Lila nie płakała, stała ze zwieszoną głową, ale po ape-
lu chwyciła teczkę i uciekła ze szkoły.
Takie apele odbywały się teraz codziennie. Wyniki nauczania zaczęły się pogarszać, uczniowie
wagarowali, żeby tylko uniknąć udziału w upokarzającym spektaklu. Na próżno - Tusia miała dok-
ładne informacje o każdym z nich.
O tym, że przyszła kolej na Aloszę Pieriewoznikowa, Nina dowiedziała się przypadkiem, w drod-
ze do szkoły. Bardzo lubiła Aloszę, nieśmiałego chłopca o rumianych policzkach.
Mieszkał z ojczymem. Mama Aloszy pracowała gdzieś za granicą. Pewnego razu chłopiec przy-
niósł zdjęcie, zrobione w Hiszpanii - olśniewająco piękna kobieta uśmiechała się do obiektywu tu-
ląc do piersi bukiet kwiatów.
Miesiąc temu ojczyma aresztowano, Aloszę przygarnęła ciotka, która mieszkała koło Czerwonej
Bramy. Alosza zaczął się spóźniać. Nina, jako wychowawczyni, ze ściśniętym sercem musiała wpi-
sywać mu uwagi do dzienniczka, potem wszystko wróciło do normy, chłopiec powiedział, że mama
przyjechała z zagranicy. Tamtego ranka Nina zobaczyła ją przed szkołą: w eleganckim zachodnim
futrze, z gołą głową, szła obok syna, przytulała go ramieniem do siebie i prosiła, żeby nie płakał na
apelu. Nina zwolniła kroku, nie miała siły spojrzeć w oczy tej kobiecie, nie miała siły spojrzeć w
oczy Aloszy.
A po kilku dniach mama Aloszy podcięła sobie żyły i wyskoczyła z piątego piętra.
Szkolna portierka - Tatarka, która była świadkiem tego zdarzenia, opowiadała, że od razu zebrał
się tłum, gapie ukradli zmarłej zagraniczny zegarek i wszystkie pierścionki.
Alosza zniknął ze szkoły.

Pionierów piętnowano na apelach, uczniów starszych klas wydalano z Komsomołu. Na pierwszy


ogień poszła Ira Peterson, córka byłego komendanta Kremla. Chorowała, nie przyszła na zebranie.
Jej przyjaciółka Wala Szczesławska powiedziała, że sprawy personalne należy rozpatrywać w obec-
ności zainteresowanego. Szura Maksimow, wścibski chłopak, zawołał: „Chcesz, żeby wróg ludu
jeszcze przez tydzień nosił legitymację komsomolską?” „To nie wróg, a córka wroga ludu” - zapro-
testowała Wala. Irę wydalono, Wala dostała naganę za ugodowość.
Następnego dnia sekretarz organizacji Tonia Czegodajewa zrezygnowała ze swojej funkcji, gdyż
w nocy aresztowano jej ojca. Koledzy wydalili Tonię z Komsomołu, na zebraniu zerwali jej z piersi
znaczek organizacyjny, odznakę GTO (Gotów do Pracy i Obrony), odznakę GSO (Gotów do Służ-
by Sanitarnej) i odznakę WS (Strzelec - Woroszyłowiec). Tonia była aktywistką i prymuską, pewną
kandydatką do świadectwa wzorowego ucznia - nie doczekała się, po tygodniu wraz z matką zesła-
no ją do Astrachania.
Przeniósł się do innej szkoły drugi kandydat na wzorowego ucznia - Jura Bielieńkij. Na zebraniu
miał się wyrzec aresztowanych rodziców. Odmówił, a gdy Szurka Maksimow chciał mu zerwać
znaczek, Jura trzepnął go po ręce, sam odpiął znaczek, położył na stole i wyszedł trzasnąwszy
drzwiami. Alewtina Fiodorowna dowiedziała się, że został kierowcą ciężarówki, rozwoził w nocy
chleb - musiał utrzymać swoją małą siostrzyczkę Tanię.
Alewtina Fiodorowna schudła. Nieśmiertelny kostium z angielskiej wełny wisiał na niej jak na
wieszaku, na twarzy wystąpiły czerwone plamy.
A wydarzenia biegły coraz szybciej.
W styczniu, w rocznicę śmierci Lenina, uczeń dziesiątej klasy, Jura Afanasjew, przejęzyczył się i
zamiast „umarł Lenin” powiedział „umarł Stalin”. Poprawił się później pokazywał konspekt refera-
tu na dowód, że chodziło o Lenina - nic nie pomogło, wyrzucono go z Komsomołu, o mały włos nie
usunięto ze szkoły, ale Alewtina Fiodorowna wybroniła chłopaka: przecież zostało mu tylko pół ro-
ku nauki, szkoda… Dostał naganę za „nieuwagę, która spowodowała poważny błąd polityczny”.
Już następnego dnia miała miejsce kolejna afera. Uczniowie dziesiątej klasy Triszczenko i Świ-
derski grali w bilard w Czerwonym Kąciku, stał tam stół bilardowy, grali stalowymi kulkami. Ni-
efortunnie uderzona kula trafiła w gipsowe popiersie Stalina i utrąciła mu nos.
Alewtina Fiodorowna poleciła schować popiersie do worka i wynieść do magazynu.
Nazajutrz rano kierownik gospodarczy Jakow Iwanowicz wziął do pomocy dwóch uczniów, Pa-
ramonowa i Kumanina, po czym pojechał do wytwórni po nowe popiersie towarzysza Stalina.
Dyrekcja przydzieliła mu w tym celu ciężarówkę GAZ.
Jakow Iwanowicz dokonał zakupu, wsiadł do szoferki, a chłopcy mieli przytrzymywać popiersie
w czasie jazdy. Nie było to łatwe, ciężarówka podskakiwała na kocich łbach, popiersie chwiało się
niebezpiecznie, toteż chłopcy znaleźli sznur i przywiązali je do kabiny - za szyję.
Na boisko szkolne wjechali akurat w czasie dużej przerwy. Kierowca opuścił klapę i natychmiast
któreś z dzieci krzyknęło:
- Patrzcie, powiesili Stalina! Powiesili Stalina w ciężarówce!
Tłum ciekawskich otoczył samochód.
Kumanin i Paramonow usiłowali odwiązać sznur, lecz zjawiła się Tusia Nasiedkina i zaczęła
wymachiwać rękami:
- Zaczekajcie!
Wgramoliła się na ciężarówkę, odepchnęła Kumanina i Paramonowa, kazała dzieciarni wezwać
Alewtinę Fiodorownę. Dziewczynki weszły do gabinetu:
- Alewtino Fiodorowno! Niech pani biegnie na boisko. Powiesili towarzysza Stalina!
Alewtina Fiodorowna o nic nie pytała, narzuciła płaszcz na ramiona i zeszła na boisko.
Na ciężarówce stała Tusia.
- Proszę, Alewtino Fiodorowno, popatrzcie sobie! - triumfalnym gestem wskazała przywiązane
do kabiny popiersie Stalina.
- Kto to zrobił?
Tusia wymierzyła palec w Kumanina i Paramonowa.
- Mógł się potłuc - wyjaśnił Kumanin. - Musieliśmy przywiązać.
- A dlaczego za szyję?! - piskliwie krzyknęła Tusia.
- Nie drzyj się! - osadził ją Paramonow. - Za co mieliśmy przywiązać? No, pokaż!
Alewtina Fiodorowna spojrzała pytająco na Jakowa Iwanowicza, który stał kierowcą obok sa-
mochodu.
- Wóz podskakiwał na wybojach, mogło się rozbić. Kierowca potwierdzi - powiedział Jakow
Iwanowicz.
- Proszę zdjąć popiersie i zanieść do Czerwonego Kącika. Tylko ostrożnie! - poleciła Alewtina
Fiodorowna.
- To dywersja polityczna - dobitnie i złowieszczo stwierdziła Tusia.
- Wyjaśnimy - ucięła Alewtina Fiodorowna.
Wyjaśnianiem sprawy zajęła się jednak nie ona, lecz specjalna komisja z komitetu dzielnicowego
partii. Komisja sprawdziła „sygnały” - donos Tusi i aktywu komsomolskiego starszych klas, zawi-
erający zarzuty przeciwko Alewtinie Fiodorownie. Tusia donosiła, że Alewtina Fiodorowna nie
pozwala pionierom i komsomolcom potępiać wrogów ludu; kryje dzieci wrogów ludu; nie wydaliła
ze szkoły Jurija Afanasjewa, który bezczelnie oznajmił na akademii, że towarzysz Stalin umarł; usi-
łowała zataić fakt, że uczniowie Triszczenko i Świderski dokonali aktu kontrrewolucyjnego, usz-
kadzając popiersie towarzysza Stalina - poleciła ukryć zniszczone popiersie, zamknąć Czerwony
Kącik i przywieźć nowe. Triszczenko i Świderski nie ponieśli żadnej kary. Nowe popiersie stało się
obiektem kpin ze strony uczniów Kumanina i Paramonowa: powiesili je za szyję w ciężarówce. Ich
też nie ukarano.
Te i inne fakty były następstwem oportunizmu dyrektorki szkoły. Realizując swoją oportu-
nistyczną linię dyrektorka usunęła ze szkoły nauczycieli - komunistów i zastąpiła ich takim wątp-
liwym i podejrzanym elementem jak na przykład Irina Juliewna Einwald, córka burżuazyjnego pro-
fesora i emigranta, rodzona siostra zdemaskowanego opozycjonisty.
Nauczyciel fizyki Jurieniew ukończył uniwersytet w Monachium, posiadał niemiecki dyplom i
wpajał uczniom burżuazyjne poglądy naukowe. Wykładowca literatury Mieziencew rozbudzał w
młodzieży nastroje dekadenckie, przerabiał na lekcjach Siewierianina, Balmonta, Andrieja Biełego i
uczył prostytucji - mówił o „Dekameronie” Boccaccia i „Złotym ośle” Apulejusza.
Kolejny zarzut: afera z okładkami. Okładki zeszytów zdobił rysunek „Wieszczego Olega” na ko-
niu. Wyszło na jaw, że rysunek zawiera zaszyfrowane hasło: „Precz ze Stalinem”. Strzemię to „P”,
obok dostrzec można „r”… Uczniowie mieli zerwać okładki i oddać je wychowawcom, ci zaś -
przeliczyć i przekazać dyrektorce. Tusia twierdziła, że zeszytów było dwieście pięćdziesiąt, a okła-
dek zwrócono tylko sto osiemdziesiąt: siedemdziesiąt wrogich rysunków pozostało w rękach uczni-
ów. Co na to dyrektorka szkoły, komunistka? Nic, w ogóle nie zareagowała!
Donos zawierał także długą listę innych niedociągnięć, typowych dla każdej szkoły i w gruncie
rzeczy błahych: w tym kontekście nabierały one jednak szczególnie złowieszczej wymowy.
Komisja przesłuchała wszystkich nauczycieli, pracowników administracji, komsomolców i ucz-
niów starszych klas. Rozmowy miały charakter poufny i indywidualny.
Wezwano też Ninę.
Przewodniczącym komisji był jakiś członek komitetu dzielnicowego, Nina nie znała tego człowi-
eka. Znała natomiast pozostałych - zastępcę naczelnika RONO oraz młodą nauczycielkę literatury
ze szkoły numer 86.
Nina zachowywała się z godnością. Była po stronie Alewtiny Fiodorowny.
Oskarżenie Tusi to podła zemsta za słuszną uwagę dyrektorki w sprawie Puszkina. Nasiedkina
zinterpretowała wiersz z pozycji wulgarnego socjologizmu lat dwudziestych, potępionego przez
partię.
Psychiczne znęcanie się nad dziesięcioletnimi dziećmi „wrogów ludu” jest niepedagogiczne, po-
za tym „syn nie odpowiada za ojca” - tak powiedział towarzysz Stalin. Tusia powinna o tym wied-
zieć i zaprzestać organizowania tych żenujących widowisk. Zdarzenie z popiersiem Stalina było
przypadkowe. Oczywiście należało usunąć stół bilardowy z Czerwonego Kącika, ale stoi tam od
wielu lat i nigdy nic się nie stało. Kula wyskoczyła przypadkiem, Nina jest tego pewna, zresztą
wszyscy to potwierdzają. Co do popiersia w ciężarówce - byłoby jeszcze gorzej, gdyby się potłukło,
chłopcy znaleźli jedyny sposób: przywiązali je. Owszem, nie zastanowili się, nie pomyśleli, ale
przecież chcieli dobrze. Po prostu seria przypadkowych zbiegów okoliczności.
Kwestia nauczycieli… Irina Juliewna to wspaniały pedagog o najwyższych kwalifikacjach. Jej
ojciec znakomity językoznawca, rzeczywiście wyemigrował, ale Irina Juliewna tego nie zrobiła;
tak, jej brata skazano za odchylenia prawicowe, lecz Irina Juliewna nie jest nawet członkiem partii.
Mieziencew… Nina nie widziała, jak prowadzi lekcje, nie może więc nic powiedzieć, o ile jednak
wie, program nauczania obejmuje ogólne wiadomości o „Dekameronie”.
Apulejusza wymienia w jednym z wierszy Puszkin, uczeń spytał Mieziencewa, kto to taki, na-
uczyciel odpowiedział bardzo oględnie, ale inni uczniowie, którzy widocznie czytali Apulejusza,
zaczęli zadawać pytania i stroić sobie żarty. Mieziencew natychmiast uciął dyskusję o rzymskim
poecie.
Nina mówiła spokojnie i rzeczowo. Oczywiście w szkole zdarzają się różne niedociągnięcia,
gdzież ich nie ma, lecz linia polityczna i pedagogiczna szkoły zawsze była słuszna, zgodna z wy-
tycznymi partii i rządu.
Członkowie komisji słuchali uważnie, dama z RONO notowała opinie Niny, nikt nie zadawał
pytań.
Nina wyszła uspokojona, pewna, że wszystko się wyjaśni i ułoży. Tak, czujność jest potrzebna,
ale czujność prawdziwa, partyjna, a nie pozorna. Tak, trzeba demaskować wrogów, ale wrogów
prawdziwych, zdeklarowanych, a nie szkalować Alewtinę Fiodorownę, oddanego członka partii,
osobę wierną linii Lenina - Stalina. Nie wolno dopuścić, by pracę zdrowego kolektywu nauczyciels-
kiego i uczniowskiego zakłóciły intrygi jakiejś pustogłowej i nierozgarniętej smarkuli.
Kolektyw był jednak zbulwersowany. Trudno pracować pod bezustanną kontrolą - Nauczyciele
narzekali, ale ostrożnie: dwa, trzy słowa i rozchodzili się. Nina sądziła, że inni stawali przed komi-
sją równie godnie jak ona ze wszystko się ułoży. Przecież nauczyciele zachowywali się wobec ucz-
niów jak gdyby nigdy nic, a i Utiosow śpiewał jak dawniej: „Jest dobrze, markizo, jest dobrze…”
Nina była przekonana, że jest to naturalna postawa ludzi o czystym sumieniu.
Nauczyciele mieli czyste sumienia, ale atmosfera w szkole stała się ciężka.
Również w przeszłości zdarzały się różne konflikty, nawet ostre kryzysy, wtedy jednak nauczyci-
ele dyskutowali, spierali się, godzili. Teraz nikt się z nikim nie spierał, w pokoju nauczycielskim
panowała przygnębiająca cisza, nikt nie wymawiał słowa „komisja”, nikt nie mówił, o co go wypy-
tywano.
Alewtina Fiodorowna nadal trzymała szkołę twardą ręką, była jednak ponura i małomówna.
Nina oczywiście zdała dyrektorce szczegółową relację ze swojej rozmowy z komisją.
Alewtina Fiodorowna słuchała w milczeniu, z wzrokiem utkwionym w kałamarz na biurku. Nina
ni stąd, ni zowąd pomyślała, że Alewtina jest zupełnie samotna - ani męża, ani dzieci, ani rodzeńst-
wa. Nie ma nikogo, komu mogłaby się zwierzyć, opowiedzieć o kłopotach.
Ninę ogarnęło współczucie, głos jej się załamał… Alewtina nie zareagowała.
- No cóż - podsumowała oschle - powiedziałaś, jak było.

Przed wyjazdem do Paryża Wika wysłuchała kilku dobrych rad Nelly Władimirowny:
- Nie zadawaj się z emigrantami, to hołota. Od razu zaczną wyłudzać pieniądze - na biednych, na
wdowy i sieroty, na pogrzeby, rocznice, jubileusze, na budowę cerkwi, na choinkę dla dzieci, włąc-
zą cię do swoich kretyńskich komisji dobroczynnych - zaciągnęła się papierosem.
- Wszystko to psa warte. Unikaj ich. Intrygi, kłótnie, żrą się między sobą i wyzywają od sowiec-
kich szpiegów. Ignoruj to tałatajstwo, nie wchodź w żadne kontakty, nie jesteś emigrantką, jesteś
żoną Francuza i zachowuj się jak Francuzka. Charles ma na pewno własne towarzystwo, obraca się
w najwyższych sferach, to nie to co mój Georges, jest przecież wicehrabią. „De” przed nazwiskiem
bardzo jej imponowało.
- Jeszcze jedno. Zachowaj umiar, nie rzucaj się na sklepy, wytrzymaj przynajmniej rok, gorączka
zakupów minie. Nie kupuj góry ciuchów, pokaż Charlesowi, że jesteś oszczędna. Pamiętaj, Francu-
zi są raczej skąpi, bądź gospodarna. Na szczęście są też próżni: prawdziwy Francuz nie pozwoli,
żeby jego żona wyglądała gorzej od innych. Im mniej wydasz na siebie ty, tym więcej wyda na cie-
bie on. Rozumiesz?
Nelly przechadzała się po pokoju - wysoka, koścista… Szkapa! A jednak faceci na nią lecą.
Ciekawe dlaczego? Ale to równa dziewczyna, radzi ze szczerego serca…
- Gotować oczywiście nie umiesz - ni to stwierdziła, ni to spytała Nelly.
- Nie umiem - wyznała Wika.
- No pewnie! Od tego masz Fienię. Nie martw się, nikt cię tam do garów nie zapędzi, będziesz
miała nową Fienię, poza tym są restauracje. Zresztą we Francji mężczyźni sami lubią gotować, trze-
ba przyznać, że robią to znakomicie. Mimo wszystko musisz się trochę poduczyć, musisz umieć
upichcić to i owo.
- Coś egzotycznego? Kapuśniak, barszcz, solankę, szaszłyk? - zażartowała Wika.
Nie cierpiała kuchni.
- Kapuśniaku i barszczu nie ugotujesz, to za trudne, trzeba się długo uczyć. Z szaszłykiem też so-
bie nie poradzisz.
- Pielmienie?
- Dużo roboty. Powinnaś umieć przyrządzać coś naprędce, od ręki: wracacie z teatru, chcecie so-
bie przekąsić przed snem, albo w niedzielę - kucharka ma wychodne, musisz nakarmić męża…
Na przykład usmażyć jajecznicę na pomidorach, są w ciągłej sprzedaży, to nie Moskwa.
Ewentualnie grzanki - to chyba potrafisz? W zasadzie Francuzi rano pijają tylko kawę, ale paru
rzeczy musisz się nauczyć.
- Nauczę się - powiedziała Wika. - Dziękuję, że mi o tym mówisz. Słuchaj, masz może telefon al-
bo adres Cecile Schuster?
- Po co ci ona? - nastroszyła się Nelly.
- Chodziłyśmy do jednej szkoły.
- Ach, mój Boże - westchnęła Nelly ironicznie - sentymentalne wspomnienia dzieciństwa.
Zapomnij o tym. Cecile już dawno zapomniała, możesz mi wierzyć. Zajmuje się interesami.
Wiesz, że jej matka jest Francuzką?
- Wiem.
- Cecile pracuje w salonie mody „Caroline” u samego Epsteina, robi wielką karierę, jest projek-
tantką. Kiedyś do niej zadzwoniłam, przedstawiłam się, a ona po prostu odłożyła słuchawkę. No
cóż, znasz mnie - nie ze mną takie numery, pojechałam do tego salonu, kupiłam dwie najdroższe
suknie - wtedy oczywiście raczyła mnie poznać… Dlaczego unika Rosjan? Bo są biedni! Cecile
potrzebuje bogatych i bardzo bogatych klientów, żeby zdobyć sławę, żeby bogacze nie mówili
„suknia od Epsteina”, ale „suknia od mademoiselle Cecile Schuster”.
Dopnie swego, możesz być pewna.
- Masz adres tego salonu?
- Mówiłam ci: salon „Caroline”. Poproś Charlesa, to cię tam zawiezie, spotkasz się ze swoją Ce-
cile… Tyją poznasz, lecz ona ciebie… Nie jestem pewna.
Wika uznała rady Nelly za słuszne. Po co miałaby się zadawać z Rosjanami? Nie będzie tęsknić
za Rosją, żadnej nostalgii, nic jej z Rosją nie wiąże. Matka nie żyje, ojciec wkrótce umrze, Wadim
to idiota, nie znosi go. Koledzy i przyjaciele szkoły - gdzie oni są? Po ukończeniu szkoły straciła z
nimi kontakt. Dziewczyny z „Metropolu”? Tanie kurewki albo donosicielki, te co lepsze kombinu-
ją, jak by tu prysnąć za granicę. Co przeżyła w Moskwie, co porzuca? Nędzne sklepy, architekta i
jego kalesony, chamstwo, prymityw i złodziejstwo na każdym kroku, ten bezustanny strach, że Sza-
rok znowu zmusi ją do spotkań na Marosiejce…
Wyrwała się! Uciekła im, uciekła! Jest Francuzką, żoną Francuza i nikt nie może już jej skrzyw-
dzić! Gdy jednak wsiadła do pociągu i pomyślała, że jutro na stacji Niegoriełoje wszystko może się
jeszcze zmienić: pogranicznicy unieważnią paszporty, celnicy zaczną grzebać w bagażach, coś się
im nie spodoba, wysadzą Wikę, odstawią z powrotem do Moskwy - ogarnęło ją przerażenie. Boże,
Boże, zmiłuj się, pomóż, pozwól wytrzymać tę próbę! Nie, nawet Charles nie powinien zauważyć
jej zdenerwowania, a tym bardziej pogranicznicy, zdenerwowanie wzbudza podejrzenia. Opanowa-
ła się najwyższym wysiłkiem woli, rozluźniła mięśnie, poprawiła włosy, obciągnęła suknię, żeby
podkreślić dekolt i przybrała ten odpychający wyraz twarzy, z jakim przechodziła przez salę „Met-
ropolu” ze Szwedem Erykiem, był taki w jej życiu, wyniosła mina ostrzegała restauracyjną hołotę,
żeby byle łapserdak nie zapraszał Wiki do tańca… Niech chamstwo na granicy wie, że ma do czy-
nienia z cudzoziemką, osobą nietykalną, a nie z potulną obywatelką radziecką, trzęsącą się ze strac-
hu na widok każdego milicjanta.
Na stacji Niegoriełoje do przedziału weszli pogranicznicy, po nich celnicy, prawie nie do odróż-
nienia, identyczne chamskie mordy, Wika ani drgnęła, założyła nogę na nogę, Charles pokazał do-
kumenty, oddał paszporty, a gdy kazali opuścić przedział, wstała powoli i bez pośpiechu wyszła na
korytarz, poczekała, aż skończą, i spokojnie wróciła na swoje miejsce.
Pociąg ruszył. Charles spojrzał w okno i powiedział:
- Polska. Pologne.
Byli w Polsce! Koniec! Opuściła Rosję, Charles wyrwał ją z tego piekła!
Przypadła do ramienia męża i rozpłakała się.
Głaskał ją po głowie, uspokajał, wzruszony rozpaczą, z jaką żegnała ojczyznę; dla niego porzuci-
ła swój kraj rodzinny, dla niego rozstała się z rodziną, zerwała z przyjaciółmi.
Wika chwyciła dłoń Charlesa, podniosła do ust i pocałowała. Po raz pierwszy zrobiła to napraw-
dę szczerze. W Moskwie spotykali się u Nelly. Mąż Nelly, Georges, wyjeżdżał na całe dnie, Nelly
też znikała, mieli mieszkanie do swojej dyspozycji. Charles był namiętny, doświadczony, silny. Wi-
ka, choć równie doświadczona, udawała wstydliwą mężatkę, skromną, ale pojętną kobietę, która nie
może oprzeć się rozkoszy:
- Och, Charles!…
Potem tuliła się do niego - oszołomiona, wdzięczna, pokorna… Mężczyźni to lubią, takie zacho-
wanie schlebia ich próżności.
Teraz, w pociągu, była jednak naprawdę szczera - przepełniała ją miłość, miłość do Charlesa. Z
jaką godnością zniósł kontrolę na granicy, człowiek z wolnego świata, jego opanowanie dodało Wi-
ce sił. Otworzyła torebkę, wyjęła chusteczkę, otarła łzy.
Nigdy nie zawiedzie Charlesa, będzie wierną i oddaną żoną!
Nagle pomyślała o jego dawnej narzeczonej. A nuż Charles zechce do niej wrócić?
Nie, chyba nie wróci. Francuzki są oczywiście miłe, frywolne, dowcipne, ale brak im majes-
tatycznej postawy, kobiecej dumy, milczącej powagi. Tak czy owak Charles dokonał już wyboru.
Wybrał ją. Zawsze będzie u jego boku, stworzy mu prawdziwy dom - ciepły, gościnny, otwarty, po-
każe paryżanom, co to znaczy rosyjska serdeczność.

W Paryżu czekało na nią komfortowe mieszkanie na drugim piętrze zabytkowej kamienicy przy
ulicy Bellechasse, co, jak wyjaśnił Charles, znaczyło „dobre polowanie” i świadczyło o arystok-
ratycznym charakterze dzielnicy. Zaciszna uliczka, węższa niż Arbat, jezdnia wybrukowana kostką,
na chodnikach stylowe latarnie.
Oszklone drzwi zdobiła fantazyjna powyginana żeliwna krata i duża mosiężna kołatka.
Drzwi prowadziły do przestronnego hallu z marmurową posadzką. Całą ścianę po prawej stronie
zajmowało lustro, z lewej mieściła się służbówka konsjerżki. Na spisie lokatorów nie było nume-
rów mieszkań; nikt obcy nie mógł wejść do kamienicy bez wiedzy konsjerżki.
Wika zerknęła w lustro, poprawiła toczek, zobaczyła, że do Charlesa podbiega drobnymi krocz-
kami niska, tęga kobieta w okularach. Kobieta wyciągnęła ręce:
- Cest vous, monsieur Charles, quelle surprise![To pan, monsieur Charles, co za niespodzianka!
Monsieur Charles, co za radość, co za szczęście!] Po chwili zjawiła się pokojówka, też niewysoka,
ale szczuplutka, w fartuszku z falbankami, rozpłynęła się w uśmiechu:
- Monsieur Charles, quelle joie, quelle bonheur!” Charles przedstawił Wikę:
- Madame Victoria, ma femme. [Madame Wiktoria, moja żona.] Obie klasnęły w ręce z zachwy-
tu:
- Ah, monsieur Charles, permettez nous de vous feliciter! Cest un vrae laisir de voir un tel couple.
Vous etes si beaux! [Ach, monsieur Charles, proszę przyjąć najszczersze gratulacje! To prawdziwa
przyjemność widzieć taką parę! Jesteście tak piękni!] Ich radość była szczera. Umieją się cieszyć
cudzym szczęściem, nie to, co nasze zawistne chamstwo” - pomyślała Wika.
Konsjerżka odprowadziła ich do windy i powiedziała coś do Charlesa, spoglądając przy tym na
Wikę. Charles przetłumaczył z uśmiechem:
- Madame Trubeau chce cię poinformować, że w piwnicy jest wino i drwa do komin-
ka. Uprzedza, że winda dojeżdża tylko do piątego piętra, na szóstym mieszka służba.
Madame Trubeau gestem zaprosiła Wikę na ławeczkę obok windy. Nad ławeczką, obitą czer-
wonym pluszem, wisiało prostokątne lustro, szerokie schody pokrywał czerwony chodnik.
Pierwsza wjechała pokojówka (miała na imię Suzanne) z bagażami, walizki z trudem mieściły się
w ciasnej windzie; otworzyła drzwi mieszkania, za nią weszli Wika i Charles.
Dębowy parkiet na klatce schodowej i w rozległym korytarzu, dębowe szafy, pod drzwiami długi
puchaty wałek, żeby nie wiało przez szpary.
Suzanne zostawiła jedną walizkę w korytarzu, drugą zaniosła do sypialni, podała Charlesowi ko-
respondencję w koszyczku i spytała, czy przygotować coś do jedzenia. Charles powiedział, że jedli
w pociągu, i odprawił ją.
- Mam nadzieję, że madame będzie zadowolona. Gdybym była potrzebna, proszę zadzwonić.
- Dziękuję, Suzanne.
Charles oprowadził Wikę po mieszkaniu. Rozglądała się z zainteresowaniem. Cztery pokoje.
Wysokie sufity, plafony. Salon: dwa stoły, jeden obok skórzanej kanapy i skórzanych foteli, dru-
gi pod przeciwległą ścianą, otoczony krzesłami na wygiętych nóżkach. Wika nie wiedziała, jaki to
styl. Krzesła miały wysokie oparcia, wyściełane aksamitem. W rogu stało pianino firmy Baudet:
czerwone drewno, mosiężne uchwyty po bokach oraz okazały stary globus w mosiężnych obręc-
zach. Dwa mniejsze globusy stały na półkach z książkami.
Wika dotknęła palcem jednego z nich, wprawiła w ruch - jak na lekcjach geografii.
- Pochodzisz z rodu podróżników? - zażartowała.
- Wielu Francuzów ma w domach globusy. Bolszewicy chcą podbić cały świat, a my lubimy
trzymać go w pokoju.
Okna salonu wychodziły na podwórze. Rosły tam kasztany i platany. Parapet zdobiły skrzynki z
jakimiś roślinami. Wika przyjrzała się pączkom. Co to może być?
Pelargonia? Okna były wysokie, od podłogi do sufitu, u góry półokrągłe. Na sekreterze stały
srebrne flakoniki, para świeczników i dziwna miseczka z wgłębieniami na dnie. Wika zastanawiała
się nad przeznaczeniem naczyńka, ale nic nie przychodziło jej do głowy, uznała, że to popielniczka,
wrzuciła do środka zapałkę, strząsnęła popiół. Charles uśmiechnął się, przyniósł popielniczkę:
- Gdyby to widziała moja mama, powiedziałaby: „Rosjanie nie szanują cennych przedmiotów”.
Wyszedł do kuchni, umył miseczkę, wytarł do sucha, wrócił z butelką wina, nalał odrobinę płynu
do naczyńka, podniósł, zakręcił - w zagłębieniach osiadły bąbelki powietrza.
- To bardzo stara rzecz, należała do mojego dziadka, służy do degustacji wina.
Kiedy tak chodzili po pokojach, Wika pomyślała, że musi mieć dzieci, chłopca i dziewczynkę,
dopiero wtedy staną się prawdziwą rodziną. Chciała powiedzieć o tym Charlesowi - tu, teraz, na-
tychmiast - ale powstrzymała się, nie, nie trzeba nic mówić, dwa razy przerywała ciążę, no cóż, w
Paryżu są znakomici lekarze, wszystko jakoś się ułoży. Wyobraziła sobie, że jest ciężarna - luźna
suknia, gładko zaczesane włosy. „Wiktoria wygląda bardzo interesująco” - orzekną żony przyjaciół
Charlesa. A co! Ma dwadzieścia pięć lat, Charles trzydzieści pięć, dziesięć lat różnicy - idealny wi-
ek, powinni mieć zdrowe, udane, piękne dzieci!
Rodzice Charlesa na pewno marzą o wnukach, zwłaszcza o wnuku - chłopiec to kontynuator ro-
du, arystokraci przywiązują do tego ogromną wagę. Tak; dzieci. Ukoronowanie planu. Wika zdawa-
ła sobie sprawę, że Charles to szczyt jej marzeń, szczęśliwy los, główna wygrana. Wiele dziewczyn
wychodziło za pierwszego lepszego cudzoziemca, żeby tylko wyrwać się za granicę i dopiero tam
szukać księcia z bajki. Szukały, szukały i przeważnie staczały się na dno. Nie, nie bała się, że skoń-
czy jak one: po prostu Charles był jedynym człowiekiem, na którym jej zależało.
W gabinecie zwróciła uwagę na półki z książkami. Nigdy nie interesowała się literaturą, wiedzi-
ała jednak, że powinna podzielać upodobania męża. Przesunęła palcem po grzbietach książek, prze-
czytała kilka tytułów. Czytała po francusku całkiem dobrze, czasami popełniała drobny błąd albo
czegoś nie rozumiała, ale Charles nie poprawiał jej, w Moskwie też tego nie robił, był bardzo tak-
towny. Później szlifowanie francuskiego Wiki powierzył nauczycielce - i Paryżowi. Teraz zaś stał
obok żony, szczęśliwy, że ona przegląda jego książki.
To tylko podręczna biblioteka; słownik XIX wieku Larousse’a, czterotomowy słownik opisowy
Littrego, encyklopedia geograficzna - odkrycia, historia wypraw badawczych, łącznie pięćdziesiąt
cztery tomy…
- Oho - powiedziała Wika - ile tego!
- Korzystam z niej - uśmiechnął się Charles - choć niektóre hasła już się zdezaktualizowały.
Obok encyklopedii leżał tom Montesquieu.
- Przed wyjazdem zapomniałem odstawić go na miejsce. A Suzanne wie, że w moim gabinecie
nie wolno niczego ruszać.
Wika pokiwała głową ze zrozumieniem. Dzieła Montesquieu, Corneille’a, Flauberta i Daudeta
widziała w salonie. Dwóch pierwszych nigdy nie czytała, z powieści Flauberta znała tylko „Mada-
me Bovary”, „Tartarena z Taraskonu”, Daudeta odłożyła po przerzuceniu kilku kartek. Trzeba uni-
kać rozmowy o literaturze, w ostateczności można wspomnieć o Maupassancie, pamiętała parę opo-
wiadań.
Zdumiał ją widok jadalni - był to najmniejszy pokój: długi stół, krzesła, kredens i nic więcej.
W domu Marasiewiczów, jak zresztą w całej Moskwie, jadano w największym pomieszczeniu.
Korytarz prowadził do sypialni, prawą ścianę zajmowały przepastne szafy z antresolami, po le-
wej była duża łazienka z oknem wychodzącym na ogródek oraz ubikacja.
Wika otworzyła drzwi do sypialni, zobaczyła drewniane łóżko, wybuchnęła śmiechem:
- Takie wielkie? Przecież się w nim pogubimy!
- Znajdę cię, znajdę - zapewnił ją Charles.
Zauważyła tremo, komodę z czerwonego drewna, mosiężne gałki szuflady, żadnych drobiazgów,
błękitną porcelanową wazę z mnóstwem ozdóbek: wstęgi, girlandy kwiatów… Hm, warto by tu
wstawić parę krzeseł, pomyśli o tym.
- Cest tout… Ca te plait?[To wszystko… Podoba ci się?] - spytał Charles.
Wika padła mu w ramiona.
- Och, Charles!

Trzeciego, a może czwartego dnia zjawiła się na dworcu kobieta z dziećmi - ta, która jechała z
Saszą z Kieżmy. W jednej ręce niosła walizkę i torbę, na drugiej trzymała młodszą dziewczynkę,
starsza dreptała z tyłu, dźwigała tobół.
Kobieta z trudem wcisnęła się do budynku, powiodła bezradnym wzrokiem po skłębionym tłu-
mie, straciła głowę, nie wiedziała, gdzie stanąć, gdzie położyć bagaże.
Co robiła przez te dni? Pewnie przygarnęli ją jacyś znajomi, próbowali załatwić bilety - nie załat-
wili, potem obleciał ich strach, pozbyli się niebezpiecznego gościa wraz z dziećmi - gdyby było
inaczej, kobieta nie przyprowadziłaby córeczek wieczorem na stację. Sasza podszedł bliżej.
- Dzień dobry!
Kobieta drgnęła, po chwili nieznacznie skinęła głową - poznała go.
- Pomogę pani!
Wziął jej walizkę, torbę i tobół, zaprowadził całą trójkę w głąb poczekalni, wyszukał wolne mie-
jsce pod ścianą, postawił walizkę, posadził na niej dziewczynki, resztę rzeczy położył obok.
- W walizce nic się nie potłucze, nie pogniecie?
Kobieta nie odpowiedziała, chyba w ogóle nie usłyszała pytania, patrzyła na Saszę nieobecnym
wzrokiem, potem bez słowa poszła za nim do kolejki. Sasza wskazał jej wysokiego rudego chłopa.
- On jest ostatni. Widać go z daleka, zawsze pani znajdzie swoje miejsce.
Znów skinęła głową na znak, że rozumie, i przymknęła oczy. Nie podziękowała, nie spytała, czy
długo trzeba będzie stać. Sasza też o nic nie pytał: wyglądało na to, że i tak nie uzyska sensownej
odpowiedzi.
Później dziewczynki zechciały pić, kobieta nie wiedziała, gdzie można znaleźć wodę, więc Sasza
wziął czajnik i poszedł po wrzątek, następnie kobieta zaprowadziła dzieci do ubikacji - brudnej i
śmierdzącej budki za dworcem, a Sasza pilnował walizki. Rano został z dziećmi, gdy kobieta wy-
szła na rynek po chleb i mleko.
- Zje pan z nami? - spytała nieśmiało.
- Już jadłem - uśmiechnął się Sasza i dodał żartobliwie: - Nie wiem tylko, jak podziękować za
zaproszenie: „Dziękuję, obywatelko” czy „Dziękuję, towarzyszko”.
Spojrzała na niego z wyraźnym przestrachem, jak gdyby w pytaniu czaił się podstęp. Po chwili
wahania powiedziała:
- Mam na imię Ksenia.
Ani imienia ojca, ani nazwiska - po prostu Ksenia.
- No to się poznaliśmy. Jestem Sasza.
Chciał dorzucić jakiś żart, żeby się odprężyła, ale nie zdążył.
Ksenia patrzyła na coś za jego plecami, oczy miała okrągłe z przerażenia, upuściła chleb.
Sasza obejrzał się i od razu zrozumiał. O kilka kroków od nich patrol sprawdzał dokumenty.
Ksenia cofnęła się pod ścianę, sięgnęła po walizkę, obrzuciła rozbieganym wzrokiem dzieci, pat-
rol, drzwi… Sprawiała wrażenie nieprzytomnej.
- Spokojnie - mruknął Sasza - tylko spokojnie… Żołnierz odsunął Saszę i podszedł do Kseni.
Wprawne oko od razu wyłuskało z tłumu nową twarz.
- Obywatelko, dokumenty!
Trzęsącymi się rękami wyjęła zza pazuchy dowód osobisty. Żołnierz przejrzał go, wskazał na
dziewczynki:
- Czyje to dzieci?
- Moje.
- Dlaczego niewpisane do dowodu?
- Są wpisane do dowodu ojca.
- Dokąd jedziecie?
- Do Krasnojarska. Żołnierz zwrócił dowód, dołączył do kolegi. Ksenia usiadła na tobole, objęła
głowę rękami.
Sasza wyszedł na papierosa.
Ruchliwy chłopina ciągle kręcił się w pobliżu głośnika, zerknął na Saszę, ale nie podszedł, pew-
nie miał pietra.
Radio transmitowało mowę prokuratora Wyszyńskiego.
Sasza słuchał niezbyt uważnie: denerwował go ten bezzębny typ, przeszkadzał się skupić.
Nie miał ochoty wracać do budynku, do nieszczęsnej Kseni, serce mu się krajało na jej widok.
Poza tym zaczęła go dręczyć nowa myśl: tkwi w Tajszecie piątą dobę, co będzie, jeśli zmieni się
skład patrolu i żołnierze nie uwierzą w bajeczkę o teściowej? Zabiorą mu dowód, zaprowadzą do
komendantury, a stamtąd…
Z nadzieją obserwował „służbową” kolejkę i ludzi, którzy w niej stali. A nuż nadarzy się jakaś
okazja? Nie, to bez sensu, kasjerka nie sprzeda dwóch biletów na jedną delegację… Mimo to od
czasu do czasu podchodził do uprzywilejowanych szczęśliwców i patrzył.
Rankiem szóstego dnia zobaczył przy kasie trzech chłopaków - młodych, wesołych, pewnych si-
ebie, energicznie dobijali się do okienka, od razu widać, że to geolodzy, poszukiwacze. Tylko skąd
tu teraz geolodzy? W styczniu, w samym środku syberyjskiej zimy?
Może jacyś działacze Komsomołu? Sasza przyjrzał im się uważnie. Jednakowe kożuchy, walon-
ki, uszatki, plecaki. Nie, nie wyglądają na działaczy. Przecisnął się bliżej, stanął obok chłopaków. Z
ich rozmowy wywnioskował, że faktycznie są geologami. Z Moskwy!
Ucieszył się ze słuszności swoich domysłów. Poza tym - krajanie!
Jeden z geologów - bardzo wysoki, szczupły, o regularnych, łagodnych rysach przypominał nieco
ojca Wasilija, przez co od razu zyskał sympatię Saszy. Miał na imię Oleg i najwyraźniej był szefem
całej trójki. Koledzy nazywali go zdrobniale Oleżką. Gdy z kasy wyszedł naczelnik stacji, Oleżka
natychmiast go zaatakował:
- Kiedy wreszcie dostaniemy bilety? Przecież mówiłem, że pracujemy dla Ludowego Komisari-
atu Kolei!
- Skoro pracujecie dla Narkomu Kolei, powinniście mieć bilety wolnej jazdy.
- Tłumaczyłem wam, że nasz instytut prowadzi prace badawcze na zlecenie kolei! Wiecie, że bu-
duje się linię do Ust-Kutu, czy nie wiecie?
- Wszystko wiem - warknął naczelnik - ale miejsców nie ma! Jak będą miejsca, to pojedziecie!
- Wyślemy depeszę do Moskwy - zagroził Oleżka.
- A depeszujcie sobie choćby do Pana Boga! Nie ma miejsców! Irkuck nie daje żadnych miejs-
ców!
- Utrudniacie projektowanie linii kolejowej - z naciskiem powiedział geolog.
- Nie straszcie! Na własnych plecach was nie poniosę! I nie rozrabiać mi tutaj!
Naczelnik odszedł.
- Nie ma miejsców, biletów, wagonów - roześmiał się Sasza, zawierając w ten sposób znajomość.
- Bydlę! - ulżył sobie Oleżka. - Drugi dzień tak nas zwodzi.
- Drugi dzień - powtórzył Sasza. - A ja tu sterczę już prawie tydzień.
Zaczęli rozmawiać.
Chłopcy pracowali w jakimś instytucie czy biurze projektów - Sasza nie zdołał rozszyfrować
skomplikowanej nazwy tej placówki. Wykonywali prace badawcze w związku z projektowaną bu-
dową linii kolejowej z Tajszetu do Ust-Kutu. Latem byli nad Leną, robili pomiary w osadach Ust-
Kut i Osietrowo, potem wrócili do bazy w Tajszecie, opracowali wyniki, teraz wiozą je do Mo-
skwy. Oleżka okazał się sąsiadem z Arbatu, mieszkał w Wielkim Afanasjewskim, chodził do szkoły
numer 9 w zaułku Starokoniuszym.
- Znam tę szkołę - powiedział Sasza. - Dawna Miedwiednikowskaja. Chodziliśmy tam na gim-
nastykę. Też jestem z Arbatu, mieszkam pod 51, nad kinem „Arbacki Ars”.
Oleżka wiedział, gdzie jest kino „Arbacki Ars”, i znał dom Saszy, ma tam przyjaciół, na przykład
Mielika-Parsadanowa.
- Griszkę?
- Tak!
- Mieszkamy na tej samej klatce. Znasz Ritę, jego siostrę?
- No pewnie!
- Chodziłem z nią do jednej klasy.
- No proszę - uśmiechnął się Oleg. - Fajnie, że się spotkaliśmy.
Sasza nabrał odwagi.
- Chłopaki - powiedział półgłosem - pomóżcie mi się stąd wyrwać, nie mam delegacji.
- A skąd się tu wziąłeś?
- Sprawy sercowe - bąknął Sasza.
- Mamy delegację na trzy osoby - zafrasował się Oleg.
- Kasjerka nie sprawdzi - wtrącił drugi chłopak. Był blondynem z zadartym nosem, ale nazwisko
miał, o dziwo, ormiańskie - Wartanjan.
- Sprawdzi - powiedział Oleg.
- Wpisz go do delegacji, nikt się nie połapie.
Rozmawiali przyciszonymi głosami, żeby inni nie słyszeli.
Oleżka wyciągnął z kieszeni delegację. Nazwiska były wpisane odręcznie, ale na urzędowym
blankiecie z pieczęcią.
- Dopisz w tym miejscu - poradził Wartanjan.
- A co zrobimy w Moskwie?
- W Moskwie wykreślimy. Powiemy, że miał jechać jeszcze jeden, a potem cofnięto decyzję i
został.
- Skąd weźmiemy taki atrament?
O Boże, czyżby wszystko miało wziąć w łeb przez głupi atrament? Niby zwyczajny fioletowy at-
rament, ale skąd go wytrzasnąć?
- Może zapytać w kasie? - Sasza usiłował opanować drżenie głosu. - Poprosimy kasjerkę…
Znów zjawił się naczelnik stacji. Przechodząc obok chłopaków spytał Oleżkę:
- Pasuje wam do Krasnojarska? Macie stamtąd bezpośredni do Moskwy.
- Pasuje.
- Dajcie delegację.
Oleg podał mu dokument. Naczelnik obrzucił geologów nieprzyjaznym wzrokiem i burknął:
- Ilu was?
- Czterech - odpowiedział Oleg.
Naczelnik przyłożył delegację do framugi drzwi i napisał w rogu: „116-4”.
Pierwsza cyfra oznaczała numer pociągu, druga - liczbę biletów.
Zwycięstwo! Krasnojarsk ma bezpośrednie połączenie z Moskwą, w Krasnojarsku łatwiej o bilet,
w ostateczności można stamtąd pojechać do Nowosybirska albo nawet do Świerdłowska, z obu tych
miast codziennie odchodzą pociągi do Moskwy.
Sasza chciał zwrócić pieniądze za bilet, ale Oleg powstrzymał go:
- Policzymy się w pociągu. Mamy jeszcze dwie godziny.
- Chłopaki, dziękuję - Sasza spojrzał na Olega i Wartanjana.
- Podziękujesz, kiedy będziemy mieli bilety w kieszeni.
Trzeci geolog nie brał udziału w rozmowie, uśmiechnął się ironicznie, gdy Sasza wspomniał o
„sprawach sercowych” - nie uwierzył, może coś podejrzewał, ale też nie zaprotestował przeciwko
oszustwu z delegacją. Stał twarzą do drzwi i słuchał Wyszyńskiego. „Ta zgraja zwyczajnych krymi-
nalistów… takich samych jak bandyci, którzy kastetem i finką mordują ludzi na ulicach… Szajka
zbirów, terrorystów i dywersantów… ci działacze «polityczni» bez wahania… rozkręcić tory i wy-
koleić pociąg… zatruć gazem kilkudziesięciu górników… zastrzelić zza węgła inżyniera… podpa-
lić fabrykę… wysadzić dynamitem… zabijać dzieci. …Wraz z całym ludem… w imieniu ludu…
oskarżam tych potwornych zbrodniarzy… żądam jedynego rodzaju kary, na jaki zasługują - rozstr-
zelania, śmierci!”

Sasza postał jeszcze chwilę z geologami, a potem poszedł po walizkę, zostawił ją obok bagaży
Kseni.
- Czekałam na pana - powiedziała Ksenia. - Muszę wyjść, niech pan popilnuje dziewczynek, do-
brze?
- Na długo pani wychodzi?
- Najwyżej dziesięć minut.
- Zgoda, popilnuję ich, niech pani idzie.
Dziewczynki siedziały milczące, osowiałe, przytulone do siebie. Saszy było ich żal. Pewnie nie
wiedzą o aresztowaniu ojca, ale widzą niepokój matki, rozumieją, że coś się stało. Inne dzieci też
sprawiały wrażenie przygnębionych i nieszczęśliwych, udzielał im się nastrój dorosłych, siedziały
potulnie na tobołkach i walizkach, żadnych uśmiechów, żadnej bieganiny, normalnego dziecięcego
gwaru.
Sasza poklepał starszą dziewczynkę po policzku.
- Jak ci na imię?
- Lena.
- Lena, Helena. Piękna Helena! Znasz taką bajkę?
- Nazywam się Marlena, nie Helena.
- Aha - powiedział Sasza. - Marlena od „Marks - Lenin”. A ty? - zwrócił się do młodszej. - Jak
masz na imię?
Dziewczynka coś szepnęła.
- Jak? - nie zrozumiał Sasza.
- Lina, to znaczy Stalina - wyjaśniła starsza. Imiona dziewczynek wiele mówiły o ich rodzicach.
Tłum zafalował, Sasza wiedział, że ten nerwowy ruch zapowiada zbliżanie się patrolu. Żołnierze
podeszli do Saszy. Jak zwykle pokazał im dowód. Był zupełnie spokojny, skład patrolu nie zmienił
się.
Rzeczywiście, dowódca rzucił tylko okiem na dokument, zwrócił go i spytał:
- Czyje to dzieci?
- Jednej kobiety, wyszła na chwilę.
- Co za kobieta? Jak się nazywa?
- Nie wiem, stała tu taka, powiada: „Muszę wyjść, zaraz wrócę, popilnujcie dzieciaków!” Do-
wódca patrolu przykucnął przed Leną:
- Jak ci na imię?
- Marlena.
- Zuch Marlena! A nazwisko?
- Pawłowa.
- Pa-awłowa - przeciągle powtórzył lejtnant. - Pawłowa, powiadasz? Żołnierze wymienili spojr-
zenia.
A więc szukali Kseni. I oto wpadli na trop - łatwo, bez wysiłku. Nie zdążyła wyjechać.
- No dobrze - lejtnant uśmiechnął się do Leny - a gdzie mama?
- Mama jest tu, tylko wyszła.
- A tata?
- Tata… - dziewczynka zerknęła na Saszę - tata… Wyjechał do Krasnojarska.
- Aha. Jedziecie do niego, tak?
Dziecko milczało. Żołnierze poszli dalej, ale krążąc wśród ludzi bacznie obserwowali dzi-
ewczynki i drzwi. Gdy Ksenia wróciła, natychmiast ruszyli w jej kierunku. Zaraz aresztują tę ni-
eszczęsną kobietę, zabiorą do komendantury - Sasza nie miał najmniejszych wątpliwości. Jak cięż-
ko, Boże, jak ciężko…
Chciał przenieść się z walizką do chłopaków, stali przy kasie, lecz i on był w polu widzenia pat-
rolu - taka nagła rejterada może wzbudzić podejrzenia, żołnierze uznają go za znajomego Kseni lub
jej męża, lepiej się nie ruszać, stać obojętnie jak dziesiątki innych.
No i w żadnym wypadku nie podchodzić do geologów, nie zdradzić się, że ma się z nimi coś
wspólnego.
Wczoraj, przedwczoraj, dzień w dzień żołnierze zatrzymywali podejrzanych, wyprowadzali ich
ostentacyjnie, na oczach ludzi - pewni, że nikt nie zaprotestuje, nie odezwie się ani słowem…
Milczący świadkowie rozstępowali się potulnie, schodzili z drogi, uspokajali własne sumienia, że
do komendantury nie zabiera się bez powodu, że widocznie zatrzymany coś przeskrobał…
- To wasze rzeczy? Wasze? - groźnie wypytywał żołnierz.
- Nie nasze… Nie nasze… - odpowiadali najbliżej stojący i wzruszali ramionami. - Nic nie wi-
emy, nic nie widzieliśmy, nic nie słyszeliśmy.
Nikt nie chciał się do niczego mieszać. Ludzie dzień i noc trzęśli się ze strachu. Głośnik wywrza-
skiwał na cały plac: „Zdrajcy!”, „Wrogowie!”, „Szpiedzy!”, „Sabotażyści!” Oskarżeni przyznawali
się do coraz potworniejszych zbrodni. Tłum na stacji powoli zaczynał ulegać panice.
W nocy ktoś upuścił blaszankę, gruchnęła o podłogę, natychmiast rozległy się okrzyki przera-
żonych kobiet. Jeszcze miesiąc temu, przed procesem, reakcja byłaby zupełnie inna: sąsiedzi sklę-
liby niezdarnego właściciela blaszanki, i tyle. Teraz wszyscy obudzili się i do samego rana rozma-
wiali, że i tu, w Tajszecie, wrogowie mogą podłożyć bombę, wiadomo, podkładają tam, gdzie moż-
na zabić najwięcej ludzi, na przykład na dworcu. Żołnierze podeszli do Kseni.
- Dokumenty!
Ksenia była bardziej opanowana niż wczoraj - to już trzecia kontrola. Podała dowód.
Lejtnant obejrzał go, popatrzył na Ksenię, długo porównywał jej twarz z fotografią, stwierdził, że
wszystko się zgadza, ale dowodu nie oddał.
- Obywatelko, pójdziecie z nami!
- Nie, nie! - krzyknęła. - Po co? Jestem z dziećmi…
- Dzieci poczekają, zaraz wrócicie.
Dziewczynki wybuchnęły płaczem, kurczowo przywarły do matki.
- Obywatelko, idziemy! - jeszcze groźniej powtórzył lejtnant.
Nie miała wyboru. W drzwiach odwróciła się, spojrzała na dzieci ostatni raz, twarz miała zalaną
łzami.
Sasza przytulił dziewczynki, wyrywały się - malutkie, nieszczęśliwe.
- Dziewczynki, uspokójcie się! Mamusia poszła po bilety. Kupi bilety, wróci po was i pojedzi-
ecie.
Pocieszał je, jak mógł, ale wiedział, że Ksenia nie wróci; przyjdzie ktoś z komendantury i zabier-
ze dzieci.
Nikt jednak nie przychodził.
Sasza zaczął się denerwować. W dodatku radio przekazywało ostatnie słowo oskarżonych.
Usłyszał nazwisko Piatakowa, który nieodparcie przywodził na myśl Iwana Grigoriewicza i Mar-
ka.
Mark wyrzekł się Saszy, nie chciał mieć z nim nic wspólnego, Sasza wyczuł to z listów mamy: w
żadnym ani razu nie wspomniała o Marku. Saszy było przykro, kochał wujka może nawet bardziej
niż ojca, ale co zrobić, jakoś to przeboleje. Żeby tylko sprawa Piatakowa nie zaszkodziła Iwanowi
Grigoriewiczowi i Markowi!
Piatakow uznał zasadność aktu oskarżenia. „Zbyt jasno uświadamiam sobie ogrom własnej winy,
by prosić Wysoki Sąd o wyrozumiałość. Nie zasługuję na łaskę…
Za kilka godzin zapadnie wyrok. Oto stoję przed obliczem sprawiedliwości unurzany w błocie,
zmiażdżony brzemieniem moich zbrodni, z własnej winy pozbawiony wszystkiego - partii, przyj-
aciół, rodziny, twarzy…” Następny był Radek: „Obywatele sędziowie! Jako zdrajca ojczyzny nie
mam prawa się bronić…” Głośnik zaczął chrypieć, Sasza odróżniał tylko pojedyncze słowa. Zde-
nerwował się: tak bardzo chciał posłuchać Radka! „Otrzymywałem od Trockiego polecenia i listy,
które niestety spaliłem… Nie mam prawa prosić o łaskę…” Szestow: „Pragnę tylko jednego… zna-
leźć się na miejscu straceń i własną krwią zmyć piętno zdrajcy ojczyzny…” Straszne! A co czeka
rodziny tych ludzi, ich żony, dzieci? Szestow… Szestow…
Co zeznał w śledztwie? Tyle nazwisk padło przez te dni, tyle zbrodni wymieniono, jedna potwor-
niejsza od drugiej, że Sasza czuł zamęt w głowie. Zaraz, zaraz - aha, Szestow zeznał, że w Prokopi-
ewsku znajdował się tajny magazyn dynamitu. W pobliżu bawiły się dzieci górników, wykopały
dół, dynamit eksplodował, dzieci zginęły. Było to w 1934 roku. Sasza oniemiał ze zdumienia: on w
tym samym roku dostał trzy lata za gazetkę ścienną, a Szestowowi wszystko uszło na sucho - ma-
gazyn, dynamit, zabite dzieci? Co więcej, Szestow przyznał się, że przez pięć lat prowadził działal-
ność terrorystyczną w kopalniach Zagłębia Kuznieckiego, werbował ludzi, planował zamachy, do-
konywał zabójstw, napadał na banki… Działał, a NKWD nic o tym nie wiedziało?
Rabujcie, chłopaki, mordujcie, napadajcie, a my sobie pośpimy… Kogo oni chcą nabrać, komu
mydlą oczy tymi lipnymi procesami?
Kłamstwo, kłamstwo szyte grubymi nićmi!
A jednak oskarżeni przyznali się do winy. Ludzie o legendarnych życiorysach i słynnych nazwis-
kach, ludzie, którzy własnymi rękami budowali państwo radzieckie, potwierdzają, że dążyli do
zniszczenia tego państwa. Dziwne. Chyba tylko Radek próbował dać do zrozumienia, że coś tu jest
nie tak.
Listy od Trockiego niestety spalił. A więc nie ma ich w aktach! Może w ogóle nie istniały, może
Trocki nie pisał żadnych listów?
Bujda na resorach! Szestow też mówił o listach od Trockiego, ponoć otrzymywał je z Berlina za
pośrednictwem Siedowa. Siedow przewoził listy w obcasach nowych butów. Gdzie są te listy?
Gdy w sierpniu ubiegłego roku Sasza czytał sprawozdania z procesu „Zjednoczonego Centrum”,
był przekonany, że na ławie oskarżonych zamiast Zinowiewa i Kamieniewa siedzieli podstawieni
aktorzy. A może podsądni zeznawali pod wpływem narkotyków, może ich zahipnotyzowano? Nie,
chyba nie, przecież Iwan Nikitycz Smirnow nie poddał się, zepsuł całe przedstawienie.
A więc co? Tortury? Diaków nie torturował Saszy, poza tym tortury kojarzyły się ze średniowi-
eczem, Inkwizycją, trudno było nawet sobie wyobrazić, ze w dzisiejszych czasach kat przypala pi-
ęty, zawiesza skazańca nad ogniskiem albo robi „pasztet z zająca” - przeciąga po plecach walec na-
bity gwoździami, wyrywając płaty skóry i mięsa. Nie, w gabinecie śledczego nie da się rozpalić og-
niska ani przypiekać pięt, „pasztet z zająca” też odpada: jak pokazać na rozprawie okaleczony
strzęp człowieka? Pewnie po prostu biją - bez litości, bestialsko, aż do skutku. Człowiek nie może
już wytrzymać, przyznaje się do wszystkiego - winien, nie winien, byle tylko przestali bić…
Sasza spojrzał na zegarek. O cholera! Patrol zabrał Ksenię godzinę temu, a po dzieci nikt nie
przychodził. Może ją wypuszczą? Gdy zatrzymywano innych, z reguły po kilku minutach zjawiał
się żołnierz i zabierał ich bagaże. Czas płynie, wkrótce przyjedzie pociąg - co robić, jeśli Ksenia nie
wróci po córeczki? Odprowadzić je do komendantury? Zabraliście matkę, bierzcie i dzieciaki!
Co usłyszy w odpowiedzi? „A tobie co do tego? Po co się wtrącasz? Sami wiemy, że to ich mat-
ka! Dlaczego się o nią martwisz? Co cię z nią łączy? Skąd ta troskliwość?
Pokaż no dokumenty! Ach tak, byłeś na zesłaniu w Kieżmie? Oczywiście to stamtąd znasz Paw-
łowów! Oto z kim się zwąchał wróg ludu Pawłow - z zesłanym kontrrewolucjonistą! Załatwił ci
zwolnienie, żebyś mógł nadal knuć i spiskować! Zamknąć go, sukinsyna! Znalazł się opiekun, ad-
wokat, obrońca!” Zatrzymają „do wyjaśnienia”, a potem wlepią nowy wyrok.
Możliwe, że przesadza, zaszokowany procesem, bezustannym wrzaskiem głośnika, widokiem
więźniów na śniegu. Może. Strach ma wielkie oczy. Ale pójście do komendantury jest zbyt ryzy-
kowne.
Co robić, jeśli geolodzy kupią bilet, a po dziewczynki nikt nie przyjdzie?
Drzemały na walizce, przytulone do siebie. Zostawić? Przecież w końcu je zabiorą, muszą zab-
rać! Nie mogą aresztować matki i zostawić dzieci na pastwę losu! W dodatku na dworcu!
Raz po raz nerwowo spoglądał w stronę kasy, sprawdzał, czy nie zjawiła się kasjerka.
Cholera, żeby chociaż pociąg się spóźnił!
Zerknął na zegarek - jeszcze piętnaście minut do przyjazdu sto szesnastego.
Kolejka nagle zafalowała, widocznie kasjerka otworzyła okienko, a więc pociąg przybędzie
punktualnie.
Geolodzy zniknęli w tłumie.
Sasza z coraz większym niepokojem spoglądał w stronę drzwi i słuchał głosu spikera, który od-
czytywał wyrok: „Piatakowa Jurija Leonidowicza, Sieriebriakowa Leonida Pietrowicza na karę
śmierci przez rozstrzelanie.
Murałowa, Drobnisa, Liwszyca, Bogusławskiego, Kniaziewa, Ratajczaka, Norkina, Szestowa,
Turok, Puszina, Grasche - na karę śmierci przez rozstrzelanie.
Sokolnikowa i Radka na dziesięć lat…” Przestał słuchać: z komendantury wyszli czterej żołnier-
ze, dwaj skierowali się do kasy, dwaj ruszyli w kierunku Saszy. No, nareszcie! Nie, przeszli obok.
Dlaczego nikt nie przychodzi po dzieci?!
Jak zwykle po otwarciu kasy ruszyła się kolejka, w której stał Sasza. Nie malała, przeciwnie - do-
łączali do niej ludzie odpoczywający na walizkach, kłócili się, kto za kim stoi. Po pięciu minutach
kasę zamykano i wszystko wracało do normy, kolejkowicze znów rozłazili się po kątach i zastygali
w beznadziejnym oczekiwaniu.
Tak samo było i tym razem, choć bilety sprzedawano dłużej niż zwykle, starczyło dla kilku osób
z kolejki Saszy. Oznaczało to, że wszyscy „służbowi” kupili bilety.
Rzeczywiście, z tłumu wyłonił się Wartanjan:
- Szybko! Chodź, nasi są już na peronie!
- Który wagon?
- Piąty - niecierpliwił się Wartanjan. - No, chodź! Dziewczynki otworzyły oczy.
Młodsza zaczęła płakać.
- Cicho, Lina, cicho!
- To twoje? - osłupiał Wartanjan.
- Ależ skąd! - w głosie Saszy brzmiała rozpacz. - Cudze, ale muszę coś i nimi zrobić!
- No to rób prędzej! Wartanjan wybiegł z poczekalni.
Wszystko stracone! Co za przeklęty pech! Jeśli nie wyjedzie tym pociągiem, to utknie tu na zaw-
sze. Co robić? Zabrać dziewczynki ze sobą? Idiotyzm. Ktoś musi po nie przyjść. Po nie, po rzeczy.
W całym kraju aresztuje się tysiące ojców, matek, na pewno przewidziano jakieś formy opieki nad
ich dziećmi. Tymi dziewczynkami też się ktoś zajmie. Przecież nie będą tu siedzieć do końca świ-
ata!
Rozejrzał się bezradnie i napotkał wzrok niemłodej kobiety w rozpiętym żakiecie, która siedziała
nie opodal. Miała szczerą, życzliwą twarz. Widziała, jak patrol zabrał Ksenię. Pewnie żal jej dzi-
ewczynek. Sasza poderwał się z miejsca:
- Kochana, przypilnuje ich pani? Spóźnię się na pociąg! Proszę mi pomóc!
- Nie mogę, synku, nie mogę. Nie gniewaj się. No tak, spodziewał się takiej odpowiedzi.
- Synku - kobieta przywołała go palcem.
Pochylił się nad nią. W wycięciu bluzki zauważył mały krzyżyk.
- Posłuchaj, synku. Nikt ci nie pomoże. Wszyscy się boimy.
No tak! Tracił tylko czas na rozmowę z tą kobietą. Strach zabił w ludziach dobroć, litość, sumi-
enie - wszystko! Trzeba machnąć ręką i pędzić do pociągu. Dlaczego on, Sasza, ma być inny?
Podniósł walizkę. Dziewczynki patrzyły na niego w milczeniu.
Nie! Do diabła, nie może ich zostawić! Nie może odejść! Nigdy by sobie tego nie wybaczył!
Pamiętałby te dzieci do końca życia! Zaprowadzi je do komendantury i niech się dzieje, co chce!
Gdyby mógł je zanieść, byłoby szybciej, szkoda, że nie zamienił walizki na worek.
- No, dziewczynki - powiedział - idziemy. I znieruchomiał.
Z tłumu wyłonili się dwaj żołnierze. Jeden wziął bagaże Kseni, drugi przywołał dziewczynki:
- Chodźcie… Chodźcie do mamy… Szybciutko… Sasza nie słuchał, roztrącając ludzi rzucił się
do drzwi, wypadł na peron. Pociąg numer sto szesnaście nabierał prędkości, właśnie przejeżdżał os-
tatni wagon.

10

Własik, naczelnik ochrony towarzysza Stalina, miał przed sobą ciężką noc.
Czekało go trudne, odpowiedzialne zadanie: wymiana butów i czapki towarzysza Stalina.
Stalin nie lubił zmian, chodził w ubraniach, do których się przyzwyczaił, nikt nie ośmielał się
proponować mu wymiany garderoby. Nawet wtedy, gdy należało zmienić odzież zimową na letnią
lub letnią na zimową, żądał, by przyniesiono mu to, co nosił poprzedniej zimy czy zeszłego lata.
Zabraniał szycia ubrań na miarę, nie chciał słyszeć o żadnych przymiarkach - nie znosił krzątaniny
za plecami. Tolerował wyłącznie gotowe rzeczy. Z bielizną, skarpetkami, koszulami, spodniami i
trenczem nie było problemu, Własik znał na pamięć wszystkie wymiary towarzysza Stalina. Wśród
żołnierzy ochrony wyszukał takiego, który miał identyczną figurę jak towarzysz Stalin. Gdy szyto
nowy trencz, żołnierz służył jako manekin. Własik czujnie obserwował brzuszek towarzysza Stali-
na: na którą dziurkę towarzysz Stalin zapina pasek, popuszcza go czy zaciska.
Wymiana czapki też raczej szła gładko. Nowa czapka, dokładnie tego samego fasonu, koloru i
kształtu, co stara, lądowała na wieszaku obok innych nakryć głowy. Towarzysz Stalin przymierzał
czapkę. Jeśli w niej wychodził, wszystko było w porządku - spodobała się. Jeśli odkładał nową i si-
ęgał po starą, czapnik szył następną.
Tej nocy Własik miał dokonać o wiele trudniejszej operacji - oprócz czapki należało podsunąć
towarzyszowi Stalinowi nowe buty. Stare nadawały się już do wyrzucenia.
Nowe musiały być identyczne, a także uwzględniać płaskostopie towarzysza Stalina i sześciopal-
cą lewą stopę. Stare buty odwożono do szewca, szewc brał miarę i po tygodniu dostarczał nowe. W
nocy Własik stawiał nowe buty obok starych i z niepokojem czekał na reakcję towarzysza Stalina.
Podczas takiego nocnego czuwania wypijał butelkę koniaku. Rano towarzysz Stalin wstawał,
wkładał nowe buty, przechadzał się w nich po pokoju, podchodził do lustra i jeśli był zadowolony,
polecał podać śniadanie. Jeśli buty cisnęły albo nie podobały się towarzyszowi Stalinowi, zzuwał je,
wkładał stare, wzywał Własika i bez słowa rzucał mu pod nogi nieudany wyrób. Własik podnosił
buty i rejterował za drzwi.
Latem było oczywiście łatwiej, latem na daczy towarzysz Stalin nosił lekkie obuwie i wymiana
nie nastręczała żadnych trudności. Teraz jest zima, towarzysz Stalin zdejmuje buty dopiero przed
zaśnięciem i stawia je przy łóżku. Towarzysz Stalin śpi bardzo czujnie, nikt nie zdoła podejść do
łóżka - towarzysz Stalin usłyszy szmery, obudzi się, wyciągnie pistolet spod poduszki, strzeli… Na-
wet nie zdąży człowiek powiedzieć, że to tylko buty, a nie zamach…
Pozostawało jedno: czekać, kiedy towarzysz Stalin wyjdzie do ubikacji, ostatnio chodził tam
również w nocy. Powodzenie akcji Własika zależało od refleksu dyżurnego adiutanta.
Na szczęście wszystko się udało. Mimo to Własik nie mógł opanować strachu: wieczorem to-
warzysz Stalin był w złym humorze, z nikim nie rozmawia uprzedził tylko, że o dziesiątej przyjdzie
Jeżow. Dziwne. Tak wcześnie? Zazwyczaj towarzysz Stalin kładł się późno i późno wstawał, a dziś
położył się dopiero o północy, trochę poczytał i zgasił światło o pierwszej.
Towarzysz Stalin wstał o dziewiątej, wyszedł do łazienki, umył się, ogolił, wrócił, włożył nowe
buty, pospacerował po pokoju, przystanął przed lustrem, przejrzał się i - o radości! - nacisnął dzwo-
nek, żeby przyniesiono śniadanie. A więc jest zadowolony! Hura!
Czapka to drobiazg! Jeśli wymiana czapki pójdzie równie gładko, to po wyjeździe towarzysza
Stalina Własik każe wydać personelowi po sto gram wódki.
O dziesiątej zjawił się Jeżow. Stalin jadł jeszcze śniadanie, zaprosił więc gościa do stołu.
Jeżow podziękował, usiadł.
Nalewając herbatę Stalin odsunął plik papierów, zauważył szybkie spojrzenie Jeżowa - wśród pa-
pierów leżało jego „dzieło”.
Na początku 1935 roku, po zabójstwie Kirowa, Jeżow zaczął pisać książkę: „Od frakcyjności do
jawnej kontrrewolucji”. Każdy teraz pisze. Jakaś mania. Wszystko przez Gorkiego: powiedział, że
literaturę powinni tworzyć prości ludzie, tacy, co to z niejednego pieca chleb jedli, udowodnił to na
własnym przykładzie, że niby proszę bardzo, byle nędzarz może pisać książki.
Jeżow poszedł w ślady Gorkiego. Napisał. A potem podrzucił te wypociny JEMU, prosił, żeby
ON przeczytał i udzielił wskazówek. ON nie mógł się wykręcić.
- Zacząłem czytać wasz rękopis. Porozmawiamy, kiedy skończę. Przynieście tezy referatu?
- Przyniosłem.
Jeżow otworzył teczkę, wyjął konspekt swojego referatu o Bucharinie i Rykowie.
Miał go wygłosić na najbliższym plenum KC.
Stalin przejrzał referat. Materiały na Bucharina i Rykowa… Prosto z mostu. Kawa na ławę, jak
na Jeżowa - może być… Dobra! Tło polityczne naświetli Mikojan, wystąpi jako koreferent.
- W porządku - Stalin zwrócił Jeżowowi referat. - Kto może z wami polemizować? Jak myślicie?
- Tylko towarzysz Ordżonikidze. Już na grudniowym plenum próbował podważyć moje ustale-
nia. Teraz rozsyła ludzi po zakładach pracy, gromadzi argumenty na korzyść aresztowanych.
Stalin mieszał łyżeczką herbatę i obserwował, jak na dnie szklanki rozpuszczają się resztki cukru.
„Gromadzi argumenty”! Sukinsyn! Pod koniec życia Lenin odsunął go od siebie, zrozumiał, że Ser-
go to żaden polityk, krótkowzroczny, zapalczywy, gorąca głowa, najpierw działa, potem myśli. ON
wziął wtedy Serga w obronę, przechował go na kierowniczym stanowisku na Kaukazie, potem ścią-
gnął do Moskwy, wprowadził do Biura Politycznego, postawił na czele Komisji Kontroli Partyjnej.
Sergo był mu posłuszny, dobrze walczył z opozycją, ale od roku 1935 wraz z Kirowem zaczął się
sprzeciwiać JEGO woli i poczynaniom, pokazał swój prawdziwy charakter. Po zabójstwie Kirowa
nastąpiło ostateczne zerwanie - coś podejrzewa, coś wie, lecz milczy. Wybierał się do Leningradu,
ON go nie puścił:
- Coś ty? Z twoim sercem? Chcesz, żeby partia utraciła dwóch wybitnych przywódców? Zabra-
niamy! Biuro Polityczne kategorycznie zabrania! Jeśli pojedziesz, wyrzucimy cię z partii - uprzed-
zam!
Posłuchał. Nie pojechał. Ale nadal stawał okoniem, nie uspokoił się. Nie poparł decyzji w spra-
wie Zinowiewa i Kamieniewa, głosował przeciwko aresztowaniu Bucharina i Rykowa.
Całkiem niedawno zatrzymał na dziedzińcu Kremla żonę Bucharina, rozmawiał z nią… Przyja-
ciel Bucharina. Bucharin przez cztery lata kierował departamentem nauki i techniki w ludowym ko-
misariacie przemysłu ciężkiego, na czele którego stał Sergo. Widywali się codziennie. Co knuli?
Na plenum KC Ordżonikidze ma referować kwestię dywersji trockistów i bucharinowców w
przemyśle. Co powie? Rozesłał swoich ludzi do zakładów. Po co? Żeby zebrali dowody wrogiej
działalności? Takich dowodów nie trzeba zbierać, po takie dowody wystarczy pójść do Jeżowa,
NKWD ma przecież specjalny wydział do spraw gospodarki. Nie, drogi Sergo nie chce korzystać z
pomocy Jeżowa. Kaganowicz - komisarz ludowy komunikacji - współpracuje z NKWD, z wydzi-
ałem do spraw transportu, a towarzysz Ordżonikidze nie chce. Dwa miesiące temu, na grudniowym
plenum KC przerywał Jeżowowi, wszyscy milczeli, absolutnie wszyscy, a on przerywał, zadawał
pytania, zbijał Jeżowa z tropu, dawał do zrozumienia, że mu nie wierzy.
Teraz też nie wierzy, domaga się uwolnienia sabotażystów, żąda konfrontacji, proszę bardzo -
miał konfrontację z Piatakowem, to był dla niego szok, ale i tak nie chce uwierzyć. Co to w ogóle
ma znaczyć: „wierzę” albo „nie wierzę”? Dla członka partii istnieje tylko jedno „albo”: „wykonuję
polecenia partii albo nie wykonuję”. Walczę z wrogami partii albo nie walczę!
Towarzysz Ordżonikidze doskonale o tym wie!
Stworzono mu wspaniałe warunki, zadbano o autorytet i popularność, obdarzono tytułem „nac-
zelnego dowódcy przemysłu”, choć jaki tam z niego dowódca przemysłu”?
Przemysłem kierował Piatakow i tacy jak Piatakow.
Kiedyś na posiedzeniu kolegium ludowego komisariatu przemysłu Sergo „wsiadł” na jakiegoś
dyrektora fabryki, czegoś od niego chciał.
- Georgiju Konstantinowiczu - odpowiedział dyrektor - jest takie francuskie przysłowie: „Nawet
najpiękniejsza kobieta nie może dać więcej, niż może dać”.
Sergo walnął pięścią w stół:
- To niech da dwa razy!
Oto jaki poziom reprezentuje. Był tylko felczerem weterynarii i pozostał nim do dziś. Tak…
Jego imieniem nazwano miasta, wsie, stanice, kołchozy, sowchozy, linie kolejowe, w ubiegłym
roku uroczyście fetowano pięćdziesiątą rocznicę urodzin. Tyle zaszczytów, tyle splendorów!
A on nie chce pomóc w walce z wrogami.
Po co rozesłał ludzi po fabrykach? Wcale nie chodziło o dowody sabotażu, przeciwnie, chodziło
o dowody niewinności tych szkodników, Sergo ma zamiar wystąpić w obronie Bucharina i Ryko-
wa, zdemaskowanych na ostatnim procesie. Skoro ma zamiar ich bronić, to zapewne liczy na czyjeś
poparcie, bez poparcia nie byłby taki bojowy. Na kogo liczy? Na Kosiora, Postyszewa, Eichego?
Przecież Piatakow i Radek planowali zabójstwo tych towarzyszy, sami się przyznali, ON własno-
ręcznie dopisał to do ich zeznań. Na któregoś z sekretarzy komitetów obwodowych? Chyba nie.
Sergo ciągle wojuje z obkomami, twierdzi, że wtrącają się do spraw przedsiębiorstw. Słusznie ro-
bią. To, co ON rozpoczął w 1934 roku, przyniosło już rezultaty - organizacje partyjne podporządko-
wały sobie aparat gospodarczy, zadały śmiertelny cios technokratom. Niedobitki jeszcze się bronią,
stawiają opór, wykorzystują do tego drogiego Serga. Wszelki opór należy zlikwidować! Bucharin i
Ryków muszą stanąć przed sądem! Zostaną skazani. Jednogłośnie!
- Jakie materiały zgromadzili ludzie towarzysza Ordżonikidze? - spytał Stalin.
- Jeszcze nie wszyscy wrócili. Wiemy jednak, co stwierdzą: wszystko w porządku, przemysł wy-
konuje plan, nie ma żadnego sabotażu. Ot, zwykłe awarie techniczne, oczywiście najzupełniej przy-
padkowe.
- Co zeznał Papulija Ordżonikidze?
- Śledztwo prowadzi Tyflis.
Dał do zrozumienia, że sprawę nadzoruje sekretarz Zakkrajkomu Beria i nie informuje go o re-
zultatach.
Papulija był starszym bratem Serga. Zastępca naczelnika Kolei Zakaukaskiej, przed rewolucją
pracował na kolei jako telegrafista, zawiadowca stacji: Stalin Pamiętał go doskonale.
Wesoły człowiek, z fantazją, ale lekkomyślny, nieodpowiedzialny. Prostak, nie chciał się uczyć.
Sergo, choć też niewykształcony, sięga czasem po książkę; Papulija - nigdy.
Towarzyski, energiczny, tyle że więcej z tego hałasu niż pożytku. Szarżował, igrał z losem.
Epikurejczyk, miłośnik polowania i zabawy, dobry tamada. Żartowniś. Pytany, czy jest bratem
Serga Ordżonikidze, odpowiadał: „Nie. To Sergo jest moim bratem”. Nienawidził Berii.
Przychodził do Zakkrajkomu i pytał głośno, żeby wszyscy słyszeli: „Czy ten potijski łobuz będ-
zie dziś przyjmował?” Beria oczywiście obrażał się. Na co się obrażał? Dlaczego? Przecież nie poc-
hodzi z Poti, lecz z jakiejś wioski w pobliżu tego miasta. Nieważne. Dobrze, że Beria kazał go
aresztować, słusznie postąpił. Miał niepodważalne dowody. Sergo nie wyciągnął żadnych wnios-
ków, nie spokorniał, żeby ratować brata. Przeciwnie, nie wierzy w jego winę: „Chcę zobaczyć te
dowody!”, żąda widzenia z Papulija, przeklina Ławrientija Berię i Jeżowa, przeklina organy.
Stalin skończył śniadanie, odsunął szklankę, nacisnął dzwonek. Jeżow też odsunął szklankę.
Weszła Waleczka, sprzątnęła ze stołu, spytała wesoło:
- Najedliście się, Josifie Wissarionowiczu?
- Tak. Dziękuję.
Póki Waleczka zbierała naczynia na tacę, składała obrus, wycierała stół, Stalin przespacerował
się po gabinecie, przystanął przed zamkniętymi na zimę drzwiami werandy. Na werandzie leżał śni-
eg - Stalin zabraniał go usuwać: nikt nie podejdzie do drzwi, od razu będzie widać ślady. Nietknięty
śnieg za oszklonymi drzwiami uspokajał, dawał poczucie bezpieczeństwa.
Bracia mają podobne charaktery, są zapalczywi, nieobliczalni, Sergo co prawda liznął trochę og-
łady, ale Papulija… Były kłopoty z aresztowaniem. Papulija nigdy nie rozstawał się z pistoletem,
świetnie strzelał. Wzięto go podstępem, bardzo sprytnie… Został wezwany do sekretarza komitetu
miejskiego. Zjawił się, wszedł do gabinetu, zobaczył na stole gazetę, a na gazecie części browninga.
Sekretarz poskarżył się: „Popatrz, rozłożyłem go, a teraz nie umiem złożyć z powrotem”.
- Daj, złożę - zaproponował Papulija.
- Nie! Sam to zrobię. Muszę się nauczyć. Pokaż swój pistolet: popatrzę, co do czego pasuje i zło-
żę te części.
Papulija, dureń! - dał mu pistolet. Sekretarz położył broń na gazecie, zaczął składać swojego
browninga, nie szło mu, zniecierpliwił się, machnął ręką: „Czort z nim! Po co tracić czas? Wezwę
gońca, niech się przyjrzy twojemu pistoletowi i złoży te części, a my sobie porozmawiamy”. Zawi-
nął oba pistolety w gazetę, wyszedł. Do gabinetu wpadli trzej czekiści i rzucili się na Papuliję. Po-
dobno zdążył jeszcze porządnie ich poturbować i rozbił kałamarz…
Spryciarz z tego Berii! Jeżow nie jest taki bystry. Prymityw! Ale potrzebny prymityw.
Oczywiście można by wyeliminować Serga stopniowo, powoli. Na razie mianować pierwszym
sekretarzem jakiejś sporej republiki, a potem obserwować.
Nie, nie ma czasu. Trzeba skończyć z Bucharinem i Rykowem.
Gil z czerwonym brzuszkiem usiadł na balustradzie tarasu i patrzył na NIEGO przez szybę.
„Chodź, podjedz sobie” - powiedział Stalin po gruzińsku. W Zubałowie jego drogi teść rozwieszał
na drzewach karmniki, majsterkował nudów, budował misterne domki dla ptaków.
Tutaj wisiały zwyczajne deseczki z obramowaniem. Słusznie. Po co ptakom domki, ptaki potrze-
bują pokarmu, a nie domków.
Stalin odwrócił się od drzwi, pospacerował po gabinecie, powiedział do jeżowa:
- Technokraci wciąż stawiają opór, nie chcą podlegać kierownictwu partyjnemu, walczą z partią
o swoją niezależność. W walce tej sprzymierzyli się z trockistami. Partia i naród dobrze o tym wi-
edzą. Wie również towarzysz Ordżonikidze. To doświadczony polityk. Rozumie, że broniąc na ple-
num trockistowskich sabotażystów popiera przegraną sprawę. Wie także, że nikt nie stanie po jego
stronie. Obawiam się reakcji uczestników plenum: a nuż nie dopuszczą go do słowa, przepędzą z
trybuny… Nie takich już przepędzali. Czy jego serce to wytrzyma? A jeśli towarzysz Ordżonikidze
dostanie zawału? Chorzy na serce nie powinni się denerwować. Towarzysz Dzierżyński zdenerwo-
wał się i zmarł na sali podczas obrad. Towarzysz Dzierżyński zmarł, demaskując Kamieniewa, Pi-
atakowa i innych odszczepieńców, a towarzysz Ordżonikidze umrze na zawał broniąc odszczepień-
ców Bucharina i Rykowa? Co sobie pomyślą ludzie radzieccy? Jak pochowamy towarzysza Ordżo-
nikidze? Jako jednego z przywódców partii czy jako jednego z jej wrogów? Byłoby to fatalne dla
partii i dla wszystkich ludzi radzieckich.
Jeżow siedział bez ruchu i słuchał, nie odrywając od Stalina swoich fiołkowych oczu.
- Dlatego też - ciągnął dalej Stalin - towarzysz Ordżonikidze nie może zabrać głosu w obronie sa-
botażystów i szkodników. Z drugiej strony nie może też nie zabrać głosu. Dlaczego? Dlatego, że
plenum Komitetu Centralnego ma prawo spytać towarzysza Ordżonikidze: dlaczego otoczył się
szpiegami? Dlaczego oddał nasz przemysł w ręce sabotażystów? Towarzysz Ordżonikidze musi od-
powiedzieć, ma obowiązek odpowiedzieć na takie pytanie. Co może odpowiedzieć towarzysz Ord-
żonikidze? Nic! Plenum nie przyjmie do wiadomości wyjaśnień towarzysza Ordżonikidze. To-
warzysz Ordżonikidze znalazł się w bardzo trudnej, w tragicznej sytuacji! W sytuacji nie do po-
zazdroszczenia! Czy będzie bronić swoich dywersantów, czy nie będzie, plenum i tak go nie wysłu-
cha. W obu przypadkach dostanie zawału serca. Byłoby najlepiej, gdyby dostał zawału serca przed
rozpoczęciem plenum. Zawał może się zdarzyć każdemu, ludzie radzieccy to zrozumieją. Oto dyle-
mat towarzysza Ordżonikidze: czy umrzeć jako ulubieniec partii i narodu, czy jako wróg partii i na-
rodu. Towarzysz Ordżonikidze właśnie dokonuje wyboru. To jest problem, nad którym się dziś zas-
tanawia. Przeszedł się po gabinecie i nagle spytał:
- Mówiliście, że towarzysz Ordżonikidze ma cztery rewolwery?
- Tak.
Stalin pokręcił głową.
- To niedobrze, gdy człowiek ma za dużo broni. Broń kusi. W chwili słabości można sięgnąć po
broń i odebrać sobie życie. Zdarzają się takie przypadki. Zwłaszcza wśród ludzi impulsywnych, ta-
kich jak towarzysz Sergo. Zwłaszcza, jeśli ludzie ci znajdują się w takich sytuacjach jak towarzysz
Sergo. Po samobójstwie Tomskiego partia powiedziała: „Nie miał innego wyjścia, wdał się w kons-
zachty z terrorystami trockistowskozinowiewowskimi”. Towarzysz Ordżonikidze dobrze o tym wie.
Wie także, że o nim partia tak nie powie, nie narazi na szwank jego dobrego imienia wiadomością o
samobójstwie. Trudno jest żyć z chorobą serca, wiedzieć, że nie można służyć sprawie partii w ta-
kim stopniu, w jakim by się chciało. Czasem tak bywa. Na przykład córka Karola Marksa - Laura i
jej mąż Paul Lafargue. Zrozumieli, że nie mogą już być przydatni sprawie socjalizmu, więc popeł-
nili samobójstwo. A przecież nie byli jeszcze starzy. Towarzysz Ordżonikidze nie może dłużej żyć
z chorym sercem.
Stalin popatrzył na Jeżowa i powiedział ze smutkiem.
- Obawiam się, że drogi Sergo nie ma innego wyjścia…

11
Za wpadkę z hotelem „Bristol” Diakow wyleciał z pracy i zniknął bez śladu. Jego miejsce zajął
Szarok. Szarok był zadowolony: awans, wyższe stanowisko, lepsza pensja.
Miał wiele obowiązków, między innymi musiał dokonywać aresztowań ludzi, których sprawy
prowadził. Pod koniec 1936 roku okazało się, że ma aresztować Iwana Grigoriewicza Budiagina.
- Po Budiagina pojedziecie osobiście - rozkazał Mołczanow. - Aresztujecie go. Tylko grzecznie.
W pierwszej chwili Szarok speszył się, chciał powiedzieć, że nie może, zna Budiagina, przez
dziewięć lat chodził do szkoły z jego córką. Nie odezwał się - dobrze wiedział, co usłyszy:
- Wrogowie partii przestają być naszymi znajomymi. W tej pracy nie ma miejsca na sentymenty.
Bierzcie przykład z Dzierżyńskiego, on się nigdy nie wahał.
Szarok bez słowa wysłuchał polecenia, zebrał grupę operacyjną, przygotował niezbędne doku-
menty, ale do Piątego Domu Rad posłał starszego pełnomocnika Niefiedowa, a sam pojechał aresz-
tować jakiegoś wojskowego w stopniu dowódcy dywizji - Nie wykonał rozkazu przełożonego, co
groziło poważnymi konsekwencjami - Nie mógł jednak iść do Budiagina.
Sam Budiagin mało go obchodził. Co zrobić, obywatelu Budiagin, spełniam swój obowiązek.
Leną też się nie przejmował. Gdyby zostali na chwilę sami, powiedziałby: „Leno, musisz mnie
zrozumieć, jest mi przykro, ale rozkaz to rozkaz”. Jakoś by wytrzymał.
Problem polegał na czymś innym. Tam, w Piątym Domu Rad, w mieszkaniu Budiaginów, miesz-
ka jego syn. Syn! Szarok nigdy go nie widział i nie miał ochoty widzieć.
Ale ten dzieciak jest, istnieje. Agenci od miesiąca obserwowali dom Budiagina i Szarok polecił,
by informowali go, w jakich godzinach wnuk podejrzanego wyjeżdża na spacery, kto się nim za-
jmuje - matka, babka czy niańka, kto do nich podchodzi, z kim rozmawiają. Dla sprawy nie miało
to oczywiście żadnego znaczenia, po prostu chciał wiedzieć, czy ten niemowlak żyje, czy też - daj
Boże - umarł, co byłoby najlepszym rozwiązaniem i dla niego, i dla Leny, która prędzej czy później
wyląduje w więzieniu albo na Syberii lub w Kazachstanie, gdzie czeka ją niewyobrażalna gehenna.
Lena tak czy owak straci dziecko: nawet jeśli mały trafi do sierocińca, dostanie nowe imię i inne
nazwisko. Powinien umrzeć. Dla własnego dobra: lepsze to niż męczarnie na zesłaniu albo w domu
dziecka.
Niestety, syn Szaroka nie umarł i chyba w ogóle nie chorował. Agenci donosili, że dwa razy dzi-
ennie wyjeżdża na spacer pod opieką niańki, a w dni wolne od pracy - z matką, córką Budiagina. A
więc jest tam, w tym domu, w tym mieszkaniu i będzie w nim w chwili aresztowania Iwana Grigo-
riewicza.
Nie wiadomo, jak się zachowa Lena, co jej strzeli do głowy w takiej sytuacji. A nuż przyniesie
dziecko, rzuci je Szarokowi na ręce:
- No, aresztuj własnego syna! Zabierz go do więzienia!
Zacznie się krzyk, gwałt, dzieciak będzie płakał…
Szarok brał udział w wielu akcjach, przeprowadził wiele zatrzymań i rewizji, uodpornił się na
krzyki, spazmy, płacz dzieci, histerie. Ale taka scena przekształci oficjalną akcję organów ścigania
w zwyczajną awanturę rodzinną: wyjdzie na jaw, że Szarok ma powiązania z rodziną wroga ludu,
następnego dnia dowie się o tym cały komisariat ludowy. Nie, nie może pójść do Budiaginów! Ni-
ech się dzieje, co chce! Jakoś się wytłumaczy przed Mołczanowem.
Weźmie na siebie tego dowódcę dywizji, a do Budiaginów pośle Niefiedowa.
Wieczorem wezwał Niefiedowa, udzielił mu instrukcji, podkreślił, że należy przeprowadzić wyj-
ątkowo staranną rewizję - u Budiagina jest czego szukać. Mogą to być tajne dokumenty partyjne,
którymi Budiagin jako członek KC miał prawo dysponować, a których po usunięciu z KC nie zwró-
cił gdzie trzeba, choć powinien - kto wie? Albo dokumenty związane z jego działalnością za grani-
cą, przydatne dla dalszego śledztwa. Budiagin może mieć rewolwer - na pewno nie przedłużył zez-
wolenia na broń. Obywatel Budiagin nie ma prawa posiadać broni bez aktualnego zezwolenia, a po-
siada. Po co mu rewolwer? W jakim celu go przechowuje?
- Nie zapomnij o zezwoleniu - jeszcze raz powtórzył Szarok. Niefiedow nie zapomniał. Obie ak-
cje przebiegły sprawnie i bez niespodzianek.
Nad ranem Budiagin i dowódca dywizji znaleźli się w więzieniu śledczym. Szarok poszedł do
domu odespać bezsenną noc, wrócił do pracy po południu, usiadł przy biurku, otworzył kolejne akta
i z niepokojem czekał na wezwanie Mołczanowa. Na wszelki wypadek wymyślił takie usprawiedli-
wienie:
- Dowódca dywizji mógł użyć broni. Nie miałem prawa narażać życia moich ludzi.
Mołczanow nie wezwał Szaroka. Zjawił się w jego gabinecie w towarzystwie Agranowa i ludo-
wego komisarza Jeżowa.
Szarok poderwał się z miejsca, stanął na baczność i zameldował:
- Zastępca naczelnika wydziału, Szarok. Dzień dobry, towarzyszu komisarzu. Jeżow przyglądał
mu się uważnie. Fiołkowe oczy były lodowate, bezlitosne. I nagle ni stąd, ni zowąd napłynęło
wspomnienie: słoneczny letni dzień, Srebrny Bór, Szarok pojechał na daczę Budiaginów pogodzić
się z Leną, załagodzić sprawę, siedzieli we trójkę na werandzie, spowitej dzikim winem, był też
Wadim Marasiewicz, słuchali przyjemnego męskiego głosu - za płotem ktoś śpiewał romans Cza-
jkowskiego: „Kocham, o nocy, twoje srebrne lśnienie…” - Ładnie śpiewa - powiedział Jura. - Kto
to jest? Jakiś artysta?
- Nie - roześmiała się Lena. - Członek KC: Nikołaj Iwanowicz Jeżow, bardzo sympatyczny czło-
wiek. Często tak śpiewa.
Dopiero teraz, stojąc na baczność, Szarok skojarzył tamtego Jeżowa, sąsiada Budiaginów, mi-
łośnika ckliwych romansów Czajkowskiego, z obecnym komisarzem ludowym, który bez wahania
wysyła ludzi na śmierć. Coś drgnęło w sercu Szaroka, jakiś nieokreślony smutek - minęły tamte
beztroskie czasy, wszyscy się zmienili, wszyscy…
- Nad czym pracujecie?
Szarok pokrótce zreferował sprawę.
- Papierosów wam nie brakuje?
- Nie brakuje, towarzyszu komisarzu! Dziękuję za tamte…
- Nie zapomniał - beznamiętnie skonstatował Jeżow. I wyszedł.
Agranow i Mołczanow poszli za nim.
Nazajutrz Jeżow wezwał Szaroka.
Gabinet Jeżowa znajdował się teraz w lewym skrzydle budynku, w labiryncie zawiłych przejść z
piętra na piętro. Na każdym piętrze sprawdzano dokumenty.
Wędrując korytarzami z góry na dół, z dołu do góry i znów na dół Szarok zastanawiał się, dlacze-
go wzywa go sam komisarz ludowy. Na pewno nie chodziło o sprawę, nad którą wczoraj pracował.
Sprawa nie miała nic wspólnego z przygotowywanym procesem i nie mogła zainteresować Jeżowa.
Niewykonanie rozkazu Mołczanowa? Raczej nie, Mołczanow z pewnością nie zameldował o tym
Jeżowowi. Kiepski to przełożony, który skarży się na swoich podwładnych. Pewnie jakieś nowe za-
danie. Skoro komisarz ludowy nie zapomniał o tamtym zdarzeniu z papierosami, to tym bardziej
pamięta zachowanie Szaroka w krytycznej sytuacji:
Szarok zwrócił się do niego z propozycją, którą odrzucił Jagoda i inni szefowie, a równocześnie
nie wymienił ich nazwisk, nie wydał. Jeżow nie mógł tego nie docenić. I jeszcze coś: Szarok przy-
znał się, że odczytał przesłuchiwanemu fikcyjny wyrok. Jeżow zaakceptował to bezprawie, nie
przyczepił się. Pochwalił, okazał sympatię, przysłał paczkę papierosów „Hercegowina Flor”.
Niby nic, paczka papierosów, ale ofiarowana szeregowemu funkcjonariuszowi przez sekretarza
Komitetu Centralnego, staje się czymś więcej: staje się nagrodą. Dlatego Szarok był dobrej myśli i
bez obawy szedł na spotkanie z Jeżowem. Najprawdopodobniej wezwanie ma związek ze zmianami
personalnymi po usunięciu Jagody. Obejmując resort Jeżow obsadził kluczowe stanowiska swoimi
ludźmi z KC. Stopniowo, lecz nieustannie, zmieniała się też obsada innych stanowisk, liczba „no-
wych” w aparacie stale rosła. Szarok zauważył, że Jeżow pozbywa się starych czekistów, współpra-
cowników Dzierżyńskiego, Mienżinskiego, Jagody, stawia na młodych, którzy podjęli pracę w la-
tach trzydziestych. Trochę bał się Jeżowa, ale w głębi duszy żywił cichą i słodką nadzieję, że roz-
mowa ta oznacza kolejny awans w hierarchii służbowej.
W takim nastroju przekroczył próg gabinetu komisarza ludowego.
Jeżow siedział przy ogromnym biurku, „co najmniej trzy metry długości” - ocenił Szarok, pro-
porcjonalnym do rozmiarów gabinetu. Oszklone szafy z książkami, zasłony, drogie meble.
Nad fotelem, za plecami Jeżowa wisiało zdjęcie towarzysza Stalina. Na zdjęciu towarzysz Stalin
też siedział przy biurku, coś pisał.
Szarok powiedział: „Dzień dobry”, Jeżow skinął głową i wpatrzył się w niego swoim dziwnym
nieruchomym wzrokiem.
- Siadajcie.
Wskazał krzesło przy drugim biurku, Szarok usiadł.
- Przejrzałem wasze akta personalne - powiedział Jeżow. - W rubryce „znajomość języków ob-
cych” napisaliście „francuski i niemiecki - czytam, tłumaczę ze słownikiem”. A dokładniej?
- W szkole mieliśmy francuski - wyjaśnił Szarok. - Znam go na poziomie programu szkolnego.
Niemieckiego uczyłem się w instytucie, chodziłem na lektorat.
- Który język znacie lepiej?
- Francuski, ale sporo już zapomniałem, to było ładne parę lat temu. Niemiecki znam bardzo sła-
bo, na uczelni nie przywiązywano do niego większej wagi.
- Dalibyście radę dogadać się z Francuzem?
- Wątpię - wyznał Szarok. - Może bym go zrozumiał, choć też nie jestem pewien, Francuzi mó-
wią bardzo szybko.
- Będziecie musieli popracować nad swoim francuskim - powiedział Jeżow. - Uzupełniamy ka-
dry, przychodzi do nas młodzież partyjna i komsomolska, przeważnie robotnicza. Nie możemy od
niej wymagać znajomości języków obcych. Co innego wy, jako człowiek z wyższym wykształceni-
em powinniście znać przynajmniej jeden, zwłaszcza że uczyliście się języków w szkole i na studi-
ach, państwo łożyło na waszą edukację. Ile czasu potrzebujecie, żeby przypomnieć sobie francuski?
- To zależy, ile godzin dziennie będę się uczył. No i od nauczyciela.
- Dostaniecie wystarczająco dużo czasu i dobrego nauczyciela. Czy ktoś z waszej rodziny jest
wojskowym?
- Nie. Mój ojciec i dziadek byli krawcami.
- A znajomi?
- Nie, nie znam żadnych wojskowych.
- Przypomnijcie sobie. Może rodzice któregoś z waszych kolegów ze szkoły, ze studiów?
Szarok wzruszył ramionami.
- Też nie. Na studiach nie znałem rodziców moich kolegów, zresztą nie miałem ich zbyt wielu,
przeważnie pochodzili spoza Moskwy, mieszkali w akademikach, a ja jestem moskwianinem. W
szkole… Owszem, chodziły do niej dzieci osób na wysokich stanowiskach, ale nie wojskowych,
poza tym od dawna z nikim się nie widuję… Aha, jeden chłopak, Maksim Kostin, ukończył szkołę
wojskową. Potem dokądś wyjechał, nie wiem, gdzie teraz jest. To było dawno, dziesięć lat temu.
Matka Maksima mieszkała w tym samym domu, co moi rodzice.
- No dobrze - powiedział Jeżow. - Przejdziecie do wydziału zagranicznego, jeszcze dziś przeka-
żecie sprawy i zameldujecie się u naczelnika wydziału, towarzysza Słuckiego. Na razie będziecie
pracowali pod kierownictwem towarzysza Spiegelglasa.
Wzrok miał nadal zimny, nieruchomy, ale przy słowach „na razie” w jego fiołkowych oczach coś
błysnęło i natychmiast zgasło.
- Równocześnie zaczniecie się uczyć francuskiego. Codziennie. Towarzysz Spiegelglas poda
wam bliższe szczegóły.
Wstał, obciągnął bluzę. Był bardzo niski.
- Stopień i pobory bez zmian.
Znów błysnął oczami i powtórzył:
- Na razie… Potem zobaczymy. Czeka was zupełnie nowa praca, ale to nic, dacie sobie radę.
Przyjrzyjcie się, jak pracują stare kadry. Poobserwujcie…
Ostatnie słowo wymówił z lekkim naciskiem, a może Szarokowi tylko się tak zdawało.
No cóż, wszystko w porządku. Nauka francuskiego zajmie co najmniej pół roku, może nawet
cały rok, a więc nie będzie zbyt obciążony obowiązkami służbowymi. Przechodząc do wydziału
zagranicznego, czyli po prostu do wywiadu, uwolni się od ogłupiającej pracy śledczej, od nocnych
przesłuchań, bicia, jęków, krzyków, krwi - no i oczywiście od sprawy Budiagina, którą nie chciał
się zajmować. Pracowników wydziału zagranicznego wykorzystywano wprawdzie do różnych ak-
cji, ale tylko w wyjątkowych sytuacjach; skoro on, Szarok, ma się uczyć, to pewnie w ogóle będzie
z tego zwolniony.
Robota za granicą jest niebezpieczna, lecz przecież nie idzie na przeszkolenie szpiegowskie.
Szpiegów rekrutuje się spośród cudzoziemców: Żydów, Polaków, Łotyszów, Niemców albo Ro-
sjan, którzy długo przebywali za granicą i doskonale znają języki, realia oraz obyczaje obcych kraj-
ów. On najprawdopodobniej będzie się zajmować jakimś państwem lub regionem: gromadzić dane
wywiadowcze, opracowywać analizy. Spokojna praca, zaszczytna. Wszyscy pracownicy wydziału
zagranicznego to ludzie na poziomie, wykształceni, członkowie zagranicznych partii komu-
nistycznych, byli emigranci polityczni, słowem partyjna inteligencja.

Po powrocie od Jeżowa Szarok zameldował Wutkowskiemu o rozmowie z komisarzem lu-


dowym.
Wutkowski wiedział już o wszystkim, polecił przekazać sprawy Niefiedowowi.
- Życzę wam powodzenia - powiedział. - Jestem zadowolony z waszej pracy. Wystawiłem wam
bardzo dobrą opinię.
Mówił szczerze i serdecznie.
- Żal mi się z wami rozstawać. Przez te trzy lata przyzwyczailiśmy się do siebie, niejedno razem
przeżyliśmy… - W jego głosie zabrzmiała nuta smutku. - Trudno, rozkaz to rozkaz. Służymy partii.
Myślę, że właśnie tak historia oceni nasze życie, zrozumie, że nasze życie należało do partii. Tylko
do niej.
Szarok wiedział, o czym mówi Wutkowski, i w głębi duszy współczuł naczelnikowi: on, Szarok,
przechodzi do czystej pracy, będzie ścigał prawdziwych szpiegów, a Wutkowski nadal musi odwa-
lać brudną robotę - wymyślać szpiegów. Usprawiedliwia się - partia każe… A co mu zostało? Czym
może ogłuszyć sumienie?
- Macie szczęście, będziecie pracować z Siergiejem Michajłowiczem Spiegelglasem. To wspani-
ały czekista, może was wiele nauczyć.
Szarok słyszał o Spiegelglasie, chociaż nigdy go nie widział: człowiek-legenda, znakomity wy-
wiadowca. Wydział zagraniczny mieścił się na najwyższym piętrze: o Spiegelglasie mawiano, że
podobno nigdy nie schodzi na dół. Był geniuszem kamuflażu i charakteryzacji.
W stolicy któregoś z państw, gdzie przebywał z tajną misją, handlował rakami i robił to tak prze-
konywająco, że wszyscy zaczęli kupować raki wyłącznie w jego sklepie. Musiał zwinąć interes i
wyjechać - rozgłos stał się zbyt niebezpieczny.
Szarok wiedział, że Spiegelglas ukończył Uniwersytet Moskiewski w czasach, gdy rektorem był
Wyszyński. Biegle władał kilkoma językami. Świetnie wyszkolony wywiadowca, prawdziwy profe-
sjonalista, weteran i najlepszy pracownik wydziału zagranicznego. Naczelnik wydziału Słucki,
sprytny, obrotny i przewidujący, reprezentował wydział na najwyższych szczeblach: w komisariacie
ludowym, w KC, Spiegelglas zaś trzymał w ręku wszystkie nici, kierował całą siecią wywiadu.
Z tym właśnie człowiekiem miał pracować Szarok. Szarok nie lubił inteligentów, ale na przykła-
dzie Wutkowskiego przekonał się, że łatwiej pracować z inteligentem niż z chamem.
Słucki powitał Szaroka z wylewną radością. Udaje: jest zaniepokojony tą nominacją. Jakiś zwy-
czajny funkcjonariusz, w ogóle niezwiązany z wywiadem, nie zna języków - a przysyła go sam Je-
żow! Co się za tym kryje?
Spiegelglas, choć zapewne też zaniepokojony, nie dał nic po sobie poznać.
Powściągliwy, opanowany, zaczął dyplomatycznie:
- Towarzysz Jeżow uprzedził mnie, że chcecie doszlifować swój francuski.
- „Doszlifować” to zbyt łagodnie powiedziane - uśmiechnął się Szarok. - Uczyłem się francuski-
ego w szkole, dziesięć lat temu, nic już nie pamiętam.
- W której szkole?
- W „siódemce”, w Zaułku Kriwoarbackim, dawne gimnazjum Chwostowskie.
- Kto was uczył?
Szarok zdziwił się, ale wymienił nazwisko nauczycielki, pamiętał je.
- Ach tak, Irina Juliewna - powiedział Spiegelglas. - Znakomity pedagog, bardzo dobrze uczy.
Nie będziecie mieli kłopotów z przypomnieniem sobie francuskiego.
Niesamowite. Skąd Spiegelglas zna Irinę Juliewnę, zupełnie zwyczajną nauczycielkę?
Szarok nie mógł się powstrzymać.
- To wasza znajoma?
- Znam ją - Spiegelglas odpowiedział wymijająco.
Czyżby dawał do zrozumienia, że przygotował się do tej rozmowy? Kiedy zdążył to zrobić?
- Zajęcia grupy językowej odbywają się codziennie od samego rana. Oprócz tego przejdziecie
przygotowanie specjalne. Jakimi rodzajami broni umiecie się posługiwać?
- Umiem strzelać z pistoletu.
- Tym się zajmie instruktor. Będziecie pracowali do dwudziestej, żeby mieć dwie, trzy godziny
na odrobienie zadań domowych. Zostaniecie włączeni do zespołu, który zajmuje się białą emigra-
cją, konkretnie ROWS-em, Rosyjskim Związkiem Wojskowym. Zrzesza byłych oficerów i żołnie-
rzy białej armii. Sztab mieści się w Paryżu, na czele związku stoi generał Miller. Otrzymacie niez-
będne materiały, zapoznajcie się z nimi jak najszybciej.

12

Wyjaśnianie afery w szkole trwało tydzień. Następnie wszystkich członków partii wezwano na
posiedzenie Komisji Kontroli Partyjnej. Wśród nauczycieli było pięciu komunistów: Alewtina Fi-
odorowna, Nina Iwanowa, nauczyciel podstaw nauk społecznych Wasilij Pietrowicz Jufierow, kie-
rownik administracji Jaków Iwanowicz oraz laborant Kostia Szałajew, kandydat.
Komisja Kontroli Partyjnej urzędowała w siedzibie komitetu dzielnicowego na rogu Sadowej i
Zaułku Głazowskiego. W ciasnej salce zebrali się członkowie komisji oraz ci, którzy przeprowadza-
li kontrolę w szkole. W kącie pod oknem rozsiadł się przystojny, młody człowiek w brązowym gar-
niturze, żółtej koszuli i żółtym krawacie.
Przewodniczący przedstawił wyniki kontroli: komisja w pełni potwierdziła zarzuty pod adresem
Alewtiny Fiodorowny. Wniosek: usunąć ze stanowiska dyrektora szkoły, przegłosować kwestię
wydalenia z partii, pozostałym członkom organizacji partyjnej udzielić nagany za zaniedbania na
odcinku pracy politycznej i utratę czujności.
Słowa biły jak pięścią między oczy: w dzisiejszych czasach wydalenie z partii oznacza wyrok i
więzienie. Nina wyciągnęła z torebki chusteczkę, otarła spocone czoło, spojrzała na Alewtinę Fi-
odorownę.
Alewtina Fiodorowna trzymała się dzielnie. Fakty, przedstawione przez komisję, są prawdziwe,
ale zinterpretowano je opacznie i niewłaściwie. Argumenty Alewtiny były mniej więcej takie same
jak Niny, lecz podbudowane cytatami stosownych dokumentów partyjnych i państwowych brzmi-
ały bardziej przekonywająco. Alewtina Fiodorowna w ostrych słowach oskarżyła Tusię Nasiedkinę
o demagogię, awanturnictwo i ignorancję.
Po niej udzielono głosu Wasilijowi Jufierowowi. Zarzucił dyrekcji szkoły lekceważenie opinii or-
ganizacji komsomolskiej i komsomolców, którzy podpisali doniesienie.
Młodzi ludzie tak rozumieją swoje zadania w obecnej skomplikowanej sytuacji politycznej i na-
leżało ich wysłuchać, znaleźć wspólny język, nie doprowadzać do konfliktu, właściwie ukierunko-
wać aktywność ideową ™odzieży. Można odnieść wrażenie, że dyrekcja skoncentrowała się wy-
łącznie na procesie dydaktycznym. To dobrze, ale nie wolno zapominać o postawie społecznej ucz-
nia radzieckiego, o kształtowaniu zdyscyplinowanego bojownika o słuszną sprawę socjalizmu.
Monotonny głos Jufierowa działał usypiająco, jeden z członków komisji dyskretnie ziewnął, Jufi-
erow zauważył to, zaczął się streszczać. Nie powiedział, czy jest za wydaleniem Alewtiny Fiodo-
rowny z partii. Mówił o sobie, prosił, by komisja wzięła pod uwagę, że jako pracownik instytutu na-
ukowego nie ma nic wspólnego ze szkołą, prowadzi w niej jedynie zajęcia fakultatywne.
Nina oznajmiła krótko i węzłowato, że nie zgadza się z wnioskiem komisji i popiera stanowisko
Alewtiny Fiodorowny.
Jakow Iwanowicz wymamrotał, że kierowca nie znał drogi, on, Jakow Iwanowicz, musiał sie-
dzieć obok niego i pokazywać, którędy ma jechać, w związku z czym chłopcy jechali bez nadzoru i
przywiązali popiersie. Jakow Iwanowicz nigdy by na to nie pozwolił, ale stało się, nie upilnował,
przecież musiał pilotować kierowcę.
Laborant Kostia Szałajew, absolwent tejże szkoły, był chłopakiem niezbyt lotnym, lecz sumien-
nym, pochodził z rodziny robotniczej, Alewtina Fiodorowna załatwiła mu etat laboranta w pracow-
ni chemicznej w nadziei, że za dwa - trzy lata Kostia dostanie się na studia.
Tymczasem Kostia ożenił się, przestał myśleć o studiach i zakotwiczył w szkole na dobre.
Poprosił, żeby uwzględnić jego młody wiek, jest tylko kandydatem, brak mu partyjnego stażu i
doświadczenia, teraz wie, że powinien bardziej interesować się sprawami szkoły, a nie tylko siedzi-
eć w swojej pracowni, rozumie swoją winę, ale jeszcze raz prosi o uwzględnienie jego młodego wi-
eku, pochodzenia robotniczego i chęci poprawy.
- Czy są jakieś pytania? - rzucił przewodniczący nie podnosząc głowy znad papierów.
- Alewtino Fiodorowno - spytał przystojniak spod okna. Siedział w niedbałej pozie, noga założo-
na na nogę. - Czy znacie Pawła Pawłowicza Ustinowa?
- Tak.
- Powiedzcie coś więcej o tej znajomości.
- Czy to ma jakiś związek ze sprawą? - uniosła się Alewtina Fiodorowna.
Przewodniczący uniósł głowę.
- Towarzyszko Smirnowa, odpowiadajcie na pytania.
- W latach 1921-1927 pracowaliśmy razem w ludowym komisariacie oświaty.
- A później? - indagował przystojniak.
- Później przeniesiono mnie do szkoły, a on pozostał w ludowym komisariacie oświaty, potem
był kuratorem obwodowym.
- Kontynuowaliście tę znajomość?
- Dopóki był w Moskwie - tak.
- Czy wiecie, że został aresztowany jako wróg ludu?
Po chwili milczenia odpowiedziała:
- Tak.
- Skąd?
- Czytałam o tym w „Prawdzie”.
- Rozumiem. Czy znacie Grigorija Siemionowicza Ginzburga?
- Znałam go. Pracował w ludowym komisariacie oświaty, a potem w kuratorium.
- Czy wiadomo wam, że został aresztowany jako wróg ludu?
- Tak.
- Skąd wiecie?
- Jest pracownikiem kuratorium, wszyscy nauczyciele w Moskwie wiedzą, że go aresztowano.
- Utrzymywaliście z nim kontakty?
- Tylko służbowe. Widywaliśmy się na naradach, zebraniach.
Przystojniak wymienił dziesięć nazwisk. Dziesięciu aresztowanych pracowników oświaty, dziesi-
ęciu znajomych Alewtiny Fiodorowny.
Nina zrozumiała, że przystojniak jest funkcjonariuszem organów, że „wrabia” Alewtinę Fiodo-
rownę, że dla dyrektorki nie ma już ratunku. Dla niej też - przecież stanęła po stronie Alewtiny. Wi-
ęzienie? Za co?
Przystojniak chyba umiał czytać w myślach, bo powiedział:
- Mam pytanie do Iwanowej. Towarzyszko Iwanowa, po ukończeniu, studiów wszyscy wasi ko-
ledzy z roku wyjechali na prowincję. Jak wam się udało pozostać w Moskwie i podjąć pracę w
szkole?
Prawdę! Musi mówić tylko prawdę! Ani słowa kłamstwa, żadnych wykrętów! Nie mogła jednak
opanować łamiącego się głosu i dwukrotnie powtórzyła pierwsze zdanie:
- Chodziło o to… Chodziło o to, że mam mieszkanie w Moskwie… Poza tym opiekowałam się
małą siostrzyczką… Jesteśmy sierotami. Opowiedziałam o mojej sytuacji pełnomocnikowi do
spraw zatrudnienia. Dowiedziałam się, że jeśli dostarczę imienne zapotrzebowanie ze szkoły w Mo-
skwie, to nie będę musiała wyjeżdżać na prowincję… Zwróciłam się do Alewtiny Fiodorowny…
- A więc skierowano was do tej szkoły na wniosek Alewtiny Fiodorowny?
- Tak.
- To ona udzieliła wam rekomendacji do partii?
- Tak.
- A kto był drugim wprowadzającym?
- Iwan Grigoriewicz Budiagin.
- Były zastępca komisarza ludowego?
- Tak.
- Czy wiecie, że został aresztowany jako wróg ludu?
- Tak.
- Skąd go znacie?
- Chodziłam do jednej klasy z jego córką.
- Widujecie się z nią?
- Nie. Gdy tylko dowiedziałam się, że jej ojca aresztowano, zerwałam wszelkie kontakty.
- Czy poinformowaliście podstawową organizację partyjną, że wasz wprowadzający okazał się
wrogiem ludu?
- Nie.
- Dlaczego?
- Nie wiedziałam, że trzeba to zrobić. Organizacja partyjna wie, kto mi udzielił rekomendacji, re-
komendacja jest w aktach.
Na krągłej mordwińskiej twarzy Alewtiny Fiodorowny nie drgnął ani jeden mięsień.
Nina zauważyła to i uspokoiła się.
- Macie też innych znajomych. Kogo spośród nich aresztowano?
Nina wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Chyba nikogo.
- Na pewno?
Nina znów wzruszyła ramionami.
- Dlaczego milczycie?
- Nie wiem, o kogo wam chodzi.
- Mówię o waszym koledze, Aleksandrze Pawłowiczu Pankratowie.
- O Pankratowie? Chodziliśmy do tej samej klasy… Od tego czasu minęło siedem lat.
- I nie widywaliście się przez te siedem lat?
- Widywaliśmy się. Mieszkaliśmy w jednym domu. Ale trzy lata temu Pankratowa aresztowano.
Przebywa na zesłaniu.
- Co sobie wtedy pomyśleliście?
- Nic. Nawet nie wiedziałam, za co go aresztowano. Zresztą do dziś nie wiem!
- Podejmowaliście jakieś starania w sprawie uwolnienia Pankratowa?
Ninie załomotało serce. Nie spodziewała się takiego pytania. Co on ma na myśli? Petycję, pod
którą chciała zbierać podpisy? Alewtina Fiodorowna podarła tę kartkę. List, jaki wymyślili u Leny?
Budiagin nie pozwolił go wysłać. O petycji wie tylko Alewtina Fiodorowna, na pewno nikomu nie
powiedziała. O liście wie Lena, Maks, Wadim i Iwan Grigoriewicz, ale przecież skończyło się na
rozmowie! A jednak przystojniak ma jakieś informacje. Odpowiedziała niepewnie:
- Nigdzie w tej sprawie nie pisałam.
Nie kłamała. Nie oszukiwała partii. Nie wysyłała żadnych petycji ani listów.
Alewtina Fiodorowna słuchała z kamienną twarzą.
Nina domyślała się, jakie będzie następne pytanie. Skoro organy tyle o niej wiedzą, skoro przy-
stojniak pyta, co myślała o aresztowaniu Saszy, to znaczy, mają ją na oku, pewnie ktoś rozmawiał z
sąsiadami, ta swołocz Wiera Stanisławowna oczywiście doniosła o fotografii Saszy nad łóżkiem
Warii. No tak, Nina zawsze wiedziała, przeczuwała, że przez Warię wpakuje się w jakąś kabałę! Co
powiedzieć o tej fotografii? Przecież nie prawdę - pogrąży własną siostrę.
Trzeba skłamać, że to zdjęcie ojca z młodości. A jeśli Wiera Stanisławowna wpuściła tajniaków
do pokoju, jeśli zarekwirowali fotografię? Za chwilę przystojniak zarzuci Ninie kłamstwo - jej, ko-
munistce, tu, w komitecie dzielnicowym partii, w obecności Alewtiny Fiodorowny, Jufierowa i Ja-
kowa Iwanowicza! Lepiej zapaść się pod ziemię, niż przeżyć taką hańbę!
- Nie mam więcej pytań - mruknął przystojniak.
- Zreasumujmy - powiedział przewodniczący. - Stawiam następujący wniosek: za poważne błędy
polityczne w doborze kadr, zaniedbania na odcinku marksistowskoleninowskiego wychowania
młodzieży, tolerowanie antyradzieckich i kontrrewolucyjnych wybryków uczniów klas starszych
oraz powiązania z wrogami ludu wydalić Smirnową Alewtinę Fiodorownę z szeregów WKP(b) i
usunąć ze stanowiska dyrektora szkoły. Kto jest za?
Członkowie komisji byli „za”.
- Jednogłośnie - stwierdził przewodniczący. - Smirnowa, oddajcie legitymację partyjną!
Alewtina Fiodorowna powoli wyjęła z torebki legitymację, zastanowiła się, a potem nagle przy-
cisnęła ją do ust, pocałowała i położyła na stole.
Ten nieoczekiwany gest spowodował pewne zamieszanie, przewodniczący zmarszczył brwi:
- Obywatelko Smirnowa, jesteście wolna!
Alewtina Fiodorowna wyszła.
- Uważam, że sprawę Iwanowej należy rozpatrzyć osobno - powiedział przystojniak.
Siedział na uboczu i zachowywał się jak osoba postronna, ale widać było, że gra tu pierwsze
skrzypce.
Przewodniczący skinął głową.
- Zgłoszono wniosek, by sprawę Niny Iwanowej rozpatrzyć w trybie indywidualnym i wszcząć
osobne dochodzenie partyjne. Kto jest za?
Wszyscy byli „za”.
- Jednogłośnie - podsumował przewodniczący i znów zerknął na kartkę, nie mógł spamiętać naz-
wisk. - Teraz odnośnie Jufierowa Wasilija Pietrowicza, Maksimowa Jakowa Iwanowicza, Szałaj-
ewa Konstantina Iljicza…
Zawiesił głos. Przystojniak milczał.
- No, cóż - powiedział przewodniczący - myślę, że ograniczymy się do upomnienia za brak czu-
jności. Czy są inne propozycje?
Innych propozycji nie było.
- Wniosek przyjęty, zamykam posiedzenie.
Wyszli razem. Zapadał zmierzch, dochodziła piąta.
- Ano tak - bąknął Wasilij Pietrowicz i poszedł do stacji metra. Jakow Iwanowicz i laborant Kos-
tia skręcili w zaułek Głazowski, postanowili wrócić do szkoły.
Nina poczekała, póki nie zniknęli jej z oczu, i pobiegła w kierunku placu Zubowskiego.
Alewtina Fiodorowna mieszkała na ulicy Kropotkina. Nina musiała się z nią zobaczyć, poci-
eszyć, dodać otuchy. Przecież to straszne! Naradzą się, pomyślą, co robić.
Dobiegła do ulicy Kropotkina, skręciła za róg i nagle stanęła jak wryta, instynktownie przyciskaj-
ąc się do ściany. Ujrzała samochód, a przy nim tamtego przystojniaka, Alewtinę Fiodorownę i męż-
czyznę w skórzanym płaszczu. Przystojniak powiedział coś do Alewtiny Fiodorowny, mignął jej
przed oczami legitymacją, po czym obaj bardzo wprawnie, a zarazem dyskretnie wepchnęli dyrek-
torkę na tylne siedzenie, sami usiedli obok niej, zatrzasnęli drzwi, samochód zawrócił i łamiąc prze-
pisy ruchu drogowego pomknął ulicą Kropotkina do centrum.

13

W domu Nina zastała Warię.


Przykra niespodzianka. Nina chciała być sama, chciała zastanowić się nad sytuacją, wolała, żeby
Waria nie widziała jej wzburzenia, jej strachu.
Waria leżała na łóżku, pogrążona w lekturze. Zawsze odpoczywała w tej pozycji. „Cały dzień na
nogach - mawiała - kończyny muszą się zregenerować”.
- Co dziś tak wcześnie?
- Odwołano wykłady. A co?
- Nic, tak pytam.
- Zupa i ziemniaki są pod poduszką - powiedziała Waria.
No proszę, ugotowała obiad!
- Nie jestem głodna - westchnęła Nina.
Usiadła przy stole plecami do Warii ukryła twarz w dłoniach. Dobrze byłoby posiedzieć w sa-
motności, pomyśleć… Obecność Warii rozpraszała, irytowała ta obłudna życzliwość, za którą jak
zwykle krył się jakiś złośliwy podstęp.
- Masz kłopoty? - spytała Waria obojętnie.
- Dlaczego tak uważasz?
- Przecież widzę.
- Wszystko w porządku.
- Nie powiedziałabym.
Nina spojrzała na siostrę.
- O co ci chodzi? Daj mi spokój.
- Nie wolno spytać?
- Wolno. Tylko nie takim tonem, dobrze?
Przez dłuższą chwilę Waria milczała, słychać było tylko szelest przewracanych kartek. To też
przeszkadzało, nie pozwalało zebrać myśli.
- Co to za afera w szkole?
- Jaka afera?
- No, co się tam stało? - spytała Waria nie odrywając oczu od książki.
- Skąd wiesz?
- Słyszałam.
- Od kogo i co słyszałaś?
- Nieważne od kogo, a co - sama dobrze wiesz.
- A jednak chciałabym, żebyś mi to powiedziała.
Waria pokręciła głową.
- Ale masz nauczycielski głos!
- Chciałabym się od ciebie dowiedzieć, co się stało w mojej szkole - powtórzyła Nina.
- Do twojej szkoły zwaliła się komisja kontroli partyjnej. Doniosła Tuśka Nasiedkina, zawsze
była świnią. Teraz fakty… Faktów jest sporo, nie wszystkie pamiętam… Aha, uczniowie utrącili
nos Stalinowi, potem powiesili popiersie, ktoś powiedział, że Stalin umarł, a on „dzięki Bogu” żyje.
Co jeszcze… Alewtina wyrzucała komunistów i zastępowała ich podejrzanym elementem. Na lek-
cjach mówiono o „Dekameronie”, Balmoncie, Siewierianinie, czyli o wszelkiej kontrze.
- Kto ci to wszystko powiedział?
- Już mówiłam - nieważne.
Waria usiadła na łóżku. Siostry popatrzyły sobie w oczy.
- Wiem jeszcze coś: ciebie też wzięli w obroty. Tak, tak. Teraz wracasz z rajkomu. Co się tam
wydarzyło? Opowiedz. Wyrzucili cię z partii?
Nina milczała. Waria wszystko wie. Skąd? A zresztą, jakie to ma znaczenie? Wie.
Waria mówiła dalej, nie odrywając wzroku od twarzy siostry:
- Skłamałam. Wcale nie odwołano wykładów. Po prostu nie pojechałam do instytutu. Wróciłam
do domu i czekałam na ciebie. Chcę wiedzieć, co się dzieje. Mimo wszystko jesteś moją siostrą!
„Mimo wszystko…” Nina poczuła skurcz w gardle.
Jaka Waria jest, taka jest, ale to przecież jedyny bliski człowiek. Kogo jeszcze Nina ma na świ-
ecie? Nikogo. Alewtinę Fiodorownę aresztowano, nie dziś, to jutro ją też aresztują. Waria oczy-
wiście będzie interweniować, nie opuści w nieszczęściu, lecz nic nie wskóra, stamtąd się nie wy-
chodzi. Trzeba uprzedzić Warię, że też może być przesłuchiwana.
Po raz pierwszy od wielu lat Nina uświadomiła sobie, że Waria się jej nie wyprze, nie zostawi na
pastwę losu. Zapragnęła podejść do siostry, usiąść przy niej, położyć głowę na jej ramieniu, może
nawet popłakać sobie - tak bezsensownie kończy się życie, przecież więzienie to koniec życia, koni-
ec wszystkiego.
Nie podeszła, nie usiadła obok siostry, nie przytuliła się. Nie umiała przełamać tej obcości, która
je dzieliła, nie umiała przełamać własnego charakteru. Powiedziała tylko:
- To prawda. Komisja potwierdziła wszystkie zarzuty. Jestem w fatalnej sytuacji. Do partii reko-
mendował mnie Iwan Grigoriewicz Budiagin, teraz jest w więzieniu, a ja nie powiadomiłam organi-
zacji partyjnej, że to wróg ludu. W rajkomie poparłam Alewtinę Fiodorownę. Ona załatwiła mi pra-
cę w szkole. Chciałam napisać petycję w obronie Saszy. - Zamilkła, a potem dodała: - Alewtinę Fi-
odorownę aresztowali zaraz po zebraniu. Była moim drugim wprowadzającym. Mam się jutro zgło-
sić do komitetu dzielnicowego - wytarła oczy, nie mogła powstrzymać łez.
- Zgłosisz się, a po wyjściu cię zamkną - stwierdziła Waria.
- Tak - cicho przyznała Nina. - Musisz być na to przygotowana.
Waria wstała, przeszła się po pokoju, stanęła obok Niny, pogłaskała ją po ramieniu.
- Nie martw się. Coś wymyślimy. Ile masz pieniędzy?
- Dlaczego pytasz?
- Ile masz pieniędzy?
Nina sprawdziła w szufladzie, potem w torebce.
- Sto dziesięć rubli.
- Ja mam dwieście. Razem trzysta - podsumowała Waria. - Świetnie. Wystarczy. A teraz posłuc-
haj mnie bardzo uważnie. Natychmiast spakujesz najpotrzebniejsze rzeczy. Ja wyjdę z walizką i
zaczekam na ciebie przy stacji metra. Odwiozę cię na Dworzec Jarosławski i pojedziesz do Maksa.
Potem wyślę depeszę, żeby cię spotkał. Jasne? Pakuj się!
- Ty chyba zwariowałaś…
- To ty zwariowałaś - przerwała jej Waria. - W każdej chwili mogą po ciebie przyjść, nawet w
nocy! Zdajesz sobie z tego sprawę, kretynko?
- Ale… - zaprotestowała Nina.
- Żadnego „ale”! Jesteś chietagurowką! Chie-ta-gu-row-ką![Chietagurowki” - dziewczęta, które
w odpowiedzi na apel działaczki Komsomołu Walentiny Siemionowny Chietagurowej dobrowolnie
wyjeżdżały na radziecki Daleki Wschód, przeważnie w charakterze żon kadry zawodowej Armii
Czerwonej] Wszystkie dziewczyny jadą teraz na Daleki Wschód! Nasi dowódcy potrzebują żon,
jedziesz do Maksa jako jego żona!
- Poczekaj, nie krzycz - poprosiła Nina. - Nie mogę, przecież muszę jutro iść do pracy, mam lek-
cje…
- Idiotka! Lekcje! Szkoła! Myślisz, że z więzienia będą cię dowozić na lekcje, tak?
- Powinnam załatwić skreślenie z ewidencji POP…
- Uważasz, że oni cię po prostu skreślą i powiedzą „do widzenia”? Przecież już stamtąd nie wyjd-
ziesz! Ewidencja partyjna! Do diabła z tą twoją partią, cholera jej nie weźmie!
Waria przysunęła krzesło do szafy, ściągnęła walizkę.
- No, trzymaj! Trzymaj, bo mi spadnie, będzie huk na całe mieszkanie!
Nina przytrzymała walizkę, zaniosła na środek pokoju. Waria zeskoczyła z krzesła, otworzyła
szafę.
- Pakuj swoje manele!
Nina znów usiadła przy stole.
- Zaczekaj, muszę pomyśleć.
- A myśl sobie, myśl - Waria sama zabrała się do pakowania, wrzucała do walizki sukienki, bi-
eliznę. - Siedź, zastanawiaj się, póki jeszcze żyjesz. Otwórz oczy, popatrz, co się dzieje, policz, ilu
sąsiadów już aresztowano! Nawet Wierę Michajłownę Sapożnikową, malarkę, tę z trzeciej klatki,
namalowała Stalina z dziobatą twarzą, przecież chorował na ospę, no i za tę jego ospę zarobiła dzie-
sięć lat! Dzieci na podwórku śpiewały: „Umarł Lenin, Nadieżda została, Stalin żyje, nadzieja prze-
padła!”, nawet nie rozumiały, co śpiewają, o jaką Nadieżdę chodzi, pewnie od kogoś usłyszały…
No i się zaczęło. Starsze już siedzą, nad młodszymi „pracuje” szkoła, rodziców obrabia NKWD: kto
nauczył, kto pierwszy zaśpiewał, kto namawiał. Rozstrzeliwują twoich najważniejszych komunis-
tów. Zamknęli Alewtinę. A ty? Kim ty jesteś? Płotką. Aresztują cię i wpakują kulkę w łeb. Skoro
nie zależy ci na życiu, to pomyśl przynajmniej o innych! W śledztwie na Łubiance wyduszą z ci-
ebie, co tylko zechcą, oni torturują ludzi, wydasz Iwana Grigoriewicza, Alewtinę, wszystkich znaj-
omych, wszystkich nauczycieli łącznie z nieszczęsną Iriną Juliewną. Jeśli chcesz wiedzieć, to wła-
śnie ona opowiedziała mi, co się stało.
Waria wyprostowała się, popatrzyła na Ninę. Nina siedziała ze zwieszoną głową.
- Po aresztowaniu Alewtiny twoja szkoła zostanie uznana za „gniazdo”, tak napisze prasa: „gnia-
zdo wrogów i szkodników”. Nie łudź się, zamęczą cię w śledztwie, podpiszesz, co ci tylko podsuną,
przez ciebie ucierpi wielu niewinnych ludzi. Gdzie są twoje pantofle? Aha, tutaj - wyciągnęła spod
łóżka kosz z obuwiem. - Będziesz chodzić z Maksem na tańce, na pewno jest tam Dom Armii Czer-
wonej.
- A jeśli przyjdą po mnie dziś w nocy?
- Wątpię, przecież masz wezwanie na jutro. Nie stawisz się. Kiedy zaczną cię szukać, powiem
tak: „Nie mam pojęcia, gdzie możesz być, nie rozmawiamy ze sobą, pewnie nocuje u amanta”.
Zresztą i tak nie przyjdą. Nie zjawisz się w szkole ani w rajkomie, pomyślą, że zachorowałaś, a za-
nim się połapią, będziesz już u Maksa. Od razu lećcie do Urzędu Stanu Cywilnego, zmienisz naz-
wisko na „Kostina” i sam diabeł cię nie znajdzie. Zobaczysz, w ogóle nie będą cię szukać! Spróbuj
odnaleźć w Rosji jedną kobietę, w dodatku Iwanowa!
Nina milczała.
- Zdejmuj kapcie. Schowam je do torby, przydadzą się w podróży.
- Nigdzie nie pojadę - wyszeptała nagle Nina. - Nie mogę uciekać przed swoją partią. Nie mam
prawa.
Waria schyliła się, ściągnęła jej kapcie z nóg. Nina ani drgnęła.
- Nie uciekasz od partii, uciekasz od kuli w potylicę. Po co partii twój trup?
- Wszystko mi jedno. Nigdzie nie pojadę, rozumiesz? Nie pojadę!
Waria chwyciła siostrę za ramiona, potrząsnęła nią z całej siły.
- Ach tak? Nie pojedziesz? To leć na Łubiankę! Leć, błagaj ich o przebaczenie, kajaj się! Wydaj
wszystkich, zakapuj! Może cię nie rozstrzelają, może tylko wyślą do łagru! A jak zostaniesz kapusi-
em, to może w ogóle cię nie zamkną! Idź, idź - potrząsała siostrą - jazda, spełnij swój partyjny obo-
wiązek! Na co czekasz? Nie życzę sobie, żeby oni tu przyszli! No? Idź!
Zerwała z wieszaka płaszcz Niny, cisnęła jej na kolana, rzuciła buty pod nogi.
- Ubieraj się!
- Uspokój się - Nina podparła głowę rękami. - Zaczekaj, musimy wszystko przemyśleć.
Waria usiadła na łóżku.
- Zgoda.
- Przypuśćmy, że pojadę - powiedziała Nina. - Przypuśćmy, że mi się uda. A co z tobą? Przecież
przyczepią się do ciebie.
Waria uśmiechnęła się, pokręciła głową.
- O mnie się nie martw. Dam sobie radę, możesz być spokojna. Powiem prawdę: „Ja tu nie mie-
szkam. Sąsiedzi mogą potwierdzić. Mieszkałam z mężem gdzie indziej. Czasem tu nocuję, ale bard-
zo rzadko. Z siostrą w ogóle nie rozmawiam, pokłóciłyśmy się tuż po moim zamążpójściu. Nic o
niej nie wiem. Cały dzień jestem w pracy, wieczorem studiuję”. Nie przejmuj się! Nie mam pojęcia
o aferach w twojej szkole. Nie wtrącam się w twoje sprawy. Gdzie jesteś? Skąd mam wiedzieć?
Dwa lata temu wyjechałaś na cały miesiąc, dopiero po twoim powrocie dowiedziałam się, że byłaś
w Leningradzie na jakimś kursie.
- Ale przecież wiedziałaś…
- Nieważne! Przecież oni nie mają o tym pojęcia! Powiem, że nic nie wiem o twoim życiu, a ty o
moim, rozumiesz? A zresztą dość już tego! Nie rób z siebie idiotki! W tej chwili decydują się twoje
losy, wybierasz między życiem a śmiercią! Została ci ostatnia szansa - wyjazd do Maksa. Natych-
miast. Jutro może być za późno - zaczną cię śledzić albo od razu aresztują.
- Dziś też mogli mnie śledzić - powiedziała Nina. - Zobaczą, że ujeżdżam i zatrzymają na ulicy.
Wtedy naprawdę będzie po mnie: skoro uciekam, to jestem winna.
- Dziś cię nie śledzili. Na pewno. Najwyżej w drodze z komitetu do domu, choć raczej wątpię,
przecież poszłaś w przeciwnym kierunku. Poza tym jest wieczór, oni też muszą odpoczywać. Jeśli
nawet nas zaskoczą - mało prawdopodobne, ale załóżmy, że możliwe - to też się nie połapią, która z
nas wyjeżdża. W razie czego powiemy, że ja. Przestań już o tym myśleć, na pewno się nam uda.
Wyjdę z walizką - na mnie nie zwrócą uwagi - ty przemkniesz się kuchennymi schodami i pójdziesz
na stację metra. Nineczko, kochana moja, błagam cię, uspokój się, przestań się bać tego całego ra-
jkomu, oni sami trzęsą się ze strachu. Boją się o własną skórę i dlatego zrobią wszystko, żeby wy-
rzucić cię z partii i aresztować.
Zamknęła walizkę.
- Zjedz choć trochę zupy przed wyjazdem.
- Dobrze, nalej - zgodziła się Nina, sama nie miała siły wstać. - Oczywiście masz wiele racji, ale
do końca życia ukrywać się pod nazwiskiem Maksa, bać się, że ktoś mnie rozpozna, zdemaskuje,
doniesie…
- A kto cię rozpozna na Dalekim Wschodzie? Jeśli nawet spotkasz jakichś znajomych, to przecież
jadą tam tysiące dziewczyn, tysiące chietagurowek, jesteś jedną z nich. Za trzy - cztery lata wrócisz
do Moskwy, przez ten czas w ogóle o tobie zapomną, ci z rajkomu sami będą siedzieć. Nino, ratuj
się! Na szczęście masz Maksa, kocha cię, ty też go kochasz. Wolisz celę na Łubiance, obóz albo ku-
lę w łeb? Zbieraj się, jedziemy!
Nina popatrzyła na nią smutnym wzrokiem, wstała.
- Tak, masz rację, muszę wyjechać. Za jakiś czas skończy się to całe szaleństwo i komisja kont-
roli partyjnej uczciwie rozpatrzy moją sprawę.
- No właśnie - przytaknęła Waria.
Miała ochotę odpowiedzieć złośliwie, że w przyszłości będzie jeszcze gorzej, ale ugryzła się w
język, nie można denerwować Niny. Chwała Bogu, że się zgodziła.

Wszystko poszło jak z płatka. Nina wymknęła się tylnym wyjściem, przez Swincowyj Rożok i
zaułek Dienieżnyj dotarła do stacji metra. Waria czekała przy kasach. Wszędzie przewalały się tłu-
my, ludzie pędzili do pociągów, popychali innych, stali w kolejkach do automatów, telefonowali,
klęli.
Patrząc na tę swojską, choć irytującą moskiewską krzątaninę Nina znów się zawahała. Waria zos-
tanie sama - a jeśli ją aresztują, zemszczą się? Jak sobie poradzi?
Waria sięgnęła po walizkę, ale Nina złapała siostrę za rękę.
- Wariusza… Posłuchaj… Jesteś pewna, że dobrze robimy?
- O Boże! - jęknęła Waria.
- A jeśli nigdy się już nie zobaczymy?
- Owszem, nie zobaczymy się, jeśli dziś nie wsiądziesz do pociągu. Nie możemy wracać do do-
mu, mogą już na nas czekać. Czy ty tego nie rozumiesz?
Nina milczała. Wreszcie powiedziała.
- Dobrze. Idziemy.
Zeszły na peron i o jedenastej znalazły się na Dworcu Jarosławskim.
Miały jeszcze godzinę, pociąg do Chabarowska odchodził o północy. Kursował raz na dobę.
Biletów oczywiście nie było.
Waria poszła do dyżurnego ruchu i powiedziała, że spóźniła się na specjalny pociąg chietaguro-
wek, który odjechał o ósmej. Spóźniła się, bo ma chorą matkę, jej dokumenty zostały w pociągu,
musi dogonić transport. Ładna, zgrabna, pewna siebie, bez trudu oczarowała dyżurnego, spojrzał na
rozkład, poinformował Warię, na jakiej stacji musi wysiąść z ekspresu, żeby złapać swój transport, i
zaofiarował bilet do tej stacji.
- A jeśli ekspres się spóźni? Co zrobię, jeśli nie dogonię swojego pociągu? Jak się stamtąd wydo-
stanę? Nie, nie, wolałabym bilet do samego Chabarowska.
- A po co aż tyle płacić? - zmartwił się dyżurny.
- O, niech się pan nie martwi - uspokoiła go Waria. - Moje koleżanki nie wiedzą, do kogo jadą,
ale ja mam narzeczonego, czeka na mnie w Chabarowsku. Jest majorem, zapłaci za mój bilet.
- Jak pani chce - powiedział dyżurny, poszedł z Warią do kasy i polecił wydać bilet.
- Proszę pozdrowić swojego majora.
Był zapewne pod wrażeniem uroczystego pożegnania chietagurowek, które odjechały o ósmej.
Wsiadły do wagonu, znalazły miejsce, położyły walizkę. Nie wyszły już na peron, wolały nie
ryzykować.
- Po przyjeździe wyślij depeszę na poste restante, na Pocztę Główną. Listy też tylko na poste res-
tante - instruowała Waria półgłosem.
- Mogę zadepeszować z każdej większej stacji.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze, zadepeszuj po przyjeździe.
- Tak czy owak czekaj na wiadomość, zaglądaj na pocztę. Wyślę kartkę z drogi.
Nina mówiła rzeczowym tonem, była opanowana jak zawsze, gdy podjęła już ostateczną decyzję.
Nie powiedziała tego Wari, ale postanowiła zachować legitymację partyjną i zgłosić się z nią do
POP w pułku Maksa: zostanie członkiem tej POP, organizacja ściągnie z Moskwy jej akta personal-
ne i tam, Chabarowsku, rozpatrzy sprawę. Powzięty plan uspokoił Ninę, odzyskała równowagę i
pewność siebie. Poza tym udało się zdobyć bilet i bez kłopotów wsiąść do pociągu, to też dodawało
otuchy. Oczywiście trochę się denerwowała, pociąg jeszcze stał, po korytarzu kręcili się podróżni,
trzeba było odwracać głowę, żeby nie widzieli twarzy.
Wreszcie wszyscy wsiedli, konduktorka kazała odprowadzającym opuścić wagon.
Siostry objęły się, ucałowały - od jak dawna tego nie robiły? Czy w ogóle kiedyś się całowały?
Może w dzieciństwie…
- Nie podchodź do okna - wyszeptała Waria i wyszła z wagonu. Rozległ się gwizdek, pociąg po-
woli ruszył. Waria patrzyła w okno, przy którym powinna siedzieć Nina, ale za szybą dostrzegła
tylko jakąś obcą twarz.
Depeszę do Maksa wysłała z Dworca Leningradzkiego, uznała, że tak będzie bezpieczniej.

14

Ordżonikidze stawił się u Stalina o piętnastej. W paru zdaniach zreferował sytuację w przemyśle
ciężkim, mówił oschle, nieprzyjaźnie, ogólnikowo: wszystko w porządku, byłoby w jeszcze lep-
szym porządku, gdyby nie bezpodstawne aresztowania wśród członków kadry kierowniczej.
Stalin podał mu depeszę od Berii. Beria informował, że władze resortu przemysłu ciężkiego zata-
iły fakt awarii na jednym z wydziałów rafinerii bałachnińskiej.
Ordżonikidze spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Jaka znowu awaria? Kiedy?
- Przeczytaj.
Ordżonikidze doczytał do końca, zdziwił się jeszcze bardziej.
- To było pół roku temu, w lipcu! Drobna awaria, usunięta na miejscu - zmiął depeszę, uderzył
pięścią w blat. - Łajdak, prowokator! Nie chcę nawet o nim słyszeć, niech mi zezwoli na widzenie z
bratem!
- Oddaj depeszę.
Ordżonikidze cisnął depeszę na stół. Stalin wziął ją, rozprostował, wygładził.
- Po co się tak denerwować, zwłaszcza z chorym sercem… Przygotowałeś już tezy referatu na
plenum?
- Nie!
Ordżonikidze włożył do ust tabletkę nitrogliceryny.
- A kiedy to zrobisz?
- Nie wiem.
- Plenum zaczyna się za dwa dni, musisz się pośpieszyć, wszyscy uczestnicy przedstawili już
konspekty do zatwierdzenia.
- Będą gotowe, to przedstawię. O ile uznam za stosowne. Jestem członkiem Biura Politycznego i
sam decyduję, o czym mam mówić. Nie potrzebuję akceptacji Jeżowa.
Po chwili milczenia Stalin powiedział:
- Tak, jesteś członkiem Biura Politycznego i masz prawo wygłaszać własne poglądy. Ale na ple-
num KC będziesz musiał zreferować stanowisko Biura Politycznego, stanowisko kierownictwa par-
tii. W przeciwnym razie znajdziesz się w opozycji wobec Biura Politycznego, w opozycji wobec
kierownictwa partii. Wystąpisz przeciwko partii. Pomyśl o konsekwencjach takiego kroku. Przy-
pomnij sobie los tych, którzy próbowali występować przeciwko partii. Zastanów się! Idź do domu,
uspokój się, przemyśl to. Porozmawiamy, kiedy się uspokoisz.
Ordżonikidze wstał, z hałasem odsunął krzesło.
- Porozmawiamy na plenum!
Wyszedł trzasnąwszy drzwiami.
Po półgodzinie zjawił się Mołotow w towarzystwie Kaganowicza, Woroszyłowa, Mikojana i
Żdanowa. Omówili sprawy bieżące i stan przygotowań do plenum.
Zajrzał Poskriebyszew.
- Towarzyszu Stalin! Jesteście proszeni do telefonu. Dzwoni Zinaida Gawriłowna Ordżonikidze.
- Czego chce?
- Coś się stało z Grigorijem Konstantinowiczem.
Stalin pokręcił głową.
- Był tu, awanturował się, brał tabletki. Mówiłem mu, żeby uważał na serce. Pewnie znowu miał
atak.
Podniósł słuchawkę.
- Słucham… Co?! Nie gadaj głupstw! Trzeba było schować pistolet! Powtarzam: nie opowiadaj
bzdur! Zaraz będę. Wezwę lekarza.
ON odłożył słuchawkę, powiódł ciężkim wzrokiem po zebranych.
- Sergo się zastrzelił.
Wszyscy milczeli.
Stalin sięgnął po słuchawkę drugiego telefonu.
- Towarzyszu Jeżow! Towarzysz Ordżonikidze właśnie się zastrzelił. Wezwijcie lekarzy. Jeśli nie
uda się go uratować, niech do mnie przyjdzie komisarz ochrony zdrowia towarzysz Kamiński.
Odłożył słuchawkę i nie wypuszczając jej z ręki powiedział:
- No cóż, pójdziemy zobaczyć, co się tam stało.
Wyszli, obok nich przemknęła karetka, stanęła przed bramą domu Ordżonikidze.
Z samochodu wysiadło kilku ludzi w płaszczach narzuconych na białe fartuchy, wbiegli na scho-
dy.
Stalin zwolnił kroku.
- Nie przeszkadzajmy lekarzom. Nikt się nie odezwał.
Powoli weszli po schodach. Drzwi mieszkania były otwarte.
Sergo leżał na łóżku w sypialni. U wezgłowia stała zaszokowana Zinaida Gawriłowna. ON znał
ją od wielu lat i do dziś nie mógł zrozumieć gustu Serga. Taki przystojny mężczyzna, a ożenił się
gdzieś na Syberii z wiejską nauczycielką - brzydką, niepozorną, cichutką, co ten Sergo w niej wid-
ział? Spojrzała na Stalina z przestrachem, zagryzła wargi.
Wokół łóżka krzątali się lekarze i sanitariusze, wycierali podłogę, zmieniali pościel.
Kierował nimi niski brunet w białym fartuchu, ruchami głowy pokazywał, co mają robić. Bez
słowa wskazał browning na krześle - sprzątnąć! Stalin był szybszy, wziął broń, sprawdził bezpiecz-
nik, schował do kieszeni.
Lekarze skończyli, odeszli od łóżka. Sergo leżał na wznak, przykryty kocem do pasa - ręce wy-
prostowane, palce dłoni splecione.
Brunet popatrzył na Stalina.
- I co? - spytał Stalin.
- Zgon nastąpił mniej więcej pół godziny temu - zwięźle, po wojskowemu zameldował tamten.
- Tak to jest, kiedy człowiek nie liczy się ze swoim chorym sercem - powiedział Stalin mierząc
zebranych posępnym wzrokiem - i nie przestrzega zaleceń lekarzy.
Uwaga ta była przeznaczona dla ekipy medycznej. Wszyscy powinni wiedzieć, że towarzysz Or-
dżonikidze zmarł na serce. Żadna inna wersja nie wchodziła w rachubę.
- Jedźcie - polecił Stalin brunetowi i uważnie przyjrzał się Zinaidzie Gawriłownie, kobieta spu-
ściła oczy. - Przekażcie swoim przełożonym, że sekcji nie będzie. Nie pozwolimy krajać naszego
drogiego Serga.
Lekarze wyszli.
Członkowie Biura Politycznego otoczyli łóżko, patrzyli na twarz zmarłego, jedynie Mikojan stał
na uboczu, oparty o ścianę.
- Zino, przejdźmy do gabinetu - powiedział Stalin.
Weszli do gabinetu. Za oknami rozpościerał się park Aleksandrowski. Stalin starannie zamknął
drzwi.
- Coś ty bredziła przez telefon?
- Nie bredziłam - łamiącym się głosem odpowiedziała Zinaida Gawriłowna - Josifie, daję słowo
honoru! Byłam na dole, przyjechał goniec z czarną teczką, pomyślałam, że to z Biura Politycznego.
Nowy goniec, nieznajomy. Pytam go: „A gdzie Nikołaj?” Nikołaj to ten, który zawsze przynosi
pocztę. Goniec powiedział, że Nikołaj wziął dzień wolny, załatwia sprawy rodzinne… Poszedł na
górę, żeby zanieść teczkę…
- Wiem, że miał zanieść teczkę! - przerwał Stalin. - Przecież po to przyjechał! Dalej!
- Poszedł… Potem schodzi na dół i mówi: „Zinaido Gawriłowna, słyszałem wystrzał…” I odje-
chał. Wchodzę, patrzę, a Grigorij zabity.
- Co to znaczy „zabity”? Chcesz powiedzieć, że goniec go zastrzelił?
- Nie, nie… tego nie twierdzę, absolutnie nie, ale to wszystko jest takie dziwne…
- Słyszałaś wystrzał?
- Nie słyszałam.
- Gdyby goniec zastrzelił Serga, toby po prostu odjechał. Po co miałby ci mówić, że słyszał wy-
strzał? Żebyś pobiegła na górę, wezwała lekarza, uratowała męża? Żeby towarzysz Ordżonikidze
mógł potem rozpoznać zamachowca? No, wyjaśnij mi, dlaczego powiedział ci o wystrzale? Poza
tym, w jaki sposób mógłby go zamordować? Przecież to śmieszne! Nonsens! Rozumiem twój stan,
ale nie wolno tracić głowy!
- No tak… - zaczęła Zinaida Gawriłowna - ja niczego nie twierdzę, oczywiście, że to niemożliwe,
może zwyczajny zbieg okoliczności…
- Żadnego „zbiegu okoliczności”! Twoje babskie przywidzenia, twoje idiotyczne podejrzenia
mogą stać się źródłem plotek, plotek szkodliwych dla partii! Czy ty tego nie rozumiesz? Weź się w
garść! Jeśli będziesz rozpowszechniać jakieś oszczercze plotki, partia cię ukarze! Nie nadużywaj jej
cierpliwości! Sergo popełnił samobójstwo, ale partia nie chce kompromitować towarzysza Ordżoni-
kidze, partia pragnie ocalić jego dobre imię! Dlatego podamy do wiadomości, że Sergo padł na pos-
terunku, zmarł na zawał serca. Taka będzie oficjalna wersja partyjnorządowa. Jako członek partii
nie możesz jej podważać. A teraz idź do zmarłego. Powiedz Klimowi, żeby tu przyszedł.
Zinaida Gawriłowna wyszła. Rozpłakała się dopiero za drzwiami. Stalin podszedł do biurka.
Leżały tam otwarte bruliony, teczki, notatki. Przejrzał je pobieżnie. Jest.
Referat na plenum.
Wszedł Woroszyłow. Stalin pokazał mu bruliony:
- To konspekt referatu. Dopilnuj, żeby przekazano go Poskriebyszewowi. Papiery z szuflad też.
Wszystkie.

15

Sasza zdołał wyjechać z Tajszetu dopiero po dwóch tygodniach.


W wagonie panował niesamowity tłok, ludzie siedzieli ściśnięci jak śledzie beczce. Ci, którzy
ulokowali się na półkach bagażowych, musieli leżeć całą drogę - we wnęce można było tylko leżeć.
Bagaże piętrzyły się w przejściach między siedzeniami, tarasowały korytarz.
Konduktor robił awantury, pasażerowie posłusznie brali toboły i walizki na kolana, a gdy znikał z
pola widzenia, znów odstawiali je na podłogę.
Dzieci płakały, dorośli klęli, wszyscy byli rozdrażnieni, opryskliwi, źli. W powietrzu wisiał gęsty
dym, śmierdziało machorką. Ogrzewanie nie działało, okna pokryły się szronem, na skargi pod-
różnych konduktor odpowiadał krótko:
- W Krasnojarsku się napali.
Jedna ubikacja zamknięta, do drugiej - kolejka, na stacjach nie da rady ani wysiąść, ani wsiąść z
powrotem, wagon szturmują nowe tłumy, konduktor nikogo nie wpuszcza: „Brak miejsców!” No i
męcz się człowieku aż do Krasnojarska!
Z kilkoma przesiadkami Sasza dotarł do Krasnojarska, a stamtąd przez Nowosybirsk do Swierd-
łowska.
Z Krasnojarska zadepeszował do mamy: „Jadę, zadzwonię”. Długo zastanawiał się nad tekstem,
w końcu postanowił napisać tylko te dwa słowa. Mama zrozumie, że jest wolny i że zadzwoni z
miejscowości, w której się osiedli. Do Moskwy nie wolno mu wrócić, mama o tym wie, wszyscy
wiedzą.
Dokąd jechać? Może do Marka? W hucie nie obowiązują przepisy meldunkowe, pracują tam roz-
maici ludzie - rozkułaczeni, specprzesiedleńcy, zwolnieni kryminaliści. Mark ma dość władzy, żeby
jakoś urządzić siostrzeńca, pomóc w wyrobieniu normalnego dowodu.
Niczym nie ryzykuje, przecież noszą różne nazwiska.
Po namyśle Sasza odrzucił ten wariant: wiadomo, co się dzieje w kraju, wszyscy są zagrożeni.
Mark też. Nie należy komplikować mu życia.
Do ojca? Jefriemow nie jest miastem zastrzeżonym, można by tam pomieszkać, odpocząć, przy-
zwyczaić się do wolności. Myśl o ojcu przywoływała jednak przykre wspomnienia.
Pedantyczny, wiecznie niezadowolony, wiecznie rozdrażniony - nie, z ojcem nie da się wytrzy-
mać. Poza tym założył nową rodzinę. Nie wolno być dla nikogo ciężarem.
Nie ma prawa wrócić do Moskwy. A jednak musi to zrobić, choćby na jeden dzień, choćby na
kilka godzin, musi zobaczyć mamę, spotkać się z Warią! Jeśli nie zajedzie do Moskwy, to gdzie, ki-
edy je zobaczy?!
Trzeba zaryzykować. Można zatrzymać się u cioci Wiery, ściągnąć tam mamę i Warię.
Zadzwoni do ciotki z dworca i zorientuje się po głosie, czy będzie chciała go przyjąć.
Ryzykowna wyprawa, niebezpieczna. Ale to jedyne wyjście. W Swierdłowsku miał szczęście.
Stał przy kasie, biletów oczywiście nie było. Nagle zjawiła się kasjerka, Sasza rzucił się do okienka,
spytał:
- Czy dostanę bilet do Moskwy?
Kasjerka wymieniła kwotę, zainkasowała należność, podała bilet i natychmiast zatrzasnęła okien-
ko. Sprzedała tylko ten jeden jedyny bilet! Pewnie ktoś go zwrócił. Sasza pobiegł na peron.
Wagon był z kuszetkami, świetnie, będzie można się wyciągnąć i spać całą drogę.
Kilku podróżnych nie miało miejscówek, a może nawet biletów, widocznie konduktor wpuścił
ich „na lewo”; jechali niedaleko, do najbliższych stacji, stali na korytarzu albo nieśmiało przysiadali
na brzeżkach ławek, o ile „legalni” pasażerowie im na to pozwalali.
Szukając swojego miejsca Sasza zajrzał do przedziału, w którym rozsiedli się trzej mężczyźni w
mundurach. Kolor patek i naramienników wskazywał na przynależność do NKWD.
- Czego tu szukasz? - spytał groźnie sierżant.
- Swojej kuszetki.
- Który numer?
- Szesnaście.
Sierżant spojrzał na lejtnanta. Oficer leciutkim skinieniem głowy pochwalił podwładnego, sier-
żant natarł jeszcze groźniej:
- Pokaż bilet!
Numer miejsca się zgadzał. Zbity z tropu sierżant podał bilet lejtnantowi.
- Gdzie go kupiliście?
- W kasie - powiedział Sasza.
- Wezwać konduktora!
Sierżant powtórzył rozkaz szeregowcowi. Przestrzegał porządku służbowego. Żołnierz poszedł
po konduktora. Że też musiał trafić akurat na takie towarzystwo! Spasione bezczelne mordy, okrut-
ne oczy.
Cholera z nimi! Sasza wrzucił walizkę na swoją kuszetkę. Zjawił się konduktor.
Lejtnant podsunął mu pod nos bilet Saszy.
- Co to jest?
- Przecież sami widzicie. Bilet. Ósmy wagon, miejsce szesnaste. Zgadza się.
- W Kazaniu przejmujemy człowieka, to miejsce dla niego - powiedział lejtnant z naciskiem.
Dawał do zrozumienia, że od Kazania będą konwojować więźnia.
- Zobaczymy w Kazaniu.
- Przedział jest zarezerwowany - upierał się lejtnant.
- A gdzie macie rezerwację? - Konduktor zwrócił Saszy bilet.- Rezerwację załatwia kasa, mnie
obchodzi wyłącznie bilet. Wszystko w porządku, kładźcie się, obywatelu.
I odszedł. Najwidoczniej przywykł już do ciągłych scysji z tego rodzaju pasażerami, od razu wi-
dać, że to konwojenci. Odstawili więźnia, wracają po wykonaniu zadania, chcą jechać sami.
Sasza przesunął walizkę pod okno, zdjął walonki, położył je na walizce zamiast poduszki, przy-
krył się paltem i zasnął.
Obudziło go silne szarpnięcie wagonu. Trzej niesympatyczni współtowarzysze podróży spali.
Lejtnant na górnej kuszetce - naprzeciwko Saszy - sierżant i szeregowiec na dolnych. A przecież
któryś powinien czuwać. Pewnie schowali pistolety pod poduszki i kimają.
Koła pociągu monotonnie postukiwały o złącza szyn. Sasza po raz pierwszy uświadomił sobie, że
naprawdę jedzie, jedzie, wraca z zesłania. Koniec zsyłki!
Starając się nikogo nie obudzić włożył walonki, zlazł na podłogę, poszedł do ubikacji, wrócił, tak
samo cicho wgramolił się na posłanie i znów zasnął.
Obudził się ponownie, gdy za oknem szarzał już zimowy poranek. Spojrzał na zegarek.
Dziewiąta! Pociąg stał na jakiejś stacji, ale przez oblodzone szyby nie było widać jej nazwy. Na
korytarzu panował ruch, podróżni wychodzili na peron po wrzątek, wracali do wagonu z parujący-
mi czajnikami, otwierali drzwi, z zewnątrz wdzierały się podmuchy zimnego powietrza. Sasza miał
tylko aluminiowy kubek, który kupił w Tajszecie, kubek nie nadawał się do noszenia wrzątku. Pod-
grzewacz w wagonie nie działał.
Sasza wyciągnął z kieszeni palta gazety, które kupił w Swierdłowsku, i pogrążył się w lekturze
artykułów o procesie Radka - Piatakowa.
Trzej współpasażerowie jedli śniadanie, sierżant obierał jajka na twardo, tłukł je o stolik i wyrzu-
cał skorupki na podłogę.
- Daj, wyniosę - zaproponował szeregowiec.
- Zostaw, konduktor posprząta, i tak nie ma nic do roboty.
Lejtnant powiedział coś do sierżanta, ale Sasza nie dosłyszał co.
- Kolego, chodź na herbatę! - zawołał go sierżant.
- Dziękuję, poczekam, aż włączą podgrzewacz.
- Długo możesz czekać - mruknął lejtnant nie podnosząc głowy. - Złaź po śniadaniu chcemy so-
bie jeszcze pospać. Gdzie wtedy zjesz?
Sasza sięgnął do węzełka, wyjął kubek, chleb, główkę cebuli, dwie ostatnie kostki cukru i resztkę
słoniny. Włożył buty - podłoga była brudna - i zlazł la dół.
Na stoliku oprócz czajnika stała butelka wódki, na rozłożonej gazecie leżały grube pajdy chleba,
kawałki smażonej kiełbasy, jajka, masło. Lejtnant i sierżant siedzieli naprzeciwko siebie, szerego-
wiec przycupnął z boku. Nie odzywał się, jadł w milczeniu - krzepki chłopak, na oko niezbyt roz-
garnięty, ale chyba poczciwy, skoro chciał wyręczyć konduktora i posprzątać skorupki. Sasza usiadł
na wprost niego, położył na stoliku swoje zapasy.
Lejtnant i sierżant zerknęli na nie obojętnie.
Lejtnant nalał wódki sobie, sierżantowi i szeregowcowi.
Wypili, zakąsili kiełbasą.
Sasza zjadł kawałek chleba z cebulą.
Sierżant napełnił kubki wrzątkiem, kubek Saszy też.
Lejtnant ogrzał dłonie o gorące aluminium, wypił łyk.
- Skąd jedziesz? - spytał.
- Znad Podkamiennej Tunguzki.
- To rzeka czy jak?
- Rzeka. W Kraju Krasnojarskim, Ewenkijski Okręg Narodowościowy.
Lejtnant nie miał pojęcia o Podkamiennej Tunguzce, więc chcąc ukryć swoją ignorancję przybrał
najbardziej służbowo-podejrzliwy wyraz twarzy.
- Co tam robiłeś?
- Byłem członkiem ekspedycji profesora Kulika. Szukaliśmy meteorytu tunguskiego. Nie słysze-
liście o nim?
- Słyszeliśmy. Spadł z nieba.
Sasza odetchnął z ulgą. Teraz jego bajeczka zabrzmi bardziej wiarygodnie. O meteorycie roz-
pisywano się pod koniec lat dwudziestych, potem wrzawa przycichła, to, że lejtnant w ogóle o nim
słyszał, było naprawdę szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Nie sposób przewidzieć reakcji funk-
cjonariuszy TEGO resortu, są nieobliczalni, mogą się przyczepić do każdego słowa.
Meteoryt sprowadzał rozmowę na bezpieczny grunt.
- Meteoryt - mówił Sasza - spadł prawie trzydzieści lat temu, trzynastego lipca 1908 roku o siód-
mej rano. Meteoryty to odpryski ciał niebieskich, spadają na ziemię z kosmosu, a gdy wchodzą w
atmosferę, spalają się. Większe płoną dość długo, nazywamy je bolidami. Mniejsze to tak zwane
spadające gwiazdy.
- Widziałem coś takiego - wtrącił sierżant.
- Meteoryt tunguski - Sasza zwrócił się do nowego rozmówcy - był ogromnym bolidem i spus-
toszył teren o powierzchni dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych.
- No, no - zdumiał się sierżant.
- Jego lot widziano w całej wschodniej Syberii. Kiedy spadł, nastąpił straszny wybuch, huk było
słychać z odległości tysięcy kilometrów. W wielu wioskach zatrzęsły się domy, powylatywały szy-
by, wstrząs zwalał z nóg ludzi i zwierzęta. Zarejestrowano go aż w Anglii.
- Skąd wiesz? - lejtnant znów nabrał podejrzeń.
- Czytałem w starych gazetach. Meteoryt spadł przed rewolucją.
Wyjaśnienie zadowoliło lejtnanta.
- A gdzie on się podział, ten meteoryt?
- Spłonął. Kiedy wpadł w atmosferę, zapalił się i spłonął. Doszczętnie.
- Dlaczego? - nastroszył się lejtnant.
- Meteoryty spadają z ogromną prędkością, dwanaście kilometrów na sekundę, ponad czterd-
zieści tysięcy kilometrów na godzinę. Na przykład prędkość naszego pociągu wynosi pięćdziesiąt -
sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, a bolidu - czterdzieści tysięcy! Przy takiej prędkości powstaje
straszliwe tarcie, tarcie wyzwala potworną temperaturę, dziesięć tysięcy stopni, meteoryt zaczyna
się palić. Do ziemi dociera najwyżej pył. Drobinki pyłu wbiły się głęboko w grunt, teraz są tam
bagna i jeziora.
- To czego szukaliście?
- Jak to czego? Szczątków meteorytu.
- Coś kręcisz. Najpierw mówisz, że pył, potem, że szczątki. A na co komu te szczątki?
- Żeby zbadać strukturę meteorytów, ich budowę, skład.
- Aha, znaczy się, dla nauki - uśmiechnął się lejtnant.
- Właśnie, dla nauki.
- A potrzebna nam taka nauka?
- Jak to? - nie zrozumiał Sasza.
- A tak to. Czy do budowy socjalizmu potrzebna jest taka nauka? Jakieś kamyczki, kawałeczki…
Ech, ty tępaku. Zaraz cię zatka.
- To władza kazała prowadzić badania szczątków meteorytu, a więc widocznie taka nauka jest
potrzebna - powiedział Sasza z naciskiem.
Usłyszawszy słowo władza lejtnant spoważniał i zadał inne pytanie:
- No i co znaleźliście?
- Nic, wszystko zmieszało się z glebą, zniknęło. Pracowaliśmy w bardzo trudnych warunkach -
bezdroża, nie można dowieźć sprzętu, komary, ludzie nie chcą tam pracować.
- Jak to nie chcą? Władza każe, sprawa wagi państwowej - powinni pracować! - obruszył się lejt-
nant.
- Za ciężkie warunki - powtórzył Sasza. - Można kopać tylko latem, w sezonie, w zimie nie da
rady.
- Więźniów by posłać - zauważył sierżant. - Ci nie mają nic do gadania.
- Obiekt bez znaczenia - mruknął lejtnant. - Ilu ludzi tam pracowało?
- Dwudziestu, może trzydziestu.
- Mało - zamyślił się lejtnant.
- Można by wydzielić grupę - rozważał sierżant. - Wystarczyłby jeden barak, więźniowie mogą
kopać nawet w zimie, nic by im nie było.
- Przestań - uciął lejtnant. - Nie nasza działka. Jak masz na imię?
- Sasza.
- Nie gniewaj się za wczorajsze. Sam rozumiesz, jesteśmy na służbie, z bronią, wieziemy doku-
menty, musimy wiedzieć, z kim jedziemy.
- Jasne.
- Czujność - dodał sierżant.
- Czytasz gazety - powiedział lejtnant - to wiesz o tym procesie… Widzisz, co się wyrabia?
Wszędzie szpiedzy, dywersanci, sabotażyści, nawet na samej górze, nawet tam ich pełno.
- Trza wybić tych drani - zmarszczył brwi sierżant. - Wybić co do sztuki, i żony ichnie, i dzieci -
wszystkich.
- Dzieci też? Za co? - spytał Sasza.
- A co, żałujesz ich dzieci?
- Myślę, że dzieci można by oszczędzić, wychować.
- Te dzieci rosną - wycedził lejtnant. - Kiedyś wypomną nam tatusia i mamusię. Wtedy zo-
baczysz, czy będą takie litościwe jak ty.
- Tak, wychowuj toto, wychowuj - zawtórował mu sierżant. - Byłem na przepustce w mojej wsi.
Pod Wołogdą. Przewodniczący kołchozu okazał się sabotażystą, księgowy i brygadzista też. Wia-
domo, trockiści. Już siedzą. Nasi przyszli po żonę brygadzisty, ta płacze, krzyczy - a mnie za co,
mam małe dzieci… Młoda jeszcze, niczego sobie, zdrowa, krzepka. Śledczy pyta: „Dlaczego ukry-
wałaś wroga ludu?” „Jakiego znowu wroga?” - „A mężulka swojego, Nazarowa Arsientja”. „A bo
to ja wiedziałam, że on wróg?” Śledczy: „To co, nie wiedziałaś, z kim sypiasz?” Tak ją podszedł!
Teraz będzie wiedziała, z kim sypiać, dostała osiem lat, a dzieciaki - do sierocińca.
- No widzisz - lejtnant spojrzał na Saszę - państwo troszczy się o dzieci. W sierocińcu będzie im
lepiej niż w domu. A ty się nad nimi użalasz. Masz dzieci?
- Mam - skłamał Sasza.
- To dlatego. Wróg się nad nami tak nie lituje, o nie! Mieliśmy aresztować jednego takiego, waż-
na figura, sekretarz rejonowego komitetu wykonawczego, przyszliśmy jak do człowieka z nakazem
rewizji i aresztowania, wszystko zgodnie z prawem, legalnie, a ten wyciągnął pistolet i zaczął się
ostrzeliwać. Dwóch naszych zabił, ostatnią kulę wpakował sobie w łeb, swołocz, zdrajca, szpieg!
Nie żal mu było dwóch naszych towarzyszy, którzy spełniali swój obowiązek, nie zlitował się nad
własną żoną i córką. Babę rozstrzelano, a córka, miała piętnaście lat, dostała ósemkę. No i cackaj
się tu z takimi!
- Tak… - Sasza pokiwał głową. - Do czego to dochodzi… Dokończył śniadanie, podziękował,
wrócił na swoje miejsce, zdrzemnął się, obudził, poleżał z zamkniętymi oczami - udawał, że śpi,
znów się zdrzemnął.
Trzej współtowarzysze podróży też spali, potem jedli obiad, ale Saszy nie zaprosili, przestali się
nim interesować. Sasza był z tego zadowolony, odwrócił się twarzą do ściany i zasnął.
Spał długo. Gdy się obudził, pociąg stał na jakiejś dużej stacji. Czekiści zniknęli, ich bagaże też.
Po chwili do przedziału weszły dwie kobiety z dzieckiem, mężczyzna wniósł walizki.
- Co to za stacja? - spytał Sasza.
- Kazań.
A więc tamci kłamali, po prostu chcieli mieć przedział dla siebie. Wysiedli. To i dobrze! Po po-
rannej rozmowie Sasza był zły na siebie, czuł niesmak. Wprawdzie nie sprzeniewierzył się wła-
snym przekonaniom, ale też nie bronił ich, przytakiwał tym sukinsynom, mordercom.
Niepotrzebnie siadał do stołu z oprawcami, mógł udać, że się obraził: „Nie chcieliście wpuścić
mnie do przedziału, to ja nie chcę was znać!” Albo wykręcić się chorobą: „Mam dreszcze, pewnie
się przeziębiłem, lepiej sobie poleżę”, poprosić o herbatę i zjeść śniadanie nie ruszając się z miejs-
ca. A on zszedł na dół, jadł z nimi, rozmawiał. Wymyślił bajeczkę o meteorycie i ekspedycji, żeby
wzbudzić zaufanie. Uwierzyli: nie przyszło im do głowy, że wraca z zesłania.
Tak, musi teraz żyć w bezustannym kłamstwie, musi kręcić, oszukiwać, zmyślać wciąż nowe his-
toryjki, opowiadać je przygodnym znajomym - byle tylko uniknąć pytań, byle tylko ukryć przesz-
łość. Co to za życie… Trudno. Nie ma innego wyjścia. Jeśli zacznie dochodzić sprawiedliwości,
walczyć o ponowne rozpatrzenie sprawy, znów wyląduje na Syberii i to nie na zesłaniu, lecz w łagr-
ze, nie na trzy, a na pięć albo osiem lat. Jeśli zaś będzie nieostrożny i przyzna się, że był karany,
trafi do łagru jeszcze szybciej.
Na przykład lejtnant i jego pomagierzy… Bez wahania wpakowaliby go za kratki.
W ich mniemaniu każdy człowiek, który przeszedł więzienie, czuje się skrzywdzony, a więc w
głębi ducha żywi niechęć do władzy radzieckiej. Oni boją się już nawet dzieci, przewidują, że dzi-
eci pomszczą kiedyś „tatusia i mamusię”, a więc tym skwapliwiej rozprawiają się z takimi jak Sas-
za.
Błędne koło! On boi się ich, oni boją się skrzywdzonych… To się nigdy nie zmieni. Jego sytu-
acja też. Strach nie zniknie. Nigdy.
Ech, co tam. Pora coś przekąsić. Teraz wyjdzie na korytarz i zażąda wrzątku.
Zapłaciłem za bilet? Zapłaciłem. No to proszę mnie obsłużyć! Mnie i innych pasażerów! A zresz-
tą, do diabła z konduktorem, po co się awanturować, lepiej zjeść chleb na sucho.
Trzeba się pozbyć wszelkich złudzeń. Za sobą ma zesłanie, przed sobą - obóz, to jasne jak słońce.
Póki co, wyrwał się na urlop. Właśnie - urlop. Chwilowo. Na ile dni - nie wiadomo.
Kilka? Kilkanaście? Zobaczymy.

16

Podając śniadanie Fienia upuściła filiżankę herbaty i oblała Wadimowi spodnie.


Wadim zerwał się z krzesła:
- Gdzie stawiasz, idiotko, ślepa jesteś?!
- Oj, jestem, Wadimuszka, jestem, całkiem od łez oślepłam!
I zaczęła zawodzić po chłopsku:
- O Boże mój, Boże, za co taka kara? Za co takie nieszczęście? Komu on zawadzał? Taki spoko-
jny człowiek, muchy by nie ukrzywdził! Staruszek przecie, wnuki ma dorosłe, za co, za co? Nikogo
nie zaczepiał, nikomu w drogę nie wchodził, niczym nie rządził, mógł zostać kierownikiem zakładu
fryzjerskiego, ale odmówił, nie chciał… Nie, powiada, nie chcę, władza do grzechu kusi… A teraz
siedzi w więzieniu! Nastia, żona, chodziła na widzenie, w Butyrkach siedzi biedaczek…
- Jaka Nastia, jaki fryzjer, co za Butyrki?! - krzyknął na nią Wadim, domyślając się już, że Fienia
mówi o Siergieju Aleksiejewiczu.
- No, Nastia, żona Siergieja Aleksiejewicza… Nasz Siergiej Aleksiejewicz w więzieniu! - zawo-
łała Fienia. - Nastia chodziła, chodziła, paczek nie przyjmują, pieniędzy nie pozwalają posłać, mó-
wią, że w śledztwie nie wolno… Jakie tam śledztwo? Co oni śledzą? Sprawdzają, jak golił, jak
strzygł? Nagadał na niego jakiś parszywiec, żeby go święta ziemia nie nosiła, żeby go zaraza zadu-
siła, i dzieci jego, i wnuki…
- Dość już, dość! - uciął Wadim, fatalna wiadomość zepsuła mu nastrój. - Uspokój się, łzy nic nie
pomogą!
- To ty pomóż, Wadimuszka, przecie do gazet pisujesz, znany jesteś, a i Andriej Andriejewicz
wszystkich naczelników leczy. Pomóżcie! Was wysłuchają!
Idiotka, wiejska ciemnota, jak jej wytłumaczyć, że w takich sprawach nikt nikogo nie słucha i
nikt nikomu nie pomaga?
- Zobaczę, co się da zrobić - powiedział. Był bardzo wrażliwy na łzy, lamenty Fieni rozdzierały
mu serce. - No już, przestań tak rozpaczać.
Od dnia, w którym doniósł Altmanowi na Siergieja Aleksiejewicza, zaczął się strzyc gdzie indzi-
ej. Unikał starego fryzjera: za każdym razem, jak przechodził obok jego zakładu, ogarniało go poc-
zucie jakiejś nieokreślonej krzywdy. Po co Siergiej Aleksiejewicz stale powtarzał to swoje: „Nie
obeszło się bez Lwa Dawidowicza!”, po co opowiadał różne bzdury klientom? Gada, co mu ślina na
język przyniesie, a porządni ludzie mają potem kłopoty! Poza tym stary przestał być potrzebny. W
Teatrze Wachtangowa zatrudniono młodziutką charakteryzatorkę, okazało się, że doskonale strzyże,
znajomi zaprotegowali Wadima, chodził teraz do niej.
Czemuż nie przyjęto jej do pracy trochę wcześniej! Dziewczyna nie opowiedziałaby dowcipu o
Radku, Altman nie miałby się do czego przyczepić, Wadim nie musiałby podpisywać deklaracji
współpracy, a Siergiej Aleksiejewicz spokojnie pracowałby w swoim zakładzie do samej śmierci.
Biedaczysko… Czy naprawdę mogli go aresztować za głupie powiedzonko o Trockim?
Oni wszystko mogą. Tylko po co? Mają tyle pracy, organizują takie głośne procesy, po co im
jakiś nędzny golibroda?
Z drugiej strony stary mówił o Trockim z przymrużeniem oka, dawał klientom do zrozumienia,
że nie należy wierzyć NKWD, że to wszystko lipa. Na pewno któryś z klientów zrozumiał intencje
fryzjera i doniósł na Łubiankę. Wadim jest niewinny. Przecież od tamtej rozmowy z Altmanem
upłynął prawie cały rok. Wymienił wówczas również Elsbeina, Jersziłowa, a nikt ich nie areszto-
wał, żyją sobie spokojnie. Tak, doniósł ktoś inny i to niedawno, rok temu nie zwracano uwagi na ta-
kie rozmówki, a teraz - owszem. Logiczne?
Logiczne.
Wadim zajrzał do Fieni pod pretekstem sprawdzenia, czy uprała białą koszulę, i niby mimocho-
dem spytał, kiedy aresztowano Siergieja Aleksiejewicza. Okazało się, że przed dwoma tygodniami.
A więc miał rację! Usiłował pocieszyć się tą myślą, uwierzyć w nią i odzyskać spokój, ale na próż-
no: to on doniósł na fryzjera, to on podpisał zeznanie, to on ma staruszka na sumieniu, on, nikt in-
ny! Usprawiedliwiało go tylko jedno: rozmawiając z Altmanem był przekonany, że fryzjer jest pro-
wokatorem. Pomylił się, Siergiej Aleksiejewicz nie doniósł. On, Wadim, zniszczył niewinnego
człowieka.
Straszne, okropne! Altman oczywiście nic nie powie, nie wyjaśni. Spotykają się co dwa tygodnie
w hotelu „Moskwa”, Wadim przynosi kolejny raport - zwięzłą recenzję jakiegoś utworu, nie odpo-
wiadającego kryteriom realizmu socjalistycznego, a więc siłą rzeczy antyradzieckiego. Altman czy-
ta recenzję, Wadim siedzi na kanapie, czeka… W środowiskach twórczych Altman ma wielu infor-
matorów, na przykład Elsbeina, Wadim był tego pewien, ale jego raporty są niewątpliwie wyjątko-
we, profesjonalne, nie pozbawione walorów literackich.
W dodatku Wadim jest człowiekiem świetnie zorientowanym, codziennie bywa w Klubie Pi-
sarzy, w redakcji „Litieraturnoj Gaziety”, w redakcjach tygodników, zna wszystkie nowości - kto
„podpadł”, kogo „góra” ma na muszce, kogo już aresztowano. Wykazuje niezawodną intuicję, jego
informacje wyprzedzają wydarzenia. To wyprzedzenie ratowało Wadima, zwiększało wartość ra-
portów.
Altman zapalał papierosa, denerwujący trzask zapałki o pudełko oznaczał, że skończył czytać.
Zaczynało się najgorsze, Wadim bladł ze strachu i zerkał na Altmana: z tym bydlakiem nigdy nic
nie wiadomo, nie sposób przewidzieć jego reakcji. Czasem z pogardą ciskał raport na stół, syczał
zjadliwie: „Za mało!” Wadim usprawiedliwiał się zdławionym głosem - napisał wszystko, co wied-
ział, me miał więcej informacji. Czasem Altman rzucał szorstko: „Do widzenia!” i Wadim pośpi-
esznie opuszczał pokój, uciekał, zbiegał w popłochu z czwartego piętra nie czekając na windę.
Kiedyś po przeczytaniu recenzji z „Daleko” Afinogienowa Altman zapalił, wskazał Wadimowi
krzesło:
- Siądźcie tu. Pogadamy. Wadim usiadł.
- Czy według was Szczukin dobrze grał Malko w „Daleko”?
O Boże, chodzi mu o Szczukina? Co powiedzieć? Skłamać, że taka znakomitość w ogóle nie do-
puszcza do siebie młodych krytyków? A jeśli Altman wie, że Szczukin leczył się u ojca i to nie w
klinice, ale prywatnie, że bywał u ojca? Zacznie wrzeszczeć: „Kłamiecie, Marasiewicz, ciągle kła-
miecie!” Jedyne wyjście - trzeba sprowadzić rozmowę na Afinogienowa. To pewna karta. Po pi-
erwsze, wszyscy go atakują, Wadim musiał się zdrowo namęczyć, żeby napisać o „Daleko” coś
oryginalnego. Tak, podpadł Afinogienow, po co polemizował ze Stalinem w kwestii „realizmu socj-
alistycznego”? W końcu co za różnica, jak się to nazywa? Wychylił się, zaproponował inną nazwę -
„realizm psychologiczny”. Po drugie, jego żona jest Amerykanką. Po trzecie, chodzą słuchy, że Afi-
nogienow lada dzień wyleci z partii i ze Związku Pisarzy.
- Szczukin to oczywiście wspaniały aktor - zaczął Wadim wymijająco - ale…
- Znam wasze „ale”. Chodzi mi o coś innego. Weźmiecie ten raport do domu i przerobicie na ofi-
cjalną recenzję. Opublikujecie ją w prasie pod własnym nazwiskiem.
- Dobrze, tylko że… - zmieszał się Wadim.
- Tylko że co? - przerwał mu Altman. - Boicie się? Raport to jedno, a wy napiszecie zwyczajną
recenzję prasową, jaką moglibyśmy zamówić u pierwszego lepszego krytyka. Wiem - zmrużył oczy
- boicie się zdemaskowania. Kto miałby was zdemaskować?
Wadim nie mógł wytrzymać tego spojrzenia.
- Ależ nie, skądże…
- Może przewidujecie, że wrogowie obalą władzę radziecką i pociągną was do odpowiedzial-
ności?
- Obalić władzę radziecką? Co wy, przecież to niemożliwe!
- No właśnie - uśmiechnął się Altman. - A więc nie ma powodów do obaw. Zresztą - znów zmru-
żył oczy - gdyby nawet władza radziecka upadła, to i tak nikt was nie zdemaskuje. Ilu agentów car-
skiej ochrany ujawniliśmy po rewolucji? Kilku, a były ich tysiące, dziesiątki tysięcy! Wszystkie
wywiady świata chronią swoich ludzi. W razie choćby najmniejszego niebezpieczeństwa niszczy
się akta i dokumenty. Kto jak kto, ale wy naprawdę nie musicie się niczego bać!
- Nie boję się - powiedział Wadim - mam tylko wątpliwości, czy taka recenzja nie nasunie komuś
podejrzeń, że autor jest współpracownikiem…
- Pisujecie przecież mnóstwo recenzji. Mamy prawo wykorzystywać je dla potrzeb śledztwa. Czy
ktokolwiek miałby do was pretensje, gdybyśmy dołączyli do jakichś akt wycinek prasowy z waszą
recenzją? Nikt nie będzie was podejrzewać. Wprost przeciwnie: krytyk wyraża własne poglądy,
publikuje je na łamach gazet, podpisuje własnym nazwiskiem, wszystko jawnie, uczciwie, żadnej
konspiracji - Czy robiłby to, gdyby był naszym agentem?
Nie spuszczał wzroku z twarzy Wadima.
- Chronią was nasze plecy - powiedział dobitnie - za naszymi plecami - i tylko za nimi - jesteście
zupełnie bezpieczni. Gdyby nie nasze plecy, szanowny Wadimie Andriejewiczu, już dawno byście
beknęli… Nie, to nie pogróżki. Wierzymy w waszą szczerość, wierzymy, że chcecie pomagać partii
w walce z jej wrogami. Nie możemy jednak nie zwrócić uwagi na waszą nadmierną ostrożność, na
waszą przesadną powściągliwość. Zapewniam was, że nie macie się czego obawiać.
Wadim nie miał ochoty dociekać, co Altman rozumie przez nadmierną ostrożność, wiedział, o co
mu chodzi - NKWD potrzebuje informacji o rozmowach, zwłaszcza o rozmowach w szerszym gro-
nie, przy świadkach. Takich rozmów nikt dziś nie prowadzi, ludzie unikają kontaktów, wszyscy są
zastraszeni. Gdyby zgodził się pisać raporty o tych sprawach, nie miałby żadnego materiału, musi-
ałby zmyślać i kłamać. Znalazł optymalne rozwiązanie - pisuje recenzje, poufne, pod pseudonimem,
ale tylko recenzje, najzupełniej zgodne z oficjalną linią partii, mógłby z czystym sumieniem opubli-
kować je w prasie. Taki Jersziłow pisze jeszcze ostrzej i drukuje pod własnym nazwiskiem. Jego
artykuliki to gotowe akty oskarżenia. Jersziłow dostaje za nie honoraria, a Wadim pracuje dla nich
za darmo, można powiedzieć - dla idei.
Altman próbował co prawda wcisnąć mu kiedyś pieniądze, ale Wadim schował ręce za siebie:
„Co wy, co wy, w żadnym wypadku…”
- No jak to, przecież to wasza praca, moglibyście w tym czasie napisać artykuł do gazety i otrzy-
mać honorarium - Altman uczepił się tego słowa - potraktujcie te pieniądze jako honorarium. Nie
bójcie się, nie chcę pokwitowania.
Wadim nie dał się jednak namówić i nie wziął pieniędzy. Dobrze zrobił: na pewno urósł w oc-
zach Altmana, udowodnił, że ma swoją godność i działa z pobudek ideowych.
Być może Altman zameldował o tym swoim przełożonym i akcje Wadima wzrosły. A może wca-
le nie zameldował, tylko zatrzymał pieniądze dla siebie? Przecież nie chciał pokwitowania. Wi-
docznie nikt go nie rozlicza. Pójdzie do księgowości, odnotuje: „Wypłacono agentowi takiemu a ta-
kiemu…” No tak, poda nazwisko Wadima. Nieważne. Grunt, że Wadim ma czyste sumienie, że nie
wziął tych srebrników.
Jak się dowiedzieć, dlaczego aresztowano Siergieja Aleksiejewicza?
Wadim miał ochotę spytać Altmana, ale nie spytał. Bał się usłyszeć prawdę, bał się usłyszeć, że
jest sprawcą nieszczęścia starego fryzjera. To by było straszne! Lepiej milczeć, nie przypominać
Altmanowi tamtej sprawy, udawać, że się o niczym nie wie.
Temat poruszył sam Altman. Podczas któregoś spotkania wyciągnął z teczki protokół pierwszego
przesłuchania Wadima i podał mu.
- Przeczytajcie… O tu, w tym miejscu.
Pokazał palcem fragment tekstu. Było to zeznanie dotyczące Elsbeina, Jersziłowa, fryzjera Sier-
gieja Aleksiejewicza i dowcipu o Radku.
- Nie przyznaje się wasz fryzjer - powiedział Altman. - Wszystkiemu zaprzecza. Bydlak! -
Skrzywił się, pewnie przypomniał sobie przesłuchania Siergieja Aleksiejewicza. - Wytrzymały dzi-
adyga!
Spojrzał na Wadima.
- Przeczytaliście?
Wadim pokiwał głową. Odebrało mu mowę.
- Jutro o drugiej zgłosicie się na Łubiankę, dostaniecie przepustkę i wpadniecie do mnie. Prze-
prowadzimy konfrontację z fryzjerem.
- Co!? - Wadimowi zaparło dech. - Konfrontacja? Twarzą w twarz? Po co, dlaczego?
- Dlatego - Altman prztyknął palcem w protokół. - Potwierdzicie w jego obecności wszystko, co
tu podpisaliście.
- Ależ towarzyszu Altman - jęknął Wadim błagalnie - jak tak można? To znajomy naszej rodziny,
strzygł mnie od dziecka, znał moją zmarłą matkę, zna ojca, nie mogę zeznawać przeciwko niemu!
Altman podsunął mu protokół.
- Czy mówiliście wtedy prawdę?
- Oczywiście.
- No to ją potwierdzicie.
- Ale to przecież nic poważnego, drobiazg…
- Możliwe - zgodził się Altman. - Tym bardziej nie macie się czym przejmować.
- Ale to ja opowiadałem dowcip, nie on!
- To też potwierdzicie - uśmiechnął się Altman.
- A więc moje zeznania znajdą się w aktach sprawy?
- Tak, a co?
- Jak to pogodzić z moją pracą dla was?
- Zwyczajnie.
- Opowiedziałem dowcip i jestem wolny, a on tylko słuchał i siedzi w więzieniu. Co sobie pomy-
śli? Uzna mnie za prowokatora!
Altman wydął wargi.
- Po co takie wielkie słowa? Jaka prowokacja? Za prowokację surowo karzemy, zapamiętajcie
sobie! Po prostu opowiedzieliście dowcip i uczciwie się do tego przyznaliście. On zaś wysłuchał
dowcipu i nie tylko nie poinformował kogo trzeba, ale jeszcze zaprzecza, że w ogóle z wami rozma-
wiał, twierdzi, że nigdy nie powiedział: „Nie obeszło się bez Lwa Dawidowicza!” Dlaczego
wszystkiemu zaprzecza? Mógłby przecież powiedzieć: „Tak, słyszałem ten dowcip, lecz nie zwró-
ciłem na niego uwagi. Owszem, wspomniałem o Lwie Dawidowiczu, wszyscy teraz o nim mówią”.
I koniec! Nie byłoby żadnej sprawy! A on się wypiera - przypadek? Bynajmniej! Jesteście naiwni,
drogi Wadimie Andriejewiczu, bujacie w swoich literackich obłokach… Wróg jest perfidny. Gdy-
byście wiedzieli, jakie powiązania ma wasz niewinny fryzjer! To - wskazał protokół - pozornie wy-
gląda na błahostkę, drobiazg bez znaczenia, lecz za tym drobiazgiem kryje się bardzo wiele. Przes-
tańcie bawić się w sentymenty, dosyć tego: „znał od dziecka, znał nieboszczkę mamusię…” Chce-
my jednego: żeby powiedział prawdę, żeby wyjaśnił, dlaczego ją ukrywa. Widząc was zrozumie, że
musi to zrobić. Dla własnego dobra.

17
Konfrontacja odbyła się w gabinecie jakiegoś ważnego naczelnika, ale przy dużym biurku siedzi-
ał tylko Altman. Przy drugim, ustawionym prostopadle do tamtego, zasiadł Wadim.
Czekali na Siergieja Aleksiejewicza. Altman coś pisał, a Wadim nie odrywał wzroku od drzwi i
wzdrygał się przy najlżejszym szmerze na korytarzu. To straszne, straszne, straszne… Jak spojrzy
w tę znajomą twarz, jak zarzuci kłamstwo człowiekowi, którego zna od lat?! O Boże!
Czemu Siergiej Aleksiejewicz milczy, czemu się nie przyznaje? Przecież chodzi o głupstwo!
Osłania Wadima, nie chce go wydać? Szlachetny gest, tyle że zupełnie niepotrzebny. Wadim po-
wie tak: „Siergieju Aleksiejewiczu, rozumiem, że nie chce mnie pan zdradzić, ale może pan
wszystko powiedzieć. To ja jestem winien, ja opowiedziałem panu dowcip. Przyznałem się. Niech
pan potwierdzi, bardzo pana proszę, to ważne dla nas obu…” Drzwi otworzyły się niespodziewanie
i strażnik wprowadził do gabinetu jakiegoś starca.
W pierwszej chwili Wadim nie rozpoznał w tym żywym trupie Siergieja Aleksiejewicza: starzec
ledwie powłóczył nogami, miał zmasakrowaną twarz, głowa mu się trzęsła… Lewą ręką podtrzy-
mywał opadające spodnie, palce prawej dłoni zaś poruszały się bezustannie, obejmując niewidzial-
ne nożyczki. Widok tej nieszczęsnej dłoni wstrząsnął Wadimem. „O Boże - pomyślał - człowiek
dogorywa, a odruchy nie zanikają, zostają do końca…” Altman przyglądał się fryzjerowi przez
dłuższą chwilę, potem wskazał mu krzesło:
- Siadajcie, Fieoktistow!
Siergiej Aleksiejewicz usiadł. Nie patrzył na Wadima - może go nie poznał, może w ogóle nie za-
uważył.
- Obywatelu Fieoktistow! Czy znacie tego obywatela?
Siergiej Aleksiejewicz z trudem uniósł głowę, odwrócił ją w stronę Wadima.
Wadimowi wydało się, że w umęczonych oczach coś błysnęło i natychmiast coś zgasło; Siergiej
Aleksiejewicz znów opuścił głowę.
- Pytam, czy znacie tego obywatela?
Siergiej Aleksiejewicz przełknął ślinę i powiedział niewyraźnie:
- Znam.
Poruszył ustami i Wadim stwierdził, że fryzjer nie ma zębów.
- Jak się nazywa? Nazwisko!
- Wadim Andriejewicz… - wyszeptał starzec. - Marasiewicz…
- A więc potwierdzacie, że to wasz znajomy?
- Tak…
- W jakich okolicznościach go poznaliście?
- Strzygł się w naszym zakładzie…
- Inni też się u was strzygą?
- Tak.
- I wszystkich znacie? Znacie imiona i nazwiska swoich klientów?
- Stałych - tak… Tatuś pana Marasiewicza, Andriej Andriejewicz, profesor, jeszcze przed rewo-
lucją…
- Nie interesuje mnie, co było przed rewolucją - przerwał mu Altman. - Mówcie, co było po re-
wolucji. Jakie rozmowy prowadziliście z Marasiewiczem Wadimem Andriejewiczem?
- Żadnych - wymamrotał Siergiej Aleksiejewicz nie podnosząc głowy.
- A on z wami?
- On ze mną też.
- Opowiadał wam dowcipy polityczne?
Siergiej Aleksiejewicz opuścił głowę jeszcze niżej.
- Nie, nie opowiadał.
- A więc zaprzeczacie - złowieszczo powiedział Altman. - No to posłuchamy obywatela Marasi-
ewicza. Obywatelu Marasiewicz, znacie tego człowieka?
Wadim z trudem opanował drżenie głosu.
- Znam.
- Jego imię, nazwisko?
- Siergiej Aleksiejewicz Fieoktistow.
- Skąd go znacie?
- Strzygłem się w jego zakładzie fryzjerskim.
- Skąd znacie jego imię i nazwisko?
- Jak to skąd… Strzygę się u niego od piętnastu lat.
Pytania były idiotyczne, bezsensowne, ale Wadim rozumiał, o co chodzi; Altman zwraca się do
niego jak do oskarżonego, żeby Siergiej Aleksiejewicz nie nabrał jakichś podejrzeń. Bardzo spryt-
nie pomyślane!
- Obywatelu Marasiewicz! Czy obywatel Fieoktistow prowadził z wami rozmowy antyradziec-
kie?
- Ależ skąd, co wy - żachnął się Wadim. - Nigdy nie prowadził ze mną żadnych rozmów antyrad-
zieckich!
- A wy z nim?
- Ja też nie.
- Ejże - Altman udał zdziwienie - nie opowiadaliście mu dowcipów antyradzieckich?
- Opowiedziałem dowcip o Radku.
- O tym Radku, którego niedawno sądzono?
- Tak.
- Co to był za dowcip?
Wadim powtórzył dowcip.
- No i jak go oceniacie?
Wadim milczał.
- Pytam, jak oceniacie ten dowcip: jest radziecki czy antyradziecki?
- To tylko dowcip - bąknął Wadim.
- W którym powtarza się słowa Radka, tego szpiega i mordercy, o naszym wodzu, towarzyszu
Stalinie - dopowiedział Altman. - A więc, jaki to dowcip: radziecki czy antyradziecki?
- Antyradziecki - wykrztusił Wadim.
- A wy opowiedzieliście go obywatelowi Fieoktistowowi?
- Tak.
- W jakim celu?
- Bez żadnego celu, tak po prostu.
- Po prostu - powtórzył Altman. - A jak zareagował obywatel Fieoktistow?
- Pośmiał się i powiedział: „Nie obeszło się bez Lwa Dawidowicza!”
- Jakiego Lwa Dawidowicza?
- Chyba Trockiego.
- Co pomyśleliście o tej odpowiedzi?
- Że to takie powiedzonko.
- Co to znaczy - powiedzonko?
- No, komentarz do dowcipu.
- Co to znaczy „komentarz do dowcipu”?
- Wszyscy wiedzą o antyradzieckiej działalności Trockiego, mówi się o tym na procesach, więc
Siergiej Aleksiejewicz tak skomentował mój dowcip, wspomniał o powiązaniach Radka z Trockim.
- Ale dowcip opowiedzieliście w zeszłym roku, jeszcze przed procesem Radka?
- Tak.
- A dlaczego obywatel Fieoktistow już wtedy powiązał osobę Radka z Trockim? Skąd o tym wi-
edział?
Wadim wzruszył ramionami.
- No dobrze - Altman przerzucił papiery na biurku i z nienawiścią wbił wzrok w Siergieja Aleksi-
ejewicza. - Obywatelu Fieoktistow, słyszeliście zeznania obywatela Marasiewicza?
- Tak - szepnął Siergiej Aleksiejewicz.
- Czy opowiadał wam dowcip o Radku?
- Nie pamiętam.
- Mówiliście coś o Lwie Dawidowiczu Trockim?
- Nie, nigdy.
Altman uśmiechnął się.
- Siergieju Aleksiejewiczu - powiedział nagle Wadim - po co się pan upiera, po co pan zaprzec-
za? Przecież wziąłem całą winę na siebie, przyznałem się, że to ja opowiedziałem ten dowcip! Ja
będę za to odpowiadał, wyłącznie ja. Po co ten upór? Chce mnie pan osłonić? Nie potrzebuję żadnej
obrony, zapewniam pana!
Altman patrzył wyczekująco na Fieoktistowa. Fryzjer nie zareagował, nawet nie uniósł głowy.
- No cóż, zapiszemy to wszystko - powiedział Altman.
Pisał długo, potem odczytał protokół konfrontacji. Wadim potwierdził wcześniejsze zeznania, w
odpowiedziach Siergieja Aleksiejewicza przy każdym pytaniu figurowało słowo „zaprzeczam”.
- Macie uwagi? - spytał Altman Wadima.
Tekst nie budził zastrzeżeń, ale jego treść brzmiała przerażająco. Wadim zawahał się z odpowi-
edzią. Dlaczego Siergiej Aleksiejewicz milczy? Sam sobie kopie grób…
- Obywatelu Marasiewicz, macie uwagi? - powtórzył Altman z rosnącą irytacją.
- Nie mam.
- Podpiszcie.
Pokazał, w którym miejscu, Wadim podpisał.
- Obywatelu Fieoktistow, macie uwagi?
- Zaprzeczam - wyszeptał Siergiej Aleksiejewicz.
- Właśnie tak tu napisałem. Wstańcie!
Siergiej Aleksiejewicz wstał z widocznym wysiłkiem.
- Podejdźcie tutaj!
Siergiej Aleksiejewicz dowlókł się do biurka. Altman podsunął mu protokół.
- Przeczytajcie!
Siergiej Aleksiejewicz przeczytał.
- Podpiszcie.
Podpisał.
Altman nacisnął guzik, wszedł strażnik.
- Odprowadzić!
Siergiej Aleksiejewicz uniósł nagle głowę i popatrzył Wadimowi prosto w oczy;
Wadim poczuł, że blednie.
- Ech, Wadimie Andriejewiczu, Wadimie Andriejewiczu… Altman rąbnął pięścią w stół: - Co,
rozmówki? Wyprowadzić!
Strażnik brutalnie popchnął fryzjera, wyprowadził go.
- Widzicie, co to za ziółko? - sapnął Altman. - Męczymy się z nim od trzech miesięcy.
Uparte bydlę.
- Z powodu jednego dowcipu?
- Dowcip to głupstwo, tu chodzi o większą rzecz. A propos, nie wiecie, czy Fieoktistow utrzymu-
je jakieś kontakty z wojskowymi?
- Z wojskowymi? Nie mam pojęcia.

18

Sergo Ordżonikidze spoczął pod murem kremlowskim.


Gazety poświęcały mu całe kolumny. Kraj pogrążony był w żałobie po drogim towarzyszu Ser-
go, ulubieńcu narodu, dowódcy przemysłu ciężkiego. W prasie publikowano listy wstrząśniętych do
głębi uczonych, pisarzy, artystów, przodowników pracy, przedstawicieli wojska i kadry technicznej.
Nie obeszło się bez podstępnego ataku wroga. Pewien czeczeński poeta ogłosił drukiem wiersze
okolicznościowe. Pochwalono je na zebraniu związku pisarzy czeczeńskich.
Uszczęśliwiony tym poeta obiecał: „Kiedy umrze towarzysz Stalin, napiszę jeszcze lepsze!”
Trzeba było durnia rozstrzelać.
Ze względu na uroczystości pogrzebowe przesunięto o kilka dni plenum KC, obrady rozpoczęły
się dwudziestego trzeciego lutego. Teraz wszystko powinno pójść jak z płatka.
Bucharina i Rykowa należy aresztować wprost z sali obrad, w obecności członków KC i kandy-
datów do KC. Później odbędzie się proces pokazowy. Bucharin i Rykow przyznają się do każdego
przestępstwa, jakie się im zarzuci.
Ile razy kajał się Bucharin? Zrobi to jeszcze raz. Jak Lenin mógł wymienić w swoim „testamen-
cie” człowieka, o którym sam mawiał, że jest „miękki jak wosk”? Czy wódz może być „miękki jak
wosk”? Słusznie Trocki mawiał o nim:»Kolka Bałabołkin«- szmata, mięczak, gaduła! W czasach
pokoju brzeskiego lewi eserzy proponowali Bucharinowi, żeby aresztował Lenina i utworzył nowy
rząd. Bucharin odmówił i poinformował Lenina o propozycji. Lenin pod słowem honoru zobowi-
ązał go do milczenia. Bucharin oczywiście nie umiał utrzymać języka za zębami. Po śmierci Lenina
wszystko wygadał, w dodatku publicznie, że niby proszę, do czego prowadzą walki frakcyjne. A te-
raz, po prawie dwudziestu latach ON wykorzystał to przeciwko Bucharinowi: widzicie, towarzys-
ze? Spiskował z eserami, chciał aresztować Lenina, sam o tym mówił! Do NIEGO eserzy nie przy-
szli, a do Bucharina - owszem. JEMU nie składali takich propozycji, a Bucharinowi - składali. Od-
mówił, nie odmówił - a kto go tam wie? Może się zgodził, tylko coś im nie wyszło. Jeśli odmówił,
to wyłącznie ze strachu, uznał pomysł za nierealny. Poinformował Lenina? A gdzie dowody, że to
prawda? Lenin nie żyje, nie potwierdzi.
Oto efekty gadulstwa. Ludzie zapamiętają jedno: że Bucharin chciał uwięzić Lenina.
Lekkomyślność? Możliwe. Ale skoro jesteś lekkomyślnym gadułą, to nie pchaj się na świecznik,
nie graj roli „ulubieńca partii”. ON od dawna chciał się pozbyć Bucharina. W połowie lat dwudzi-
estych, po rozbiciu opozycji zinowiewowskiej ON miał nadzieję, że skłóci „prawych”, oderwie
Rykowa od Bucharina, powie: „Aleksieju, powinniśmy działać wspólnie…” Aleksiej odmówił. Te-
raz zapłaci za tę odmowę.
Przed dwoma miesiącami, na grudniowym plenum KC, Bucharin jeszcze się stawiał.
Jeżow oskarżył go, że wraz z Rykowem utrzymywał kontakty z trockistami i wiedział o ich dzi-
ałalności terrorystycznej. Bucharin krzyknął:
- Milczeć! Milczeć! Milczeć!
Co za chamskie okrzyki? Nikt go nie poparł. Jedynie Ordżonikidze zadał kilka pytań, próbował
podważyć oskarżenia Jeżowa. Nie podważył. ON powiedział:
- Towarzysze, nie śpieszmy się z decyzją. Przeciwko Tuchaczewskiemu też wysunięto poważne
zarzuty, ale przeanalizowaliśmy je i towarzysz Tuchaczewski może spać spokojnie.
Po czym zaproponował, by sprawę Bucharina i Rykowa uznać za otwartą, kontynuować śledztwo
i wstrzymać się z decyzją do następnego plenum KC.
Dlaczego dokonał takiego manewru? Dlatego, że najpierw należało przeprowadzić styczniowy
proces Radka-Piatakowa-Sokolnikowa, a dopiero potem wrócić do Bucharina. I do Tuchaczewski-
ego.
Plenum przychyliło się do jego wniosku. Proces przyniósł potwierdzenie słuszności zarzutów.
Cały kraj, cały świat usłyszał nazwiska Bucharina i Rykowa. W ciągu tych dwóch miesięcy Bucha-
rinowi codziennie dostarczano protokoły przesłuchań jego byłych stronników, jego byłych uczniów
z Instytutu Czerwonej Profesury. Tylko szesnastego lutego otrzymał dwadzieścia takich protokołów
- niech czyta… Do tego dochodziły bezustanne wezwania na konfrontacje z Sokolnikowem, Piata-
kowem, Radkiem i byłymi uczniami, na przykład z Astrowem.
W wyniku tej kampanii Bucharin całkiem się rozkleił. Ogłosił głodówkę, stwierdził, że nie zjawi
się na plenum, dopóki partia nie wycofa zarzutów. Zawsze był naiwnym dziwakiem. Kogo chce
nastraszyć domową głodówką? ON zlecił kiedyś Jagodzie, by głodówkę uznawać za naruszenie
przepisów więziennych, za kontynuację działalności kontrrewolucyjnej w więzieniu.
Bucharin wymyślił coś nowego - głodówkę w domu, u boku młodziutkiej żony. Jak udowodni, że
naprawdę nic nie je?
ON ukarał go za tę głodówkę. Jako punkt pierwszy porządku obrad plenum wprowadził kwestię:
„O antypartyjnym postępowaniu N. Bucharina w związku z jego głodówką protestacyjną”. Punkt
drugi - „O N. Bucharinie i A. Rykowie”.
Przyszedł Bucharin na plenum, nie wytrzymał. Nie przerwał głodówki, ale przyszedł.
Zebrani przywitali go wrogo. ON obserwował salę: nie unikali Bucharina tylko dwaj ludzie, do-
wódca armii Uborewicz i Akułow. Akułow nawet coś powiedział, pewnie dodawał otuchy…
A przecież i oni otrzymywali kopie zeznań, obciążających Bucharina. Tak, to manifestacja, a nie
powitanie.
Potem Bucharin upadł w przejściu. Udał, że mdleje z głodu. Skoro jest taki słaby, to jakim cudem
dowlókł się do sali obrad? Miał może nadzieję, że „z powodu choroby” plenum odłoży jego spra-
wę? Przeliczył się.
ON podszedł do Bucharina:
- Nikołaju, przeciwko komu prowadzisz tę głodówkę? Przeciwko Komitetowi Centralnemu Par-
tii? Popatrz na siebie. Jak ty wyglądasz! Proś plenum o przebaczenie!
- Po co - wyszeptał Bucharin - skoro i tak mnie wydalicie?
- Nikt nie ma zamiaru wydalać cię z partii. Idź, idź, proś o przebaczenie, wiesz, że źle postąpiłeś!
Tak mu powiedział. Po cichu. Nikt inny nie słyszał. Tylko Bucharin.
I uwierzył, dureń, od razu poweselał, wstał z podłogi i zaczął przepraszać za głodówkę. Coś tam
bąknął o fałszywych zarzutach, ale zreflektował się, zamilkł. Zszedł z trybuny i znów usiadł na pod-
łodze. Ciekawe, co chciał przez to osiągnąć?
Siedząc na podłodze wysłuchał referatu Jeżowa. Tym razem Jeżow oskarżał go o terror, przygo-
towania do zamachu stanu, współpracę z trockistami i zinowiewowcami, organizowanie powstań
kułackich i zabójstwo Kirowa. Bucharin siedział bez słowa i popatrzył na NIEGO - liczył, że ON
zabierze głos w jego obronie. ON nie zabrał głosu, zamiast NIEGO wystąpił Mikojan, który nazwał
Bucharina i Rykowa wrogami partii i ludu. Potem zarządzono przerwę do dnia następnego.
W domu Bucharin zjadł kolację - wyświadczył partii tę łaskę i nazajutrz zjawił się na plenum
syty, znów popatrzył na NIEGO, czekał, kiedy ON mu pomoże. O nie, kochany Bucharczyku, sam
nazwałeś towarzysza Stalina „Dżyngis-chanem z telefonem”, a Dżyngischanowie, jak wiadomo, nie
są skłonni do litości.
Następnego dnia przemawiał Mołotow, po nim Kaganowicz - ci poszli na całego.
Mołotow powiedział tak:
- Aresztujemy was i przyznacie się! Prasa faszystowska twierdzi, że nasze procesy są prowoka-
cją. Nie przyznając się do winy potwierdzicie, że jesteście faszystowskim najmitą.
Nikt nie bronił Bucharina. Wszyscy byli przeciwko niemu, przerywali, gdy powiedział: „Trudno
mi żyć”, nawet ON przerwał: „A nam łatwo?” ON nie zabrał głosu. Zaproponował jedynie powoła-
nie komisji, która opracowałaby projekt decyzji w sprawie Bucharina i Rykowa. Plenum powołało
komisję. Trzydziestu sześciu członków, Mikojan jako przewodniczący.
Na posiedzeniu komisji wypowiedziało się dwudziestu mówców. Zgłosili następujące wnioski:
Jeżowa, Budionnego, Manuilskiego, Szwernika, Kosariowa i Jakira - rozstrzelać.
Siedmiu: Postyszewa, Kosiora, Pietrowskiego, Antipowa, Nikołajewa, Szkiriatowa i Chruszczo-
wa - oddać do dyspozycji sądu. Większość członków, łącznie z Krupską i Uljanową, głosowała za
uwzględnieniem JEGO najłagodniejszej sugestii - żeby wydalić z partii, a sprawę przekazać nie do
sądu, lecz do NKWD.
Podejrzanych oczywiście też.
Bucharina i Rykowa aresztowano na sali, w trakcie plenum, dwudziestego siódmego lutego.
Trzeciego marca, na tym samym plenum, towarzysz Stalin powiedział:
- Sabotażyści, dywersanci, wrogowie i agenci obcych wywiadów przeniknęli do wszystkich in-
stytucji i organizacji. Kierownictwo tych organizacji wykazało brak czujności. Dopóki jesteśmy ok-
rążeni przez kraje kapitalistyczne, będą u nas działać szpiedzy, terroryści i mordercy. Siła szpiegów
i dywersantów polega na tym, że noszą legitymacje partyjne. Słabość naszego narodu polega na
ślepym zaufaniu do ludzi z legitymacjami partyjnymi. Sabotażyści, szpiedzy i dywersanci potrafią
się maskować. Udając pracę dla kraju czekają na wybuch wojny, by w decydującej chwili podjąć
swą wrogą działalność.
Tak oto na lutowo-marcowym plenum w 1937 roku towarzysz Stalin oficjalnie wypowiedział
własnemu narodowi wojnę, rozpoczętą dziesięć lat wcześniej.
Historycy obliczyli, że na początku 1937 roku w więzieniach i obozach przebywało pięć mili-
onów ludzi. Od stycznia 1937 roku do grudnia 1938 represjonowano jeszcze siedem milionów. Mi-
lion rozstrzelano, dwa miliony zginęły w łagrach.

19

Rodzice Charlesa mieszkali w Algierze, ojciec piastował wysokie stanowisko we francuskiej ad-
ministracji kolonialnej. Pisywali listy, załączali czułe pozdrowienia i ucałowania dla synowej, a
Charles przesyłał im równie serdeczne pozdrowienia od Wiki.
Każdego ranka Suzanne podawała śniadanie: kawę, mleko, rogaliki, masło śmietankowe, dżem.
Po śniadaniu Charles pracował w swoim gabinecie, a około drugiej Suzanne informowała madame,
że nakryto już do obiadu. Jadali jednak przeważnie w restauracjach. Wika uwielbiała paryskie resta-
uracje i kawiarnie - miła atmosfera, wszyscy się do ciebie uśmiechają, w Moskwie pójście do resta-
uracji jest wydarzeniem, a tutaj to naturalny element życia paryżan. Nie ma portierów i szatniarzy,
wieszasz płaszcz na zwyczajnym wieszaku albo rzucasz go na oparcie krzesła, maitre d’hotel pro-
wadzi cię od drzwi do wygodnego stolika, nie przysiadają się żadni nieznajomi, usłużni kelnerzy
podają menu - wybieraj… Wika miała już swoje ulubione lokale, na przykład restaurację „Rotonde”
- stamtąd bulwarem Raspail do domu, wspaniały spacer przed snem. Bywała tam jednak niezbyt
często, nigdy nie wiedziała, dokąd Charles ją zabierze - do „Rotonde” nad Sekwaną czy do resta-
uracji w jakiejś innej dzielnicy: wszystko zależało od spraw, które miał załatwić.
Któregoś dnia powiedział, że pójdą wieczorem do „Closerie des Lilas” - umówił się tam z pew-
nym znajomym.
- Spodoba ci się ten lokal, można spotkać znane osobistości, bywał w nim Hemingway, ale teraz
jest w Hiszpanii…
Kawiarnia mieściła się na rogu bulwaru Montparnasse i Avenue de l’Observatoire.
Charles obiecał pokazać Wice obserwatorium, od którego ulica wzięła swoją nazwę, lecz było
zamknięte.
Czekali na zielone światło. Patrząc na przejeżdżające samochody Wika przytuliła się do męża:
- Nie mogę uwierzyć, że jestem w Paryżu, z tobą… Czasem mam wrażenie, że to tylko sen…
„Closerie des Lilas” rzeczywiście była uroczym miejscem. Przytulnie, sympatycznie. Wielu gości
witało się z Charlesem. Znajomy - dziennikarz pomachał do nich ręką, usiedli przy jego stoliku.
Wika też brała udział w rozmowie, od czasu do czasu wtrącała jakieś słowo. Pęczniała przy tym z
dumy: tak przyjemnie jest mówić po francusku!
Kończyli już kolację, Wika zastanawiała się nad deserem, podniosła wzrok znad karty dań i za-
trzymała go na starszym panu, który właśnie wszedł do kawiarni. Średniego wzrostu, mniej więcej
sześćdziesiąt lat, okulary w rogowej oprawie, głębokie pionowe zmarszczki na czole. Wika zwróci-
ła na niego uwagę, gdyż w kawiarni na ułamek sekundy zapadła cisza - wejście starszego pana ze-
lektryzowało gości. Istotnie, w wyrazistej i stanowczej twarzy było coś, co nakazywało szacunek.
Mężczyzna położył płaszcz na oparciu krzesła, rozejrzał się, zauważył Charlesa, podszedł do ich
stolika, ukłonił się.
Charles wstał, uścisnęli sobie dłonie.
- Drogi panie, proszę przekazać redaktorowi, że jestem bardzo wdzięczny za artykuł o mojej ksi-
ążce.
- Nie mogło być inaczej, monsieur Gide, to znakomita książka.
- Nie wszyscy tak uważają.
- Nie znają Rosji. Nie zdołali jej zobaczyć i zrozumieć tak jak pan. Spędziłem tam kilka lat, więc
mogę z pełnym przekonaniem podziwiać pańską przenikliwość i zmysł obserwacji. Nieszczęsny
kraj… Jedyne, co było w nim dobrego, przywiozłem ze sobą do Francji…
Przedstawił Wikę.
Gide ujął jej dłoń, uśmiechnął się życzliwie:
- Wiktoria! To rzeczywiście pani zwycięstwo. Mam nadzieję, że będzie pani pierwszą Rosjanką,
która przeczyta moją książkę. Nie wiem tylko, czy wszystko się w niej pani spodoba.
- Ależ na pewno! - Wika odwzajemniła uśmiech. - Mój mąż tyle mi o niej opowiadał, tak się za-
chwycał… Polegam na jego opinii.
W domu Charles powiedział:
- Andre Gide to najlepszy współczesny pisarz francuski. Bardzo go cenię. Jak myślisz, ile ma lat?
- Około sześćdziesiątki.
- Sześćdziesiąt osiem. Czytałaś w Moskwie jego książki?
- Nie - przyznała się Wika.
- W Rosji wydano dużo książek Gide’a. Nawet dzieła zebrane. Był gorącym zwolennikiem Zwi-
ązku Radzieckiego.
Charles podszedł do półki, sięgnął po jakiś tom, otworzył.
- Posłuchaj, co pisał przed pierwszym wyjazdem do ZSRR: „Przed trzema laty mówiłem o mojej
miłości do Związku Radzieckiego, o fascynacji tym krajem. Tam dokonywał się bezprecedensowy
eksperyment, napełniający nasze serca nadzieją, stamtąd miał nadejść tak oczekiwany postęp, tam
rodziła się idea, zdolna porwać całą ludzkość… Losy kultury wiązaliśmy z istnieniem Związku Ra-
dzieckiego. Będziemy go bronić!”
Spojrzał na Wikę i powiedział:
- Piszę teraz esej o twórczości Gide’a i pamiętam jego słowa z początku lat trzydziestych: „Gdy-
by Związek Radziecki zażądał ode mnie życia, poświęciłbym je bez wahania”.
Przerzucił kilka kartek:
- A to napisał po powrocie: „W Związku Radzieckim ustalono raz na zawsze, że wszyscy muszą
wyznawać identyczne poglądy… Każdego ranka "Prawda" informuje, co należy wiedzieć, o czym
myśleć i w co wierzyć… Gdy rozmawiasz z jednym Rosjaninem, rozmawiasz ze wszystkimi, z ca-
łym społeczeństwem. Świadomość tej identyczności wpaja się już od dziecka… Czy powszechną w
ZSRR tendencję do zwalczania ludzkiej indywidualności można uznać za postęp? Nigdzie, w żad-
nym kraju poza ZSRR i hitlerowskimi Niemcami umysły nie są tak zniewolone, zastraszone, kont-
rolowane. Nigdzie i nigdy nie widziałem tak nisko opuszczonych głów”.
Charles znów popatrzył na Wikę.
- Oczywiście, wszyscy siedzą jak mysz pod miotłą - powiedziała po rosyjsku.
Myślała po rosyjsku i nie mogła tak od razu przestawić się na francuski.
- Ciekawe są też jego rozważania o władzy, posłuchaj: „To dyktatura jednego człowieka, a nie
proletariatu… Likwidacja opozycji otwiera drogę terrorowi. Zakneblowany, uciskany pod każdym
względem naród nie ma żadnej możliwości oporu i obrony. Dyktator wywyższa jednostki najbard-
ziej podłe, służalcze i nikczemne. Im gorsi ludzie, tym bardziej Stalin może być pewien ich lojal-
ności. Najlepsi giną, najlepszych się likwiduje. Niebawem Stalin stanie się nieomylną wyrocznią,
gdyż nikt w jego otoczeniu nie będzie zdolny do samodzielnego myślenia. To znamienna cecha des-
potyzmu - tyran dobiera sobie nie myślących, lecz posłusznych”.
Odłożył książkę.
- Nie nudzi cię to?
- Ależ skąd! Pierwszy raz słyszę coś takiego… Oczywiście wszystko to wiem, rozumiem, ale Gi-
de pisze tak celnie, tak dobitnie…
- Rzeczywiście, to wspaniały pisarz. Posłuchaj jeszcze tego: „Społeczeństwu wpojono przekona-
nie, że za granicą jest gorzej niż w ZSRR. Dlatego każdy robotnik wychwala reżim, stąd pewi-
en»kompleks wyższości«. Ludzie ci wyobrażają sobie, że poza granicami Związku Radzieckiego
panuje wieczny mrok; w świecie kapitalistycznym wszyscy siedzą w ciemnościach i marzną. Na
plaży w Soczi wczasowicze koniecznie chcieli od nas usłyszeć, że we Francji nie ma tak znako-
mitych warunków wypoczynku. Przez grzeczność nie uświadomiliśmy ich, że we Francji plaże są o
wiele ładniejsze”.
- Typowa rosyjska mania wielkości - powiedziała Wika. - Byłam w Soczi. Komfortowo wypo-
czywają tylko kuracjusze z sanatoriów, inni leżą na plaży ściśnięci jak śledzie, a potem sterczą w
kolejkach do obskurnych stołówek. Czy Gide zna rosyjski?
- Ani słowa.
- Zadziwiające, jak trafne są jego obserwacje, przecież na pewno tak jak wszystkim cudzoziem-
com pokazywano mu tylko to, co najlepsze.
Charles znów zajrzał do książki.
- Jeszcze jedno ciekawe spostrzeżenie: „Żeby uniknąć donosu, należy donieść samemu. Donosi-
cielstwo wyniesiono do rangi cnoty obywatelskiej”.
Wika oblała się rumieńcem, przeszył ją dreszcz, nerwowo poruszyła się w fotelu.
Charles spojrzał na nią pytająco.
- Noga mi zdrętwiała - wyjaśniła. - Poczytaj jeszcze, to strasznie ciekawe.
Na szczęście zdołała się opanować. Skąd ten strach? Przecież wszystko minęło: Szarok, Marosie-
jka, zobowiązanie - wszystko, wszystko zostało po tamtej stronie granicy… A granica, jak wiadomo
- na głucho, na amen. Mimo to Wice zrobiło się zimno.
- Posłuchaj jeszcze: „Wystawy moskiewskich sklepów mogą przyprawić o ból głowy. Towary są
tandetne i brzydkie…”
Wika wybuchnęła śmiechem. - Święta prawda!
- Dalej: „Grupa górników francuskich, przebywając w ZSRR, po koleżeńsku zastąpiła w jednej z
kopalń brygadę radziecką; bez wysiłku, zresztą nieświadomie, przekroczyła stachanowską normę
wydobycia. Robotnik radziecki stał się umęczonym wołem roboczym, istotą zastraszoną, zaszczutą,
pozbawioną elementarnych warunków bytowych, a nawet prawa do skargi…” Charles odłożył ksi-
ążkę, wziął Wikę za rękę:
- Sprawiłem ci przykrość?
- Dlaczego, kochany?
- To niezbyt przyjemne słuchać takich rzeczy o własnej ojczyźnie. Przecież Rosjanie są wielkimi
patriotami, prawda?
- Tak, jestem Rosjanką, ale nie mam nic wspólnego z Sowietami. Nic a nic!
- Mówiłem ci, że piszę esej o tej książce - uśmiechnął się - uchodzę tu za eksperta od spraw Ro-
sji.
- Jesteś ekspertem - powiedziała Wika.
- Którego nie lubi lewica… Nota bene oni nie lubią też Gide’a.
- Komuniści?
- Komuniści, lewicowcy… Romain Rolland, Louis Aragon, Andre Malreaux i wielu innych. To
utalentowani ludzie, ale bardzo krótkowzroczni i naiwni. Przeczytam ci jeszcze coś, chcesz?
- Oczywiście, oczywiście…
Była już trochę zmęczona i nudziło ją słuchanie o Aragonie i Malreaux, o których nie miała zie-
lonego pojęcia, lecz nic nie dała po sobie poznać. Trudno, trzeba wytrzymać. Charles zawsze powi-
nien znajdować w niej wdzięczną słuchaczkę, to jeden z warunków ich dalszego szczęśliwego po-
życia.
- A więc - ciągnął dalej Charles - posłuchaj: „Od artysty, od pisarza, od malarza żąda się wyłącz-
nie posłuszeństwa. Taki stan umysłów jest zabójczy dla kultury. Sztuka, która popada w zależność
od ortodoksyjnej ideologii, choćby bardziej postępowej, przestaje być sztuką i ulega zagładzie. Re-
wolucja musi dać artystom wolność. Bez wolności sztuka traci sens i znaczenie. Wybitny pisarz,
bitny malarz zawsze jest nonkonformistą, zawsze płynie pod prąd”.
- Świetnie powiedziane.
- Prawda? Zresztą Gide kończy akcentem optymistycznym: „Pisząc o Związku Radzieckim mam
na myśli tych, którzy nim rządzą. Nawet błędy jednego państwa nie są w stanie skompromitować
idei. Musimy wierzyć, że będzie lepiej. Nie traćmy nadziei. W przeciwnym razie ten wspaniały, bo-
haterski naród, tak bardzo zasługujący na naszą miłość, przekształci się w masę spekulantów, katów
i ofiar”.
Wika wyciągnęła rękę:
- Pokaż mi tę książkę.
Przeczytała kilka linijek, przebiegła wzrokiem dalszy ciąg tekstu i oznajmiła z radością:
- Wiesz, prawie wszystko rozumiem! Mam kłopoty z pojedynczymi słowami.
- Porozmawiaj z mademoiselle Iriną, niech włączy Gide’a do twoich lektur.
Mademoiselle Irina uczyła Wikę francuskiego, przychodziła dwa razy w tygodniu.
Wika nie usłuchała Nelly Władimirowny: mademoiselle Irina była emigrantką.
Urodziła się w Rosji, w rodzinie szlacheckiej, potem - Krym, Turcja, Bułgaria i wreszcie Francja.
Ukończyła Sorbonę, w Paryżu, jak powiedział Charles, cieszyła się opinią najlepszej nauczycielki,
ale udzielała lekcji w domach uczniów. Sympatyczna, wykształcona, kulturalna, nie wciągała Wiki
w żadne swary emigrantów i w ogóle nie rozmawiała z nią na te tematy.
Cierpliwie, z łagodnym uśmiechem kazała powtarzać jedno słowo po dwadzieścia razy, zadawała
prace domowe - czytanie, pisanie, tłumaczenie, chwaliła swoją uczennicę, Wika pierwszy raz w
życiu uczyła się dużo i intensywnie. Co tydzień Charles wręczał mademoiselle Irinie kopertę z pi-
eniędzmi za lekcje.
- Doskonale - powiedziała mademoiselle Irina o książce Gide’a. - Ja też bardzo lubię tego pisar-
za. Na następną lekcję proszę przetłumaczyć pierwsze pięć stron.
Dwa razy w tygodniu Wika szła z Suzanne na targ i wracała zupełnie oszołomiona.
Po moskiewskiej nędzy i szarzyźnie nie chciało jej się wierzyć, że na świecie może istnieć taka
obfitość wszystkiego.
W domu z dumą opowiadała Charlesowi, jak korzystnie kupiła szparagi i grzyby albo sole, jedną
z najdroższych ryb - wyobraź sobie, dziś kosztowała wyjątkowo tanio, prawdziwa okazja!
Charles uśmiechał się, rozczulało go przeświadczenie Wiki, że oszczędzając centymy powiększa
ich majątek.
Po obiedzie Charles udawał się do redakcji, był komentatorem politycznym prowadził stałą ru-
brykę w gazecie, dużo pracował, czasem znikał na kilka dni - wyjeżdżał do Londynu, Berlina,
Rzymu, często wyruszał w podróż prosto z redakcji, w takich przypadkach dzwonił do Wiki z mias-
ta i uprzedzał o wyjeździe przez cały ten czas zdołał poświęcić żonie tylko dwie niedziele: raz po-
kazał jej Pałac Inwalidów, chciał, żeby zobaczyła kościół i sarkofag z czerwonego granitu kryjący
prochy Napoleona, następnym razem zwiedzili Wersal.
W chwilach wolnych od lekcji i zakupów na targu Wika spacerowała po Paryżu.
Niedaleko od ich domu, na bulwarze Saint-Germain znajdowała się stacja metra - Solferino, tuż
obok była Sekwana, Quai d’Orsay i dworzec Gare d’Orsay, nie wiadomo, czy bulwar wziął nazwę
od dworca, czy odwrotnie.
Początkowo Wika zatrzymywała się przed wystawami, ale natychmiast jak spod ziemi wyrastał
jakiś chłystek i zaczepiał ją. Odchodziła, a jeśli szedł za nią, skręcała do sklepu. Kupowała tylko
drobiazgi: perfumy, kosmetyki, czasem ładną nocną koszulę, coś z bielizny osobistej, pantofle, far-
tuszek do kuchni. Pokazywała zakupy Charlesowi, wszystkie mu się podobały. Z oburzeniem opo-
wiadała o podrywaczach.
- Kochanie, nie powinnaś oglądać wystaw - śmiał się Charles - przed wystawami wystają tylko
turyści i ubogie starsze panie, których nie stać na zakupy.
Rozmowa ta miała nieoczekiwany finał. Charles zaczął przepraszać Wikę:
- Zaniedbuję cię. Oglądasz wystawy, a więc chciałabyś coś sobie kupić. Moje biedactwo! Musi-
my wybrać się do jakiegoś salonu mody. Idzie wiosna, a ty nie masz co na siebie włożyć.
- To nic pilnego - Wika skromnie spuściła oczy, ale po chwili spytała: - A dokąd chcesz mnie
zabrać, może do „Caroline”?
Uniósł brwi:
- O, znasz „Caroline”?
- Słyszałam o tym salonie jeszcze w Moskwie. Jeśli któraś z moich przyjaciółek zdobyła paryski
ciuch, mówiło się, że to z „Caroline”.
- Dobrze, może być „Caroline” - zgodził się Charles. - Zadzwonię do właściciela, zamówimy kil-
ka sukienek, garsonek, wybierzesz, co zechcesz.

20

Dzwonił nowy dyrektor szkoły, dopytywali się o Ninę towarzysze z rajkomu i jacyś nieznajomi.
Dzwonili w dzień, gdy Waria była w pracy, o telefonach informowali ją sąsiedzi i też pytali: „Gdzie
jest Nina?” Waria wzruszała ramionami:
- A skąd ja mogę wiedzieć? Pewnie pojechała na jakieś seminarium.
Codziennie po pracy zaglądała na pocztę. Pierwsza depesza przyszła Kostromy: „W porządku,
całuję”. Kolejno nadchodziły identyczne depesze z Kurgany, Nowosybirska, Krasnojarska -
wszystkie bez podpisu. I wreszcie z Chabarowska: „Dojechałam, ucałowania ode mnie i od Maksa”.
Waria natychmiast zadepeszowała do Maksa: „Zdrowa, pracuję, uczę się, całuję wszystkich, Wa-
ria”. Powinni się domyślić, że u niej też wszystko w porządku, nie ma kłopotów, nie została aresz-
towana.
A po pewnym czasie o Ninie zapomniano. Nikt nie dzwonił, nie przychodził, nie pytał.
Uff, załatwione, z Maksem jest bezpieczna, teraz chroni ją armia - podpora władzy, podpora Sta-
lina, nasi sławni czołgiści, artylerzyści - kto jeszcze? Aha, nasi sławni kawalerzyści.
Waria przypomniała sobie pożegnanie podchorążych w Domu Armii Czerwonej. Trzy lata temu
uważała wojsko za tak romantyczne! Świeżo upieczeni oficerowie w nowiutkich mundurach, zgrab-
ni, przystojni, ich porywający taniec… Wszystko się zmieniło.
Mundury noszą oprawcy z NKWD. I Jura Szarok. Waria spotkała go kiedyś na ulicy i od tej
chwili znienawidziła ludzi w mundurach. Nota bene NKWD dokonuje aresztowań także wśród wo-
jskowych.
W kamienicy Warii mieszkał były carski generał, który w czasie wojny domowej walczył po
stronie czerwonych, wykładowca Akademii Wojskowej, taki prawdziwy stary generał, siwe bokob-
rody, binokle. Aresztowali go! A proces Murałowa? Pamiętała nagłówki gazet przed 1 Maja i rocz-
nicą rewolucji: „Prowadzenie parady powierzono mnie. Murałow”. Okazał się szpiegiem japońsko-
niemieckim. Śmiechu warte! No tak, ale Maksowi Kostinowi nic nie grozi. To zwykły żołnierz. Ni-
ezbyt rozgarnięty, ale poczciwy i sympatyczny chłopak.
Nina jest bezpieczna. Komu przyjdzie do głowy szukać jej na Dalekim Wschodzie?
O całej sprawie Waria opowiedziała tylko Sofii Aleksandrownie. Nie miały przed sobą tajemnic.
- Dobrze zrobiłaś - powiedziała Sofia Aleksandrowna. - Podobno w szkole Niny aresztowano nie
tylko dyrektorkę, lecz także któregoś z nauczycieli. I Paramonowa, ucznia, chodził do dziesiątej
klasy, mieszka w naszym domu. W piątej klatce, znasz go, prawda? I pomyśleć, że wszystko przez
to nieszczęsne popiersie Stalina!
- A co pani myśli, nie za takie rzeczy zamykają! Wystarczy byle głupstwo.
- Ninie musi być ciężko - zauważyła Sofia Aleksandrowna. Tak wierzyła…
W jej głosie brzmiało szczere współczucie. Minął czas, gdy miała za złe przyjaciołom Saszy ich
obojętność, gdy zadręczała się myślą, że wszystkim jest dobrze, a jej synowi źle. Teraz wszystkim
jest źle, wielkim i maluczkim, wszyscy giną, Mark rozstrzelany, Iwan Grigoriewicz w więzieniu,
Nina ucieka… A Sasza wraca! Czy wróci?
Liczyła dni. Jeśli zostanie zwolniony w terminie, jeśli od razu otrzyma dokumenty, to dotrze do
linii kolejowej dziesiątego lutego i natychmiast zadepeszuje. Oczywiście załatwienie dokumentów
może się przeciągnąć, wędrówka przez zimową tajgę też nie będzie łatwa, trzeba doliczyć ze dwa
tygodnie. I czekać do dwudziestego piątego. Jeżeli Sasza nie zadepeszuje… Sofia Aleksandrowna
wolała o tym nie myśleć.
Mówiła o swoich obliczeniach Warii, Waria również liczyła dni, rachowała na palcach, prze-
konywała, że wszystko potrwa krócej, i cieszyły się obie. Waria wiedziała, że Saszy nie wolno wró-
cić do Moskwy. No cóż, będzie musiała pojechać do niego. Zamienić pokój na mieszkanie w miejs-
cu osiedlenia Saszy, znajdzie tam pracę, studia ukończy zaocznie. Zamieszkają w jakimś miastecz-
ku - im mniejszym, tym lepiej, tym bezpieczniej.
Najlepiej byłoby na wsi, ale teraz wszędzie są kołchozy, wieś odpada. Może w Kozłowie, obec-
nie miasteczko nazywa się Miczurińsk, jeździły tam z Niną do ciotki. Ani ona, ani Sasza nie mają w
Kozłowie - Miczurińsku żadnych znajomych. Będą pracować, spacerować po polach pełnych rumi-
anków, chabrów i koniczyny, po wiejskich drogach, po słonecznych łąkach, czego im więcej trze-
ba? Tak wyobrażała sobie przyszłość. W ogóle nie dopuszczała myśli, że Sasza może nie wyjść na
wolność. Wyjdzie, znajdzie miejsce, gdzie pozwolą mu zamieszkać, a ona natychmiast do niego po-
jedzie.
Decyzję tę podjęła już dawno, była pewna, że Sasza pragnie tego samego. Nie pisali o tym w lis-
tach, listy są kontrolowane, zwłaszcza listy zesłańców, lecz ona czuła, wiedziała, że oboje żyją oc-
zekiwaniem spotkania.
Tak, wszystko zaczęło się od tamtego wieczoru w „Piwniczce Arbackiej”, potem były kolejki
wzdłuż więziennych murów, paczki, listy, rozmowy z Sofią Aleksandrowna i Michaiłem Juriewic-
zem o Saszy, tak rodziła się jej miłość, której uwieńczeniem powinno być szczęśliwe spotkanie. Po-
tem nigdy się już nie rozstaną! Był co prawda Kostia, ze wstrętem wspominała jego owłosione ple-
cy i krótkie krzywe nogi, ale to tylko epizod, pomyłka. Związek z Kostią pomógł Warii w jednym -
wyleczyła się z ciągot do wesołego towarzystwa, restauracji i tańców. Wolała przesiadywać u Mic-
haiła Juriewicza, rozmawiać z nim albo z Sofią Aleksandrowna.
Rozmawiały głównie o Saszy, jednakże Waria nigdy nie mówiła o swojej miłości - po co, przeci-
eż Sofia Aleksandrowna i tak wszystko widzi i rozumie, poza tym lepiej nie wtajemniczać jej w
plany na przyszłość, nie przypominać, że Saszy nie wolno wrócić do Moskwy.
W tych nieszczęsnych czasach nie wypada chwalić się własnym szczęściem, szczęścia nie ma,
jest tylko życie i walka o życie. Przyszłość też będzie jedynie walką o życie.

21

Sofia Aleksandrowna zadzwoniła do Warii do pracy. Głos jej drżał:


- Przyjdź wieczorem.
Waria przybiegła jak na skrzydłach.
- Co się stało?
Sofia Aleksandrowna podała jej depeszę, którą Sasza wysłał z Krasnojarska, i rozpłakała się.
„Jadę, zadzwonię”.
Waria objęła Sofię Aleksandrownę, tamta przypadła do jej piersi.
- Sofio Aleksandrowno, proszę się uspokoić! Takie szczęście, a pani płacze! Sasza jedzie, rozu-
mie pani, jedzie!
Sofia Aleksandrowna nie mogła wykrztusić ani słowa, jej drobne ciało trzęsło się od płaczu.
Napięcie tych lat, napięcie ostatnich tygodni, ostatnich dni puściło, pękło i płakała teraz tak, jak
nie płakała od chwili aresztowania Saszy.
Waria posadziła Sofię Aleksandrownę na tapczanie, wzięła jej dłonie w swoje, głaskała je, też
miała łzy w oczach, ale nie wycierała ich, żeby nie rozmazać tuszu na rzęsach.
- Sofio Aleksandrowno, powinnyśmy tańczyć z radości, a siedzimy i płaczemy! Powiedzmy so-
bie szczerze: czy wierzyłyśmy, że Saszę wypuszczą? Nie wierzyłyśmy! A on jest już w Krasnojars-
ku! Ma pani mapę?
Wymarzona przyszłość nabierała realnych kształtów. Sasza wysłał depeszę, wraca!
Sam zdecyduje, gdzie się osiedlić, a Waria pojedzie do niego.
- Niechże pani da mapę, sprawdzimy, którędy jedzie, przez jakie miasta! Sofia Aleksandrowna
przyniosła mapę, rozłożyła ją na stole. Znalazły Krasnojarsk.
Waria nakreśliła palcem linię z Krasnojarska do Nowosybirska, potem do Omska i Swierdłows-
ka.
- Zaczekaj - powiedziała Sofia Aleksandrowna. - Gdyby Sasza złapał w Krasnojarsku bezpośred-
nie połączenie, podałby numer pociągu, żebyśmy mogły go spotkać. Nie podał, a więc jedzie z
przesiadkami. Ze Swierdłowska ma połączenie przez Kazań, już sprawdziłam, albo przez Kirów.
No i nie wiadomo, na który dworzec przyjedzie, na Jarosławski czy na Kazański?
- Napisał, że zadzwoni.
- Rzeczywiście - przypomniała sobie Sofia Aleksandrowna. - Widocznie nie chciał podawać nu-
meru pociągu.
Po chwili zastanowienia dodała:
- Wariu, nie mów nikomu o jego powrocie.
- Dlaczego? - zdziwiła się Waria. - Przecież nie uciekł z zesłania, jest wolny!
- Sasza nie ma prawa wracać do Moskwy. Dlatego napisał: „zadzwonię”. Ostrożność nie zawad-
zi. Może zatelefonuje z drogi, może z miejsca osiedlenia. Nikt się nie domyśli. Mam jednak przec-
zucie, że przyjedzie do Moskwy.
- A jeśli pani nie zastanie? - przestraszyła się Waria.
- Jutro wezmę zaległy urlop i będę dyżurować przy telefonie.
- W razie czego niech mnie pani zawiadomi - powiedziała Waria. - ja też pójdę na dworzec.
- Oczywiście, zadzwonię do ciebie. Sasza nie może przyjść do domu. Gala doniesie.
Warii załomotało serce.
- Może spotkalibyśmy się u mnie? Jestem teraz sama.
- Warieńko, twoi sąsiedzi znają Saszę. Musiałby przejść przez podwórze, to ryzykowne. Poroz-
mawiam z Walą, moją siostrą, ma samodzielne mieszkanie, co prawda małe, dwa pokoje, mieszkają
we czwórkę, ale jest jeszcze dacza, zamknięta, zimna - to nic, można napalić. Zobaczymy, co powie
Sasza. Niewykluczone, że od razu pojedzie dalej, trzeba będzie kupić coś na drogę. Wariu, zrobisz
zakupy? Ja nie będę mogła wyjść z domu, dam ci pieniądze.
- Mam pieniądze.
- Weź, i tak muszę jutro rano wyskoczyć do banku. Podejmę pieniądze z książeczki, a potem
wpadnę do pracy i załatwię urlop.
Sofia Aleksandrowna zaczęła przeglądać zawartość komody.
- Na wszelki wypadek przygotuję coś z ubrania, Sasza na pewno nie ma skarpetek, wełna szybko
się niszczy.
Waria powstrzymała ją:
- Sofio Aleksandrowno, jeszcze jest mnóstwo czasu! Takie wydarzenie, pierwsza depesza od
Saszy, a pani o skarpetkach: „Wełna szybko się niszczy”. Nawet nie dała mi pani potrzymać tej de-
peszy!
Sofia Aleksandrowna roześmiała się:
- Masz rację. Czytaj.
I choć Waria znała już treść na pamięć, przyjemnie było jeszcze raz przebiec wzrokiem te dwa
słowa: „Jadę, zadzwonię”.
- Niech pani zrobi listę zakupów - powiedziała wychodząc.
Zaczęły się dni męczącego oczekiwania. Sofia Aleksandrowna wzięła dwa tygodnie urlopu i w
ogóle nie wychodziła z domu, czekała na dzwonek telefonu, pierwsza biegła do aparatu (wisiał w
korytarzu tuż obok drzwi jej pokoju) i niecierpliwie podnosiła słuchawkę. Ograniczała rozmowy do
minimum - w tym czasie mógł przecież zadzwonić Sasza, denerwowała się, gdy telefon blokowała
sąsiadka Gala.
Minął jeden dzień, drugi, trzeci. Sasza nie dzwonił.
Waria wpadała wieczorami, przynosiła jedzenie i zakupy dla Saszy - kiełbasę, słoninę. Sofia
Aleksandrowna trzymała je między ramami okna, żeby się nie zepsuły, cukier schowała do kreden-
su.

22

Pociąg dojeżdżał do Moskwy. Pasażerowie ściągali bagaże z półek, wagonowy zamiatał korytarz,
wszystkim przeszkadzał i na dodatek był opryskliwy.
Sasza pochuchał na szybę, przetarł ją dłonią, ujrzał puste ośnieżone pola, laski, pozamykane na
głucho dacze - wzruszająco znajomy pejzaż podmoskiewski.
Co będzie w Moskwie?
Zadzwonić? Mama nie wytrzyma, rozpłacze się, nazwie go po imieniu, usłyszą to sąsiedzi albo
przypadkowi ludzie, którzy akurat mogą być w mieszkaniu. A może u mamy już czekają na niego?
Załóżmy, że nie, że mama powie: „przyjeżdżaj” - jak przejść przez podwórze, przez klatkę schodo-
wą? Jeden zobaczy, wszyscy się dowiedzą.
Może zadzwonić do Warii, żeby uprzedziła mamę? Nie, z Warią mieszka Nina. Nina nie doni-
esie, ale… I co Waria miałaby powiedzieć mamie? Że Sasza jest w Moskwie, czeka na dworcu i nie
wie, jak się z nią spotkać? Odpada.
Pojechać do ciotek? Jak zareagują ich mężowie i dzieci, jego bracia cioteczni?
Czasy się zmieniły, ludzie też… Nie, nie można iść do ciotek. Za złamanie zakazu powrotu do
Moskwy odpowie nie tylko on, lecz także ci, których odwiedzi - dlaczego nie zawiadomili władz,
że taki a taki, Pankratow Aleksander Pawłowicz, przebywa w Moskwie? Nie wolno nawet do nich
telefonować; jeśli nie doniosą o telefonie, zostaną oskarżeni o współudział w przestępstwie.
Nigdzie nie pójdzie, do nikogo nie zadzwoni, przesiądzie się w Moskwie i pojedzie dalej.
Dokąd? Do Kalinina, miasto nie jest objęte zakazem osiedlania się, leży blisko Moskwy, poza
tym Sasza ma tam znajomą - Olgę Stiepanownę, żonę Michaiła Michajłowicza Masłowa, która od-
wiedzała męża w Mózgowie. Zawsze to jakiś punkt zaczepienia. Adres ma, pisał do niej, co się sta-
ło z Michaiłem Michajłowiczem - niewesoły był to list, ale wysłał go, dotrzymał słowa.
Odwiedzi Olgę Stiepanownę, spyta, czy ma nowe wiadomości o mężu. Potem poprosi o pomoc,
w wynajęciu pokoju albo o poradę, gdzie się można zatrzymać. A jutro zadzwoni stamtąd do mamy.
Za wyborem Kalinina przemawiała jeszcze jedna okoliczność. Przed dwoma laty Sasza przeczy-
tał w gazecie wzmiankę o utworzeniu obwodu kalinińskiego, pierwszym sekretarzem komitetu ob-
wodowego został M.J. Michajłow. Sasza pamięta go jak przez mgłę;
Michajłow mieszkał w ich domu, a może tylko odwiedzał rodziców. Zapamiętał Michajłowa, bo
przyjaźnił się z jego młodszym bratem, Motią, to Motia powiedział, że brat jest działaczem part-
yjnym.
Sasza często bywał u Moti, grywali w szachy. Motia dawał Saszy fory, ale i tak zawsze wygry-
wał. Podczas którejś z wizyt Sasza poznał starszego brata - Michaiła Jefimowicza Michajłowa, pa-
trzył na niego z respektem, w tamtych - asach bardzo szanował działaczy partyjnych. Było to dwa-
naście czy trzynaście lat temu, wątpliwe, by Michajłow pamiętał chłopaka, który przychodził do
brata na szachy - tak, nie ma co liczyć na sekretarza obkomu.
A jednak zawsze to znajome nazwisko, wspomnienie dzieciństwa. Brat dawnego przyjaciela.
Może Motia też mieszka w Kalininie?
Tak. Do Kalinina! Dworzec Leningradzki jest po drugiej stronie placu, parę kroków, może od ra-
zu uda się złapać pociąg.
Tłum przyjezdnych wyniósł Saszę na plac Komsomolski.
Moskwa! Naprawdę Moskwa! Jest w Moskwie! Zobaczył tramwaj, poczuł skurcz w sercu:
„czwórka”, kochana „czwórka”, można nią dojechać prawie pod sam dom… Jakaś babcia wbrew
przepisom wysiadła tylnym pomostem - szczęśliwi ludzie, żyją normalnie i beztrosko, jeżdżą sobie
tramwajami, samochodami… Samochodów chyba przybyło, ale poza tym nie widać żadnych zmi-
an: te same kramy, te same kioski, ten sam zegar ze znakami zodiaku na wieży Dworca Kazański-
ego. Ileż razy Sasza był na tym placu, ileż razy wyjeżdżał stąd na obozy pionierskie, na wakacje,
zawsze wynajmowali daczę przy linii jarosławskiej - w Klaźmie, w Tarasowce, w Tajnince… Znał
nazwy wszystkich podmiejskich stacyjek…
A tu, za rogiem, powinna stać budka czyścibuta, starego wąsatego Syryjczyka…
Stoi budka, stoi, jest i czyścibut, siedzi jak zawsze na niziutkim taboreciku, żyje staruszek! Sasza
uśmiechnął się do niego, staruszek nie zrozumiał, uchylił drzwi:
- Czyścimy?
- Następnym razem.
Lecz gdy tylko znalazł się na placu, znów ogarnął go strach: po co włazi lwu w paszczę, nie miał
prawa przyjeżdżać do Moskwy. Może i tu patrole sprawdzają dokumenty, wyłuskują podejrzanych
jak w Tajszecie? Hej, obywatelu z walizeczką, pokażcie no dowód! I wszystko zacznie się od poc-
zątku. Jakim prawem przyjechaliście do Moskwy? Aha, jesteście przejazdem? W takim razie po-
winniście mieć bilet z wyznaczoną trasą. Co wy tu nam pokazujecie? Łamiecie przepisy, znowu
zaczynacie, pójdziecie z nami.
Sasza zamyślił się, niechcący potrącił jakiegoś wojskowego, tamten sklął go, natychmiast zebrało
się kilku gapiów, zaraz ktoś wezwie milicjanta… Byle drobiazg, byle przypadek może zaprowadzić
go do więzienia. Przeprosił, przyspieszył kroku, prawie biegiem przeciął plac, wpadł do budynku
Dworca Leningradzkiego. Co za ohydne, upokarzające uczucie! Na dworcu odsapnął, znalazł wła-
ściwą kasę, pociąg do Kalinina odchodził za trzy godziny, biletów w kasie nie brakowało, kupił,
zapłacił i odetchnął z ulgą: miał teraz dwa bilety - ze Swierdłowska do Moskwy i z Moskwy do Ka-
linina. Bilety były dowodem, że przesiada się w Moskwie, jest tu najzupełniej legalnie i nie narusza
prawa.
Ta nagła ulga jeszcze bardziej zepsuła mu nastrój: uświadomił sobie, jak się boi. Bał się, gdy doj-
eżdżał do Moskwy; bał się, gdy przechodził przez plac; bał się, gdy kupował bilet; bał się, że utknie
na tym dworcu jak w Tajszecie. A więc tak ma teraz żyć? Kryć się po kątach, uciekać, wpadać w
panikę przy każdym podejrzliwym spojrzeniu, rozglądać się czujnie, unikać wszystkich i wszystki-
ego?
Nie! Trzeba się opamiętać! Trzeba walczyć, bo w przeciwnym razie zostanie niego strzęp człowi-
eka. Musi wziąć się w garść. Oni chcą go zniszczyć strachem.
Niedoczekanie! Dlaczego nie może zadzwonić do domu? Kto mu zabroni?
Wrócił na plac, wszedł do budki telefonicznej, wrzucił monetę. Sygnał, potem głos mamy:
- Słucham.
Na dźwięk tego głosu zamarło mu serce: mama. Mama jest tu, tuż przy nim…
- Mamo - powiedział - tylko się nie denerwuj. To ja, Sasza. U mnie wszystko w porząd-
ku. Jestem na Dworcu Leningradzkim. Jadę do Kalinina, jutro stamtąd do ciebie zadzwonię.
- Jak się czujesz? - spytała mama spokojnie, nie zaskoczył jej ani telefon, ani wiadomość, że Sas-
za nie wstąpi do domu.
- Wspaniale!
- Kiedy masz pociąg?
Był zdumiony jej opanowaniem.
- Za trzy godziny.
- Zaraz przyjadę.
- Mamo, nie trzeba, po co?
- Przy której kasie stoisz?
- Mam już bilet.
- Czekaj na mnie przy wejściu na dworzec. Jadę.
- Mamo!
Odłożyła słuchawkę.
Sasza wrócił na dworzec, usiadł na swojej walizce w pobliżu drzwi wejściowych.
Mama przyjedzie „czwórką”, ale zanim dojdzie do przystanku, zanim doczeka się tramwaju, za-
nim dotrze do dworca, minie co najmniej godzina.
Sasza czekał.
Co pewien czas wstawał, wychodził z budynku, wpatrywał się w tłum ludzi aa placu.
Tramwaje przyjeżdżające od strony miasta zatrzymywały się obok stacji metra.
Chętnie zwiedziłby metro, ale nic z tego, mógłby się rozminąć z mamą.
Jak spokojnie zareagowała na jego telefon! Nie zaskoczyła jej nawet wiadomość, że Sasza nie
przyjdzie do domu. Żadnych lamentów, żadnego namawiania. Najwyraźniej czekała na ten telefon,
czekała od dnia, w którym nadeszła depesza z Krasnojarska, czekała dwa tygodnie - może w ogóle
nie wychodziła, nie spała po nocach, nadsłuchiwała, przecież napisał: „zadzwonię”.
Zjawiła się niespodziewanie. Sasza nie zauważył, kiedy podeszła, poczuł lekkie dotknięcie, przy-
padła do niego, jej ciałem wstrząsało bezgłośne łkanie. Objął mamę, pocałował w głowę, miała na
niej szarą chustkę. Dawniej nosiła czarny futrzany toczek, ciut na bakier, żeby odsłonić pasemko
siwych włosów… Pewnie się już zniszczył, a ta szara chustka ze zgrzebnej wełny dowodziła, że
mamie się nie przelewa.
Uniosła głowę, wpatrzyła się w Saszę wzrokiem pełnym cierpienia, znów przypadła do syna.
Obejmując mamę wprowadził ją do budynku, usadowił na ławce, sam przysiadł obok na walizce.
Patrzyła na niego bez słowa.
Sasza uśmiechnął się.
- Witaj, mamo! No, powiedz coś!
Milczała.
Przesunął dłonią po zarośniętym policzku i zażartował:
- W pociągu nie da się ogolić, a u fryzjerów na stacjach są straszne brudy.
Powiedział to samo lub prawie to samo co trzy lata temu w więzieniu, przed wyjazdem na zesła-
nie. Wita mamę identycznymi słowami…
- W Kalininie doprowadzę się do porządku.
Spytała:
- Na jak długo masz zakaz powrotu?
- Zakaz jest na zawsze. Otworzyła torbę, wyjęła kopertę.
- Mam dla ciebie pieniądze, pięćset rubli.
- Tak dużo? Zostaw sobie połowę, proszę cię.
- Nie ma mowy, to pieniądze od Marka, leżały na książeczce, masz tam jeszcze półtora tysiąca,
podejmę, kiedy będziesz potrzebował.
Spojrzała na syna:
- Muszę ci coś powiedzieć… - Zamilkła, westchnęła i nie odrywając oczu od Saszy powiedziała:
- Marka rozstrzelali.
Sasza spojrzał na nią oszołomiony. Mark nie żyje? Rozstrzelany?!
- Nie chciałam o tym pisać. Aresztowali go w sierpniu. Sąd odbył się w Kiemierowie…
Sasza milczał.
- Aresztowali też Iwana Grigoriewicza Budiagina, Lenę z dzieckiem i Władlena wysiedlili z Pią-
tego Domu Rad do mieszkania komunalnego.
Przerażające nowiny! Sasza dosłownie parę dni temu myślał o Iwanie Grigoriewiczu, a on siedzi-
ał już wtedy w więzieniu… Biedna Lena, biedny Władlen!
- Lena wyszła za mąż?
- Nie, nie jest mężatką. Ma dziecko z Szarokiem, ale się nie pobrali, chyba w ogóle nie utrzymują
kontaktów.
Sofia Aleksandrowna zamyśliła się, a potem spytała:
- Do kogo jedziesz?
- Do żony mojego znajomego.
- Mam dla ciebie dwa adresy. Jeden w Riazaniu, mieszka tam brat Michaiła Juriewicza, Jewgienij
Juriewicz, powinieneś go pamiętać, był kiedyś Moskwie, Michaił Juriewicz już go uprzedził; pomo-
że ci. Możesz też jechać do Ufy do szwagra cioci Wiery. Wiera pisała do niego; czekają na ciebie.
Riazań leży bliżej Moskwy. Pomyśl, zastanów się. Najgorsze masz już za sobą. Kiedy się jakoś ur-
ządzisz, będę do ciebie przyjeżdżać.
Wszystko przemyśleli, wszystko zaplanowali - mama, Michaił Juriewicz, ciotki i oczywiście Wa-
ria. Kochani, ale naiwni ludzie. Wystarczy jedno krzywe spojrzenie jakiegoś durnia w mundurze z
malinowymi patkami i ich plany wezmą w łeb, runą jak domek z kart… A jednak to szczęście czuć
wokół siebie tyle troski i życzliwości, tyle ludzkiego oddania.
- Ciągle pracujesz w biurze inwentaryzacyjnym?
- Tak. Teraz mam urlop.
Zrozumiał: wzięła urlop, żeby dyżurować przy telefonie, czekać na wiadomość od niego.
Wyjęła z torby paczkę:
- Masz tu zapasy na drogę. Kiełbasa, słonina, cukierki.
- Mamo, nie trzeba…
- W Kalininie tego nie kupisz. Poza tym na pewno nie jadłeś obiadu.
- No dobrze, daj.
Gromadziła to jedzenie specjalnie dla niego…
- Sasza, co się dzieje - powiedziała Sofia Aleksandrowna - co się wyrabia! Co noc kogoś aresztu-
ją.
- Co się mówi w Moskwie o procesie?
- Mówi? - uśmiechnęła się. - Saszeńko, teraz nikt z nikim w ogóle nie rozmawia, wszyscy się bo-
ją. Najwyżej mąż szepnie coś w nocy do żony, a i to pod kołdrą, żeby ktoś nie usłyszał. Sam wiesz -
ściany mają uszy… Na procesie było dużo widzów z zagranicy, był Lion Feuchtwanger, ambasa-
dorzy, obrońcy, Braude wygłosił mowę… Nie wiem, co ci powiedzieć - wzruszyła ramionami. -
Rozmawiałam tylko z Warią, ale Waria ma własne zdanie: „Wyszyński to łajdak, sprzedajna kre-
atura, a cały ten proces to jedna wielka lipa, oszustwo, powołują się na listy Trockiego, a potem
okazuje się, że Radek je spalił…” Sasza uśmiechnął się na wspomnienie Warii. Pamiętał, co mówi-
ła o jakimś Liakinie z jej klasy: kapuś, lizus. Od razu wyobraził sobie, jak gniewną musiała mieć
minę, gdy rozmawiała z mamą o Wyszyńskim. Mądra jest jego Waria, dobrze powiedziała!
- Większość ludzi chyba jednak wierzy w te kłamstwa. Wiesz, jak łatwo Manipulować masami.
Pamiętasz Trawkinę i jej córkę? Mieszkały w naszym domu. Starsza córka - eserka czy mieńsze-
wiczka - siedzi od 1922 roku…
Wyobraź sobie, że teraz, po piętnastu latach, wysiedlono starą Trawkinę i jej młodszą córkę.
Za co? Za powiązania z wrogiem ludu. Ten wróg ludu to rodzona córka, której Trawkina nie wid-
ziała od piętnastu lat! Mieszkania po wysiedlonych zajmują funkcjonariusze NKWD. A wiesz, że
Szarok pracuje w NKWD? Podobno jest kimś ważnym.
- Domyśliłem się z twoich listów. Nadal mieszka w naszym domu?
- Wyniósł się. Dostał nowe mieszkanie. W starym zostali tylko rodzice i brat - bandyta, wrócił z
obozu, tacy nie mają prawa wracać do Moskwy, a ten wrócił i to na Arbat, na zastrzeżoną ulicę!
- Widocznie był potrzebny - zauważył Sasza.
- Okropny typ! Bezczelna morda, człowiek się boi, że dostanie nożem w plecy. Pytał o ciebie.
- Tak?
- Z takim uśmieszkiem: „Co, czekacie na swojego Saszeńkę?” - I co ty na to?
- A ja mu: „Doczekaliśmy się ciebie, doczekamy się i Saszy”. Nawet się nie zatrzymałam, rzuci-
łam przez ramię… podobno pracuje w milicji… Ale ja ciągle o naszych sprawach… Wybacz.
Opowiadaj, co u ciebie?
- Jak widzisz: cały, zdrowy, żywy.
- Powiedziałam ci to wszystko, żebyś wiedział, co się dzieje.
- Wiem.
- Tacy jak ty są prześladowani, władze czepiają się o byle drobiazg. Saszeńko, musisz być bardzo
ostrożny. Z nikim nie dyskutuj, nie kłóć się. Z czego będziesz żył?
- Znajdę jakąś pracę. Najlepiej byłoby zostać kierowcą. Przyniosłaś moje prawo jazdy?
- Oczywiście, oczywiście. O Boże, o mały włos nie zapomniałam, że je mam - pogrzebała w tor-
bie, wyciągnęła kopertę - masz tu prawo jazdy, indeks, kartkę z adresami, o których ci mówiłam, le-
gitymację związkową - straciła ważność, musiałbyś zapłacić składki za trzy lata.
- Nie szkodzi - Sasza sięgnął po kopertę - może się przydać. Przejrzał dokumenty: prawo jazdy -
zielone okładki, jego zdjęcie, całkiem dziecinna twarz, koszulka w paski, modna w tamtych la-
tach… Indeks ze znajomymi nazwiskami wykładowców, wszystkie egzaminy zdane, nie zdążył
tylko obronić pracy dyplomowej…
- Jeszcze to - mama przebierała papiery w drugiej kopercie - metryka, świadectwo ukończenia
szkoły, legitymacja jakiegoś klubu sportowego…
- Zostaw - powiedział Sasza - niech leżą u ciebie. Zresztą zaczekaj: wezmę metrykę. A nuż się
uda wyrobić nowy dowód osobisty, metryka będzie potrzebna.
- Nie chcę cię martwić - westchnęła mama - ale w naszym mieszkaniu panuje nieco napięta sytu-
acja. Gala chce zająć nasz mały pokój, nic ją nie obchodzi, że to przecież mieszkanie ojca, śledzi
mnie. Boję się, że przechwytuje twoje listy i zanosi gdzie trzeba. Musiałam powiesić osobną
skrzynkę. Nie chciałabym, żeby przyjmowała telefon, kiedy będziesz dzwonić. Wiesz, telefonistka
mówi: „Kalinin na linii”, „Łączę z Leningradem”. Po co Gala ma wiedzieć? Musimy za każdym ra-
zem ustalać konkretny dzień i godzinę następnego telefonu.
- Dobrze - zgodził się Sasza. - Tylko trudno przewidzieć, o której uda się dostać połączenie.
- Wracam z pracy o szóstej i cały wieczór siedzę w domu.
- Jutro zadzwonię po siódmej, a potem się umówimy. Będę też pisać listy. Zawsze to taniej.
- Słusznie - przytaknęła. - Po co wydawać pieniądze. Pisz jak najczęściej, najlepiej codziennie.
Dzwoń tylko w razie potrzeby. Możesz pisać na adres Wari, przekaże mi twoje listy.
- Boisz się, że będą mnie szukać?
- Tak. Oni bardzo rzadko wypuszczają na wolność. Jeśli wypuszczą, to tylko po to, żeby znowu
aresztować. Za drugim razem aresztują nie tylko ciebie, ale i wszystkich twoich przyjaciół, znaj-
omych, kolegów. Taki mają system. Nie będzie ci lekko, synku.
- Wiem o tym. Nie martw się, dam sobie radę.
- Daj Boże… Daj Boże… - powiedziała cicho, jej oczy znów napełniły się łzami. - Za co?, dla-
czego?
- Mamo, nie trzeba - wziął ją za ręce, przycisnął do ust - powinnaś się cieszyć, że żyję, że jestem
zdrowy, wolny, wolny, rozumiesz? Miałem szczęście, że zamknęli mnie wtedy, a nie teraz, dlatego
tak mi się upiekło. Dziś dostałbym co najmniej dziesięć lat łagru. Za co? Za to samo, co inni - za
nic! A więc trzeba się cieszyć! Niczym się nie przejmuj. Będę pisać, może nie co dzień, co dzień się
nie da, ale pamiętaj, że nigdy nie wolno ci się martwić. Słyszysz? Nic złego mnie nie spotka.
Wysłuchała go w milczeniu, zastanowiła się i powiedziała:
- W razie czego możesz przyjechać na daczę do cioci Wiery, na czterdziesty drugi kilometr.
Wiera sama to zaproponowała. Gdybyś musiał przyjechać w zimie, uprzedź mnie telefonicznie - ci-
ocia otworzy daczę, opał tam jest. Musimy ustalić hasło. Kiedy je powiesz przez telefon, dam znać
Wierze. Może: „Przyślij mi sweter, marznę”. Co ty na to?
- Zgoda - uśmiechnął się Sasza. - Zapamiętam: „Przyślij mi sweter, marznę”.
Wszystko przewidzieli, nawet schronienie na wypadek, gdyby musiał uciekać. Zuch ciotka! Brat
rozstrzelany, a ona nie boi się ukrywać siostrzeńca.
- Zgoda - powtórzył. Przyszło mu na myśl, że mógłby się tam spotkać z Warią.
- Co u Warii?
- Waria to wspaniała dziewczyna. Taka życzliwa. Ma dobre serce. Bardzo ją lubię. Moja jedyna
podpora. Wysyłała do ciebie moje paczki: „Sofio Aleksandrowno, ja wyślę, po co ma pani dźwi-
gać…” Prawda, że miła?
Sasza pokiwał głową:
- Oczywiście…
- Woziła mnie do polikliniki, przychodziła do pralni, wykłócała się z klientami - ja nie potrafi-
łam… Dziewczyna z charakterem. To ona zmusiła Ninę do wyjazdu na Daleki Wschód, uratowała
ją przed aresztowaniem.
- Ninę?
- Wyobraź sobie. Nina, taka prawomyślna! Aresztowano dyrektorkę szkoły, dyrektorka miała
jakieś układy z Niną, no i się zaczęło… Waria spakowała Ninie walizkę, prawie siłą wsadziła siost-
rę do pociągu i wyprawiła do Maksa. Waria w ogóle jest dzielna, tylko strasznie nieostrożna, mówi,
co myśli, na nic nie zważa, boję się o nią, tym bardziej że nie ma jej kto bronić, nie ułożyło się dzie-
wczynie życie…
- Co masz na myśli?
- Machnęła się za jakiegoś bilardzistę, szulera, sprzedawał jej rzeczy…
Sasza wstał:
- Muszę rozprostować nogi. Pójdę zapalić.
Był wstrząśnięty.
- Mamo, nie pogniewasz się, jeśli wyskoczę na papierosa?
- Idź, idź, poczekam.
Wyszedł na zewnątrz, oparł się o ścianę. Nie ma co, piękne powitanie… Mark rozstrzelany, Bu-
diagina też pewnie rozstrzelają, ale nie mógł teraz o nich myśleć… Waria, Waria! Jego jedyna ra-
dość, jedyna pociecha. Dziewczynka, szczupła, zgrabna, tańczyła z nim rumbę w „Piwniczce Ar-
backiej”, zapraszała na ślizgawkę, taka delikatna, taka czysta, taka niewinna - spała z jakimś łajda-
kiem, bilardzistą! Spała z nim, a potem siadała przy stole i pisała: „Tak bardzo chciałabym wiedzi-
eć, co teraz robisz…” „Delikatna”, „czysta”, „niewinna” - wymyślił to sobie, uroił na zesłaniu,
stworzył idealny obraz i modlił się do niego, idiota! No i zakochał się w tej wymarzonej dziewczyn-
ce. Jakiej znowu dziewczynce? W czyjejś żonie, w dodatku niestałej w uczuciach!
Wdeptał niedopałek w śnieg i wrócił do matki.
- Przerwałem ci, mówiłaś o Warii.
- Może to cię nie interesuje?
- Przeciwnie! Nie rozumiem, jak mogła wyjść za tego człowieka, skoro to szuler.
- Była naiwną gąską, siedemnaście lat, bieda aż piszczała… A tu restauracje, eleganckie życie,
najlepsze krawcowe, najlepsi szewcy, fryzjerzy. Chwała Bogu, że w porę oprzytomniała i przepęd-
ziła tego drania. Mieszkali u mnie, wynajmowali mały pokój.
Co?! Mieszkali w jego pokoju, spali na jego tapczanie?! Dlaczego mama najęła im pokój, jak
mogła brać w tym udział?!
- No i co było dalej?
- Co dalej? Zmądrzała i zerwała z nim. To był cały melodramat, on groził, że ją zastrzeli, miał re-
wolwer, wyszedł w nocy, jak przebieraniec, Waria mi opowiadała: cyklistówka na oczy, kołnierz
postawiony… A Waria powiedziała: Strzelaj, strzelaj, dostaniesz za mnie karę śmierci!” Jednym
słowem przepędziła go i wróciła do Niny, ale zaglądała do mnie prawie codziennie. Kiedy tylko
widziała, że piszę list do ciebie, prosiła: „Sofio Aleksandrowno, mogę dopisać parę słów?” Dobra z
niej dziewczyna, dobra, taka uczynna…
Dobra dziewczyna, dobra dziewczyna… Naprawdę jest dobra i uczynna, na pewno lubi mamę,
powinien być jej za to wdzięczny. Wziął tę dobroć za coś więcej. Dlaczego?
Z powodu jednego zdania: „Tak bardzo chciałabym wiedzieć, co teraz robisz…” Wyobraził so-
bie, że Waria go kocha. Dureń! Jak mógł być takim durniem? Budować całą przyszłość na jednym
zdaniu, na zdawkowych słowach jakiejś żony szulera! Idiota, idiota… Dostał ten list w grudniu
1934 roku.
Był mroźny dzień, piec huczał, słońce zaglądało przez maleńkie okienka, a on biegał po izbie,
szalał z radości. Potem przyszedł Wsiewołod Siergiejewicz i powiedział, że zamordowano Kiro-
wa… Kirow zamordowany. Mark rozstrzelany. Wsiewołod Siergiejewicz też pewnie już nie żyje.
Nie ma nikogo. Warii też nie ma. Przepędziła swojego bilardzistę czy nie - co za różnica?
Runął domek z kart. No cóż, życie jest okrutne, niczego nie oszczędza, wszystko zabiera.
Wszystko.
- Co u ojca? - spytał. Mama wzruszyła ramionami.
- Bez zmian… Był u mnie, przedłużył zameldowanie. Pewnie wróci do Moskwy.
Po chwili dodała.
- Ma żonę, córkę.
Sasza też o tym pomyślał. Mama nic nie pisała, nie chciała go martwić. Mama, mama, jedyny
bliski człowiek na świecie. Jak będzie żyć, kiedy wróci ojciec? W dodatku z nową rodziną? Zami-
enią mieszkanie, wyrzucą mamę do nędznej klitki bez wygód w Czerkizowie albo w Marinej Rosz-
czy, gdzie trzeba palić w piecu i gotować na prymusie. A on w tym czasie będzie kluczył po Rosji
jak zając, nie pomoże, nie obroni mamy.
- Mamo, obiecaj, że nie dasz się skrzywdzić po powrocie ojca. Obiecaj!
- Obiecuję. Nie martw się - jej głos brzmiał spokojnie i stanowczo, widocznie przemyślała już tę
sprawę. - Powiem ci więcej: nie wyniosę się z naszego mieszkania. W końcu to twój dom, tylko
twój. Nie ustąpię.
- Właśnie to chciałem od ciebie usłyszeć!
Uśmiechnął się dziarsko, choć czuł się zupełnie rozbity. Miał ochotę znaleźć się już w pociągu i
zamknąć oczy. Nie, mama nie może zauważyć jego rozpaczy Wszystko się zmieniło, każdy ma no-
we życie, on też, mama musi się z tym pogodzić.
- Mamo, jeśli tobie będzie źle, to i mnie będzie źle. Musimy się trzymać urządzę się, znajdę sobie
pracę…
Nie odpowiedziała, patrzyła na niego, widząc jej spojrzenie zrozumiał, że nie słucha, że myśli
tylko o jednym - o ponownym rozstaniu.
- Nie spóźnisz się? Sasza zerknął na zegar.
- Jeszcze pół godziny.
- Te zegary nigdy nie chodzą punktualnie, może wyjdziemy na peron? Sasza sprawdził godzinę
na swoim zegarku.
- Nie, dobrze idzie. Zdążymy. Na peronie jest zimno. Nie chcę, żebyś zmarzła.
Nie spieszył się: żadnej paniki, wszystko w porządku, wszystko w normie.
- Co ci przysłać z ubrania? - spytała Sofia Aleksandrowna.
- Nic. Niczego nie przysyłaj. Przyjadę do Kalinina, rozejrzę się i dam ci znać.
Spojrzał na zegarek. Wstał, wyciągnął rękę.
- Muszę iść… - Objął mamę, pocałował. - Jeszcze będziemy razem, zobaczysz!
Skwapliwie pokiwała głową.
- Wracaj do domu. Jutro zadzwonię.
- Odprowadzę cię.
- Mamo, nie trzeba, na peronie będzie tłok…
- Odprowadzę cię.
Pociągu jeszcze nie podstawiono. Na peronie czekało mnóstwo ludzi, było zimno i nieprzyjem-
nie, oczekujący denerwowali się, klęli - co się dzieje, do czego to podobne, czemu nie podstawia-
ją?!
Wreszcie zza zakrętu wyłonił się wąż wagonów, pociąg powoli wjechał na peron.
- Pożegnajmy się - powiedział Sasza - ludzie cię stratują, muszę znaleźć swój wagon.
- Nie, nie, jeszcze nie! - dreptała za nim, przepychała się przez tłum. Przed wagonem Saszy stała
już długa kolejka, konduktorka popędzała pasażerów:
- Ruszajcie się, obywatele, prędzej!
Gdy Sasza podawał bilet, mama wtuliła twarz w jego płaszcz, przytuliła się z całej siły. Sasza
szybko pocałował ją w policzek - tarasowali wejście.
- Babciu, puść chłopaka - ponagliła konduktorka. - Jeszcze się nacałujecie, a ludzie chcą wsiąść!
Mama odeszła na bok, oparła się o słup latarni. Sasza wsiadł, stanął w kącie k żeby nikomu nie
przeszkadzać, a równocześnie widzieć ją jak najdłużej.
Zawiadowca gwizdnął, konduktorka wciągnęła do wagonu ostatnią starowinkę, zatrzasnęła
drzwi.
Pociąg ruszył, pozostawiając za sobą Moskwę, dworzec, słup latarni i samotną postać mamy.

23

Ledwie Sofia Aleksandrowna wróciła do domu, zadzwoniła Waria.


- Sofio Aleksandrowno, gdzie pani była, dzwonię i dzwonię…
- Telefonował, odprowadziłam go - powiedziała Sofia Aleksandrowna. - Zadzwonił rano, chci-
ałam cię zawiadomić, ale powiedziano mi, że będziesz dopiero o czternastej, a on miał pociąg. Mu-
siałam jechać.
- O Boże - jęknęła Waria - wyszłam do Mosprojektu, nie było mnie tylko godzinę, to straszne!
- Nie martw się. On będzie blisko.
- Przyjadę do pani po pracy, musi mi pani wszystko opowiedzieć!
- Wieczorem?
- Nie pójdę dziś na zajęcia. Po pracy.
- Dobrze. Czekam.
Waria wpadła zadyszana, podniecona - biegła, spieszyła się, pędziła!
- No i co? Jak tam Sasza?
- Wszystko w porządku, żywy, zdrowy, wesoły. Rozbierz się, zrobię ci herbaty.
- Dziękuję, może później - Waria powiesiła płaszcz, zdjęła chustkę. - Najpierw niech pani opo-
wie!
- Najważniejsze już ci powiedziałam: cały, zdrowy, w dobrym humorze. Oczywiście nie może
wrócić do Moskwy, jedzie do Kalinina, do znajomych, chce się tam jakoś urządzić. Zadzwoni.
Masz pozdrowienia.
Waria słuchała z rosnącym napięciem. Żyje, jest zdrowy, wesoły, pozdrawia.
Czegoś jej jednak brakowało. Ze słów Sofii Aleksandrowny nie wyłonił się obraz tamtego wyma-
rzonego Saszy, z którym miała nadzieję spacerować po słonecznych polach. Gdyby spotkali się na
dworcu, to natychmiast, w obecności Sofii Aleksandrowny, padliby sobie w ramiona i stali - przytu-
leni, bliscy, świat byłby zupełnie inny, dobry, przyjazny, beztroski. Tak i tylko tak wyobrażała so-
bie ich spotkanie. I pomyśleć, że wszystko wzięło w łeb przez jeden kretyński rysunek, po który
musiała pojechać do Mosprojektu!
Z najwyższym trudem ukryła rozczarowanie. Trudno, miała pecha. Na szczęście Kalinin leży
blisko Moskwy, pojedzie tam w najbliższy wolny dzień.
- Niech pani opowie dokładniej - poprosiła.
- Warienko, co tu jeszcze mówić, Sasza nic a nic się nie zmienił, tyle że zarośnięty, dawno się nie
golił. Od miesiąca w drodze. Gdybyś widziała, jaki jest opanowany i mężny! Powiedziałam mu o
Marku Aleksandrowiczu i o Budiaginie a on ani drgnął, nie chciał, żebym widziała jego ból. Tak
bardzo kochał Marka, tak lubił Iwana Grigoriewicza… Pytał o proces, dawno nie czytał gazet. Chce
zostać kierowcą, myślę, że słusznie, kierowcom nie zaglądają w życiorysy. Powiedział, że mu się
udało, bo gdyby go aresztowali teraz, a nie trzy lata temu, to dostałby dziesięć lat łagru. W ogóle
wszystko ustaliliśmy, dałam mu pieniądze i zapasy, które kupiłaś, umówiliśmy się, kiedy zadzwoni,
o której…
- Pytał o mnie?
- A jakżeby inaczej, pytał.
- Ale jak pytał?
- Jak? „Co u Warii?” Właśnie tak.
- Może: „A gdzie Waria?” - Nie, spytał: „Co u Warii?” - Tylko tyle?
- Nie, przecież Sasza nie mógłby spytać ot tak sobie, zdawkowo, był bardzo ciekawy, musiałam
mu wszystko opowiedzieć.
- I co mu pani opowiedziała?
- Najważniejsze: że bez ciebie nie dałabym rady. Zginęłabym.
- Przesadza pani.
- Ależ to prawda! Sasza wszystko wie, wszystko rozumie i jest ci bardzo wdzięczny. Aha, Wari-
eńko, wspomniałam mu o Ninie, nie wiem, czy dobrze zrobiłam.
- Oczywiście.
- No więc powiedziałam, jaka jesteś uczynna, jaka dzielna, jak zmusiłaś Ninę do wyjazdu, jak
prawie siłą wysłałaś ją do Maksa, jak przepędziłaś Kostię…
- Co? Co mu pani powiedziała?!
- No, jak przepędziłaś Kostię - Sofia Aleksandrowna zaniepokoiła się, poczuła, że coś jest nie w
porządku.
Waria nie odrywała wzroku od jej twarzy.
- Skąd Sasza wie o Kosti?
- Co… Nie rozumiem - speszyła się Sofia Aleksandrowna, zdała sobie nagle sprawę, że palnęła
głupstwo i nie da się już tego cofnąć.
- Skąd Sasza wie o Kosti? - ciężko dysząc powtórzyła Waria.
- No… ode mnie.
- Co, co mu pani powiedziała?!
- Warieńko, co z tobą, opamiętaj się! - Sofia Aleksandrowna dusiła się, brakło jej powietrza, ser-
ce załomotało, odruchowo sięgnęła po nitroglicerynę.
- Co mu pani powiedziała?! - wykrzyczała Waria, nawet nie zauważyła stanu Sofii Aleksand-
rowny i tabletki nitrogliceryny, którą tamta włożyła pod język.
- Warieńko, nic szczególnego… Ze wyszłaś za mąż, mieszkaliście u mnie, potem wyrzuciłaś Ko-
stię, chciał cię zabić, ale trafiła kosa na kamień… I że to było dawno, dwa lata temu…
Waria zakryła twarz rękami.
- O Boże, co pani narobiła! Co pani narobiła!
- Ależ Warieńko - niemal bezgłośnie wyszeptała Sofia Aleksandrowna - przecież prędzej czy
później i tak by się dowiedział, sama byś mu opowiedziała…
Waria oderwała dłonie od twarzy.
- Tak, opowiedziałabym, ale sama, właśnie sama, rozumie pani? Wszystko bym mu wyjaśniła…
Znów ukryła twarz w dłoniach.
- O Boże, Boże…
Sofia Aleksandrowna milczała, było jej słabo, nitrogliceryna jeszcze nie zadziałała, żeby tylko
nie spaść z krzesła, żeby tylko nie umrzeć na atak serca. Oczywiście wspomnienie nieudanego mał-
żeństwa musi być przykre, ale Waria za bardzo to przeżywa, niepotrzebnie histeryzuje. Biedactwo.
Nic się przecież nie stało, Sasza przyjął wiadomość zupełnie spokojnie, wyszedł na papierosa, wró-
cił, wypytywał o szczegóły, nie wyglądał na przejętego.
- Warieńko, dziecko, uspokój się. Wiesz, że Sasza ma nowoczesne poglądy i nie wtrąca się w
cudze życie. No uspokój się, proszę.
Waria nie odpowiedziała, zerwała płaszcz z wieszaka.
- Warieńko, zaczekaj, a herbata?
- Nie, dziękuję, muszę iść. Szlochając wybiegła z pokoju.
O Boże, pomyślała Sofia Aleksandrowna, przecież ona jest po prostu zakochana! Na pewno wią-
zała z Saszą jakieś nadzieje, na coś liczyła… Byłaby dobrą żoną… Energiczna, stanowcza, zaradna,
z charakterem, czasem nieco nieobliczalna, ale zdolna do poświęceń - tę cechę Sofia Aleksandrow-
na ceniła w kobietach najbardziej. Sasza nie może teraz myśleć o założeniu rodziny, lecz Waria nie
byłaby dla niego ciężarem, wręcz przeciwnie, oparciem i pomocą.
Jeżeli zakochała się w Saszy, to naturalnie nie chciałaby, żeby wiedział o Kosti i całej tej obrzyd-
liwej historii.
Serce trochę się uspokoiło, pokój przestał wirować, Sofia Aleksandrowna ostrożnie wstała i posz-
ła do łóżka. Położyła się, zamknęła oczy - zawroty głowy wróciły. Nie, nie wolno zamykać oczu.
Ogarnął ją lęk przed śmiercią, przestraszyła się, że umrze, że już nie wstanie. Nie może umrzeć, nie
może opuścić Saszy. Przecież zostałby zupełnie sam na świecie.
Sięgnęła po fiolkę z nitrogliceryną, wzięła jeszcze jedną tabletkę.
Rozumie Warię. Waria kocha Saszę i wstydzi się tamtego związku z Kostią Tylko czemu nic nie
powiedziała? Pomagała Sofii Aleksandrownie od chwili uwięzienia Saszy, a Sofia Aleksandrowna
uważała to za zwykłą życzliwość dobrej i szlachetnej dziewczyny.
Nawet nie podejrzewała, że Waria jest zakochana. Przecież opowiadała, że ma zamiar wyjść za
jakiegoś lejtnanta i wyjechać na Daleki Wschód. Potem zjawił się Kostia, ale Waria nadal pomagała
Sofii Aleksandrownie, wysyłała paczki, przychodziła do pralni. Skąd Sofia Aleksandrowna miała
wiedzieć, że robi to z miłości do Saszy? Kiedy go pokochała? A może po prostu Waria nie chce,
żeby Sasza źle o niej myślał? Jest dumna, ma swoją godność. Nie, chyba nie o to chodzi, w końcu
tyle dziewcząt popełnia podobne pomyłki. Może obraziła się o słowa „przepędziła męża”? Porządni
ludzie rozwodzą się, a nie „przepędzają”, Waria mogła uznać, że Sofia Aleksandrowna potępia ją za
związek z „nieporządnym” człowiekiem. Tak, trzeba było wyrazić to bardziej oględnie. Błąd. Ale
po co od razu takie histerie?
Spokój, spokój. Nie denerwować się, uważać na serce. Sofia Aleksandrowna bardzo lubi Warię,
to dobra dziewczyna, lecz nie warto przejmować się jej fochami. Z drugiej strony trudno mieć do
Warii pretensje: ma niełatwe życie, ile nerwów kosztowała ją chociażby sprawa Niny!
Sofia Aleksandrowna zapadła w drzemkę.
Nie wiedziała, jak długo spała: obudziło ją wrażenie czyjejś obecności. Przy łóżku siedziała Wa-
ria. Uśmiechnęła się, wzięła Sofię Aleksandrownę za ręce:
- Jak się pani czuje?
- Dobrze, dziecinko, dobrze.
- No to chwała Bogu. Siedzę sobie i patrzę, jak pani śpi. Sofio Aleksandrowno - przepraszam!
Zdenerwowałam się, tak bardzo chciałam zobaczyć się z Saszą… Tamta historia była taka wstrętna,
że staram się w ogóle o niej nie myśleć i nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział… Zrobiło mi się przy-
kro, że Sasza już wie, przecież co on sobie o mnie pomyśli…
- Warieńko, naprawdę nie powiedziałam nic złego. Sasza nawet nie zwrócił na to uwagi, obiecał,
że zadzwoni do ciebie.
- Tak powiedział?
- Obiecał! Na pewno zadzwoni. Mamy się umówić co do następnych telefonów, jutro zadzwoni
do mnie, ustalę dzień i godzinę, a potem dam ci znać, dobrze?
- Wspaniale! - Waria domyślała się, że Sofia Aleksandrowna kłamie, żeby ją pocieszyć. Nic nie
mogło jej pocieszyć! Życie legło w gruzach. Zmusiła się jednak do uśmiechu: kłamie Sofia Alek-
sandrowna czy nie, byle tylko znowu nie zasłabła.
- A więc - Sofia Aleksandrowna uniosła się na łokciu - nic się nie stało, naprawdę!
- Oczywiście - skwapliwie zapewniła Waria. - Zdenerwowałam się tym Mosprojektem, czekałam
dwa tygodnie, wyszłam jeden jedyny raz i akurat wtedy dzwonił Sasza! Taki pech! Nerwy mnie po-
niosły. Tylko panią nastraszyłam - pogłaskała Sofię Aleksandrownę po ręce.
- W ogóle nie słyszałam, jak weszłaś.
- Sofio Aleksandrowno, przecież mam klucz.
- No tak, zapomniałam.
- Drzwi były otwarte, światło się paliło, więc weszłam. Na palcach, żeby pani nie obudzić. W do-
mu trochę ochłonęłam, zrozumiałam, że sprawiłam pani przykrość, no i wróciłam zobaczyć, jak tam
moja Sofia Aleksandrowna.
Sofia Aleksandrowna poczuła łzy w oczach. Nie wypuszczając z dłoni ręki Warii użaliła się cic-
hutko:
- Oj, moja ty dziewczynko, moje ty złote serce…

24

W czasie, gdy Sasza żegnał się z mamą, ktoś zajął jego miejsce, przycupnął więc na brzeżku naj-
bliższej ławki. Nie mógł uwolnić się od myśli o Marku, Budiaginie i nieszczęsnych sąsiadkach z ich
domu. W kraju dzieją się straszne, niepojęte rzeczy, a sądząc po histerycznym tonie gazet, całe to
szaleństwo nigdy się nie skończy. Dobrze, że przyjął tragiczne nowiny tak spokojnie, dodał mamie
choć trochę otuchy swoim opanowaniem. Mama też trzymała się dzielnie, próbowała pokrzepić go
na duchu, przekonać, że w razie potrzeby może liczyć na rodzinę i przyjaciół.
Nawet prawdę o Warii zniósł mężnie, ani drgnął, mama niczego się nie domyśliła.
Lecz tu, wśród obojętnych nieznajomych ludzi, w zatłoczonym pociągu, który uwoził go z Mo-
skwy, z jego Moskwy do obcego Kalinina, poczuł się rozbity, opuszczony i nieszczęśliwy.
Mimo pozornej beztroski bardzo przeżył spotkanie z mamą, teraz nerwy puściły, przyszło zała-
manie.
Bezsilnie oparł się o ścianę i przymknął oczy. Wokół rozmawiali podróżni, naprzeciwko Saszy
wesołe towarzystwo rżnęło w karty, lecz on nic nie słyszał, usiłował uporządkować w myślach to
wszystko, co się na niego zwaliło.
Sasza nie miał złudzeń, co go czeka na wolności. Widział w tajdze kolumny więźniów, słyszał
radiowe sprawozdanie z procesu, zetknął się z tym piekłem i był przygotowany na wszelkie nies-
podzianki. Mógł na przykład natknąć się w Moskwie na obławę i dostać wyrok za naruszenie prze-
pisów meldunkowych. Tak, był przygotowany na wszystko - tylko nie na to, co się stało.
Jakim prawem osądza Warię? Niczego nie obiecywała, nie przyrzekała, nigdy nie padło choćby
jedno słowo o miłości. Waria go nie zdradziła, Waria nie ma tu nic do rzeczy. Wymyślił ją sobie,
stworzył. A jednak aż się w nim gotowało: żeby jakiś szuler mieszkał w jego pokoju, spał z nią w
jego pościeli, macał swoim łapskiem po ścianie obok szafy w poszukiwaniu wyłącznika, a potem po
ciemku… O Boże, pierwszy raz w życiu czuł zazdrość, jeszcze tylko tego brakowało, za mało wyci-
erpiał czy co, dosyć już, dosyć!
Trzeba myśleć o Kalininie, o pracy. Najpierw pójdzie do Olgi Stiepanowny, może doradzi coś w
sprawie pokoju. Tak, pójdzie do Olgi Stiepanowny. Jak długo mieszkali u mamy?
Powinien był spytać. Dlaczego nie spytał?! Trzy miesiące, pół roku, rok? Myśli nieubłaganie
wracały do Warii i jej bilardzisty, nie potrafił tego opanować, do cholery, jakaś obsesja, co za upo-
karzające uczucie, paraliżowało wolę, odbierało chęć życia. Po co żyć, dla kogo? Dla dziewczyny,
która pomagała jego matce, nadawała paczki, dopisywała do listów parę zdawkowych słów? Dla
dziewczyny, której nawet ani razu nie pocałował? Głupota, wstyd!
A jednak nie mógł przekonać samego siebie, nie mógł!
Wagonem szarpnęło, Sasza chwycił się krawędzi ławki, zacisnął palce aż do bólu.
Przyłożyć temu sukinsynowi, z lewej, z prawej, rozkwasić mu mordę - zabrał Warię! To on, Sas-
za, męczył się w Mózgowie, a taki bydlak, szuler, mieszkał w jego pokoju, triumfował, hulał, szas-
tał pieniędzmi, zaimponował Wari, kupił ją… Co z tego, że pewnie nie wiedział o istnieniu Saszy,
Sasza i tak go nienawidził. Szuler olśnił dziewczynę: restauracje, tańce, bilard, chwalił się wygrany-
mi, obejmował Warię brudnymi łapskami… Żeby chociaż gdzie indziej, nie na jego tapczanie…
Dość! Dość! Koniec! Zapomnieć o Warii, raz na zawsze zapomnieć o Warii!
Sasza otworzył oczy - śnieg, śnieg, śnieg, tęsknota…
W Kalininie oddał walizkę do przechowalni. Nie mógł iść do Olgi Stiepanowny z bagażem - po-
myślałaby, że zaprasza się na nocleg, sąsiedzi zobaczyliby, że przyjechał do niej obcy człowiek.
Nie miał klucza do walizki, zamykał ją tylko na zatrzaski. W przechowalni nie przyjmą otwartej
walizki, trzeba coś zrobić. Na placu przed dworcem znalazł kamień i kilkoma uderzeniami zmi-
ażdżył oba zamki. Szkoda, ale trudno, później się naprawi.
Pracownik przechowalni nacisnął jeden zatrzask, drugi - trzymały. Sasza schował kwit, spytał,
jak dojść na bulwar Stiepana Riazina, i wyszedł z dworca.
Nigdy przedtem nie był w Kalininie, sądził, że to zapadła prowincjonalna dziura.
Przyjemne zaskoczenie: czysto, ładnie. Ruszył główną ulicą, nazywała się Radziecka, przeciął
kilka placów: Czerwony - obok parku miejskiego imienia Lenina, Radziecki i Puszkina. Na placu
Lenina mieściła się Rada Miejska, Komitet Miejski Partii oraz teatr.
Asfaltowa jezdnia, chodniki odświeżone, linia tramwajowa, samochody. Znajome marki: GAZ-
AA, ZIS-5, gazik, dopiero przed Radą Miejską zauważył M-l, „emkę”, przed Obwodowym Komite-
tem Wykonawczym zaś - wielką czarną limuzynę ZIS-IOI, nie znał tych aut, czytał tylko w gazecie
o uruchomieniu ich produkcji.
No cóż, Kalinin to nie Moskwa, ale też i nie Kańsk, Kieżma czy Tajszet. Dużo ludzi, dawno nie
widział roześmianych twarzy, nie patrzył na spokojne, normalne, bezpieczne życie.
Nawet zakład fryzjerski nie różnił się od moskiewskich: fotele, lustra, ciepło, przytulnie, w kącie
fikus. Fryzjer ostrzygł Saszę, ogolił, zrobił gorący okład - ech, cywilizacja! Nareszcie ludzki wy-
gląd! Gdyby tak jeszcze filcaki zamiast zwyczajnych butów… Nieważne, Stalin chodzi w takich
samych. Pod marynarką gruby sweter, marynarka też już swoje przeżyła, spodnie nie lepsze…
Trudno, od biedy ujdzie. W Mózgowie golił się sam, włosy strzygł mu zwykłymi nożyczkami Wsi-
ewołod Siergiejewicz, fryzjer od siedmiu boleści… Wywieźli go do Krasnojarska i skończyło się
strzyżenie… Gdzie, w którym łagrze siedzi Wsiewołod Siergiejewicz, ile lat dostał? Może nie żyje?
Nie wiadomo, a przecież trzeba by jakoś pomóc, posłać choć trochę pieniędzy, paczkę… Nic z te-
go, informacji o skazanym udziela się tylko krewnym, a i to nie zawsze. I nie wszystkim.
Wzdłuż bulwaru Stiepana Riazina ciągnęły się stare jedno - i dwupiętrowe wille z kolumnami,
niegdyś okazałe, lecz teraz zaniedbane i zniszczone, ze ścian spadały płaty tynku, adres zaś Olgi
Stiepanowny - 11 A - wskazywał, że domy rozparcelowano na mieszkania komunalne.
Podwórko zagracone, brudne, na środku zwały śniegu, nieszczelne drzwi wejściowe, na schodach
ciemno. Sasza z trudem odnalazł mieszkanie Olgi Stiepanowny, zapukał do drzwi obitych dziurawą
ceratą, spod której wyłaziły kłaki waty. Otworzył mu dziwnie ubrany mężczyzna - podkoszulek,
buty z cholewami, spodnie od munduru.
- Przepraszam - powiedział Sasza - szukam Masłowej. Mężczyzna wbił w niego ciężkie świdruj-
ące spojrzenie.
- A wy skąd? Kim dla niej jesteście?
Spasiona morda, świńskie oczka, złe, nieżyczliwe - przez te trzy lata Sasza napatrzył się na takich
bydlaków do syta.
- No, kim dla niej jesteście? - warknął mężczyzna.
- Nikim. Przyjechałem z Penzy, uczę w konserwatorium. W klasie fortepianu. Moja koleżanka,
Rozmargunowa Raisa Siemionowna, prosiła, żebym będąc w Kalininie zaszedł do jej przyjaciółki z
gimnazjum. Olgi… zaraz, zapomniałem nazwisko - pogrzebał w kieszeniach, wyciągnął kartkę -
Olgi Stiepanowny Masłowej. Mam przekazać pozdrowienia i spytać, dlaczego nie pisze. Dowiedzi-
eć się, czy żyje, czy jest zdrowa.
- Co jeszcze? Pytam, co jeszcze!
- Nic, to wszystko.
Patrzył na tamtego ufnie i z nadzieją.
- Wyjechała - powiedział mężczyzna. - Już dawno. Nie wiem dokąd. Zatrzasnął drzwi.
Sasza wyszedł na ulicę. Nie było wątpliwości. Po zabójstwie Kirowa przez kraj przetoczyła się
fala aresztowań, Olga Stiepanowna jako żona wieloletniego zesłańca, więźnia Sołowek, nie miała
żadnych szans. Zesłano ją albo sama uciekła do jakiegoś miasta, gdzie nikt jej nie zna, a mieszkanie
zajął ten typ z organów. Ale bydlę! Świński ryj. Pewnie się zastanawiał, czy aresztować Saszę, czy
nie.
Udało się! Cudem! A mogło być zupełnie inaczej. Pokażcie dokumenty! I macha przed nosem le-
gitymacją NKWD. Wejdźcie no do środka! Weźmie dowód, przeczyta… Ach tak, to z takiej Penzy
przyjechaliście? Jasne! I za telefon: przyjeżdżaj - Wasia, Pietia, Wołodia, mam tu ptaszka „z Pen-
zy”, pyta o Masłową, tak, o tę samą… Przyjeżdżaj! A potem się zacznie!
Skąd znacie Masłową? Ach, byliście z jej mężem na zesłaniu? Spisek! Na „konwejer”, do karce-
ru, nago na mróz! Co to za organizacja? Kto do niej należał? Ty, Masłów, jego żona - kto jeszcze?
Ten żłób mógł się wykazać, zarobić na awans. Coś mu przeszkodziło. Może balował z dziewuchą i
nie w głowie mu było łapanie wrogów? Pies z nimi tańcował, z wrogami, dziewucha czeka!
Sasza wyrzucał sobie nieostrożność. Postąpił bardzo lekkomyślnie! Poszedł prosto do żony wię-
zionego w łagrze, a może już rozstrzelanego kontrrewolucjonisty. A przecież Ałfierow uprzedzał:
„Trzymajcie się z dala od ludzi, musicie się odizolować, nie możecie mieć przypadkowych znaj-
omych, więcej - nie możecie mieć żadnych znajomych!” Tym razem Sasza się wywinął. Na przy-
szłość będzie ostrożniejszy.
Zapadał zmierzch. Sasza przystanął pod latarnią, spojrzał na zegarek - za parę minut piąta.
Dokąd pójść? Znaleźć jakąś bazę samochodową, garaż i spytać, czy nie potrzebują kierowców?
Za późno. Poza tym musiałby iść do kadr, nie wiadomo, na kogo mógłby się tam natknąć, może
znowu na spasione bydlę ze świńskimi oczkami.
Tak, sam nie da rady. Potrzebuje pomocy. Trzeba jechać do Riazania, do brata Michaiła Juri-
ewicza - Jewgienija Juriewicza, ładne imiona, inteligenckie. Jewgienij Juriewicz był kiedyś w Mo-
skwie u brata, Sasza nawet go pamiętał: młodszy od Michaiła Juriewicza, ale bardzo podobny. Mi-
chaił Juriewicz już go uprzedził o ewentualnym przyjeździe Saszy.
Dobry kontakt, pewny, niezawodny - porządni ludzie, przyjaciele. Jeśli uda się dziś wyjechać,
jutro może być w Riazaniu, to tylko jakieś pięć - sześć godzin jazdy od Moskwy. W Moskwie star-
czy przejść z Dworca Leningradzkiego na Kazański - znów tylko przez plac. Oczywiście, powinien
od razu jechać do Riazania! Dlaczego nie pojechał?
Bo miał już bilet do Kalinina? Bał się, że nie dostanie biletu do Riazania i będzie musiał czekać
kilka godzin? Chciał ukryć przed mamą, że właściwie nie ma dokąd jechać?
Przecież taka nagła zmiana planów bardzo by ją zaniepokoiła. A może po prostu obleciał go
strach, pragnął jak najszybciej opuścić Moskwę, uciec, nie ryzykować?
Poczuł głód. Od rana nic nie jadł, a zapasy zostały w walizce. Trudno, musi wrócić na dworzec,
tam pomyśli, co dalej.
Przez Kalinin przejeżdżało kilka pociągów do Moskwy, ale wszystkie z rezerwacją. Jedyny mie-
jscowy odchodzi o ósmej, bilety zaczną sprzedawać o szóstej. Jeszcze jedna przykra niespodzianka:
bufet dworcowy w remoncie, nie ma gdzie przekąsić.
Odebrać walizkę z przechowalni i napocząć zapasy od mamy? Trzeba by wyłamać oba zamki, ot-
wartej nie przyjmą z powrotem, będzie musiał łazić z nią do rana.
Znów znalazł się na ulicy Radzieckiej. Perspektywa nocy w obcym mieście nie była zbyt przyj-
emna: ciemno, ponuro, samotnie. Gdzie by tu coś zjeść?
Zauważył szyld: „Bar-restauracja”. W jasno oświetlonym wnętrzu panował ożywiony ruch, lud-
zie wchodzili, wychodzili - nie kurwy i pijacy, normalni przeciętni obywatele. Sasza przeczytał na
drzwiach: „Czynne od 9.00 do 19.00”, teraz jest osiemnasta, zdąży.
Wszedł, oddał palto do szatni, rozejrzał się po sali - dużej, ciasno zastawionej stolikami, stały na-
wet na dawnym podium dla orkiestry, a więc to nie restauracja z dansingiem, ale zwyczajny bar wi-
docznie lokal się zmienił, a nazwa została.
Wypatrzył chyba jedyne wolne miejsce i podszedł do stolika. Siedziały przy nim trzy osoby:
skromnie ubrana para, pewnie małżeństwo, oraz mężczyzna w średnim wieku. Garnitur, krawat,
oschła, zła i zacięta twarz. Taki wiecznie niezadowolony gbur - wątrobowiec.
Miał w sobie coś z tamtego bydlaka, który zajął mieszkanie Masłowej. Choć tamten był spasioną
swołoczą o świńskich oczkach, a ten chudzielcem w okularach, od razu dawało się wyczuć, że to
jedna rasa, jeden miot, władza większa lub mniejsza, lecz tak samo bezkarna.
Sasza dotknął oparcia krzesła:
- Można?
Kobieta uśmiechnęła się niepewnie, spojrzała na męża, mąż powiedział:
- Proszę. Gbur milczał. Sasza usiadł.
Kelnerki krążyły między stolikami, sprzątały brudne naczynia, śpieszyły się - wiadomo, niedługo
koniec pracy. Szatniarz nie wpuszczał już nowych klientów Sasza miał szczęście, gdyby przyszedł
dziesięć minut później, pocałowałby klamkę Kelnerka przyniosła gburowi drugie danie.
- Jeszcze nie skończyłem pierwszego, zabierajcie się z tym! Znajomy ton - ostry, chamski, nie
znoszący sprzeciwu.
- Kuchnia się śpieszy - powiedziała spokojnie kelnerka i postawiła talerz na stoliku.
Sasza uniósł głowę: dobrze zbudowana, zgrabna brunetka, duże piersi, smagła cera, obojętne,
chłodne, szare oczy. Zerknęła na niego przelotnie:
- Zamykamy.
- Ja szybciutko. Niech pani będzie tak dobra… Po chwili wahania wyciągnęła bloczek i ołówek.
- Może być kapuśniak albo rosół z makaronem, na drugie mielone z makaronem.
- Poproszę kapuśniak i mielone. I, jeśli można, jakiś kompot czy kisiel.
- Chleb biały czy razowy?
- Razowy.
- Wódka?
- Wódka? Nie… nie, dziękuję.
- Chcielibyśmy zapłacić - odezwała się kobieta. Kelnerka podliczyła rachunek, wymieniła kwotę.
Mężczyzna zapłacił.
Kelnerka schowała bloczek i ołówek do kieszeni fartuszka, poszła do kuchni. Mąż i żona dopili
kompot, wstali, kobieta sięgnęła po laskę, znów uśmiechnęła się do Saszy ze współczuciem i sym-
patią.
- Smacznego - powiedział jej mąż. - Wszystkiego dobrego.
- Państwu też - odparł Sasza. - Do widzenia.
Z gburem się nie pożegnali. Sasza uznał, że przy stoliku musiało dojść do jakiejś scysji, pewnie
ten typ im naubliżał, stąd ciężka atmosfera, przestraszone oczy kobiety, jej współczujący uśmiech i
sympatia do Saszy.
Na stoliku, nakrytym brudnawą serwetą, zostały nieuprzątnięte talerze, sztuczny kwiatek w wa-
zoniku, cztery kieliszki do wina i cztery do wódki - dowód, że bar pretenduje jednak do miana res-
tauracji.
Gbur dokończył zupę, odsunął talerz, przewrócił kieliszek do wina, kieliszek spadł na podłogę.
Gbur skrzywił się lekceważąco i jak gdyby nigdy nic sięgnął po drugie danie.
Zjawiła się kelnerka, zauważyła szkodę, spojrzała na Saszę i jego sąsiada.
- Który to zrobił?
Gbur wskazał głową dwa wolne krzesła:
- Oni rozbili.
Kelnerka obejrzała się, ale małżonkowie już wyszli.
- Ludzie - powiedziała - przecież potrącą mi z pensji.
Gbur spokojnie jadł kotlet.
- Uważa pan, że to sprawiedliwe? - spytał Sasza.
- Że co? Że co? - nastroszył się tamten.
- Pytam, czy uważa pan za sprawiedliwe, żeby kelnerka płaciła za kieliszek, który pan potłukł?
- Niech pan nie gada głupstw - uciął gbur nie odrywając się od jedzenia.
Kelnerka patrzyła na nich wyczekująco. W jej chłodnych szarych oczach mignęło zainteresowa-
nie.
- To pan rozbił kieliszek! - Sasza z nienawiścią wpatrywał się w butną urzędową gębę.
- Powtarzam: niech pan nie gada głupstw. Bez awantur.
Sasza doskonale rozumiał, że nie może sobie pozwolić na żadne awantury. Lecz w tej arogancko
niewzruszonej twarzy, w tym niezmąconym poczuciu bezkarności ujrzał nagle uosobienie wszyst-
kich swoich krzywd, cierpień i upokorzeń. Ten nadęty bydlak jest stamtąd, jest częścią maszyny,
która bezlitośnie miażdży ludzi, dręczy ich, prześladuje i poniża. Na białe mówi czarne, na czarne -
białe i wie, że ujdzie mu to na sucho. Nie ujdzie!
Sasza odsunął talerz, pochylił się do przodu, po czym powoli i dobitnie wycedził:
- Myślisz, ścierwo, że ona za ciebie zapłaci? Zaraz zeżresz to szkło, sukinsynu, wepchnę ci je
gardła, ty… twoja mać…
Gbur osłupiał, skurczył się, lecz natychmiast odzyskał równowagę:
- Używa pan niecenzuralnych słów… W miejscu publicznym! - wycelował palec w kelnerkę.
- Będzie pani świadkiem!
- Świadkiem? - Kelnerka wzruszyła ramionami. - To pan używał niecenzuralnych słów, sama
słyszałam! On nic nie mówił.
Gbur rozejrzał się: sala opustoszała, kelnerki ściągały serwety ze stolików, ostatni klienci odbi-
erali płaszcze w szatni.
- Ile kosztuje ten kieliszek? - spytał Sasza.
- Pięć rubli - odpowiedziała kelnerka i uśmiechnęła się. Miała bardzo miły uśmiech, jej twarz od
razu wyładniała.
- Ludoczka, co jest? - zainteresowała się inna kelnerka, tęga kobieta, która wynosiła brudne ser-
wety.
- Rozbił kieliszek i nie chce płacić.
- Wezwij milicjanta, niech go spisze.
Milicja, protokół - tylko tego Saszy brakowało! Na szczęście gbur też wolał uniknąć skandalu.
- Ile płacę?
Kelnerka wymieniła sumę.
- Proszę mi pokazać rachunek!
Sprawdził, cisnął na stolik kartkę i pieniądze, dorzucił piątaka, wstał i wyszedł do szatni.
Kelnerka zaczęła sprzątać talerze, uśmiechnęła się:
- Przez pana nie dokończył obiadu.
- Nie umrze - mruknął Sasza.
- Niech pan je spokojnie, nie ma pośpiechu.
Zerknęła na niego z ukosa i nagle spytała:
- Jak ci na imię?
- Sasza.
- Jestem Luda. Zaraz przyniosę drugie.
Po chwili wróciła z dwoma talerzami, postawiła na stoliku.
- Zjem z tobą. Mogę?
- Ależ oczywiście, będzie mi bardzo miło.
Usiadła.
- Jesteś przyjezdny?
- Skąd wiesz?
- Nigdy cię tu nie widziałam.
- Tak, przyjechałem z Moskwy.
- Delegacja?
- Nie, chciałem się rozejrzeć za jakąś pracą, ale nic nie znalazłem. Wyjeżdżam.
- A co, w Moskwie brakuje pracy?
- Nie mam tam gdzie mieszkać.
- A żona, dzieci?
- Rozwiedziony, bezdzietny.
- Jaki masz zawód?
- Kierowca.
Znów spojrzała na niego.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Chciałem dziś, ale pociąg mam dopiero jutro.
- I dokąd się wybierasz, jeśli to nie tajemnica?
- Chyba do Riazania.
Sasza dokończył kompot, odstawił kubek.
- Ile płacę?
- Co jadłeś? Kapuśniak, mielone, kompot… Rubel pięćdziesiąt. Zapłacił drobnymi. Kopertę z pi-
eniędzmi od mamy trzymał w wewnętrznej kieszeni.
- No, podjadłem - powiedział. - Dziękuję.
- Dokąd ci tak spieszno? Pociąg masz dopiero jutro. Gdzie przenocujesz?
- Posiedzę na dworcu.
- Tym bardziej nie masz się po co śpieszyć.
- Przecież zaraz zamykacie.
Roześmiała się.
- A niech nas tu zamkną. Rano wyjdziemy.
Skończyła jeść, odsunęła talerz i spytała:
- Powiedziałeś prawdę czy skłamałeś?
- O czym?
- O sobie.
- Nie wierzysz?
- Wyglądasz na inteligenta, a na tego typa wsiadłeś jak…
- Boisz się, że uciekłem z więzienia? - zażartował. - Nie, nie uciekłem. - Poklepał się po kieszeni.
- Mam dowód i prawo jazdy.
- A dlaczego mnie broniłeś?
- Nie lubię sukinsynów.
- Aha, jesteś za sprawiedliwością?
- Tak - powiedział poważnie. - Jestem za sprawiedliwością.
Luda zamyśliła się na chwilę.
- Chcesz pójść ze mną na imieniny?
- Do kogo?
- Do mojej przyjaciółki Hanny.
- Hanna… Polka? Parsknęła śmiechem.
- Jaka tam Polka! Ma na imię Agafia. Kiedy przeniosła się ze wsi do miasta, zaczęła mówić o so-
bie Hania, a potem została Hanną.
- I co to za okazja?
- Mówiłam ci: imieniny. Dzień anioła Agafii.
- Kto tam będzie?
- Goście, przyjaciele. I co? Idziesz ze mną?
- Jestem chyba nieodpowiednio ubrany. Resztę rzeczy mam w przechowalni na dworcu.
- Może być. I tak przystojny z ciebie chłopak. Poza tym milicja nie pozwala spać na dworcu,
przynajmniej posiedzisz sobie w cieple.
- Zgoda. Chodźmy.
Nie wstając z krzesła wskazała głową drzwi:
- Po wyjściu idź w prawo, na drugim rogu skręć w zaułek i czekaj na mnie.

25

Zaprowadziła go na przedmieście. Na ciemnej ulicy paliła się tylko jedna latarnia.


- Ostrożnie, tu jest ślisko, daj rękę.
Podał jej dłoń, zdjęła rękawiczkę, palce miała ciepłe, a Sasza zimne.
- Zmarzłeś?
- Nie, wszystko w porządku.
- Już niedaleko.
Skręcili na ścieżkę wydeptaną w śniegu, szli teraz wzdłuż szczelnych drewnianych płotów, po-
zamykanych na głucho furtek i zapadających się ze starości, parterowych domków. Z okien przez
szpary w zasłonach sączyły się wąskie smugi światła.
Przystanęli przed jednym z takich domków, weszli na ganek, Luda zastukała pięścią w drzwi.
- Bawią się, zupełnie pogłuchli.
Załomotała jeszcze raz. Wewnątrz dało się słyszeć trzaśniecie zamka, chłopięcy głos spytał:
- Kto tam?
- Kola, otwórz, to ja, Luda.
Mniej więcej piętnastoletni chłopak wpuścił ich do ciemnej sieni, zamknął zasuwę i bez słowa
wrócił do pokoju. Zza drzwi na moment błysnęło światło, Sasza zdążył tylko zauważyć kożuchy i
płaszcze na wieszaku. Po chwili znów zrobiło się widno, z pokoju wyszła wysoka chuda kobieta.
- Luda, to ty?
- Tak.
- Ten czort, Kola, zostawił was po ciemku!
Otworzyła drzwi do oświetlonej kuchni, stał tam duży stół, na stole piętrzyły się prymusy i garn-
ki.
- Rozbierajcie się, wchodźcie.
- Dawno zaczęliście? - spytała Luda.
- Jeszcze jesteśmy na sucho - kobieta roześmiała się, była podpita, wyglądała na starszą od Ludy,
Sasza ocenił ją na jakieś trzydzieści pięć lat, miała niebrzydką twarz, rasową, ale rozmytą i jak gdy-
by zatartą, pewnie od alkoholu.
- Wchodźcie!
Weszli do niskiego pokoju. Przy stole, zastawionym butelkami i zakąskami, siedzieli trzej męż-
czyźni i kobieta. Z boku przycupnął Kola, syn gospodyni, zdumiewająco podobny do matki - te sa-
me zielone oczy, identyczny nos, tylko włosy ciut ciemniejsze.
- Poznajcie się, to mój przyjaciel Sasza - obwieściła Luda i przedstawiła mu gospodynię: - Ange-
lina Nikołajewna, już ją widziałeś.
Angelina Nikołajewna podała Saszy rękę.
- A to Iwan Fieoktistowicz, gospodarz.
Potężnie zbudowany, lekko szpakowaty mężczyzna obrzucił Saszę przelotnym spojrzeniem, reje-
strując fakt zawarcia znajomości, po czym wrócił do rozmowy z sąsiadem.
- A oto solenizantka, Hanna, złóż jej życzenia!
- Wszystkiego najlepszego - Sasza uścisnął dłoń rumianolicej hożej dziewoi.
- Gleb.
- Leonid.
Sasza przywitał każdego z nich kiwnięciem głowy. Leonid nie zwrócił na niego uwagi, rozmawi-
ał z Iwanem Fieoktistowiczem. Gleb, rosłe chłopisko o szerokiej piersi, uśmiechnął się przyjaźnie.
Miał olśniewająco białe zęby.
- Bardzo mi miło.
Luda rozpakowała prezent, podała Hannie:
- Przymierz. To dla ciebie z okazji imienin.
Hanna odsunęła się z krzesłem od stołu, zdjęła pantofle, włożyła nowe, postała w nich, przeszła
się po pokoju.
- No jak?
- Chyba pasują.
- No to noś na zdrowie.
- Dzięki - powiedziała Angelina Nikołajewna. - Luda, Sasza, siadajcie.
Przysiedli na skraju ławy - ciasno obok siebie, brakowało miejsca, Luda udała, że przesuwa się
nieco dalej:
- Chodź, usiądź przy mnie.
Sasza usłuchał, dotykali się teraz nogami, biodrami, ramionami.
- Pijcie, jedzcie - zachęciła Angelina Nikołajewna - wszystko jest. Kieliszki są, widelce i noże są.
Talerze… O, za mało talerzy!
- Nam wystarczy jeden - powiedziała Luda.
Sasza spojrzał na stół. Prawdziwa uczta: wódka, portwein, kiełbasa, śledzie, kiszone ogórki, ka-
pusta.
- Chcesz śledzia? - spytała Luda.
- Może być śledź.
Nałożyła na talerz śledzia, ogórków, kapusty, napełniła wódką graniaste kieliszki z zielonego
szkła, podniosła swój, zawołała do mężczyzn:
- Chłopaki, dość gadania! Piliście już zdrowie solenizantki?
- Czekaliśmy na ciebie, kochanieńka, nie miał kto podpowiedzieć! - roześmiał się Gleb, miał
krótką górną wargę, sprawiał przez to wrażenie, że bez przerwy się uśmiecha, a może rzeczywiście
się uśmiechał.
- Powtórzymy! - zakomenderowała Luda.
- Powtórzymy! - podchwycił Gleb, podniósł kieliszek, drugą ręką objął solenizantkę w talii, Han-
na była wyższa od niego o pół głowy.
- Twoje zdrowie, kochanieńka, Hanno-Haneczko, Agafiuszko!
- Puść, już dosyć!
- No to siup - Gleb wypił, skrzywił się, powąchał chleb.
Iwan Fieoktistowicz i Leonid wypili nie przerywając rozmowy, nawet nie spojrzeli na solenizant-
kę.
Luda trąciła się z Hanną, potem odwróciła twarz do Saszy, miał jej oczy ty, przed swoimi, ale nie
zamknęła ich, uśmiechnęła się:
- Dlaczego nie pijesz?
Sasza wypił, zakąsił śledziem. Po niedawnym obiedzie nie chciało się jeść lecz widok takich
smakołyków przywrócił mu apetyt.
Luda opróżniła kieliszek, zacisnęła powieki, potrząsnęła głową.
- Pierwszy zatyka, drugi się przełyka, trzeci sam leci!
Znów nalała sobie i Saszy, musnęła go ramieniem, przytuliła się.
Wypili, z nikim się już nie trącili. Wszyscy pili, jak i kiedy chcieli, chwalili zakąskę, rozmawiali,
najgłośniej brylował Gleb, dowcipkował, opowiadał śmieszne historyjki, zerkał przy tym na Saszę,
widocznie Sasza przypadł mu do gustu. Gleb twierdził, że jest plastykiem, studiował ponoć u same-
go Akimowa, jeździł do niego do Leningradu na kursy, Nikołaj Pawłowicz chciał go nawet zatrzy-
mać u siebie w Leningradzie, ale Gleb trafił do innego teatru, w którym kierownik artystyczny nie
miał pojęcia o sztuce, nie znał nazw farb, mylił indygo z ultramaryną, ochrę z cynobrem, beztalen-
cie, zero!
Obecnie Gleb maluje autobusy w zajezdni.
- Pomaluję ci te autobusy, kochanieńki, pomaluję - zapewniał Leonida. - Tak ci je pomaluję, że
cały Kalinin przyleci podziwiać!
- Zobaczymy - krótko odparł Leonid, lekko zgarbiony chłopak, inżynier z tejże zajezdni autobu-
sowej.
- Starego na nowy nie przerobisz - zauważył Iwan Fieoktistowicz, kowal. On również pracował
w zajezdni.
- A masz inne wyjście? Polecenie komitetu: mają być nowe autobusy, i koniec! - Leonid zgarbił
się nad swoim talerzem.
- Aha, myślisz, że to takie łatwe? - roześmiał się Gleb. - Że ot, machnął pędzlem i po krzyku? O
nie, kochanieńki!
Gleb podobał się Saszy. Sympatyczna twarz, typowy Rosjanin ze strefy centralnej, jasnowłosy,
niebieskooki, krótka górna warga wcale go nie szpeciła, gdyby zapuścił wąsy, w ogóle nie byłoby
jej widać.
- Leonidzie Pietrowiczu - spytała nagle Luda - potrzebujecie kierowców?
- Jasne.
- Sasza jest kierowcą. Z Moskwy.
Leonid wbił w Saszę przenikliwe spojrzenie. Był ponury i małomówny, a im więcej pił, tym gor-
szy miał humor.
- Masz prawo jazdy?
- Mam.
- Przy sobie?
- Oczywiście.
- Pokaż!
Sasza podał mu prawo jazdy. Leonid przejrzał je, zwrócił.
- Siedem lat stażu i tylko trzecia kategoria?
- A po co mi wyższa… Pracowałem jako mechanik.
- Mechaników też potrzebujemy.
- Nie, dziękuję. Nie chcę odpowiadać za innych, wolę siedzieć za kółkiem.
- Gdybyś miał drugą kategorię, wziąłbym cię na autobus.
- Mogę prowadzić ciężarówkę.
- Zgłoś się do bazy, załatwimy. Wypił kieliszek i odwrócił się od Saszy.
Sasza pomyślał, że trzeba by spytać, kiedy ma się zgłosić. Jeżeli jutro, to zostanie w Kalininie,
Riazań odpada. Gdyby tak dostać tę pracę! Luda pomogłaby wynająć pokój… Wolał jednak nie
pytać - Leonid upijał się na ponuro, lada moment można się spodziewać chamskiego wybuchu.
Gleb wprost przeciwnie, z każdym kieliszkiem był coraz bardziej wylewny, przyjacielski i we-
soły, ale spojrzenie miał fałszywe: widać, że lubi zmyślać. Ponoć jeździł do Akimowa do Leningra-
du, tymczasem Sasza pamiętał, że Akimow reżyserował spektakl w teatrze Wachtangowa na Arba-
cie. A więc pracował w Moskwie, nie w Leningradzie. Gleb buja. Ale sympatycznie.
Pili, Hanna przyniosła z kuchni gotowane ziemniaki, pasowały pod wódkę, wszyscy mieli już w
czubie, Sasza też.
- Przestańcie o tych samochodach! - pijanym głosem powiedziała Angelina Nikołajewna. - Inży-
nierowie, malarze, a ja kocham kowala.
Objęła męża za szyję:
- Kowalu, kochasz mnie?
- Daj spokój - łagodnie mruknął Iwan Fieoktistowicz. Ona jednak nie przestawała:
- Ech, mój ty kowalu… Kowalu, powiedz: kochasz mnie? I nie czekając na odpowiedź odwróciła
się do syna:
- Kolka, ty czorcie, co ja mówiłam, jazda spać!
Kola puścił uwagę matki mimo uszu, siedział przy stole z nieprzeniknioną miną, nic nie jadł,
przysłuchiwał się rozmowie, miał poważną twarz dorosłego człowieka, widocznie przywykł do ta-
kich biesiad, do tego, że matka obejmuje męża przy ludziach, od razu rzucało się w oczy, że Iwan
Fieoktistowicz nie jest jego ojcem.
- Ile razy mam ci powtarzać?!
Kola ani drgnął.
- No, Kola, dlaczego nie słuchasz mamy? - spytała Luda pieszczotliwie - zawstydzającym tonem.
Jej dłoń spoczywała na ramieniu Saszy.
Kola zignorował i ją.
- Nikołaju, idź spać, bo się spóźnisz jutro do szkoły - powiedział Iwan Fieoktistowicz.
Dopiero teraz Kola wstał i skierował się do drzwi. Wychodząc rzucił pod adresem matki:
- Nie pij tyle.
Angelina Nikołajewna uśmiechnęła się.
- Poucza - pokręciła głową. - Dobra - nalała sobie i mężowi. Wypijmy, kowalu, tylko ciebie mam
na świecie. Wznoszę toast za mojego kowala.
Wszyscy wypili.
Co to za dom? Prosty kowal i kobieta z synem, najwyraźniej z innego środowiska, pewnie „by-
ła”. Dlaczego się pobrali? Musi się za tym kryć niezwykły a może w dzisiejszych czasach zwykły
ludzki los. Może dla Angeliny Nikołajewny ten kowal i ten dom są jedynym ratunkiem przed wal-
cem, który przetacza się przez takich jak ona; zmiażdżył już jej męża, rodzinę, więc ukryła się za
plecami prostego robotnika - kowala, przyjęła jego nazwisko, wtopiła się w masy.
Jest mu wdzięczna za ocalenie i prawdopodobnie szczerze go kocha. Siedząc przy tym stole Sas-
za dotknął dawnego, minionego życia sprzed okresu więzienia i zsyłki. Wśród normalnych, zwy-
czajnych, prostych ludzi sam poczuł się wolnym człowiekiem. Oczywiście ma kłopoty z pracą, z
mieszkaniem, z przepisami meldunkowymi, ale, do cholery, jest wolny, wolny! Nikt go nie śledzi,
nie legitymuje, nie wypytuje kto, skąd. Ot, siedzi sobie chłopak, przyjaciel Ludy, przyszedł, pójd-
zie, to sprawa Ludki. Bywała tu z innymi, a dziś przyprowadziła nowego. Spędzi z nim noc. A on
nie będzie miał nic przeciwko temu. Waria nie istnieje, Waria była urojeniem, wymysłem syberyjs-
kiej samotności. Teraz jest wolny, wolny pod każdym względem i może robić, co chce. Luda? Ni-
ech będzie Luda. Klin klinem! Po miesiącu wędrówki przez tajgę, noclegów na dworcach, drzemek
na twardych ławkach pociągów marzył o ciepłym łóżku.
Wyspać się! Przespać choć jedną noc nie na dworcu, nie w wagonie!
- Zaśpiewajmy - powiedziała Hanna i zanuciła:
Raduje serce piosenka wesoła, z piosenką nigdy nie dłuży się czas! Kochają pieśni i wioski, i si-
oła, kochają pieśni mieszkańcy wielkich miast!
Luda i Gleb podchwycili:
Piosenka sprawia, że krew krąży szybciej, żyć i pracować pomaga co dnia, a kto z piosenką węd-
ruje przez życie, ten sobie zawsze i wszędzie radę da!
Zamiast „z piosenką” Gleb zaśpiewał: „A kto z półlitrem wędruje przez życie…” - Nie wygłupiaj
się! - zaprotestowała Hanna.
- Ładna piosenka - powiedział Sasza.
Luda cofnęła dłoń z jego ramienia, popatrzyła mu w oczy, spytała półgłosem:
- Nie znasz jej?
- Nie.
Odwróciła wzrok, pomyślała, znów spojrzała na Saszę i szepnęła z naciskiem:
- Nie znasz, to milcz.
Zrozumiał swój błąd; na zesłaniu nie mógł słyszeć tej piosenki, wszyscy ją znają, a on nie - zdra-
dził się?
Luda obciągnęła sukienkę, odsunęła się, spytała Angelinę Nikołajewnę o jakąś koleżankę, która
pracowała w atelier, Hanna też włączyła się do rozmowy. Gleb i Leonid mówili o księgowym, że
nie płaci Glebowi, a może płaci za mało. Gleb uśmiechał się, szczerzył białe zęby, ciągle powtarzał:
„kochanieńki”, ale powtarzał z pijacką namolnością, ponury Leonid odpowiadał mu z pijacką zło-
ścią, kłótnia wisiała w powietrzu, na szczęście Iwan Fieoktistowicz czuwał. Chcąc odwrócić uwagę
Leonida powiedział coś o resorach czy płaskownikach, Sasza nie dosłyszał, zresztą nie słuchał ich
rozmowy.
Prysnęło złudzenie, że nie różni się od innych, że jest „zwyczajnym człowiekiem radzieckim”.
Nie jest! Zdradzi go każde niebacznie rzucone słowo, dobrze, że przynajmniej nie spierał się z Gle-
bem o Akimowa. Od trzech lat nie był w kinie ani w teatrze, nie zna nowych piosenek, nowych ksi-
ążek, nawet nowych marek samochodów. Życie się zmieniło i nie wolno dać po sobie poznać, że
było się poza jego nawiasem. Lepiej milczeć, odpowiadać półsłówkami i nie wdawać się w żadne
dyskusje, póki nie nadrobi zaległości.
- Muszę na chwilę wyjść - powiedział Leonid.
- Ja też, lepiej teraz niż po drodze - przyłączył się do niego Gleb. Wstali, wyszli.
Luda natychmiast gniewnie zwróciła się do Hanny:
- Twoja Tamarka znów nawaliła!
- Dyrektor ją zatrzymał, pracuje po godzinach.
- „Po godzinach” - prychnęła Luda. - Wiadomo, o co chodzi. Ten dyrektor obraca ją, jak chce i
gdzie chce, na tapczanie i na biurku!
- Ludka, co ty, przestań! - uspokajała Angelina Nikołajewna.
- Powinna była przyjść! - Luda była wyraźnie zła. - Nie możesz, to nie obiecuj!
- Nic nie mogła poradzić. Pracują teraz po nocach. W Moskwie nie śpią i naszym nie dają.
- Skoro tak, to po co obiecywała?
Mężczyźni wrócili. Sprzeczka ustała.
Sasza był zaskoczony ordynarnym komentarzem Ludy. Tu nie chodziło o Tamarkę, Luda chciała
okazać mu swoje rozdrażnienie i niechęć. Odtrąca go. Jest zagniewana.
Spojrzał na zegarek. Wpół do drugiej. Jak się dostać na dworzec? Tramwaje Już nie kursują.
- Kochanieńki, czemu patrzysz na zegarek? - spytał Gleb.
- Mam pociąg.
- Dokąd jedziesz?
- Do Moskwy.
- Pociąg masz o ósmej, zdążysz. Podrzucimy cię. Leonid, o której po ciebie przyjadą?
- O drugiej.
- Odstawimy Saszkę na dworzec?
Sasza popatrzył na Leonida wyczekująco. Przypomni sobie o obiecanej pracy czy nie? Jeśli tak,
to powie: „Jaki znowu dworzec, przecież idziesz do mnie do roboty!” - Odstawimy.
Nie pamiętał. A więc wcale nie potrzebuje kierowców, gadał po pijanemu. Trudno! Nici z Kalini-
na, jedziemy do Riazania.
W pobliżu domu stał bagażowy „gazik” z plandeką - dyżurny wóz, w każdej bazie są takie.
- Dokąd najpierw, na dworzec? - spytał Leonid.
- Najpierw ja - powiedziała Luda.
- To nie po drodze.
- Tak ci trudno? Benzyny żałujesz czy co?
Leonid mruknął coś pod nosem i wsiadł do szoferki.
Gleb podciągnął się na rękach, przeskoczył burtę auta, pomógł wsiąść Ludzie i Hannie, obie od
razu usiadły na ławkach, Sasza wgramolił się ostatni.
Hanna przytuliła się do ramienia Gleba i natychmiast zapadła w drzemkę, a może tylko udawała,
żeby nie kłócić się z Ludą.
Luda milczała. Sasza też milczał. Było mu wszystko jedno. Siedział w ciemnościach z zamkni-
ętymi oczami i o niczym nie myślał.
Długo krążyli po ciemnym mieście, wreszcie samochód stanął. Luda odrzuciła plandekę, rozejr-
zała się.
- Przyjechaliśmy. Wstała.
- Pomóż mi wysiąść. Sasza nie ruszył się z miejsca.
- No, wyłaź, pomóż kobiecie. Sasza wyskoczył, wziął Ludę na ręce.
- Jedźcie! - zawołała. Leonid uchylił drzwi, wyjrzał z szoferki.
- Jedźcie, jedźcie! - powtórzyła Luda i machnęła ręką.

26

Zatrzymali się przed piętrowym domem z długim szeregiem ciemnych okien od frontu. Luda na-
cisnęła klamkę, ale drzwi były zamknięte.
- To dranie! Specjalnie zamknęli! Przede mną!
Podeszła do jednego z okien, zapukała raz i drugi. Zapaliło się światło, ktoś rozsunął firanki i ot-
worzył lufcik. Dał się słyszeć starczy głos:
- Kto tam?
- Ciocia Dasza? To ja, Luda, otwórz mi.
Lufcik zamknął się. Luda wróciła pod drzwi. Rozespana staruszka w narzuconym na ramiona
szlafroku, ze zmierzwionymi, siwymi włosami wpuściła ich do środka i szurając kapciami oddaliła
się do swego pokoju.
Luda ruszyła długim, słabo oświetlonym korytarzem, z licznymi drzwiami po obu stronach.
Kiedyś musiał to być hotel, tylko wtedy nie było pewnie obok drzwi prowizorycznych umywalek
i taboretów z miednicami.
Luda przekręciła klucz w drzwiach, otworzyła, włączyła światło.
- Wchodź - powiedziała do Saszy.
Pokój był maciupeńki. Stała w nim szafa, łóżko, stół, kozetka, dwa stołki, lustro. Na ścianie wisi-
ało kilka fotografii.
- Rozbieraj się.
Powiesiła palto Saszy obok swojego, rzuciła chustkę na stołek, przygładziła włosy przed lustrem,
usiadła na łóżku i spojrzała na Saszę pijanymi, zamglonymi oczami.
- No i jak ci się u mnie podoba?
- Podoba mi się. Ciepło, przytulnie…
- Lepiej niż w obozie?
- Co masz na myśli?
- Ty przecież nie znasz nowych piosenek. Podziękuj Bogu, że nikt poza mną nie zwrócił na to
uwagi. Zaraz by się domyślili. Ludzie teraz wszystko rozumieją, w mig się połapią.
- A co, w obozie nie śpiewa się piosenek?
- No, powiedzmy, w więzieniu.
- Przestań!
- No to powiedz, z jakiego filmu jest ta piosenka?
- Która?
- Ta, którą śpiewała Hanna. „Idziemy śmiało w słoneczny daleki świat…”
- Nie wiem.
- No widzisz, nie znasz filmów. Siedziałeś w kiciu, bratku.
- A może pracowałem na Północy?
- Zbijałeś forsę?
- Powiedzmy.
- I dużo zarobiłeś?
- Trochę zarobiłem. Chcesz, to ci pożyczę.
- Niepotrzebne mi twoje pieniądze. Myślisz, że jestem Madchen fur alles?
- No proszę, nawet niemiecki znasz - zauważył z uśmiechem. - Po co to przesłuchanie?
- Muszę przecież wiedzieć, z kim pójdę do łóżka.
- Posłuchaj! Czy ja ci się narzucałem? Sama zaprosiłaś mnie do kowala a potem przyprowadziłaś
do swojego domu. Jechałem na dworzec, po co wyciągnęłaś mnie z samochodu?
Milczała chwilę, westchnęła.
- Pleciemy głupstwa. Za dużośmy wypili - powiedziała i spuściła głowę.
- To nie pij! Jak można się stąd dostać na dworzec?
- Obraziłeś się? - zapytała nie podnosząc głowy.
- O co się miałem obrażać? Inni nawet o nazwisko nie pytają, a ty przeprowadziłaś całą ankietę.
- Ja i bez ankiety wszystko wiem. Zauważyłeś w korytarzu? Troje drzwi opieczętowanych. Na-
wet zwykłych robotników z „Proletariuszki” zamknęli. Jeśli chcesz wiedzieć, to już tam, w kawiar-
ni, zrozumiałam, skąd wracasz, a mimo to nie zostawiłam cię. Ja do ciebie z sercem, a ty mnie obra-
żasz.
Sasza przysiadł na brzegu krzesła. Chciało mu się spać. Całą dobę nie spał, w dodatku wypił,
chciałby już być na dworcu, trochę by się zdrzemnął na jakiejś ławce, potem w pociągu.
- Nie chciałem cię obrazić, ale znudziły mi się te rozpytywania. Jestem człowiekiem wolnym,
proszę, to jest mój dowód! - Sięgnął do kieszeni po portfel, ale Luda powstrzymała go.
- Po co mi twój dowód? Ja cię nie legitymuję.
- Dlaczego? Przeczytaj. Przynajmniej będziesz znała moje nazwisko.
- Nie chcę! Zabierz to!
- Nie chcesz, to nie. A w ogóle to masz rację, wracam z zesłania, nie mam prawa wracać do Mo-
skwy, dlatego przyjechałem tutaj, chciałem się tu urządzić, ale nic z tego nie wyszło, dlatego jadę
gdzie indziej.
Nie spuszczała z niego wzroku.
- Dokądże ty chcesz jechać? Przecież Leonid obiecał cię przyjąć, robota jest.
- Nie podoba mi się tutaj, jesteście zbyt wścibscy.
- Mój drogi, teraz tak wszędzie, wszędzie!
Usiadła mu na kolanach, objęła głowę, przywarła ustami do jego ust. Sasza wstał i położył ją na
łóżku.

Nazajutrz rano obudziła go. Była już ubrana, w palcie i botkach, i patrzyła na niego z uśmiechem.
- To ja lecę - powiedziała. - Wrócę o drugiej, dziś mam krótszy dzień. - Nachyliła się i pocałowa-
ła go. - A ty pośpij jeszcze. Spójrz - pokazała stół - masz tam chleb, masło, ser, kiełbasę, herbata
jest w termosie.
Toaleta w korytarzu, trzecie drzwi na prawo, nikogo się nie bój, szumowiny poszły do pracy,
kapcie są pod łóżkiem, klucz od pokoju leży na stole, zamknij od środka, ja mam własny. Gdyby
ktoś pukał, nie otwieraj. No, to bywaj, muszę lecieć.
Sasza wstał, wciągnął spodnie, włożył marynarkę, otworzył drzwi. Na korytarzu było pusto.
Poszedł do ubikacji, wrócił, zamknął drzwi, położył klucz na stole, opłukał ręce nad umywalką,
zjadł na stojąco kawałek kiełbasy, rozebrał się i znowu wlazł do łóżka. „Och, jak cudownie” - po-
myślał i natychmiast zasnął. Obudził się z uczuciem, że ktoś kręci się po pokoju. Usiadł na łóżku,
serce waliło mu jak młotem. Przyśniło mu się, że ktoś kamieniem rozbił szybę w oknie.
Luda w szlafroku cichutko nakrywała do stołu.
- Obudziłam cię, mój kochany? Brzęknęłam nieostrożnie kieliszkiem.
Sasza przeciągnął się.
- Wyspałem się już - powiedział. - Która godzina?
- Trzecia.
- Dawno wróciłaś?
- Jakieś dwadzieścia minut temu.
Pocałowała go. Rozpiął jej szlafroczek, przyciągnął do siebie i długo nie puszczał.
- Zamęczysz mnie - powiedziała. - Ducha przy tobie wyzionę.
- Nie będzie tak źle.
- Wstawaj, zjemy coś, przyniosłam obiad, zaraz podgrzeję.
- Poczekaj - powstrzymał ją. - Głowę umyli mi u fryzjera, a teraz przydałoby się wziąć kąpiel.
Daleko stąd do łaźni?
- Niedaleko. Ale dzisiaj jest damski dzień.
- Jak to?
- A tak to. U nas w łaźni jednego dnia myją się kobiety, a drugiego mężczyźni. Tutaj się umyj -
wskazała umywalkę. - Naleję ci ciepłej wody - wyciągnęła spod łóżka ogromną miednicę, wytarła
ręcznikiem. - Ja też się tak myję, do łaźni nie chodzę, brudno tam, kradną rzeczy i wieje ze wszyst-
kich szpar.
Sasza spojrzał na umywalkę, na miednicę.
- Muszę zmienić bieliznę, podkoszulek, skarpetki, spodenki, ale walizkę zostawiłem w przecho-
walni na dworcu.
- Podkoszulek, spodenki, co za problem… Zaraz polecę do sklepu za róg, kupię ci. W zimie jest
tego, ile dusza zapragnie. Jaki masz rozmiar? Czterdziesty ósmy? Pięćdziesiąty?
- Czy ja wiem?
- Chyba pięćdziesiąty. Kupię pięćdziesiąty.
- Dobrze. Pieniądze są w portfelu, w marynarce. Sięgnęła po portfel, wyjęła trzydzieści rubli.
- Wystarczy!
Przesunęła nogą chodnik od drzwi do umywalki, postawiła na nim duża miednicę, obok na tabo-
recie nieco mniejszą miskę, wyjęła myjkę, mydło, z kuchni przyniosła duży czajnik z gorącą wodą,
napełniła nią małą miskę, na podłodze postawiła dzban z zimną wodą.
- Staniesz w dużej miednicy, a z małej będziesz się polewał. Gdybyś potrzebował więcej wody,
to jest jeszcze w czajniku. Tu masz ręcznik, a tu mój szlafrok, włóż go, póki nie wrócę z podkoszul-
kiem i spodenkami. Zamknę cię z tamtej strony, bo już się kręcą po korytarzu - mówiła ubierając
się pośpiesznie. - No, to lecę.
Szczęknął zamek w drzwiach.
Sasza wstał z łóżka, wszedł do miednicy, namydlił pod kranem myjkę. Nie kąpał się chyba od
miesiąca. Starając się nie nachlapać na podłogę, szorował ręce i ramiona, potem zdjął z taboretu
małą miednicę i usiadł, żeby lepiej wyszorować nogi i stopy.
To nie była oczywiście łaźnia miejska ani łazienka na Arbacie, ale mimo to czuł się wspaniale.
Wytarł się, włożył flanelowy szlafrok Ludy, trochę wprawdzie za wąski, ale przyjemnie grzejący
plecy i pierś. Usiadł na kozetce, podkurczył pod siebie nogi. Cóż za błogość…
Zaczęło się wreszcie jakieś normalne życie. Nie musiał nigdzie pędzić, spieszyć się, przesiadać z
pociągu na pociąg, czegoś gorączkowo obmyślać, kombinować. Siedział w czystym, przytulnym
pokoju, i to nie w jakiejś tam zabitej deskami dziurze, lecz w mieście. Luda nie zaproponowała mu
wprawdzie, żeby pojechał na dworzec po walizkę, a więc nie zamierzała go zatrzymać u siebie dłu-
żej. No i dobrze. Dzięki jej i za to, co dla niego zrobiła. Miał chwilę wytchnienia, napięcie spadło,
wspomnienia aresztu, więzienia, zesłania, Angary, Kieżmy, Tajszetu trochę się jakby zatarły w pa-
mięci. I przestał myśleć o Wari, nie cierpiał już, nie przeżywał męki zazdrości, otrząsnął się z tego.
Nawet Moskwę wspominał bez szczególnego smutku. Cóż robić, Moskwa była dla niego zamkni-
ęta, zresztą nie miał tam już nikogo oprócz matki.
Skończyły się złudzenia, zaczęła się twarda walka o byt. Czy uda mu się zaczepić w Kalininie,
czy pojedzie dalej, do Riazania lub jeszcze gdzie indziej? Nigdzie nie będzie mu łatwo. Wszystko
zależy od szczęścia. W Kalininie mu się poszczęściło, spotkał dobrego człowieka.
Niebawem wróciła Luda, rzuciła Saszy paczkę.
- Masz swoje majtki, kupiłam granatowe, bo czarnych nie było.
- A tobie bardziej podobają się czarne? - zapytał z uśmiechem.
- A coś ty myślał?
Rozebrała się, wyniosła miednicę, dzbanek i czajnik, zwinęła chodnik, pochyliła się wycierając
podłogę, podkasana spódnica napięła się na biodrach.
- Chodź do mnie! - powiedział Sasza.
- Co to, to nie! - zaoponowała. - Teraz będziemy jeść obiad.
- Źle mnie zrozumiałaś - powiedział. - Usiądź na chwilę, chcę ci coś powiedzieć.
Luda usiadła.
- Obiad zjemy później. Muszę iść na pocztę, zadzwonić do Moskwy, do matki.
Zmrużyła podejrzliwie oczy.
- Do matki?
- Tak. Obiecałem jej wczoraj, że zadzwonię. A do Leonida pójdę jutro. Myślisz, że mnie jeszcze
pamięta?
- Na pewno cię pamięta, nie bój się.
- Posłuchaj - Sasza pogładził jej rękę. - A zresztą dobrze, porozmawiamy, kiedy wró-
cę. Pozwolisz mi jeszcze zostać na noc?
- Ależ ty mnie wykończysz.
- Położę się na kozetce. Roześmiała się.
- Ty i z kozetki mnie dosięgniesz.

27

Na poczcie trzeba było poczekać - z Moskwą łączyły tylko dwie kabiny. Połączenie otrzymał
mniej więcej po godzinie.
Matka czekała przy telefonie, natychmiast podniosła słuchawkę. Powiadomił ją, że u niego
wszystko w porządku, ma obiecaną pracę, jutro idzie załatwić formalności, jest tam nawet hotel ro-
botniczy, a gdyby mu się nie spodobało w hotelu, wynajmie pokój.
- Chwała Bogu - odpowiedziała matka. - Saszeńko, zadzwoń do Warii.
- Po co?
- Zadzwoń, proszę cię. Ona była dla mnie taka dobra, tak się o mnie troszczyła.
- Nie bardzo rozumiem…
- Wszystko zrozumiesz. Błagam cię, zadzwoń i bądź dla niej serdeczny. Pamiętasz jej numer?
- Nie, oczywiście.
- To zapisz sobie.
- Nie mam czym zapisać i nie mam na czym.
- Taki sam jak nasz, tylko końcówka czterdzieści cztery. Saszeńko zadzwoń, koniecznie, obiecaj
mi.
- Dobrze, zadzwonię, jeśli mi się uda. Muszę znowu zamawiać, a kolejka bardzo długa.
- A do mnie kiedy znowu zadzwonisz?
- Za jakieś trzy, cztery dni. O której godzinie będzie ci najwygodniej?
- Wieczorem po szóstej jestem zawsze w domu.
- A przed szóstą?
- Od jutra idę do pracy.
- Nie musisz wciąż przesiadywać w domu i czekać, zadzwonię do ciebie w niedzielę wieczorem,
dobrze?
- Dobrze. Więc zadzwoń do Warii. Całuję cię.
- Postaram się. Ja też cię całuję.
Odłożył słuchawkę i wyszedł z kabiny. Przed okienkiem, w którym przyjmowano zamówienia,
tłoczyli się ludzie.
Mężczyzna, stojący pierwszy w kolejce, właśnie opłacił rozmowę i biorąc pokwitowanie zapytał:
- Jak długo trzeba będzie czekać?
- Jakieś dwie godziny. Następny!
- Jeśli zaczną rozmawiać jakieś biura, to nawet trzy - wtrącił ktoś z kolejki.
Czekać dwie albo trzy godziny? No nie, to wykluczone. Zresztą po co? Czy to aż takie pilne?
Matka dużo zawdzięcza Warii i naturalnie chciałaby, żeby Waria wiedziała, że Sasza zdaje sobie
z tego sprawę i docenia to, i właśnie dlatego dzwoni. Matka jest bardzo czuła na tym punkcie, praw-
dopodobnie Waria to jedyna przyjazna dusza, w dodatku teraz przeżywa ciężkie chwile, rozeszła się
z mężem, a więc ich obowiązkiem jest dodać jej otuchy.
Wszystko to prawda, a jednak… Znowu, jak zawsze ostatnio, kiedy o niej wspominał, poczuł bo-
lesne ukłucie w sercu. „Jest teraz w domu” - powiedziała matka, czyli że rozmawiała z nią, Waria
wie o jego przyjeździe, może nawet prosiła, żeby do niej zadzwonił. A może sama matka w dobroci
serca zaproponowała jej, żeby czekała na telefon. „Sasza będzie do mnie dzwonił - mogła powiedzi-
eć - powiem mu, żeby i do ciebie zadzwonił”.
Wiedział, gdzie w jej mieszkaniu jest telefon. Przypomniało mu się, jak zwalili się całą paczką do
Niny, żeby ją zaprosić do „Piwniczki Arbackiej”, gdzie chciał oblać swój powrót do instytutu. Niny
nie zastali w domu, a Waria rozmawiała przez telefon. Telefon wisiał na ścianie w korytarzu, w
pobliżu kuchni. Waria w króciutkiej spódniczce stała oparta plecami o ścianę i pocierała piętą kola-
no.
Przycisnął ręką widełki i powiedział:
- Zbieraj się!
Spojrzała na niego z zaciekawieniem.
- Dokąd?
- Zabawimy się! Będziemy święcić zwycięstwo!
No, dość tych wspomnień! Było, minęło… Genug wspominać, łzy przelewać, jak lubił powtarzać
jego przyjaciel Sołowiejczyk, jeszcze jedna dusza, która zniknęła z jego życia.
Pogodził się już z sytuacją, zmusił się do tego. Wszystko, co jest związane Warią, powiedział so-
bie, zostało przez niego wydumane, a więc nie istnieje. Spał inną kobietą, która go przygarnęła, i ta
kobieta jest mu bliska.
A jednak, kiedy matka wymieniła imię Warii, ścisnęło mu się serce.

Luda, okryta pledem, drzemała, ale natychmiast, kiedy wszedł, uniosła głowę, uśmiechnęła się do
niego i kiwnęła na drzwi.
- Zamknij!
Przekręcił zamek, zdjął palto i czapkę.
- Oj, troszeczkę odpoczęłam. Odwróć się, ubiorę się.
Roześmiał się.
- Wstydzisz się? - zapytał.
- Dobra, dobra. Mamy jeszcze noc przed sobą - odparła. - Teraz zjemy kolację.
Pewnie jesteś głodny?
- Owszem.
- W korytarzu nikt cię nie widział?
- Nikt.
- To dobrze. Odwróć się.
- A jeśli się nie odwrócę?
- To i tak nic ci z tego nie przyjdzie - poszperała ręką pod łóżkiem w poszukiwaniu kapci. -
Zmień buty i odwróć się.
Podszedł do kozetki, nad którą wisiały fotografie, jakie spotyka się w wielu domach: ojciec, mat-
ka, dzieci, osobno ojciec, osobno matka, Luda sama, z koleżankami, na plaży, w towarzystwie,
wszyscy w kostiumach kąpielowych, mężczyzna w mundurze wojskowym.
- W porządku - powiedziała Luda. - Myj ręce. Postawiła na stole wódkę, położyła kiełbasę, ser,
masło, chleb.
- Przyniosłam z kawiarni wątróbkę, zaraz odgrzeję z kartoflami.
- Po co? Starczy nam tego.
- Nie, mogłaby się zepsuć. Ja raz-dwa…
Niebawem wróciła z kuchni, przyniosła patelnię z wątróbką i kartoflami, usiadła, napełniła ki-
eliszki.
- No, to za twoje powodzenie. Wypili.
- Co słychać u ciebie w domu, jak tam matka?
- Wszystko w porządku.
- Pewnie się niepokoi?
- Pewnie, że się niepokoi. Posłuchaj, Luda. Chodzi o to, że mam dowód tymczasowy, muszę go
wymienić na stały. Nie wiesz przypadkiem, jak się to załatwia? Czy najpierw powinienem się za-
meldować, a później wymienić dowód czy odwrotnie, najpierw wymienić dowód, a dopiero później
się zameldować?
Luda znowu napełniła kieliszki, wychyliła swój, przegryzła kawałkiem wątróbki i spojrzała na
Saszę uważnie.
- Pomogę ci wymienić dowód. Mam tam znajomą. Idź jutro do Leonida i załatw formalności, a ja
wpadnę do niej rano i dowiem się, co i jak.
- Wiesz… Nie chciałbym ci sprawiać kłopotu, ale…
- A czy ja ciebie wypędzam? - przerwała mu. - Wytrzymam jeszcze jakiś czas.
- Ale nie bardzo mam ochotę pokazywać jutro w garażu swój tymczasowy dowód. Gdyby można
było wymienić od razu, to wolałbym pokazać stały.
- Dobra, zapytam.
- Dobrze znasz tę urzędniczkę?
- To swój człowiek.
- Czy nie mogłaby mi załatwić czystego dowodu?
- To znaczy?
- Bez minusa.
- Nie wiem. Trzeba porozmawiać.
Znowu wypiła i spojrzała na Saszę wymownie.
- Jeśli chodzi o wymianę dowodu, to zrobi to od ręki. Ale sam chyba rozumiesz, że trzeba jej
będzie podziękować.
- Przecież wszystko odbędzie się zgodnie z prawem.
- Zgodnie z prawem będziesz załatwiał dwa tygodnie, będziesz przesiadywał godzinami w kole-
jce do kierownika. Ty wiesz, ilu jest takich jak ty w Kalininie? Widziałeś Angelinę Nikołajewnę?
- A co ona ma z tym wspólnego?
- A nic. Pytam się ciebie - widziałeś ją? Widziałeś. To wszystko. Z nią wszystko w porządku.
Wyszła za mąż za Iwana Fieoktistowicza, nosi jego nazwisko. Dlatego mówię ci, że takich jak ty
jest w Kalininie do licha i trochę. Z Moskwy, z Leningradu i miejscowych też nie brakuje. Tak, że
jeśli chcesz zgodnie z prawem, zmarnujesz w najlepszym razie ze dwa tygodnie. A tu załatwią ci w
ciągu jednego dnia. Co się tyczy minusa, to nie wiem. To dziewucha nie w ciemię bita. Zgodnie z
prawem - proszę bardzo, ale żeby się samej narażać… Wątpię…
Zrzuciła pantofle, położyła Saszy nogi na kolanach. Pogładził jej nogę.
- No, no - ostrzegła go. - Nie posuwaj się za daleko, zabierz rękę. Za co cię zesłali?
- Nie wiadomo za co. Za nic.
- Za politykę? Takiego młodego?
Sasza roześmiał się.
- Jestem pełnoletni.
Znowu się zamyśliła, potrząsnęła głową.
- Dobra, nalej jeszcze. I zabierz rękę, powiedziałam ci. Wiesz, ile się ciągu dnia nabiegam po ka-
wiarni, nogi mi puchną, dlatego w domu zawsze kładę je na stołku. A teraz ty zająłeś stołek, nie?
No, nalewaj!
- Czy nie za dużo?
- Nalewaj - powtórzyła uparcie. - I sobie też. I kończ tę wątróbkę. Musisz jeść, żeby nabrać sił.
Sasza napełnił kieliszki, wypili. Luda skrzywiła się, ale nie zakąsiła.
- A ojca masz?
- Mam i ojca, i matkę.
- A braci, siostry?
- Nie mam.
- Czyli że jesteś jedynakiem.
- Niby tak.
- Dobrych masz rodziców?
- Niezłych.
Zdjęła nogi z jego kolan, wsunęła stopy w kapcie, wstała, chwiejnym krokiem podeszła do szafy,
wyjęła chustkę, narzuciła na ramiona.
- Coś mnie trzęsie.
Usiadła, zamyśliła się, odsunęła kieliszek i powiedziała nagle:
- A ja też miałam ojca. Cudowny był z niego człowiek. Pracował w porcie rzecznym jako tokarz,
w stoczni remontowej. A matka pracowała w piekarni, i brat, starszy ode mnie o dwa lata. Ja jestem
z czternastego, a on z dwunastego, jest wojskowym. Poza tym mieszkał z nami jeszcze jeden brat,
cioteczny. Jego matka, siostra ojca, umarła, i wzięliśmy go do siebie. On był z piątego. To ile by
miał teraz? Trzydzieści dwa. No proszę. Mieszkaliśmy, rzecz jasna, w jednym pokoju, ale pokój
duży, miał chyba z trzydzieści metrów. Dobrze nam się żyło, spokojnie, nie kłóciliśmy się, lubi-
liśmy się nawzajem. Matka gotowała obiad, czekała na ojca, ojciec wracał z roboty i siadaliśmy do
stołu, każdemu mięsa po równo, ojciec do obiadu wypijał kieliszek i ani kropli więcej, a bracia w
ogóle nie pili. Teraz ja za nich wszystkich piję - roześmiała się nerwowo - sama za nich wszystkich
normę wyciągam. Nalej mi. Nalej, bo rozleję.
Pociągnęła łyk. Była już porządnie pijana, ale język jej się nie plątał, tylko często się powtarzała.
- Tak, że ojciec nie pił, tylko kieliszek do obiadu. Przy obiedzie prowadziło się rozmowy, było
wesoło, ale matka wciąż ojca ostrzegała - uważaj, nie pchaj się, nie gadaj za dużo. Bo ojciec, rozu-
miesz, wciąż w swojej robocie opowiadał o nieporządkach, o niesprawiedliwości. Bardzo lubił sło-
wo „sprawiedliwość”, no i doigrał się.
Znowu pociągnęła łyk.
- Ojciec był wysoki, przystojny i bardzo nas lubił, i mnie, i brata, i swojego siostrzeńca, którego
my, dzieci, traktowaliśmy jak rodzonego brata. Miał na imię Iwan, ten siostrzeniec ojca, a mój brat
cioteczny. W święta ojciec chodził z nami do ZOO, do cyrku albo tak po prostu pospacerować po
parku, albo nad rzekę. Pamiętam, leżałam w szpitalu, a ojciec przywiózł mi pluszowego zajączka,
potem musiałam go zostawić w szpitalu, i zajączka, i kredki, płakałam, ale ze szpitala nic nie wolno
było zabierać. A ojciec wciąż występował w obronie prawdy sprawiedliwości. To było dla niego
najważniejsze słowo - „sprawiedliwość”. Potem przychodzili do nas robotnicy ze stoczni i opowi-
adali, że było zebranie, podejmowali jakieś tam zobowiązania w ramach socjalistycznego współza-
wodnictwa, wiesz, jak się u nas wybiera ludzi na przodowników. A ojciec wystąpił przeciwko jaki-
emuś kandydatowi, czy to był zły pracownik, czy też czyjś krewny, tak czy owak ojciec uznał to za
niesprawiedliwe i wystąpił przeciwko niemu, a inni go poparli. Jednym słowem, ojca oskarżono o
sabotowanie akcji. I tej samej nocy go aresztowano. Tej nocy też nigdy w życiu nie zapomnę. Obu-
dziłam się od krzyku matki. Wszystko przeszukali, cały pokój przewrócili do góry nogami, potem
zabrali ojca, matka znowu zaczęła lamentować i szła za nimi po korytarzu, a ja szłam za nią i płaka-
łam, i mój brat Pietia również, a brata ciotecznego nie było, studiował w Leningradzie. Szliśmy za
ojcem korytarzem i płakaliśmy. Potem zaczęło się straszne życie: dokąd iść, do kogo się zwrócić,
ojciec nie miał przecież ani wpływowych znajomych, ani krewnych, dosłownie nikogo, a tu jeszcze
ludzie mówią: „Siedźcie cicho, bo was też aresztują albo ześlą”. Matka wciąż gdzieś chodziła, szu-
kała ojca, ale nadaremnie. Pisaliśmy nawet do Kalinina, matka chodziła do prokuratora, ale ze-
wsząd ją przepędzali. Wreszcie jedna kobieta, której również zabrali męża, powiadomiła ją, że nie-
bawem odbędzie się sąd, ten człowiek pracował z ojcem na tym samym oddziale, a sąd miał być
specjalny, tak zwana trójka, przy zamkniętych drzwiach, w gmachu przedsiębiorstwa transportu
wodnego. My wszyscy staliśmy na podwórku, żony tych ludzi, dzieci, moja matka, brat i ja. Wy-
prowadzili ich przez tylne drzwi, było ich siedmiu, ojciec szedł spokojnie, tylko kiedy nas zobaczył,
zdążył powiedzieć: „Dziesięć lat”. Był w filcakach, aresztowali go zimą, a tu już wiosna nadeszła,
nie pamiętam, czy to był luty, czy marzec, i matka zabrała ze sobą kalosze, żeby choć kalosze wło-
żył na te filcaki, żeby filcaki nie przemokły. Dała je mnie, żebym podała ojcu, podeszłam do niego,
ale konwojent popchnął mnie, tak że omal nie upadłam, i ojca zabrali w filcakach. I więcej go już
nie widzieliśmy. Ani listu, ani najmniejszej wieści, i tak przepadł mój ojciec za swoją sprawiedli-
wość.
Dopiła kieliszek i spojrzała na Saszę.
- Rozumiesz teraz, dlaczego wczoraj przysiadłam się do ciebie w kawiarni, a potem zabrałam ze
sobą na imieniny do Hanny? Musisz wiedzieć, że ja nigdy nie zawieram znajomości w kawiarni.
Żadnych! Dla zasady! Choćby ten ktoś był najpiękniejszy, choćby miał kieszenie nabite złotem, nie
wyjdę z nim z kawiarni. Naturalnie, są u nas takie, które to robią. Ale ja nie! Wlepiają we mnie
oczy, nadskakują mi i tak, i owak, ale każdego odprawię z kwitkiem, bo ja, wiesz, cenię obie re-pu-
ta-cję! Jak widzisz, nie dlatego zabrałam cię ze sobą, że jesteś przystojny albo że jesteś, co od razu
widać, prawdziwym mężczyzną. Ani nie dlatego, że się za mną wstawiłeś, chociaż postąpiłeś bard-
zo przyzwoicie, z mojego punktu widzenia oczywiście, bo w ogóle to skąd mam wiedzieć, czy
wcześniej się już z nim nie posprzeczałeś? Ma się rozumieć, bardzo mi się spodobałeś, nie powiem,
ale ja w kawiarni z nikim nie zawieram znajomości, przepraszam, ale nie! Kiedy jednak powiedzi-
ałeś słowo „sprawiedliwość”, serce we mnie zamarło. Dosłownie jakby mnie ktoś nożem dźgnął,
momentalnie sobie przypomniałam, jak mój ojciec wciąż mówił o sprawiedliwości. Co prawda, ki-
edy zacząłeś puszczać wiązanki, to zwątpiłam, myślę sobie, jakiś kryminalista, dlatego przysiadłam
się do ciebie, żeby się zorientować, ktoś ty taki. Widzę, człowiek inteligentny i chociaż posiedzi-
eliśmy zaledwie kilka minut, rozmawiało mi się z tobą bardzo przyjemnie. Tacy jak ty, walczący o
sprawiedliwość, zawsze źle na tym wychodzą. Pewnie to wszystko prawda, pomyślałam sobie, to,
co mówił o matce, o tym, że jest rozwiedziony i szuka pracy. Uwierzyłam ci, chciałam wierzyć
człowiekowi sprawiedliwemu, dlatego cię ze sobą zabrałam.
- A potem się przestraszyłaś - roześmiał się Sasza.
- Kiedy?
- Kiedy powiedziałem, że nie znam piosenki.
- A… Tak, rzeczywiście, wtedy od razu zrozumiałam: więzień. A więc mówił nieprawdę. A ki-
edy podjeżdżaliśmy do mojego domu, pomyślałam: a któż teraz mówi prawdę? Nikt, każdy coś
ukrywa. Zaraz wyjedzie, myślę sobie, i nigdy go już nie zobaczę, a może on mojego ojca gdzieś
spotkał albo brata.
- A co z twoim bratem?
- Słucham?… Kiedy ojca wsadzili, staliśmy się, sam wiesz, kim: „rodziną wroga ludu”. Nacier-
pieliśmy się… Długo by o tym opowiadać. Mój cioteczny brat studiował wtedy w Leningradzie,
chyba w Akademii Morskiej, już nie pamiętam, w każdym razie miał zostać jakimś dowódcą, kapi-
tanem… Nazwisko nosił inne niż my, nie wiem, może nie napisał w ankiecie, że jego wujek został
skazany jako wróg ludu, a może i napisał, był partyjny, ideowy, zawsze powtarzał, że partii nie
wolno okłamywać, swojej partii zawsze trzeba mówić prawdę. Tak, że mógł powiedzieć o moim
ojcu, ale nie ruszyli go, choć uczył się w Akademii Wojskowej. Ale miał tam przyjaciela, który pra-
cował w obwodowym komitecie partii. I kiedy zamordowano Kirowa, ten jego przyjaciel powtórzył
mu słowa Stalina: „Skoro nie potrafiliście ustrzec Kirowa, nie pozwolimy go wam pochować”. Mi-
chał powtórzył to kolegom, a następnego dnia wraca do domu zdenerwowany i mówi do żony:
wzywali mnie na egzekutywę, pytali, czy mówiłem to a to.
Mówiłem, owszem - odpowiedział. „A od kogo się o tym dowiedziałeś?”. I zrozumiałem, powia-
da mój brat, że jeśli powiem prawdę, to z moim przyjacielem z komitetu koniec. Milczę, a oni
wciąż naciskają: „Kto ci to powiedział?” A w tym samym pokoju siedział facet z NKWD. „Czyżbyś
te słowa słyszał od samego towarzysza Stalina? - pytają go. „Nie, on na to, ja towarzysza Stalina na
oczy nie widziałem”. „Czyli że ktoś inny ci je przekazał. Kto to taki?” „Nie pamiętam, on na to, ta-
kie słuchy po mieście chodzą”. Widzi, że ten z NKWD dał znak sekretarzowi, a ten mówi: „Wyklu-
czyć z partii za rozpowszechnianie antyradzieckich pogłosek, za nieszczerość wobec partii. Proszę
zwrócić legitymację”. Brat oddał legitymację, a sekretarz mówi dalej: „Postawić wniosek o relego-
wanie z akademii”. „Tak, że, powiedział mój brat do żony, jutro również z akademii mnie usuną”.
Żona w płacz, młoda wtedy jeszcze była, lada dzień spodziewała się dziecka. To ona nam później
wszystko opowiedziała. Tyle, że Michał nie doczekał jutra, przyszli po niego tej samej nocy. A żo-
na urodziła w kilka dni później. I wkrótce ją też zesłali, z dzieckiem. Teraz jest w Kazachstanie.
- A co się dzieje z twoim rodzonym bratem?
- Brat od razu wyjechał na Daleki Wschód do pracy. Pisze rzadko. Kiedy mama umarła, wysła-
łam mu telegram, przyjechał w jakiś czas po pogrzebie, dał mi trochę pieniędzy i powiedział: „Wy-
jeżdżaj stąd i nigdzie nie pisz ani w sprawie ojca, ani w sprawie Michała, i nikomu o nich nie opo-
wiadaj”. A ja, idiotka, wszystko ci opowiedziałam. Tyle lat dusiłam to wszystko w sobie, a teraz
opowiedziałam ci i jakby mi ulżyło. Potem, tak jak mi radził brat, przyjechałam do Kalinina. Trzy-
dziestometrowy pokój zamieniłam na tę komórkę. Żyję wolna jak ptak…
- Czy tu przedtem był hotel? - zapytał Sasza.
- A diabli go wiedzą. Niektórzy mówią, że hotel, inni, że burdel, jeszcze inni, że hotel robotniczy
„Proletariuszki” albo „Wagżanówki”. To takie fabryki, które należały kiedyś do fabrykanta Moro-
zowa. Ten Morozów sam był rewolucjonistą, budował dla robotników hotele.
- Rewolucjonistą nie był, ale pieniądze na rewolucję dawał, to prawda.
Luda nagle zmrużyła oczy:
- Nie rozgadasz tego, co ci powiedziałam? - zapytała.
- Nie wygłupiaj się.
- Ja przecież nic takiego nie powiedziałam przeciwko władzy radzieckiej - oświadczyła z wyzwa-
niem.
- Nie pleć bzdur!
- Po prostu rozmawialiśmy i to wszystko… Jak ma na imię twoja matka?
- Sofia Aleksandrowna.
- A ojciec?
- Paweł Mikołajewicz.
- Żyją?
- Tak, już ci o tym mówiłem.
- Przysięgnij na ich życie, przysięgnij, że mnie nie wydasz.
Sasza uśmiechnął się.
- Dobrze. Przysięgam.
Spojrzała mu nagle prosto w oczy i powiedziała trzeźwo:
- Ja też przysięgam, że nigdy cię nie zdradzę. Pamiętaj, jeśli coś ci się kiedyś stanie, to nie ja!
- Dziwne rzeczy mówisz, Luda.
- Wiem, co mówię. Przyjechałeś nie wiadomo skąd, a ja tu mieszkam od lat i wszystko wiem.
Zrozumiałeś? Zrozumiałeś? Należałoby teraz pójść do Jelizawiety, ale jestem pijana.
- Co to znowu za Jelizawieta?
- Urzędniczka od paszportów, mówiłam ci przecież.
Sasza nic nie odpowiedział. Przedtem nie wymieniała imienia urzędniczki, ale jakie to miało
znaczenie?
- Należałoby pójść do niej do domu, ale upiłeś mnie.
- Ja ciebie upiłem? Naprawdę?
- A nie? No to nalej mi jeszcze. Wpadnę do niej jutro rano przed pracą, bo na milicji nie wypada
o tym mówić.

28

Po tygodniu Charles znalazł trochę czasu i zawiózł Wikę do „Caroline”. W drzwiach przywitał
ich sam monsieur Epstein, wprowadził do środka, podsunął wyściełane fotele.
- Proszę uprzejmie! Cecile zaraz będzie wolna, jest już powiadomiona o państwa wizycie. Będzie
szczęśliwa ubierając tak wytworną damę - skłonił się przed Wiką. - Gościć panią, madame, to dla
nas wielki zaszczyt. Niestety - pochylił się w stronę Charlesa i zniżył głos - właśnie zjawiła się ma-
dame Plewicka - rozłożył bezradnie ręce. - Proszę mi uwierzyć, uprzedzałem ją, że o tej porze spod-
ziewamy się pana z małżonką. Ale aktorka to aktorka, znakomitość to znakomitość, na to nie ma
rady. Przyszła i koniec… Byłem bezsilny, monsieur Charles, proszę mi wierzyć. „Plewicka, Plewic-
ka - myślała gorączkowo Wika. - Znajome nazwisko… Aktorka Plewicka”. Wreszcie przypomniała
sobie. W ich moskiewskim domu zachowały się płyty sprzed rewolucji. Waria Panina, Nadieżda
Plewicka. Ojciec wspominał kiedyś, że Plewicka bywała u nich w domu, w zaułku Starokoniuszen-
nym.
- Powiem więcej - zaczął znowu Epstein, ale nie zdążył dokończyć. Rozsunęły się portiery i z
przymierzalni wyszła kobieta około pięćdziesiątki w żakiecie z wiewiórczego futra. Jej krągła, na
pół mongolska twarz o szerokich Kościach policzkowych, błyszczących czarnych oczach i dużych
ustach przykuwała uwagę.
- Pardon, monsieur, pardon, madame - rzucił Epstein w stronę Charlesa i Wiki i zwrócił się do
damy:
- O, madame Plewicka. Dla pani…
Wika nie słuchała jego mamrotania. W ślad za Plewicka z przymierzała wyszła elegancka rudow-
łosa dama. O Boże, toż to Silka! Cecile Schusteri Wika nie widziała jej od dziesięciu lat, pamiętała
ją jako szesnastoletnią dziewczynę, ale poznała od razu, może dlatego, że spodziewała się ją tu spo-
tkać. Silka, we własnej osobie… Nigdy nie uchodziła za piękność: przeraźliwie chuda, z drobno
wyondulowaną fryzurą, ale o podniecającej urodzie, niezwykle zgrabna. Kiedy chodziły do dziewi-
ątej klasy, otwarto music-hall. Cecile, zwana w klasie Silką, wygrała konkurs, została przyjęta do
grupy girls i półnaga tańczyła w szeregu innych na proscenium. Potem wybuchł skandal, music-hall
zamknięto, girlsy rozpędzono, Cecile omal nie usunięto ze szkoły, ostatecznie jednak udało jej się
ukończyć dziewiątą klasę. Potem wyjechała wraz z matką do Francji.
Cecile również nie widziała Wiki od dziesięciu lat, przy czym nie spodziewała się jej tu spotkać.
Przywitała ją uprzejmym uśmiechem, jak wszystkie klientki. I wtedy Wika, pochyliwszy się do
przodu, zapytała po rosyjsku:
- Silka, to ty?
Ten rosyjski język, ten przypominający kogoś głos, natarczywe, dziwnie znajome spojrzenie i
dziwnie znajoma twarz, a co najważniejsze, jej szkolne imię Silka - wszystko to razem wzięte wy-
wołało w jej pamięci obraz moskiewskiego życia. Cecile poznała Wikę i spokojnie, a nawet obojęt-
nie, bez najmniejszego zainteresowania odparła:
- Tak, Wika, to ja… Skąd się tu wzięłaś?
- Jestem tu z mężem. - Wskazała na Charlesa, który ukłonił się. Plewicka, słysząc język rosyjski,
odwróciła się i popatrzyła na Wikę.
- No cóż, Silka, może pocałujemy się na powitanie? - powiedziała Wika.
Pocałowały się.
- Boże mój - powiedziała Wika - ty się ani trochę nie zmieniłaś.
- To prawda, ja się nie zmieniłam - odparła Cecile. - A ty, o ile pamiętam, byłaś sympatyczną, le-
niwą grubaską. Bardzo od tego czasu wyładniałaś, nawet nie od razu cię poznałam.
- Cóż za wzruszające spotkanie - wtrąciła Plewicka zwracając się do Wiki. - Pani dawno z Mo-
skwy?
- Od kilku miesięcy.
Plewicka spojrzała na Charlesa i przeszła na francuski.
- Ma pan czarującą żonę, monsieur…
Charles podziękował jej powściągliwie i podniósł się z fotela, dając do zrozumienia, że wizyta
się przedłuża.
- Mój ojciec jest profesorem, nazywa się Marasiewicz. Pani bywała u nas w domu w zaułku Sta-
rokoniuszennym - wtrąciła Wika chcąc załagodzić oschłość męża.
Plewicka otworzyła szeroko oczy i przyznała z nieco przesadnym entuzjazmem:
- Ależ tak, tak, to prawda, Boże mój, Arbat, Moskwa.
Nie ulegało wszakże wątpliwości, że ani Marasiewicza, ani jego mieszkania w zaułku Starokoni-
uszennym nie pamięta.
W drzwiach ukazał się wysoki mężczyzna, wyglądający na jakieś trzydzieści pięć lat. Sposób
trzymania głowy, wyprostowane plecy i chód zdradzały w nim wojskowego.
Pochwyciwszy wzrok Plewickiej Wika w lot zrozumiała, że to jej mąż, i zdumiała się różnicą wi-
eku między nimi.
- Mój mąż, generał Skoblin - przedstawiła go aktorka zwracając się do Charlesa i Wiki. - Wyob-
raź sobie, Kola, ta młoda czarująca dama zaledwie przed kilkoma miesiącami przybyła z Moskwy.
Skoblin uprzejmie skłonił się Charlesowi i Wice, potem Epsteinowi i Cecile, i ujął żonę pod rękę.
W drzwiach Plewicka odwróciła się i spojrzała na Wikę.
- Jest pani naprawdę bardzo miła, dziecinko. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy i pogawęd-
zimy sobie o starej Rosji.
Wika kupiła dwie letnie suknie, lekki kostium i bluzkę do nowego kostiumu.
Wszystko to długo wybierały z Cecile, przymierzały, kilkakrotnie prosiły do przymierzalni Char-
lesa, pytały go o zdanie, wypraszały go i znowu zapraszały. Cecile wpinała szpilki i zaznaczała kre-
dą miejsca, gdzie należy zwęzić, gdzie poszerzyć, ale ani razu nie zapytała Wiki o jej plany, nie
opowiedziała jej nic o sobie, nie zdradzała najmniejszych chęci do nawiązania bliższych kontaktów.
Oczywiście Wika to nie jakaś biedna rosyjska emigrantka, jej mąż to znany dziennikarz, ale Cecile
widziała ją tu po raz pierwszy. Skąd mogła wiedzieć, jak trwały jest to związek, czy za kilka miesi-
ęcy Wika nie zjawi się z prośbą o pomoc? Tak że odnawianie kontaktów nie miało sensu. Przyjmo-
wać ją w charakterze klientki, proszę bardzo, ale nic ponadto.
Wika czuła to. Nelly ostrzegała ją. A mimo to zapytała:
- A może się kiedyś spotkamy, poplotkujemy?
- Teraz, przed sezonem wiosennym, mam bardzo dużo pracy, jestem zajęta od rana do późnej
nocy. Ale oczywiście postaram się znaleźć trochę czasu, zostaw mi swój telefon.
Wika zostawiła jej numer, rozumiała jednak, że Cecile nigdy nie zadzwoni.
Po kilku dniach goniec z „Caroline” przyniósł dwa firmowe pudła ze sprawunkami.
Wika wręczyła mu napiwek, po czym zajęła się przymierzaniem strojów.
Wszystko leżało idealnie, jednym słowem, Paryż! Gdyby w takim stroju zjawiła się w moskiews-
kiej restauracji, wszyscy padliby trupem z zawiści. Wieczorem kiedy wrócił Charles, również jemu
pokazała się w nowych sukniach, kręciła się przed lustrem, przebierała się.
Skończyło się na tym, że od razu tu, przed lustrem, wziął ją w ramiona i więcej już nie pozwolił
się ubierać. Spędzili razem cudowny wieczór i noc.
Nazajutrz przy śniadaniu Wika powiedziała:
- Chciałabym podziękować Cecile, choćby przez telefon. Co o tym sądzisz?
- To nie jest u nas przyjęte. Telefonuje się, kiedy trzeba coś poprawić. Ale wy jesteście przyjaci-
ółkami, więc możesz do niej zadzwonić jako przyjaciółka.
Wika uśmiechnęła się krzywo.
- Jaka tam przyjaźń. W szkole nie przyjaźniłyśmy się, po szkole nie widziałyśmy się dziesięć lat.
W dwa tygodnie później Cecile sama zadzwoniła.
- Dzień dobry, Wika, jak się masz?
- Dziękuję - odpowiedziała Wika powściągliwie. - Wszystko w porządku.
- Posłuchaj - zaczęła Cecile - pani Plewicka przysłała mi dwa bilety na swój koncert w sali Ga-
vot. Pójdziesz?
- To zapewne bilety dla ciebie i dla pana Epsteina.
- Nie, to bilety dla mnie i dla ciebie. Nadieżda Wasiliewna zaprasza mnie wraz z moją czarującą
moskiewską przyjaciółką. Czy skłonna jesteś to przyjąć do siebie?
- Dobrze, dobrze, tylko bez komplementów.
- Na jej koncertach jest zawsze komplet, trudno się na nie dostać.
- Hm… - powiedziała Wika kwaśno. Emigranci nie interesowali jej, ale przecież nie musiała za-
wierać żadnych znajomości. Poprosi Cecile, żeby nikomu jej nie przedstawiała. A zrezygnować z
takiego zaszczytnego zaproszenia byłoby głupio.
- A gdzie jest ta sala Gavot? - zapytała.
- Na rue de la Boetie.
Cecile wytłumaczyła jej, jak się tam dostać.
- Punktualnie o wpół do ósmej będę na ciebie czekać przed wejściem.

Publiczność robiła dobre wrażenie. Niektóre panie miały na sobie klejnoty.


Cecile z nikim się jednak nie witała, czyli że na widowni nie było jej klientów, w każdym razie
klientów stałych. Wynikałoby z tego, że nie jest to publiczność bogata, żaden wielki świat.
Na sali musieli się jednak znajdować ludzie o nazwiskach głośnych w starej Rosji, tyle że Cecile
ich nie znała.
- Nie będziesz żałować - powiedziała Cecile. - Głos ma fantastyczny. I życiorys również. Prosta
chłopka, trzy klasy szkółki parafialnej i proszę, światowa renoma, jeździ po całym świecie, emigra-
cja ją ubóstwia. Ja, prawdę mówiąc, lubię ją jako śpiewaczkę i o wiele mniej jako klientkę. Jako kli-
entka jest kapryśna, wymagająca i kategoryczna, nie sposób z nią dyskutować.
Koncert był niezwykle udany. Na scenie Plewicka - w sarafanie i kokoszniku - wydawała się pię-
knością - rosyjska śpiewaczka ludowa, nie cygańska, nie jakaś tam wykonawczyni romansów, lecz
autentyczna ludowa, rosyjska. Po każdej pieśni grzmiały gromkie brawa, wielu ludzi płakało. Kiedy
Plewicka zaśpiewała „Zasypało cię, Rosjo, śniegami”, nawet Wika się wzruszyła.
Zasypało cię, Rosjo, śniegami,
Skuło siwą skorupą lodową,
W mroźnej pustce wilczymi głosami
Płaczą wichry stepowe nad tobą.
[Wiersze tłumaczył Michał B. Jagiełło.] Uroniwszy łzę Wika westchnęła, myśląc z goryczą o tej
innej, prawdziwej Rosji, w której ona i cała jej rodzina byliby szczęśliwi, w której nie musiałaby
uciekać za granicę, gdyby nie ta przeklęta rewolucja.
Cecile i Wika siedziały z boku, na przystawkach. Pod koniec koncertu podszedł do nich jakiś
młody człowiek, pochylił się i powiedział szeptem:
- Madame Plewicka prosi panie po koncercie do siebie. Będę paniom towarzyszył.
Koncert dobiegł końca. Sala klaskała na stojąco. Mężczyźni krzyczeli „Brawo!” Plewicka kłani-
ała się nisko, dotykając dłońmi ziemi, publiczność nie pozwalała jej odejść, ludzie przepychali się
bliżej sceny, rzucali kwiaty.
Znowu zjawił się młody człowiek. Po opustoszałych, krętych korytarzach zaprowadził Wikę i
Cecile do garderoby Plewickiej.
Aktorka przebierała się za parawanem.
- Cecile? Wika? Proszę wejść, zaraz będę gotowa.
„Pięćdziesiąt trzy lata! - pomyślała Wika, której Cecile zdradziła tajemnicę Plewickiej. - Nawet
przed kobietami musi się chować za parawanem”.
Plewicka zjawiła się we wspaniałym żółtym szlafroku, ale za parawanem ktoś się jeszcze krzątał,
potem wyszła stamtąd pokojówka z torbą, do której widocznie zapakowała sceniczny strój aktorki.
Plewicka usiadła przed lustrem, uważnie obejrzała twarz i serwetką zaczęła starannie zdejmować
makijaż.
- Jesteście zadowolone?
- O tak! - wykrzyknęły jednocześnie Cecile i Wika. Z korytarza dobiegły głosy.
- To wielbiciele się dobijają - powiedziała Plewicka. - Niech czekają, póki tu jesteście. Zabroni-
łam kogokolwiek wpuszczać, poza tym jestem jeszcze nie ubrana. I w ogóle nie chcę dziś nikogo
więcej widzieć. Jestem zmęczona Dawniej śpiewałam i w dzień, i wieczorem, i nigdy nie czułam
zmęczenia, a teraz już je odczuwam - mówiła nie przestając dotykać serwetką twarzy. - I mimo to,
kiedy śpiewam, myślę o Rosji, nie mogę zapomnieć mojej Rosji, Wika, kochana moja, czy mogę
tak panią nazywać?
- Ależ oczywiście! - odpowiedziała Wika pośpiesznie.
- Opowiedziałaby mi pani coś o Moskwie, tak bardzo chciałabym o niej usłyszeć. Niech pani
przyjedzie do nas do Ozoir-la-Ferriere, to blisko, zaledwie godzina jazdy. Władimir Nikołajewicz
przyjedzie po panią samochodem, wieczorem odwiezie panią z powrotem, pogawędzimy sobie, zj-
emy kolację. Cecile nie zapraszam, to osoba butna, lekceważy nas.
- Nadieżdo Nikołajewno, jak pani nie wstyd? Pani dobrze wie, jak ja ciężko pracuję, nie mam
dosłownie wolnej chwili.
- Wiem, kochanieńko, wiem, dlatego też nie robię ci wyrzutów. Ty jesteś człowiek pracy i to-
warzystwo takiego wałkonia jak ja jest dla ciebie nieciekawe - mówiła dobrodusznie Plewicka, któ-
ra starła już makijaż i szminkowała usta. - Dlatego cię już nie zapraszam. A Wika powinna przyjec-
hać, chcę posłuchać żywego człowieka z Moskwy. Tu wielu zapomniało o Moskwie, zapominają
Rosję… Przyjedzie pani, Wiko?
- Z przyjemnością, ale dysponuję czasem tylko w środy i soboty.
- Wezmę to pod uwagę. Zadzwonię do pani wcześniej - podała Wice swój notesik i ołówek.
- Proszę zapisać swój telefon i powiedzieć, co pani woli - rybę czy mięso?
- Ależ Nadieżdo Wasiliewno, jest mi to całkowicie obojętne, cokolwiek będzie pani jadła, to zj-
em i ja.
- Postaram się, żeby pani smakowało. Odwróciła się w stronę drzwi:
- Jean! - Zjawił się młody człowiek. - Jean, odprowadź panie. A więc do widzenia, Wiko, do wid-
zenia, Cecile… Nie całuję was, mam na ustach szminkę. Tak więc, Wiko, jesteśmy umówione!

29

Stalin jeszcze raz przeczytał meldunek Jeżowa. „W dniu dzisiejszym z zagranicznego źródła, zas-
ługującego na pełne zaufanie, otrzymaliśmy doniesienie, że wywiad niemiecki planuje dokonanie
zamachu na towarzysza Tuchaczewskiego w czasie jego podróży na uroczystości koronacyjne do
Londynu. Przygotowanie zamachu powierzono grupie ludzi składającej się z czterech osób (trzech
Niemców i Polak). W związku z tym, że nie mamy żadnych możliwości zorganizowania ochrony,
zapewniającej towarzyszowi Tupaczewskiemu bezpieczeństwo zarówno na trasie przejazdu, jak i w
Londynie, proponuję odwołanie wyjazdu towarzysza Tuchaczewskiego. Proszę o rozważenie mojej
propozycji”.
Tę wersję tekstu podyktował Jeżowowi ON. Niemcom znane jest antyniemieckie stanowisko
Tuchaczewskiego, Polacy nie zapomnieli najazdu na Warszawę. Ostrzeżenie brzmi wiarygodnie.
Ubiegłego roku Tuchaczewski jeździł do Londynu na pogrzeb poprzedniego króla, wracał przez
Berlin, nikt go palcem nie tknął. Tuchaczewski zrozumie, że tym razem nie wypuszczają go z oba-
wy, żeby nie zbiegł, widzi, jak zaciska się wokół niego pętla, zdaje sobie sprawę i z tego, że przesu-
nięcia na wyższych stanowiskach w dowództwie nie są przypadkowe. Dowódcy wiernych mu od-
działów są przenoszeni do innych, w których nie mają zwolenników, gdzie nikt ich nie poprze. Na
własne uszy Tuchaczewski słyszał na lutowo-marcowym plenum KC słowa Mołotowa o resorcie
wojskowym: „Skoro we wszystkich gałęziach gospodarki narodowej działają szkodnicy, to czy
można przypuszczać, że tylko tam ich nie ma? To absurd… Resort wojskowy to ważny resort, z
kontrolą jego pracy jeszcze trochę poczekamy, ale będzie to kontrola bardzo surowa”.
Tuchaczewski był obecny na plenum, wszystko słyszał i niewątpliwie zrozumiał, że w armii szy-
kuje się czystka.
Po plenum zaczęły się aresztowania, wprawdzie nie wśród wyższej, lecz wśród średniej kadry
oficerskiej, jednakże wszyscy aresztowani pełnili służbę u boku Tuchaczewskiego, Jakira i Ubore-
wicza. To Tuchaczewskiemu też musiało dać do myślenia. A więc należy działać stanowczo i szyb-
ko. W ciągu miesiąca akcja musi być zakończona. Spodziewał się, że Hitler da mu w ręce broń
umożliwiającą nieoczekiwane i błyskawiczne rozprawienie się z Tuchaczewskim. Ale tak się nie
stało. No cóż, trzeba się będzie posłużyć normalnymi środkami. A na odpowiedź Hitlera pocze-
kamy.
Hitler manewruje. I jego ludzie też manewrują. Ale choć jest to nam na rękę, ludzi można wymi-
enić i po ich manewrach śladu nie zostanie.
Posunięcia Hitlera są zrozumiałe. Grozi Rosji, a zajmuje Nadrenię. I co?
I nic. Anglia i Francja przełknęły tę pigułkę.
Jednocześnie posunięcia Hitlera zmuszają i JEGO do manewrowania. Po raz pierwszy w historii
partii bolszewickiej ON zgodził się na sojusz z socjaldemokratami Francji i Hiszpanii.
Postąpił słusznie. Poparł socjalistyczne rządy w tych krajach. To było słuszne posunięcie, bo JE-
GO polityka jest polityką elastyczną. Teraz w Europie nie będzie już jednolitego antysowieckiego
bloku, antagonizmy między Francją a Niemcami uległy zaostrzeniu. Tym samym wzrosły szanse na
to, że Hitler pójdzie na zbliżenie ze Związkiem Radzieckim.
Jak na razie Hitler nie poczynił żadnych gestów w tym kierunku. A szkoda. Sojusz Niemiec z
Rosją byłby niezwyciężony. Tylko w sojuszu z NIM Hitler mógłby stworzyć nowe Niemcy. Ze
swej strony ON widzi w Hitlerze pewnego i godnego siebie partnera. W ich polityce, strategii i tak-
tyce jest wiele wspólnego.
Podobnie jak ON, Hitler stworzył potężną władzę, monolityczną, scentralizowaną partię, stwo-
rzył państwo jako ABSOLUT, skupił wokół siebie społeczeństwo, uskrzydlił je jedną wspólną ideą,
opartą na nienawiści do wroga Idea, oparta na nienawiści do wroga, nie ma sobie równych, gdyż
stwarza atmosferę powszechnego strachu. Jednakże idea Hitlera to idea nacjonalistyczna i w osta-
tecznym rachunku ryzykowna. Ta idea zmusi Hitlera do szukania wroga poza granicami Niemiec,
będzie go pchać do wojny, będzie musiał wojować z odwiecznymi, śmiertelnymi wrogami Niemiec
- butną Anglią, „królową mórz”, i jej sojuszniczką na kontynencie, Francją. Rosja go nie interesuje.
Gadanie o „niemieckim pługu” to blef. Niemcy to kraj przemysłowy, pług nie stanowi ich główne-
go oręża. Niemcy nigdy nie czuły się spokojnie obok Francji, która otoczyła je ze wszystkich stron
swoimi satelitami. Nawet jeśli w dalekosiężnych, ambicjonalnych planach Hitlera kryje się myśl o
wyłącznym panowaniu nad światem, to, nim napadnie na ZSRR, będzie się musiał najpierw rozpra-
wić z Francją. Zostawiając Francję na swoich tyłach, miałby skrępowane ręce.
Decydując się na wojnę globalną, trzeba mieć potężną armię. A jakich dowódców ma do dyspo-
zycji Hitler? Stary pruski korpus oficerski, butnych von-baronów, ograniczonych pruskich genera-
łów, towarzyszy broni Hinderburga i Ludendorfa. Z chwilą rozpoczęcia wojny Hitler stanie się ich
więźniem. Czy ci ludzie pozwolą komenderować sobą jakiemuś parweniuszowi, „bohemskiemu
gefrajtrowi”, jak go zwykli nazywać? Póki generałowie opracowują w sztabach plany strategiczne,
póki zajmują się mapami i dokumentami, nie są dla Hitlera niebezpieczni. Ale kiedy obejmą do-
wództwo korpusów i dywizji, kiedy będą mieć do dyspozycji armię, żywą, wielomilionową żołnier-
ską masę, dobrze uzbrojoną, po niemiecku zdyscyplinowaną i bezwzględnie posłuszną, wtedy wy-
rzucą Hitlera na śmietnik. Bojówki go nie obronią.
Hitler ma tylko jedno wyjście. Powinien usunąć starych generałów i zastąpić ich zdolnymi i wi-
ernymi sobie ludźmi. ON stworzył mu taką możliwość. Ludzie Jeżowa dostarczyli mu materiały o
tajnych powiązaniach radzieckich dowódców z niemieckimi. Hitler powinien postąpić ze swoimi
generałami tak samo, jak postąpił z Rohmem, i zrewanżować mu się podobnymi materiałami obci-
ążającymi Tuchaczewskiego.
Niestety, Hitler milczy. Jeżow twierdzi, że robota się posuwa, że zostały nawiązane odpowiednie
kontakty. Jeżow nie ośmieliłby się GO okłamywać. Ale czas płynie.
Wszelka możliwość wojskowego spisku musi być zdławiona w zarodku. Korpus oficerski Armii
Czerwonej trzeba zmienić, i to poczynając od samej góry. Zwlekać z tym nie wolno. ON nie może
kłaść się spać z myślą, że nocą ich wojska zajmą Kreml, JEGO aresztują i z miejsca rozstrzelają.
Woroszyłow go nie obroni, Woroszyłow to szmata, ze strachu gotów się schować pod łóżkiem. Z
oficerami trzeba skończyć, i to najpóźniej w czerwcu, póki wojska przebywają na ćwiczeniach, nie
można odkładać tego do jesieni, kiedy ściągną do koszar.
Wojskowi mają się na baczności. Na plenum Uborewicz demonstracyjnie uścisnął rękę Buchari-
nowi, a Jakir zażądał rozstrzelania Bucharina, chcą pokazać, że nic ich nie łączy, że żadnej wspól-
noty interesów między nimi nie ma. Ale ON wie, jak się sprawy mają - Tuchaczewski - Jakir - Ubo-
rewicz - to jedna szajka. Czerwiec, czerwiec, czerwiec, trzeba się z tym uporać najpóźniej w czerw-
cu. Na czym polega trudność? Ci ludzie nigdy nie bili się w piersi, nie przywykli do samobiczowa-
nia.
I tylko trzech z nich było w opozycji: dowódcy korpusów Primakow i Putna, i dowódca dywizji
Szmidt, ten łajdak, który GO obraził na XIV Zjeździe, dwadzieścia lat temu. Tę trójcę aresztowano
w zeszłym roku, teraz wyciągają z nich zeznania, jak na razie bez skutku, to nie są mazgaje w rod-
zaju Zinowiewa, to wojskowi, ludzie mocni. A mimo to poddadzą się.
Mieli już okazję obserwować procesy. Czyżby nie rozumieli, durnie, że istnieją sposoby, które
zmuszą ich do mówienia? Przyznanie się do winy to rzecz nieunikniona i nieodwracalna. Zrozu-
mieją to, kiedy się do nich naprawdę zabiorą.
Mimo to należałoby się jakoś asekurować, zorganizować jakieś dossier, które można by opubli-
kować albo przynajmniej zacytować, jakieś dokumenty na niemieckich blankietach, z niemieckimi
podpisami i niemieckimi pieczęciami - ludzie w to uwierzą. Znał kanały, z których korzystał Jeżow,
była to biała emigracja w Paryżu i szef SD w Berlinie, Heidrich.
W niemieckim Sztabie Generalnym znajdowały się prawdziwe umowy z lat dwudziestych, kiedy
to zgodnie z uchwałą Biura Politycznego udostępnił Niemcom bazy wojskowe w Lipiecku, Dzier-
żyńsku, pod Moskwą, na tych dokumentach figurował autentyczny podpis Tuchaczewskiego. Cze-
go więcej trzeba?
Hitler jak na razie nie reaguje. Heidrich, jego esesowcy mogą nie przydawać szczególnego znac-
zenia tej operacji, ale Hitler?! Przecież Hitlerowi znane jest antyniemieckie stanowisko Tuchacze-
wskiego, w dodatku ON daje Hitlerowi możliwość uwolnienia się od potencjalnych wrogów wśród
niemieckiej generalicji.
Czym tłumaczyć tę jego opieszałość?
Stalin nacisnął guzik dzwonka i kazał Poskriebyszewowi wezwać referenta Kungurowa.
- Tak jest - odrzekł Poskriebyszew i zamknął za sobą drzwi.
Stalin podszedł do okna, spojrzał na ponury gmach Arsenału, znowu wrócił myślami do Hitlera.
Analizując jego politykę, stwierdził zbieżność ich rozumowania. Wielokrotnie zastanawiał się
nad ewentualnymi posunięciami Hitlera i za każdym razem JEGO Przewidywania okazywały się
słuszne: Hitler postępował właśnie tak, jak ON przewidywał. I kiedy nakazał Jeżowowi przepro-
wadzić tę operację, był przekonany, że Hitler ją zaakceptuje. Jeżow zapewnił go, że plan jest reali-
zowany przez hitlerowskie organa bezpieczeństwa, wrogo nastawione wobec generalicji i Reichs-
Wehry. Dlaczego więc dotąd plan nie wypalił?
Ma się rozumieć, ON i Hitler nie we wszystkim są do siebie podobni. Hitler jest prostolinijny,
brak mu giętkości, dalekowzroczności. Ale mają też ze sobą wiele wspólnego.
Nawet ich losy są podobne. Podobnie jak on, Hitler jest synem szewca i prostej chłopki, i chociaż
szewstwem ojciec Hitlera trudnił się niedługo potem został celnikiem, obaj oni wywodzą się z na-
jniższych warstw społecznych. ON nie jest Rosjaninem, a Hitler nie jest rodowitym Niemcem, lecz
Austriakiem, Podobnie jak ON Hitler jest samoukiem, poza tym w młodości obaj interesowali się
sztuką. Hitler - malarstwem, ON - poezją! Przypomniał mu się wiersz:
I wiedz: kto nikim był i niczym,
Ucisku zaznał, w jarzmie padł,
Nadzieją jasną uskrzydlony
Wzniesie się ponad cały świat!
Wiersz był naiwny, prostolinijny, ale radzieccy poeci piszą wcale nie lepiej. A płótna Hitlera też
pewnie są dalekie od Rafaelowskich.
Podobnie jak ON, Hitler ubiera się skromnie, ON nosi trencz, Hitler - bluzę, nie afiszuje się z ko-
bietami, kobiety nie wywierają żadnego wpływu na ich politykę. Podobnie jak JEGO, Hitlera nie
interesują pieniądze. Jedynym dobrem prawdziwego wodza jest władza. W wodzu naród powinien
widzieć człowieka bezinteresownego, który nic nie żąda dla siebie.
Hitler lubi się fotografować z prostymi ludźmi, rozpowszechnia się bajeczki o jego dobroci,
wrażliwości, życzliwości dla prostych ludzi - to już z repertuaru burżuazyjnej, parlamentarnej de-
magogii, ale skoro mu się to podoba - jego sprawa.
Podobnie jak JEGO, Hitlera uznano za niezdolnego do służby wojskowej. Jednakże ON brał ud-
ział w wojnie domowej, a Hitler w wojnie światowej. Podobnie jak ON, Hitler nienawidzi tak zwa-
nej demokracji z jej parlamentarnym bajdurzeniem. Obaj posiedli sekret władzy, obaj jednakowo
rozumieją psychologię ludu i rolę wodza. Naród chce, żeby za niego myślał wódz, żeby za niego
myślał i decydował… Taka była prymitywna filozofia narodu i zarówno ON, jak i Hitler umiejętnie
to wykorzystują.
Za oknem pociemniało, kilka ukośnych kropel deszczu uderzyło o szyby. Stalin odwrócił się od
okna, włączył światło i usiadł przy stole.
O Hitlerze wiele się pisze. ON wydał polecenie, żeby wszystko - i to, co wychodzi spod pióra
Hitlera, i to, co o nim piszą - tłumaczono na rosyjski i pokazywano JEMU.
Wszyscy zgadzają się co do tego, że Hitler to silna osobowość, że potrafi sobie podporządkować
ludzi nawet najbardziej utalentowanych. To normalne: talent władzy góruje nad wszelkimi innymi
talentami. Pisze się, jakoby Hitler był kapryśny. O NIM Lenin też mówił, że jest kapryśny. Ale Le-
nin się mylił, ludzie często się mylą biorąc za kaprysy siłę woli, wytrwałość i upór w dążeniu do ce-
lu. Hitler „jest wyzbyty norm etycznych i niewybredny w środkach”. A jaki polityk jest wybredny
w środkach, który jest etyczny? Tacy politycy nie istnieją. Pisze się ponadto, jakoby Hitler był niez-
równoważony… bardzo możliwe, ale polityka Hitlera jest konsekwentna. Jak każdy polityk, Hitler
manewruje, stosuje nieoczekiwane posunięcia, dla wielu niezrozumiałe, nielogiczne - to właśnie
ludzie biorą za niezrównoważenie. Pisze się też, jakoby w swoich przemówieniach przypochlebiał
się narodowi. Prawdziwy wódz chce, żeby go rozumiała nie grupka inteligentów, lecz cały naród,
dlatego mówi prosto, zrozumiale, przystępnie. A styl wypowiadania się to sprawa indywidualna.
ON mówi spokojnie. Hitler krzyczy, jego mowy są histeryczne. W przemówieniach Trockiego też
było dużo histerii, ale uważano go za wielkiego mówcę.
Nazywa się Hitlera antykomunistą. A co to jest właściwie antykomunizm? Komuniści w Niemc-
zech są przeciwnikami Hitlera, konkurują z nim o wpływy na klasę robotniczą. To ich wewnętrzna
sprawa. W stosunkach między państwami decydują nie idee, lecz interesy państwowe.
Wszystko to Hitler świetnie rozumie. A jednak nie kwapi się do wymiany informacji o generali-
cji. Dlaczego? Czyżby MU nie chciał pomóc? Niemożliwe. Przecież usunięcie Tuchaczewskiego
leży w jego interesach - Tuchaczewski jest wrogiem Niemiec.
No cóż, czas wszystko wyjaśni, okaże się, czy Hitler jest wystarczająco mądrym politykiem, że-
by pójść z nim na ugodę, czy jest dostatecznie pewny, żeby mu ufać. Chociaż w polityce nikomu
ufać nie wolno.
Jednym słowem, sąd nad Tuchaczewskim trzeba będzie przygotować własnymi, wypróbowanymi
środkami. Zakaz wyjazdu do Londynu - to już otwarte wyzwanie rzucone Tuchaczewskiemu.
W rogu meldunku Stalin napisał niebieskim ołówkiem: „Do członków B.P. Ku swemu wielki-
emu żalowi zmuszony jestem zgodzić się na propozycję tow. Jeżowa. Trzeba się zwrócić do tow.
Woroszyłowa, żeby zaproponował inną kandydaturę. J. Stalin”.
Zadzwonił.
W drzwiach pokazał się Poskriebyszew.
- Weźcie to - Stalin podał mu meldunek Jeżowa - i przekażcie członkom Biura Politycznego.
Poskriebyszew podszedł do stołu, wziął meldunek.
- Opracujcie tekst uchwały Biura Politycznego. W związku z groźbą zamachu trzeba uchylić de-
cyzję o wyjeździe towarzysza Tuchaczewskiego do Londynu. Dalej: przyjąć uchwałę Komisariatu
Obrony w sprawie oddelegowania do Londynu towarzysza Orłowa. Niech Woroszyłow pokaże ten
meldunek Tuchaczewskiemu. Tak… Czy Kungurow już przyszedł? Dobrze. Niech wejdzie.
Kungurow, jeden z jego referentów, wszedł do gabinetu z książką w ręku. Przysadzisty, czarno-
oki, starannie ogolony - jak zawsze w marynarce i w swojej wyszywanej ukraińskiej koszuli, w
spodniach wpuszczonych w buty z cholewami.
- Siadajcie - powiedział Stalin.
Podobał mu się ten chłopak: nie miał w sobie nic z urzędnika, z biurokraty.
Okrągła, rumiana, prostoduszna twarz, w sekretariacie jedyny człowiek, który się przy NIM
uśmiechał.
Inni nigdy się przy NIM nie uśmiechali, a Kungurow się uśmiechał i to tak przyjemnie, widać
było, że cieszy się na JEGO widok i nie może tej radości ukryć. Był usłużny, gotów spełnić każde
JEGO życzenie. Przypominał mu młodych Sybiraków, których spotykał niegdyś na zesłaniu kiedy
jeszcze sam był młody. Te chłopaki, „nieżonaciki”, jak ich tam nazywano jeszcze nie obarczeni
rodzinnymi kłopotami, jeszcze nie stłamszeni przez życie, nie rozjątrzeni, też byli weseli, przyjaźni
i usłużni, jak ten Kungurow. I chociaż Kungurow nosił ukraińską koszulę, jego nazwisko świadczy-
ło, że pochodził z Syberii albo z Uralu. Na NIEGO patrzył z oddaniem, z ubóstwieniem, chwytał
każde JEGO słowo, zachwycał się każdym gestem.
Mimo swoich trzydziestu pięciu lat Kungurow znał pięć języków - angielski, niemiecki, francus-
ki, włoski i hiszpański. Prosty chłopak, z robotniczej rodziny, były czerwonogwardzista, po ukońc-
zeniu Rabfaku [uniwersytet robotniczy] wstąpił na uniwersytet i, proszę, opanował pięć języków.
W ten sposób dowiódł, że zdolności do języków to cecha czysto biologiczna: ktoś ją ma, a ktoś inny
jest jej pozbawiony.
Kungurow przygotowywał dla NIEGO wycinki z prasy zachodniej, z czasopism i książek.
Podstawowe informacje zamieszczał TASS, a Kungurow przygotowywał przeglądy materiałów
wyłącznie dla NIEGO, potrzebne tylko JEMU. Teraz zajmował się Hitlerem, jego życiorysem, jego
działalnością i zawsze znajdował interesujące fakty, wyczuwał trafnie, co JEMU może odpowiadać.
Szukał, czytał, sam tłumaczył. Radził sobie z tym bardzo dobrze.
Teraz pokazał Stalinowi książkę.
- Towarzyszu Stalin, właśnie wracam z drukarni. Ale jeszcze nie zdążyłem przeczytać. Czy
mógłbym zreferować jutro?
- Co to za książka?
- Zbiór przemówień Hitlera wygłoszonych w ostatnim roku.
- Ale przecież przeczytaliście je już po niemiecku, przetłumaczyliście. Po co odkładać do jutra?
- Chciałbym zweryfikować przekład, sprawdzić, czy nie ma błędów.
- Jest coś interesującego?
- Są dość zabawne wypowiedzi, zwłaszcza o pokoju - odpowiedział Kungurow z uśmiechem. -
Na przykład przemówienie na wiecu w Kolonii, wygłoszone po aneksji Nadrenii.
- Pokażcie!
W spisie rzeczy Stalin odszukał „Przemówienie na wiecu w Kolonii”, chciał otworzyć książkę na
odpowiedniej stronie, ale kartki były nie rozcięte.
- Nie zdążyłem rozciąć - powiedział Kungurow. - Wróciłem z drukarni, a stole leży notatka od
towarzysza Poskriebyszewa, że mam się natychmiast stawić.
Stalin przycisnął książkę do stołu i palcem rozerwał odpowiednie stronice, zrobił to nierówno,
brzegi kartek były poszarpane. Zaczął czytać.
I nagle, całkiem nieoczekiwanie, odezwał się w nim „sygnał niebezpieczeństwa”, uczucie, które
znał w sobie od niepamiętnych czasów, które pozwalało mu być zawsze w pogotowiu, błyskawicz-
nie reagować na najdrobniejsze zagrożenie. To uczucie nigdy go nie zawodziło, dzięki niemu mógł
zadawać nieoczekiwane ciosy, a tym samym uratować siebie, swoje życie, swoją pozycję.
Stalin podniósł oczy na Kungurowa i spostrzegł jego oszołomione spojrzenie, skierowane na ro-
zerwane kartki. Było to spojrzenie niedobre, nieprzyjazne, Kungurow potępiał go za to, że rozerwał
stronice palcem. Miał czelność potępiać JEGO! Przeżywał z powodu jakiejś książczyny, nawet nie
usiłował się maskować.
Ale ON umiał się maskować. Zawsze to potrafił. Stłumiwszy w sobie rozdrażnienie, znowu zag-
łębił się w książce, przeczytał do końca przemówienie Hitlera w Kolonii. „Nie ma potrzeby dowod-
zić, że pragniemy pokoju. Nie wierzę, aby był na świecie człowiek, który by mówił o pokoju, dążył
do pokoju i zrobił dla pokoju więcej, niż ja to uczyniłem…
Służyłem w piechocie i na własnej skórze poznałem wszystkie okropności wojny.
Jestem przekonany, że większość ludzi patrzy na wojnę moimi oczami. Dlatego przyjmują moje
idee. Ja bronię wolności i praw mojego narodu. Dlatego pragnę pokoju”.
- To dopiero kanciarz - zauważył Stalin.
- Tak - przytaknął Kungurow - i mówi to nazajutrz po zajęciu Nadrenii. Jednakże jego spojrzenie
w dalszym ciągu skierowane było na poszarpane stronice. Patrzcie się, jak go to dotknęło! Jaki czy-
ścioszek, jaki pedant!
Stalin znowu, teraz już celowo, spokojnie, nie spiesząc się, rozerwał palcami pierwsze strony,
przeczytał je, potem rozerwał następne, znowu przejrzał nie wczytując się w nie, i tak aż do końca,
nie podnosząc oczu na Kungurowa, ale czując, jak ten z napięciem wpatruje się w jego rękę. Potem
zamknął książkę i podał ją Kungurowowi.
- Zaznaczcie najciekawsze miejsca i przekażcie mi przez towarzysza Poskriebyszewa.
- Tak jest.
Kungurow wyszedł z pokoju.
Stalin patrzył za nim. Zaraz zacznie doprowadzać książkę do porządku, szczękać nożyczkami.
Stalin wstał, przeszedł się po gabinecie.
Dlaczego wzrok Kungurowa tak go zaniepokoił? Gdyby to był jakiś książkowy mol, zaśniedziały
profesor, mógłby go zrozumieć. Ale były rabfakowiec, którego ON sam przybliżył do siebie, w
którym widział oddanego sobie człowieka! Żeby z powodu naderwanej kartki potępić w duszy to-
warzysza Stalina. Okazuje się, że towarzysz Stalin nie potrafi się obchodzić z książkami niedouk,
ignorant, jak się okazuje. Nie poprosił o nóż do rozcinania książek, jaka zbrodnia!
Pomylił się co do Kungurowa. O nie, to nie jest czyścioszek, to nie pedant to człowiek nieszcze-
ry, fałszywy człowiek. Nędzna książczyna okazała się dla niego ważniejsza od przychylności to-
warzysza Stalina. Z jakim psim oddaniem na niego patrzył. A ON go zaskoczył, podniósł oczy, ki-
edy Kungurow się tego nie spodziewał, i zobaczył, że jego twarz nie zawsze rozpływa się w uśmi-
echu. A więc kłamał udając, że GO uwielbia. Łowił każde JEGO słowo, każdy gest nie dlatego, że
był MU oddany, lecz z jakichś innych względów. Z jakich? Obserwuje towarzysza Stalina? Po co?
Dla potomności? Prowadzi dziennik? Robi notatki?
Przychodzi do domu i notuje? I dzisiaj też zanotuje… Towarzysz Stalin obchodzi się z książkami
jak barbarzyńca, do rozcinania książek używa palca zamiast noża. Pracuje u boku wodza, spotyka
się z nim, rozmawia z nim, na jego oczach tworzy się historia. Dlaczego miałby nie zapisywać, nie
utrwalać dla historii każdego dnia życia towarzysza Stalina i w ten sposób samemu przejść do histo-
rii? Tak często postępują ludzie bliscy wielkim. Kiedyś widział u Nadii książkę sekretarza francus-
kiego pisarza Anatola France’a. Zapomniał jego nazwiska. Tytuł książki?
Aha… „Anatol France w szlafroku i rannych pantoflach”. Tak, chyba tak. Okropna książka.
Anatol France wywrócony na nice.
Często o tym rozmyślał. Szczególnie po tym, jak przegapił Bażanowa. Jemu też ufał, kiedy Baża-
now był JEGO sekretarzem. Okazało się, że pomylił się co do niego. Zwiał za granicę, łajdak, i na-
pisał o nim mnóstwo świństw, nafantazjował. Zachował się podle.
Kronikarz nie powinien grzebać się w brudnej bieliźnie, kronikarz powinien zapisywać dla po-
tomnych tylko dokonania. Świadkowie jego życia osobistego nie są mu potrzebni.
Czy ktoś z JEGO otoczenia rwie się do tego, żeby być takim świadkiem? Może ten tępak Poskri-
ebyszew? Wykluczone. Towstucha? Towstucha był na to zbyt mądry i ostrożny.
Mechlis,
Dwiński i cała reszta z jego sekretariatu? No nie, oni rozumieją, do czego ich zobowiązuje bliskie
obcowanie z NIM. Rozumieją, czym mogą się dla nich skończyć takie dzienniczki. I członkowie
Biura Politycznego też rozumieją, że to zabronione. A taki człowiek, jak Kungurow, mały niepo-
zorny urzędnik z powodzeniem może to robić, bo nikomu nie wpadnie do głowy, że się na coś taki-
ego odważy. Właściwie to już dawno zauważył nadmiernie dociekliwy wzrok tego Kungurowa.
Nikt tak dokładnie nie obserwował każdego JEGO gestu. Tłumaczył to sobie oddaniem i dopiero
dzisiaj dostrzegł coś innego: satysfakcję, że odkrył u towarzysza Stalina taką ignorancję! Będzie co
notować!
Stalin wszedł do poczekalni i kazał Poskriebyszewowi natychmiast wezwać Paukera.
Zjawił się zdyszany Pauker. Znowu w nowym mundurze wojskowym, granatowych bryczesach i
lakierowanych butach z cholewami. Spieszył się, nie dążył się przebrać, dureń, frant zafajdany…
- Znacie Kungurowa? - zapytał Stalin.
- Znam. Pracuje w sekretariacie jako referent.
- Jeszcze dzisiaj zrewidować go na portierni, powiedzieć, że to ogólna kontrola, jutro niby
wszystko zostanie zwrócone. Zabrać wszystko, co ma przy sobie: książki, dokumenty, notesy,
wszelkie papiery, papierosy, jeśli pali, pióro. I wszystko to przynieść do mnie. I wziąć go pod ob-
serwację.
Kungurowa zrewidowano. Wszystko, co miał przy sobie, Pauker przyniósł do gabinetu Stalina,
położył na stole i wyszedł z pokoju.
Stalin przejrzał dokumenty. Dokumenty były czyste. Książka, ta sama, którą mu pokazywał Kun-
gurow. Stalin przewertował ją, między stronicami nic nie znalazł, ale brzegi kartek były starannie
wyrównane. Wysypał na stół papierosy z napoczętej paczki i sprawdził, czy w środku nie zostało
coś schowane. Ale nic nie znalazł. Odkręcił pióro, przystawił do oka, ale i tu nic nie znalazł. Notesu
Kungurow nie miał. Tylko malutki kalendarzyk. Stalin przejrzał go. Znalazł kilka nazwisk szere-
gowych pracowników KC, ich telefony domowe, tu i ówdzie adresy, pozostałe nazwiska były mu
nieznane. Ale na wewnętrznej stronie okładki - ślady wycierania, widocznie robione były jakieś
ołówkowe notatki, potem gdzieś przenoszone, a następnie starannie wytarte zwykłą gumką. Dokąd
je przenosił? Do dziennika?!
- Kungurowa natychmiast aresztować - rozkazał Paukerowi - i od razu dzisiaj poddać przesłucha-
niu. Podczas przesłuchania dowiedzieć się, jakie prowadził notatki o pracy w KC i o pracownikach
KC. Wszystkie notatki natychmiast doręczyć mnie. Przeszukać jego służbowe biurko, przeprowad-
zić dokładną rewizję w mieszkaniu i wszystko, napisane jego ręką, wszystko, co budzi podejrzenie,
również przynieść do mnie. Jeśli nic nie znajdziecie u niego, dowiedzcie się, gdzie i u kogo może
przechowywać swoje notatki, tam też przeprowadzić rewizję, a ludzi aresztować. To szpieg, pro-
wadził szpiegowski dziennik o pracy KC.
Przeszukano biurko Kungurowa na Kremlu, przeprowadzono rewizję w jego mieszkaniu, ale
dziennika nie znaleziono. Żadnych rezultatów nie dała też rewizja w mieszkaniu jego rodziców i w
mieszkaniu rodziców żony.
Mimo skrajnych metod, zastosowanych przy przesłuchaniu, Kungurow nie przyznał się do pro-
wadzenia dziennika. Jednocześnie jednak przyznał, że pracował dla wywiadu japońskiego i zamier-
zał zamordować towarzysza Stalina. W tydzień później został rozstrzelany. Żonę skazano na dziesi-
ęć lat obozów. Dzieci oddano do sierocińca. Krewni jego i żony zostali wysiedleni z Moskwy.

30

Szarok robił szybkie postępy w nauce języka. Spiegelglas miał rację - wiadomości, wyniesione
ze szkoły, bardzo mu pomogły.
W domu rodziców jakimś cudem zachowały się podręczniki francuskiego i jego stare uczniows-
kie zeszyty. Te wytarte, miejscami pożółkłe stronice ożywiły to i owo w pamięci i Szarok zjawił się
u nauczyciela nie najgorzej przygotowany.
Nauczyciel był od niego starszy o jakieś dziesięć lat, zachowywał się oschle, oficjalnie i zwracał
uwagę na wymowę, która Szarokowi sprawiała największe trudności.
Szczególny kłopot miał z wymawianiem głoski „r”.
- Miękko, miękko, grasejować, jeszcze bardziej miękko, proszę powtarzać za mną.
Szarok powtarzał, ale nie na wiele się to zdało.
- Musicie przywyknąć do tego dźwięku, najlepiej ćwiczyć na słowach rosyjskich. Spróbujcie w
domu, rozmawiając z żoną, wymawiać tę głoskę tak, jak słyszycie u mnie.
- Nie mam żony - odpowiedział Szarok z uśmiechem. Nauczyciel puścił to mimo uszu.
- Wobec tego czytajcie głośno gazety, to również pomaga.
Żony Szarok rzeczywiście nie miał. Miał tylko Kalę. Poznał ją w tramwaju. Pomógł przystojnej
kobiecie wejść na stopień, podtrzymał ją z tyłu za biodra, wepchnął do przepełnionego wagonu, a
potem, w ścisku, jakby zapomniał zdjąć rękę z biodra.
Wpadła mu w oko od pierwszego wejrzenia.
Kala pracowała jako akuszerka w Izbie Porodowej im. Grauermana. Cztery, pięć razy w miesiącu
przychodziła do niego po dyżurze, budziła go trzema krótkimi dzwonkami, tak jak się umówili, a on
od razu od progu zaczynał ją całować, nie mógł się oderwać. Po morderczych, nerwowych nocach,
pełnych krzyku, zmasakrowanych, okrwawionych twarzy i nienawiści, z jaką patrzyli na niego
przesłuchiwani, co doprowadzało go do białej gorączki, obecność Kali uspokajała, przywracała mu
równowagę ducha.
- Dawaj palto - mówił i nie wypuszczając jej ręki zaciągał do pokoju. Ciskała na stół paczuszkę z
chrustem albo z pączkami, które smażyła poprzedniego dnia, rozbierała się i dawała nura pod ciepłą
kołdrę. Potem pili herbatę z tymi pączkami. Szarok patrzył na nią z zadowoleniem, wesołą, o du-
żych dłoniach, dopytywał się, skąd wzięła takie niezwykłe imię - Kaleria?
- Jesteś popówna czy może kupcówna?
- Jestem czystej wody proletariuszką - odpowiadała ze śmiechem. - Nie uda ci się mnie wrobić.
Poszczęściło mu się z tą Kalą, ani słowa. Teraz, po przeniesieniu do wydziału zagranicznego,
myślał nawet o zmianie rozkładu ich spotkań, marzył o częstszych spotkaniach.
- Czytacie głośno gazety? - pytał nauczyciel.
- Czytam. Każdego dnia.
- W porządku. Róbcie tak dalej.
Któregoś dnia, kiedy miał akurat wolne, przyszła matka, żeby posprzątać, poprać, to i owo ugoto-
wać. Jura wręczył jej drugi komplet kluczy. Kali nie obciążał swoim gospodarstwem, zresztą ona
sama też się do tego nie paliła. Matka zachowywała się taktownie, w milczeniu wyrzucała do wiad-
ra resztki zeschniętego chrustu, nie pytała, kto go przyniósł ani skąd te ślady szminki na filiżankach,
ale tym razem, słysząc, jak Jura czyta głośno „Prawdę”, zastygła ze szczotką w ręku. - „W Rradzie
Narrodowej odbyło się zebrranie, na którrym wygłoszono rreferrat o osiągnięciach rracjonalizator-
rów. Rradość zgromadzonej publiczności…”
- Oj, Bożeż ty mój, cóż ty takiego wygadujesz, zupełnie jak jakiś Abramczyk.
- Słusznie zauważyłaś - roześmiał się Jura. - Uczę się obcego języka.
- Douczysz ty się… Jeszcze powiedzą, żeś nie ruski…
Jura uczył się chętnie, nawet z pasją. Kto wie, czy przesunięcie do wydziału zagranicznego nie
jest pierwszym stopniem do Komisariatu Spraw Zagranicznych. Zdarzały się takie przypadki.
Mniej chętnie uczęszczał na inne zajęcia: strzelanie z pistoletu, sztuka obchodzenia się z materi-
ałami wybuchowymi i białą bronią, łączność radiowa, szyfry. Po co mu to wszystko? Nie przygoto-
wują go chyba do pracy w wywiadzie, na to nie zgodziłby się pod żadnym pozorem.
Wkrótce okazało się, że te zajęcia są obowiązkowe dla wszystkich pracowników wydziału.
Szarok uczęszczał na nie, ale bez zapału i bez żadnego dla siebie pożytku.
Z tym większą gorliwością zaczął studiować materiały o białej emigracji, historię i zasady orga-
nizacyjne ROWS-u - Wszechrosyjskiego Związku Wojskowego, czytał doniesienia agentów, nie
wiedział jednak, kto się kryje pod numerami i pseudonimami. Nie wiedział i nie pytał o to. Jak trze-
ba będzie, to mu powiedzą.
Największą satysfakcję sprawiała mu lektura emigracyjnych gazet i czasopism, takich jak „Pos-
lednije Nowosti”, „Wozrożdienije”, „Illustrirowannaja Rossija”, „Czasowoj”.
Otrzymywał wyłącznie gazety paryskie, chociaż prasa rosyjska wychodziła w wielu krajach,
gdzie zamieszkiwali rosyjscy emigranci: w Jugosławii, Bułgarii, Turcji, Polsce, w Niemczech i w
Mandżurii. On jednak miał się specjalizować w historii ROWS-u, sztab ROWS-u znajdował się w
Paryżu dlatego dostarczano mu prasę paryską.
Czegoś podobnego nigdy dotąd nie czytał. Upajał się tą lekturą. Za posiadanie jednego egzemp-
larza takiej gazetki groziło w najlepszym razie dziesięć lat, a jeśli złapanemu na gorącym uczynku
dorobić kontakty: kto dał mu gazetę do poczytania, od kogo otrzymał ją tamten, komu ją pokazy-
wał, kto był przy tym obecny, co mówił, czyli jeśli sprokurować sprawę grupową, to wszyscy delik-
wenci mieliby zapewnioną czapę.
Ile warte były choćby same tytuły: „Pod jarzmem sowietów”, „Oko Moskwy - agenci i prowoka-
torzy”, „Czego lękają się bolszewicy?”, „Bolszewicka zaraza” - wszystko to i temu podobne poc-
zątkowo przyprawiało o dreszcze, a potem znudziło się, było zbyt monotonne, chociaż niewątpliwie
dostarczało pikantnych informacji o „naszym ukochanym państwie”.
Urok tej lektury tkwił w czymś innym. Szarok pogrążał się w atmosferze starej, przedrewolucyj-
nej Rosji, której mglisty obraz majaczył w jego pamięci, sięgającej wczesnego dzieciństwa, ożywi-
ony wspomnieniami rodziców, ich negacją nowej rzeczywistości.
Coraz to natykał się na tytuły: książęta, baronowie, nazwiska: Milukowowie, Wołkońscy, Obo-
leńscy, Guczkowowie, Riabuszyńscy… Nabożeństwa w Soborze Aleksandra Newskiego, Cerkiew
Wstąpienia do Świątyni Przenajświętszej Bogurodzicy, Świątynia Wszystkich Świętych, Cerkiew
Świętego Mikołaja… Cmentarz Sainte-Genevieve de Bois, gallipolijska część tego cmentarza, Bo-
ulogne-Billancourt. „Spoczął w Bogu…”, „Z woli Bożej dokonał żywota…”, „Świętej pamięci…”.
Związek Kozacki, uroczystości wojskowe Dońskich, Kubańskich i Terskich Wojsk Kozackich, uc-
zestnicy kubańskiej wyprawy generała Korniłowa, uroczyste przyjęcie na cześć Wielkiego Księcia
Władimira Kiryłowicza… Restauracje „U Martianycza”, „U Korniłowa”, „Kijów”, „Dżygit”.
Denikin wygłasza odczyty w sali Chopina na rue Daru. Ta-ak, wygłaszają te swoje mówki,
wznoszą okrzyki. Ale to, co mówią i piszą, nie stanowi żadnego niebezpieczeństwa dla Związku
Radzieckiego, białogwardyjskie organizacje są opanowane przez radzieckich agentów.
I wszystkie te tytuły, ich wysokości, najjaśniejsi panowie - nie mają już żadnego znaczenia,
sztabskapitan siedzi za kierownicą samochodu, jest zaledwie kierowcą, pułkownik pracuje przy
taśmie w fabryce Renault jako prosty robotnik.
A jednak tylko tam pielęgnowano prawdziwie rosyjskie tradycje. To oni siłą swojej miłości stwo-
rzyli na obcej ziemi własną Rosję, sztuczny światek, i czepiają się go kurczowo. Żałosny widok, a
jednak jest w tym coś wzruszającego, cokolwiek by się mówiło, to przecież Rosjanie.
Rosjanie, to prawda, ale skazani za zagładę. Umrą w tym swoim Paryżu, zostaną pochowani na
cmentarzu Sainte-Genevieve de Bois, a ich dzieci i wnuki wyrosną na Francuzów, Niemców albo
Serbów. Starzy mogliby spokojnie konać swego żywota, tymczasem miotają się, nie chcą się po-
godzić z rzeczywistością. Jego rodzice się pogodzili, chociaż też przecież ucierpieli od rewolucji. I
też przecież nienawidzą władzy radzieckiej. Ale nie buntują się, poddali się. I on też się poddał. Sile
tego państwa nikt nie jest w stanie się oprzeć. Dlatego kapitulowanie przed nim nie jest hańbą. Ki-
edy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one. A przecież im tam w Paryżu nikt krakać nie
każe. Powinni siedzieć cicho, nie ciskać się. Ale oni muszą się pchać do polityki. W latach dwudzi-
estych wśród białych emigrantów byli młodzi, zdrowi oficerowie, reprezentowali sobą jakąś siłę.
Ale teraz? W dwadzieścia lat po rewolucji?
Wysyłają szpiegów do Związku Rad? Od trzech lat pracował w tej instytucji, ale nie widział na
oczy ani jednego szpiega. To po prostu śmieszne.
Przeczytawszy plik gazet Szarok zwracał je za pokwitowaniem i w ten sam sposób otrzymywał
następne. Spiegelglas, spotykając go, pytał, z czym zdążył się zapoznać, i wręczał mu emigracyjne
książki.
- Przejrzyjcie, to ciekawe.
Kiedyś nie widział go cały tydzień, domyślił się, że wyjechał za granicę. Dokąd, tego nikt nie wi-
edział, tak w każdym razie wydawało się Szarokowi, podobnie jak nikt nie wiedział, dokąd wyjeżd-
ża ten lub inny pracownik. Ludzie znikali, wracali, znowu wyjeżdżali.
Zjawiali się nowi ludzie, nowe twarze, milczący szyfranci przychodzili do Słuckiego lub Spie-
gelglasa. Każdy działał w ramach powierzonego sobie zadania, niczym innym się nie interesował.
Zadawanie pytań nie było wskazane. Tajemnicy przestrzegano tu znacznie surowiej niż u Mołc-
zanowa, chociaż dział Mołczanowa nosił nazwę Tajnego Wydziału Politycznego. I Jura też nie za-
dawał pytań, czekał, aż sami mu powiedzą.
Pierwsza rozmowa odbyła się mniej więcej po miesiącu.
Spiegelglas zaprosił go do siebie, zadał kilka pytań dotyczących ROWS-u, wreszcie zapytał:
- Czy macie znajomych za granicą?
- W jakim sensie?
- W dosłownym. Czy macie za granicą krewnych, przyjaciół, znajomych czy choćby cudzoziem-
ców, którzy znają was z widzenia.
- Mam.
- Kogo i gdzie?
- W Paryżu mieszka niejaka Wiktoria Marasiewicz, córka znanego profesora Marasiewicza.
Chodziłem z nią do szkoły Nr 7 w zaułku Krzywoarbackim. Poprzednim razem wspomniałem wam
o niej. Zdaje się, że znacie tę szkołę?
Spiegelglas milczał.
Pytanie było prowokacyjne. Szarok chciał się dowiedzieć, skąd Spiegelglas zna nauczycielkę
języka francuskiego, Irinę Juriewnę. Był to z jego strony gruby nietakt. W tej instytucji podobna do-
ciekliwość nie jest dobrze widziana, należy się zadowolić tym, co ci sami powiedzą, zwierzchnik
najlepiej wie, jakie informacje powinien ci przekazać.
Milczeniem, nieprzeniknionym wyrazem twarzy Spiegelglas dawał do zrozumienia, że uważa
pytanie za nietaktowne. Szarok udał, że nie zauważył niezadowolenia Spiegelglasa, i spokojnie
kontynuował.
- Z bratem Wiktorii Marasiewicz, Wadimem, chodziłem nawet do jednej klasy. W trzydziestym
czwartym i trzydziestym piątym roku Wiktoria Marasiewicz współpracowała z nami, pętała się z
cudzoziemcami, potem wyszła za mąż za znanego architekta i odmówiła współpracy. Ale jej dekla-
rację zatrzymaliśmy. Potem rozeszła się z architektem, wyszła za mąż za francuskiego dziennikarza
i wyjechała z nim do Paryża.
Spiegelglas słuchając go, robił notatki w notesie.
- Kto ją prowadził? - zapytał.
- Ja.
- Czy rozstaliście się w sytuacji konfliktowej?
- Tak. Zaczęła grozić, że poinformuje męża, a mąż pójdzie do Stalina. Ale zwolniliśmy ją dlate-
go, że po wyjściu za mąż zerwała swoje kawiarniane kontakty.
- Jeśli wyszła za mąż za cudzoziemca, to znaczy, że ich nie zerwała - zauważył Spiegelglas.
Bystry, łobuz! Szarok nie mógł przecież zdradzić właściwej przyczyny, nie mógł mu opowiedzi-
eć, że Wika spotkała w tamtym mieszkaniu Lenę i zaczęła go szantażować.
Wzruszył ramionami.
- Mój były zwierzchnik, Diakow, doszedł do wniosku, że można ją puścić.
No co, smakuje?! Spróbuj to sprawdzić, drogi towarzyszu Spiegelglas.
Spróbuj znaleźć towarzysza Diakowa.
- Deklarację tej pani zabierzemy - oświadczył Spiegelglas. - Ponieważ mieszka za granicą, dekla-
racja powinna znajdować się u nas. W porządku! - Spojrzał na Szaroka i Szarok po raz pierwszy
dostrzegł w jego oczach niechęć. - Jutro przeniesiecie się na daczę i tam zamieszkacie, będziecie
jeździć na nartach, a poza tym robić to wszystko, co robicie tutaj: uczyć się języka, czytać gazety
emigranckie, studiować materiały ROWS-u. Jedyna prośba do was - nie golić się.
Jasne! Chcą, żeby zmienił wygląd. A więc czeka go zagranica. Chcą go tam spławić i w ten spo-
sób pozbyć się go. Wystawić na kulę albo wsadzić za kratki. Szarok milczał.
Spiegelglas spojrzał na niego pytająco.
- Czy coś nie tak?
- Chodzi o to, że - Szarok starannie dobierał słowa - Mikołaj Iwanowicz - Nie powiedział „Je-
żow”, „towarzysz komisarz ludowy”, celowo powiedział „Mikołaj Iwanowicz”, podkreślając swoją
bliskość z Jeżowem. - Mikołaj Iwanowicz powiedział mi, że zostaję przeniesiony do wydziału zag-
ranicznego i że towarzysz Spiegelglas poinformuje mnie o moich przyszłych obowiązkach. Jestem
tu już miesiąc i nic nie wiem o swoich obowiązkach, przygotowujecie mnie do jakiejś pracy, chci-
ałbym wiedzieć, co to za praca.
Rozumiał, że tak otwarte stawianie sprawy jest ryzykowne, ale nie miał innego wyjścia.
Przygotowują go do grupy dywersyjnej, a to pewna śmierć, nie nadaje się do takiej pracy: nie zna
języka, strzela słabo, ostre zapalenie korzonków nerwowych może go w każdej chwili zwalić z nóg.
Z wykształcenia jest prawnikiem. I jako taki został przyjęty do komisariatu na śledczego. Żadna in-
na praca mu nie odpowiada. Poza tym był pewny, że Jeżow nie po to go przeniósł do wydziału zag-
ranicznego. Ale w takim razie w jakim celu to zrobił? Ta sprawa bulwersowała widocznie również
Słuckiego i Spiegelglasa. Szarok nie był im potrzebny i chcieli się go pozbyć. Ale to im się nie uda.
- Nie wypadało mi - dodał - pytać Mikołaja Iwanowicza, jaka będzie moja rola w tym wydziale,
ale gdybym wiedział, że tak długo będę trzymany w nieświadomości, tobym oczywiście zapytał.
Była to aluzja, że zwróci się do Jeżowa i znajdzie u niego zrozumienie.
- Zaraz na początku poinformowałem was, co będziecie robić - zaczął Spiegelglas beznamiętnym
tonem. - Będziecie pracować z białymi, zostaniecie włączeni do grupy, która zajmuje się ROWS-
em. Dlatego poprosiłem was, żebyście się zapoznali z jego działalnością i w ogóle z białą emigra-
cją, do której ROWS należy. Nie przygotowujemy was do pracy agenturalnej za granicą, nie znacie
warunków życia na Zachodzie, nie znacie języków, prędko byście wpadli. Będziecie pracować tu-
taj. To jednak nie wyklucza wyjazdów na Zachód i spotkań z naszymi współpracownikami celem
otrzymania informacji na miejscu. Taka podróż czeka was w najbliższym czasie. A propos…
Zrobił pauzę, po czym kontynuował beznamiętnie:
- Niebawem, zgodnie z poleceniem Mikołaja Iwanowicza, pojedziecie ze mną do Paryża. Dlatego
chciałem, żebyście sobie przyswoili pewien zasób słów francuskich, żebyście się mogli porozumieć
w kawiarni, w restauracji, w hotelu, w metrze. W bardziej złożonych sytuacjach będę mówił ja.
Zresztą rozmowy rzeczowe będą prowadzone w języku rosyjskim. W Paryżu mieszka Wiktoria Ma-
rasiewicz, która was dobrze zna jako pracownika organów. Spotkanie z nią jest mało prawdopodob-
ne, ale ostrożność nie zawadzi, dlatego poprosiłem was, abyście zapuścili wąsy i brodę, będziecie
też musieli sprawić sobie okulary. Co się tyczy przygotowania specjalnego, to obowiązuje ono
wszystkich pracowników wydziału, niezależnie od zajmowanego stanowiska. Wszystko to wiecie.
Sądzę, że umiejętności, które tam zdobędziecie, nigdy nie będą wam potrzebne. Ale posiadać je
trzeba. Czy to wyjaśnienie was satysfakcjonuje? Aha, jeszcze jedno… Przed wyjazdem nikt z wa-
szych znajomych ani krewnych w Moskwie nie może was widzieć.
Czy wszystko jest dla was jasne?
- Tak - odpowiedział Szarok.

31

Nazajutrz rano Luda nie wzięła nic do ust, napiła się tylko soku z ogórków włożyła palto, kazała
się ubrać Saszy, wyjrzała na korytarz, skinęła na Saszę i zaprowadziła go do babki Daszy.
- Za chwilę wyjdziecie razem. Będę na ciebie czekać za rogiem.
Ostrożność okazała się uzasadniona. W korytarzu, pochylony nad miednicą mył się mężczyzna, w
drugim pokoju drzwi były otwarte, kobieta zamiatała podłogę. Mężczyzna nie uniósł głowy znad
miednicy, ale kobieta przyjrzała się Saszy uważnie.
Luda czekała za rogiem. Przeszli zaułkiem na drugą ulicę. Luda była ponura, oczy podbite.
Zauważywszy spojrzenie Saszy powiedziała:
- Głowa mi pęka po wczorajszym dniu. A ty jak się czujesz?
- W porządku.
- O, tu mieszka Jelizawieta - Luda wskazała nowy czteropiętrowy dom. - Daj dowód.
Nie bez pewnego wahania wręczył jej dowód.
- Poczekaj tu gdzieś na uboczu.
Zniknęła w bramie. Sasza przeszedł na drugą stronę ulicy i zaczął się przechadzać tam i z powro-
tem, nie spuszczając oczu z bramy.
Wczorajsze wynurzenia Ludy nie zdziwiły go, takie rzeczy działy się teraz wszędzie. Zdziwiło
go raczej to, że mu o tym opowiedziała, czego w dzisiejszych czasach raczej się nie robiło. On też
jej opowiedział o sobie, ale niczym nie ryzykował, z jego dowodem nie sposób było cokolwiek
ukryć, ale o niej, o jej ojcu i bracie nikt nie wiedział i nikt by się nie dowiedział, gdyby sama o tym
nie powiedziała. Pijany też potrafi trzymać język za zębami.
Zjawiła się Luda.
- Załatwi wszystko, jeszcze dzisiaj - powiedziała - ale co do adnotacji o reżymie, tak to nazwała:
„o reżymie”, to wykluczone. Ani ona, ani jej szef na to nie pójdą. Dostaniesz dowód z ważnością na
pięć lat, ale z adnotacją. Decyduj się.
Sasza zamyślił się. Miał jeszcze w zapasie kilka miesięcy, może udałoby się znaleźć jakieś inne
dojścia, ale jeśli się nie uda? Co wtedy? Czy nie popsują się jego stosunki z Ludą? Czy Jelizawieta
nadal będzie pracować w paszportach? A jeśli przyjdzie mu stąd wyjechać wcześniej, to będzie mu-
siał wymieniać dowód już na nowym miejscu, bez żadnych znajomości, trzeba będzie odstać swoje
w kolejkach, w milicyjnych korytarzach, samemu rozmawiać z władzą.
- No, czego milczysz, decyduj się - powiedziała Luda szorstko. - Jeśli się zdecydowałeś, to dawaj
zdjęcie, zaniosę jej i wieczorem dostaniesz dowód. I śpiesz się, bo zaraz wychodzi do pracy.
- Nie mam zdjęcia - powiedział Sasza.
- Byłam tego pewna, nawet powiedziałam jej: „Pewnie przyniesie jutro”. Idź zaraz do fotografa,
to tu niedaleko, pokażę ci, do dowodu robią szybko, proś, może ci zrobią do wieczora. A potem idź
do garażu, porozmawiaj Leonidem, dowiedz się, co i jak. No to na razie. Zawahała się i dodała:
- Jeśli nie załatwią ci dzisiaj hotelu, to przyjdź do kawiarni, dzisiaj pracuję do dziewiątej.
Zdjęcie było gotowe następnego dnia. Sasza od razu udał się na milicję, wręczył Jelizawiecie zdj-
ęcie wraz ze swym dotychczasowym dowodem. Jelizawieta obejrzała dowód, potem zdjęcie i powi-
edziała zwyczajnie, urzędowo:
- Proszę przyjść jutro między dziesiątą a dwunastą.
Nie zdradziła się, że cokolwiek o nim wie, i kiedy Sasza zjawił się nazajutrz, wręczyła mu nowy,
już stały dowód osobisty. Cała operacja kosztowała go sto rubli. Taką sumę wymieniła Luda i Sasza
bez słowa dał jej pieniądze. Ale w dowodzie, w rubryce „wydany na podstawie” było napisane wy-
raźnym, ścisłym charakterem pisma: „Uchwała CKW i RKL ZSRR z 27 grudnia 1932 r”. To wła-
śnie była adnotacja o zakazie przebywania w miastach, „objętych reżymem”, czyli tak zwany mi-
nus.
Te dwie noce spał u Ludy. Wychodził z domu w towarzystwie babki Daszy, wracał z Ludą póź-
nym wieczorem, żeby go nie zauważyli sąsiedzi. Za dnia błąkał się po mieście, jadł obiad w jakiejś
robotniczej stołówce, wpadał do czytelni, książek i czasopism nie zamawiał, bo nie miał dokumen-
tów, ale gazety z lutego leżały na stole, mógł czytać do woli. Mimo to poprosił o komplet styczni-
owej „Prawdy” i bibliotekarka, sympatyczna, starsza kobieta, przyniosła mu go.
Wciąż to samo, wciąż to samo - myślał. „Wytrawni dwulicowcy z kijowskiej trockistowskozino-
wiewowskiej sfory”, „Trockistowskie niedobitki w Kirgizji”. Albo nawet: „Syn Trockiego, Siergiej
Siedow, godny synalek swojego ojca, próbował otruć gazem generatorowym grupę robotników. W
czasie wiecu robotnicy zwrócili się do NKWD, żeby organa oczyściły zakłady od tego faszystows-
kiego draństwa…” Sasza pamiętał słuchy chodzące po Moskwie w 1929 roku. Kiedy zdecydowano
się wydalić Trockiego z kraju, jego młodszy syn Siergiej odmówił wyjazdu, nie podzielał poglądów
ojca i pozostał w ZSRR. Mówiono, jakoby ze strony matki był wnukiem słynnego badacza polarne-
go Siedowa, rekomendację do Partii dali mu Stalin, Ordżonikidze i Bucharin. A teraz okazało się,
że truł robotników.
Telegramy od robotników z gratulacjami dla Jeżowa, ogromny portret Jeżowa, uchwała CKW
ZSRR o nadaniu Jeżowowi tytułu Generalnego Komisarza Bezpieczeństwa Państwowego, o nagro-
dach dla pracowników aparatu bezpieczeństwa - wszystko to za fachowe przeprowadzenie proce-
sów, rzecz jasna.
Artykuł redakcyjny w „Prawdzie” „Najpodlejsi z podłych” - o procesie Piatakowa-Radka, wiec
na placu Czerwonym w dwudziestostopniowy mróz gniewne, akceptujące wyroki, przemówienia
Chruszczowa, Szwernika i prezesa Akademii Nauk Komarowa.
Ciekawe, co myśleli ludzie obecni na wiecu? Czy wierzyli?
Czytając sprawozdania z procesu Sasza również czuł wstręt do oskarżonych, ale jednocześnie
uderzało go to, że nie przytaczano żadnych dowodów ich winy, poza jednym - przyznaniem się
samych oskarżonych. Prowadzili wrogą działalność w całym kraju, a nie ma ani jednego dokumen-
tu, ani jednego listu. Przygotowywali akty terrorystyczne, a nie ma ani jednego pistoletu, ani jedne-
go pocisku. „Spektakl” - jak lubiła mawiać Lidia Grigoriewna Zwiaguro. Mądra z niej była kobieta,
wszystko rozumiała. A on się z nią spierał, kiedy twierdziła, że Stalin jest gorszy od kryminalisty,
że każdego gotów zabić, jeśli uzna to za stosowne. Jej przepowiednie się sprawdzają.
Sasza zwrócił sympatycznej bibliotekarce komplet „Prawdy” i poprosił o „Litieraturną Gazietę”
ze stycznia i lutego.
W „Literaturce” były te same żądania: rozstrzelać, zlikwidować… Babel: „Fałsz, zdrada, śmierd-
ziakowszczyzna”. J. Tynianow: „Wyrok sądu to wyrok narodu”, ludowy poeta Dżambuł: „Poemat o
narkomie Jeżowie”, W. Ługowskoj: „Krwawe psy restauracji”, Mikołaj Tichonow, M. Iljin i S.
Marszak: „Droga do gestapo”, Andriej Platonow: „Pokonana zbrodnia”.
Same wybitne nazwiska. Wyścig mistrzów, współzawodnictwo, kto prędzej, kto mocniej uderzy.
Nie, nie chciał być sędzią, zdawał sobie sprawę, że - jak powtarzał Wsiewołod Siergiejewicz - żył
w sterylnych warunkach. Mimo to był bardzo ciekawy, jak ci ludzie po takich artykułach mogą pa-
trzeć sobie w oczy. Czy na ich twarzach widać zmieszanie, pokorę czy, odwrotnie, wyraz triumfu?
Czy zastanawiają się nad tym, jaki przykład dają narodowi, czy udają, że nic się nie stało, pogoda
wspaniała, zdrowie dopisuje, praca idzie jak najlepiej?… No, a gdyby on sam uniknął aresztu i zes-
łania, gdyby pracował gdzieś w Moskwie i po powrocie do domu oświadczyłby matce, że napisał
do gazety artykuł zatytułowany „Wyrodki”, „Krwawe psy restauracji” albo „Maski zostały zerwa-
ne”. Co by na to powiedziała matka?
Usiadłaby, ukryła twarz w dłoniach i rozpłakałaby się. Jak to jednak dobrze nie być sławnym.
Nawet jeśli popełnisz nikczemny czyn, dowie się o tym zaledwie kilku sąsiadów albo kolegów z
pracy, a reszta to sprawa twojego sumienia - albo się rozpijesz, albo dalej będziesz żyć śpiewająco.
Dobra, zobaczmy, co tam jeszcze jest…
Konstanty Fiedin: „Agenci międzynarodowej kontrrewolucji”, Nowikow-Priboj: „Pogarda dla
faszystowskich najmitów”, J. Olesza: „Faszyści przed sądem ludu”, Leonid Leonow: „Terrarium”,
Siergiejew-Ceński: „Ci ludzie nie mają prawa żyć”, R. Frajerman: „My wyciągniemy ich ze szcze-
lin na światło” - już kogo, jak kogo, ale jego, Saszę, łatwo będzie „wyciągnąć ze szczeliny na świat-
ło”, bo sam im się pcha w łapy. W gazetach roi się od ataków pod adresem kierowników, którzy
przyjmują do pracy wrogów. Na kolei amurskiej przyjęto do pracy niejakiego B. „Trzeba zwrócić
uwagę - przeczytał w gazecie - na zbrodniczy system przyjmowania do pracy. Przyjmuje się ludzi
bez zastanowienia, nie wnikając w dane biograficzne”. To już dosłownie o nim, to już niczym nie
zamaskowana sugestia, żeby takich jak on nie przyjmować do pracy. Kiepsko. Co to z nim będzie?
Na portierni stróż wstał z taboretu i zapytał, dokąd idzie.
- Do inżyniera - odparł Sasza.
- Zajrzyj do warsztatów. Miniesz garaże, dalej będą warsztaty.
Na podwórzu pod dwoma długimi dachami stały samochody bez kół, na podkładach, widocznie
brakowało opon. Nie opodal znajdowała się myjnia - drewniany pomost, na dole urządzenia do od-
pływu wody.
Przez szeroką bramę wszedł do pustego garażu. Owionął go zapach benzyny, acetylenu, spalin.
Koło dwóch samochodów kręcili się mechanicy, reszta widocznie wyjechała w teren.
Zapachy, widok samochodów i mechaników w wyszmelcowanych waciakach przywiodły mu na
pamięć lata, kiedy pracował jako kierowca w Dorogomiłowskich Zakładach Chemicznych. Jego
instruktorem był Iliuszka, cudowny chłopak, szczera dusza.
Rano, niemal o świcie, wyjeżdżali z zakładów i pędzili pustym bulwarem.
- Wolniej! Wolniej! - krzyczał Iliuszka. - Odbiorę ci kierownicę, zobaczysz.
Sasza zmniejszał szybkość, Iliuszka uspokajał się i zaczynał opowiadać o swojej dziewczynie.
Któregoś dnia dziewczyna zapragnęła iść do parku Gorkiego na tańce.
Iliuszka pół życia spędził na wsi, nie słyszał o żadnych tam fokstrotach, w ogóle nie umiał tań-
czyć, ale wstydził się do tego przyznać.
- Dobra - powiedział Sasza - nauczę cię.
Wrócili do garażu, w którym stały zaledwie dwa samochody - dyrektorski rollsroyce i ich własna
ciężarówka. Udając, że chcą coś naprawić, zamknęli garaż od środka i zabrali się do nauki. Iliuszka
lubił tańce ludowe, nawet puścił się w prysiudy, wyczyniał niezwykłe wygibasy, ale w żaden spo-
sób nie mógł opanować najprostszych kroków fokstrota.
Brali się za ręce, Sasza dyrygował:
- Krok w lewo, krok w prawo… I-i raz! I-i dwa! Iliuszka patrzył pod swoje nogi, mylił się.
- Głowa do góry, patrz na mnie! - krzyczał Sasza. - I-i raz! I-i dwa!
W garażu było ciasno, Sasza kręcił Iliuszka wzdłuż ściany to w prawo, to w lewo. „I-i raz! I-i
dwa!” Po kilku dniach podjechali do Niny, Sasza pożyczył od niej patefon z jedyną płytą, z jednej
strony był fokstrot „Rio-Rita”, z drugiej - tango „Bryza szampana”. Znowu zamknęli się w swoim
małym garażu, nastawili patefon i Sasza znowu, tym razem już w tak muzyki, komenderował: „I-i
raz! I-i dwa” Potem Iliuszka zjawił się w pracy cały szczęśliwy. Był ze swoją dziewczyna w parku
Kultury, tańczył fokstrota i tango, i nawet rumbę, dziewczyna najpierw go pochwaliła, a później
wzięła ją zazdrość. „Kto cię nauczył?” - pyta A Iliuszka na to: „A u nas uczą tańców w zakładzie,
jest specjalny instruktor niejaki Pankratow”. Pochwaliła cię, niezły z niego instruktor, powiada. Ili-
uszka czuł potem dla niego duży respekt, w czasie jazdy nie czepiał się, pomógł mu przygotować
się do egzaminu, pokazał, jak przedmuchać dyszę gaźnika, jak ustawić zapłon.
Dobre to były czasy i cudowni ludzie, na wspomnienie o nich robiło się ciepło na duszy.
Leonida znalazł na oddziale nadwozi, stał oparty o stojak i rozmawiał z Glebem, który z pędzlem
w ręku, w zaplamionych czerwoną farbą spodniach i kurtce siedział na dachu samochodu. Obaj od
razu poznali Saszę, Gleb przywitał się z nim obnażywszy w uśmiechu białe zęby, Leonid skinął
tylko głową.
- No co, zdecydowałeś się? - zapytał.
- Tak.
- Masz podanie?
- Mam.
- To dawaj tu, i prawo jazdy.
Leonid przeczytał podanie, prawo jazdy widział już wcześniej, i oddalił się.
Gleb zeskoczył z dachu samochodu, przysiadł na ławeczce obok Saszy, wyjął paczkę biełomo-
rów.
- Pal.
Zapalili.
- Ostatni dach kończę - powiedział Gleb. - Parszywa robota, ale, uważasz, potrzebuję grosza, a ty
nie potrzebujesz?
- Niestety.
- Wszyscy potrzebują grosza - powiedział Gleb. - Dla grosza nawet wielcy odwalali czarną robo-
tę. Taki Renoir na przykład. Słyszałeś o takim?
- Słyszałem.
- Renoir malował naczynia. Kramskoj pracował jako retuszer fotografii, a Polenow - wiesz, kto
to był?
- Wiem.
- Polenow powiedział wprost: nie widzę nic hańbiącego w malowaniu szyldów. On malował
szyldy, a ja karoserie. Inne czasy.
Wrócił Leonid, oddał Saszy prawo jazdy i podanie z podpisem dyrektora i adnotacją: „Przyjąć na
stanowisko szofera do drugiej brygady”.
- Druga brygada to samochody trzytonowe, ZIS-5 - wyjaśnił Leonid. - Jak zdasz na drugą katego-
rię, to cię przesadzimy na autobus. A teraz maszeruj biura, załatw formalności.
Sekretarka siedziała w pokoju, z którego wchodziło się do gabinetu dyrektora. Na drzwiach gabi-
netu widniała tabliczka z nazwiskiem: Proszki N. I. Sekretarka pisała na maszynie.
Sasza położył podanie na biurku. Sekretarka, nie odrywając rąk od klawiszy, przebiegła je wzro-
kiem.
- Dobrze - powiedziała. - Jeszcze zaświadczenie z ostatniego miejsca pracy.
- Zaświadczenia nie mam. Zgubiłem.
Podniosła na niego oczy:
- Zgubiłem wszystkie dokumenty - wyjaśnił. - A właściwie nie tyle zgubiłem, co mi ukradli - do-
dał uznając, że to brzmi bardziej przekonywająco.
Przy słowie „ukradli” jeszcze trzy osoby pracujące w pokoju, dwóch brodatych staruszków i dzi-
ewczyna w robionym na drutach swetrze, oderwały się od swoich zajęć i spojrzały na niego z zaci-
ekawieniem.
- I dowód też?
- I dowód też. Ale dowód wydali mi nowy - wyjął dokument z kieszeni i pokazał. - Dopiero
wczoraj odebrałem, proszę, tu jest data.
Sekretarka ściągnęła w napięciu brwi, wzięła dowód, podanie i weszła do gabinetu.
Saszę ogarnął niepokój. Co też zdecyduje ten cały Proszki N. I.? Naturalnie, zaraz zauważy, na
„jakiej podstawie” został wydany dowód. I oczywiście nie przyjmie go.
Dlaczego miałby sobie brać na kark jakiegoś podejrzanego typa? Jeszcze go potem oskarżą o
„brak czujności”.
Sasza usiadł na wolnym krześle. Nikt już nie zwracał na niego uwagi. Dziewczyna znowu zaczę-
ła przesuwać gałki liczydeł, staruszek kręcił rączką arytmometru, drugi wetknął nos w jakieś rej-
estry.
Wróciła sekretarka, zwróciła Saszy dowód.
- Dyrektor powiedział, że nie ma wolnych miejsc - oświadczyła.
Sasza stał dalej, zastanawiał się, jak postąpić. Czy pójść do dyrektora i wyjaśnić sprawę?
Przecież Leonid powiedział, że szukają kierowców. Nie, to nie ma sensu, tylko się narazi na upo-
korzenie.
W korytarzu natknął się na Leonida.
- No co, załatwiłeś? - zapytał Leonid.
- Nie, dyrektor mnie nie przyjął.
- Jak to? Chodź, opowiedz.
Weszli do malutkiego gabineciku Leonida. W otwartej szafie leżały części Samochodowe, na sto-
le zamiast popielniczki leżał tłok pełen niedopałków.
- Co ci powiedział?
- Ja z nim nie rozmawiałem. Sekretarka do niego poszła, wyszła i oświadczyła, że kierowców nie
potrzeba.
- Jak to nie potrzeba?! - Leonid patrzył na Saszę ze złością. - U mnie sześć samochodów stoi, bo
nie ma kierowców, a następne sześć pracuje na jedna zmianę.
Sasza uśmiechnął się krzywo.
- Nic na to nie poradzę. To nie ja nie przyjąłem roboty, to mnie nie przyjęli.
- Gdzie masz podanie?
- Zostało u niego.
Leonid zaklął i wyszedł z gabinetu.
Sasza został sam. Przez okno widział podwórze, kierowców przy samochodach, kałuże na asfal-
cie. Leonid nic nie wskóra. To niewypał.
Leonid wrócił ponury, usiadł przy biurku, chwilę milczał, potem zapytał:
- Za co byłeś karany?
- A za nic. Głupia historia w instytucie, nie spodobała im się nasza gazetka ścienna.
- Ta-ak - powiedział Leonid. - Ale on też ma argumenty.
- On żadnego argumentu nie ma. Zgodnie z konstytucją mam prawo do pracy czy go nie mam?
- Wiesz - zaproponował Leonid. - Napisz podanie do kierownika Obwodowego Zarządu Trans-
portu. Nazywa się Tabunszczykow. On może rozwiązać ten problem.
Sasza popatrzył na niego w zamyśleniu. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
Zaryzykować?
- Możesz mi dać jakiś papier? - zwrócił się do Leonida. Wziął obsadkę, przysunął sobie kałamarz
i zaczął pisać. Leonid nie przeszkadzał mu, czasem wstawał, wychodził z pokoju, rozmawiał z
ludźmi. A Sasza wciąż pisał. Wreszcie przeczytał, przyłożył bibułę, wstał.
- Co tam napisałeś, pokaż.
- Później… Teraz muszę się spieszyć. No, bywaj, dziękuję ci.
Na przystanku tramwajowym wyprostował złożony we czworo arkusik i jeszcze raz przeczytał:
„Sekretarz Komitetu Obwodowego WKP(b) Tow. Michałow.
Szanowny Towarzyszu. Mam 26 lat. Całe życie przeżyłem w Moskwie, na Arbacie, w domu nr
51. W styczniu 1934 roku zostałem aresztowany i skazany na trzy lata zesłania na Syberię z artyku-
łu 58/10. Karę odbyłem, ale zostałem zwolniony bez prawa zamieszkiwania w dużych miastach.
Przyjechałem do Kalinina, chciałem się zaangażować do pracy w charakterze kierowcy w miejskiej
bazie transportowej, ale dyrektor bazy, Proszki N. I., nie wyraził na to zgody.
Wiem, że z powodu braku kierowców samochody stoją bezczynnie. Konstytucja zapewnia mi
prawo do pracy, ale praktycznie jestem tego prawa pozbawiony. Co mam robić?
Z poważaniem A. Pankratow” Należałoby zmienić jedno zdanie. Jeśli Michajłow go przyjmie,
może - pytać: „A dlaczego przyjechaliście właśnie do Kalinina?” I tu dobrze by było się jakoś ase-
kurować, napisać, powiedzmy, coś takiego: „Przyjechałem do Kalinina, gdzie mam krewnych”. Ale
teraz już za późno. Niech zostanie, jak jest. Trudno.
To był z jego strony rozpaczliwy krok i chyba beznadziejny. Ale innego wyjścia nie miał.
Wyjedzie stąd, na nowym miejscu zacznie się to samo. A tu ma jakąś szansę, a nuż Michajłow go
sobie przypomni.
Z dołu, z biura przepustek, zadzwonił do gabinetu Michajłowa. Słuchawkę podniósł referent.
Sasza powiedział, że chciałby się widzieć z towarzyszem Michajłowem.
- W jakiej sprawie?
- W sprawie osobistej.
- Proszę się zapisać.
- Jutro wyjeżdżam.
- To zapiszecie się po powrocie.
- Wobec tego czy mogę zostawić list?
- List zostawcie w ekspedycji.
- Bardzo proszę, pozwólcie mi wręczyć list wam osobiście, to dla mnie bardzo ważne, proszę mi
wierzyć.
- Nazwisko, imię, imię ojca?
- Pankratow Aleksander Pawłowicz.
- Legitymację partyjną macie przy sobie?
- Jestem bezpartyjny.
- Dowód osobisty?
- Mam.
Referent Michajłowa był młody, pulchny, niewysoki, miał na sobie buty z cholewami i półwojs-
kowy mundur.
Stojąc przejrzał podanie, podniósł na niego oczy i Saszy nagle się wydało, że już go gdzieś spot-
kał. W jego uważnym spojrzeniu wyczytał to samo: twarz Saszy musiała mu się wydać znajoma i
teraz wytężał pamięć, żeby sobie przypomnieć, gdzie go widział.
- Proszę o dowód.
Sasza podał mu swój dowód.
- Proszę poczekać - referent wskazał krzesło w kącie pokoju i wszedł do gabinetu, starannie za-
mykając obite dermą drzwi.
Poczekalnia sekretarza komitetu obwodowego wyglądała dość skromnie. Biurowe meble, tani
chodnik. Z prawej strony między oknami - wisiała powiększona fotografia Lenina czytającego
„Prawdę”, na przeciwległej ścianie też na powiększonej fotografii - Stalin zapalający fajkę.
Gdzie on widział tego referenta? A może go wcale nie widział, może się mylił?
Ale tak czy inaczej zachował się przyzwoicie, przychylił się do jego prośby wypisał mu przepust-
kę i zaniósł podanie. I mimo to nadzieja była nikła.
Wreszcie referent wrócił z gabinetu, znowu starannie zamknął za sobą drzwi, za którymi, jak
Sasza zdążył zauważyć, były jeszcze jedne drzwi.
Sasza podniósł się z krzesła. Wręczając mu dowód referent powiedział:
- Jutro proszę iść do dyrektora bazy, zostaniecie przyjęci. A więc Michajłow przypomniał go so-
bie.

32

Na zaproszenie Plewickiej Charles zareagował dość chłodno.


- No cóż, Ozoir-la-Ferriere to bardzo malownicza miejscowość.
- Czy masz coś przeciwko tej znajomości? - zapytała.
Roześmiał się.
- Z panią Plewicką nie. Ale jej mąż wydaje mi się nazbyt przystojny.
Wika również się roześmiała. Nie dawała powodów do zazdrości, ale i sama nie była zazdrosna.
Nie jest mieszczką! Niemniej w słowach Charlesa dosłyszała jakby pewne ostrzeżenie. Nelly nazy-
wała emigrantów nędzarzami, jednakże Charles miał chyba coś innego na myśli.
- Jeśli uważasz tę wizytę za niepożądaną, to nie pojadę.
- Przyjęłaś zaproszenie, przyjadą po ciebie, nie wypada rezygnować. Ale postaraj się wrócić
przed siódmą. Zadzwonię do ciebie.
Wieczorem wyjeżdżał na trzy dni do Pragi.
Następnego dnia o dziesiątej rano z dołu od konsjerżki zadzwonił Skoblin.
Wika zeszła na dół.
Przed domem stał nowiuteńki peugeot. Wika nie znała się na markach samochodów.
Skoblin otworzył przed nią tylne drzwi, sam zajął miejsce za kierownicą. Z początku jechali znaj-
omymi uliczkami, potem zaczęły się przedmieścia. Skoblin był chmurny, skupiony, zadał jej kilka
banalnych pytań, czasem nazywał miejscowości, przez które przejeżdżali - miasteczka Joinville,
Champagnie, w Vincennes pokazał jej miejsce, gdzie 27 lutego 1935 roku na ich samochód najec-
hała ciężarówka. Samochód został kompletnie strzaskany, a oni uratowali się tylko dlatego, że przy
zderzeniu wyrzuciło ich na drogę. Nadieżda Wasiliewna wyszła z tego z kilkoma stłuczeniami i lek-
kim szokiem i po tygodniu występowała na scenie, a on miał złamany prawy obojczyk i pękniętą
łopatkę.
- Wszystko się zagoiło - powiedział Skoblin - ale czasem, na zmianę pogody, obojczyk i łopatka
dają o sobie znać. Nadieżda Wasiliewna jest przekonana, że skrywam ból, i masuje mnie.
Było to najdłuższe zdanie, jakie wypowiedział. Wika od razu zrozumiała, że jako kobieta nie in-
teresuje go.
Ozoir-la-Ferriere okazało się takim samym malutkim, sympatycznym miasteczkiem, jakich wiele
mijali po drodze: wąziutkie uliczki, domy najczęściej jednopiętrowe, z mansardami, z żelaznymi
rzeźbionymi kratami balkoników, na parterze tu i ówdzie sklepik, restauracyjka, przy wjeździe do
miasta - jasny, strzelisty kościół. „Sobór św. Piotra” - skomentował Skoblin i dodał, że zostało im
jeszcze dziesięć minut jazdy.
Jednopiętrowy dom Skoblinów stał u zbiegu dwóch niezbyt szerokich, rozchodzących się promi-
eniście ulic. Fasada domu z numerem 345 wychodziła na avenue Petain. Mury z szarego kamienia,
duże okna, dach pokryty dachówką ze sterczącymi nad nim kominami, betonowe, ażurowe ogrod-
zenie obrośnięte od wewnątrz krzewami. Pośród zielonej trawy wiodła prześliczna, czerwona, twar-
do ubita alejka z ceglanego kruszywa. „Bardzo tu sympatycznie - pomyślała Wika - i pewnie kosz-
tuje kupę pieniędzy”.
Skoblin zostawił samochód przed furtką, przepuścił Wikę i wszedł za nią na ganek ocieniony be-
tonowym daszkiem. Drzwi otworzyła służąca, z wewnątrz wyskoczyły dwa psy i rzuciły się do gos-
podarza.
- To Juka - powiedział Skoblin wskazując czarną sukę - a ten biały to Pusik.
Do przedpokoju weszła Plewicka w długiej, szerokiej, maskującej tuszę sukni, pocałowała najpi-
erw męża, potem Wikę i zaprowadziła ją do pokoju gościnnego. Skoblin poszedł na piętro.
- Koleńko - zawołała za nim Plewicka - zaraz będziemy pić kawę! Pokój gościnny zajmował pra-
wie połowę parteru. Na kanapach wylegiwały się koty, jeden - o brązowym futerku w czarne pręgi -
ułożył się na fotelu. Duży stół, kominek, pianino.
Dwuskrzydłowe, pomalowane na żółto okiennice, na oknach żółte zasłony, obicia kanap i foteli
również utrzymane w kolorze żółtym, widocznie Plewicka lubiła ten kolor. „Następnym razem trze-
ba jej będzie przywieźć herbaciane róże” - pomyślała Wika.
Jednocześnie zauważyła, że dom z zewnątrz wygląda okazalej.
Na ścianach mnóstwo fotografii. Plewicka w sarafanie, w stroju podróżnym, w letniej bluzeczce
w ogrodzie, wśród swoich wielbicieli w różnych krajach świata, portret generała Wrangla, mężczy-
zny niezwykle wysokiego, w papasze i czerkiesce z gazyrami, portrety generałów Millera i Kuti-
epowa i w najbardziej widocznym miejscu - Szalapina, Sobinowa, Rachmaninowa, Balmonta każ-
dym z nich wzruszające dedykacje: „Drogiej Nadieżdzie Wasiliewnie, „Znakomitej Nadieżdzie
Wasiliewnie”.
- To moi przyjaciele - uśmiechnęła się Plewicka - ja patrzę sobie n nich, a oni na mnie.
W rogu, na eksponowanym miejscu, był ustawiony czarno-czerwony sztandar pułku korniłowski-
ego, przestrzelony kulami.
- Mikołaj Władimirowicz był dowódcą korniłowców - oznajmiła Plewicka z dumą. - Słyszała pa-
ni o takich?
- Bardzo mało - przyznała się Wika. - Przeważnie ze szkolnych podręczników historii.
- Mikołaj Władimirowicz przyjął dowództwo pułku korniłowskiego w listopadzie 1919 roku w
stopniu kapitana, miał wtedy dwadzieścia pięć lat a w maju 1920 już dowodził korniłowską dywizją
w stopniu generała. Gdyby w Białej Armii wszyscy byli tacy jak Koleńka, bolszewicy nie rządzi-
liby teraz w Rosji.
Służąca Maria podała kawę, mleko i herbatniki, przyniosła też butelkę czerwonego wina i posta-
wiła kieliszki. Z góry zszedł Skoblin z teczką w ręku i zasiedli do kawy.
Nie opodal, położywszy pyski na łapach, drzemały psy.
Mikołaj Władimirowicz szybko, w milczeniu wypił swoją kawę i wstał, pocałował w czoło Ple-
wicką, wziął teczkę, skłonił się przed Wiką.
- Proszę wybaczyć, ale spieszę się.
- Postaraj się wrócić jak najszybciej, Koleńko! - zawołała za nim Plewicka i zwróciła się do Wi-
ki: - No i zostałyśmy same.
Wzięła butelkę i chciała napełnić kieliszek Wiki, ale Wika odmówiła.
- Dziękuję - powiedziała - ale jakoś nie przywykłam pić z rana.
- Co za różnica, rano, wieczorem, francuskie wina są lekkie jak woda, ja piję z przyjemnością -
powiedziała Plewicka, nalała sobie i od razu wychyliła pół kieliszka. - No, niech pani opowiada o
Moskwie.
- A cóż mogłabym pani powiedzieć - Wika uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami. - Niedawno
uruchomiono metro.
- Metro? - powtórzyła Plewicka z pogardą. - W Paryżu metro istnieje od trzydziestu siedmiu lat.
Przywołała kota z fotela, posadziła go sobie na kolanach.
- Tak mi tęskno do Moskwy, Wika… W Moskwie śpiewałam najpierw w „Jarze”, to była taka
wytworna restauracja. Dyrektor „Jaru”, Sudakow, nie pozwalał aktorkom wychodzić na scenę w
wydekoltowanych sukniach. „Przychodzą tu kupcy z żonami, powiadał, nie chcę żadnych nieprzyz-
woitości”. No więc nie było nieprzyzwoitości, ale powodzenie jednak miałam, moskwiczanie mnie
polubili. Z Moskwy jeździłam na niżegorodzkie jarmarki, tam zauważył mnie Sobinow, podarował
bukiet herbacianych róż i powiedział: „Pani ma talent”, i zaproponował wspólny koncert w operze.
Było to strasznie dawno, aż w 1909 roku, widzisz, jak dawno.
Wychyliła kieliszek do dna, zawahała się i znowu go napełniła.
- Och, kochani moi moskwiczanie, jak ja ich lubiłam, tacy dobroduszni, głosy jędrne i prawdziwa
rosyjska mowa. Czyż można ich porównać z Petersburgami? Tamci francuski znali lepiej niż ros-
yjski. Jakieś damy nastawiły lornetki, patrzą na mnie jak na jakąś rzecz. A jedna pyta: „A co to jest
batożka? Co to jest kudelka?” Rozzłościłam się i patrząc jej bezczelnie w oczy mówię: „Batożka to
rózga, którą mąż żonę poucza, kiedy żona zawini. A kudelka to pęczek lnu, uczesanego i przygoto-
wanego do przędzenia”. Ona znowu za lornetkę. „Charmant! Bardzo pani miła”. To właśnie ten wi-
elki świat doprowadził Rosję do zguby. Pogardzali własnym narodem, no i dostali za swoje. Ja i tu-
taj, muszę pani powiedzieć, trzymam się z dala od tych jaśnie oświeconych pań. Tylko lornetki im
zostały, a poza tym guzik z pętelką. Ale nie będę o nich więcej mówić, bo tylko sobie humor popsu-
ję.
I znowu napełniła kieliszek.
- Kiedy stałam się już znana, zamieszkałam w Moskwie, wynajęłam przyzwoite mieszkanie w
zaułku Diegtiarnym, a póki je urządzano, mieszkałam w pokojach umeblowanych na Dużej Dmit-
rowce. Wie pani, gdzie to jest?
- Wiem, pewnie, że wiem. I Dużą Dmitrowkę znam, i zaułek Diegtiarny.
- A zima owego roku była śnieżna, już marzec nadszedł, a śnieg wciąż wali, pokrywa drzewa,
żeby im nie było zimno od przenikliwych wiatrów. I rzeka Moskwa, nasza ukochana, leży zamarz-
nięta, niczym srebrzysta królewna w śnieżnym odzieniu.
Wika spuściła oczy, udając, że miesza cukier w filiżance. Kwiecistość tej mowy budziła w niej
zakłopotanie.
- Moskwę zawsze bardziej lubiłam zimą. Zimą życie wydawało się weselsze, wszyscy dokądś
pędzą, spieszą się, woźnice pokrzykują na koniki, dźwięczą dzwoneczki… I lata nasze też pędzą jak
te sanki, a Moskwa wciąż żyje w sercu jak sen jaki słodki, daleki. I Petersburg też żyje w moim ser-
cu, i Carskie Sioło, gdzie śpiewałam przed samym Imperatorem. - Zamilkła, uśmiechnęła się, po-
patrzyła w okno, teatralnie wytrzymując pauzę, żeby Wika miała czas ocenić właściwie sens tego,
co usłyszała. - Denerwowałam się strasznie, poprosiłam o filiżankę kawy, kieliszek koniaku, wzi-
ęłam dwadzieścia kropel waleriany… I wreszcie stanęłam przed carem. Pokłoniłam się nisko, spojr-
załam mu prosto w twarz i wydało mi się, jakby z jego promiennych oczu płynęło jakieś światło. I
mój strach jakby ręką odjął, od razu się Uspokoiłam. Śpiewałam wtedy długo. Imperator nawet się
zainteresował, czy nie jestem zmęczona. A ja, moja miła, taka byłam szczęśliwa, że w ogóle o tym
nie myślałam. Śpiewałam, co mi przyszło do głowy, o chłopskiej niedoli i nawet jedną rewolucyjną
pieśń o Syberii zaśpiewałam. Śpiewałam „Młódką, pomnę, ja żem wtedy jeszcze była”. I o pocztyli-
onie. Zna pan tę piosenkę? „Wot mczitsia trojka udałaja” albo „Wot mczitsia trojka pocztowaja”…
Nie, carowi śpiewałam wtedy inną pieśń. - Odstawiła kieliszek wyprostowała się, uniosła lekko gło-
wę i zaśpiewała półgłosem:
Unoszą trojkę rącze konie,
Jak strzała wprost przed siebie mknie,
I pieśń w stepowej dali tonie
Najmilsza Moskwo, żegnam cię!
Może już nigdy twoich dzwonów
Nie będzie dane słyszeć mi,
Może twych kopuł blask złoconych
Ostatni raz dziś dla mnie lśni.
Niejedno przeżyć nam sądzono,
Kto wie, co niesie los i czas?
Żegnajcie, dzieci, żegnaj, żono,
Czy jeszcze kiedyś ujrzę was?
Woźnica chustką wytarł oczy,
Kopyta dudnią, trojka gna.
Na pierś jak perła mu się toczy
Maleńka męska skąpa łza…
I wtedy Imperator powiedział: „Od tej pieśni aż mnie coś za gardło ścisnęło”.
Tak to, widzi pani, Imperator czuł rosyjską pieśń. A kiedy się ze mną żegnał, uścisnął mi rękę i
powiedział: „Dziękuję pani, Nadieżdo Wasiliewno, słuchałem pani z wielką przyjemnością. Mó-
wiono mi, że nigdy się pani nie uczyła śpiewać. I nie powinna się pani uczyć. Niech pani pozostanie
taka, jaka pani jest. Wysłuchałem w życiu wiele uczonych słowików, ale one śpiewały dla ucha, a
pani śpiewa dla serca”. Tak to, moja droga Wiko, takie szczęście mnie spotkało, takie słowa dał mi
Bóg usłyszeć z ust samego naszego Imperatora.
- O tak, to niezwykłe - zgodziła się Wika zauważając jednocześnie, że butelka jest już do połowy
opróżniona.
- Dla cara w Carskim Siole śpiewałam wiele razy, lubiłam dla niego śpiewać, a on lubił mnie
słuchać. I rozmawiać też ze mną lubił, tak że nawet jego dworzanie obrażali się na mnie za to, że
rozmawiając z Imperatorem wymachuję rękami. A Imperator nie miał mi tego za złe, rozumiał, że
wielkopańskich manier nikt mnie nie nauczył. I takiego człowieka oni zabili! Nigdy im tego nie
wybaczę! - powiedziała z nienawiścią i twarz jej zrobiła się zła. - Nikomu nie wybaczę! Gdyby Im-
perator przebywał w Moskwie pośród prawdziwych Rosjan rewolucji by nie było, rosyjscy ludzie
nie pozwoliliby skrzywdzić naszego cara. Pamiętam obchody bitwy pod Borodino w Moskwie.
Tłumy ludzi na ulicach, śpiewają, tańczą, słońce świeci, odbija się w złotych krzyżach i kopułach…
Wraz zadzwonił Wielki Iwan, a zaraz za nim wszystkie dzwony w całym mieście, ziemia zadrża-
ła i łzy trysnęły z oczu ludzi. Czy w Petersburgu możliwe byłoby coś takiego? Tam siedzieli sami
arystokraci, Niemcy i inni Czuchońcy, no i zrobili tę przeklętą rewolucję. Szalapin to był człowiek
prawdziwie rosyjski, poznał mnie z nim Mamontow. Bo Szalapin mi powiedział: „Niech ci Bóg da
zdrowie, kochana Nadiuszo, śpiewaj swoje pieśni, coś je od ziemi przyniosła, ja takich pieśni nie
mam, ja nie jestem chłopskim synem, ja z wólki pochodzę”.
Tak, niemało dobrych, mądrych ludzi miałam szczęście poznać w swoim życiu.
Za oknem głośno zapiał kogut. Wika wzdrygnęła się, zaskoczona. Plewicka roześmiała się.
- Trzymamy nie tylko psy i koty, ale i kury. Koleńka sam je karmi - powiedziała i podniosła się z
krzesła. - Pewnie jest pani zmęczona, znudziło się pani słuchać.
- Ależ skąd - zaprotestowała Wika. - Pani tak ciekawie opowiada. Wika nie kłamała.
Wszystko to było dla niej naprawdę ciekawe. Prosta chłopka z trzema klasami parafialnej szkół-
ki, kobieta, która kiedyś ściskała rękę samego cara, potem zepchnięta przez rewolucję do poziomu
tułacza pozbawionego kawałka chleba i dachu nad głową i znowu wyniesiona na wyżyny sławy
światowej - jakież to niezwykłe koleje losu!
- Jeśli tak, to dzięki… Chodźmy, pokażę pani nasz dom, a potem posiedzimy w ogrodzie.
Kręcone drewniane schody prowadziły z pokoju gościnnego na pierwsze piętro. Na zakolu scho-
dów, nad szerokim podestem, w ścianie - okienko. Plewicka ujęła Wikę za rękę.
- Widzi pani, zaraz za domem jest las, a tu - przysunęła twarz do szyby - dobudowano garaż. Kie-
dy się ma samochód, to garaż jest absolutnie konieczny. I dodatkową wygoda - osobne wejście do
kuchni. Maria przychodzi rano, a my nawet nie słyszymy. W ogóle to wstaję wcześnie, ale czasem
dokucza mi bezsenność, po głowie chodzą różne myśli, zasypiam dopiero koło siódmej.
W gabinecie Skoblina stały szafy z książkami, książki francuskie - na jednych półkach, rosyjskie
na innych: Turgieniew, Dostojewski, Tołstoj…
- Kiedyś lubiłam Tołstoja, ale kiedy przeczytałam: „Unicestwienie piekła i jego odrodzenie”, nie
biorę go więcej do ręki. Złośliwy starzec, na wszystkich pluje, wszystkich gani, tylko on jest mądry,
po co mi to?
Na ścianach gabinetu również wisiały portrety: Kuprin, Bunin, Kiereński, wielu generałów, ofi-
cerów.
- To wszystko korniłowcy. Koleńka brał udział w pięciuset bitwach, był wielokrotnie ranny, kor-
niłowcy nie oszczędzali się, nie dbali o życie, gdyby wszyscy wojowali tak jak korniłowcy…
Jeśli w bój o wolność Rosji
Trzeba będzie iść,
W ogień, w wodę korniłowcy
Pójdą choćby dziś!
W jej oczach błysnęły łzy.
- Biedni, biedni. Prawdziwi bohaterowie. Ja, wie pani, śpiewałam na Pieriekopie, w okopach. Już
huczały bolszewickie armaty, a ja wciąż jeszcze śpiewałam. Ale nie udało się, nie wyszło…
Zaraz ci coś pokażę - zwracała się do Wiki raz na ty, to znowu przechodziła na „pani”. Pochyliła
się i zdjęła z dolnej półki książkę, niezbyt grubą, ale nietypowego formatu, otworzyła na karcie ty-
tułowej i powiedziała: - Usiądź, podłoga jest czysta, nie bój się. Widzisz: Nadieżda Plewicka „Dież-
kin karagod”. Zrozumiałaś tytuł? Dieżka to ja, Nadieżda. W domu, w rodzinie, nazywali mnie Dież-
ką… A „karagod” to po naszemu, po kursku korowód.
Wstęp Aleksego Remizowa „Korona”. To dla mnie wielki zaszczyt. Ale wy tam w Moskwie na-
wet tego nazwiska nie znacie. Remizow też jest u was zakazany, wyjechał z Rosji w dwudziestym
pierwszym roku. A to moja ukochana matuśka… - Dotknęła wargami portretu - matuśka moja najd-
roższa. Panie, świeć nad jej duszą… A to jestem ja w młodości. Jak byłam chłopską Dieżką o za-
dartym nosie, tak i zostałam nią. A to znowu ja. W bojarskim sarafanie dawałam koncerty. A to
część druga: „Moja droga z pieśnią”, to zostało już wydane później, w roku trzydziestym, sam
Rachmaninow to wydał, wydawnictwo TAIR, to było jego własne wydawnictwo. TA - to Tatiana,
IR - Irina - jego córki. A to ja na wsi, a to znowu moja matuśka. Całe moje życie w tej książce zos-
tało opisane. Dam pani do przeczytania. Tylko nie tę, ta jest moja, tej nikomu nie pożyczam, wid-
zisz, gdzie ją chowam? Jak jakieś brylanty. Mam jeszcze dwa egzemplarze dla znajomych, jak mi
zwrócą, to pani dam.
Otworzyła drzwi do następnego, skromnie urządzonego pokoju.
- To dla gości - powiedziała.
W sypialni na ścianie wisiał portret Skoblina naturalnej wielkości - młody przystojny oficer w
korniłowskim mundurze, na piersi Krzyż św. Gieorgija, na ramieniu naszywka z trupią czaszką i
skrzyżowanymi piszczelami.
- Tak Koleńka wyglądał w dwudziestym roku, kiedyśmy się poznali, jeszcze toczyły się walki z
czerwonymi. Poznaliśmy się w Gallipoli w Turcji. Wesele było skromne, kilku oficerów korniłow-
ców i przybrany ojciec, generał Kutiepow… Biedny Aleksander Pawłowicz, porwali go bolszewicy,
złoczyńcy, zabili go, zamęczyli - popłakała się, otworzyła szafkę, wyjęła butelkę koniaku, nalała so-
bie kieliszek, wypiła, postawiła butelkę na miejsce.
Za sypialnią, oddzielony od niej łukowato sklepionymi drzwiami, był jeszcze eden maleńki poko-
ik - stolik, puf za stolikiem, półeczka na książki, duża szafa ubraniowa, duże lustro.
- A to moje apartamenty - zażartowała Plewicka. - Bardzo lubię ten dom, od razu mi się spodo-
bał, wysuwa się na ulicę jak takie tęponose żelazko, przytulnie tu, jasno, okna wychodzą na północ,
wschód i zachód, widzimy, jak słońce wstaje, a potem zachodzi. Nie znoszę ciemności. I samot-
ności też. Nie chce pani umyć rąk? Tu jest łazienka.
Potem ubrały się, wyszły do ogrodu, za nimi, nie spiesząc się, poszły psy, a za psami koty.
Koło domu snuły się kury.
Usiadły w wyplatanych fotelach pod trzema brzózkami. Choć był zaledwie luty, było ciepło, sło-
necznie.
- Widzisz, brzózki - powiedziała Plewicka. - To ja je tu posadziłam.
Z kuchni wyszła Maria, Plewicka wskazała jej stół. Maria zawróciła do domu, przyniosła stamtąd
znaną już butelkę czerwonego wina, dwa kieliszki i miseczkę z orzeszkami.
- Jest bystra, to Polka, Maria Czeka, ale wychowana we Francji, rozmawiamy po francusku.
Prawdę mówiąc, nie znoszę polskiego: „psze, psze”, nie mówią, tylko syczą, i cała GPU to Polacy:
Dzierżyński, Mieńżyński.
Napełniła kieliszki, swój i Wiki.
- No, pod rosyjskimi brzózkami musi pani wypić…
- To prawda - uśmiechnęła się Wika.
- Za Rosję! Stuknęły się kieliszkami.
- Ta-ak - kontynuowała Plewicka. - Kupiliśmy ten dom w maju 1934 roku w biurze Schneidera.
Mieszka tu sporo Rosjan. Kiedyś był tu las, potem wycinali drzewa i budowali domy, a ja posadzi-
łam brzózki - dotknęła ręką pnia, pogładziła. - Ach wy, kochane moje, jak zobaczę brzozy, od razu
przypominam sobie naszą wieś Winnikowo w guberni kurskiej, brzozowe nasze zagajniki. A wie
pani - głos jej lekko zadrżał - że przypomniałam sobie wasze mieszkanie w Starokoniuszennym?
- Tak, mówiła pani o tym.
- W „Caroline” nie byłam pewna, coś mi się majaczyło, a potem sobie przypomniałam, i pani
ojca, i matkę. Niech pani powie - w jej oczach pojawiło się napięcie - czy u was na drzwiach jest ta-
ka miedziana tabliczka z ozdobnym napisem: „Profesor Murasiewicz”?
- Marasiewicz - poprawiła Wika. - Tak, była taka tabliczka.
- A rodzice pani żyją?
- Mama zmarła dwadzieścia lat temu, a ojciec już dobiega sześćdziesiątki. Bardzo się o niego bo-
ję.
- Sześćdziesiąt lat to żaden wiek - odparowała Plewicka. - I niech się pani nie boi, nie prowokuje
losu. Da Bóg, będzie żywy i zdrowy. No więc, Wika przywiózł mnie wtedy do was Stanisławski.
Śpiewałam u was. Przyjemnie tak było, sympatycznie, po rosyjsku gościnnie… Mnie przywiózł do
was Stanisławski a ja zabrałam ze sobą Klujewa. Poeta Klujew, zna go pani?
Wika zawahała się.
- To był taki cichy człowiek - ciągnęła Plewicka - i często płakał. Posłuchaj jego wiersza, to mój
ulubiony. - Odchyliła się na oparcie fotela przymknęła oczy.
Czarną mi koszulę włożyć każą,
Poprowadzi mnie latarni światło skąpe,
I z uprzejmie obojętną twarzą
Na szafotu stopnie z wolna wstąpię…
- No i tak dalej… Tylko koszulę nosił nie czarną, lecz granatową, z drukowanego płótna, miał ją
jedną, jedyną, i chodził w zdeptanych, zniszczonych butach, podarowałam mu nowe, przyjął, zaws-
ze przyjmował, kiedy mu ktoś coś dawał, ale nigdy o nic nie prosił. Siedzi cichutko, ręce wsunięte
w rękawy, i milczy, a kiedy się odezwie, to powie coś takiego żałośliwego, mądrego… Gdzie on się
teraz podziewa, Koluszka, miła dusza? Pisali w gazetach, jakoby go aresztowali, zesłali na Syberię,
pewnie przepadł, biedaczysko. Może dlatego tak często płakał, że przeczuwał swój gorzki koniec?
Nie zimno pani?
- Nie, wszystko w porządku…
- Mimo to chodźmy, przejdziemy się trochę.
Wyszły na ulicę. Nieliczni przechodnie witali się z Plewicka.
- Rosjan tu sporo, chyba ze dwieście rodzin. I cerkiew mamy własną, pod wezwaniem Prze-
najświętszej Trójcy Ożywicielki. Zbudowano ją kilka lat temu, głównie ze środków podarowanych
przeze mnie i Mikołaja Władimirowicza. Dlatego jestem jej honorowym kuratorem.
Podeszły do parterowego budynku. Na dachu - krzyż, na fasadzie - święty obraz.
To właśnie była cerkiew. W środku półmrok, cisza, palą się świece, na ścianach wiszą święte ob-
razy.
Plewicka pokłoniła się nisko, podeszła do krzyża, dotknęła go wargami, kilka razy przeżegnała
się, coś wyszeptała. Wszystko to w ślad za nią zrobiła i Wika, która jednak nie odczuwała przy tym
żadnego wzruszenia. Po prostu nie mogła stać jak pień, nie wypadało. Była w cerkwi pierwszy raz
w życiu, może kiedyś, w dzieciństwie, prowadzano ją do cerkwi, ale nie pamiętała tego.
Plewicka modliła się żarliwie, a kiedy wyszły z cerkwi, powiedziała:
- Mnie moja matka nieboszczka, kiedy byłam jeszcze malutka, przekonywała: „W świątyni żad-
nych myśli oprócz modlitwy być nie powinno. W cerkwi, mówiła, jesteś jak świeca przed Bogiem”.
Niepiśmienna z niej była kobieta, prosta chłopka, a jakie mądre słowa powiedziała: „jak świeca
przed Bogiem”.
W milczeniu przeszły jeszcze kilka kroków, potem Plewicka wróciła do przerwanej rozmowy.
- Lubię cerkiew i nabożeństwa cerkiewne. Wy, tam w Rosji, zapomnieliście Boga, i ty też pewnie
zapomniałaś?
Spojrzała na Wikę surowo.
- Tak - przyznała się Wika - wychowywano nas na niewierzących.
- Niedobrze. Bez Boga w sercu nie można żyć - zauważyła Plewicka.

33

Sekretarka w bazie była już poinformowana, poprosiła go o dowód osobisty i wszystkie dane:
imię, imię ojca, nazwisko, datę urodzenia, wykształcenie, „średnie” - powiedział Sasza, wpisała do
dużej, grubej księgi „Ewidencja kierowców”, potem poprosiła o zaświadczenie z ostatniego miejsca
pracy.
- Przecież już mówiłem, że mi ukradli razem ze wszystkimi dokumentami.
- To proszę podać adres.
- Sam do nich napiszę, poproszę, żeby przysłali zaświadczenie - odparł Sasza wymijająco.
Sekretarka zamyśliła się. Wszystkie rubryki w księdze musiały być wypełnione, nie mogła zosta-
wić pustego miejsca.
- Kiedy przyślą, proszę natychmiast przynieść - powiedziała.
- Oczywiście - odrzekł Sasza. Sekretarka spojrzała na ostatnią rubrykę.
- Adres? - zajrzała znowu do dowodu. - Nie ma meldunku. Nie mam prawa.
- Myślałem, że dostanę miejsce w hotelu robotniczym.
Sekretarka wstała, poszła do dyrektora, wróciła.
- W hotelu nie ma wolnych miejsc. Jasne. Nie kijem go, to pałką.
- Wynajmę dzisiaj pokój - powiedział. - Oddam dowód do biura meldunkowego, potem przyni-
osę adres.
Sekretarka znowu się zamyśliła. Sasza widział jej wahanie. Miała podstawy, żeby sprawy nie za-
łatwić, ale dostała polecenie i nie wiedziała, co robić.
- Na pewno przyniosę adres, proszę mi wierzyć - powiedział. - Zostawiłbym dowód, ale bez do-
wodu mnie nie zameldują.
Chwilę jeszcze milczała, potem powiedziała:
- Dobrze. Teraz proszę o książeczkę wojskową.
- Ja nie odbywałem służby obowiązkowej.
Podniosła na niego oczy, wstała i znowu weszła do gabinetu.
Przebywała tam dłużej niż poprzednim razem. Na stole stał telefon połączony z dyrektorskim i
po jego brzęczeniu Sasza domyślił się, że dyrektor dokądś dzwoni.
Wreszcie sekretarka wróciła, z niezadowoloną miną usiadła przy biurku wzięła dowód Saszy i
postawiła w nim prostokątną pieczątkę: „Przyjęty do pracy w bazie samochodowej nr 1”.
- Jak was zameldują, natychmiast macie iść na komendę wojskową i zarejestrować się, potem
znowu przyjdziecie do mnie. A teraz idźcie do inżyniera i powiedzcie mu, że polecenie dostanie
jeszcze dzisiaj.

Leonida również tym razem zastał na oddziale nadwozi. Stał tak samo, jak wtedy, oparty o ści-
anę, i Gleb też, tak jak poprzednim razem, siedział na dachu autobusu z pędzlem w ręku.
- Cześć! - krzyknął Gleb.
Leonid w milczeniu skinął głową i spojrzał na Saszę pytająco.
Sasza wyjął dowód i pokazał mu pieczątkę: „Baza samochodowa nr 1”.
- No widzisz, dobrze ci doradziłem, do kogo masz napisać. Dam ci dobry samochód. Dzisiaj
przyjmiesz, rozejrzysz się, a jutro o siódmej do roboty.
Gleb zeskoczył z autobusu, wytarł ręce o gałgan i powiedział:
- To trzeba oblać, brachu. Stawiasz litra.
- Jak trzeba, to trzeba - odpowiedział Sasza.
- Pójdziemy do Ludmiły czy do Hanny? - ciągnął Gleb. - Chyba lepiej do Ludmiły, posiedzimy
jak ludzie.
- W porządku…
Leonid zaprowadził Saszę do mechanika.
- Chomutow - przedstawił się z ważną miną mechanik.
- Dasz mu samochód 49-80 - powiedział Leonid.
Samochód stał pod dachem.
- Obejrzyj sobie, potem podpiszemy protokół. Zmiennika na razie nie ma, popracujesz sam.
Gdyby czegoś brakowało, zameldujesz, to ci dam - co powiedziawszy, mechanik oddalił się.
Torba na narzędzia leżała na właściwym miejscu, ale była pusta. Została tylko korba. Koła zapa-
sowego nie było. Akumulator wysiadł. Sasza zawiadomił o wszystkim Chomutowa.
- Rozdrapali, dranie - zaklął Chomutow. - Niczyj, to i rozdrapali.
Usiadł przy malutkim stoliku w rogu garażu, wypisał zamówienie na narzędzia, na brezentowe rę-
kawice, koło zapasowe i akumulator. Wszystko to Sasza otrzymał bez większych kłopotów, tylko
na koło trzeba było mieć zezwolenie inżyniera, a biorąc nowy akumulator zwrócić stary.
Podpisując zezwolenie Leonid obrzucił Saszę wzrokiem.
- Zniszczysz ubranie - powiedział.
- Podobno nie przysługuje mi kombinezon.
Na świstku papieru Leonid napisał: „Magazyn. Wydać tymczasowo kierowcy Pankratowowi z
bazy nr 1 waciak i spodnie”.
- Dzięki - rzekł Sasza.
W magazynie dostał stary wyszmelcowany waciak i spodnie, tu i ówdzie dziur wyłaziła wata, ale
i tak był wdzięczny Leonidowi, gdyby nie on, zniszczyłby swoje jedyne palto, jedyny sweter i jedy-
ne porządne spodnie.
W kabinie przebrał się, wstawił akumulator, koło zapasowe, włączył silnik; silnik był w porząd-
ku, przejechał kawałek po podwórzu, biegi również były w porządku, hamulce działały dobrze, i
nożny, i ręczny. Roboty było dużo - umyć samochód, przetrzeć wymazany olejem silnik i wszystko,
co pod maską, dolać oleju do silnika, napełnić solidolem oliwiarki, samochód był stary, zaniedbany.
Na tej robocie zszedł mu cały dzień, przydałoby się jeszcze pomalować felgi, ale to już zostawił na
kiedy indziej.
Pracował jak w transie. Dokumenty w porządku, dostał pracę, jeszcze tylko załatwić mieszkanie,
meldunek, ale to nie problem, gorzej z komendą wojskową. Obowiązkowi służby wojskowej nie
podlegał, w instytucie mieli przysposobienie wojskowe i wszyscy po ukończeniu instytutu otrzyma-
li stopień młodszych dowódców, odpowiadający późniejszemu lejtnantowi. On również przeszedł
kurs przysposobienia wojskowego, ale stopnia nie dostał, co z nim zrobią w komendzie wojskowej,
tego oczywiście nie wiedział, dlatego z komendą postanowił się nie spieszyć.
Najważniejsze - dokumenty. Jeśli przyjdzie mu stąd wiać, to w nowym miejscu nie będzie się już
musiał starać o dowód, no i pieczątkę z miejsca pracy też już miał.
Gdyby mu nie przyszło do głowy pójść do Michajłowa, nic by z tego nie wyszło. Czyżby Micha-
jłow go pamiętał? W podaniu podał swój moskiewski adres: Arbat 51. Albo nie zwrócił na to uwa-
gi, albo po prostu uległ logice zawartej w zdaniu: Konstytucja gwarantuje prawo do pracy.
Jakkolwiek było, odważny z niego człowiek - myślał Sasza. Przypomniał sobie nagle jego pełne
imię: Michaił Jefimowicz, a jego referent, ten grubasek w półwojskowym mundurze, przychodził z
nim na Arbat, gdzie mieszkali rodzice Michajłowa, obserwował, jak on, Sasza, grał w szachy z Mo-
tią, i komentował ich grę. Motia nie lubił tego, i kiedy grubas pewnego razu pokazał inne posuni-
ęcie, Motia zmieszał figury na szachownicy i powiedział: „Nie gram, kiedy mi podpowiadają”. Oj-
ciec Moti i Michaiła Jefimowicza prowadził w ich domu zakład fotograficzny, ale w połowie lat
trzydziestych zamknął go. Sasza przypomniał sobie, co wtedy o tym myślał:
Michaił Jefimowicz to znany działacz partyjny i pewnie nie bardzo mu na rękę, że ojciec jest
właścicielem prywatnego zakładu. Tacy ludzie, w ogóle wszelcy rzemieślnicy, uważani byli za ele-
ment drobnomieszczański. Było to właściwie wszystko, co Sasza wiedział o tej rodzinie.
Wkrótce wynieśli się z Rabatu. I nosili inne nazwisko. Michajłow to był pseudonim partyjny od
imienia Michał. Z warsztatów wyszedł Gleb, już przebrany. Miał na sobie garnitur i skórzaną kurt-
kę na futrze, taką, jaką noszą lotnicy, w ręku trzymał zniszczoną teczkę.
- No, zbieraj się, brachu! - powiedział.
Sasza zgarnął narzędzia do brezentowej torby, przebrał się, oddał rnagazynierowi torbę, waciak i
spodnie.
- Boisz się, że ci świsną? - zapytał magazynier.
- Z samochodu wszystko rozdrapali, przyzwyczaili się, że mogą z niego brać, co się da - wyjaśnił
Sasza.
Potem Sasza i mechanik podpisali odpowiedni protokół, że Pankratow A. przyjął samochód ZIS
nr 49-80 w pełni sprawny, odpowiednio wyposażony. Chomutow podpisał protokół, nawet nie rzu-
ciwszy okiem na samochód, bo i rzeczywiście, skoro kierowca nie zgłasza pretensji, to po co sobie
zawracać głowę?
Gleba Sasza znalazł w gabinecie Leonida.
- Idźcie pomalutku, dogonię was - powiedział Leonid.

Przez całą drogę Sasza prawie się nie odzywał, mówił Gleb.
- Zobaczysz, brachu, spodoba ci się w Kalininie - mówił. - Bywałeś już kiedy nad Wołgą?
- Nie, nigdy.
- Mam znajomego rybaka. Latem wybierzemy się do niego, zanocujemy, wstaniemy przed świ-
tem, kiedy nad rzeką jeszcze leży mgła. Widok, mówię ci - zobaczyć i umrzeć.
- Czy nie za wcześnie umierać? - roześmiał się Sasza.
- Masz rację. Z tym można poczekać. Mieszkanie już masz?
- Jeszcze nie. Muszę znaleźć pokój.
- Znajdziesz coś.
- Nie wiesz, kto by mógł wynająć?
- Diabli wiedzą, nie interesowałem się tym, ale popytam.
- Bądź tak dobry, postaraj się.
- Spróbuję, spróbuję, brachu. - Gleb obejrzał się, czy nie idzie Leonid. - Chodź, przejdziemy na
drugą stronę - powiedział. - Tam jest sklep. W kawiarni wódki nie podają, tylko wino. Samemu
trzeba przynieść. Ludka postawi nam na stole jakąś lemoniadę, sam rozumiesz, jak to jest. No, masz
sklep.
- Co wziąć?
- Czterech chłopa, czyli dwie butelki, chyba poradzimy.
- Kto czwarty?
- Twój mechanik, Chomutow, on teraz dla ciebie, brachu, główna persona. U nas tutaj pierwsza
rzecz - butelkę na stół!
Sasza wszedł do sklepu i wrócił z dwiema półlitrówkami w kieszeniach palta.
- Dawaj je tu!
Gleb schował wódkę do teczki.
Nadszedł Leonid.
- Załatwione? - zapytał.
- W porządku - odparł Gleb. - A gdzie mechanik?
- Przyjdzie.
Weszli do kawiarni, rozebrali się. Szatniarz, cherlak z trzęsącymi się rękami i spitą gębą, znał ich
wszystkich i oni też go znali, ale względy okazał tylko Leonidowi, jego palto powiesił bez numerka,
wasze palto, Leonidzie Pietrowiczu, i bez numerka poznam, a Saszy i Glebowi dał numerek.
Gleb poszedł na salę szukać Ludy, wrócił.
- Chodźmy! - zawołał.
Luda przygotowała dla nich stolik w kącie sali, na widok Saszy uśmiechnęła się porozumi-
ewawczo: wiem już o wszystkim, gratuluję, potem pochyliła się nad nim:
- Ja też mam dla ciebie dobrą nowinę, potem ci powiem.
Wyprostowała się, wyciągnęła notesik i ołówek.
- Na razie przynieś wodę mineralną i odpowiednie szklaneczki, rzecz jasna, a my się tu zastano-
wimy - powiedział Gleb i wsadził nos w kartę. - No to co, mili moi, może by śledzika? Ogóreczki
korniszonki, co wy na to? Bitki… Znamy te bitki. Od świni odbili i nam rzucili. Sznycel? To jest
chyba to. Sasza, popatrz no, tyś tu gospodarz.
- Może jeszcze kiełbasę?
- Niech będzie kiełbasa.
Podeszła Luda, przyniosła szklaneczki, talerze, noże i widelce, dwie butelki wody mineralnej.
- Tylko ostrożnie - ostrzegła.
Sasza zamówił śledzia z kartoflami, gotowaną kiełbasę i sznycel.
- Ty stawiasz?
- A któżby jeszcze? - odpowiedział za Saszę Gleb. - Załatwił sobie robotę, teraz szuka mieszka-
nia.
- Będzie miał i mieszkanie - uśmiechnęła się Luda zagadkowo.
- I mieszkanie też oblejemy - oświadczył Gleb. - Dobra, Ludoczka, może przynajmniej śledzika
podasz, pragnienie nas dręczy.
- Idzie Chomąto - zauważył Leonid.
Przyszedł mechanik Chomutow, zajął wolne krzesło i z miejsca rozpoczął rozmowę z Leonidem
o samochodach.
- Trzeba ich rozsadzić - powiedział Gleb. - Zaraz tu urządzą naradę roboczą.
Leonid i Chomutow nie zwrócili na te słowa najmniejszej uwagi. Gleb mrugnął do Saszy, przysu-
nął się do niego.
- Nie potrafi się człowiek rosyjski zabawić - zaczął. - Cały dzień siedzą w robocie, rozwiązują
problemy, potem spotkają się przy kieliszku i znowu gadają o robocie. Aż uszy więdną. Musisz wi-
edzieć, że temu Chomutowowi urodził się ostatnio chłopak. Przedtem przez dziesięć lat czekali na
dziecko, a tu nagle bęc, kobieta przy nadziei. Chomutow przez tydzień nie posiadał się z radości. To
czemu dzisiaj nie mógłby opowiedzieć, jak jego chłopaczek gulgocze, jak wpija się w matczyny
cycek, jak on sam stosuje różne tam sposoby żeby mu żoneczka urodziła tym razem dziewuszkę?
Obywatele - Gleb postukał widelcem w talerz - rozejdźcie się, wypijmy pod minerałkę!
Wypili.
Gleb znowu pochylił się do Saszy.
- Załóżmy się o butelkę, a jeśli wolisz, to o dwie albo i trzy, że zgadnę o czym oni zaraz zaczną
rozmawiać. Po pierwsze, będą przeklinać Proszkina, po drugie, będą przeklinać Proszkina, po trze-
cie, będą przeklinać Proszkina, waszego dyrektora, nie widziałeś jego gęby, to jeszcze zobaczysz.
Leonid drze z nim koty. Ten facet nie ma o niczym pojęcia, przedtem zarządzał piekarniami, ale
kradli mu paszteciki, nocą pieką, a rano - puste blachy. No to zdjęli go i przenieśli na bazę, samoc-
hodu się nie ukradnie, bo za duży, a paszteciki malutkie, ugryziesz raz i drugi i po paszteciku. Mam
rację, Lonia?
Leonid odburknął coś pod nosem.
- A Lonię, ma się rozumieć, szlag trafia - inżynier, członek partii, zna się na robocie, a rządzi nim
pusty łeb. Któregoś dnia zaszedłem do niego do gabinetu, patrzę, a on podniósł głowę i wyje jak pi-
es do księżyca. Słowo daję! Oto do czego doprowadził go Proszkin!
Sasza roześmiał się. Znał to, wiedział, że człowiek może wyć z bezsilnej wściekłości.
Luda przyniosła śledzia z kartoflami i talerz z pokrojoną kiełbasą.
- Kiedy będziecie chcieć sznycle, dajcie znać - pochyliła się do Saszy. - Saszka, masz mieszka-
nie, tu niedaleko, u szatniarza.
- U Jegorycza - odezwał się Leonid.
- To dobrze. Półsuterena, ale sucha - wtrącił Gleb. - Musisz przejść przez izbę gospodarzy, a ci
gospodarze to Jegorycz i jego starucha. Trzydzieści rubli miesięcznie, połowa płatna z góry. Za pra-
nie płaci się osobno. Wrzątek gratis. Jeśli chcesz coś ugotować, wal do gospodyni.
- Przyzwoite mieszkanie - znowu odezwał się Leonid. - I gospodarze też przyzwoici. Piją, to
prawda, ale kto dziś nie pije? Po pijanemu nie rozrabiają. Spokojni ludzie.
Spokojniśmy, ale
Choć wojny nie chcemy,
Pancerny nasz pociąg
Pozostał na torze do dziś - zaśpiewał Leonid.
Tej piosenki Sasza też nie znał, ale nie przyznał się. W ogóle starał się za dużo nie mówić.
- No to co, Saszka? Zgadzasz się? Jak się zaczniesz zastanawiać, sprzątną ci mieszkanie sprzed
nosa.
- A czy ja się zastanawiam? Jestem gotów.
- Co się tyczy prania, to się zgódź, ale gotować - nie, będziesz jadał w stołówce - wtrącił Leonid.
- No, to bawcie się - powiedziała Luda i czule poklepała Saszę po ramieniu.
Mechanik popatrzył na jej rękę i pokiwał głową.
- Kręci mną, jak mu się podoba - poskarżył się patrząc na Saszę, chcąc widocznie i jego wciąg-
nąć do rozmowy. - Podsuwa mi kartę drogową, patrzę - lipa, tyle rejsów nawet samolotem się nie
zrobi, i mimo to podpisuję, żeby Proszkin mógł się wykazać. A jeśli się dowiedzą, kto za to poleci?
Ja, naturalnie, po coś, zapytają, podpisywał?
- Po-je-echali, po-je-echali, dosiedli swego konika - westchnął Gleb. - Nie, brachu, nie umie się
ruski człowiek zabawić, oj, nie umie! A dlaczego, czy możesz mi wyjaśnić? To jasne, dlaczego.
Ludzie mają pętlę na gardle, ledwie zipią, to z czego się mają cieszyć?
Z Wsiewołodem Siergiejewiczem Sasza chętnie by na ten temat podyskutował, a z Glebem - nie,
lepiej trzymać język za zębami. Kto wie, może celowo zadał to pytanie, prowokuje do zwierzeń…
- Czy ja wiem - odparł z uśmiechem. - Nie zastanawiałem się nad tym.
Podeszła Luda, zabrała Saszę do szatni.
- Jegorycz - zwróciła się do szatniarza. - To jest właśnie twój lokator.
Szatniarz wyciągnął do Saszy rękę.
- Aleksiej Jegorycz - przedstawił się.
- Luda poinformowała mnie o warunkach - powiedział Sasza. - Proszę - podał szatniarzowi pięt-
naście rubli. - Czy można przyjść już dzisiaj?
- Trzeba by najpierw posprzątać - odparł Jegorycz chowając pieniądze.
- On pojedzie na dworzec zabrać z przechowalni walizkę, a babka przez ten czas posprząta - po-
wiedziała Luda.
Sasza wrócił do stołu.
- Koniec, kropka - odezwał się Gleb i otworzył teczkę pokazując puste butelki. - Może jeszcze
dokupić, co? Sklepy jeszcze otwarte.
- Sklepy jeszcze otwarte, ale my już zamykamy - wtrąciła Luda. - Dwie butelki obciągnęliście i
starczy, co za dużo, to niezdrowo. - Położyła rachunek na stole.
Sasza zapłacił. Wszyscy wstali.
- Leonid - poprosiła Luda - zaprowadź Saszę na kwaterę.
Wyszli na ulicę. Chomutow poszedł do domu, a Leonid i Gleb zaprowadził Saszę pod wiadomy
im adres. Zeszli pięć stopni w dół, do sutereny. Drzwi otworzyła staruszka, której twarz w mętnym
świetle słabej żarówki była ledwie widoczna.
- No, Matwiejewna, masz lokatora.
- O-o, Leonid Pietrowicz, proszę do środka.
Znaleźli się w dużym pokoju, przedzielonym na dwie połowy prowizoryczną ścianką z dykty.
Wytarta zasłona zastępowała drzwi. Niskie, brudne sufity rozpadające się meble, brud, zaniedbanie,
kuchenne zapachy, płyta kuchenna znajdowała się w pierwszej połowie pokoju, słowem - widok
niezbyt zachęcający, ale zawsze to dach nad głową.
- Ta-ak - zauważył Gleb. - Hotel lux… Gospodyni wskazała leżankę w drugiej połowie.
- Tu będziesz spał, tu masz stolik, a tu, o, taborety, jak trzeba będzie, to jeszcze przyniosę z szo-
py. A to - spojrzała na jakieś szmaty - zaraz sprzątnę. Zamiotę i zaraz będzie czysto.
- Dobrze - powiedział Sasza. - Ja teraz pojadę na dworzec po walizkę, a wy, babciu, przez ten
czas posprzątajcie.
- Przydałby się zadatek - wymamrotała stara nie patrząc na Saszę.
- Zadatek wręczyłem Aleksiejowi Jegorowiczowi.
- A po coście jemu dali? - sarknęła starucha. - Żeby pałę zalewał? Dostaje tam jeść, pieniądze nie
są mu potrzebne. Mnie macie oddawać, tak jak Leonid Pietrowicz oddawał.
- Dobrze - powiedział Sasza. - Na przyszłość będę oddawał wam, babciu.
Wyszli. Sasza pożegnał się z Glebem i Leonidem, pojechał na dworzec, odebrał swoją walizkę.

Kiedy wrócił, Jegorycz był już w domu.


- Dobranoc - rzucił Sasza przechodząc na swoją połowę.
- Dobranoc - odpowiedzieli gospodarze.
Na leżance leżała poduszka i prosty wojskowy koc. Ani prześcieradła, ani powłoczki, o to trzeba
się było samemu postarać.
Rozebrał się, zgasił światło, położył się, naciągnął szorstki, „gryzący” koc i niemal natychmiast
zasnął.
W niedzielę miał zadzwonić do matki, ale najpierw musiał zatelefonować do Warii.
Zamówił rozmowę.
- Halo…
Od razu poznał jej głos.
- Witaj, Warieńko, tu Sasza, czy dobrze mnie słyszysz?
- Tak, tak, dobrze, wspaniale - odpowiedziała pośpiesznie, jakby się bała, że mogą ich rozłączyć.
- Co u ciebie słychać?
Jej głos szarpał mu serce.
- U mnie wszystko w porządku, pracuję jako kierowca.
- Tak bardzo żałuję, że nie mogliśmy się zobaczyć, kiedy byłeś w Moskwie.
- Tak, to wielka szkoda, ale chyba wiesz, jakie mam problemy z Moskwą, mama ci pewnie powi-
edziała.
- Tak, oczywiście, wiem wszystko, ale do Kalinina blisko, mogłabym do ciebie przyjechać.
Na to Sasza nie był przygotowany i w pierwszej chwili nie wiedział, co odpowiedzieć. Ale odpo-
wiedzieć trzeba było.
- Zrozum… Ja jeszcze nie mam mieszkania.
- No to moglibyśmy choć posiedzieć na dworcu. Dowiadywałam się, z Moskwy odchodzi pociąg
rano, a z Kalinina wieczorem.
- To wykluczone - powiedział. - W dzień jestem zajęty, zdarzają się dłuższe kursy, czasem nawet
do Moskwy, uprzedzę mamę, zostaw swój telefon służbowy.
Waria milczała.
- Halo, halo! - wołał Sasza. - Wariu, co się u ciebie dzieje?!
Nie słyszał jej głosu i pomyślał, że to wina telefonu.
- Tak - odezwała się wreszcie Waria.
- O, teraz w porządku. Kiedy przyjadę do Moskwy, zadzwonię do ciebie i wtedy się spotkamy,
dobrze? Przyjedziesz z mamą tam, skąd będę zabierał towar.
W słuchawce odezwał się głos telefonistki:
- Proszę kończyć, wasz czas dobiega końca.
- Chwileczkę, chwileczkę! Wariu, czy mnie zrozumiałaś?
- Sasza, czy nie masz mi nic więcej do powiedzenia? - zapytała Waria złamanym głosem.
Nie zdążył odpowiedzieć. W słuchawce znowu rozległ się głos telefonistki:
- Wasz czas dobiegł końca.

34

Sasza nie odpowiedział na jej pytanie, nie miał jej nic do powiedzenia, nawet uchylił się od spot-
kania. Nie może jej wybaczyć Kosti. Nie wiedział nic o jego istnieniu i nagle bęc - dostał jak obuc-
hem po głowie. To prawda, że nie pisała mu o Kosti, ale o czym mu w ogóle pisała? Co było w jej
listach? Nic szczególnego. I on też nie pisał nic szczególnego. To, co najważniejsze, było między
wierszami, rozumieli to tylko oni dwoje. Sasza kochał ją, czuła to, to nie było złudzenie.
Pamiętała noworoczne spotkanie, „Piwniczkę Arbacką”, jak on na nią wtedy patrzył - takiego
spojrzenia się nie zapomina. Przecież w każdym liście pisała mu: „Czekamy na ciebie”, czekamy.
Była zrozpaczona. Po co Sofia Aleksandrowna opowiedziała mu o Kosti czyżby nie zdawała so-
bie sprawy, że ona Saszę kocha? Teraz wszystko przepadło. I to przez kogo?
Przez Kostię! Mój Boże, co za idiotyzm! Była wtedy smarkulą, miotała się, zobaczyła go wówc-
zas kroczącego między konwojentami, wydał jej się taki żałosny, spokorniały, złamany, wszystko
było takie okropne, mroczne, chciała się wyrwać z tego mroku, szukała niezależności, sądziła, że
Kostia może jej to zapewnić i poszła za nim, idiotka! Był to jej protest przeciwko wszystkiemu, co
się dokoła działo, przeciwko temu, co się stało z Saszą.
Potem spostrzegła, że Kostia to gracz i szuler, w dodatku szubrawiec, a jego niezależność to mit.
I Lowoczka, i Rina też stracili w jej oczach, pasożyty, uwijające się wokół Kosti. Igor Władimiro-
wicz? Jego oczywiście nie można z nimi porównywać, to człowiek zdolny, przyzwoity, ale jakim
zerem wydał jej się wtedy na zebraniu, zachował się jak owca, i wszyscy oni, ci inżynierowie i
technicy, też zachowywali się jak barany. Tylko Sasza wydał jej się człowiekiem godnym szacun-
ku, jej miłość do niego rosła.
I oto wszystko runęło. Przed rozmową telefoniczną jeszcze na coś liczyła, chciała pojechać do ni-
ego do Kalinina, porozmawiać, choćby na dworcu, wyznać mu swoją miłość, otwarcie, szczerze
opowiedzieć o Kosti. Na pewno wszystko by zrozumiał i wybaczył jej.
Niestety, wykręcił się od spotkania, o wszystkim już zdecydował, to jasne, odsunął się od niej.
Wszystko skończone. Mój Boże! Jak żyć dalej? Dla kogo?
Jak automat wstawała, szła do pracy, schodziła do metra i jechała do instytutu, wracała do domu,
czasami nie rozbierając się, w palcie, siadała na krześle, zaczynała oglądać fotografie ojca i matki.
Wiedziała o nich niewiele, ojciec zmarł na gruźlicę w wieku trzydziestu dwóch lat, a w rok później
zmarła matka, choć na nic nie chorowała. „Tajała w oczach z tęsknoty” - mawiała ciotka, siostra
matki, mieszkająca w Kozłowie. „A on użalił się nad nią i zabrał do siebie”. Waria była wtedy zu-
pełnie mała, nie rozumiała, o czym ciotka mówi, dopytywała się: „Dokąd ją zabrał?” „A tam” - mó-
wiła ciotka spoglądając w niebo. Ona też chętnie poszłaby do nieba. „A nas dlaczego tatuś nie zab-
rał?” „A wam tu jest dobrze, musicie jeszcze trochę pożyć, tam idą tylko ci, którym jest źle”. Teraz
ona też tajała z tęsknoty, jak niegdyś matka.
Zadzwoniła Sofia Aleksandrowna.
- Wariusza, niepokoję się o ciebie, co się z tobą dzieje?
- Po prostu mam pilną pracę - wybrnęła z niezręcznej sytuacji Waria. - Za kilka dni skończę, to
się odezwę.
- Sasza dzwonił?
- Tak, wszystko w porządku.
- To wspaniale, widzisz, mówiłam ci - ucieszyła się Sofia Aleksandrowa. - Przyjdź na pewno, po-
rozmawiamy.
Ale rozmawiać nie było o czym. Sasza nie zadzwoni do niej więcej ni z Kalinina, ani z Moskwy.
W jego głosie nie dosłyszała ani radości, ani wzruszenia. Tylko życzliwość i udawaną beztroskę.
Ich rozmowa była zwykłą formalnością. Sofia Aleksandrowna pewnie go uprosiła, chciała zatrzeć
swoją winę.
A jednak daleki, niejasny głos mówił jej, że jeśli Sasza tak gwałtownie, tak chorobliwie zareago-
wał na wiadomość o Kosti, to znaczy, że ją kocha. A jeśli ją kocha, to znaczy, że jeszcze nie
wszystko stracone. Najważniejsze, żeby się z nim zobaczyć, porozmawiać. Ale jak to zrobić?
Tylko Igor Władimirowicz zauważył jej przygnębienie, wciąż kręcił się koło niej, wreszcie zapy-
tał wprost:
- Ma pani jakieś zmartwienia, Warieńko? Wygląda pani na zmęczoną. Może chciałaby pani wzi-
ąć tydzień urlopu?
- Tydzień urlopu? - spojrzała na niego oszołomiona. Ależ tak, właśnie to jej było potrzebne.
Pojedzie do Saszy, do Kalinina. Ale jak ona go tam znajdzie? Nawet Sofii Aleksandrownie nie
podał adresu, prosił, żeby pisała na poste restante. Waria znowu przygasła. - Nie, nie warto, dzięku-
ję panu. Po prostu boli mnie głowa. Pewnie jestem przeziębiona.
- Nasza Warwara albo się rozchorowała, albo się zaharowała, albo się zakochała - wtrącił się do
rozmowy Lowoczka, który lubił mówić do rymu, a ostatnio był w szampańskim humorze i usta mu
się nie zamykały. On i Waria otrzymali awans na technika konstruktora, podczas gdy Rina dalej
była technikiem kreślarzem.
- Może wybralibyśmy się w niedzielę wieczorem do „Metropolu”, przypomnimy sobie młode la-
ta? - zaproponował.
Waria nie była w restauracji od dwóch lat. Uważała, że w tak strasznych, ponurych czasach, ki-
edy ludzie każdej nocy oczekują łomotania do drzwi, kiedy w każdej rodzinie kogoś aresztowano,
zesłano, rozstrzelano, nikomu nie przychodzi do głowy zabawiać się w restauracjach, tańczyć, flir-
tować, prezentować toalety. I czy w ogóle restauracje jeszcze istnieją?
- Do „Metropolu”? - zdziwiła się. - A czy on jeszcze istnieje?
- A dlaczego by nie? - odparł Lowoczka uśmiechając się milutko. - Wszystko działa po staremu, i
bar, i muzyka, tańce, śpiew.
- Az jakiej okazji ten wypad?
- Miron zaprasza. Pamiętasz Mirona? Taki z kręconymi włosami, dobroduszny.
- Kumpel Kosti?
- No, powiedzmy, tak jak my wszyscy.
- A co mu nagle strzeliło do głowy?
- Kończy trzydziestkę, chce ze starą paczką oblać urodziny.
- Widujesz się z nim?
- Jasne. Jesteśmy przyjaciółmi.
- Kto jeszcze przyjdzie?
- Kto? Hm, ja, ty, Rina. Kolka wyjechał za granicę, już dawno, jakieś dwa lata temu. - Lowoczka
zniżył głos. - Pewnie czytałaś w gazetach, ojciec Willi Longa, wiesz, ten, który pracował w Komin-
ternie, okazał się niemieckim szpiegiem, całą ich rodzinę zesłali.
- Dlaczego mówisz szeptem? - zapytała Waria z uśmiechem. - Przecież sam powiedziałeś, że pi-
sano o tym w gazetach.
- To prawda, ale nie trzeba się przyznawać, żeśmy się z nim przyjaźnili.
- A Wola Duży, Wola Mały?
- Gdzieś się zawieruszyli, dawno ich nie widziałem.
- A na Kostię się tam nie napatoczę?
- Na Kostię? To ty nic nie wiesz?
- O czym?
- Kostia siedzi na Tagance. Ta-ak, tego się należało spodziewać.
- Za co?
- No, Wariu, ty się przecież orientujesz w jego sprawach. - Żadnych jego spraw nie znałam, nie
znam i znać nie chcę.
- Rozumiem, rozumiem. Ja też nie znam. To ta cała jego komercja, wiesz, lampy, patenty, podat-
ki, no i pewnie bilard.
- Nawiasem mówiąc, dzięki tej jego komercji oboje z Riną nieźleście się zabawiali, moglibyście
się teraz zainteresować losem kolegi.
- Pewien wzięty adwokat podjął się jego obrony, ale żąda dużych pieniędzy, mnie, niestety, na to
nie stać, a obietnice Kosti, że potem się rozliczy, warte są tyle, co nic.
- Nosicie mu wałówki?
- A kiedy? Trzeba stać w kolejce, cały dzień zmarnowany, a przecież ja i Rina pracujemy.
- Przecież się z nim przyjaźnicie, przyjaciela nie wolno opuszczać w biedzie.
- Nic się nie da zrobić, jesteśmy bezsilni, sama to rozumiesz… - Lowoczka uśmiechnął się pojed-
nawczo. - Czego się ciskasz? A w ogóle to myślę, że Kostia da sobie radę.
Warii było obojętne, co stanie się z Kostia. Nigdy nie wątpiła, że skończy w więzieniu. Ale przy-
jaciela nie zostawia się w biedzie. To wstyd. Tylko to chciała powiedzieć. I powiedziała.
- No to co, przyjdziesz? - zapytał Lowoczka. - Miron bardzo cię prosił. - A co do tej przyjaciółki
twojej, Zoi, to rób, jak chcesz.
- Przyjdę sama - powiedziała Waria.
- No to spotykamy się punktualnie o siódmej koło skweru naprzeciw Teatru Wielkiego i pójdzi-
emy razem. Miron już zamówił stolik.
To już nie był ten sam „Metropol”. Tak jak dawniej migotały kryształowe kandelabry, na stołach
bielały piramidki wykrochmalonych serwetek, jak dawniej przygaszono światła, kiedy zaczęła grać
orkiestra i różnokolorowe reflektory oświetliły fontannę i tańczące wokół niej pary.
Tak jak dawniej dostojny maitre d’hotel witał w drzwiach gości, a uprzedzająco grzeczni kel-
nerzy sadzali ich przy stolikach. Ale to już nie byli ci sami goście. Jacyś solidni, prominentni jego-
moście, w bluzach albo w garniturach… W rogu, przy dwóch, a może nawet trzech zsuniętych sto-
łach bankietowali kaukascy górale. I prawie nie było cudzoziemców, a ci nieliczni - najwyraźniej
przyszli się posilić po jakichś oficjalnych spotkaniach. Ani eleganckich pań w wytwornych toale-
tach, ani takich piękności, jak Wika, Noemi, Szeriemietiewa.
Przy stolikach popijały wino prostytutki, wyglądające jak zwykłe radzieckie urzędniczki, i praw-
dziwe urzędniczki, obskakiwane przez panów w delegacji, ubranych w wyszywane koszule i buty z
cholewami. Teraz wpuszczano tu w takich butach i w takich się tańczyło.
Na ich stoliku stało już wino i wódka. Miron zamówił przystawki z ryb, niezbyt drogie gorące
dania i lody. Słowem, ta sama klasa, co i dawniej: młodzi ludzie przyszli potańczyć, zamawiają nie-
wiele, ale kelnerzy dostaną sute napiwki. Takie nawiązanie do przeszłości. Czuło się, że Lowoczka
i Rina są tu nadal bywalcami. Nie mówiąc już o Mironie - ten kędzierzawy dobroduszny biznesmen
tak jak dawniej coraz to odchodził od stolika, znowu wracał, coś najwyraźniej kombinował. I to też
było - z przeszłości.
Kiedy ich skromne czteroosobowe towarzystwo zajęło miejsca przy stoliku, Waria momentalnie
zrozumiała, że zaproszono ją tu po to, żeby porozmawiać o Kosti.
Wszyscy oni byli jego przyjaciółmi, a Miron pewnie nawet wspólnikiem, często do niego telefo-
nował, a w restauracji prowadził z nim tajemnicze rozmowy.
- No co, wypijemy? - zapytał Miron.
Tak też zrobili. I od razu, tak jak dwa lata temu, zaczęła się beztroska, bezmyślna paplanina.
Rina, ruda, piegowata, od razu się ożywiła, wyładniała, oczy jej rozbłysły. Tak, na pewno nie dla
rajzbretu Rina przyszła na świat.
I Lowoczka też czuł się w swoim żywiole, rozkoszował się życiem, z przyjemnością jadł, z przy-
jemnością pójdzie zatańczyć, jak tylko zagra orkiestra. I Waria pomyślała, jak niewiele w gruncie
rzeczy ludziom potrzeba do szczęścia, i dlaczego ona nie może być taka szczęśliwa jak oni?
Miron uśmiechał się do niej jak do dawnej dobrej znajomej, chociaż od kiedy się poznali, nie za-
mienili z sobą dwóch słów. I teraz też nie mieli sobie nic do powiedzenia, ale Waria nagle zrozumi-
ała, że właśnie on ma przeprowadzić z nią jakąś rozmowę.
Zagrała orkiestra, Lowoczka i Rina wstali i poszli tańczyć.
- No, jak tam sprawy? - uśmiechając się dobrodusznie zaczął Miron.
- Sprawy? Oddałam do archiwum - oświadczyła Waria patrząc na niego wyzywająco.
Miron podrapał się po nosie, przestawił kieliszki na stole.
- Posłuchaj, Waria, trzeba by jakoś pomóc Kosti.
- Mianowicie?
- Trzeba wziąć adwokata.
Waria milczała, patrząc na niego wyczekująco.
- Słyszysz? - odezwał się znowu Miron. - Potrzebny jest adwokat.
- I co z tego?
- Na adwokata potrzebne są pieniądze.
- Na jaką sumę każesz mi wypisać czek? - zapytała z kpiną.
- Czyżby ci nie było żal Kosti?
- Ani trochę. Czego ty właściwie ode mnie chcesz? Mów.
- Już ci powiedziałem. Trzeba wziąć adwokata, potrzebne są pieniądze.
- Ja mam znaleźć adwokata czy dać pieniądze?
- Adwokata już mam, potrzebne są pieniądze.
- Ale ty przecież dobrze wiesz, że ja ich nie mam.
- Ale masz chyba coś, co można by spieniężyć?
- Kto ci to powiedział?
- Kostia.
- Co ci powiedział?
- Osobiście z nim nie rozmawiałem, ale przysłał mi gryps, proszę… Wyjął z portfela strzępek ga-
zety, na którym było napisane ręką Kosti: „Wariu, sprzedaj wszystkie moje rzeczy na adwokata.
K.”
Waria położyła gryps na stole obok siebie.
- Oddaj to!
- Dlaczego? Przecież to jest pisane do mnie. Przykryła gryps talerzem i zamyśliła się.
Orkiestra przestała grać, Lowoczka i Rina wrócili do stolika.
- Wypijmy za Mirona - powiedział Lowoczka. - Miron, ty naprawdę kończysz trzydziestkę?
- Wyobraź sobie, przyjacielu. Ciebie też to czeka.
Lowoczka podniósł kieliszek.
- No, to twoje zdrowie.
- Chwileczkę - Waria odstawiła swój kieliszek. - Chwileczkę! Miron pokazał mi list od Kosti -
wyjęła gryps spod talerza. - Czytam: „Wariu, sprzedaj wszystkie moje rzeczy na adwokata”. Jak
mam to rozumieć?
Zapadło milczenie.
Wreszcie Rina pokiwała głową.
- Ja nic o tym nie wiem.
- Ja też nie - pośpiesznie dodał Lowoczka.
- Aha, nie wiecie! Nie wiecie, po coście mnie tu ściągnęli. Na urodziny Mirona, tak? Wspaniale.
Wobec tego będziecie świadkami, że to Miron przekazał mi gryps.
- Ja nie widziałam, kto ci go dawał - Rina wzruszyła ramionami.
- To prawda, Wariu - odezwał się łagodnie Lowoczka. - Przecież ja i Rina tańczyliśmy i nie ma-
my pojęcia, o czym wy tu rozmawialiście.
Waria odwróciła się do Mirona.
- Potwierdzasz, że dałeś mi ten gryps?
Miron odpowiedział nie od razu.
- Nie, ja ci nic nie dawałem.
- Ach, tak - Waria włożyła gryps do torebki. - To wszystko w porządku. Sprawa załatwiona. Te-
raz możemy wypić.
Miron pociągnął łyk, odstawił kieliszek, zabębnił palcami po stole. Spojrzał na Warię.
- Ale ty chyba rozumiesz, że Kosti trzeba pomóc?
- No to pomagajcie!
- Dobra, nie rób z siebie idiotki! - nieoczekiwanie wybuchnął Miron. - Zamierzasz nas szantażo-
wać tym grypsem? To ci się nie uda, my o niczym nie wiemy, to ty go dostałaś, ty znalazłaś sposób,
żeby się skontaktować z Kostią, tak że możesz go podrzeć albo wrzucić do ubikacji, zaszkodzisz
tylko sobie. Tak, to prawda, to ja ci przekazałem ten gryps. I prawdą jest, że Rina i Lowoczka o tym
wiedzieli. Ale jeśli go komuś pokażesz, wszystkiego się wyprzemy. Uwierzą nam, a nie tobie, bo
nas jest troje, a ty jesteś jedna, my znaliśmy Kostię z widzenia, a ty byłaś jego żoną. Gryps jest za-
adresowany do ciebie, a nie do nas.
Rina siedziała ze spuszczoną głową, Lowoczka beztrosko rozglądał się po sali, jak to robił zaws-
ze, kiedy sobie szukał partnerki do tańca.
- Teraz wszystko jasne - oświadczyła Waria. - Zresztą od początku byłam tego pewna. Nawet się
oburzyłam: niczego sobie przyjaciele, opuszczają w biedzie swojego dobroczyńcę. Ale okazało się,
że nie, chcą go ratować, tyle że cudzym kosztem. Moim kosztem. Cóż to za jego rzeczy ja mam u
siebie? Garnitury, buty czy może broń?
- Chodzi o rzeczy, które ci podarował - powiedział Miron. - Palto szył ci u Ławrowa, i to niejed-
no, suknie u Łamanowej, buty stalował u Borkowskiego, najlepsi szewcy, najlepsi krawcy, coś taki-
ego łatwo sprzedać.
Waria zrobiła taki ruch, jakby chciała zdjąć bluzkę.
- Czy zaraz mam się rozbierać, czy wystarczy jutro w pracy?
- Wariu - odezwał się Lowoczka pojednawczo - no co ty?
- Tak, masz rację - Waria poprawiła bluzkę. - Tym bardziej że bluzka jest moja. A teraz posłuc-
haj, Miron, i zapamiętaj sobie dobrze, i wy też - popatrzyła na Lowoczkę i Rinę. - Wy też sobie za-
pamiętajcie. Kiedy rozeszłam się z Kostią, wszystko mu oddałam, absolutnie wszystko, oprócz sta-
ników. Jeden stanik jest jeszcze w dobrym stanie, mogę go oddać. Nie teraz oczywiście, teraz mam
na sobie inny.
- Dlaczego miałby kłamać? - odezwał się Miron ponuro. - Potrzebuje adwokata i szuka pieni-
ędzy, uważa, że ty możesz coś spieniężyć. Gdybyś mu rzeczywiście wszystko zwróciła, nie marno-
wałby na ciebie czasu. To człowiek interesu. Nie będzie szukał pieniędzy tam, gdzie ich nie ma. On
nie ma czasu na takie zabawy. Rozprawę mogą wyznaczyć lada dzień.
- W niczym mu nie mogę pomóc.
- Dobra - powiedział Miron groźnie. - Powtórzę mu to.
- Tylko bez pogróżek - ostrzegła go Waria. - One na mnie nie robią wrażenia. Kostia pomylił
mnie z którąś ze swoich panienek. Niech się dobrze zastanowi, o którą mu naprawdę chodzi. Ma te-
raz dużo czasu.
Młoda kobieta z wymalowaną, lalkowatą twarzą i długimi, zniszczonymi wskutek częstego ro-
zjaśniania włosami podeszła do nich pchając przed sobą stolik, na którym leżały słodycze, poma-
rańcze, papierosy i kwiaty, i mizdrząc się zapytała dziecinnym głosikiem:
- Może łaskawi państwo czegoś sobie życzą?
W tym momencie spojrzała na Mirona, którego przedtem nie zauważyła, i w jej oczach mignęło
przerażenie. Miron popatrzył na nią i powiedział lodowato:
- Nic nie potrzebujemy.
- Przepraszam - bąknęła dziewczyna i oddaliła się pośpiesznie. Waria patrzyła na nią w zamyśle-
niu.
- Co tak na nią patrzysz? - zapytał Lowoczka.
- Zastanawiam się, co ją skłoniło do tego, że podjęła się takiej pracy.
- A co złego jest w jej pracy? - zdziwiła się Rina szczerze.
- Podchodzić do pijanego towarzystwa, poniżać się? Nie może sobie znaleźć nic lepszego?
- Może - odparła Rina. - Ale za półtorej setki miesięcznie, a tu zarobi trzydzieści rubli w ciągu
jednego wieczoru. Jak myślisz, ile ma lat?
- Dwadzieścia pięć, sześć?
- A nie łaska czterdzieści?
- Taka laleczka? - zdumiała się Waria.
- Tak, wyobraź sobie, taka laleczka! - odparła Rina i dodała zniżając głos: - Wozi ten swój stolic-
zek od dziesięciu lat i mogłaby kupić całą tę restaurację razem ze wszystkimi podawanymi tu san-
daczami orli. Ukończyła konserwatorium czy może szkołę Gnesinów, zaczęła grać w jakimś lokalu,
ale prędko się zorientowała, że pchając stolik zarobi dziesięć razy więcej, niż pitoląc na skrzypcach.
- Jej miejsce w restauracji kosztuje kolosalne pieniądze - zauważył trzeźwo Lowoczka.
- Co znaczy „kosztuje”?
Lowoczka i Rina roześmieli się, dziwiąc się jej naiwności, tylko Miron siedział z ponurą miną.
Zagrała orkiestra.
- Wariu, chodź, zatańczymy.
Waria zawahała się. Czy oni znowu czegoś nie knują? Miron zostanie z Riną i zacznie jej opowi-
adać jakieś dyrdymały. A jeśli Lowoczka chce jej coś powiedzieć na osobności?
Podniosła się i ruszyła przed Lowoczka na parkiet. Orkiestra grała jej ulubione tango: „Śniłem w
wiosenną noc, w kwitnącą noc wiosenną, że ty nareszcie jesteś ze mną, że znowu jesteś ze mną…”
Tyle razy słyszała tę melodię i zawsze wtedy przypominała sobie „Piwniczkę Arbacką”, w której
przed trzema laty tańczyła z Saszą. Mój Boże! To już całe trzy lata! Myślami bezustannie była przy
nim, a że tak z nią rozmawiał, jakie to miało znaczenie? A tu jeszcze ta szajka z ich prowodyrem,
któremu są bezwzględnie posłuszni, nawet gdy siedzi w więzieniu, wykonują jego polecenia. Czego
on od niej chce? Liczy na to, że ona postara się o pieniądze na adwokata? Wykluczone. On dosko-
nale wie, że ona nie ma pieniędzy. A może naprawdę sądzi, że zostały u niej jakieś łachy? No nie,
to taki złodziejski kodeks. Każda kobieta, z którą był związany na wolności, teraz, kiedy on siedzi
w kryminale, powinna się o niego troszczyć, nosić mu wałówki. Uważa, że ma takie długie ręce, ale
pomylił się, nie dosięgnie jej!
Miron, wiadomo, jest jego pomagierem, Rina była jego kochanką, ale Lowa, ten miły, ugrzeczni-
ony Lowoczka?
Czyżby i on… Tańczy z nią, prowadzi dookoła fontanny, przystojny młody człowiek o twarzy
cherubina, Lowoczka, z którym już od dwóch lat pracuje w tym samym pokoju i zna go, jak sądziła,
jak własną pustą kieszeń, czyżby i on brał udział w tej obrzydliwej grze?
Zwróciła się do niego wprost:
- Co o tym wszystkim myślisz?
- Tylko mnie nie zdradź - Lowoczka uśmiechnął się rozbrajająco, z boku mogło się wydawać, że
rozmawiają o głupstwach. - Przyrzeknij.
- Przyrzekam. Daję słowo honoru.
- Miron musi wyciągnąć Kostię z więzienia, w przeciwnym wypadku wyjdą na jaw takie sprawy,
że i Mirona mogą wsadzić. Dlatego potrzebny jest adwokat. Ale brakuje mu pieniędzy, dlatego
zwrócił się do wszystkich znajomych Kosti, do bilardzistów i do wszystkich jego panienek, nawet
ode mnie i od Riny żądał pieniędzy. Wiesz, ile wyciągnął od tej nieszczęsnej Anieczki?
- Od jakiej Anieczki?
- No, wiesz, co jeździ z tym stolikiem.
- Czyli że Kostia jej również nie przepuścił?
- To już było po tym, jak rozstał się z tobą. Tak, że Miron szuka pieniędzy gdzie się da.
- A on sam nie ma pieniędzy?
- Niestety. Próbowali się wykupić, zebrali sporo, ale to wszystko za mało.
- Ale co takiego mu zarzucają?
- Jakieś prace w jakimś instytucie, jakiś duży kontrakt, podzielili się z tym i owym, w ogóle
śmierdząca sprawa, dlatego Miron wyłazi ze skóry, stara się, jak może, bo on też jest zagrożony.
- A więc powiedz Mironowi, żeby się starał gdzie indziej. A ode mnie niech się odczepi, bo jak
nie, to dostanie po gębie, i to przy ludziach. A ty niepotrzebnie mnie tu przyprowadziłeś.

35

Siergiej Aleksiejewicz dostał dziesięć lat bez prawa korespondencji. O wyroku dowiedzieli się od
Fieni, która, jak oszalała, dosłownie wyła w swojej kuchni. Jej lament był dla Wadima nie do zni-
esienia. Pewnie by jakoś wytrzymał, gdyby nie to, że wszystko - Siergiej Aleksiejewicz - Fienia -
ich dom - miało zbyt bliskie powiązania. Czy to wiadomo, jakie mogą być przecieki, czy Siergiej
Aleksiejewicz nie zdążył czegoś przekazać żonie, dzieciom albo nawet komuś, kto wyszedł na wol-
ność?
Teraz Wadim chodził po Arbacie podszyty strachem, z jeszcze większym strachem podchodził
do swojego domu, bał się, że może tam na niego czekać któryś z synów fryzjera, stuknie go czymś
po głowie i po krzyku. Synów Siergieja Aleksiejewicza Wadim bał się najbardziej. Dwóch moc-
nych byków, jeden był hydraulikiem, Fienia wzywała go zawsze, ilekroć trzeba było coś naprawić,
chociaż komitet blokowy miał własnego hydraulika.
Zabronić jej tego nie mógł z obawy, że wzbudzi podejrzenia. Drugi, młodszy, Kolka czy może
Witka, fachowiec od naprawy wind, też chłop jak dąb, w dzieciństwie był strasznym zabijaką, a i
później też mu nic nie brakowało. Gdyby coś przewąchali, marny jego los, zatłuką go cudzymi rę-
kami, bandyci!
Najlepszym wyjściem z sytuacji byłoby pozbycie się Fieni, żeby nic nie przypominało o Siergie-
ju Aleksiejewiczu. Pomijając już ten aspekt sprawy, sama jej obecność w domu była teraz niebezpi-
eczna. Ale jak ją zwolnić? Ojciec był do niej bardzo przywiązany, Fienia znała jego wymagania,
dbała o bieliznę osobistą, dobrze gotowała, właściwie - była członkiem rodziny.
Wadim wiedział, że ojciec nie zgodzi się za żadne skarby, chociaż zastąpić Fienię nie było trud-
no. Wskutek masowych aresztowań wśród partyjnej elity po Moskwie pętało się mnóstwo pozbawi-
onej zajęcia, dobrze wyszkolonej służby.
Niestety, o zwolnieniu Fieni ojciec nie chciał nawet słyszeć.
- Zrozum - tłumaczył mu Wadim. - Przecież ten fryzjer jest jej krewnym, oni mogą przyjść rów-
nież po nią. Kto wie, co może o nas nagadać ze strachu. Wika siedzi w Paryżu, odwiedzają nas cu-
dzoziemcy, wielu twoich pacjentów już aresztowali, a nawet rozstrzelali. W imię czego chcesz ry-
zykować? Przecież nie wyrzucimy jej na ulicę, to służąca z kwalifikacjami, dostanie pracę od ręki.
A my znajdziemy sobie inną, nie gorszą.
- Przyzwyczaiłem się do Fieni, mam do niej zaufanie i nie życzę sobie nowego człowieka w do-
mu.
- Nowy człowiek w naszych czasach jest sto razy lepszy od starego - przekonywał Wadim ojca. -
W razie czego powie: Jestem u nich od niedawna i nic nie mogę powiedzieć.
- Nie, wykluczone - upierał się profesor. - Nie będę ulegał panice, przynajmniej we własnym do-
mu chcę mieć spokój. W kremlowskiej lecznicy połowa lekarzy, którzy leczyli Lenina i Stalina, już
siedzi, to wspaniali specjaliści, jutro mogą sfabrykować sprawę przeciwko mnie. Rano przychodzę
do pracy z jedną myślą: zaraz się dowiem, kogo wzięli tej nocy. I dowiaduję się nieprawdopo-
dobnych rzeczy. Powtarzam, chcę spokoju, przywykłem do Fieni, to człowiek nam oddany, i nie
życzę sobie mieć w domu nikogo obcego.
- Proszę bardzo - Wadim wzruszył ramionami. - Jeśli tak zdecydowałeś, to trudno. Tobie łatwo,
wychodzisz rano, wracasz późnym wieczorem, cały dzień spędzasz poza domem. A moje miejsce
pracy jest tu, w domu, i wysłuchiwać po całych dniach lamentów Fieni, jej bezmyślnych rozmów z
żoną Siergieja Aleksiejewicza, jej utyskiwań, patrzeć na jej zapłakaną gębę - wybacz, ale mnie to
przeszkadza, ja nie mogę pracować.
Andriej Andriejewicz patrzył na niego zasępiony, potem wolno i dobitnie powiedział:
- Zostawcie ludziom prawo choć do własnego cierpienia!
Co on chciał przez to powiedzieć? Postawił Wadima w jednym szeregu z rządzącymi, za pośred-
nictwem jego osoby wyraża swoje niezadowolenie z władzy? Właściwie obcość między nimi dawa-
ła się odczuć już od dawna, trudno powiedzieć, czy to się zaczęło po zamążpójściu Wiki, kiedy on,
Wadim, zagroził, że zamieni mieszkanie, czy też po opublikowaniu artykułu o Teatrze Kame-
ralnym.
Rozumiał oczywiście, że ojciec nie akceptuje jego artykułów. Ale niechby się zdobył na konsek-
wencję. Nie podoba mu się, że syn swoim piórem służy władzom, to niech sam zerwie stosunki
choćby z Niemirowiczem-Danczenką. Czyż Niemirowicz-Danczenko i Stanisławski nie służą wła-
dzy, może to nie oni pokazali w „Dniach Turbinów” klęskę dawnej klasy i tryumf nowej? Dlaczego
ojciec chodził z Pogodinem na repetycje „Człowieka z karabinem”?
Przecież już od kilku lat nie bywał w teatrze, ale Pogodinowi nie odmówił. I z Michaiłem Rom-
mem chętnie gawędzi przez telefon, a przecież on, Wadim, oglądał w Mosfilmie materiały do filmu
„Lenin w Październiku” i był zaskoczony, jak dalece można fałszować historię. A zresztą, kto się
tym teraz przejmuje? Wszyscy wychwalają Stalina pod niebiosa. U prostych ludzi weszło nawet w
modę pić na urodzinach najpierw zdrowie Stalina, a dopiero później solenizanta. I słusznie mają ra-
cję. Pod tym względem on, Wadim, niczym nie różni się od reszty.
Czyżby do ojca coś dotarło? Trudno uwierzyć. A zresztą cóż, pracuje jako konsultant w klinice
NKWD i ktoś z wyższych władz mógł napomknąć - wasz syn to człowiek do rzeczy, jesteśmy z ni-
ego zadowoleni… Może był z ojcem jakoś szczególnie serdeczny, rozmawiał z nim jak ze „swo-
im”; jeśli syn jest „swój człowiek”, to i ojciec jest „swój”…
Ufamy… Waszych kolegów z wydziału zdrowia posadziliśmy, a was, proszę, palcem nie tknę-
liśmy.
Albo nadział się na jakiegoś prominentnego chama, zirytował go swoimi staromodnymi zasadami
i tamten wyrąbał mu prosto z mostu: ty, stary, nie zadzieraj nosa, twój syn nam pomaga, jazda, za-
bieraj się do roboty, nie udawaj ważniaka. I ojciec zrozumiał, że Wadim jest w dobrej komitywie z
NKWD. Trudno się dziwić, że się z tego nie ucieszył. Jak dla każdego porządnego człowieka daw-
nego pokroju - NKWD to policja, żandarmeria, trzeci oddział, jakiekolwiek kontakty, jakiekolwiek
stosunki z tą instytucją są nieprzyzwoitością, są nie do przyjęcia.
Dużo musiała mu napsuć krwi ta nowina. Hodował, troszczył się, a tu mu z chłopaka zrobiono
szpicla. Ale wobec tego tym bardziej powinien współczuć synowi, którego spotkało nieszczęście,
który wpadł w kabałę. Teraz się przecież niszczy głównie dobrych i przyzwoitych ludzi. Nie pi-
erwszy dzień żyje w tym państwie i powinien wiedzieć, że z własnej nieprzymuszonej woli nikt z
organami nie będzie współpracował. To dlaczegóż on mu nie współczuje?
Zobojętniał ojciec, stał się nieczuły. Choć to bardzo smutne i gorzkie, ale trzeba spojrzeć prawd-
zie w oczy. I mimo to on, Wadim, podejmie jeszcze jedną próbę.
- Tato - powiedział - nie kłóćmy się, porozmawiajmy spokojnie. Wiesz, że nie jestem tchórzem,
ale przecież widzisz, co się dokoła dzieje, jakby jakaś trąba powietrzna szalała po kraju. Dziś się za-
gapisz, jutro będzie za późno. Czy pół roku temu zacząłbym z tobą rozmawiać o Fieni? A teraz, po
tych wszystkich procesach, boję się, boję się o ciebie, boję się o siebie.
Ojciec milczał. To był dobry znak. Widocznie zaczynał się wahać.
- Ja przecież nie mam nikogo, kto byłby mi droższy i bliższy - głos Wadima drgnął. - Nigdy ci o
tym nie mówiłem, ale ja prawie nie pamiętam mamy. Wszystkie moje wspomnienia są związane z
tobą. Pamiętam na przykład, jak mama smażyła konfitury na daczy, siedziałem w pobliżu i użądliła
mnie osa. Zawsze miałem wrażenie, że była wyższa od ciebie. To prawda?
- Nie, byliśmy tego samego wzrostu.
- Pamiętam, kiedy matka leżała w trumnie, lustro w korytarzu zawieszono czarnym szalem i ba-
łem się tam wchodzić. A potem sprowadziła się do nas ta furia, Władysława Leopoldowna, samo
wymówienie jej imienia było dla mnie męką i starałem się w ogóle do niej nie odzywać.
Po śmierci matki Władysławę Lopoldownę, daleką krewną ojca, wzięto do domu jako opiekunkę
jego i Wiki. Jej kozetkę wstawiono do pokoju Wadima i to z miejsca nastawiło go przeciwko Wła-
dysławie. Punktualnie o ósmej, ani minutę później, gasło światło, kazała mu spać na plecach, ręce
kłaść na kołdrze.
- Dlaczego muszę tak spać? - pytał. Lubił spać skulony, z ręką podłożoną pod policzek. - Żeby
nie rozwijać w sobie złych nawyków - odpowiadała. Wadim niczego nie rozumiał.
Rano obserwowała, jak czyści zęby. „Jesteś starszy, powinieneś we wszystkim dawać przykład
siostrze” - mówiła. Patrzyła, jak pije kakao, broń Boże rozlać na obrus albo na kurteczkę, potem szli
na spacer i oboje, on i Wika, musieli iść obok niej, potem mieli zajęcia:
Wika rysowała, a on pod okiem Władysławy uczył się składać słowa z klocków oznaczonych li-
terkami. Jeśli się ociągał lub mylił, był karany.
Uratowała go Fienia. Któregoś dnia podczas zajęć weszła do pokoju z dwiema szklaneczkami so-
ku z marchwi dla mego i Wiki, zobaczyła, jak Władysława targa go za ucho i krzyknęła:
- Cóż to pani nam tu dziecko kaleczysz! On u nas do tego nieprzyzwyczajony!
Czując w Fieni sprzymierzeńca Wadim rozpłakał się, rzucił się na ziemię, zaczął tupać nogami,
dostał torsji. Fienia prawdopodobnie opowiedziała o wszystkim ojcu, bo kiedy wrócili z wieczorne-
go spaceru, w jego pokoju nie było już kozetki, a Władysława na zawsze opuściła ich dom, wynios-
ła się do siebie, do Łosinoostrowskiej czy do Mytiszcz.
- A propos, kim ona dla ciebie była?
- Stryjeczną ciotką - odpowiedział ojciec z uśmiechem. Ten uśmiech dodał Wadimowi otuchy.
- Sądzisz, że jestem mniej przywiązany do Fieni niż ty? - zaczął znowu. - Nawet bardzo jestem
do niej przywiązany. Ale bywają chwile, kiedy rozum musi wziąć górę nad emocjami. Żyjemy w
ciężkich, skomplikowanych czasach. Nie możemy negować sukcesów socjalizmu, bo dla wszyst-
kich są one oczywiste. Ale i zagrożeń ze strony imperializmu też nie możemy negować. To natural-
ne. Pierwsze w historii i jedyne na świecie państwo socjalistyczne, ze wszystkich stron otoczone
wrogami… Stąd wysokie koszta. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.
- O nie, o nie! - wybuchnął Andriej Andriejewicz. - Zostawcie to sobie! „Imperialistyczne zagro-
żenie”, „Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą…” Żebym tego nigdy więcej nie słyszał i żebym nigdy
więcej nie słyszał, że Fienia powinna sobie poszukać innego miejsca!
Od wielu lat Wadim nie widział ojca w takiej furii. Wstał zamierzając wyjść.
- Siadaj, jeszcze nie skończyłem. - Andriej Andriejewicz milczał chwilę westchnął i spojrzał sy-
nowi prosto w oczy. - To zrozumiałe, że zastanawiałem się nad tym, co się stanie z tobą, kiedy mnie
aresztują. I doszedłem do wniosku że nie muszę się niepokoić. Na swój sposób stoisz mocno na no-
gach, dlatego mam nadzieję, że ominie cię ten kielich.

36

W grudniu Szarok przeniósł się na daczę pod Moskwę. Języka uczył go tam ten sam nauczyciel,
natomiast przysposobienie specjalne prowadził nowy instruktor. Raz na kilka dni dostarczano mu
świeże paryskie gazety, książki, wybrane przez Spiegelglasa, i materiały o ROWS-ie.
W pobliżu znajdował się Ośrodek Sportowy Klubu „Lokomotywa”. Narciarze przetarli w lesie
trasę i Jura codziennie, zaraz po obiedzie, jeździł przez dwie godziny na nartach. Na daczy poza
nim przebywało jeszcze dwóch Chińczyków, jeden rzekomy Wietnamczyk i jeden Europejczyk, ni
to Norweg, ni to Szwed. Chińczycy i Europejczyk mówili po angielsku, z Wietnamczykiem zami-
eniał dwa, trzy zdania po francusku, po rosyjsku cała czwórka mówiła kiepsko. Spotykali się tylko
przy obiedzie i kolacji, a Szwed czy Norweg, na imię mu było Arwid, imię naturalnie fałszywe,
jeździł z nim ponadto na narty. Jeździł wspaniale, Jura już od dziesięciu lat nie miał do czynienia z
nartami i ledwo za nim nadążał, machał mu ręką: jedź, jedź, nie czekaj na mnie, Arwid szybko
mknął naprzód i niebawem znikał za drzewami.
Z lasu trasa wiodła na polanę, potem biegła wzdłuż linii kolejowej. Świeciło zamglone zimowe
słońce, od czasu do czasu dobiegał stukot kół, przelatywał pociąg i znowu zapadała cisza. Jura jeź-
dził z prawdziwą przyjemnością, często się zatrzymywał, wdychał głęboko świeże, mroźne powietr-
ze, rozmyślał wsparty na kijkach.
Ostatnia rozmowa ze Spiegelglasem wniosła pewną jasność do sprawy. A mimo to Szarok nie
był pewny, czy jest zadowolony z przeniesienia do wydziału zagranicznego.
Nie ulegało wątpliwości, że Jeżow skierował go tam nieprzypadkowo. Chce nim kogoś zastąpić.
Ale tam na każdym stanowisku potrzebni są zwiadowcy, nawet jeśli taki siedzi w Moskwie, nigd-
zie nie wyjeżdża, musi być fachowcem. W porównaniu z nimi on sam jest pionkiem, jego wiedza w
tej dziedzinie równa się zeru, z miejsca narobi błędów, a tamci natychmiast to przeciwko niemu
wykorzystają, błąd w takich sprawach może go kosztować głowę.
Niebo się przetarło, śnieg zamigotał w słońcu, Jura odwrócił się, uniósł twarz do góry, zsunął z
czoła czapkę, przymknął oczy. Życie to wspaniała rzecz… Tylko je zbrukali, wykoślawili, zafajda-
li.
Nieoczekiwanie ogarnęło go coś jakby przeczucie nadciągającego niebezpieczeństwa.
Poprzednia praca była cięższa, ale tam likwidował tych, których od dzieciństwa nienawidził, któ-
rzy zgubili Rosję - starych bolszewików, tak zwaną Leninowską Gwardię, a przy okazji różnych
Żydów, Łotyszy, Polaków, którzy dokonali rewolucji. Niszczył ich w imieniu rewolucji, w imieniu
partii komunistycznej, ale to nie miało znaczenia, najważniejsze, że niszczył właśnie ich. Co praw-
da tu, w wydziale zagranicznym, Rosjan prawie nie było. Byli Żydzi, Łotysze, Polacy, Niemcy, Ru-
muni, a wśród agentów - Hiszpanie, Skandynawowie, Francuzi, Anglicy.
I z tymi oto Żydami, Niemcami, Polakami będzie walczył z rodowitymi Rosjanami, dlatego że
ROWS to Rosjanie. Może naiwni, uparci, ale Rosjanie. A walczyć trzeba będzie, na to nie ma rady,
idioci, sami się napraszają. Chcą walczyć, z kim? Z mocarstwem. No to niech giną!
Przed wyjazdem na daczę doszły go nieprzyjemne słuchy: u Mołczanowa i w innych wydziałach
bezpieczeństwa zaczęły się aresztowania, wprawdzie nie masowe, pojedyncze, ale się zaczęły. To
było bardzo niepokojące. Nie zapomniał, czym skończyła się sprawa Kirowa - zgarniali wszystkich,
jak leci, winnych i niewinnych, świadków, tych, co znali sprawę lub słyszeli o niej kątem ucha, ale i
tych, którzy mogli się czegoś domyślać. Nie przepuścili nikomu.
To jest zasada. A w wydziale zagranicznym nikogo nie ruszają, praca tu delikatna, specjalna, ta-
kie akcje jak kirowska tu się nie zdarzają, tu w ogóle nie ma żadnych akcji, tu prowadzi się inną ro-
botę. Sprawa Kutiepowa? To się nie liczy, to był pojedynczy przypadek. Tak że - jeśli się nie popeł-
ni błędów - tu jest bezpieczniej. Czy nie dlatego Jeżow go tutaj przeniósł?
I nagle go olśniło. „Przyjrzyjcie się - powiedział mu Jeżow - przypatrzcie się, jak pracują stare
kadry”. Oto gdzie jest pies pogrzebany. Powiedział nie „starzy towarzysze”, „doświadczeni zwi-
adowcy”, lecz „stare kadry”. „Przyjrzyjcie się, jak pracują stare kadry”… To oznacza, że zastąpią
nim kogoś w wydziale zagranicznym, ale najpierw musi zdać sprawozdanie o pracy „starych kadr”.
Dlatego tak nieufnie przyjął go Słucki i Spiegelglas. Teraz obmyślają kontratak, to naturalne. Nim
zniszczą ich, oni spróbują zniszczyć jego. Ale wpadł w kabałę! No cóż, zobaczymy!
Szarok nasunął czapkę na czoło i ruszył dalej.
Tak spędzał czas na daczy. Co kilka dni dzwonił do domu, niby to z Kaługi, gdzie jakoby znajdo-
wał się w delegacji, pytał rodziców o zdrowie. Zadzwonił do Kali, zapowiadając rychły powrót.
Któregoś dnia zjawił się u niego krawiec, wziął miarę, marudził długo, sapał.
- Będziemy wam szyć garnitur - oznajmił.
Nieprzyjemne było tylko to, że nie mógł się golić. W lustrze wyglądał na zaniedbanego, niechlu-
jnego, w dodatku swędziała go broda, drapał się. Z czasem to ustało.
Jeszcze tydzień, dwa i będzie miał bródkę jak się patrzy, wąsy odrosły szybko, gęste, miękkie,
podobały mu się. No i brakowało mu Kali. To było najgorsze.
W połowie marca na daczę przyjechał samochód, kierowca odszukał Szaroka.
- Macie się spakować i stawić w wydziale. Odwiozę was.
Spiegelglas czekał na niego w gabinecie. Czy nacisnął jakiś dzwonek, czy nie tego Szarok nie za-
uważył, ale do gabinetu wszedł nagle mężczyzna w cywilu, jak się okazało, fryzjer.
Spojrzał na Szaroka uważnie, potem przeniósł wzrok na Spiegelglasa, wymienił jakiś numer,
Szarok nie dosłyszał jaki, wyjął z kieszeni plik zdjęć, rozłożył przed Spiegelglasem, wskazał jedno
z nich.
Spiegelglas pochylił się nad zdjęciem, podniósł oczy na Szaroka.
- Może być…
Fryzjer zgarnął zdjęcia, wsunął do kieszeni.
- Pofatygujcie się z towarzyszem, on doprowadzi waszą bródkę do porządku - powiedział Spi-
egelglas.
Kiedy już było po wszystkim, Szarok podszedł do lustra: patrzył na niego przystojny blondyn po
trzydziestce, niebieskooki, uczesany z przedziałkiem, z płowym wąsem i niedużą, wypielęgnowaną
bródką. Tak na starych przedrewolucyjnych ilustracjach wyglądali młodzi liberalni przemysłowcy,
adwokaci i modni lekarze. Szarok uśmiechnął się. Trochę go to postarzało, ale podobał się sobie.
Fryzjer też był zadowolony ze swego dzieła. Zaprowadził Szaroka do krawca - tęgiego, wypi-
elęgnowanego, postawnego Polaka, który był u niego na daczy. Garnitur był już skrojony, Szarok
przymierzył go, krawiec przejechał tu i ówdzie kredą, wpiął szpilki.
Zdejmując marynarkę powiedział:
- Pojutrze będzie gotowy.
Spiegelglas wydawał się zadowolony z wyglądu Szaroka.
- Kiedy krawiec wręczy wam cały ekwipunek, włącznie z obuwiem i okularami, zrobią wam zdj-
ęcie. A teraz…
Wysunął szufladę biurka, wyjął z niej teczkę, położył na biurku, przejrzał, zamknął i podał Sza-
rokowi.
- To akta naszych agentów z ROWS-u. Ja teraz wyjeżdżam. Wy zostaniecie tu, w moim gabine-
cie, i zapoznacie się z materiałami. Telefonów proszę nie odbierać. Żeby nikt wam nie przeszkad-
zał, zamknę was od zewnątrz. W razie potrzeby - tu jest toaleta.
Podszedł do szafy na książki, otworzył drzwi, które okazały się drzwiami do toalety.
Zerknął na zegarek.
- Wrócę o piątej. Rozumiecie naturalnie, że żadnych notatek robić nie należy - Postarajcie się za-
pamiętać sedno.
Szczęknął zamek.
Szarok usiadł przy biurku i otworzył teczkę.
Było to dossier agenta JŻ-13, pseudonim „Fermer”, generała Mikołaja Władimirowicza Skoblina,
zastępcy przewodniczącego ROWS-u w Paryżu, i jego żony, znanej wykonawczyni pieśni rosyjs-
kich, Nadieżdy Aleksiejewny Plewickiej, pseudonim „Fermerka”.

37
Nie udało się Saszy spotkać z matką i Warią w Moskwie. W związku z setną rocznicą śmierci
Puszkina z ich bazy wysłano kilka samochodów z pilnym ładunkiem do Opoczki.
Zebrano dowody osobiste od kierowców, wręczono im przepustki, tylko Saszy zwrócono dowód.
Skoro nie miał prawa przebywać w strefie przygranicznej, to i do Moskwy nie wolno go było
puszczać.
Tak mu powiedział dyspozytor. Patrzył na niego ze współczuciem, próbował pocieszyć: „Nie
martw się, wszystko się jeszcze ułoży”.
- A ja się nie martwię - odparł Sasza.
Dali mu prztyczka w nos. Ale poza tym jednym faktem nie odczuwał dyskryminacji.
Pracował dalej bez zmiennika, co było mu na rękę, wszystkie usterki usuwał sam, dyżurnych
mechaników trudno się było doprosić, poza tym nawet kiedy udawało im się go naciągnąć na ćwiar-
tkę, i tak wszystko robili na łapu-capu i trzeba było po nich poprawiać.
Jedynym człowiekiem, do którego się czasem zwracał o pomoc, był elektryk Artiomkin, Woło-
dia, chudziutki, przygarbiony chłopak w okularach, świetny fachowiec.
Artiomkin dużo czytał, a nawet kompletował biblioteczkę, ale mówił o wszystkim zbyt szczerze,
dlatego Sasza nie wdawał się z nim w żadne rozmowy, przerywał mu żartobliwie: „No, no, Woło-
dia, nie gadaj tyle, do dzieła”.
Robota bywała różna - jechało się tam, gdzie kazano. On najczęściej z cegielni do portu rzeczne-
go. Po otwarciu kanału Wołga - Don statki miały dopływać aż do stolicy.
Czasami dostawał kurs za miasto. Robota była lepsza, wykręcało się więcej kilometrów niż w
mieście. Ale Sasza jeździł tam rzadko, takie kursy dostawali przeważnie „swoi”, ci, co trzymali z
dyspozytorem i mechanikiem. „Swoi” jeździli też do lepszych klientów: do składów, miejskich ma-
gazynów handlowych, do kombinatu mięsnego, do piekarni, do fabryki wyrobów cukierniczych, do
wytwórni likierów i wódek. Wracali stamtąd z paczuszkami, zawsze im coś wpadało. „Swoi” dosta-
wali nowe samochody, nowe opony, a także urlopy poza kolejnością, skierowania do domów wcza-
sowych, tytuły przodowników pracy, stachanowców.
Oczywiście nie obywało się bez machlojek. Nie będziesz się awanturował z powodu przestojów,
wpiszą ci do karty tyle kursów, żebyś miał wyrobiona normę albo i więcej, mimo iż pół dnia przes-
tałeś bezczynnie lub robiłeś puste kursy.
Sasza trzymał się od tego z daleka. Na przodownika się nie pchał na zebraniach milczał, nie do-
pisywał sobie kursów. Dlatego posyłano go przeważnie do przewozu cegły i cementu. Była to robo-
ta brudna, za to sumienie miał czyste.
Skąd się wziął ten zwyczaj zawyżania wyników, ta nierzetelność? Dawniej się to nie zdarzało.
Ludzie znali się na robocie. Teraz kierownicy są niekompetentni podwładni zaczynają partaczyć,
tracą wewnętrzną kontrolę, tracą wstyd. Nawet kiedy robią coś dobrego, uciekają się do krętactw.
Któregoś dnia podszedł do niego kowal Pczelincew, ten sam, u którego Sasza był z Ludą pierws-
zego dnia po przyjeździe do Kalinina.
- Pankratow, co ty mi świnię podkładasz? - zapytał.
- O co chodzi?
- Pracujesz tu już trzy miesiące, a nie zgłosiłeś się do związku, nie płacisz składek. Była u mnie
kontrola, sprawdzili listy, a tam same zaległości, a ciebie w ogóle nie ma na liście.
- Zgubiłem legitymację związkową, powiedziałem o tym, kiedy się starałem o pracę. Wyrobiłem
sobie nowe dokumenty, w tym również dowód.
- A dlaczego nie zawiadomiłeś Rady Zakładowej? Dostałbyś nową legitymację.
- Wciąż nie mam czasu.
- Ty nie masz czasu, a ja mam z tego powodu przykrości.
- Wybacz.
- Teraz trzeba cię będzie przyjmować do związku od nowa, bo już nie jesteś członkiem. A mnie
wlepią naganę.
Chwilę się zastanawiał, potem zniżając głos powiedział:
- Napisz podanie, że niby zgubiłeś dokumenty, zawiadomiłeś dyrekcję i dostałeś nowy dowód. I
że legitymację związkową też zgubiłeś. Do jakiego związku należałeś?
- Pracowników komunalnych.
- Od kiedy?
- Od dwudziestego dziewiątego.
- No więc, tak właśnie napisz. Wszystko niby zgubiłem i data, dzień, w którym zacząłeś praco-
wać. Jasne?
- Jasne. Zrobione.
- Napisz od razu i przynieś mi. A ja ci wypiszę legitymację i znaczki wkleję. I nie zapomnij wpi-
sać, ile w jakim miesiącu zarobiłeś - luty, marzec, kwiecień. Jutro dostaniesz legitymację. Tylko
cicho, sza! Zrozumiałeś?!
- Zrozumiałem.
Następnego dnia Pczelincew rzeczywiście wręczył mu legitymację z naklejonymi za trzy miesi-
ące znaczkami. I staż mu wpisał - od 1929 roku, tak jak mu Sasza powiedział.
Oczywiście flaszkę musiał postawić.
Raz na tydzień dzwonił do matki. Do Warii nie dzwonił. Po tamtej rozmowie, po tym, jak powi-
edziała: „Sasza, czy nie masz mi nic więcej do powiedzenia”, wpadł w panikę.
Spodziewała się, że jej powie: „Kocham cię”. Ale on nie mógł jej tego powiedzieć. Wszystko się
w nim wypaliło po rozmowie z matką na dworcu. Ze wstydem myślał o tym ataku dzikiej, zwierzę-
cej zazdrości, której w żaden sposób nie mógł opanować. Była w jego życiu Katia, Zida, ale ich
przeszłość go nie obchodziła. Katia oświadczyła, że wychodzi za mąż za jakiegoś mechanika, no
cóż, proszę bardzo, twoja sprawa. A o tę dziewczynę, siostrę swojej koleżanki z klasy, o tę dzi-
ewczynę, którą poznał tylko dlatego, że mieszkała w tym samym domu, poczuł się nagle zazdrosny.
Wtedy, na dworcu, opanował się, wydało mu się, że zdławił w sobie uczucie dla niej.
Ale to nie była prawda. W czasie rozmowy telefonicznej zdradził się ze swoim bólem, ze swoim
cierpieniem, w przeciwnym wypadku nie straciłby głowy, kiedy zaproponowała, że przyjedzie do
Kalinina, żeby choć posiedzieć z nim na dworcu. „To wykluczone”. Ta pospieszność go zdradziła,
wyrwało mu się słowo, które znaczyło, że nie chce się z nią spotkać.
I jaki niemądry wykręt znalazł. „Jestem cały dzień w pracy”. Tak jakby ona nie pracowała.
Dlatego właśnie umilkła. Wszystko zrozumiała. A potem powiedziała złamanym głosem: „Czy
nie masz mi nic więcej do powiedzenia?” Działo się coś dziwnego, czego nie mógł zrozumieć.
Wyszła za mąż, mieszkała z mężem w jego własnym pokoju, spała w jego łóżku, kochała męża.
Powiedzmy, że się odkochała, powiedzmy… I co, od razu zakochała się w Saszy, który odsiady-
wał karę za dziesiątą górą, pokochała go zaocznie… Takie rzeczy się nie zdarzają, a jeśli się zdarza-
ją, nie jest to żadna miłość, tylko rozbuchana wyobraźnia, to samo, co działo się z nim. Ale jego mi-
łość żywiła się tymi malutkimi dopiskami do listów matki. „Jak bardzo bym chciała wiedzieć, co te-
raz robisz”. „Żyję, pracuję, tęsknię”…Czekamy na ciebie”. Wszystko jasne, nie trzeba się doszuki-
wać żadnego utajonego sensu. Tymczasem on, odpowiadając jej, obmyślał każde zdanie, bał się, że
jeśli pozwoli sobie na czułe słowo, zobowiąże ją do czegoś, zostanie źle zrozumiany. W jego listach
nie było absolutnie nic, oprócz słów „kochana Wariu”. Czyli że Waria jest fantastką. Ile ona ma lat?
Chwilę się zastanawiał. Dwadzieścia? No tak, w tym wieku łatwo zmyślić, wyobrazić sobie miłość
do zesłańca, czekać na niego, potem pędzić do mego na skrzydłach. To takie romantyczne. Wszyst-
ko to fantazja, bzdura.
A jednak nie mógł zapomnieć jej głosu. Trudno, minie mu. I jej też minie - myślał.
I rzeczywiście, stopniowo zaczął zapominać o tamtej rozmowie i już się mniej irytował, że wy-
padło nie tak, jak sobie życzył.
Ale kiedyś, już w czerwcu, miał dziwny sen.
Do drzwi dobijała się milicja, domagając się, żeby starzy otworzyli, milicjanci chcieli się dowie-
dzieć, kim jest ich lokator.
- Schowaj się do skrzyni - powiedziała Matwiejewna.
- Jakże ja się mam schować do skrzyni - śmiał się Sasza - przecież się w niej nie zmieszczę - i nie
przestawał się śmiać, a do drzwi wciąż pukano łomotano, ale to już nie była milicja, tylko jakaś ko-
bieta, która prosiła, żeby ją wpuścić. Po głosie poznał Warię.
Rano, biorąc wodę na herbatę, powiedział do Matwiejewny:
- A wy mi się dzisiaj śniliście, babciu.
- Oj, bożeńki, a cóż ci się śniło?
Sasza opowiedział jej swój sen.
- Młódka, co pukała, rwie się do ciebie i gryzie się. A do skrzyni żeś wlazł czy nie?
- Oczywiście, że nie.
- To dobrze. Ale żeś się śmiał, to niedobrze, uważaj na siebie.
Nakrakała stara wiedźma.
W pracy wyznaczono mu daleki kurs, do Ostaszkowa, jechał z dużą prędkością, nagle kierownica
wyślizgnęła mu się z rąk, samochodem cisnęło na pobocze, całe szczęście, że nie wpadł do rowu.
Z koła uszło powietrze.
Wygramolił się z szoferki, otarł pot z czoła, wyciągnął podnośnik, zamierzając od razu założyć
koło zapasowe, ale ręce mu się trzęsły, usiadł na ziemi, zerwał jakieś źdźbło, pożuł.
Długo tak siedział, zupełnie roztrzęsiony. Nadjeżdżały samochody, zatrzymywały się, kierowcy
pytali, czy nie potrzebuje pomocy, ale on tylko machał ręką: dam sobie radę.
Nigdy nie wierzył w żadne wróżby, a tym bardziej w sny, ale stara ostrzegała go: uważaj na sie-
bie! A jeśli i to, co mówiła o Warii, też jest prawdziwe? „Rwie się do ciebie, gryzie się”.
Zmienił koło i ruszył dalej. „Rwie się do ciebie, gryzie się”… Słowa starej znowu rozjątrzyły mu
duszę, znowu zaczął bujać myślami w obłokach, budować zamki na lodzie, zapomniał, jak zadręc-
zał się w pociągu. Ach, dość już tego, powiedział sobie w końcu. Słowa Warii, intonacja - jak moż-
na przydawać temu znaczenie, a tym bardziej wierzyć w sny.
Czasami po pracy szedł do kawiarni. Zdarzało się, że akurat Luda miała dyżur. Na jego widok
machała ręką, uśmiechała się, ale nie proponowała mu stolika u siebie.
Zjadał kolację i wychodził. Kiedy Luda była na sali, żegnał się z nią, kiedy przebywała akurat na
zapleczu, wychodził bez pożegnania. Któregoś dnia przyszedł z Glebem, Luda zaprosiła ich do
swojego stolika, obsłużyła ich, zapłacili i wyszli. Luda była serdeczna, ale nie zatrzymywała go.
Może ktoś do niej przyjechał, jakaś rodzina? Albo w mieszkaniu zauważono Saszę i teraz bała się
go przyprowadzać - myślał. Potem jednak zrozumiał, że po prostu nie chce kontynuować tej znaj-
omości.
Nie było w tym nic dziwnego. Już u kowala, widząc, jak się od niego odsunęła, kiedy się zorien-
towała, skąd wraca, zrozumiał, że jest ostrożna. Co prawda, przeczyłyby temu jej wynurzenia o lo-
sach ojca i brata, ale może dlatego właśnie, że wtedy zebrało jej się na szczerość, teraz była nadmi-
ernie ostrożna.
Jakkolwiek sprawy się miały, była to wspaniała, dobra dziewczyna i w ogóle takie zbliżenie też
nie mija bez śladu, spotkali się w trudnej dla niego chwili, pomogła mu, tyle dla niego zrobiła,
chwilowy poryw zbliżył ich i minął, i dla niego, i dla niej był to związek przelotny i oboje od poc-
zątku zdawali sobie z tego sprawę.
Zresztą nie miał czasu myśleć o Ludzie. Przez cały dzień w samochodzie, odwalał nie jedną dni-
ówkę, lecz co najmniej półtorej, przekraczał normę. W dodatku w przerwach między zmianami
często zwoływano wiece albo prasówki. Starał się na nich nie bywać, brał dodatkowe kursy, wracał
dwie godziny później. Po powrocie trzeba było załatwić kartę drogową, umyć samochód, zrobić ko-
ło niego to i owo, ostatecznie wóz nie był nowy, potem brał prysznic, przebierał się i już wieczór -
kawiarnia zamknięta.
W bazie z nikim się nie zaprzyjaźnił, bliższe stosunki utrzymywał tylko z Glebem. Gleb skończył
robotę przy malowaniu autobusów, wziął pieniądze, podzielił się nimi z Leonidem, który mu tę ro-
botę załatwił. „Nie szkodzi - mówił - znajdę sobie coś innego. Robota nie zając, nie ucieknie”. Fa-
jny był z niego chłop, wciąż żałował, że zima minęła, a Sasza nie zobaczył, jak on jeździ na łyż-
wach, chwalił się, jakoby dwa lata temu zdobył pierwsze miejsce w obwodzie, ale dyplomu nie po-
kazał. Poza tym grał na pianinie i na harmonii, ubóstwiał Wadima Kozina, do Leszczenki odnosił
się chłodno.
Brał kilka akordów i naśladując Kozina śpiewał: „Otwórz mi furtkę po cichu-uutku”, rozciągał
przy tym słowo „po cichutku” i nie odrywając palców od klawiszy patrzył na Saszę.
- Czujesz, skąd się to bierze? I która się tu oprze, brachu, żadna kobieta się nie oprze, mówię ci.
Sasza śmiał się.
Gleb znowu brał kilka akordów na pianinie, na którego blacie, na koronkowym bieżniku, stały
porcelanowe słoniki. Pianino stareńkie, o czym świadczył zwisający pedał, stara też była jego wła-
ścicielka, rodzona ciotka Gleba, schludna staruszka z wystraszonymi oczami. Gleb zwracał się do
niej na „wy”.
Kiedy czasem zaglądała do pokoju, brał ją pod łokieć i sadzał w fotelu. Ciotka lubiła posłuchać,
jak krewniak śpiewa.
I dom też był stary, niesprzątnięty, wszystko w nim było pozamykane - drzwi wejściowe na zasu-
wę, furtka na skobel - staruszka bała się złodziei i chuliganów, a w obejściu, za wysokim, choć też
zmurszałym ogrodzeniem widniały wypielęgnowane grządki.
Gleb miał w mieście mnóstwo znajomych, ale do siebie nikogo nie zapraszał wyjątek robił tylko
dla Saszy. Pić mógł wszędzie - w stołówce, dokąd nie wolno było przynosić alkoholu, na balustrad-
zie bulwaru, w sklepie z przypadkowym kompanem, pociągając po kolei z butelki, ale w domu nie
pił, i kiedy pewnego razu Sasza przyniósł ze sobą butelkę, Gleb pokręcił głową:
- Nie, brachu, przy ciotce ani kropelki, taką mam zasadę. Lepiej zaśpiewam ci. Chcesz Wertyń-
skiego?
Miał absolutny słuch i niezwykły dar naśladowania.
- Posłuchaj, Gleb - mówił Sasza - przecież ty mógłbyś występować publicznie.
- Ja wszystko mogę, brachu - odpowiadał Gleb poważnie. - Spójrz.
I pokazywał mu szkice dekoracji do „Hamleta”, „Pięknej Heleny”, „Wesela Kreczyńskiego”.
Twierdził, że dekoracje podobały się nawet Akimowowi, ustawiał je na krześle, odchodził, przy-
patrywał się im z przechyloną głową.
Saszy też podobały się jego szkice.
- Bardzo dobre - mówił.
- To prawda, niezłe - przyznawał Gleb bez fałszywej skromności. - Byłem wtedy zakochany w
jednej kobiecie, a talent, natchnienie, kunszt, wszystko to bierze się z tego samego źródła. Energia
twórcza to transformacja potencji płciowej. Tak to jest, brachu. Miłość jest źródłem natchnienia.
- Widać to szczególnie w „Burłakach” Riepina - śmiał się Sasza.
- No co ty! - oburzał się Gleb. - Spróbuj zrozumieć moją myśl: u podstaw każdego aktu twórcze-
go leży potencja. Potencja wygasła - nie ma artysty.
- Tycjan żył sto lat i pracował do samej śmierci.
- I co z tego?
- Czyżby do stu lat zachował potencję?
- Ej, brachu! Mój dziadek ożenił się mając osiemdziesiąt dwa lata i spłodził jeszcze trzech sy-
nów. Tycjan, brachu, zmarł na dżumę, gdyby nie dżuma, żyłby jeszcze drugie tyle. A Rafael? Tak,
tak, Rafael. Czy istniał kiedykolwiek malarz wybitniejszy od Rafaela? A przecież zmarł mając
trzydzieści siedem lat. A na co umarł? Z przepracowania? Skąd! Wszyscy wielcy malarze harowali
jak woły. Powiadają, jakoby Rafael zmarł, bo się przeziębił, ale to bzdura. Rafael umarł w rami-
onach swojej Fornariny, miał wściekły temperament i nie wytrzymał, zmarł z wyczerpania - seks go
wykończył. Korowin ciskał pędzle i rzucał się na modelkę. A Briułłow? A Delacroix? Ten arystok-
rata, który przez całe życie chorował na żołądek, jęczał, ale nie przepuścił ani jednej modelce, ani
swojej, ani cudzej.
Gleb znał dziesiątki podobnych historii, lubił je opowiadać, lubił wypić na cudzy koszt, był ską-
py, maskował to uśmieszkami, żarcikami, zachwytami. Miał lekkie usposobienie.
Nigdy o nic nie wypytywał, o nikim nie mówił źle, chyba wiedział też coś o Ludzie, ale się z tym
nie zdradzał. Gadał jak najęty, paplał, łgał, śmiał się, obejmował Saszę ramieniem.
Ale jak tylko rozmowa dotykała przedmiotu, o którym nie chciał się wypowiadać, na przykład o
polityce, natychmiast milkł, zmieniał temat i znowu żartował, śmiał się, łgał.
Któregoś dnia, grzebiąc w papierach, pokazał Saszy afisze Leningradzkiego Teatru Dramatycz-
nego, gdzie Akimow jeszcze w latach trzydziestych inscenizował spektakle „Koniec Krzyworyjs-
ka”, „Pociąg pancerny 14-69” i „Skąpiec”.
- A ja myślałem, że on pracował w teatrach moskiewskich - przyznał się Sasza.
- Był taki czas, pod koniec lat dwudziestych, na początku trzydziestych, a teraz wiesz, co robi?
Jest kierownikiem artystycznym w Leningradzkim Teatrze Komedii. Ot co!
Wyglądało na to, że Gleb nie zawsze łgał.
Kiedyś zabrał Saszę do swoich znajomych, do tak zwanego dobrego domu. W drodze rozpływał
się nad zaletami córek gospodarzy.
- Madonny, mówię ci! Ile w nich dostojeństwa! Zachwiejesz się! Fantastique!
Jednakże Sasza się nie zachwiał.
Dwie anemiczne panny z warkoczami do pasa, z krągłymi brewkami i mądrymi oczami bardzo
się ucieszyły na widok Gleba, uprzejmie przywitały się z Saszą i z miejsca zabrały obu do swego
pokoju, żeby im pokazać swój ostatni nabytek - zawinięte w woskowany papier czasopismo „Ro-
sja” z „Białą Gwardią” Bułhakowa.
- Moje kochaneczki! - wykrzyknął Gleb. - Zdobyć w dzisiejszych czasach coś podobnego! To ni-
esłychane!
- A czy pan widział w Mchacie „Dni Turbinów”? - zapytała młodsza zwracając się do Saszy.
- Widziałem - odparł Sasza - ale miałem wtedy piętnaście lat. Pamiętam tylko, że Janszyn grał
Łarissika.
- A czy to prawda, że Janszyn ożenił się z Cyganką?
- Czego nie wiem, tego nie powiem.
Ze stołowego zawołano na herbatę.
Przy stole siedziały dwie starsze panie, na stole stały kandyzowane konfitury i leżały pierniczki
domowej roboty upieczone specjalnie na przyjęcie gości.
Potem panny odegrały na cztery ręce „Jesień” z „Pór roku” Czajkowskiego, a na prośbę Gleba
Schuberta i Szopena. Gleb ani razu nie podszedł do pianina, tylko uśmiechał się i żartował.
W drodze powrotnej piał hymny pochwalne.
- Cóż za wspaniali ludzie! Inteligencja najwyższej klasy! Takiej się już dzisiaj prawie nie spoty-
ka! Chyba jeszcze tylko tutaj, w Kalininie. Żyją, Co prawda, skromnie, ale czy widziałeś serwis do
herbaty? Toż to Imperatorska Fabryka Porcelany!
Na serwisach Sasza się nie znał, ale rodzinkę pochwalił. „Sympatyczni ludzie” - powiedział, cho-
ciaż panny nie obudziły w nim gorętszych uczuć.
- Czemu ty się nie żenisz? - zapytał Gleba.
- Żenić się?! - zdziwił się Gleb szczerze. - Co ty, brachu! Czy widziałeś kiedy artystę, który by
się żenił?
Któregoś dnia, nabywszy butelkę wódki, udali się do innych znajomych Gleba. Dwie trzydziesto-
kilkuletnie ekspedientki ze sklepu „Kanctowary”, gościnne, wesołe, postawiły na stole zakąski.
Wypili. Gleb zdjął ze ściany gitarę ozdobioną czerwoną kokardą, przebiegł palcami po strunach i
zaśpiewał zawadiacko:
Wszystko przepijemy, harmonię oddamy,
Będzie draństwo tańczyć tak, jak my zagramy!
Ekspedientki oświadczyły wszakże, że nie życzą sobie „o kryminalistach”.
- Nie, to nie - powiedział Gleb i zaśpiewał coś innego.
Czemu w twym głosie tyle drwiny,
Skąd chłód, pogarda, słowa złe?
Czy jesteś pewien, że nikt inny
Na pewno nie zastąpi cię?
Nie zależy mi na tobie, mój cukrowy,
Mój miodowy, mój ametystowy,
Nie zapłonął pożar w duszy, zagasł płomień,
Graj, gitaro, dźwięcz, rozmawiaj, przemów do mnie!
Byłeś najdroższy, najważniejszy,
Bliższy niż matka, ojciec - lecz
Jak cierń, co serce pokaleczył
Wyrwałam cię, cisnęłam precz.
Nie zależy mi na tobie, mój cukrowy,
Mój miodowy, mój ametystowy,
Nie zapłonął pożar w duszy, zagasł płomień,
Graj, gitaro, dźwięcz, rozmawiaj, przemów do mnie…
Sasza wpatrywał się w Gleba oszołomiony, miał wrażenie, że Gleb śpiewa o nim i o Warii.
I taka chandra go ogarnęła jak nigdy. Chciał do domu, do Moskwy, na Arbat, chciał zobaczyć
Warię, przytulić ją do siebie. Do diabła z tym wszystkim! Nie może bez niej żyć!
I co tu ma do tego bilardzista, do diabła bilardzista! Czy naprawdę ją obraził? Na pewno.
Dlatego pod koniec mówiła takim złamanym głosem.
Wstał i pożegnał się. Gleb wyszedł za nim.
- Interesu to się z tobą nie ubije - powiedział. Jakiś czas szedł w milczeniu, potem znowu zaczął
się uśmiechać, nie potrafił się długo-złościć. - Chcesz być anachoretą? A na eh… ci to? Znasz takie
powiedzonko?
- Znam, słyszałem.
- Muszę ci jednak powiedzieć, brachu, że dużo dzisiaj straciłeś. Babki chętne, i co z tego, że eks-
pedientki, w łóżku nie robią ceregieli, rób z nimi, co chcesz, jeszcze ci podziękują.

Czasami chodzili do miejskiego parku. Grała orkiestra, wzdłuż barierki na kręgu tanecznym tło-
czyły się dziewczęta z „Proletariuszki” i „Wagżanówki”. Zachodnie tańce dopiero zaczynały doci-
erać na prowincję, a Sasza znał je od dawna.
Wypatrzył jedną dziewczynę, która tańczyła względnie dobrze, podszedł i zaprosił ją. Była
szczuplutka, giętka, przyjemnie było z nią tańczyć. Zaczęto na nich zwracać uwagę. Dźwięki jazzu
przypominały mu „Piwniczkę Arbacką”, tamtą noworoczną noc i Warię, tak samo szczuplutką i
lekką jak ta nieznajoma jasnowłosa prosta dziewczyna. Zaprosił ją jeszcze kilka razy do fokstrota,
tanga, bostona i rumby. Nie wszystko jeszcze umiała, ale była lekka w tańcu i szybko się uczyła.
- Ależ ty, brachu, świetnie tańczysz - powiedział Gleb. - Fantastique!
Dał znak dziewczynie, która stała nie opodal z koleżanką i wyczekująco zerkała na Saszę.
- Może je odprowadzimy?
- Nie jestem w nastroju - odparł Sasza.
- Wybrzydzasz, brachu, wybrzydzasz! No cóż! Wobec tego chodźmy, poznam cię z Siemionem
Grigoriewiczem.
- Kto to taki?
- Główny baletmistrz.
- A po co mi on?
- Chce cię poznać.
- A ja po co mu jestem potrzebny?
- „Po co”, „po co”? Powtarzasz jak katarynka. Spodobało mu się, jak tańczysz.
- Ale po diabła on mi potrzebny?
- To mój szef.
- Jak to?
- Prowadzi lekcje nowoczesnego tańca, a ja mu akompaniuję.
- Jeśli tak, to idziemy.
Obeszli krąg taneczny i podeszli do ławki, na której siedział rosły mężczyzna koło pięćdziesiątki,
o starannie ułożonych, kędzierzawych włosach, w ciemnym garniturze, białej koszuli i w muszce.
Ręce opierał na gałce laski. Witając się z Saszą uniósł się lekko na ławce, wytworny, reprezentac-
yjny, słowem, stołeczny maestro.
- Chciałbym panu pogratulować. Pan wspaniale tańczy. Czy pan się gdzieś uczył?
- Nie, nigdy się nie uczyłem.
- Pięknie się pan porusza i zdecydowanie prowadzi partnerkę.
- Staram się, jak mogę - odparł Sasza z uśmiechem.
- Zapraszam pana na nasze zajęcia - oświadczył Siemion Grigoriewicz i dodał zwracając się do
Gleba: - Przyprowadzi pan kolegę?
- Ależ oczywiście - odparł Gleb.

38

A więc agent JŻ-13, pseudonim „Fermer”, to generał Mikołaj Władimirowicz Skoblin, członek
kierownictwa ROWS-u z siedzibą w Paryżu. Agent o pseudonimie „Fermerka” to żona generała
Skoblina, słynna śpiewaczka Nadieżda Wasiliewna Plewicka.
Szarok kilkakrotnie przeczytał wszystkie akta.
Mikołaj Władimirowicz Skoblin urodził się 9 czerwca 1893 roku w Nieżynie w rodzinie emery-
towanego pułkownika. Po ukończeniu w 1914 roku Czugujewskiej Uczelni Wojskowej został ski-
erowany do armii czynnej do pułku rylskiego. Wyróżnił się w walkach z Niemcami i Austriakami.
Po Rewolucji Październikowej młody kapitan Skoblin, dowódca pułku korniłowskiego, walczył z
czerwonymi na północnym Kaukazie, a w maju 1919 roku, mianowany dowódcą dywizji korni-
łowskiej, brał udział w składzie Armii Ochotniczej MajMajewskiego w ofensywie na Moskwę.
Nadieżda Wasiliewna Plewicka urodziła się 17 stycznia 1884 roku we wsi Winnikowo w guberni
kurskiej w rodzinie chłopa Wasilija Abramowicza Winnikowa. Była jedenastym dzieckiem. Matka,
kobieta głęboko religijna, oddała ją do klasztoru Troickiego w Kursku.
Z klasztoru Plewicka uciekła do wędrownego cyrku, śpiewała w kabaretach jako chórzystka, po-
tem przeniosła się do trupy baletowej, wyszła za mąż za tancerza Edmunda Wiaczesławowicza Ple-
wickiego i przyjęła jego nazwisko. Z czasem stała się jedną z najpopularniejszych pieśniarek wyko-
nujących rosyjskie pieśni ludowe, jeździła po Rosji, śpiewała dla cara. Po rewolucji latem 1918 ro-
ku występowała na froncie, w oddziałach Armii Czerwonej, w gazetach nazywano ją „robotniczo-
chłopską śpiewaczką”, wylądowała w Odessie i 4 września w czasie wycofywania się czerwonych z
Odessy wpadła we wsi Sofronowka w ręce korniłowców.
Szarok zwrócił uwagę na niejasności w materiałach dotyczących okresu wojny domowej i wojny
światowej. Mnóstwo męskich twarzy: nowy kandydat do ręki Plewickiej, kapitan Szangin, bolsze-
wik Szulga, drugi mąż sztabskapitan Jurij Lewicki, dowódca 2 pułku korniłowskiego pułkownik
Paszkiewicz. I tylko jedna ścisła data: wrzesień 1921 roku, Turcja, Gallipoli - ślub z dwudzies-
toośmioletnim generałem Skoblinem.
Z Gallipoli Skoblin i Plewicka przenieśli się do Bułgarii, gdzie 1 września 1924 roku generał
Wrangel obwieścił o przekształceniu białej armii we Wszech-wojskowy Związek Rosyjski, czyli
ROWS. Skoblin zachował stopień generała i stanowisko dowódcy korniłowców. Potem znowu ok-
res nie udokumentowany: Bułgaria, występy gościnne w państwach nadbałtyckich, w Polsce, Czec-
hosłowacji i wreszcie Berlin. Dane, dotyczące późniejszego okresu, były już bardziej ścisłe.
W Berlinie małżeństwo Skoblinów nawiązało bliższe stosunki z bogatym handlowcem, Markiem
Ejtingonem, bratem późniejszego generała NKWD, Nauma Ejtingona. Plewicka robi za granicą
błyskotliwą karierę, objeżdża wraz z mężem cały świat: Bruksela, Belgrad, Ameryka, wreszcie
Francja. Tu osiadają na stałe. 1926 rok - nowa triumfalna podróż po Stanach Zjednoczonych, maj
1927 - powrót do Paryża. W 1928 roku naczelny dowódca ROWS-u, generał Kutiepow, wciąga
Skoblina do aktywnej działalności w swoim związku.
W dossier znajdowało się datowane z 1930 roku podanie Skoblina do CKW ZSRR o zastosowa-
nie wobec niego i jego żony amnestii i przywrócenie obywatelstwa. Na następnej stronie - decyzja
CKW o udzieleniu amnestii Skoblinowi i Plewickiej oraz dyspozycja w sprawie comiesięcznej wy-
płaty agentowi JŻ-13 dwustu dolarów. Stało się to wkrótce po uprowadzeniu generała Kutiepowa,
chociaż bezpośrednich dowodów uczestnictwa Skoblina w tej akcji w aktach nie było.
Oprócz regularnych meldunków Skoblina o działalności białych emigrantów (przerzucanie dy-
wersantów, werbunek agentów i temu podobne) dużo miejsca zajmowały informacje o toczącej się
w szeregach ROWS-u walce o władzę, która to walka doprowadziła w kwietniu 1935 roku do mi-
anowania Skoblina szefem „wewnętrznej linii” ROWS-u, czyli jego CzeKa, jego GPU. Zadanie tej
komórki: zwalczanie agentury NKWD w ROWS-ie i w ogóle w środowisku białej emigracji. Natu-
ralnie po tej nominacji NKWD miał w ROWS-ie ułatwioną sytuację.
Czym ich zwabili? - zastanawiał się Szarok. Czyżby dwiema setkami dolarów miesięcznie?
Niemożliwe. Plewicka cieszy się powodzeniem w środowisku białej emigracji.
Emigracja jest ogromna, liczy miliony ludzi. Plewicka dużo zarabia. Czyżby się rozczarowali do
białej idei i uwierzyli w czerwoną? Młody, dzielny, zasłużony generał, który w dwudziestym szó-
stym roku życia, nie mając ukończonej wyższej uczelni wojskowej, już dowodził dywizją - po co
mu czerwona idea? Przecież chyba rozumie, że kariery wojskowej w Moskwie nie zrobi, chociaż
ani zdolności, ani ambicji mu nie brakuje. Motywy Plewickiej są bardziej zrozumiałe: jest starsza
od swojego przystojnego mężulka, zakochana w nim, pójdzie za nim w ogień i wodę. W dodatku
jest przekonana, że w ojczyźnie będzie miała jeszcze większe powodzenie niż za granicą.
Ale Skoblin, Skoblin? Trudno zrozumieć! Siedem lat temu został amnestionowany, zwrócono mu
obywatelstwo, ale do Związku Radzieckiego nie puszczają ani jego, ani Plewickiej, trzymają ich za
granicą i będą tak trzymać długo, tam Skoblin jest im potrzebny, a w Związku Radzieckim nie ma
nic do roboty. A więc skazali się na ten los do końca życia. W dodatku w razie wsypy grozi im dłu-
goletnie więzienie. Notabene w emigracyjnej prasie ostatnich lat pojawiły się już aluzje na temat
zdradzieckiej roli tej pary. Do tych oskarżeń przyłączył się nawet słynny Burcew, który swego cza-
su zdemaskował wielu agentów carskiej ochrany.
Nawiasem mówiąc, Burcew uważa, że główną osobą w tym tandemie jest Plewicka, związana z
NKWD przez Marka Ejtingona. Jednakże Skoblin, jak dotąd, wychodził obronną ręką z drażliwych
sytuacji twierdząc, że wszelkie oskarżenia pod jego adresem są rezultatem intryg w środowisku
ROWS-u. Ponadto oskarżycieli i oskarżonych łączy nienawiść do szefa ROWS-u, generała Millera,
czym Skoblin też się mógł posłużyć. I mimo to, skoro już takie podejrzenia padły, Skoblin i Plewic-
ka długo nie zdołają się utrzymać na fali.
Ale dlaczego Słuckiemu i Spiegelglasowi tak bardzo teraz na nich zależy? W ROWSie działają
agenci może nie dorównujący im rangą, ale wcale nie gorzej zorientowani. Dlaczego teraz, kiedy
wszystkie wysiłki NKWD skoncentrowane są na procesie RadkaPiatakowa i na przygotowaniach
do procesu Bucharina-Rykowa, Jeżow przywiązuje tak dużą wagę do osoby Skoblina?
W lutym aparatem NKWD wstrząsnęła nieoczekiwana wiadomość: został aresztowany szef ta-
jnego wydziału politycznego Mołczanow, który przygotowywał proces ZinowiewaKamieniewa i
Radka-Piatakowa. W początkach marca aresztowano kierownika wydziału specjalnego, Gaja, i jego
zastępcę, Wołowika, kierownika wydziału transportu, Szanina, i jeszcze kilka innych osób.
W dniach od 21 do 23 marca w klubie NKWD na Łubiance odbyła się zwołana przez Jeżowa na-
rada aktywu Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Państwowego. Z przemówienia komisarza wiało
grozą. Jeżow piętnował nie tylko trockistowsko-zinowiewowskobucharinowskich wyrodków, ale
zaatakował też Jagodę, Mołczanowa i innych łajdaków, którzy radzili swoim podwładnym, żeby ci
prowadzili śledztwo w „białych rękawiczkach”. Okazało się, że na protokołach przesłuchań Jagoda
pisał: „bzdura”, „nonsens”, „to niemożliwe”, „nieprawda”, usiłując w ten sposób ratować oskar-
żonych.
Po Jeżowie zabrał głos jego pierwszy zastępca, Agranow, i również obruszył się na Jagodę i
Mołczanowa.
- Niesłuszne, antypartyjne stanowisko zajmował Jagoda i Mołczanow… Mołczanow wyraźnie
starał się zdyskredytować śledztwo, hamował je… Likwidacja trockistowskiej bandy nie byłaby
możliwa, gdyby do sprawy nie wtrącił się sam towarzysz Stalin, który zwrócił uwagę na popełnione
w śledztwie błędy, kazał ujawnić trockistowskie centrum, wyciągnąć na światło dziennie zamasko-
waną trockistowską bandę i unaocznić osobistą rolę Trockiego.
Tylko dzięki tym wskazówkom udało się ujawnić trockistowsko-zinowiewowskie centrum…
Przeprowadzenie tego zadania stało się możliwe dzięki włączeniu do śledztwa nowych pracowni-
ków.
W głosie Agranowa dźwięczał spiż, ale wszyscy wiedzieli, że jego żona już od kilku miesięcy
przebywa w kazamatach Łubianki. Odżegnując się od Jagody i wychwalając Stalina, Agranow li-
czył na to, że zdoła się utrzymać w swoim wytwornym gabinecie na pierwszym piętrze.
Jednakże po naradzie został aresztowany.
Aresztowano również sekretarza Jagody, Bułanowa, naczelnika ukraińskiej NKWD, Kacnelsona,
a naczelnik gorkowskiego NKWD, Pogrebicki, sam palnął sobie w łeb.
Trzeciego kwietnia aresztowano Jagodę, następnie jego byłego zastępcę, Prokofiewa, Artuzowa,
Balickiego, Deribasa, Firina i wielu innych znanych pracowników NKWD, którzy zbyt dużo wied-
zieli, i zastąpiono ich całkiem nowymi ludźmi albo stosunkowo młodymi pracownikami aparatu
centralnego, do nich zaliczał się również Szarok, a także mało znanymi pracownikami z prowincji.
Jeżow odkrył nagle w NKWD „spisek czekistów” i nie przebierając w środkach zlikwidował go.
Najbardziej ucierpiał kierowany przez Mołczanowa tajny wydział polityczny, czyli ten, w którym
Szarok rozpoczynał pracę. Aresztowano Wutkowskiego, zastrzelił się jego zastępca Sztajn. Za to
awansował lejtnant Wiktor Siemionowicz Abakumow. Tego Abakumowa wraz z wieloma innymi
pracownikami technicznymi ściągnięto w ubiegłym roku z GUŁAG-u do porządkowania akt. Aba-
kumow kompletował akta, przekładał teczki, a teraz przesłuchuje byłych pracowników tajnego wy-
działu politycznego. Prymitywny, pozbawiony jakiejkolwiek kultury facet… Szarok aż się wzdry-
gał na myśl, że mógłby trafić do niego na przesłuchanie. Abakumow na pewno by go nie oszczęd-
ził, chociaż Szarok coś przecież dla niego zrobił. Był to człowiek tępy, niewykształcony i Wut-
kowski chciał go odesłać z powrotem, ale Szarok wstawił się za nim, żal mu się go zrobiło, pokazy-
wał mu, co i gdzie należy zrobić, nawet się zaprzyjaźnili w ciągu tych dwóch tygodni, które razem
przepracowali. Abakumow był mu wdzięczny, rozumiał, że to Szarok pomógł mu zaczepić się w
Moskwie, patrzył mu przymilnie w oczy. Ale Szarok nie wątpił, że gdyby teraz trafił do niego na
przesłuchanie, jego wdzięczność ulotniłaby się jak kamfora, wszystkie kości by mu pogruchotał.
Był szczęśliwy, że przeniesiono go do wydziału zagranicznego. Tego wydziału Jeżow na razie
nie ruszał, pracujących w nim fachowców nie było na razie kim zastąpić, a roboty za granicą nie
można przecież rozwalać. Nie ulegało jednak wątpliwości, że prędzej czy później Jeżow również
im dobierze się do skóry, zbyt dużo tu było ludzi zorientowanych.
Rozumiał to również Spiegelglas. Odbywała się totalna likwidacja świadków do grona których i
on się zaliczał. Dlatego nie wierzył, że Jeżow „przystawił” do niego Szaroka przez przypadek, i do-
puszczał możliwość, że to od Szaroka, nawet od jego przypadkowego słowa może zależeć jego los,
a w ich instytucji los oznaczał życie albo śmierć.
Niemniej zewnętrznie stosunki między nimi nie uległy zmianie. Spiegelglas nie nadskakiwał Sza-
rokowi, ale i nie okazywał niechęci.
Na krótko przed wyjazdem za granicę, w końcu kwietnia, rozmowa znowu zeszła na temat ekwi-
punku.
- Mam kilka niebrzydkich krawatów - powiedział Spiegelglas - przyniosę je. Będą chyba lepiej
pasować do waszego garnituru. I z pół tuzina chustek do nosa. Pantofle ranne kupimy zaraz po
przyjeździe…
Podróż do Paryża zbliżyła ich. Szarok występował za granicą jako Szarowski, pracownik Dre-
weksportu, Spiegelglas też nosił inne nazwisko.
Jechali w przedziale dwuosobowym, w wagonie relacji międzynarodowej. W pracy oschły i ma-
łomówny, Spiegelglas okazał się sympatycznym towarzyszem podróży.
Kiedy zajęli miejsca w przedziale naprzeciw siebie i pociąg ruszył, Spiegelglas nagle po raz pi-
erwszy się uśmiechnął.
- Lubicie jeździć pociągiem? - zapytał. Szarok wzruszył ramionami.
- W takim wagonie owszem… Ale niewiele jeździłem. Przeważnie kolejkami podmiejskimi.
- A ja lubię. Lubię patrzeć przez okno - powiedział Spiegelglas i rozsunął zasłony. - Lubię nasz
krajobraz, lasy, zagajniki, zarośla, pola. Nasz monotonny krajobraz działa na mnie kojąco. Nie
przestaję rozmyślać o swoich sprawach, o tym, co mnie czeka, ale rozmyślam spokojnie, a nawet
jakby z dystansem. Radzę i wam zrobić to samo. Kiedy przekroczymy granicę, tego już nie będzie.
W Europie wszystko jest ściśnięte, wszystko miga przed oczyma, oka nie ma na czym zatrzymać.
Zapukano do drzwi.
Konduktor przyniósł herbatę w szklankach włożonych w podstawki, herbatniki, poprosił o opła-
cenie pościeli.
Uiścili należność, Spiegelglas wyjął z sakwojaża butelkę likieru, otworzył i zwrócił się do Szaro-
ka:
- Wolicie z herbatą czy w kieliszku?
- W kieliszku.
Spiegelglas znowu sięgnął do sakwojaża, wyjął komplet malutkich metalowych kieliszków, wło-
żonych jeden w drugi, postawił jeden przed Szarokiem, sobie wlał likier do herbaty.
- Cukru nie używam, boję się, że mam dziedziczne skłonności do cukrzycy, herbatę i kawę piję z
likierem albo z koniakiem. No, szczęśliwej podróży.
Popijając herbatę i pogryzając herbatniki Spiegelglas powiedział:
- Juriju Denisowiczu, czeka nas poważne zadanie, znajdziemy się w szczególnych warunkach, z
czego zdajecie sobie oczywiście sprawę. Musimy być sobie nawzajem podporą, może nawet rato-
wać jeden drugiego z opresji. Dlatego powinniśmy mieć do siebie absolutne zaufanie. Czy zgadza-
cie się ze mną?
- Bezwzględnie.
- Nie może być między nami żadnych niedomówień, żadnych niejasności. Mamy dwa paszporty,
ale w rzeczywistości jesteśmy jedną osobą, jednym człowiekiem, wykonującym zadanie partii. I
bez absolutnego wzajemnego zaufania tego zadania nie będziemy mogli wykonać.
- To oczywiste - odpowiedział Szarok tym szczególnym powściągliwym, a zarazem pełnym res-
pektu tonem, jakim zawsze mówił o partii.
Spiegelglas dolał sobie likieru, zamieszał łyżeczką.
- Otóż to. Zdziwiło was oczywiście, że znam waszą szkolną nauczycielkę języka francuskiego,
prawda?
- Czy ja wiem? Specjalnie się nad tym nie zastanawiałem.
- Nie zastanawialiście się?
- Nie zastanawiałem się w tym sensie - próbował się wykręcić Szarok - że liczyłem się z możli-
wością dokładnej weryfikacji mojej osoby przed przeniesieniem mnie do wydziału zagranicznego.
Zainteresowanie się tym, kto mnie uczył francuskiego, byłoby rzeczą naturalną.
Spiegelglas przyglądał mu się badawczo, było widać, że mu nie wierzy.
- To nie wygląda tak - powiedział. - Na zachodzie mieszka pewien wybitny profesor, znany kry-
tyk literacki. Władza radziecka wydaliła go z kraju, to emigrant, aktywny przeciwnik władzy radzi-
eckiej, z przekonań jest kadetem. A jego syn i córka pozostali w Rosji. Syn jest, a raczej był komu-
nistą, potem przystał do grupy prawicowo-bucharinowskiej, ostatnio został aresztowany, a córka
uczy języka francuskiego w szkole, do której chodziliście. Stąd o niej wiem. Jak widzicie, wszystko
jest bardzo proste. Ale sam fakt, że o niej wiedziałem, zaniepokoił was, czyż nie tak?
- Tak, to prawda - przyznał Szarok. - Pomyślałem sobie, że jednak trzy lata nienagannej pracy w
organach powinno być wystarczającą rekomendacją.
- Macie rację - zgodził się Spiegelglas. - Dlatego nikt was specjalnie nie weryfikował. Cieszę się,
że wyjaśniliśmy sobie to nieporozumienie. Czy są jeszcze Jakieś niejasne punkty w naszych stosun-
kach?
- Nie - odparł Szarok. - Nie mam do was żadnych pretensji.
Powiedział to szczerze, choć pomyślał, że Spiegelglas mógł mu to wszystko powiedzieć przy pi-
erwszym, a w najgorszym razie przy drugim spotkaniu, kiedy on sam napomknął mu o szkole i na-
uczycielce.
Nie powiedział mu tego wtedy lecz dopiero dzisiaj, kiedy mu to z jakichś względów odpowiada-
ło. Kręci.
- Wobec tego przystąpmy do sedna - odezwał się Spiegelglas. - Jakie pytania nasunęły się wam
podczas lektury akt „Fermerów”?
Szaroka interesowały dwie sprawy: jak udało się zwerbować Fermerów, jakie motywy każą im
współpracować ze Związkiem Radzieckim oraz do jakiego konkretnego celu mogą być teraz wyko-
rzystani.
Pierwsze pytanie byłoby nietaktem. Odpowiadając na nie Spiegelglas musiałby zdradzić nazwis-
ka tych, którzy ich zwerbowali. Drugiego pytania nie musiał zadawać, gdyż Spiegelglas sam powi-
nien mu wyjaśnić cel ich podróży.
Dlatego zadał trzecie pytanie.
- Przeczytałem ich akta kilkakrotnie i bardzo uważnie. Nie znalazłem w nich żadnej charak-
terystyki. Co to za ludzie? Na jakie guziki należy nacisnąć w takich lub innych okolicznościach?
- Psychologia agenta, motywy, jakimi się kieruje, są oczywiście bardzo ważne. Pozwalają prze-
widzieć jego postępowanie, ocenić jego możliwości. Ale taka ocena jest z reguły subiektywna.
Mógłbym z wami podzielić się moimi przypuszczeniami, ale uważam, że to by się na nic nie zdało,
przypuszczenia mają zawsze charakter osobisty, z czasem wyrobicie sobie własne zdanie. Tu na-
jważniejsze - czy są to ludzie pewni. Otóż nie ulega wątpliwości, że Fermer to pewny agent. Można
by się zastanawiać, czy nie współpracuje z nami na polecenie ROWS-u. Ale nie sądzę. W atmosfer-
ze emigracyjnych swarów byłoby to bardzo niebezpieczne, to może na zawsze zniszczyć reputację.
W każdym razie, jak dotąd, nie zdarzyło się nic, co potwierdzałoby takie podejrzenia. Za to wiado-
mo niezbicie, że utrzymuje kontakty z Niemcami. On sam nigdy temu nie zaprzeczał. I my te jego
kontakty wykorzystujemy. Swego czasu tłumaczył to tym, że sporo ludzi w ROWS-ie, szczególnie
młodych, orientuje się na Niemcy, jako głównego przeciwnika ZSRR, a on stawia na młodych, a
nie na Millera i innych starców, którzy kontynuując tradycje rosyjskiej polityki monarchistycznej,
widzą w Niemczech historycznego wroga Rosji, a za jej sojusznika uważają Francję. Nie ulega
wątpliwości, że i Niemców Fermer informuje o sytuacji w ROWS-ie, ale robi to pod innym kątem,
nam donosi o naszych wrogach w ROWS-ie, Niemcom o ich przyjaciołach. Krótko mówiąc, pro-
wadzi własną grę, dąży do przechwycenia władzy w ROWS-ie i z naszą pomocą usuwa swoich
konkurentów. Niemcy wiedzą, że utrzymuje z nami kontakty, ale on przedstawia im sprawę tak,
jakoby te kontakty były dla nich korzystne.
Spiegelglas zamilkł, dopił herbatę i siedział wpatrując się w okno.
- Wiecie - podjął znowu - ilekroć wyjeżdżam za granicę, zwłaszcza na długo, to tęsknię do tych
przestrzeni, czekam, kiedy będę mógł wsiąść do wagonu patrzeć przez okno. Nalewajcie sobie -
zwrócił się do Szaroka. - To smaczne.
- Dziękuję.
- Kto w tym tandemie wodzi rej? - znowu podjął Spiegelglas. - Co do tego istnieją różne zdania.
Ona jakoby jest kobietą władczą, Fermera za granicą nazywają nawet „generałem Plewickim”. Ale
dla nas, dla naszego obecnego zadania, najważniejszy jest on, i tylko on.
Szarok słuchał uważnie. Spiegelglas mówił prawdę, ale nie całą. Ani razu nie wspomniał o Ejtin-
gonie, a jego przyjaźń z Plewicką i Skoblinem nie mogła być przypadkowa.
Spiegelglas nawet się o tym nie zająknął. W gruncie rzeczy nie powiedział Szarokowi nic nowe-
go. Gdyby ich stosunki się skomplikowały, Szarok nie mógłby o nim powiedzieć nic kompromituj-
ącego.
Ostrożny człowiek… Ale trzeba słuchać. Spiegelglas powinien mu wyjawić to, co najważniejsze:
dlaczego Skoblin jest im potrzebny właśnie teraz.
- Teraz to, co najważniejsze - głos Spiegelglasa znowu zabrzmiał oficjalnie. - Wiadomo wam
oczywiście o aresztowaniu komisarza dywizji Schmidta, dowódców dywizji Putny i Primakowa.
- Tak.
- Pamiętacie zatem niezbyt jasne odpowiedzi Radka na pytania dotyczące jego powiązań z mars-
załkiem Tuchaczewskim.
- Tak, zwróciłem na to uwagę. Bardzo się gorączkował i dlatego jego odpowiedzi były nieprze-
konywające. - Szarok domyślał się już, o co chodzi.
- Komitet Centralny Partii, towarzysz Stalin są w posiadaniu niezbitych dowodów, że marszałek
Tuchaczewski, komisarz armijny I rangi Gamarnik, dowódcy armii I rangi Jakir i Uborewicz, do-
wódcy armii II rangi, Primakow, Putna, Ejdelman i Feldman mają powiązania z dowództwem Re-
ichswehry, prowadzą działalność szpiegowską, przygotowują przewrót, zamierzają zamordować to-
warzysza Stalina i innych przywódców partii i rządu.
Szaroka nie zdziwiła ta informacja. Po trzech latach pracy w NKWD niczemu się już nie dziwił.
W czasie przygotowań do jednego z procesów zbierano materiały obciążające samego Mołotowa.
Wrogów ludu, szpiegów i morderców wskazuje towarzysz Stalin, do zadań pracowników NKWD
należy tylko dowieść ich winy. Teraz wrogami ludu zostali mianowani dowódcy wojskowi.
- Fermer ma zdobyć w Berlinie materiały obciążające rzeczone osoby. Materiały te przekaże
nam.
Po chwili milczenia dodał:
- Za tę usługę Fermerowi obiecano pomoc w karierze służbowej. „W karierze służbowej w
ROWS-ie naturalnie” - pomyślał Szarok.
- Zrozumiałem zadanie - powiedział.

39

Trzeba się wziąć w garść. Nie wolno zaniedbywać Sofii Aleksandrowny zrywać z nią - to ni-
eludzkie, niegodne, okrutne. I winić jej też nie ma sensu, to już przecież nic nie zmieni. Sofia Alek-
sandrowna też się pewnie zadręcza wyrzuca sobie, że opowiedziała Saszy o Kosti. No a gdyby ona
sama, Waria dowiedziała się, że Sasza był żonaty, co by zrobiła? A nic, wielkie mi rzeczy. Ale Sas-
za inaczej na to patrzy. Jeśli ją kochał, nie potrafi jej wybaczyć, wiadomość o Kosti ogłuszyła go. A
jeśli nie kochał, to w jego trudnej sytuacji wysłuchiwanie opowieści o czyimś mężu szulerze, o ja-
kichś tam kryminalistach nie może go interesować, budzi odrazę, dlatego wykręcił się od spotkania.
To też jest prawdopodobne.
- Jestem - zawołała od progu - skończyłam robotę i prosto do pani!
- Warieńka, kochana - poderwała się Sofia Aleksandrowna i taka radość zabrzmiała w jej głosie,
że Warii aż się serce ścisnęło.
- No i co u pani słychać?
- Ano, zipię jakoś. Wracasz z pracy?
- Tak, a co?
- Może zjesz talerz zupy grzybowej?
- Chętnie.
To pierwsze po dziesięciodniowej przerwie spotkanie minęło jak zwykle. O Saszy Sofia Alek-
sandrowna nie wspominała, nie chciała jątrzyć rany.
- Jutro przyjdziesz?
- Przyjdę.
Michaiła Juriewicza Waria dawno już nie widziała, wciąż nie mogła go zastać.
Czyżby miał jakiś romans? - zażartowała.
- Zwłaszcza że czasem wraca nad ranem - podchwyciła jej żart Sofia Aleksandrowna. - Ostatnio
nawet nie zamykamy drzwi na łańcuch. Ale muszę cię rozczarować: jest zaharowany przy spisie
ludności.
Rzeczywiście, zupełnie wyleciało jej z głowy, że w styczniu przeprowadzano spis ludności.
Wreszcie któregoś dnia spotkała go na korytarzu i wyraziła swoją radość.
- No co - zapytała - wszystkich pan spisał, nikogo pan nie przegapił?
- Wszystkich, Warieńko, wszystkich - odparł Michaił Juriewicz. Wyglądał na zatroskanego i
zmęczonego. - Wszystkich, kogo się tylko dało. No, a jak już kogoś nie ma, to nic się nie poradzi.
Dziwne słowa.
- Wstąpi pani do mnie? Napijemy się herbaty - zaproponował.
- Z przyjemnością.
Jak zawsze, usadowiła się z podkurczonymi nogami w swoim ulubionym, wygniecionym fotelu.
- U mnie też byli - powiedziała. - Komiczne. Pytali mnie, czy wierzę w Boga. „Tak, mówię, wi-
erzę”. Wytrzeszczył na mnie oczy taki młody: „Mówi pani poważnie?” „Oczywiście. Bardzo po-
ważnie. A pan co, nie wierzy?” „Ja nie, nie wierzę!” „A pańska matka?” Nic na to nie odpowiedzi-
ał, napisał: „Tak”. Pewnie zepsułam mu statystykę. Oni by przecież chcieli, żeby wszyscy byli ni-
ewierzący, rozwaliliby ostatnie cerkwie.
- Głupie pytanie - zgodził się Michaił Juriewicz. - Jak świat światem, takiego pytania w spisie nie
było.
- Ludzie boją się mówić prawdę, twierdzą, że są niewierzący - ciągnęła Waria. - Przecież powi-
edzieć dzisiaj: „Tak, jestem wierzący”, to dla zwyczajnego człowieka bohaterstwo. Ja nie udawa-
łam bohaterki, po prostu się wygłupiałam. Ale jeśli w rodzinie członka partii albo komsomolca są
wierzący, to taki człowiek ma się z pyszna. „Dlaczego źle wychowujesz członków swojej rodziny?”
- pytają się go. A i sam wierzący, jeśli gdzieś pracuje, też się ma z pyszna: skreślą go z listy przo-
downików, pozbawią go premii, przykleją mu etykietkę: bigot albo poplecznik klechów i obskuran-
tów.
- Tak - powtórzył Michaił Juriewicz. - Tego punktu nie należało włączać.
Pierwszy spis po rewolucji odbywał się w roku dwudziestym. I kiedy Lenin zobaczył w kwesti-
onariuszu pytanie dotyczące wyznania, kazał je wykreślić. W ostatniej akcji w ogóle było mnóstwo
niedorzeczności. Początkowo spis planowano na lato 1936 roku, zamierzano go przeprowadzić spo-
kojnie, w ciągu pięciu - siedmiu dni, potem nagle wszystko się zmieniło, akcję przeniesiono na sty-
czeń trzydziestego siódmego roku i kazano ją przeprowadzić w ciągu jednego dnia.
Wyobraża pani sobie, ilu ludzi trzeba było zatrudnić? Ponad milion. Czy to jest do pomyślenia w
ciągu jednego dnia obejść cały kraj? Nawet w miastach to jest niemożliwe, a co dopiero na wsi. Ale
kazali i koniec.
- Ale po co to zrobili?
Michaił Juriewicz przestawił na stole buteleczki z tuszem.
- Już pani kiedyś o tym wspominałem. Spis powinien dać liczbę ludności rzędu stu siedemdzie-
sięciu milionów, tak w każdym razie sądzą władze. Ale ja spodziewam się maksimum stu sześć-
dziesięciu czterech milionów, i to w najlepszym wypadku. Nasuwa się pytanie: gdzie się podziało
sześć milionów? Rząd odpowie tak: spis został przeprowadzony nieprawidłowo, ci, co go przepro-
wadzali, to szkodnicy.
Głos mu się załamał.
Warię olśniło: żeby ukryć prawdę, kazano przeprowadzić całą akcję w ciągu jednego dnia, a po-
tem zwalą na statystyków. To dranie! Dlatego Michaił Juriewicz tak się denerwuje.
- Niech się pan uspokoi - powiedziała. - Bardzo proszę, po co się denerwować?
- Ja się nie denerwuję. Ale nie chcę i nie będę nic ukrywał. Sześć milionów - to przechodzi
wszelkie pojęcie! Co to są za ludzie? To prości chłopi. Co oni złego zrobili, za co zginęli? Nic złego
nie zrobili, zginęli za nic. I ilu takich jest! Tego nie wolno ukrywać, to amoralne! Tak, Warieńko, ja
się nie denerwuję. Po prostu żal mi ludzi. Wszystkich mi żal, i tych, którzy zginęli, i tych, którzy
przeprowadzali spis i teraz będą za to odpowiadać, i siebie mi żal, Warieńko i pani.
- Uśmiechnął się ze znużeniem. - A w ogóle to niepotrzebnie o tym rozmawiamy. Pani jest zbyt
poważna, jak na swoje lata. Dlaczego nie chodzi pani do teatru, do muzeum, są takie ciekawe wy-
stawy.
- A pan chodzi? - spytała.
- No cóż, ja jestem stary… Była pani na wystawie Puszkina?
- Byłam, oczywiście.
- No i jak?
- Nie spodobała mi się. Tuż obok wejścia wisi obraz… Natalia Nikołajewna, wie pan, wysoka, z
obnażonymi ramionami, okazała postać, twarzy nie widać, tylko plecy, a obok niej Puszkin, o pół-
torej głowy niższy, ogląda się za siebie - potwór o grubaśnych wargach, z gębą wykrzywioną ze
złości i zazdrości. Ona taka zwycięska, a on mały, niesympatyczny, plącze się pod jej nogami. Ma
się wrażenie, że wszyscy dokoła śmieją się z niego, kpią, a on gotów się na wszystkich rzucić, za-
bić, udusić. Taka złośliwa małpka, a nie Puszkin. Jak można traktować go w ten sposób?
- Jest pani bardzo kategoryczna w sądach - zaoponował Michaił Juriewicz ostrożnie. - Znam ten
obraz. I bardzo wysoko cenię Mikołaja Ulianowa. Ma ostry pędzel, to prawda. Nawiasem mówiąc,
jeden z najmłodszych w grupie „Mira Iskusstwa”. W ogóle mistrz portretu psychologicznego. Dużo
pracował nad Puszkinem. Co się tyczy tego obrazu, sądzę, że nie ma pani racji, chociaż oczywiście
nie wszystko tam jest idealne. No a twarz Natalii Nikołajewny jest przecież widoczna, odbija się w
lustrze.
- Ach, tak, to prawda, zupełnie zapomniałam - speszyła się Waria. - Ale w oczy rzucają się prze-
de wszystkim obojętne na wszystko plecy.
- Jak to się stało, że nie zwróciła pani uwagi, przecież obraz nosi tytuł „Aleksander Puszkin i Na-
talia Puszkina na dworskim balu przed lustrem”? Ulianow namalował ich jakby na zakręcie scho-
dów, znalazł bardzo interesujące ujęcie. A co się tyczy Puszkina… Ulianow operuje ostrą kreską,
dzięki temu udało mu się oddać nerwowość Puszkina. Ten obraz malował w dwudziestym siódmym
roku, widziałem jego pierwsze szkice. Puszkin wyglądał tam tak samo, ale był jakby prostszy, i nie
w mundurze, i robił dobre wrażenie. Nie było całego tego entourage’u, przepychu imperatorskiego
dworu. Tamta wersja pewnie bardziej by pani przypadła do gustu. Poza tym na wystawie było jesz-
cze dużo innych interesujących obrazów, ale pani jest zbyt poważna, już to mówiłem. Ile pani ma
lat?
Roześmiała się.
- Czy można kobiecie zadawać takie pytania?
Potem westchnęła.
- Jako młoda dziewczyna lubiłam fantazjować, wszystko wydawało mi się zagadkowe, tajemnic-
ze - zapalone okna w domach, wieczorem światło księżyca, latarni… Restauracje. To też było pew-
nego rodzaju oczarowanie, zwłaszcza na początku: muzyka, wystrojeni goście, nawet sobą byłam
oczarowana. Piękne życie, wszystko było przepiękne, zwłaszcza na tle naszych szarych komu-
nalnych mieszkań, na tle całej tej prozy życia, chamstwa. No a potem, kiedy się lepiej przyjrzałam,
zrozumiałam, że to wszystko miraż. Oczywiście, jeśli się ktoś potrafi zmienić w utrzymankę, to mu
wystarcza. Przecież dziewczyny uliczne to ameby, bez cienia myśli, bez duszy… No i później nagle
się okazało, że życie toczy się nie w restauracjach, nie w kurortach, życie to zmartwienia, nieszc-
zęścia, ciężka praca, instytut, więzienne kolejki, ohydne życie, zakłamane, niesprawiedliwe, strasz-
ne, i mimo to trzeba w nim znaleźć swoje miejsce. Czy nie mam racji, jak pan sądzi?
O Saszy Waria nic nie mówiła, to znaczy w ogóle rozmawiała o nim, ale nigdy w związku ze
swoją osobą. Dawniej sądziła, że Michaił Juriewicz domyśla się wszystkiego, ale teraz już wiedzi-
ała, że się myliła. Tu, w tym mieszkaniu, w sąsiednim pokoju, mieszkała z Kostią i Michaił Juri-
ewicz naturalnie sądził, że ona kocha Kostię.
I mimo to ten sympatyczny stary kawaler w zniszczonej kraciastej bonżurce z łatami na łokciach,
pochylony nad swoimi słoikami z klejem i farbami, był cząstką świata, który się kręcił wokół Sa-
szy. W tym fotelu przesiadywał kiedyś i Sasza, gawędził z Michaiłem Juriewiczem, obserwował,
jak pracuje.
Dzisiaj jednak Michaił Juriewicz wbrew przyjętemu zwyczajowi nie podkleił ani jednej kartki,
nawet odsunął na bok klej i nożyczki, jakby mu przeszkadzały. Działo się z nim coś niedobrego.
- Źle się pan czuje? - zapytała zaniepokojona. - Niech się pan położy, ja już pójdę.
- Nie, Warieńko, wszystko w porządku - odparł, chwilę milczał, potem powiedział: - Pamięta pa-
ni, oglądaliśmy czasopisma - wskazał stojące pod stołem i łóżkiem kosze. - „Mir Iskusstwa”,
„Apollon”, „Zołotoje Runo”. Miałem wrażenie, że się pani nimi interesowała.
- Tak, to prawda, to wspaniałe czasopisma.
- Widzi pani… Te czasopisma już od lat leżą w koszach, zakurzone, niszczeją, a tam są takie cu-
downe reprodukcje: Benois, Somow, Dobużynski… Ja nie mam czasu nawet na to, żeby je przej-
rzeć. Czy nie chciałaby ich pani?
Waria zmieszała się.
- Jak to? Michaile Juriewiczu! No co też pan! To przecież skarb, to kosztuje masę forsy. Przez
całe życie pan zbierał, a teraz chce pan rozdawać.
- Ja nie rozdaję - Michaił Juriewicz uśmiechnął się ze smutkiem. - Ja Pani to daję w prezencie.
- Ale moje urodziny jeszcze daleko.
- Prezenty daje się nie tylko na urodziny. Niech pani weźmie, Warieńko bardzo panią proszę!
Sprawi mi pani wielką radość. Jestem starym, samotnym człowiekiem, umrę i wszystko przepadnie.
- Niech pan nie mówi o śmierci! - krzyknęła Waria. - Nie wolno o tym mówić.
- O tym można nie mówić, ale myśleć trzeba. Będzie pani przyjemnie je oglądać, mieć je zawsze
pod ręką.
- A-a - roześmiała się Waria. - Chce pan uzupełnić moją wiedzę estetyczną.
- Warieńko, ja nie uważam pani za ignorantkę. Co też pani, złociutka, wręcz przeciwnie! Ale
dzieł sztuki nie należy trzymać pod łóżkiem albo pod stołem, one nie po to istnieją.
Waria przecząco pokręciła głową.
- Nie, Michaile Juriewiczu, to niemożliwe.
Michaił Juriewicz zamyślił się.
- No dobrze. Nie chce pani prezentu, to nie. Niech to wszystko w takim razie poleży u pani.
Niech pani sobie czyta, ogląda, rozkoszuje się. Co? Zrobimy tak. A potem je zabiorę.
- Ale gdzie ja to wszystko położę? - powiedziała z wahaniem. - U mnie też będą leżeć gdzieś pod
stołem albo pod łóżkiem.
- Nie ma pani szafy na książki?
- Mam, ale jest pełna.
- Ja pani przyślę szafę. O, tak będzie najlepiej! Kupię zwyczajną, prościutką szafkę! Dostarczę ją
pani! U siebie nie mam gdzie postawić, widzi pani przecież.
- No cóż - powiedziała Waria niepewnie. - Skoro pan nalega…
- Tak, tak, Warieńko, właśnie nalegam - ożywił się Michaił Juriewicz. - Duszę się od książek, od
czasopism. W ten sposób pani mi pomoże.

40

Ze Skoblinem spotkali się w „Hotelu dla Wędrowców”, w małym miasteczku Egreville, odda-
lonym o siedemdziesiąt kilometrów od Paryża. Skoblin spóźnił się, nawalił mu w samochodzie sil-
nik i musiał się zatrzymać w Gretz.
Zajęli stolik w kącie pustej o tej porze werandy, osłoniętej od słońca mocno naciągniętym bre-
zentowym daszkiem. Spiegelglas przedstawił Szaroka jako Szarowskiego. Skoblin obojętnie uścis-
nął mu rękę, zachowywał się chłodno, niezależnie i nie czekając na pytania przystąpił do sprawy.
- Operacją - powiedział - kieruje szef policji politycznej Heidrich, ale bezpośrednia odpowiedzi-
alność za jej wykonanie spoczywa na Berensie. Berensowi potrzebne były oryginalne dokumenty z
podpisem Tuchaczewskiego, przechowywane w archiwum Abwehry. Jednakże szef Abwehry, wi-
cemarszałek Canaris, odmówił ich wydania.
- Dlaczego? - nachmurzył się Spiegelglas.
- Abwehra jest organizacją niezależną, Canaris nie podlega Heidrichowi. Canaris wyczuł, że chcą
go wyeliminować z jakiejś ważnej akcji. Canaris ma prawo, co więcej, jest obowiązany wiedzieć,
do czego wypożycza się dokumenty, choćby pochodziły sprzed piętnastu lat.
Szarok zrozumiał, że mowa o dokumentach z przełomu lat dwudziestych i trzydziestych, kiedy
ZSRR ściśle współpracował z Niemcami. Tuchaczewski prowadził wtedy pertraktacje i podpisywał
umowy. Teraz te stare dokumenty potrzebne były do sfabrykowania nowych.
- Niewykluczone, że Canaris obawiał się jakiegoś podstępu wymierzonego przeciwko wyższym
oficerom Reichswehry - ciągnął Skoblin - jako że na dokumentach figurują również ich podpisy.
Canaris bał się, że SD może podstawić nogę wyższemu dowództwu armii, bo nie został wtajemnic-
zony w sprawę Tuchaczewskiego. Jeszcze w styczniu otrzymał od Rudolfa Hossa poufny list z po-
leceniem udostępnienia Heidrichowi wszystkich przechowywanych w archiwach dokumentów,
dotyczących minionego okresu niemiecko-radzieckiej współpracy. Ale Canaris uparł się i pod róż-
nymi pretekstami odmawiał wykonania rozkazu Hossa.
- Poprzednim razem - odezwał się Spiegelglas spokojnie, z kamiennym wyrazem twarzy - oświ-
adczył mi pan, że Hitler zaakceptował operację, nawet pozwolił sobie na żart: „To będzie nasz
gwiazdkowy prezent dla Stalina”.
- Mój meldunek opierał się na absolutnie wiarygodnych źródłach - zaoponował Skoblin. - Nawet
gdyby Hitler osobiście rozkazał Canarisowi przekazać dokumenty, musiałby mu wyjaśnić cel. Gdy-
by tego nie zrobił, oznaczałoby to, że mu nie ufa. Canarisowi nie pozostawałoby nic innego, jak po-
dać się do dymisji. Dlatego Heidrich i Hoss nie wtajemniczali Hitlera w szczegóły, Hitler nie wie
nawet, gdzie są przechowywane dokumenty.
- Jakie jest wyjście? - zapytał Spiegelglas.
- Wyjście znalazł Bormann, doradca polityczny Hitlera.
- Mnie nie musi pan tłumaczyć, kim jest Bormann.
Po raz pierwszy, od kiedy go Szarok poznał, Spiegelglas nie potrafił powściągnąć irytacji.
- Pan mi przerywa - odparował Skoblin zimno. - Za poradą Bormanna Heidrich wysłał nocą do
archiwum dwa oddziały policji. Z pomocą fachowców włamywaczy znaleziono i zabrano materiały,
w dodatku wzniecono pożar, żeby zatrzeć ślady. Materiały znajdują się teraz w rękach Berensa i
Neuoksa, którzy włączyli do sprawy doświadczonych grawerów. Dokumenty będą gotowe za tydzi-
eń, ale tylko te, które dotyczą Tuchaczewskiego.
- A pozostali?
- Jakir, Uborewicz i Kork jeździli do Niemiec rzadziej niż Tuchaczewski i w latach dwudziestych
dokumentów nie podpisywali. Materiałów przeciwko nim jest bardzo mało. Opracowanie ich za-
jmie oczywiście trochę czasu.
- Mnie potrzebne są dokumenty dotyczące wszystkich - oświadczył Spiegelglas oschle. - Mogę
czekać jeszcze tydzień, ale nie więcej.
- Pan rozmawia ze mną tak, jakbym to ja produkował te dokumenty.
- Wiem, kto je przygotowuje - zaoponował Spiegelglas. - Ale pamiętam kto obiecywał, że dos-
tarczy mi je w lutym, potem w marcu, a teraz, jak powiada poeta, na świecie jest już kwiecień.
- Wyjaśniam tylko, jakie są przyczyny zwłoki.
- A ja proszę, żeby pan wytłumaczył Niemcom, że jeśli nastąpi dalsza zwłoka, dokumenty mogą
się okazać niepotrzebne.
- Niemcom nic nie będę tłumaczył. Zna pan niemiecką solidność i punktualność. Oni nie wy-
puszczą z rąk dokumentów, których wiarygodność mogłaby zostać podważona. Trzeba wybierać:
albo szybko, albo solidnie.
- Solidność jest ważna, ale ważne są również terminy - powiedział Spiegelglas pouczająco. -
Swoim zwierzchnikom podałem terminy oparte na pańskich meldunkach. Już dwukrotnie przesu-
wałem te terminy, po raz trzeci nie będę mógł tego zrobić. Mogę czekać jeszcze tydzień, ale to
wszystko, co mogę zrobić, w najbliższą środę o tej porze będziemy czekać na pana na tej werand-
zie. Gdyby z jakichś powodów Egreville panu nie odpowiadało, proszę wskazać inne miejsce zna-
nymi panu kanałami. Mam nadzieję, że najpóźniej jutro wyleci pan do Berlina.

Następny tydzień spędzili w położonym niedaleko ambasady hotelu, gdzie zazwyczaj zatrzymy-
wali się radzieccy ludzie interesu. Hotel był nieduży i stosunkowo tani, pokoiki maciupkie.
Spiegelglas ani na krok nie odstępował Szaroka i to nie ze względu na bezpieczeństwo czy żeby
go kontrolować, wręcz przeciwnie, to on sam chciał być bezustannie na jego oczach, żeby Szarok
mógł powiedzieć w Moskwie: „Nie rozstawaliśmy się ani na chwilę”. Nawet w hotelu Spiegelglas
po krótkim namyśle poprosił o jeden dwuosobowy pokój. Portier był lekko skonsternowany:
- Un lit a deux places?
- Non, deux lit a une place.[Jedno łóżko dwuosobowe? Nie, dwa jednoosobowe.] Potem powied-
ział ze śmiechem.
- Wziął nas za homoseksualistów!
Spędzali razem dzień i noc i chociaż Spiegelglas miał zapewne w Paryżu inne sprawy do załatwi-
enia, z nikim się nie spotykał. Czyżby nie chciał go w nic wtajemniczać, licząc na to, że z czasem i
tak zostanie usunięty z wydziału zagranicznego?
Niebawem bystry Spiegelglas sam rozwiał jego wątpliwości.
- Właściwie jest okazja, żeby was poznać z innymi agentami, ale zadanie, jakie nam powierzono,
jest zbyt odpowiedzialne, nie wolno nam ryzykować, policja może zwrócić na nas uwagę i przesz-
kodzić spotkać się w umówionym czasie ze Skoblinem. W ogóle radzę wam w przyszłości ogranic-
zać się w czasie podróży wyłącznie do spotkań z jednym agentem.
W dzień udawali się do przedstawicielstwa handlowego, przesiadywali w pokoju jakiegoś pod-
rzędnego urzędnika gawędząc o byle czym. Spiegelglas zawiadomił Moskwę, że zostaje we Francji
jeszcze tydzień.
Dla Szaroka istota operacji przestała być tajemnicą, ale poznał ją nie dzięki Spiegelglasowi, lecz
dzięki rozmowie ze Skoblinem. I gdyby go kiedyś zapytano: „Co wam o tej sprawie mówił Spie-
gelglas?”, musiałby odpowiedzieć: „Nic”. Prowadzili rozmowy ze Skoblinem, agentem JŻ13, czyli
Fermerem, w sprawie dokumentów, które przygotowywało dla nich gestapo, demaskujących Tuc-
haczewskiego, Jakira, Uborewicza i Korka jako zdrajców. Jaka była wiarygodność tych dokumen-
tów, tego nie wiedzieli. Do nich należało tylko zdobyć dokumenty, badać je mieli inni ludzie.
Otwarcie rozmawiali tylko o Skoblinie.
Szarokowi Skoblin się nie spodobał, wydał mu się zarozumiały, wrogo usposobiony, nieobowią-
zkowy. W Moskwie jego szpicle nie odważyliby się przyjść bez meldunku.
- Chodzi o to - powiedział Spiegelglas - że nasz wewnętrzny informator i zagraniczny agent to
dwie różne postaci. Nasz może się czuć bezpieczny, zagraniczny jest narażony na śmiertelne ni-
ebezpieczeństwo. Naszymi powodują względy ideowe, oddanie partii albo strach, z czego zdajemy
sobie sprawę, niekiedy po prostu wyrachowanie: pieniądze, kariera, dobra doczesne i tak dalej. Tu-
tejszym informatorem kierują inne motywy, znacznie poważniejsze niż tamte trzy: rachuby po-
lityczne, podwójna gra, skłonność do awanturnictwa i temu podobne. W tym sensie przykład Fer-
mera jest bardzo charakterystyczny. Fermer nienawidzi byłych carskich oficerów, którzy służą wła-
dzy radzieckiej, pomogli jej pokonać wojska carskie w wojnie domowej, dlatego operacją jest zain-
teresowany osobiście. Tuchaczewski to były porucznik, Kork - podpułkownik, Uborewicz - Podpo-
rucznik. Skoblin uważa ich za zdrajców i chce ich ukarać. Niemałą rolę odgrywa i zawiść. On i Tu-
chaczewski są rówieśnikami, urodzili się w 1893 roku, ale Tuchaczewski to znany w świecie do-
wódca, a Skoblin, oficer niewątpliwie bardzo zdolny, jest nikomu nie znanym emigrantem, bę-
dącym na łaskawym chlebie własnej żony. W ogóle tu każdy agent to indywidualność, trzeba mu
się przyglądać, rozszyfrować go, słowem, musicie się przyzwyczaić do nowych warunków.
Spiegelglas pokazał Szarokowi Paryż. Spacerowali po Polach Elizejskich Naśladując Spiegelgla-
sa Szarok udawał zwykłego paryskiego szlifobruka, ale nie mógł oderwać oczu od wystaw skle-
powych. Te góry towarów!
Wspinali się na wieżę Eiffla, oglądali Paryż z lotu ptaka, byli na Montmartrze w Palais Royal, w
Wersalu. Żeby nie zwracać na siebie uwagi, rozmawiali po francusku, mówił przeważnie Spiegelg-
las, a Szarok kiwał głową, od czasu do czasu wtrącał kilka słów, a nawet całe wykute zdanie, w ten
sposób szlifował swój francuski. Spiegelglas zachowywał się jak przewodnik, dla postronnego ob-
serwatora wyglądało to bardzo naturalnie. Paryż znał dobrze, był wykształcony, obeznany we fran-
cuskiej literaturze, w sztuce. Przed Szarokiem nie popisywał się jednak, mówił językiem „wyciecz-
kowym”, nie wdawał się w żadne subtelności.
Szaroka nie interesowały zresztą tradycyjne „turystyczne zabytki”. Myślałby kto, Luwr! W latach
szkolnych, kiedy całą klasą chodzili do Galerii Tretiakowskiej, umierał z nudów. Co innego Wersal,
Palais Royal - umieli żyć ci królowie, ani słowa! Spiegelglas ma rację - Paryż to miasto królewskie,
piękne, wspaniałe, no i co z tego? W rosyjskim Peterhofie też jest pięknie.
Co innego Folies-Bergere, ulica Pigalle, półnagie prostytutki, sklepiki, gdzie sprzedawano por-
nograficzne pocztówki i czasopisma ilustrowane, demonstrujące takie sposoby i pozycje, o jakich
mu się nie śniło. Starał się to wszystko zapamiętać, żeby później wypróbować z Kalą.
Mógłby tam szwendać się całymi godzinami, podniecał go zapach perfum, pudru, tłumy Judzi,
bezwstydne, wabiące spojrzenia prostytutek, ale obecność Spiegelglasa przeszkadzała mu rozkoszo-
wać się tym wszystkim, siłą rzeczy on również musiał przybierać znudzoną minę.
Któregoś dnia jednak nie wytrzymał.
- Może pojechalibyśmy jeszcze raz na Montmartre? - zapytał.
- Jak sobie życzycie - odparł Spiegelglas.
Montmartre to było coś dla niego. Wesoły, ożywiony nastrój, brzdąkają gitary, grają katarynki,
malarze w bluzach przy sztalugach - na płótnach same gołe baby, a jakie piersi, jakie biodra, jakie
nogi…
Spiegelglas odnosił się do tego wszystkiego obojętnie, kobietami się nie interesował.
Sztywniak! Kiedy zauważył, że Szarok nie lubi muzeów, przestał go tam prowadzać, teraz więcej
czasu spędzali przechadzając się po bulwarach albo przesiadując w ogródkach jakichś małych przy-
tulnych kawiarenek. Spiegelglas siedział z przymkniętymi oczami, wygrzewając się na słońcu, od-
poczywał. I Szarok, siedząc pod parasolem przy wystawionym na ulicę stoliku, również odpoczy-
wał. „Paryż to najbardziej ruchliwe miasto świata, ale można w nim odpocząć jak nigdzie indziej” -
zauważył kiedyś Spiegelglas. I to była prawda. Zamówisz filiżankę kawy i możesz siedzieć choćby
dwie godziny, przeglądając gazety…
I ludzie tak właśnie robili - popijali kawę, przeglądali gazety, nikt ich nie wypraszał, w ten spo-
sób można było spędzić choćby cały dzień. Spiegelglas pogardliwie cedził przez zęby: „Rentierzy!
Odcinają kupony!” - najbardziej jego zdaniem, odpychający, pasożytniczy typ burżuja. Wyglądało
na to, że szczerze pogardza Zachodem, pokazywał Szarokowi włóczęgów - clochardów, prostytutki,
pornografię nazwał wrzodem na ciele kapitalistycznego społeczeństwa, ględził na temat nędzy i ob-
noszącego się przepychu.
Szarok nie oponował. Byłoby to bezcelowe i niebezpieczne. Ponadto nie wykluczał, że ostrożny
Spiegelglas krytykuje Zachód specjalnie ze względu na niego. A może się zwyczajnie denerwował.
To też było prawdopodobne. Kilka razy, budząc się w nocy, widział, że Spiegelglas nie śpi, stoi
przy oknie zgarbiony, wygląda na ulicę. Za dnia też chwilami tracił nad sobą panowanie. Szarok
widział jego zmrużone oczy, zaciśnięte wargi. Może rozmyślał wtedy o operacji, która nie wiado-
mo, czym się skończy, podczas kiedy oni się tu wałkonią. W takich chwilach Szarok marzył o tym,
żeby, póki jeszcze nie jest za późno, brać nogi za pas i uciekać do Moskwy.

W tydzień później znowu siedzieli na werandzie „Hotelu dla Wędrowców”.


Skoblin tym razem przybył punktualnie.
Weranda, jak zawsze o tej porze, świeciła pustkami, więc usiedli przy tym samym stoliku.
Skoblin wyjął z teczki czerwoną papierową kopertę i położył ją przed Spiegelglasem.
Spiegelglas przesunął ją w stronę Szaroka, żeby i on mógł widzieć, i otworzył.
Dokumenty były jednak sporządzone w języku niemieckim i Szarok nic nie zrozumiał. Tylko
jeden dokument - list Tuchaczewskiego, w którym była mowa o tym, że należy pozbyć się polity-
ków i zagarnąć władzę - był pisany po rosyjsku. Potem były dokumenty wypełnione kolumnami
cyfr, wszystkie opatrzone podpisem Tuchaczewskiego, prawdopodobnie pokwitowania za honoraria
otrzymywane za szpiegostwo. W teczce leżało też zdjęcie Trockiego w towarzystwie wyższych nie-
mieckich oficerów.
Spiegelglas nie zamykając teczki zapytał:
- To wszystko?
- Tak - odpowiedział Skoblin.
- To są dokumenty dotyczące Tuchaczewskiego. A gdzie reszta?
- Już panu mówiłem. Na to potrzeba co najmniej dwóch miesięcy. Taki jest termin. I nic się nie
da zmienić.
Po chwili wahania Spiegelglas powiedział:
- Dobrze. To znaczy, bardzo niedobrze. Ale widzę, że sytuacja jest bez wyjścia. Czy tak?
- Dlaczego bez wyjścia? - zaoponował Skoblin. - Dokładnie za dwa miesiące będą gotowe nas-
tępne materiały.
- No cóż, niech robią - odparł Spiegelglas chmurnie. - Datę i miejsce spotkania przekaże pan nor-
malnymi kanałami. Dokładnie za dwa miesiące, n później. A najlepiej - wcześniej.
Przyjadę ja albo pan Szarowski, możliwe również, że przyjedziemy obaj.
Rachunek leżał na stole. Spiegelglas spojrzał, wyjął portfel, położył na tacy pieniądze, zawahał
się i dołożył jeszcze kilka monet.
41

Pierwszego maja 1937 roku Stalin stał na trybunie Mauzoleum i przyjmował defiladę wojskową.
Słońce wzniosło się już ponad kopuły świątyni Wasyla Błogosławionego, oświetlając gmach
GUM-u z JEGO olbrzymim portretem na fasadzie. Było ciepło, wszystko lśniło, błyszczało, migo-
tało, grzmiały orkiestry. Jako pierwsi, ustawieni w długie, równe szeregi, przemaszerowali przez
plac Czerwony słuchacze akademii wojskowych, potem przemaszerowała piechota z bagnetami
przechylonymi do przodu, stukając kopytami o bruk przeszła konnica, za konnicą, od strony Muze-
um Historycznego, wtoczyły się na plac czołgi. JEGO armia, potężna i niezwyciężona, przez NI-
EGO uzbrojona i wyposażona. To ON uprzemysłowił, ON zrekonstruował kraj, zbudował najwi-
ększe w świecie fabryki i zakłady, przekształcił zacofaną Rosję w światowe mocarstwo.
W pewnym oddaleniu od innych dowódców stał z rękami wsuniętymi za pas Tuchaczewski.
Trzyma się na uboczu. Inni też trzymają się od niego na dystans, czują przez skórę, że jego dni są
policzone. Pogodził się z tym, że odwołano jego wyjazd do Londynu, nie protestował, nie żądał
wyjaśnień. Czyżby uwierzył Jeżowowi? Wątpliwe. Czyli że czuje się bezsilny.
Aresztowania w kolach wojskowych idą pełną parą. Oprócz Szmidta, Putny i Primakowa areszto-
wano Kuzmiczewa, przyjaciela Jakira z czasów wojny domowej, Gołubienkę, byłego komisarza 45
dywizji strzelców, którą dowodził właśnie Jakir, Sablina, komendanta ukraińskiego rejonu umoc-
nień, podwładnego Uborewicza i Korka, dowódcę korpusu Turowskiego, Hekkera i Garkawego.
Materiały przeciwko Tuchaczewskiemu już są. Aresztowani wraz z Jagodą jego najbliżsi pomoc-
nicy - Prokofiew, Gaj i Wołowicz - od razu złożyli właściwe zeznania przeciwko Tuchaczewski-
emu, ci wiedzą, co należy mówić, sami przez wiele lat wyciągali z ludzi różne bajdy, tylko Jagoda,
ten bałwan, się opiera.
Wygląda na to, że aresztowania wojskowych nie budzą w Tuchaczewskim szczególnego niepo-
koju. Przyzwyczaił się. W końcu lat dwudziestych i na początku trzydziestych armia oczyszczała
się z byłych carskich oficerów, ponad trzy tysiące osób znalazło się wtedy w obozach i na zesłaniu.
Tuchaczewski nie wystąpił w ich obronie, nie powiedział: „Ja też jestem byłym carskim oficerem.
Wobec tego wsadźcie i mnie”. A dlaczego nie powiedział?
Gdzież się podział jego oficerski, jego szlachecki honor? Gdzie jego poczucie żołnierskiego kole-
żeństwa, stanowej solidarności? Myślał, że jest na specjalnym statusie, tamci to szeregowi specj-
aliści wojskowi, a on - najwyższy dowódca, podpora armii. Nawet aresztowanie dowódcy korpusu
Putny go nie przestraszyło, uważa, że bez Putny armia się obejdzie, a bez niego się nie obejdzie.
Myli się… Bardzo się myli. Jak to się mówi: „Niezastąpionych ludzi u nas nie ma”.
Stalin lubił defilady. Lubił patrzeć na swoje wojsko. Nigdzie wykonanie zadania nie bywa tak
szybkie i dokładne jak w wojsku. Armia z samej swej natury powołana jest do tego, żeby nie roztr-
ząsać, lecz wykonywać, przysięga zwalnia żołnierza od wahań i wątpliwości, czyni go posłusznym
wykonawcą woli zwierzchnika. Niżsi rangą dowódcy wykonują wolę wyższych.
Nigdzie nie ma tak zgranego, jednolitego aparatu jak w armii. W tym kryje się siła armii, ale i jej
słabość. Wystarczy usunąć górę i cała armia staje się niezdolna do działania.
Stalin znowu obrzucił wzrokiem dowódców. Tuchaczewski stał na dawnym miejscu - palce w
dalszym ciągu wsunięte za pas. Na defiladach tak się nie stoi, a on stoi. Jest mu już wszystko jedno.
Teraz, kiedy został mu zadany główny cios ostrzegawczy, nic go już nie obchodzi. Została areszto-
wana Julia Iwanowna Kuzmina, osoba mu bliska, żona Mikołaja Mikołajewicza Kuzmina, jego
dawnego towarzysza broni, przyjaciela od serca… Kiedyś na jakimś przyjęciu ON zwrócił na nią
uwagę. Interesująca kobitka, niezwykłe oczy. Bystra, zajmuje się rzeźbą u jakiegoś Motowiłowa.
Co to za jeden ten Motowiłow? ON nigdy nie słyszał o takim rzeźbiarzu. Mąż, Kuzmin, jest od niej
starszy o dwanaście lat, a Tuchaczewski tylko o dziesięć. W dodatku przystojniak. Kobiety się w
nim kochają, wieszają się dla niego, strzelają się. A przecież ma rodzinę - żonę, córkę, sam już zac-
zął piąty krzyżyk - ale aresztowanie Kuzminy przeżywa.
I adiutanta mu aresztowano. Teraz już nie ma wątpliwości. Dlatego nie wolno zwlekać. Czy na-
dejdą materiały z Berlina, czy nie, zwlekać nie wolno. I ON nie będzie zwlekał. Niech Hitler wie,
że ze swoimi problemami ON potrafi się uporać bez niego.
Na pochodzie Tuchaczewski nie został. Odszedł, ON sam to widział. I ani razu się nie obejrzał na
trybunę, ani razu nie spojrzał na NIEGO. ON nie spuszczał z niego oka. Ani razu się nie obejrzał i
JEMU nie udało się zobaczyć jego twarzy.
Pochód dobiegł końca. Woroszyłow w swoim prywatnym mieszkaniu podejmował obiadem
wyższych dowódców, którzy brali udział w defiladzie. Wznoszono toasty. Towarzysz Stalin też
wzniósł kielich. Pokrótce nakreślił sytuację wewnętrzną w kraju, wspomniał o szkodnictwie i szpi-
egostwie we Wszystkich dziedzinach życia, w tym również w armii.
- Wrogowie zostaną zdemaskowani - powiedział. - Partia zetrze ich na proch. Wznoszę ten toast
za tych, którzy, zachowując wierność wobec narodu i partii, zajmą należne im miejsce przy naszym
stole w rocznicę Rewolucji Październikowej.
Toastu towarzysza Stalina wysłuchano w zupełnym milczeniu. Nie każdy z obecnych był pewien,
czy za pół roku znajdzie się przy tym stole.

Po święcie pierwszomajowym Stalin osobiście zajął się sprawami wojskowych.


Przerzucił kartki swojego ogromnego kalendarza. Miesiąc. Ze wszystkim trzeba uporać się w cią-
gu miesiąca. Na pierwszego czerwca wszystko ma być gotowe. Teraz Jeżow codziennie przywoził
mu protokoły przesłuchań. Stalin poprawiał je, Jeżow wracał do więzienia, więźniowie podpisywali
poprawione protokoły, Jeżow znowu przyjeżdżał do Stalina.
Dowódca korpusu Primakow przez dziewięć miesięcy odmawiał złożenia zeznań.
Ósmego marca ubrano go w mundur bez dystynkcji i bez orderów, zwrócono mu okulary, przy-
wieziono na Kreml i wprowadzono do gabinetu Stalina, gdzie siedział już Woroszyłow, Mołotow i
Jeżow.
Na stole przed Stalinem leżały listy, które Primakow pisał do niego z więzienia.
Stalin wskazał na nie.
- Przeczytałem wasze listy - powiedział. - Twierdzicie w nich, że w tysiąc dziewięćset dwudzi-
estym ósmym roku uczciwie zerwaliście z trockistowską opozycją i później nie utrzymywaliście z
nią kontaktów.
- Tak, to prawda - potwierdził Primakow.
- Nawet tu, na Biurze Politycznym, nie przestajecie oszukiwać partii - powiedział Stalin. - Dys-
ponujemy niezbitymi dowodami, że mieliście powiązania z takimi trockistami, jak Drejcer, Szmidt,
Putna i inni. Partia dysponuje ponadto niezbitymi danymi o spisku w armii, o spisku przeciwko to-
warzyszowi Woroszyłowowi. Dyskutowaliście nad usunięciem Woroszyłowa i zastąpieniem go
przez Jakira, to też jest nam wiadome.
Zwrócił się do pozostałych członków Biura Politycznego.
- Primakow jest tchórzem, wypieranie się w takiej sprawie jest tchórzostwem. Pomyliliśmy się.
Primakow nie zasługuje na to, żeby kierownictwo partii prowadziło z nim rozmowy. On nie rozu-
mie języka partyjnego, no cóż, niech wobec tego rozmawiają z nim sędziowie śledczy swoim języ-
kiem. Zabierzcie go.
Primakowa wyprowadzono, wepchnięto do samochodu i słonecznymi, odświętnymi, tłocznymi
ulicami Moskwy zawieziono do więzienia, wprowadzono do celi, zabrano okulary, kazano zdjąć
mundur i włożyć na powrót cuchnące łachy.
- Zostawcie mi okulary - poprosił Primakow - dajcie mi papier i atrament. Chcę napisać podanie
do towarzysza Jeżowa.
Zostawiono mu okulary, przyniesiono papier, atrament, obsadkę.
Primakow napisał: „Przez dziewięć miesięcy wypierałem się w śledztwie związków z trockis-
towską kontrrewolucyjną organizacją. W tym zaprzaństwie posunąłem się tak daleko, że nawet na
Politbiurze w obecności towarzysza Stalina nie przestałem się wypierać i na wszelkie sposoby usi-
łowałem pomniejszyć swoją winę. Towarzysz Stalin powiedział wprost:»Primakow to tchórz, wypi-
eranie się w takiej sprawie to zwyczajne tchórzostwo«. I miał rację. Z mojej strony było to tchór-
zostwo i fałszywy wstyd. Niniejszym oświadczam, że po powrocie z Japonii w r. 1930 nawiązałem
łączność z Drejcerem, za pośrednictwem Drejcera i Putny z Mroczkowskim i rozpocząłem działal-
ność trockistowską, o której złożę wyczerpujące zeznania”.
Oddał podanie, spuścił pryczę i położył się. Koniec. Dzisiaj nie będą go już bić.
Jeżow natychmiast zadzwonił do Stalina i przeczytał mu oświadczenie Primakowa.
- Niech się zdemaskuje do końca - powiedział Stalin.
Dziesiątego maja Tuchaczewskiego usunięto ze stanowiska zastępcy komisarza obrony i miano-
wano naczelnikiem Kujbyszewskiego Okręgu Wojskowego, a Jakira przeniesiono z Kijowa do Le-
ningradu.
Dwunastego maja zjawił się Jeżow i położył na stole Stalina czerwoną teczkę z dokumentami
otrzymanymi z Niemiec.
- W porządku - powiedział Stalin. - Możecie odejść. Przejrzę.
Po wyjściu Jeżowa Stalin nie od razu otworzył teczkę. Tak długo na nią czekał, że może jeszcze
poczekać kilka minut. Teczka leżała przed nim na stole, ciemnoczerwona, okazała.
Rzeczywiście, długo na nią czekał, ale teraz był spokojny, nawet obojętny.
Wszystko się wypaliło. Dobre wyrażenie: wskutek długiego wyczekiwania wszystko się w nim
wypaliło. Poza tym ON SAM, bez pomocy Hitlera, rozwiązał swój problem. Ale popatrzeć nie za-
wadzi.
Otworzył teczkę. Leżało w niej kilka dokumentów - około trzydziestu stron. Pod dokumentami
leżała tekturowa teczka z tłumaczeniami niemieckich tekstów na rosyjski i fotografia Trockiego w
towarzystwie wysokich niemieckich szarż.
Połowę dossier zajmował list Tuchaczewskiego. To był dokument podstawowy. Na liście widni-
ała pieczęć Abwehry „Ściśle tajne” i opatrzony podpisem Hitlera rozkaz wzięcia pod obserwację
generałów, z którymi korespondował Tuchaczewski. Oryginalny podpis Hitlera czy podrobiony -
tego ON nie wiedział. Wziął list Tuchaczewskiego i uważnie go przeczytał: charakter pisma Tucha-
czewskiego i jego podpis, jego styl. Sens listu sprowadzał się do tego, ze rosyjscy i niemieccy gene-
rałowie powinni się między sobą porozumieć, zagarnąć władzę w państwie i obalić władzę polity-
ków.
Wszystko to, rzecz jasna, falsyfikat, ale falsyfikat wysokiej klasy. Niemcy potrafią to robić fa-
chowo. No i mieli z czego kopiować. Nie brak im oryginalnych listów Tuchaczewskiego pisanych
w latach dwudziestych, w okresie rosyjsko-niemieckiej współpracy.
Specjalnie przeczytał sobie całą korespondencję z Niemcami z tamtego okresu.
Listy pisał Tuchaczewski, zatwierdzało je Politbiuro. Ten list został sfabrykowany dokładnie na
wzór tamtych: taka sama dwuznaczność, jako że dotyczył tajnej współpracy, i zawoalowany sens,
żeby, jeśli list dostanie się w niepowołane ręce, trudno go było rozgryźć. Dajmy na to, umowę o
wymianie informacji można przedstawić jako umowę o wymianie informacji szpiegowskich albo
normalnych informacji wojskowo-przemysłowych. Oj, ci Niemcy! Każdą literkę podrobili, każdy
przecineczek, ale pierwszy lepszy ekspert z łatwością udowodni, że wszystko to zostało skopiowane
z umów z lat dwudziestych. A przecież żyjemy w latach trzydziestych!
Poza tym w dokumentach przewija się tylko nazwisko Tuchaczewskiego. A gdzie Jakir, Ubore-
wicz, Kork? I po co wplątali w to ambasadora Surica? Jaki to ma sens?
Czyżby chcieli za jednym zamachem utrącić jakiegoś Żydka? A zdjęcie Trockiego? Oczywiście,
można je wyrzucić, ale jak to świadczy o randze niemieckiego wywiadu?
I co najważniejsze, swoich generałów Hitler nie wystawia na strzał. Jakiś stetryczały von Sekt,
kto się nim interesuje? Nie chce Hitler kłócić się z generalicją!
Publikując ten jednoznaczny dokument, popadnie w zależność od Hitlera. Hitler w każdej chwili
może oświadczyć, że to jest falsyfikat sfabrykowany przez gestapo, a jego podpis podrobiony, może
ich nawet ukarać i oznajmić całemu światu, że towarzysz Stalin odkrył spisek, którego nie było,
wymordował Bogu ducha winnych dowódców. Będzie to tym bardziej przekonujące, że swoich ge-
nerałów Hitler palcem nie ruszył, z czego wynika, że żadne takie powiązania nigdy nie istniały, o
żadnej zdradzie mowy nie było. Hitler dysponuje dowodami sfabrykowania tego falsyfikatu i gdyby
zechciał go kiedyś szantażować, zyskałby w przyszłych pertraktacjach przewagę. Nie, na to go Hit-
ler nie złapie, ON Hitlerowi pokaże, że z NIM tak postępować nie wolno, ON obejdzie się bez tego
falsyfikatu. Obchodził się dotąd, obejdzie się i teraz. Ogłoszenie dokumentów stworzyłoby niebez-
pieczny precedens. Powstałoby pytanie: a dlaczego nie było żadnych dokumentów na poprzednich
procesach? Przez Feuchtwangera wytłumaczył światu, że radzieckiemu narodowi nie są potrzebne
papierki, że wystarczy mu przyznanie się do winy, po cóż tera z miałby się posługiwać papierkami?
Bo teraz je ma, a przedtem nie miał? To stawia pod znakiem zapytania nie tylko dawne, ale i przy-
szłe procesy, bo w przyszłości też nie będzie się przedstawiać dokumentów.
Została opracowana określona metoda procesu - przyznanie się do winy oskarżonych. Ta metoda
się sprawdziła. Po co z niej rezygnować?
Z doświadczenia poprzednich procesów wynika, że wszelkie konkretne twierdzenia o powiązani-
ach z zagranicą są niebezpieczne. Wspomnieli o hotelu „Bristol” w Kopenhadze i okazało się, że ta-
kiego hotelu w Kopenhadze nie ma. Powiedzieli, że Piatakow latał samolotem do Oslo i okazało
się, że żadne samoloty tam wtedy nie lądowały.
Te akta mogą sobie poleżeć. Jeśli Hitlerowi wpadnie do głowy oddać pod sąd swoich generałów,
niech sam opublikuje te dokumenty. A my je wtedy przedrukujemy w swoich gazetach jako potwi-
erdzenie, jako jeszcze jeden dowód winy Tuchaczewskiego i jego kompanów.
Trzynastego maja z aktami zapoznano przebywających w Moskwie członków Politbiura, wszyst-
kich oprócz Rudzutaka. Rudzutakowi ON nie dowierzał. ON uprzedził ponadto, że o istnieniu do-
kumentów nie powinien się dowiedzieć nikt więcej, że nie zostaną one podane do publicznej wiado-
mości ani na radzie wojskowej, ani na procesie. Dlaczego? Bo podanie do wiadomości publicznej
tych dokumentów mogłoby osłabić naszą pozycję w pertraktacjach z Anglią i Francją, podrywając
wiarę tych państw w konsolidację i potęgę Armii Czerwonej.
Członkowie Biura Politycznego poparli stanowisko towarzysza Stalina. Wszyscy zgodzili się też
z tym, że Tuchaczewskiego i jego popleczników należy oddać pod sąd wojskowy i rozstrzelać.
Możliwe, że w czyjejś głowie zrodziła się wątpliwość, dlaczego opublikowanie dokumentów do-
wodzących zdrady Tuchaczewskiego miałoby poderwać wiarę Francji i Anglii w potęgę Armii
Czerwonej, a rozstrzelanie Tuchaczewskiego za zdradę - nie. Ale nikt takiej wątpliwości nie wyra-
ził głośno. Zresztą może nikomu nie przyszła ona do głowy.
Pożegnawszy członków Biura Politycznego Stalin schował czerwoną teczkę w swojej osobistej
kasie pancernej i kazał Poskriebyszewowi wezwać Tuchaczewskiego.

42

Nieznajomi ludzie wstawili do pokoju Warii szafę na książki, starą już, ale z całymi szybami, po-
tem przynieśli od Michaiła Juriewicza cztery duże kosze z czasopismami „Mir Iskusstwa”, „Apol-
lon”, „Wiesy”, „Zołotoje Runo”. Przynieśli też albumy z rycinami Benois, Somowa, Dobużyński-
ego, Baksta, Sierowa, Lanceraya, Ostroumowej-Lebiediewej i Wrubla, a także tomiki poetów ak-
meistów: Achmatowej, Gumiłowa, Gorodeckiego, Kuźmina, Mandelsztama i symbolistów - Błoka,
Biełego, Wiaczesława Iwanowa, Fiodora Sołoguba i kilku symbolistów francuskich: Artura Rimba-
ud, Mallarmego, Verlaine’a.
Waria ułożyła to wszystko na półkach, sprzątnęła w pokoju i poszła do Sofii Aleksandrowny.
Rzuciła się na kanapę i westchnęła ciężko:
- Ale się zmachałam!
- A co takiego robiłaś? Przecież miałaś wolny dzień.
- Porządkowałam książki i czasopisma, które przysłał mi Michaił Juriewicz.
Sofia Aleksandrowna popatrzyła na nią, wyraźnie zaskoczona.
- Dlaczego pani tak na mnie patrzy? Czy coś się stało?
- Michaił Juriewicz dał ci swoje książki? Saszy też podarował książki.
- Jak to?
- Powiedział: przydadzą mu się, kiedy wróci.
- I dużo mu dał tych książek?
- Zajrzyj do szafy.
Waria otworzyła szafę. Były tam wszystkie książki serii „Academia”, poczynając od edycji z lat
dwudziestych. Seria „Zagadnienia poetyki”: Żirmunski, Tomaszewski, Ejchenbaum, Tynianow,
Gukowski, Winogradów. Oprócz Tynianowa i Winogradowa Waria nikogo z nich nie znała, nie
czytała. Serie literackich i teatralnych pamiętników, wybory utworów Henriego de Regnier, Jules’a
Romains, Marcela Prousta, Hoffmanna; seria „Arcydzieła literatury światowej”.
Te książki, wydane w pięknej szacie graficznej, Waria widziała u Michaiła Juriewicza. Dwie pół-
ki były wypełnione książkami z dziedziny historii… Dlaczego on to wszystko oddał? Co oznaczał
ten gest, co się za nim kryje? Czyżby się spodziewał rewizji, aresztowania? Ale w tych książkach
nie ma nic nieprawomyślnego. Zwłaszcza że zostały z nich wyrwane kartki ze wstępem „wrogów
ludu”. Dziwne to wszystko, dziwne i niepokojące.
- Czy Michaił Juriewicz jest teraz u siebie?
- Palto wisi na wieszaku, to chyba jest.
Waria zapukała do jego drzwi.
- Tak, tak, proszę - dobiegł ją głos Michaiła Juriewicza.
Michaił Juriewicz leżał na kozetce w ubraniu, na widok Warii podniósł się, znalazł na stoliku
pince-nez, wsunął nogi w kapcie.
- Źle się pan czuje?
- Nie, nie, skądże, tak po prostu się położyłem - wstał, poprawił koc, niezręcznie, nie trafiając w
rękawy, włożył bonżurkę.
Waria uważnie rozejrzała się po pokoju - bez książek, z pustymi półkami, wyglądał teraz na nie
zamieszkany.
Michaił Juriewicz usiadł przy stole, gestem poprosił Warię, żeby zrobiła to samo.
Waria usadowiła się w fotelu i patrząc na Michaiła Juriewicza zapytała:
- Czy coś się stało?
- Dlaczego pani tak myśli? - odpowiedział nie podnosząc oczu.
- Michaile Juriewiczu, coś się jednak musiało wydarzyć - powtórzyła Waria z naciskiem.
- Kochana Wariu, co mnie się może przydarzyć? Co też pani przychodzi do głowy?
- Dlaczego pan rozdaje bibliotekę? Saszy też pan podarował książki.
- Sasza interesuje się historią francuskiej rewolucji, nawet na zesłaniu coś tam pisał, mówiła mi
Sofia Aleksandrowna. Sasza to bardzo zdolny chłopak, dlatego oddałem mu książki z dziedziny his-
torii. Niech czyta i pani też niech czyta… Kiedyś będzie mnie pani wspominać… Był sobie taki
stary dziwak, własnych książek nie udało mu się napisać, to zbierał cudze i podarował nam.
Waria przeszła się po pokoju, przystanęła przed Michaiłem Juriewiczem.
- Niech mi pan powie prawdę, jest pan poważnie chory?
Pokręcił głową przecząco.
- Nie, nie jestem chory.
- Ma pan kłopoty w pracy? W związku ze spisem?
Wzruszył lewym ramieniem, zawsze poruszał tylko lewym ramieniem.
- A kto ich nie ma, Warieńko?
- Wszyscy mają kłopoty, to prawda - podchwyciła Waria. - Wszyscy są poirytowani, źli, obojętni
na cudze nieszczęścia, kopią pod sobą nawzajem dołki, niektórzy nawet cieszą się z cudzego ni-
eszczęścia: „Wsadzili go, no i dobrze, po co prowadził wrogą robotę, szkodnik!” Niech aresztują,
niech rozstrzeliwują! Okropność!
- Niestety - Michaił Juriewicz mówił dziwnie beznamiętnie, nie patrząc na Warię, jakby mówił
do siebie. - Niestety, kiedy zapomina się o celach rewolucji, pozostaje tylko przemoc, która prze-
kształca się w terror i domaga się coraz to nowych ofiar. - Podniósł wreszcie oczy na Warię. - Nasz
dialog zmienił się w monolog. Widzi pani, starzy ludzie robią się gadatliwi.
- Ja nie chcę, żeby pan uważał się za staruszka.
- Zgubiłem myśl. Stałem się roztargniony, wszystko zapominam.
- Mówił pan, że terror zbiera coraz to nowe ofiary.
- Tak, tak, rzeczywiście. Idealiści wierzą, że terrorem można coś zbudować, korzystają z tego
różni łajdacy, dranie, którzy wprowadzają terror, potem zaczynają go stosować wobec samych ide-
alistów, niszczą ich, przyswajają sobie eh hasła. Przelewając krew nie można zbudować szczęśliwe-
go i sprawiedliwego społeczeństwa. To wszystko, Warieńko. Żyjemy, niestety, w takich czasach,
stąd wszystkie te kłopoty, u jednych mniejsze, u innych większe.
- A czy rewolucja w ogóle była potrzebna?
- Hm - Michaił Juriewicz uniósł lewe ramię. - Nie można stawiać sprawy w ten sposób. Rewolu-
cja to żywioł, ale rewolucja wyłania z siebie przywódców, którzy we właściwym czasie powinni ją
skierować na tory pokojowych reform, skończyć z przemocą. Niestety, przywódcy nie zawsze do-
rastają do poziomu tych zadań. Leninowi też można wiele zarzucić. Od wybuchu rewolucji do poc-
zątków roku dwudziestego trzeciego kraj stracił co najmniej osiem milionów ludzi. Chociaż już w
dwudziestym pierwszym roku Lenin zrozumiał, że przemocą nowego państwa zbudować się nie da,
i wytyczył nowy kierunek rozwoju. Ale Lenin umarł, przyszedł Stalin.
Michaił Juriewicz umilkł. Nigdy jeszcze nie rozmawiał z nią tak szczerze. Zawsze był powściąg-
liwy, a tu nagle taka szczerość, przy tym nie zastrzega się, jak to zwykle robił, że to rozmowa tylko
między nimi, a poza tym cicho, sza. Co się z nim dzieje?
Warię nagle jakby olśniło.
- Michaile Juriewiczu, zaczynam się domyślać, o co chodzi. Pan chce wyjechać z Moskwy?
Michaił Juriewicz zawahał się.
- Ta-ak, w pewnym sensie.
- Powiem panu coś w sekrecie, wie o tym tylko Sofia Aleksandrowna i nikt poza tym. W szkole,
gdzie uczyła moja siostra, zaczęła się nasza zwykła historia: komisje, komitet rejonowy, aresztowali
dyrektora szkoły. Tego wieczoru zmusiłam moją siostrę, żeby wyjechała na Daleki Wschód, i w ten
sposób się uratowała. Tak że pan postępuje słusznie. Ale ja nie zapytałam o to z ciekawości, wiem,
że o takich sprawach się nie mówi. Po prostu pomyślałam, że mogłabym panu pomóc. Samemu
trudno się panu będzie spakować, a ja potrafię to robić. Mogę panu nawet kupić bilet na pociąg. Ja
sama wyniosę walizki i spotkamy się w metrze, z siostrą też tak zrobiłyśmy.
- Dziękuję, Warieńko, dziękuję, moja złota, jestem bardzo wzruszony pani dobrocią. Przeglądała
pani czasopisma, które pani przysłałem? - zmienił nagle temat.
- Tak, przejrzałam niektóre, ale oczywiście nie wszystkie.
- No, to niech pani sobie przegląda, czasu ma pani dużo.

43

Gdyby pierwszego maja na placu Czerwonym Tuchaczewski obejrzał się na trybunę, gdyby ON
zobaczył wtedy jego twarz, być może nie wzywałby go teraz do siebie. Ale Tuchaczewski się nie
obejrzał i ON nie zobaczył jego twarzy. Ale ON nie jest katem. ON nie patrzy na plecy, tylko w
twarz. I teraz ON po raz ostatni spojrzy Tuchaczewskiemu w oczy, żeby zobaczyć, czy Tuchac-
zewski wie, że zbliża się jego koniec, czy rozumie, że nie ma już dla niego ratunku, czy też jeszcze
się tego nie domyśla. A potem ten człowiek przestanie dla niego istnieć, obojętne, czy zostanie mu
jeszcze godzina życia, dzień, tydzień czy miesiąc.
ON nigdy nie ogłaszał wyroku. Wręcz przeciwnie. ON ukrywał wyrok, chociaż sam go wydawał.
ON uspokajał. Czasami robił to, żeby uśpić czujność, ale w przypadku Tuchaczewskiego ten motyw
odpadał. Tuchaczewski przestał być niebezpieczny.
Siedzi w komisariacie, przekazuje sprawy, za tydzień wyjedzie do Kujbyszewa, tam zostanie
aresztowany. Żadnych sygnałów o kontaktach Tuchaczewskiego z innymi dowódcami nie ma.
Ucieczka za granicę nie wchodzi w rachubę: znany jest każdy jego krok, wszystkie lotniska zna-
jdują się pod kontrolą. Nie zdoła się z nikim porozumieć, nigdzie nie ucieknie.
I mimo to ON musi go zobaczyć, popatrzeć mu w oczy i w ten sposób obudzić w nim nadzieję.
Bardzo możliwe, że gdzieś tam jeszcze siedzi w nim kapłan. No cóż… Obiecać człowiekowi przed-
łużenie życia na ziemi jest uczynkiem bardziej miłosiernym, niż obiecywanie mu życia za grobem.
Chociaż, rzecz jasna, ON nie jest kapłanem i miłosierdziem się nie kieruje.
Miłosierdzie nie jest kategorią polityczną, miłosierdzie należy do leksykonu damulek z to-
warzystwa dobroczynności. ON chce na własne oczy zobaczyć powalonego wroga, póki ten jeszcze
żyje.
I nadzieję da mu nie dlatego, że powoduje nim miłosierdzie, lecz po to, żeby do końca pozosta-
wał w nieświadomości, żeby do końca czepiał się życia. Człowiek, który pogodził się z myślą o ni-
echybnej śmierci, jest już obojętny na sprawy doczesne, nieczuły na oddziaływanie, ale na człowi-
eka, w którym tli się nadzieja, można jeszcze oddziaływać. Niechaj Tuchaczewski się zadręcza, ni-
ech się gryzie do ostatniego tchu.
Tuchaczewski wszedł do gabinetu. Zachowywał się jak zawsze z godnością, skłonił się lekko i
chociaż usiadł na krześle, wskazanym przez Stalina, zrobił to tak, jakby właśnie na tym krześle za-
mierzał usiąść. Wypielęgnowany, wyniosły jaśnie pan o arystokratycznych rysach twarzy, jaśnie
pan w każdym calu. Taki Szaposznikow, także carski oficer i nie jakiś tam porucznik, jak Tuchac-
zewski, ale pułkownik carskiej armii, a zachowuje się skromnie, jest uprzedzająco grzeczny, wie, z
kim ma do czynienia. Nie pretenduje, jak Tuchaczewski, do roli „bohatera wojny domowej”, czoło-
wego zwycięzcy Kołczaka, Denikina, Antenowa, poskromiciela kronsztadzkiego buntu, nie preten-
duje do roli człowieka, który omal nie dokonał rewolucji światowej, gdyby towarzysz Stalin nie
przeszkodził mu wziąć Warszawy.
- Nie gniewacie się z powodu przeniesienia do Kujbyszewa? - zapytał Stalin.
- Jestem gotów służyć wszędzie, gdzie mi każą, ale przyczyna przeniesienia nie jest mi znana.
- Towarzysz Woroszyłow was nie poinformował?
- Nie.
- Dlaczego nie zażądaliście od niego wyjaśnień?
Tuchaczewski spojrzał na NIEGO, wzrok miał zupełnie spokojny, ale gdzieś w jego głębi Stalin
wyczuł drwinę.
- Do mnie należy wykonywanie rozkazów. Kazano mi przekazać sprawy więc robię to.
Stalin siedział przymknąwszy oczy. Potem podniósł je na Tuchaczewskiego.
- Partia nie ma do was pretensji. Partia zawsze wam ufała i teraz też wam ufa. Ale przecież wid-
zicie, jaka jest sytuacja w kraju. Sytuacja ta jest wywołana zaostrzeniem się wewnętrznej walki po-
litycznej. Wzmógł się opór wrogich elementów, ale wzmogła się też czujność ludzi radzieckich.
Zdarza się, że ludzie radzieccy przejawiają nadmierną czujność, rodzi się podejrzliwość. Podobne
zjawiska obserwujemy niestety również w armii. To oczywiście niedobrze, chociaż ludzi można
zrozumieć, procesy Zinowiewa - Kamieniewa i Piatakowa - Radka zaogniły atmosferę. W takich
okolicznościach aresztowano waszą bliską znajomą, Julię Kuzminę…
Zamilkł.
- Julia Kuzmina - oświadczył Tuchaczewski - jest żoną Mikołaja Kuzmina, zapewne go znacie,
należy do partii od tysiąc dziewięćset trzeciego roku, były komisarz frontu południowozachodni-
ego, delegat na X Zjazd Partii, brał udział w zdławieniu buntu kronsztadzkiego, nigdy nie należał
do żadnej opozycji.
- Kim jest towarzysz Kuzmin, my wiemy - przerwał mu Stalin. - KC znane są zasługi Kuzmina.
Ale aresztowano Julię Kuzminę, waszą, powtarzam, waszą dobrą znajomą. Na ten temat chodzą
różne słuchy, drobnomieszczańskie pogaduszki, babskie plotki. Te rozmowy, te plotki trzeba uciąć.
Musimy chronić autorytet naszych wojskowych dowódców. Autorytet naszych wojskowych do-
wódców to autorytet armii. Dlatego Politbiuro uznało za celowe przeniesienie was do Kujbyszewa.
Niech rozmowy przycichną, niech NKWD wyjaśni sprawę Kuzminy, a przy okazji sprawę waszego
adiutanta, jego też przecież aresztowano.
Tuchaczewski milczał.
Nie czekając na odpowiedź Stalin ciągnął:
- Aresztowani w związku z procesami Zinowiewa i Piatakowa dowódcy korpusów Putna i Prima-
kow składają dziwne zeznania.
Tuchaczewski wciąż milczał.
- Napomknąłem o Putnie i Primakowie w związku z ich dawnymi trockistowskimi powiązaniami,
których, jak się okazało, nie zerwali. Was to oczywiście nie dotyczy, chociaż niewątpliwie kompli-
kuje ogólną atmosferę w armii. Dlatego, powtarzam, Politbiuro uznało za konieczne dokonanie w
armii pewnych przesunięć, żeby uciąć różne bzdurne słuchy i nie dopuścić do ich rozpowszechni-
ania. Jak tylko sytuacja się wyklaruje i plotki przycichną, wrócicie do Moskwy. Poza tym sądzę, że
wasz pobyt w terenie, choć krótkotrwały, możecie wykorzystać dla skontrolowania uzbrojenia, któ-
re produkuje się na wasze żądanie. Co o tym sądzicie?
- Będę pracował tam, gdzie pośle mnie partia.
Uchylił się od odpowiedzi.
Stalin wstał, wyszedł zza stołu, wyciągnął rękę.
- Życzę wam powodzenia. Tuchaczewski trzasnął obcasami.
- Dziękuję, towarzyszu Stalin.
I dodał z naciskiem:
- Do zobaczenia.
Dał MU do zrozumienia, że nie liczy na ponowne spotkanie. I słusznie.
Stalin zatelefonował do Jeżowa i nakazał, żeby najpóźniej do piętnastego złożył mu wyczerpuj-
ące zeznania Primakowa i Putny.
Tej samej nocy Primakow zeznał, że trockiści chcieli Woroszyłowa zastąpić Jakirem i bardzo
możliwe, że Jakir wypełnia jakieś poufne, nikomu nie znane zadanie Trockiego.
Przeczytawszy zeznania Primakowa Jeżow wpadł w furię. Wystrychnął go na dudka ten szubra-
wiec, próbuje zamazać obraz! Co to znaczy „nie znane nikomu zadania Trockiego”?!
Jeżow wezwał do siebie śledczego Awsiejewicza i w obecności Leplewskiego, szefa wydziału
specjalnego, wymachując przed nosem Awsiejewicza protokołem przesłuchania, wrzasnął, że może
się tym papierkiem podetrzeć.
- Pytam się was, jak kogo dobrego: co to znaczy „nie znane nikomu zadania Trockiego”?! Przy-
prowadzić tu Primakowa, sam z nim porozmawiam!
- W tej chwili to niemożliwe - odparł Awsiejewicz. - Primakow odpoczywa w celi.
- Gdzie jest Putna? - zwrócił się Jeżow do Leplewskiego.
- Przed godziną przywieźli go z butyrskiego szpitala. Jest tutaj.
- Dawać go tu!
Wprowadzono Putnę. To już nie był ten sam Putna. Butyrki to nie Anglia. Blady jak ściana, jakiś
wyliniały, ze sterczącymi uszami, bez śladu dyplomatycznego poloru; jak był chłopem, tak nim po-
został.
- No co? - cichym głosem, naśladując Stalina, powiedział Jeżow. - Będziesz się wypierał?
Putna milczał.
- Nie chce mówić - skonstatował Jeżow, na co Awsiejewicz błyskawicznie złapał Putnę za rami-
ona… Awsiejewicz potrafił bić, wiedział, jak się do tego zabrać. A mimo to zmarudzili do szóstej
rano.
Jeżowowi znudziło się już na to patrzeć. Wstał z krzesła i sam przystąpił do dzieła: zapalał papi-
erosa i zaraz gasił go na gołym ciele Putny. Zużył w ten sposób prawie całą paczkę, nim wreszcie
Putna, półprzytomny, podpisał zeznanie, że Tuchaczewski, Jakir i Feldman należeli do „antyradzi-
eckiej wojskowej organizacji trockistowskiej”.
Jeżow wrócił do swojego gabinetu o wpół do siódmej i przysiadł na kanapie w pokoiku za gabi-
netem. Ostatnio Stalin przyjeżdżał na Kreml wcześnie, o dwunastej, a czasem nawet o jedenastej, i
Mikołajowi Iwanowiczowi wypadało być na miejscu.
Na stole stały wina, koniak, świeże zakąski. Mikołaj Iwanowicz wypił kieliszek wódki, zakąsił
marynowanym ogórkiem, świetne ogórki, nieżyńskie, wypił drugi kieliszek, odłamał kawałek fran-
cuza, posmarował masłem, na to położył łyżkę kawioru. Gotowych kanapek nie pozwalał sobie
przynosić, wyglądają nieapetycznie, jak w byle jakim bufecie.

Mikołaj Iwanowicz już od kilku dni nie był w domu. Trwały nie kończące się, całodobowe prze-
słuchania wojskowych, terminy były niesamowite: w ciągu dwóch, trzech tygodni należało przygo-
tować proces, wprawdzie zamknięty, ale z zeznaniami napisanymi własnoręcznie przez pod-
sądnych. Takie krótkie terminy nie pozwalały na zastosowanie normalnych metod oddziaływania:
konwejera, karceru z wodą i szczurami, głodu, pragnienia, bezsenności, nacisku psychologicznego,
groźby rozprawienia się z członkami rodziny. Wszystko to wymaga czasu, a czasu nie było. Dlate-
go musieli się uciekać do metod specjalnych. Zezwolenie mieli. Kiedy Mikołaj Iwanowicz w ost-
rożnej, delikatnej formie napomknął o tym towarzyszowi Stalinowi, ten spojrzał na niego ciężkim
wzrokiem i powiedział:
- Jeśli robisz, to się nie bój, a jeśli się boisz, to nie rób!
- Jasne - odparł Jeżow. - Ale trzeba się liczyć z tym, że muszą stanąć przed sądem w przyzwo-
itym, że tak powiem, stanie… Jak to się mówi, siedem razy przymierz, nim raz odetniesz…
- Ale uciąć trzeba koniecznie - przerwał mu Stalin. - W tym powiedzonku najważniejsze jest sło-
wo „odetnij”. Mierzy się właśnie w tym celu, żeby odciąć!
Było to wyraźne zezwolenie na stosowanie metod wyjątkowych.
- Tak, tak - westchnął Mikołaj Iwanowicz z ulgą.
Co do tego, że Tuchaczewski, Jakir i cała reszta również będą stawać okoniem i wypierać się
swojej przynależności do spisku, Mikołaj Iwanowicz nie miał wątpliwości. Tak więc, myślał, trzeba
będzie zastosować jak najsurowsze metody, według wyższej kategorii.
Powiedzmy, „jaskółkę”. Kładzie się takiego…syna na brzuchu, wiąże mu się ręce i nogi, do ust
wkłada się środek długiego ręcznika, jak wędzidło koniowi, końce przerzucone przez plecy przywi-
ązuje się do nóg i zaciąga tak, żeby pięty dotykały potylicy. I trzyma się go tak, coraz bardziej zaci-
ągając, aż kręgosłup zacznie trzeszczeć. Albo „siodło Frinowskiego” - od nazwiska jego zastępcy,
który tę metodę wymyślił, chociaż szczególnej wyobraźni to nie wymagało: sadza się podsądnego
gołym tyłkiem na dwóch elektrycznych płytkach i trzyma się go tak długo, aż zacznie się rozchod-
zić swąd przypalonego ciała. No a tym najbardziej upartym szubrawcom można „rozgniatać jaja”.
Gołego faceta powala się na wznak na podłogę, rozsuwa mu się ręce i nogi, w operacji bierze udział
pięciu chłopa, dwóch siada mu na nogach, dwóch na rękach, a piąty powoli końcem buta zaczyna
nadeptywać na organa płciowe. Czegoś takiego nie wytrzymał dotąd nikt! Ale to jednak metoda
ryzykowna, ciut przedobrzysz i koniec, już go do sądu nie dowleczesz.
Przy podpalaniu zapałką włosów w uszach też trzeba znać miarę, uszy mogą się pokryć bąblami,
trzeba bandażować głowę i w rezultacie taki facet też nie nadaje się już do niczego.
Mikołaj Iwanowicz sam musiał wszystkiego doglądać, żeby nie przedobrzyli.
Dlatego często nocował we własnym gabinecie.
Zresztą do domu się nie spieszył. Rodzinę diabli wzięli. A przecież tak się starał, tak się o nią
troszczył. Dzieci nie mieli, więc adoptowali Nataszkę. Cudne dziecko, bialutka, milutka, rano włazi
im do łóżka, całuje, ściska, tuli się, no i niech się cieszy, póki malutka. I te dzieci, których pozbawił
rodziców, też powinny się cieszyć, że są w domach dziecka. Wyrosną pod cudzymi nazwiskami,
będą żyć jak normalni radzieccy obywatele. A na innych pozostanie piętno: „córka albo syn wroga
ludu”, i czeka ich ten sam los, co rodziców, niech podziękują swoim krewnym, że ich „uratowali”
przed domem dziecka. A w ogóle co komu sądzone, to go nie minie.
Nataszka miała szczęście, wzięli ją z domu dziecka. A teraz, kiedy rodzina się rozpadła, i z nią
nie wiadomo, co będzie.
On też był przybranym dzieckiem, wychowywał się w prostej robotniczej rodzinie, wcześnie zac-
zął pracować, w siedemnastym roku jako dwudziestodwuletni chłopiec wstąpił do partii.
Młodzi robotnicy prawie wszyscy szli za bolszewikami. Za mienszewikami i eserami poszli bla-
gierzy, gaduły, domorośli filozofowie, zgnili inteligenci. U bolszewików wszystko było proste i jas-
ne. Świat dzielił się na swoich i obcych. Obcych trzeba niszczyć, swoich się trzymać.
I dyscyplina - kazali, to rób, nie zastanawiaj się, oni już za ciebie pomyśleli.
Będąc małego wzrostu, Mikołaj Iwanowicz i na trybunie, i w szeregu, i w tłumie wyglądał jak
karzeł, każdy, kto stał obok, patrzył na niego z góry. W młodości ładnie śpiewał - supertenor, jak
mówili o nim koledzy. Trafił nawet do profesorki z Piotrogrodu. Wyniosła gnida! Wysłuchała go i
oświadczyła: „Masz głos, ale nie masz szkoły. Tę przeszkodę można jednak pokonać. Przeszkodą
nie do pokonania jest twój niski wzrost. W operze każda partnerka będzie cię przewyższać o głowę.
Śpiewaj jako amator, śpiewaj w chórze, tam jest twoje miejsce”.
Swoje miejsce znalazł sobie sam, i to nie na scenie, nie w chórze i nie na trybunie, lecz w apara-
cie partyjnym przy biurku, w fotelu. To było miejsce w sam raz dla niego, pasowało do niego jak
ulał i co najważniejsze, zajął je we właściwym czasie. Akurat skończyła się wojna domowa i rząd-
zić zaczęły fotele. To one przejęły władzę.
Wytrwały, pracowity, małomówny, niepozorny, zadowalał wszystkich, z nikim się nie wiązał, ale
każdy szef miał go za swojego człowieka. W połowie lat dwudziestych był już sekretarzem jednego
z komitetów obwodowych w Kazachstanie. Stalinowski system biurokratyczny imponował mu.
Rychło rozgryzł jego sens, jego sedno: prawidłowy dobór i rozmieszczenie kadr, właściwych kadr,
swoich kadr. I kiedy niebawem rozpoczęła się wewnętrzna walka o przywództwo w partii, Mikołaj
Iwanowicz postawił zdecydowanie na Stalina, usuwał jego przeciwników, popierał zwolenników.
W roku 1929, w szczytowym okresie kolektywizacji i walki z kułactwem, został przeniesiony do
Moskwy na stanowisko zastępcy ludowego komisarza rolnictwa. Tam przygotowywał instrukcje w
sprawie wysiedlenia setek tysięcy chłopów i przekształcenia milionów prywatnych gospodarstw
chłopskich w kołchozy.
- Żal mi ludzi - powiedziała któregoś dnia żona.
- A mnie ci nie żal? Całymi dniami nie wyłażę z komisariatu.
I rzeczywiście, pracował po całych dniach, za to skrupulatnie sporządzał i dostarczał do KC tabe-
le i wykazy cyfr nie tylko z poszczególnych obwodów, ale i rejonów. Tu właśnie dostrzegł go to-
warzysz Stalin i w 1930 roku przeniósł do aparatu KC na stanowisko kierownika działu kadr. Pra-
cując pod kierownictwem samego towarzysza Stalina zrobił błyskawiczną karierę, został kandyda-
tem na członka Politbiura, potem Ludowym Komisarzem Spraw Wewnętrznych, przygotował i
przeprowadził proces Piatakowa-Radka, teraz przygotowywał proces wojskowych.
Na dobrą sprawę jest w partii człowiekiem nr 2. Teraz już wszyscy dostrzegają jego miejsce.
Nadskakują mu członkowie Politbiura i nie mylą się, wiedzą, co ich czeka.
Nerwowa robota. Wykonują ją podwładni, ale i on musi się czasem włączyć, jak choćby dzisiaj
przy Putnie. W czasie wojny domowej wiadomo było, kto jest wrogiem, był nim burżuj i białog-
wardzista, w czasie kolektywizacji też nie miał wątpliwości - wrogiem był kułak. Ani jedni, ani
drudzy nie musieli się do niczego przyznawać, zwyczajnie stawiało się ich pod mur.
Teraz już tak nie można, trzeba przestrzegać formalności, każdemu udowodnić winę. W jaki spo-
sób to zrobisz, to już nie ma znaczenia, najważniejsze, żeby podpisał protokół, a sposobów po temu
w NKWD nie brakuje. Przy takiej robocie człowiek dostaje obłędu. Jedynym miejscem, gdzie mógł
się trochę odprężyć, wytchnąć bawiąc się z Nataszką, był dom. Teraz nawet domu nie ma.
Piętnaście lat przeżył z Żenią, piętnaście lat. I przecież wyszła za niego z miłości, bo kim on wte-
dy był? Szeregowym pracownikiem partyjnym, a taką ślicznotkę podłapał, ciemnowłosą, czarno-
oką, teraz, co prawda, nogi ma już obrzmiałe, serce płata figle… Taka skromna.
Wykształcona. W dwudziestym dziewiątym roku, wkrótce po przyjeździe do Moskwy, poszła do
pracy w „Sielchozgizie” jako zwykła korektorka. Tłumaczyła mu, że ta praca wymaga dużej wie-
dzy. Sama, bez jego pomocy, zaczęła awansować, doszła do stanowiska zastępcy redaktora naczel-
nego w czasopiśmie „ZSRR na strojkie”. Jeśli wierzyć opiniom, dobry z niej pracownik.
Ale jako żona przestała być dobra. Od września zeszłego roku, jak tylko mianowano go komisar-
zem spraw wewnętrznych, stosunki między nimi od razu się popsuły.
Bojkotuje go.
Dawniej, obojętne, kiedy wrócił do domu, o piątej, o szóstej nad ranem - przed towarzyszem Sta-
linem przecież wychodzić nie będzie - zawsze czekała na niego z kolacją. Nawet jeśli drzemała,
zawsze wstała, dotrzymywała mu towarzystwa przy posiłku. Teraz kolację podaje mu służąca, żona
śpi, bo przecież, widzieliście ją, musi rano wstać. Któregoś dnia nawet powiedziała z kpiną: „Ja nie
jestem komisarzem, o dziesiątej rano muszę być w redakcji”.
W zeszłym roku mianowano ją członkiem kolegium redakcyjnego nowego pisma dla kobiet „Ob-
szczestwiennica”. Redaktorem została tam Asia Popowa, żona Siergieja Syrcowa Łominadzego, jej
przyjaciółka. Kiedyś próbował ją ostrzec przed tą znajomością, ale odpowiedziała ostro: „Ja z nią
pracuję!” Zmilczał, bo co innego mógł zrobić.
Potem aresztowano męża innej pracownicy, trockistę, a Żenia na oczach całej redakcji udostępni-
ła jej swój samochód, przed którym na wszystkich ulicach zapala się zielone światło, a milicjanci
mu salutują. Nawet wtedy zmilczał, wiedział, co mu odpowie: „Dałam jej samochód, bo miała pilną
sprawę służbową”. Głupia, nawet nie podejrzewa, że donoszą mu o każdym jej kroku. Osobiście
wydał polecenie: wszystkie informacje, dotyczące czasopism „ZSRR na strojkie” i „Obszczestwien-
nica”, w których wymieniane jest nazwisko Jewgienii Jeżowej, mają mu kłaść na biurku. No i do-
wiedział się. Na oczach wszystkich Żenia dała jego samochód żonie wroga ludu. Ale będą plotko-
wać w aparacie! I jeszcze nie wiadomo, jak to wykorzystają jego wrogowie w KC! Chce uchodzić
za dobrą. Mąż - złoczyńca, oprawca, a żona - anioł.
I wreszcie ta ostatnia wiadomość. O romansie Jeżowej z redaktorem naczelnym Urickim. Po pro-
stu nóż w plecy! A informator - zuch! Nie zląkł się i doniósł… Dawniej do głowy by mu nie przy-
szła myśl o jakichś tam kochankach, chyba rozumieją, z kim mają do czynienia. A ten szubrawiec,
ten łajdak Uricki - że też nie boi się rywalizować z nim, z Jeżowem!
Wygląda na to, że towarzysz Jeżow wcale nie jest taki straszny, że można się go nie bać. A to się
dopiero okaże!
W Suchanowce inaczej zaśpiewa! Uricki jest spokrewniony z pisarzem Leopoldem Awerbachem,
więc i z Jagodą! Zemsta? Rzecz ukartowana? Gdzie się spotykają? Razem widziano ich tylko w re-
dakcji. No i co? On - redaktor naczelny, ona - jego zastępca. To naturalne, że siedzą razem, rozma-
wiają. Ale na tyłach gabinetu Urickiego jest taki sam pokój jak ten oto, pokój wypoczynkowy, to
tam sobie właśnie urządzają igraszki… Istnieją na to niezbite dowody.
Rodzina Urickiego błagała go, żeby zerwał z Jeżową. Rozmowa została podsłuchana i zarejestro-
wana. Zdrada, zdrada, zdrada!
Mikołaj Iwanowicz wypił trzeci kieliszek. Żenia - wierna, spokojna, troskliwa, czysta, był dum-
ny, że w tym łajdackim kraju żyje choć jeden uczciwy człowiek i że ten człowiek to jego żona. A tu
proszę, okazało się, że nawet w jego rodzinie nie ma uczciwego człowieka. Sami łajdacy, cały kraj
to łajdacy!
Dobra, wszystkim dobiorą się do skóry, wszystkich ich się rozstrzela! A co się tyczy Urickiego i
Jewgienii Jeżowej, to decyzja jest następująca: najpóźniej jutro aresztować Urickiego, krewnego i
poplecznika Jagody. Jewgienię Jeżową, podwładną Urickiego, aż do zakończenia śledztwa w jego
sprawie - osadzić w areszcie domowym. A potem się zobaczy.
Powziąwszy tę decyzję, Jeżow wychylił jeszcze jeden kieliszek, przekąsił kawiorem, popił herba-
tą z termosu, rozebrał się i położył się spać.

44

W ciągu dnia do biura zadzwoniła Sofia Aleksandrowna. Waria zamarła. Sasza w Moskwie!
Sofia Aleksandrowna nigdy nie dzwoniła w błahych sprawach.
Ale głos Sofii Aleksandrowny był martwy, bez wyrazu, nie zapowiadał nic dobrego.
- Wariu - powiedziała Sofia Aleksandrowna - to ja, zwolnij się z pracy i przyjedź do domu, do si-
ebie. Wpadnę do ciebie.
I odłożyła słuchawkę.
Czyżby coś z Saszą?
Igor Władimirowicz zwolnił ją bez słowa. Waria sprzątnęła szkice, przybory i pobiegła do tram-
waju. Weszła do mieszkania, a w pięć minut później zjawiła się Sofia Aleksandrowna, osunęła się
na kanapę i wydała z siebie ciężkie westchnienie.
- Co się stało? - zapytała Waria zaniepokojona.
Drżącymi palcami Sofia Aleksandrowna wyjęła z kieszeni bluzki flakonik z nitrogliceryną i wło-
żyła sobie tabletkę pod język.
Waria czekała w milczeniu, wiedziała, że kiedy Sofia Aleksandrowna się spieszy, zaraz zaczyna
się dusić, wtedy bierze lekarstwo i atak mija.
- Zobaczyłam cię przez okno, widzę, że idziesz, i zaczęłam się spieszyć.
Znowu zamilkła, wreszcie podniosła oczy.
- Wariu, Michaił Juriewicz popełnił samobójstwo.
- Jak to?! Co pani mówi! Niech się pani opamięta! - zawołała Waria. Dopuszczała myśl, że Mic-
haiła Juriewicza mogą aresztować, zdawało się nawet, że liczy się z tym, dlatego rozdaje książki,
dlatego tak uważnie jej słuchał, kiedy mu opowiadała, jak wyprawiała Ninę na dworzec.
Nawet pokiwał głową, jakby zgadzając się na jej propozycję: ona wyniesie walizki kuchennym
wejściem i będzie na niego czekać w metrze. Przecież dopiero co o tym mówili i nagle masz - po-
pełnił samobójstwo.
- Kiedy to się stało? Jak? Dlaczego?
Sofia Aleksandrowna nie odpowiedziała, przymknęła oczy. Waria wzięła z łóżka poduszkę i po-
łożyła ją na kanapie.
- Niech się pani położy.
- A-a… Tak. Dobrze. Tylko zdejmę buty. Nogi mi puchną.
- Niech się pani nie pochyla.
Waria uklękła, rozsznurowała buty, ułożyła Sofię Aleksandrownę na kanapie.
- Warieńko, nie wyobrażasz sobie, jakie to straszne - westchnęła ciężko Sofia Aleksandrowna. -
Od rana czułam się źle. Wiosna, idzie na zmianę pogody, serce reaguje. Tak, że wybacz mi.
- No co też pani, proszę leżeć spokojnie. Jeśli trudno pani mówić, to proszę nie mówić, zaraz tam
pójdę i wszystkiego się dowiem.
- Nie, nie - zdenerwowała się Sofia Aleksandrowna. - Nie wolno ci tam iść, nie trzeba, w żadnym
wypadku.
- Dobrze, nie pójdę, zrobię wszystko, co pani każe, tylko niech się pani przestanie denerwować.
Sofia Aleksandrowna położyła głowę na poduszce, przymknęła oczy.
- Może wezwać pogotowie?
Sofia Aleksandrowna westchnęła.
- Nie, nie trzeba. Już dobrze. Lepiej będzie, jeśli usiądę…
- Po co? Niech pani leży.
- W tej pozycji trudno mi mówić.
Waria pomogła jej usiąść, podłożyła poduszkę pod plecy.
- To było takie straszne, Warieńko, takie straszne! - zaczęła Sofia Aleksandrowna i znowu ode-
tchnęła głęboko. - Od rana czułam się źle, już ci mówiłam, serce boli, ćmi… Kierowniczka mówi
do mnie: „Niech pani idzie do domu”. Przychodzę do domu, patrzę, na wieszaku wisi palto Micha-
iła Juriewicza. Wydało mi się to dziwne, przecież powinien być w pracy. Zachorował czy co? Po-
deszłam do drzwi, posłuchałam - cisza, zapukałam, tak leciutko, nikt nie odpowiada, zapukałam
mocniej, znowu ani słowa. Uchyliłam drzwi i Boże mój, Wariu, Boże mój, on wisiał… Ty rozumi-
esz, wisiał! Głowa przechylona na bok, o tak - przechyliła głowę, w oczach przerażenie. - Tak się
przestraszyłam, zatrzasnęłam drzwi, oparłam się o ścianę, zaraz, myślę sobie, zemdleję… Co ro-
bić?! Co robić?! Może jeszcze żyje, ale ja nie potrafię go odciąć, nie starczy mi sił… W mieszkaniu
puściutko… Wyskoczyłam na schody, pukam do sąsiadów, zaalarmowałam wszystkich od góry do
dołu… Odcięli go, ale już nie żył, przyjechało pogotowie, potem milicjanci, przychodzą do mnie,
wypytują, jak to było, jak weszłam, jak zobaczyłam, kogo zastałam, kto go odciął, spisali protokół.
A potem, wiesz, przyjechali jeszcze inni.
Zniżyła głos do szeptu.
- Przyjechali z NKWD, tak, tak, pokazali mi legitymację, ale oni mi jej pokazywać nie muszą, ja
ich bez legitymacji od razu poznam. No więc kazali mi mówić prawdę, pytają mnie, kto odwiedzał
Michaiła Juriewicza. Nikt, mówię, żył samotnie. A krewni? Brat mieszka w Riazaniu, przyjeżdżał
zeszłego lata. Adres? Mam jego adres, wzięłam dla Saszy, ale powiedziałam, że nie, nie znam adre-
su. I co najważniejsze - znowu zniżyła głos do szeptu - czy nie przekazywał mnie albo komuś z są-
siadów jakichś papierów. Rozumiesz, dlaczego kazałam ci natychmiast przyjechać? Nie rozumiesz?
Jak to nie rozumiesz? Przecież on tobie i Saszy podarował książki.
- No to co?
- Jak to co, Wariu? O tym nie wolno mówić. Przecież przewrócą wszystko do góry nogami, obe-
jrzą każdą stronicę, czy czegoś nie ma w książce, zaczną nas ciągać: dlaczego właśnie nam podaro-
wał, po co, komu jeszcze dawał? Dlatego cię ściągnęłam tak szybko, żeby uprzedzić. O książkach
ani mru-mru, bo zaczną nas ciągać i przesłuchiwać.
- Ale czego oni u niego szukają, co to za papiery?
- Nie wiem, ale myślę, że to jest związane ze spisem ludności. Przecież on się tym zajmował w
Urzędzie Statystycznym i ostatnio miał tam jakieś przykrości.
- Tak i nie tylko on. Wszyscy tam u nich mają przykrości. Z obliczeń wynika, że jest o sześć mi-
lionów ludzi mniej, niż domagały się od nich władze, teraz sobie przypomniałam, co mi mówił Mi-
chaił Juriewicz. On mógł mieć jakieś własne obliczenia i tego właśnie u niego szukali.
- Pokój opieczętowali - powiedziała Sofia Aleksandrowna. - Ciało zabrali do kostnicy. Trzeba za-
wiadomić brata.
- Tak. Niech mi pani da jego adres, wyślę telegram.
- Trzeba się dobrze zastanowić, Wariu. Mogą się zainteresować, kto nadawał telegram.
- Przecież nie będę podpisywać. „Przyjeżdżaj, Michaił Juriewicz zmarł” albo: „Michaił Juriewicz
ciężko chory…” Bez podpisu.
- Poczekaj, Warieńko. Nie możesz napisać, że zmarł, bo nikt ci takiego telegramu nie przyjmie.
Zażądają dokumentu, każdy mógłby coś takiego napisać, w każdym razie poproszą cię o dowód
osobisty, zapiszą twoje nazwisko, wszystkie dane… I nie wiadomo, czy taki telegram dojdzie. Mo-
gą go zatrzymać w Riazaniu. Proponuję co innego. Jedź na pocztę centralną i zadzwoń do Riazania.
Mam telefon brata, i domowy, i służbowy. Powiedz: dzwonię z instytucji Michaiła Juriewicza. Mi-
chaił Juriewicz zmarł, tak, tak właśnie powiedz, zmarł, niech pan natychmiast przyjeżdża, i odłóż
słuchawkę… Tak będzie najbezpieczniej. Jutro rano Jewgienij Juriewicz przyjedzie, zobaczy, że
pokój opieczętowany, i pójdzie „tam”. Zapytają go: „Skąd wiecie o śmierci brata?” On odpowie:
„Miałem telefon z jego pracy”. A w pracy powiedzą, że nikt do Riazania nie dzwonił, tak że nikogo
nie narazimy.
- Nie jestem pewna, czy potrzebne są aż takie środki ostrożności - skrzywiła się Waria.
- Potrzebne, Wariu, potrzebne.
- Czy ja nie mam prawa zawiadomić człowieka, że zmarł jego brat? Czy krewnym nie wolno już
chować swoich bliskich?
- Wolno, Wariu, wolno, to prawda. Ale kiedy człowiek umiera, nie opieczętowują jego pokoju,
nie przesłuchują jego sąsiadów. A tu, widzisz, wszystko to zrobili. Musimy się liczyć z okolicz-
nościami. Nie możesz ryzykować, nie pozwolę ci na to.
- Dobrze - zgodziła się Waria.
Włożyła płaszcz, wsunęła do torebki świstek z telefonami Jewgienija Juriewicza i znowu osunęła
się na krzesło.
- Co za nieszczęście, biedny Michaił Juriewicz. Nie mogę uwierzyć, że go już więcej nie zobac-
zę.
- I ja też - powiedziała Sofia Aleksandrowna ocierając łzy.
- Może nie powinna pani dziś wracać do siebie, niech pani zostanie u mnie.
- Chyba masz rację, Warieńko. Rzeczywiście, nogi odmawiają mi posłuszeństwa.

Trumnę z ciałem Michaiła Juriewicza wystawiono w niedużym pomieszczeniu obok kostnicy.


Pracownik służby cmentarnej położył kwiaty obok twarzy nieboszczyka, zasłonił mu szyję, żeby
nie było widać śladu po sznurze. Waria ujęła Sofię Aleksandrownę pod rękę i tak, razem, podeszły
do trumny. Jewgienij Juriewicz, niesamowicie podobny do zmarłego brata, tylko bez pince-nez,
podniósł na nich nieprzytomne oczy. Przyjechała też sąsiadka Gala, stała pociągając nosem, popła-
kując. „Taki dobry, taki cichy człowiek” - powtarzała.
Poza tym były trzy osoby z Urzędu Statystycznego, młodzi ludzie, twarze smutne, też pewnie lu-
bili Michaiła Juriewicza, tego człowieka trudno było nie lubić. Zapewne Michaił Juriewicz miał
jeszcze innych znajomych w mieście, ale wszystkie notesy z telefonami i adresami wraz z innymi
dokumentami zabrało KGB.
Wypadałoby coś powiedzieć nad trumną, choćby kilka słów, ale nikt nic takiego nie zrobił, nie
padły żadne słowa. Oficjalne słowa byłyby tu nie na miejscu, a prawdziwych, szczerych nikt nie
znał albo nie odważyłby się głośno wypowiedzieć. Stali w milczeniu, każdy w duchu pożegnał się z
Michaiłem Juriewiczem. Potem koledzy wraz z Jewgienijem Juriewiczem wynieśli trumnę, posta-
wili ją w samochodzie, wszyscy usiedli dokoła i samochód ruszył na cmentarz Wagańkowski. Tam
przybili wieko trumny, opuścili ją do grobu, każdy rzucił garść żółtej gliny, żeby ziemia była mu
lekką, grabarze ujęli łopaty, potem w świeżo usypany kopczyk wetknięto tabliczkę z numerem gro-
bu i nazwiskiem. Po roku, kiedy ziemia osiądzie, położy się płytę i kamień nagrobny.
Koledzy Michaiła Juriewicza pojechali do pracy, a może od razu do domu albo do miasta w ja-
kichś swoich sprawach, zapewne dano im tego dnia wolne.
Sofia Aleksandrowna pojechała wraz z Galą na Arbat, Jewgienij Juriewicz na dworzec, dzisiaj
jeszcze musiał być w Riazaniu, po rzeczy Michaiła Juriewicza obiecał przyjechać za trzy dni. Sofia
Aleksandrowna zaproponowała mu książki, które Michaił Juriewicz zostawił Saszy i Warii, ale brat
odmówił uważając, że nie należy zmieniać ostatniej woli zmarłego.
Waria została sama: poszła na grób rodziców, którego nie odwiedzała od zimy. Na cmentarzu
było pusto, leżały zgrabione w kupki zeszłoroczne liście, zieleniła się pierwsza wiosenna trawa, tu i
ówdzie posadzono już kwiaty.
Szła zamyślona aleją. Dokoła, za ogrodzeniami, widniały stare, jeszcze sprzed rewolucji, pomni-
ki, nagrobne kamienie i krzyże, i na kamieniach też były krzyże. A obok - nowe groby, niewier-
zących. Dlaczego ludzie tak szybko, tak łatwo wyparli się wiary? Ją wychowywano na niewierzącą,
to zrozumiałe, ale miliony ludzi wierzyło przez całe wieki.
Dlaczego wyparli się wiary? Dlaczego zrobili to tak łatwo? Z miejsca uwierzyli w komunizm? A
może nadejdzie dzień, kiedy i tę wiarę odrzucą z taką samą łatwością? Nie, to chyba niemożliwe.
Tę wiarę wbito im do głów mocno, ta wiara zawładnęła nimi niepodzielnie, pewnie na wieki.
Waria wyszła za bramę, kupiła rozsadę kwiatów, wróciła na grób rodziców. Na grobie leżał ka-
mień z wyrytymi na nim nazwiskami: „Siergiej Iwanowicz Iwanow”, „Maria Pietrowna Iwanowa”.
Jak jej i Ninie udało się przetrwać po ich śmierci? Przyjeżdżała ciotka, na lato zabierała je do Koz-
łowa, do dziś miała tam swój domek, byli jeszcze jacyś inni krewni i tak, wspólnymi siłami, jakoś
je, ją i Ninę, wyciągnęli. Ten kamień i ogrodzenie też pewnie postawili za składkowe pieniądze. W
czternastym roku życia Nina już zaczęła pracować.
Sasza załatwił jej to w komitecie Komsomołu, została płatną drużynową. Ech, Sasza, Sasza!
Za kamieniem znalazła słoik, miotłę, owiniętą w gałgan łopatkę. Sprzątnęła grób, posadziła ni-
ebieskie niezapominajki i białe stokrotki, przyniosła kilka razy wody z wodociągu, podlała kwiatki,
obmyła kamień, wytarła gałganem ogrodzenie. Ogrodzenie było już tu i ówdzie zardzewiałe, nale-
żałoby je na nowo pomalować. I ławkę należałoby wymienić, bo stara zupełnie zbutwiała, leżała
przewrócona na ziemi.
Waria mimo to usiadła na niej, wystawiła twarz do słońca.
Nie chciało jej się wracać do domu. Nie miała dokąd iść, nie wiedziała, co z sobą począć.
Nikomu nie jest potrzebna. Była potrzebna Michaiłowi Juriewiczowi, cieszył się zawsze, kiedy
go odwiedzała, ale Michaiła Juriewicza już nie ma, potrzebna była Sofii Aleksandrownie, Saszy, ale
i Sasza już jej nie potrzebował. Co robić, jak żyć? A czy w ogóle trzeba żyć? Bać się, kłamać, uda-
wać? Powtarzać wykute, bezmyślne słowa, pokornie wstawać, pokornie siadać?
Czy ciągnąć to życie dalej, czy pójść w ślady Michaiła Juriewicza? Nigdy nie wybaczy im jego
śmierci, nigdy. Rozumiała doskonale, dlaczego popełnił samobójstwo, pamiętała jego słowa: „Nie
chcę nic ukrywać i nie będę… Sześć milionów… Za co oni zginęli… Nie wolno tego ukrywać, to
niemoralne…” Michaił Juriewicz wolał namydlony powróz, to oni pchnęli go do samobójstwa. Im
nie są potrzebni ludzie uczciwi, tacy jak Michaił Juriewicz czy Sasza.
A jednak, jakie to straszne - umierać! Wisieć z głową w pętli, leżeć w trumnie, potem w grobie,
gdzie będą cię jeść robaki. Nie, to okropne, okropne, straszne! „Waria rozejrzała się - dokoła nie
było żywej duszy.
Ciszę mącił tylko monotonny męski głos. Nie opodal znajdował się grób Jesienina i ktoś recyto-
wał jego wiersze. Ile razy przyjeżdżała na ten cmentarz, obojętne, czy było to zimą, latem, wiosną
czy jesienią, przy grobie Jesienina zawsze stali jacyś ludzie i recytowali wiersze. Choć jego książki
były zakazane, choć nazywano go kułackim poetą i oskarżano o szerzenie dekadenckich nastrojów,
miłości do niego nie udało im się zwalczyć.
Ta myśl dodała jej otuchy. Nie, ona nie chce umierać, chce żyć. Pojedzie do Saszy. Przecież So-
fia Aleksandrowna może zdobyć jego adres. Tak, musi do niego pojechać, przemóc wstyd, fałszywą
dumę, musi z nim porozmawiać, otwarcie powiedzieć mu, że go kocha.
Znowu dobiegł ją głos mężczyzny, ale sensu słów nie dosłyszała. Wstała z ławki i skierowała się
w stronę grobu Jesienina, już podchodząc usłyszała:
Do rodzinnego wrócę domu,
Cudzą radością wzrok nacieszę,
A gdy zapadnie zmierzch zielony,
Pod oknem cicho się powieszę.
Wiersz recytował jakiś stary, przygarbiony człowiek. Obok niego stały dwie staruszki i młody
chłopak w grubym swetrze.
I wierzby zza chruścianych płotów
Pozdrowią zwłoki moje biedne;
Wśród psiego wycia i jazgotu
W niepoświęconej ziemi legnę.
Waria odwróciła się i poszła do bramy. Z tyłu dobiegły ją słowa:
Księżyc wyłoni się z szuwarów,
Zmąci wiosłami nocy otchłań,
A Ruś pić będzie bez umiaru,
Tańczyć i płakać po opłotkach.

45

Punktualnie o jedenastej zero zero Jeżow położył na biurku Stalina zeznania Putny.
- To wszystko? - zapytał Stalin krótko.
- Rozumiem, towarzyszu Stalin. Będziemy się spieszyć. Wybaczcie.
W nocy z trzynastego na czternastego maja aresztowano dowódcę armii drugiej rangi, naczelnika
Akademii Wojskowej imienia Frunzego, Augusta Korka. Jeżow liczył na to, że pięćdziesięcioletni
dowódca armii, były podpułkownik carskiej armii, szybko się załamie, ale Leplewski zameldował,
że trwające od dwóch dni przesłuchania nie przyniosły żadnych rezultatów. Kork zaparł się nogami,
wszystkiemu zaprzecza.
- Widać wciąż jeszcze uważa się za bohatera Pieriekopu - powiedział Jeżow. - Potraktować go
według pierwszej kategorii!
Poddany torturom Kork napisał dwa adresowane do Jeżowa oświadczenia, które zdaniem komi-
sarza powinny były w pełni zadowolić Stalina. W oświadczeniach Kork przyznał się do tego, że do
trockistowskiej grupy wojskowej wprowadził go Jenukidze. Grupa postawiła sobie za zadanie do-
konanie przewrotu wojskowego na Kremlu i powołała w tym celu specjalny sztab w osobach Tuc-
haczewskiego, Korka i Putny.
Piętnastego maja aresztowano dowódcę korpusu Feldmana. Tym samym sposobem wyciągnięto
z niego zeznania obciążające ponad czterdzieści osób.
Zapoznawszy z zeznaniami Stalina, Woroszyłowa, Mołotowa i Kaganowicza Jeżow zwrócił się
do nich z prośbą o zezwolenie na aresztowanie wszystkich wymienionych osób i pozwolenie takie
otrzymał.
Wieczorem dwudziestego maja wydał Leplewskiemu rozkaz, żeby ten bezzwłocznie przeprowad-
ził ponowne przesłuchanie Primakowa, zwłaszcza, że Primakow, jak twierdził Leplewski, był już
gotów. Cały poprzedni tydzień nocował w jego celi pracownik NKWD Budariew pilnując, żeby
Primakow ani na chwilę nie zmrużył oka, za dnia natomiast nie dawali mu spać strażnicy.
Jeżow osobiście stawił się w Lefortowie o dziesiątej wieczorem. Zeznania Primakowa były zbyt
ważne, żeby się zdać wyłącznie na Leplewskiego. Awsiejewicz wciągnął do pokoju, gdzie już sied-
ział Jeżow i Leplewski, wymęczonego bezsennością Primakowa, ale szarpał się z nim jeszcze bezs-
kutecznie z pięć godzin, nawet bluzę miał mokrą od potu, a ten łajdak wciąż się nie chciał poddać.
Wtedy Jeżow powiedział:
- To wielki kawalerzysta, dowódca czerwonego kozactwa… Wielki naczelnik… Należy mu się
pierwsza kategoria.
I wyszedł do toalety.
Wrócił akurat w chwili, kiedy Primakow wychrypiał, że na czele spisku stał Tuchaczewski, zwią-
zany z Trockim. Leplewski natychmiast włączył jego słowa do protokołu.
Oprócz Tuchaczewskiego Primakow wymienił jeszcze czterdziestu innych dowódców, w ich
liczbie Szaposznikowa, Gamarnika, Dybienkę. A znane w kręgach wojskowych rozmowy o tym, że
Woroszyłow nie nadaje się na komisarza, zamieniły się w protokole w przygotowania zamachu na
Woroszyłowa. Otrzymawszy zeznania Primakowa Stalin przyjął dwudziestego pierwszego maja
Jeżowa i jego zastępcę Frinowskiego.
- Tuchaczewski jest jeszcze w Moskwie? - zapytał.
- Jutro już będzie w Kujbyszewie - odpowiedział Jeżow krótko.
- Tam go macie aresztować - rozkazał Stalin.
Dwudziestego drugiego maja Tuchaczewski przybył do Kujbyszewa i natychmiast udał się na
konferencję partyjną Nadwołżańskiego Okręgu Wojskowego. Po naradzie poproszono go, żeby
wstąpił do komitetu obwodowego, do towarzysza Postyszewa. W komitecie Tuchaczewski został
aresztowany i odwieziony do Moskwy.
Kiedy wypróbowane metody nie pomogły, Jeżow sam zajął się Tuchaczewskim, zatrzymał tylko
Leplewskiego, a zamiast Awsiejewicza wezwał Uszakowa, który słynął z twardej ręki i twardego
charakteru, w dodatku był wyższy rangą.
Tuchaczewskiego wprowadziło czterech osiłków. Jeżow kazał im zostać.
Na twarzy Tuchaczewskiego nie było widać śladów pobicia. Na polecenie Jeżowa bito go gu-
mowymi pałkami, kopano, ale tak, żeby nie zostawiać śladów, pluto mu w oczy, sikano w twarz, ale
teraz wytarto mu z twarzy i plwocinę, i mocz.
- No co, obywatelu Tuchaczewski, czy przyznajecie się, że należeliście do prawicowotrockis-
towskiej wojskowej grupy terrorystycznej?
Tuchaczewski spojrzał na niego z nienawiścią.
I wtedy Jeżow kazał zastosować wobec niego najsurowsze metody oddziaływania, które obmy-
ślał osobiście w swoim pokoiku za gabinetem. Zobaczymy, jak się będziesz wił, przystojniaczku.
- Przestańcie - wyjęczał Tuchaczewski. - Podpiszę.
Następnego dnia zeznania, podpisane przez Tuchaczewskiego, Jeżow doręczył Stalinowi.
Jednakże tego dnia towarzysz Stalin nie mógł się z nimi zapoznać, gdyż rozmawiał z lotnikami -
Czkałowem, Bajdukowem i Bielakowem - o planowanym locie z Moskwy do Stanów Zjednoc-
zonych przez biegun północny bez lądowania. Towarzysz Stalin zaplanował sobie przelot na trzecią
dekadę czerwca. Według jego obliczeń Tuchaczewski i reszta mieli być rozstrzelani tak między dzi-
esiątym a piętnastym czerwca, zaraz potem rozpoczną się wiece z poparciem a następnie kraj zaleje
fala euforii wywołanej niespotykanym dotąd w historii ludzkości wydarzeniem. Tak będzie najlepi-
ej. Naród zobaczy, że zniszczenie wrogów tylko umacnia potęgę Związku Radzieckiego i jego mię-
dzynarodowy prestiż. Lot na samolotach radzieckiej konstrukcji ANT-25 to śmiałe przedsięwzięcie.
Sławni radzieccy lotnicy ustanowią światowy rekord długości lotu bez lądowania, pokonując ponad
dwanaście tysięcy kilometrów, dlatego Stalin słuchał uważnie wyjaśnień Czkałowa starając się
wniknąć we wszystkie szczegóły.
Dwudziestego ósmego maja Stalin wezwał na Kreml Jeżowa i Frinowskiego i oświadczył, że
zeznania Tuchaczewskiego nie są zadowalające i że powinny być uzupełnione następującymi frag-
mentami: „Do prawicowej organizacji zostałem wciągnięty jeszcze w 1928 roku przez Jenukidzego.
W 1934 roku osobiście skontaktowałem się z Bucharinem, z Niemcami utrzymywałem kontakty
szpiegowskie poczynając od 1935 roku, kiedy to jeździłem do Niemiec na szkolenia i manewry. W
1936 roku podczas podróży do Londynu Putna zorganizował mi spotkanie z Siedowem… Jako uc-
zestnik spisku miałem powiązania z Feldmanem, Kamieniewem S. S., Jakirem, Ejdmanem, Jenu-
kidzem, Bucharinem, Karachanem, Piatakowem, Smirnowem I. N., Jagodą, Osipianem i wielu in-
nymi”.
Dwudziestego dziewiątego maja Jeżow znowu ściągnął Tuchaczewskiego na przesłuchanie, w
którym poza nim uczestniczyli Frinowski, Leplewski, Uszakow i znanych już czterech osiłków.
Tuchaczewskiego ponownie poddano torturom, pobitego i zakrwawionego przyparto do stołu i
zmuszono do podpisania zeznań, podyktowanych przez Stalina.
Protokół Jeżow zawiózł na Kreml.
Stalin przeczytał go uważnie, w trakcie czytania założył dwie strony, potem wrócił do nich,
przyjrzał im się uważnie i podał je przez stół Jeżowowi.
- Co to jest?
Na obu arkuszach widniały bure plamy, niektóre miały kształt znaku zapytania.
Jeżow zmieszał się. To były ślady krwi. Leplewski przegapił i Uszakow też nie zauważył.
- To krew. Podsądnemu w czasie podpisywania protokołu leciała krew z nosa. Śledczy nie prze-
pisał, proszę o wybaczenie.
- A wy gdzie byliście?
- Nie zwróciłem uwagi, proszę o wybaczenie. Takie rzeczy się zdarzają. Tyle że teraz trudno już
będzie przepisać protokół. Postaramy się wywabić plamy środkami chemicznymi.
- Nieczysta robota - powiedział Stalin chmurnie. - Brudna robota, na przyszłość bądźcie uważnie-
jsi.
W tym samym dniu co Tuchaczewskiego aresztowano dowódcę korpusu Ejdemana, przewodnic-
zącego „Osoawiachimu” ZSRR. Następnego dnia przewieziono go do Lefortowa, gdzie na polece-
nie Leplewskiego miał być przesłuchiwany przez Karpiejskiego i Diergaczowa.
Ejdeman kategorycznie zaprzeczał, jakoby należał do spisku, ale zjawił się zastępca kierownika
wydziału Agas i poradził mu „przeczyścić sobie uszy”. Z sąsiednich pokojów, gdzie również odby-
wały się przesłuchania, dochodziły hałasy, krzyki torturowanych ludzi, jęki. „No co - powiedział
Agas. - Was też zmusimy do mówienia”. Po kilku przesłuchaniach, prowadzonych przez Agasa i
Leplewskiego, na których Agas pokazał mu, „jak to się robi”, Ejdeman wpadł w depresję, odpowi-
adał ni w pięć, ni w dziewięć, milkł, mamrotał „samoloty, samoloty”, a dwudziestego piątego maja,
po ostanim „seansie”, nierównym pismem, opuszczając litery, napisał do Jeżowa, że „gotów jest
pomóc organom śledczym”.
Dwudziestego ósmego maja Jeżow przedstawił Woroszyłowowi listę dwudziestu ośmiu pracow-
ników wydziału artylerii Armii Czerwonej. Woroszyłow postawił na niej swoją parafę: „Tow. Je-
żow. Bierzcie wszystkich łajdaków. 28.05.1937 r. Woroszyłow”.
Tego samego dnia Woroszyłow zadzwonił do Jakira i polecił mu bezzwłocznie przyjechać do
Moskwy na nadzwyczajną naradę. Jakir powiedział, że może przylecieć samolotem, ale Woroszy-
łow kazał mu jechać pociągiem. Na dworcu do pociągu weszło czterech funkcjonariuszy NKWD i
aresztowali go.
Dwudziestego dziewiątego maja aresztowano dowódcę armii I rangi Uborewicza.
Podobnie jak Jakira wezwano go do Moskwy i wzięto z dworca. A następnego dnia, trzydzieste-
go maja, urządzono mu konfrontację z Korkiem, który twierdził, że Uborewicz należał do organiza-
cji prawicowo-trockistowskiej.
- Kategorycznie zaprzeczam - odpowiedział Uborewicz. - To bezczelne kłamstwo! Nigdy nie
prowadziłem z Korkiem żadnych rozmów o organizacjach kontrrewolucyjnych.
Leplewski wydał rozkaz Uszakowowi, żeby zabrał Uborewicza do Lefortowa i tam wycisnął z
niego niezbędne zeznania. Po kilku nocach Uborewicz przyznał się do udziału w wojskowym spis-
ku.
W ten oto sposób uzyskano zeznania wszystkich wojskowych, którzy mieli stanąć przed sądem:
marszałka Tuchaczewskiego, dowódców armii I rangi, Jakira i Uborewicza, dowódcy armii II rangi,
Korka, dowódców korpusów Primakowa, Putny, Ejdemana i Feldmana.
Tego samego dnia, czyli trzydziestego maja, Biuro Polityczne podjęło uchwałę o usunięciu Ga-
marnika ze stanowiska zastępcy ludowego komisarza obrony w związku z jego powiązaniami z
Jakirem, wykluczonym z partii za udział w wojskowym spisku faszystowskim.
Gamarnik był chory, leżał w łóżku.
Trzydziestego pierwszego maja zjawił się u niego jego zastępca Bulin i szef wydziału kadr Smo-
rodinow i poinformowali go o tym, że został zwolniony z armii. Nim zdążyli dojść do samochodu,
usłyszeli wystrzał - Gamarnik zastrzelił się.
Następnego dnia w „Prawdzie” i innych gazetach ukazała się następująca wiadomość: „Były
członek KC WKP(b) Gamarnik uwikłany w związki z antyradzieckimi elementami, zapewne oba-
wiając się zdemaskowania, 31 maja popełnił samobójstwo”.
Stalin oderwał z kalendarza ostatnią majową kartkę: Góra - załatwiona, reszta to sprawa techniki.
Wyszyński i Ulrich dadzą sobie z tym radę. Ale sądzić Tuchaczewskiego będą najwyżsi dowódcy,
tacy sami jak on marszałkowie, dowódcy armii i korpusów. Naród musi wiedzieć, że to nie ON sąd-
zi wojskowych, lecz że to sami wojskowi rozprawiają się ze zdrajcami i sprzedawczykami ze swego
środowiska.
Zadzwonił do Woroszyłowa. Jutro, pierwszego czerwca, powiedział, ma być zwołana rozszerzo-
na Rada Wojskowa przy Komisariacie Obrony z udziałem członków Politbiura. Na radzie ma być
wygłoszony referat na temat kontrrewolucyjnego spisku w robotniczo-chłopskiej Armii Czerwonej.
Na radę należy zaprosić wszystkich pracowników szczebla kierowniczego z Komisariatu Obrony,
wszystkich dowódców okręgów wojskowych i ich zastępców, wszystkich dowódców wszystkich
rodzajów wojsk.
- Porozmawiaj z Jeżowem - dodał - niech ci dostarczy podstawowe dane do referatu. Przed two-
im referatem Jeżow zapozna członków Rady Wojskowej z zeznaniami oskarżonych.
Odłożył słuchawkę, odchylił się na oparcie fotela. Do dziesiątego wszystko musi być zakończo-
ne. Maj minął pomyślnie, program został wykonany, dzisiaj można odpocząć.
Wieczorem trzydziestego pierwszego maja towarzysz Stalin wraz z innymi członkami Politbiura
był obecny w Teatrze Wielkim na otwarciu dekady sztuki uzbeckiej w Moskwie.
Siedział w loży rządowej, uśmiechał się i nie patrząc na scenę klaskał. Dawno już towarzysze nie
widzieli go w tak wyśmienitym nastroju.

46

Na zwołane na pierwszego czerwca rozszerzone posiedzenie Rady Wojskowej, której dwudziestu


członków już zostało aresztowanych, przybyło sto szesnaście osób z okręgów wojskowych i aparatu
centralnego. Na sali panowała napięta atmosfera. Zaraz na wstępie odczytano zeznania uczestników
„wojskowo-faszystowskiego spisku”. Trwało to długo, tekst był szczegółowy i nużący, zeznania
niewiarygodne i nieprawdopodobne. „Uczestników spisku” wszyscy obecni doskonale znali. Byli to
ich towarzysze broni z okresu wojny domowej, często bliscy przyjaciele, szanowani, cieszący się
autorytetem, wybitni dowódcy. A jednak wszyscy milczeli. Nawet cień wątpliwości zaprowadziłby
śmiałka prosto na Łubiankę, gdzie podzieliłby los tych, którzy już tam siedzieli.
Potem wystąpił Woroszyłow z referatem. Powtórzył w nim wszystkie oskarżenia, o których była
mowa wcześniej, po czym oświadczył: - Że Tuchaczewski, Jakir, Uborewicz i niektórzy inni trzy-
mali się razem, tośmy wiedzieli, to nie była żadna tajemnica, ale taka komitywa, nawet taka grupo-
wa komitywa, nie musi przecież od razu prowadzić do kontrrewolucji…
Stalin siedział z zamkniętymi oczyma. Ględzi Klim, nudzi… Zaledwie trzy miesiące temu na lu-
towo-marcowym Plenum KC chwalił się, jakoby w armii wszystko było w porządku, że żadnych
wrogów tam nie ma. Zażywał błogiego spokoju nasz drogi towarzysz Woroszyłow, a teraz wyszło
na jaw, że pod samym jego nosem grasowała szajka szpiegów.
- W zeszłym roku w maju - ciągnął Woroszyłow - w moim własnym domu Tuchaczewski w
obecności towarzysza Stalina, Mołotowa i wielu innych oskarżył mnie i Budionnego o to, że niby
otaczam się małą grupką ludzi i tylko z nimi ciągnę i prowadzę całą politykę i temu podobne. A już
następnego dnia wycofał te swoje oskarżenia. Towarzysz Stalin powiedział wtedy od razu, że trzeba
zaprzestać tych sporów po kątach i zwołać posiedzenie Politbiura i na nim zbadać szczegółowo, o
co tu właściwie chodzi. I na tym właśnie posiedzeniu rzeczywiście badaliśmy wszystkie te sprawy i
znowu doszliśmy do tych samych rezultatów.
- On wycofał wszystkie swoje oskarżenia - przerwał mu Stalin niecierpliwie.
Znudziło mu się słuchać tego ględzenia. Widać stary śmiertelnie się wystraszył i teraz chce podk-
reślić, że między nim a Tuchaczewskim od dawna istniały różnice zdań, chce się odciąć od spis-
kowców. Ale przecież nikt go o nic nie oskarża.
Woroszyłow prawdopodobnie wyczuł irytację w głosie Stalina i zrozumiał, że nie powinien mó-
wić o swoich stosunkach z Tuchaczewskim, lecz o przestępstwach Tuchaczewskiego i jego pop-
leczników, ale nie potrafił oderwać się od swojej myśli, jołop nieszczęsny!
- Tak, wycofał - potwierdził Woroszyłow - chociaż grupa Jakira i Uborewicza zachowywała się
na posiedzeniu w stosunku do mnie bardzo agresywnie. Sam Uborewicz co prawda milczał, ale Ga-
marnik i Jakir zachowywali się w stosunku do mnie po prostu obrzydliwie…
Stalin hałaśliwie odsunął krzesło, wstał i okrążył dookoła długi stół, przy którym siedzieli do-
wódcy najwyższej rangi, podczas kiedy pozostali zajmowali miejsca na krzesłach pod ścianami. Po
tym właśnie przejściu przemaszerował Stalin, obszedł dookoła stół i wrócił na swoje miejsce.
Jednak, mimo tak oczywistych oznak niezadowolenia, Woroszyłow ciągnął dalej:
- Ja, jako komisarz ludowy, muszę powiedzieć otwarcie, że nie tylko nie dostrzegłem tych pod-
łych zdrajców, ale nawet kiedy już niektórych zaczęto demaskować, nie chciałem wierzyć, że ci
ludzie, którzy, wydawało się, pracowali bez zarzutu, są zdolni do takich potwornych zbrodni. Moja
wina jest ogromna. Ale nie mogę nie zauważyć, że i z waszej strony, towarzysze, ani razu nie nads-
zedł żaden ostrzegawczy sygnał…
Wielu spuściło głowy, wbiło oczy w ziemię. Woroszyłow podniósł głos:
- Musimy skontrolować i oczyścić armię dosłownie do najmniejszej szczelinki. Musimy przepro-
wadzić bezlitosną czystkę! Chociaż pod względem ilościowym poniesiemy wielkie straty - zamyślił
się na chwilę, spojrzał na Budionnego (który poruszył wargami, ale nic nie powiedział) i jak zawsze
zakończył przemówienie słowami o niezłomnej potędze niezwyciężonej Armii Czerwonej.
Posiedzenie skończyło się późno i zostało wznowione następnego dnia, drugiego czerwca.
Jako pierwszy zabrał głos Stalin. Mimo zagmatwanego przemówienia Woroszyłowa, poprzedni
dzień nie był stracony. Członkowie Rady Wojskowej i goście byli ogłuszeni i zdruzgotani odczy-
tanymi zeznaniami oskarżonych. Teraz ON powinien był nadać prawidłowy kierunek myślom i dzi-
ałaniom tych ludzi.
We właściwym sobie stylu, krótko i zwięźle, Stalin sformułował główną tezę:
- W kraju istniał wojskowo-polityczny spisek, skierowany przeciwko władzy radzieckiej, stymu-
lowany przez niemieckich faszystów. Jest to fakt niewątpliwy, potwierdzony nie tylko zeznaniami
samych oskarżonych, ale i będącymi w naszym posiadaniu oryginalnymi dokumentami, które
świadczą o zdradzie i prowadzonej przez oskarżonych działalności szpiegowskiej, a których ze zro-
zumiałych względów natury politycznej i z uwagi na dobro naszego wywiadu nie mogę tu przedsta-
wić.
Stalin zrobił pauzę, żeby słuchający mogli sobie przyswoić jego myśl jako pierwszą i niezbitą te-
zę. Po czym kontynuował:
- Kim byli przywódcy spisku? Po linii cywilnej: Trocki, Ryków, Bucharin, Rudzutak, Karachan,
Jenukidze, Jagoda, po linii wojskowej: Tuchaczewski, Jakir, Uborewicz, Kork i Gamarnik. To oni
stanowili jądro wojskowo-politycznego spisku, to oni utrzymywali systematyczne stosunki z niemi-
ecką Reichswehrą, dostosowywali całą swoją pracę do gustów i życzeń niemieckich faszystów.
Podobnie jak poprzedniego dnia Stalin przeszedł wąskim przejściem między stołem a ścianą,
wpatrując się w twarze tych, którzy siedzieli pod ścianą. Twarze siedzących przy tym samym co on
stole już widział i jeszcze zamierzał je sobie obejrzeć po powrocie na miejsce.
Po chwili podjął znowu:
- Czy wszyscy wymienieni przywódcy spisku byli szpiegami niemieckiego, a częściowo i japońs-
kiego wywiadu? Nie, nie wszyscy. Jeśli chodzi o Rykowa, Bucharina i Gamarnika, nie mamy, jak
na razie, takich dowodów. Co się zaś tyczy pozostałych - dowody są nie do obalenia. Wziąć choćby
takiego Tuchaczewskiego. Tuchaczewski przekazał nasz plan operacyjny, czyli naszą świętość, ni-
emieckiej Reichswehrze. Spotykał się z przedstawicielami niemieckiej Reischwehry. Czy jest szpi-
egiem? - Stalin powiódł dokoła ciężkim wzrokiem. - Jest! Jakir systematycznie informował niemi-
ecki sztab… Uborewicz nie tylko w porozumieniu ze swoimi towarzyszami, ze swoimi koleżkami,
ale i na własną rękę dostarczał informacje, Karachan to niemiecki szpieg, Ejdeman to niemiecki
szpieg. Kork informował niemiecki sztab od czasu, kiedy był u nich attache wojskowym. I jak tanio
sprzedają się ci szubrawcy! Kto zwerbował Rudzutaka, Karachana i Jenukidzego? Josephine Jen-
sen, niemiecka zwiadowczyni, Dunka będąca na służbie niemieckiej Reichswehry. To ona również
pomogła zwerbować Tuchaczewskiego. Oto do czego prowadzi moralna i polityczna nieuczciwość!
Znowu obrzucił wszystkich ciężkim spojrzeniem. Zadowolone z siebie wojskowe urzędasy, kas-
ta, teraz trzęsą się ze strachu, wszyscy maczali w tym palce!
- Niesłusznie byłoby sądzić, że w spisku uczestniczyło tylko tych kilkunastu ludzi, których naz-
wiska tu padły. To byłby błąd. Spisek zapuścił w wojsku głębokie korzenie. Przegapiliśmy to.
Wśród wojskowych zostało już aresztowanych czterystu ludzi.
Zrobił niewielką pauzę.
- Przypuszczam, że to dopiero początek. Mamy do czynienia z wojskowo-politycznym spiskiem
na wielką skalę. Wszystko to jest sprawką niemieckiej Reichswehry. Ci ludzie byli marionetkami
niemieckiej Reichswehry. Reichswehra chciała mieć u nas spisek i ci panowie podjęli się zrobić u
nas spisek.
Słowo „panowie” wymówił z pogardą, z gruzińskim akcentem.
- Reichswehra chce, żeby ci panowie systematycznie zdradzali im wojskowe tajemnice i ci pano-
wie zdradzali im wojskowe tajemnice. Reichswehra chce, żeby ten rząd obalić, wymordować, i ci
panowie podjęli się tego zadania, ale im się nie udało. Reichswehra chciała, żeby na wypadek wo-
jny wszystko było gotowe, żeby armia zajęła się dywersją, żeby nie była przygotowana do obrony,
tego właśnie chciała Reichswehra i oni się do tego zabrali.
Znowu odsunął krzesło, wyszedł zza stołu i zaczął się przechadzać, tym razem jakby bardziej
nerwowo; dochodził do końca stołu, robił gwałtowny zwrot i z silnym gruzińskim akcentem mówił
dalej:
- To agentura, kierownicze jądro wojskowo-politycznego spisku, składające się z dziesięciu pa-
tentowanych szpicli i trzech patentowanych podjudzaczy do szpiegostwa. To agentura niemieckiej
Reichswehry. I to jest najważniejsze. Z tego wynika, że cały ten spisek wyrósł nie tyle na gruncie
wewnętrznym, co z warunków zewnętrznych, i jest zorientowany nie tyle na politykę wewnętrzną,
co na politykę niemieckiej Reichswehry. Oni chcieli z ZSRR zrobić drugą Hiszpanię.
Usiadł, uderzył pięścią w stół.
- Przegapiliśmy, mało kogo z wojskowych zdemaskowaliśmy sami. Nasz wywiad wojskowy jest
zły, słaby, zaśmiecony szpiegami, nawet w czekistowskim wywiadzie znalazła się cała grupa pracu-
jąca dla Niemiec, dla Japonii, dla Polski. Dlaczego nie było żadnych sygnałów z terenu?!
Spojrzał zmrużonymi oczami na Woroszyłowa i Budionnego.
- Pytam się, dlaczego nikt nie sygnalizował, nie przejawił czujności? Jeśli w sygnale będzie choć
pięć procent prawdy, to już dobrze.
Rada Wojskowa kontynuowała pracę trzeciego i czwartego czerwca. Zabrało głos czterdziestu
dwóch mówców, wszyscy pomstowali na spiskowców, wyrzucali sobie brak czujności i haniebną
niefrasobliwość. Stalin przysłuchiwał się uważnie, zastanawiał się, kogo powołać w skład specjal-
nego trybunału. Na stole przed nim leżała duża kartka papieru. Stalin zapisywał na niej nazwiska
marszałków i dowódców, których wystąpienia były najbardziej napastliwe, zapisywał, przekreślał,
znowu zapisywał.
Wreszcie zdecydował się. W skład trybunału wojskowego weszli marszałkowie: Budionny,
Blűcher, Szaposznikow, dowódcy armii: Alksnis, Biełow, Dybienko, Kaszyrin.
Narada znużyła Stalina, opuścił Kreml i pojechał na daczę, nakazawszy nazajutrz w porze śni-
adania przysłać tam Kalinina.
Kalinin stawił się oczywiście, milutki staruszek, tak pokornie znoszący wszystkie jego żarty.
Żarty były zresztą dobroduszne, po co miałby obrażać starowinę? Szczególnie cenił go za to, że lu-
biąc grać w bilard, robił to bardzo źle i Stalin zazwyczaj z nim wygrywał. Z innymi też oczywiście
wygrywał, ale zauważył, że specjalnie się podstawiają, boją się z nim wygrać.
A Kalinin gra uczciwie, wyłazi ze skóry, trzęsie bródką i wszystko na nic.
Zagrali trzy partie. Stalin wygrał wszystkie trzy i był zadowolony: bile jedna po drugiej wpadały
do łuz. Poklepał Kalinina po ramieniu: „Nie martw się, Kalinycz, powiedział, z bilardem tak już
jest, dzisiaj ja wygrałem, jutro ty wygrasz”, chociaż doskonale wiedział, że Kalinin to patałach i
nigdy nie wygra.
Potem Stalin pojechał na Kreml, gdzie już czekał na niego Mołotow, Kaganowicz i Jeżow.
Przejrzeli listy aresztowanych, wybrali ośmiu, którzy mieli stanąć przed sądem.
Byli to: Tuchaczewski, Jakir, Uborewicz, Kork, Ejdeman, Primakow, Putna, Feldman. Ich indy-
widualne sprawy zostały połączone w jedną sprawę grupową.
Siódmego czerwca Stalin, Mołotow, Kaganowicz i Woroszyłow przyjęli Jeżowa i Wyszyńskiego
i zatwierdzili ostateczny tekst oskarżenia: zdrada ojczyzny, działalność szpiegowska, terror.
Ósmego czerwca oskarżenie przedstawiono podsądnym.
Dziewiątego czerwca Wyszyński i pomocnik prokuratora naczelnego, Subocki, przeprowadzili
krótkie przesłuchania aresztowanych i poświadczyli swoimi podpisami wiarygodność ich zeznań.
Byli przy tym obecni pracownicy NKWD, którzy prowadzili śledztwo.
Tego samego dnia Stalin dwukrotnie przyjął Wyszyńskiego, po raz drugi o godzinie 23 minut 45,
po czym Wyszyński podpisał akt oskarżenia.
Zaraz po Wyszyńskim, o godzinie 23 minut 30, Stalin, Mołotow i Jeżow przyjęli redaktora nac-
zelnego „Prawdy” Mechlisa.
Dziesiątego czerwca nadzwyczajne plenum zatwierdziło przedstawiony przez Wyszyńskiego, a
zaproponowany przez Stalina skład specjalnego trybunału pod kierownictwem Ulricha.
Jedenastego czerwca Stalin przyjął Ulricha w obecności Mołotowa, Kaganowicza i Jeżowa.
Tego samego dnia „Prawda” opublikowała komunikat o mającym się odbyć procesie.
I również wtedy, jedenastego czerwca, do republik, krajów i obwodów rozesłano następującą
dyrektywę Stalina: „W związku z odbywającym się sądem nad szpiegami i dywersantami - Tuchac-
zewskim, Jakirem, Uborewiczem i innymi - KC zaleca organizowanie wieców z udziałem robotni-
ków i tam, gdzie to możliwe, chłopów, jak również jednostek wojskowych, i podejmowanie rezolu-
cji z żądaniem zastosowania najwyższego wymiaru kary. Rozprawa zakończy się prawdopodobnie
dzisiejszej nocy. Komunikat o wyroku zostanie opublikowany jutro, czyli dwunastego czerwca.
11.06.37 r. Sekretarz KC Stalin”.
Wyrok wykonano o świcie, kiedy Stalin jeszcze spał w swoim gabinecie na daczy.
Obudził się koło dziesiątej, wstał, włożył trzewiki, podszedł do okna werandy, rozsunął zasłonę i
popatrzył na termometr przymocowany z zewnętrznej strony framugi.
Termometr wskazywał dwadzieścia stopni ciepła.
Stalin mimo to narzucił frencz, otworzył drzwi na werandę i zszedł do ogrodu, pospacerował
trochę po asfaltowej alejce, wysadzanej krzakami bzu i jaśminu, przystanął, rozkaszlał się. Jak
wszyscy palacze, Stalin z rana kaszlał, pozbywał się flegmy. A może kaszel wzmógł się od topolo-
wego puchu, który unosił się w powietrzu?
Potem Stalin poszedł do łazienki, ogolił się. Kiedy wrócił, pościel już była schowana, na stole le-
żały świeże gazety.
Waleczka wniosła na tacy śniadanie, uśmiechnęła się.
- Jak się spało, Josifie Wisarionowiczu?
- Dziękuję. Wyspałem się.
- To dobrze. Jedzcie na zdrowie.
Waleczka poprawiła storę, żeby słońce nie przeszkadzało Josifowi Wisarionowiczowi, i oznajmi-
ła, że deszczu dzisiaj nie będzie.
- Skąd wiesz, że nie będzie?
- A bo rosa taka! Poleciałam świtkiem, żeby naciąć kwiatów, to nogi do kostek przemoczyłam.
Świtkiem poleciała, widzieliście ją…
Popijając herbatę malutkimi łykami, Stalin przeglądał gazety. Komunikat o rozstrzelaniu Tuchac-
zewskiego i pozostałych szubrawców i zaraz potem rezolucje robotników, kołchoźników, całych
kolektywów, jednostek wojskowych, uczonych, pisarzy, aktorów, artystów akceptujących wykona-
nie wyroku. Cały kraj wyrażał swój gniew i oburzenie i potępiał zdrajców i sprzedawczyków. To
samo było nazajutrz po zabójstwie Kirowa i w czasie pierwszego procesu Zinowiewa - Kamienie-
wa, i w czasie drugiego procesu Piatakowa - Radka, i jeszcze wcześniej - w czasie procesów Partii
Przemysłowej i mieńszewików. Naród zawsze GO popierał.
Ale tym razem było to poparcie szczególne. Tamte rozprawy odbywały się jawnie, zeznania os-
karżonych były publikowane w prasie, oskarżonych pokazywano w kronikach filmowych, wtedy
wszyscy czytali ich zeznania - byłych mieńszewików, trockistów, zinowiewowców, burżuazyjnych
specjalistów. Teraz przed sądem stanęli sławni dowódcy, bohaterowie wojny domowej, ludzie, któ-
rzy się nigdy niczym nie splamili, sądzono ich na rozprawie zamkniętej, nikt nie znał ich zeznań,
sądzono kwiat armii, którą naród kochał, którą się chlubił, o której układał pieśni, w której odbywał
służbę prawie każdy młody chłopak i uczył się w niej szacunku dla tych nazwisk.
A jednak naród wierzył właśnie JEMU, a nie im, naród poszedł nie za nimi, lecz za NIM, bez wa-
hania i wątpliwości pomógł odciąć głowę najgroźniejszemu, doświadczonemu wrogowi - kaście
wojskowych.
Został powalony ostatni potencjalny, ostatni możliwy przeciwnik wewnątrz kraju.
Nie istnieje już niebezpieczeństwo zagrażające jego nieograniczonej i wyłącznej władzy w tym
kraju.
Teraz zaczyna się walka o Europę. Zaczyna się walka o panowanie nad światem.
Pierwszy wariant: Niemcy, podjudzeni przez Francję i Anglię, napadają na Związek Radziecki.
Wykluczone. Hitler nigdy nie zaatakuje Związku Radzieckiego mając na tyłach uzbrojoną po zęby
Francję i Anglię.
Wariant drugi: wojna między Niemcami, Włochami i Japonią z jednej strony a Francją, Anglią i,
być może, Stanami Zjednoczonymi z drugiej. Obie strony będą zabiegać o jego pomoc.
Wszystko będzie zależało od warunków. Co mogą JEMU zaproponować Francja i Anglia? Nic.
A Hitler, zostawiwszy sobie Europę Zachodnią, może JEMU oddać kraje słowiańskie i Bałkany.
W Azji ZSRR otrzymuje Chiny i Indie, Japonia - południowo-wschodnią Azję, gdzie uwikła się
w wojnę z Ameryką. A później się zobaczy. Tak wyobrażał sobie podział świata na najbliższe lata.
Na razie najlepszy wariant to - neutralność. Niech się wykrwawią w wieloletniej wojnie, przez
ten czas ON zgromadzi siły, odbuduje siły bojowe, umocni potęgę ZSRR i zacznie dyktować osła-
bionej Europie swoje warunki. I wówczas ON stanie się panem Europy.
I wówczas ON stworzy Stany Zjednoczone Europy Socjalistycznej, które stawią czoło Stanom
Zjednoczonym kapitalistycznej Ameryki.
To prawda, że realna historia, realny bieg wydarzeń wnosi poprawki do wszystkich planów i pro-
gnoz. Ale rewolucja światowa to mit. Kapitalizm jest silny i dobrze zorganizowany, burżuazji udało
się zbudować skonsolidowane państwa. Fundamentalna zmiana ustroju politycznego może nastąpić
tylko w wyniku wojny, zwycięstwo ZSRR w nowej wojnie zmieni ustrój państwowy świata na socj-
alistyczny, według wzoru, który ON stworzył w ZSRR.
Stworzona przez NIEGO idea państwowa będzie najsilniejsza ze wszystkich znanych w historii
ludzkości, będzie wieczna. Idee religijne trwają przez tysiąclecia, ale są zaledwie narzędziem po-
lityki państwowej.
Rozległo się pukanie do drzwi. Po sposobie pukania Stalin poznał Własika.
- Wejdź! - krzyknął ze złością. Własik wszedł, zatrzymał się u progu.
- Czego chcesz?
- Towarzyszu Stalin, chciałem przypomnieć o lekarstwie. Kazaliście mi, o dwunastej…
- Wiem! Możesz iść.
Własik wyszedł.
Stalin podszedł do kredensu, wyjął flakonik, odliczył dwadzieścia kropel do kieliszka z wodą,
wypił, skrzywił się, obrzydliwe lekarstwo, i w ogóle, co mu mogą pomóc lekarstwa? Jak to się mó-
wi: z doktorem pochorujesz siedem dni, bez doktora - tydzień.
O czym to ON myślał?… Aha, o ideach religijnych.
Państwo jest silniejsze nie tylko od religii, ale i od narodu. Na terytorium ZSRR żyje sto naro-
dów, ale ich narodowe interesy stanowią jedynie część interesów ogólnopaństwowych. Idea państ-
wowości nie jest nowa, to nie ON ją wymyślił, ale państwo jako absolut to JEGO idea, państwo
wszechświatowe będzie jego dziełem. Skończył dopiero pięćdziesiąt osiem lat, ma jeszcze dużo
czasu. ON nie wyobraża sobie swojej śmierci, nie myśli o niej, nie chce myśleć, nie lubi rozmów na
ten temat. Historia wybrała JEGO nie po to, żeby miał potem umrzeć jak zwykły śmiertelnik. JEGO
misja dopiero się zaczyna. Prawdziwie wielki staje się tylko ten, kto obejmuje swoją misją, swoją
ideą cały świat. Czy w historii istniały mocarstwa światowe?
Tak, istniały.
Czy się rozpadły? Tak, rozpadły się. Ale imperia te były konglomeratem różnych gospodarczych,
socjalnych i politycznych układów, poza tym istniały we wrogim otoczeniu.
Dlatego się właśnie rozpadły.
Hitler również chce stworzyć imperium światowe. Ale ma to być imperium niemieckie, gdzie pa-
nami będą Niemcy, a wszyscy pozostali będą niewolnikami.
Takie imperium nie przetrwa długo, zostanie rozsadzone przez leżącą u jego podstaw ideę ni-
erówności.
Imperium światowe, stworzone przez NIEGO, będzie scementowane jedną ideą państwową, jed-
nym socjalistycznym porządkiem, jednolitym systemem zarządzania, konsekwentną centralizacją,
absolutną jednomyślnością. Gdzie istnieje jednomyślność, tam istnieje pokora.
Oto jakie czekają go zadania. Jeszcze rok, dwa i nastąpi pełna konsolidacja kraju. Teraz wszystko
pójdzie łatwiej. Wojsko na zawsze zostało wyłączone z gry politycznej.
NKWD jest w JEGO rękach, z pomocą NKWD doprowadzi do końca rewolucję kadrową w partii
i państwie.
Takie są pierwsze konsekwencje likwidacji wojskowych spiskowców. Rozpoczyna się nowy etap
JEGO życia i JEGO przeznaczenia.
W dziewięć dni po egzekucji Tuchaczewskiego aresztowano pod zarzutem przynależności do
spisku 980 dowódców. W celu uzyskania nowych nazwisk również wobec nich na polecenie Stalina
stosowano przymus fizyczny.
Na życzenie Stalina każdego wieczoru przywożono na Kreml długie listy aresztowanych. Na
tych listach ON niebieskim ołówkiem stawiał swoją parafę: „Rozstrzelać. J. Stalin”. Tylko raz karę
śmierci zamienił na zesłanie do obozu.
Kiedy towarzysz Stalin był zajęty, listy otrzymywał któryś z jego współtowarzyszy: Mołotow,
Kaganowicz, Woroszyłow, Szczadienko albo Mechlis. Podobnie jak towarzysz Stalin, oni również
pisali na listach: „Rozstrzelać”. Ale w odróżnieniu od Stalina żaden z nich nie zamienił kary śmierci
na obóz. Bali się.
Z dowódców, którzy sądzili Tuchaczewskiego, pięciu zostało wkrótce rozstrzelanych. Byli to:
Blűcher, Biełow, Dybienko, Kaszyrin i Alksnis. Ocalał tylko Szaposznikow i Budionny.
Ze stu ośmiu członków Rady Wojskowej pozostało przy życiu dziesięciu. Wśród nich - Woroszy-
łow, Szaposznikow i Budionny.
Z czterdziestu dwu osób, które zabierały głos na Radzie Wojskowej, trzydzieści cztery zostały
rozstrzelane, ocalało osiem, wśród nich Woroszyłow, Szaposznikow i Budionny.
Półtora roku później, 29 XI 1938 roku, ludowy komisarz obrony, towarzysz Woroszyłow, powie
z dumą: „Przez cały 1937 i 1938 rok zmuszeni byliśmy bezlitośnie czyścić swoje szeregi… Czystka
była radykalna i wszechstronna… od samej góry aż po sam dół… Usunęliśmy ponad cztery dziesią-
tki tysięcy ludzi…” Te czterdzieści z okładem tysięcy ludzi, najbardziej wykształconych, doświadc-
zonych i zdolnych, stanowiło ponad połowę wyższego i średniego korpusu oficerskiego w Armii
Czerwonej.
Tak oto towarzysz Stalin przygotowywał Związek Radziecki do nadciągającej wojny.

47

Teraz Wadim domyślał się już, o jakich wojskowych dopytywał się Altman, kiedy urządził mu
konfrontację z Siergiejem Aleksiejewiczem.
Niedaleko Arbatu, w zaułku Dużym Rżewskim mieszkali wojskowi wyższej rangi - Gamarnik,
Uborewicz, Muklewicz i kilku innych. Romualda Muklewicza, dowódcę marynarki wojennej, Wa-
dim miał okazję kilka razy spotkać. Muklewicz, przystojny admirał w furażerce, w ciemnym mary-
narskim mundurze, z kordzikiem, chodził po swoim zaułku piechotą, przy czym nie po chodniku,
lecz jezdnią. Dlaczego chodził piechotą i dlaczego środkiem jezdni, trudno powiedzieć. Idąc uśmi-
echał się do dzieci, wymieniał ukłony.
Kiedyś Siergiej Aleksiejewicz wygadał się, że zna Muklewicza. Raz w miesiącu czy raz na dwa
tygodnie składał wizytę w tamtym domu przy zaułku Dużym Rżewskim i strzygł swoich klientów.
O Muklewiczu wyrażał się z respektem: „wysoka szarża”.
To z powodu tej „wysokiej szarży” szarpali teraz Siergieja Aleksiejewicza, w przeciwnym wy-
padku Altman nie pytałby o wojskowych. Po wynurzeniach Wadima fryzjera wzięli pod obserwa-
cję, postawili szpicli koło jego domu i koło zakładu, żeby dowiedzieć się, kto do niego chodzi i do
kogo chodzi on sam, i tak trafili na Muklewicza. To był czysty przypadek. Fryzjer nie był im potr-
zebny, potrzebny im był Muklewicz, może zresztą nie tylko on, może interesuje ich jeszcze ktoś z
wyższych wojskowych, których strzygł. Dlatego właśnie Siergiej Aleksiejewicz starał się jak najm-
niej mówić, zdawał sobie sprawę, że każde jego, zupełnie nawet niewinne słowo może oznaczać
wyrok śmierci dla Bogu ducha winnych ludzi. Oni jednak domagali się nie niewinnych słów, oni
pewnie chcieli usłyszeć, że i Muklewicz wypowiadał się przeciwko Stalinowi, że śmiał się z jego
powiedzonka „Bez Lwa Dawidowicza się nie obeszło” albo z dowcipu o Radku, albo i sam dodał
coś od siebie. W każdym razie zęby wybili mu na pewno wtedy, kiedy odmawiał potwierdzenia
różnych wymyślonych przez nich bredni w rodzaju tej, że w mieszkaniu Muklewicza zbierali się
wojskowi i psioczyli na Stalina. Bito go pewnie do utraty przytomności, a on, biedaczysko, wciąż
tylko powtarzał tak jak podczas konfrontacji: „Nieprawda, nieprawda”, nie rozumiejąc, że nic to już
nie pomoże. Czy złoży fałszywe zeznania, czy nie, Muklewicza i tak rozstrzelają, a jego samego
stukną tak sobie po prostu, za ośli upór.
Cokolwiek by się mówiło, nie ulegało wątpliwości, że to właśnie on, Wadim, pchnął Siergieja
Aleksiejewicza do tego dołka, zniszczył przyzwoitego człowieka ratując własną skórę.
Dotąd łudził się, że jego pseudonim nigdy nie zostanie rozszyfrowany, teraz wiedział już, że Alt-
manowi nie można wierzyć. Dzisiaj wezwał jako świadka i urządził mu konfrontację, jutro może w
charakterze świadka zaciągnąć go do sądu. W jakim celu zażądał od niego oficjalnej recenzji z ksi-
ążki Afinogienowa „Dalekie”? I po diabła on, dureń, zgodził się podpisać ją własnym nazwiskiem?
Zrobią nad Afinogenowem sąd pokazowy, przedstawią ten dokumencik i wszyscy się dowiedzą,
jaką pełni rolę. I wszystkie jego plany i marzenia wezmą w łeb. Już nigdy nie uda mu się napisać
nic mądrego, jego protektorzy puszczą go w trąbę, no bo komu by się chciało popierać jakiegoś tam
Karamorę? „Karamora”! Jakie to dziwne, że właśnie tego dnia, kiedy odbyła się konfrontacja, przy-
pomniał sobie opowiadanie Gorkiego o szpiclu, agencie carskiej ochrany!
Zobaczył w ubikacji gazetę sprzed miesiąca z portretem Gorkiego - właśnie obchodzono pierws-
zą rocznicę jego śmierci - i jakby go ktoś dźgnął w serce: „Karamora”! Ta-ak! No a sam Gorki? Pi-
sał z rozrzewnieniem o budowie kanału Białomorskiego, wychwalał czekistów, sławił Stalina, dał
mu do ręki straszne hasło: „Jeśli wróg się nie poddaje, należy go zniszczyć”.
Jemu łatwo było napisać „Karamorę”, łatwo mu było z wyżyn swojej wyjątkowej pozycji potępi-
ać tych, którzy znaleźli się w takiej sytuacji, którzy nie zdobyli się na to, żeby złożyć głowę za nic,
żeby w dwudziestym szóstym roku życia umrzeć z powodu jakiegoś głupiego dowcipu, który opo-
wiedział w jego obecności prowokator Elsbejn i na niego pierwszego złożył donos. „Wadimie And-
riejewiczu, Wadimie Andriejewiczu…” Nie mógł zapomnieć tych słów, ani na chwilę nie mógł za-
pomnieć udręczonej twarzy zmaltretowanego, sponiewieranego Siergieja Aleksiejewicza. Dlaczego
on się nie przyznał, przecież chyba nie od razu go aresztowali, najpierw go pewnie zaprosili „na
rozmowę”, jak to zwykli nazywać. A jednak nie przyznał się, nikogo nie wydał! Czyżby starzy lud-
zie nie bali się umierać? Nawet tak, w więzieniu, w mękach, na torturach? Poza tym jest pewnie
wierzący i nie odważył się złamać przykazania „nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźni-
emu swemu”. Ale przecież gdyby potwierdził, że Wadim opowiedział mu dowcip, nie byłoby to
kłamstwem.
To prawda! Ale przecież tam, w NKWD, żarty i dowcipy, które się komuś opowiedziało, są kwa-
lifikowane jako antyradziecka agitacja i propaganda, jako przestępstwo, a zeznać, że Wadim popeł-
nił przestępstwo, Siergiej Aleksiejewicz nie mógł i nie chciał, choć już na pierwszym przesłuchaniu
powinien był się domyślić, że to właśnie Wadim go wkopał.
Okropność… Kiedyż on się zdążył tak stoczyć? Przecież szczerze w to wszystko wierzył. I do
Komsomołu też wstąpił z pobudek ideowych. Mówiono o nim, jakoby zrobił to dla kariery, żeby
łatwiej się było dostać na uczelnię! Bzdura! Widział: nowi ludzie budują nowy świat, ciągnęło go
do nich, byli silni, zdecydowani, pewni swoich racji, chciał być z nimi. Zresztą nie tylko on wierzył
w ich idee. Choćby przyjaciele ojca: najtęższe umysły, wybitne talenty, a czyż nie byli zafascyno-
wani rozmachem budownictwa, czyż nie twierdzili, że innej drogi dla Rosji nie ma?
Tak, rzeczywiście, ale to jednak nie oni, lecz on wpakował się w tę historię z Siergiejem Aleksie-
jewiczem. Hańba, hańba, hańba! I duszno, nie ma czym oddychać. Może by wziąć zimny prysznic?
Ale jak tu się dowlec do łazienki?
O Chryste, dlaczego jego pradziad przeniósł się z Polski do Rosji?! Zmarnował życie swoim po-
tomkom! Gdyby Wadim urodził się w Warszawie, ukończyłby Oxford albo Sorbonę, z jego piórem,
pracowitością, z jego pamięcią dawno już wyrobiłby sobie nazwisko, nie musiałby pisywać ohyd-
nych artykulików. Tam nie gnoją ludzi, nie chwytają za gardło, nie mają pojęcia o jakichś tam Łu-
biankach, nie psują ludziom życiorysu. Z kim on właściwie walczy, z jakimi wrogami państwa? Z
fryzjerem Siergiejem Aleksiejewiczem? A przecież to Jurka Szarok podsunął mu wtedy myśl o
dowcipie. I nic wtedy dla niego nie zrobił, wręcz przeciwnie, opowiedział Altmanowi o Saszy i Wi-
ce. A co się tyczy dowcipu, to najpewniej Jerszyłow albo raczej Elsbejn, a może nawet obaj do-
nieśli, że go słyszał.
No cóż, trzeba wziąć prysznic.
W łazience stanął, zaczął nasłuchiwać: ktoś wyszedł z windy, rozległ się dzwonek u drzwi.
Drgnął, rzucił się do kuchni.
- Jestem nie ubrany - powiedział do Fieni. - Idź, otwórz drzwi!
- Gdzie panicz? - dobiegło z przedpokoju. O wilku mowa: to był Jerszyłow. Sto razy mu mówił:
„Najpierw dzwoń”!, i sto razy prosił, żeby go nie nazywał paniczem.
- Tu jestem! - krzyknął. - Wchodź!
Jerszyłow miał na sobie wyszywaną w krzyżyki koszulę, nie omieszkał się nią pochwalić.
- Jesteś jeszcze nie ubrany? - zapytał. - O szóstej samochód będzie czekał przed Związkiem Lite-
ratów.
Ach, przecież ma być spotkanie ze słuchaczami Akademii Wojskowej imienia Żukowskiego!
Zupełnie o tym zapomniał.
- Ja raz-dwa! - zakrzątnął się. - Siadaj, Fienia poczęstuje cię jagodami, z działki.
Jak to dobrze, że Jerszyłow przyszedł. Wadimowi od razu poprawił się nastrój.
Nigdy nie wykręcał się od spotkań z czytelnikami. Dla rosyjskiego człowieka nie ma nic przyj-
emniejszego, niż popatrzeć sobie na żywych pisarzy i aktorów, zobaczyć ich z bliska, zapoznać się
z nimi.
W holu przyczepił się do niego młodziutki lotnik, który przedstawił się jako Chochłow, chciał
porozmawiać o literaturze. Oświadczył, że lubi Aleksego Tołstoja i Leonowa, a kiedy chce się po-
śmiać, to czyta Zoszczenkę.
- A pan o czym pisze? - zapytał Wadima.
- O różnych rzeczach - odparł Wadim i odwrócił się. „Przychodzisz na spotkanie, to zainteresuj
się tymi, którzy są na afiszu” - pomyślał ze złością.
Jeszcze w samochodzie ustalili, że jako pierwszy zabierze głos Jerszyłow, potem Anna Karawa-
jewa, potem Siemion Kirsanow przeczyta kilka wierszy o miłości, na zakąskę. Wadim oświadczył,
że nie chce przeciążać programu, z przyjemnością posłucha kolegów.
Siedząc w prezydium i słuchając kątem ucha wynurzeń Jerszyłowa o związkach inteligencji z lu-
dem, Wadim rozglądał się po sali. Widownia była pełna. Niebieskooki Chochłow siedział w trzecim
rzędzie na dostawce. Też sobie znalazł bożyszcze: Tołstoj, Leonow, Zoszczenko!
Wszyscy trzej domagali się rozstrzelania Tuchaczewskiego. Nie inaczej zachował się i Pasternak,
tak, niestety, nawet Pasternak się ugiął, Wadim aż zadrżał z radości, kiedy zobaczył w prasie jego
nazwisko. „Jakie to tysiąclecie mamy dziś na świecie, moi mili?” Właśnie takie jest to tysiąclecie!
Wszyscy podpisali: i Wsiewołod Wiszniewski, i Wasilij Grossman, i Tynianow, i Paustowski, i
Konstanty Simonów, Antokolski, Ficdin, Szołochow, Fadiejew, Tichonow, wszyscy, wszyscy…
Czyli że to jest normalne? Ale wobec tego dlaczego on miałby sobie coś wyrzucać? To, co się stało
z Siergiejem Aleksiejewiczem, jest oczywiście okropne, ale już się przecież nigdy nie powtórzy,
tylko jego brak doświadczenia sprawił, że dał się Altmanowi złapać na haczyk. A poza tym jednym,
czy wszystko, co robi, nie jest bardziej humanitarne? On przecież nie posyła nikogo do więzienia,
nie domaga się dla nikogo kary śmierci, lecz po prostu przedstawia swój punkt widzenia na ten lub
inny utwór literacki. Poza tym to, co pisze, ma znaczenie tylko dla Altmana, podczas gdy słowa
wypowiedziane publicznie przez Tołstoja czy Leonowa są dla milionów ludzi usprawiedliwieniem
aresztów, wyroków śmierci, niszczą moralnie takich młodych ludzi, jak choćby ten Chochłow.
Oczywiście, jego drodzy koledzy pocieszają się tym, że występują w grupie, w stadzie, ich pod-
pisy znajdują się obok dziesiątków innych. To ich jakoby usprawiedliwia.
Niestety, to nie jest żadne usprawiedliwienie. Po prostu każdy ratuje własną skórę: odmówisz -
śmierć, nie wyrazisz aprobaty - śmierć, nie zechcesz złożyć podpisu pod wspólną rezolucją - śmi-
erć!
Ale w takim razie i w niego nikt nie ma prawa rzucić kamieniem! Altman powiedział mu wyraź-
nie: „Gdybyście się nie schowali za naszymi szerokimi plecami, dawno by was wsadzili”. A czy wi-
ęzienie i śmierć to nie są synonimy? Tak, że nie bądźmy obłudni i przyznajmy się, że wszyscy jes-
teśmy zbrukani i żadna Temida nie będzie w stanie zważyć, czyja wina jest cięższa.
A jednak tamci będą się starali wybielić w oczach swoich dzieci i wnuków, powiedzą: „Takie
były czasy” albo: „Błądziliśmy, święcie we wszystko wierzyliśmy”, i może rzeczywiście potomko-
wie zrozumieją ich i wybaczą. A piętna donosiciela nie da się wymazać nigdy.
Jerszyłow skończył, dostał oklaski, ukłonił się i usiadł obok Wadima.
- No jak?
- Pierwszorzędnie.
- Ta-ak? A ja patrzę, minę masz taką jakąś smętną, myślę sobie, czyżby mu się nie podobało?
- No co ty, wydawało ci się.
To kanalia ten Jerszyłow, niczego się przed nim nie da ukryć. Zauważył jego zły nastrój, teraz się
od niego nie odczepi.
Po sali przeszedł szmer. Do Karawajewej, która już stała na trybunie, podszedł jakiś społecznik i
wręczył jej bukiet róż.
- Dziękuję wam, stalinowskie sokoły! - powiedziała Karawajewa. Na sali zagrzmiały oklaski.
Korzystając z tej krótkiej przerwy, Wadim szepnął Jerszyłowowi na ucho:
- Głowa mnie rozbolała. Chyba się urwę. W razie czego wytłumacz mnie. Powiedz, że pojecha-
łem na dworzec po ciotkę…
Do domu wrócił koło dziesiątej. W pokoju ojca paliło się światło, u Fieni też, ale żadne z nich nie
wyszło, żeby go przywitać. To nie mieszkanie, tylko rodzinny grobowiec! Poszedł do kuchni, wyjął
z lodówki kompot malinowy, nalał sobie duży kubek.
Co robić, gdzie się podziać?
Nie ma gdzie się podziać. Jedyne wyjście - trzymać się mocno raz obranej drogi: jest literackim
referentem i to wszystko! Nadal będzie pisał recenzje, takie same, jakie by pisał dla redakcji gazety,
czasopisma, wydawnictwa.
A co się tyczy Siergieja Aleksiejewicza, wszystko to jest oczywiście smutne, ciężkie, obrzydliwe,
ale nic się już nie da zrobić, jemu się już nie pomoże, nie ma dla niego ratunku.
W trakcie konfrontacji zachowywał się przyzwoicie i odważnie, wszystko wziął na siebie, nie
skłamał ani jednym słowem, nikogo nie oczernił, nikogo nie wkopał. Nie musi się bać, że ktoś zo-
baczy protokół. Wszystkiemu zaprzeczał, ale - co dla Wadima było oczywiste - zaprzeczał nie dla-
tego, że tego wszystkiego nie było, lecz powodował się jakimiś własnymi, sobie tylko wiadomymi
zasadami. No i zapłacił za to.

48

Na zajęcia Siemiona Grigoriewicza Sasza nie poszedł. To tylko strata czasu.


Wolał posiedzieć w czytelni albo pójść do kina, przez te trzy lata pojawiło się sporo filmów, któ-
rych nie widział. Poza tym Siemion Grigoriewicz prowadził swoje zajęcia diabli wiedzą gdzie, w
jakichś fabrycznych klubach, a nawet, jak mówił Gleb, w biurach po godzinach pracy.
Odsuwali stoły pod ścianę i tańczyli przy akompaniamencie harmonii Gleba. Słowem, taka sobie
fucha, bo choć Siemion Grigoriewicz tytułował siebie baletmistrzem, a nawet choreografem, był
zwyczajnym patałachem. No i Saszy to nie interesowało.
Co prawda, nic go już nie interesowało. Dusił się, nie chciało mu się żyć. Czuł niemal fizycznie,
jak na szyi zaciska mu się pętla. Pozornie wszystko było w porządku.
Rano przychodził do bazy, brał kartę drogową i wyjeżdżał, woził cegłę na budowę.
Zawsze przekraczał normę, ale jego nazwisko nigdy nie pojawiło się na honorowej tablicy. Na tę
całą tablicę gwizdał oczywiście, ale ostatecznie wyniki miał nie gorsze niż ci, którzy uchodzili za
przodowników.
Boją się. Jeśli go znowu aresztują, to ten, co powiesił jego zdjęcie na tablicy honorowej, dostanie
za swoje. Dostanie w kość i dyrektor, i sekretarz, i przewodniczący związku, cała trójca. I jeszcze w
gazecie napiszą: „Wrogowie i ich protektorzy”. Wszystkich przymkną.
Na komendę wojskową nie spieszył się, ale sami go wezwali. Urzędnik w randze kapitana przejr-
zał jego dowód osobisty, zapytał:
- Karany?
- Tak.
- Artykuł?
- Pięćdziesiąt osiem, punkt dziesięć.
- Kiedy byliście aresztowani?
- W styczniu tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego roku.
- Służbę wojskową odbywaliście?
- Nie.
- Dlaczego? W trzydziestym czwartym mieliście dwadzieścia trzy lata.
- Studiowałem w Instytucie Transportu, mieliśmy przysposobienie wojskowe.
Podał kapitanowi indeks, w rubryce „przysposobienie wojskowe” była ocena: dobry.
- Otrzymaliście stopień?
- Nie, nie broniłem dyplomu, zostałem aresztowany.
- Proszę zaczekać - powiedział kapitan.
Z dowodem osobistym i indeksem wszedł do sąsiedniego pokoju, wrócił i napisał na blankiecie
nazwisko i imię Saszy.
- Pójdziecie do przychodni - powiedział. - Tu jest adres, zrobią wam badania lekarskie, w piątek
stawicie się znów na komisję. Tu macie wezwanie, pokażecie w pracy.
W przychodni zrobił badania. Chodził od gabinetu do gabinetu, badali mu serce, płuca, ciśnienie,
wzrok, słuch, mierzyli wzrost, pod koniec dnia karta była już wypełniona, żadnych chorób u niego
nie znaleźli, był zdrów i w piątek stanął przed komisją.
Ten sam kapitan wziął od niego dokumenty, wyszedł do sąsiedniego pokoju, potem poprosił Sas-
zę. Przy stole siedziało trzech wojskowych - wszyscy mieli jednakowo zaczesane do tyłu włosy,
twarze poważne, surowe spojrzenia. Przewodniczący komisji dał im do podpisu notatkę służbową,
przypiętą do orzeczenia lekarskiego i powiedział obojętnie:
- Zdolny do służby nieliniowej podczas wojny.
Tak mu wpisali do książeczki wojskowej. Z jego zdrowiem, z jego wyższym wykształceniem
zdolny „do służby nieliniowej”. Wrogowi ludu nie daje się broni do ręki.
Do bazy przychodziła kilka razy wysoka, płaska jak decha personalna z Zarządu Transportu, nie-
jaka Kirpiczewa. Stała w dyspozytorni, póki Sasza wypełniał kartę drogową, i nie spuszczała z nie-
go złych oczu. Kiepskie sprawy.
Tym bardziej, że dokoła działo się coś niesamowitego. Spadali ze stołków sekretarze komitetów
obwodowych i rejonowych, przewodniczący rad obwodowych i rejonowych, komisarze i ich zas-
tępcy, nawet enkawudowcy, nawet ich wsadzali. Któregoś dnia usłyszał przypadkiem, jak Leonid
mówił do majstra, że Bucharina i Rykowa aresztowano wprost na plenum KC partii. Skąd Leonid o
tym wiedział, nie wiadomo, ale możliwe, że tak właśnie było.
Z bazy zabrali dwóch kierowców, którzy jeździli do Opoczki, pozostałych ciągali na przesłucha-
nia. O co ich tam wypytywano, nie mówili, bo zobowiązali się do zachowania tajemnicy. Areszto-
wano dyrektora Zarządu Transportu Tabunszczikowa. Sasza nie znał go, nigdy go nie widział, ale
przed aresztowaniem wszyscy mówili o nim dobrze.
Niedawno na prasówce sekretarz organizacji partyjnej Czekin czytał o lądowaniu na biegunie
północnym ekspedycji polarnej Papanina, Fiodorowa, Szyrszowa i Krenkla. Po raz pierwszy w his-
torii ludzkości, powiedział Czekin, człowiek postawił stopę na biegunie północnym. Wtedy nagle
wstał Wołodia Artiomkin i oświadczył, że pierwszy na biegun północny dotarł na psich zaprzęgach
Amerykanin Peary, było to w roku 1909. Powiedział i usiadł. Czekin wytrzeszczył na niego oczy.
Jak to możliwe, żeby jakiś Amerykanin wyprzedził sławnych synów narodu radzieckiego! Artiom-
kin powinien był zmilczeć, ale on znowu wstał i powiedział, że może przynieść na bazę książkę o
Pearym. Czekin wrzasnął, że żadnych burżuazyjnych bredni nie życzy sobie czytać, Artiomkin chce
pomniejszyć osiągnięcia naszych radzieckich polarników, a w ogóle to niech się wynosi z zebrania i
nie uprawia tu wrogiej propagandy.
Sasza również był na tym zebraniu, obecność była obowiązkowa, nikt się nie mógł wykręcić.
Wiedział, że Artiomkin ma rację, ale nie odezwał się. Zawsze tak się zachowywał na bazie, po
prostu milczał i tym razem też się nie odezwał. Następnego dnia Wołodia Artiomkin nie pokazał się
na bazie, potem okazało się, że przysłali po niego tej samej nocy, przeprowadzili rewizję, wszystko
przewrócili do góry nogami, zabrali jakieś książki. Artiomkin miał ich sporo, lubił czytać. No i
przepadł Wołodia.
Tego samego dnia Sasza pokłócił się z brygadzistą na budowie.
- Do takiej owakiej, jak długo jeszcze będziecie wyładowywać?! Ruszać się trzeba, a nie spać! -
krzyczał nie mogąc się opanować.
Musiał na kimś wyładować swą złość, rozterkę, niezadowolenie z siebie.
Czy miał rację, że wtedy nie zabrał głosu, czy nie miał? Kto postąpił uczciwiej - on czy Artiom-
kin?
Uczciwiej postąpił Artiomkin, a on postąpił mądrzej.
No bo czy pomógłby Artiomkinowi, gdyby potwierdził, że pierwszy stanął na biegunie ten cho-
lerny Amerykanin? Zabraliby go nocą razem z Wołodią i jeszcze by ich oskarżyli o zorganizowanie
na bazie kontrrewolucyjnej organizacji. Wlepiliby im po dziesięć lat. A mimo to czuł się podle.
Sam siedział w więzieniu, to wiedział, jak się tam będzie czuł na pół ślepy Artiomkin. Ale co robić,
co robić? Kłamstwo stało się dla społeczeństwa wartością moralną, nikt już nie mógł kroku zrobić,
żeby nie skłamać. I nikt nie protestuje, wszyscy dali się ogłupić, oszwabić, wszyscy są na wylot
przesiąknięci strachem. I on też jest przesiąknięty strachem, on też już zaczął tonąć w tym bagnie.
Boże, daj siły, żeby to wytrzymać, nie utonąć ostatecznie.
Następnego dnia wyjechał z bazy. Na ulicy Radzieckiej, jak zwykle, zatrzymał samochód przy
chodniku i przebiegł przez jezdnię do kiosku, w którym zawsze kupował gazety. Otworzył „Praw-
dę” i dosłownie zaparło mu dech: przeczytał komunikat prokuratury ZSRR o aresztowaniu i odda-
niu pod sąd Tuchaczewskiego i innych wysokiej rangi dowódców, oskarżonych o zdradę stanu,
szpiegostwo i dywersję. Sąd miał się odbyć jeszcze tego dnia w trybie określonym ustawą z dnia 1
grudnia.
Sasza przebiegł oczami tytuły: wstępniak o metalurgach, wystąpienie w obronie książki profesora
Tarlego o Napoleonie, doniesienia o sukcesach na froncie pracy, o przyjeździe baskijskiej drużyny
piłki nożnej, a obok - coś takiego - o okrytych sławą dowódcach. Potem - doniesienia o wiecach i
rezolucjach z żądaniem kary śmierci.
Sasza wrócił do kiosku.
- Proszę jeszcze „Izwiestija” i „Komsomolską Prawdę”.
- Zbankrutuje pan dzisiaj - uśmiechnęła się sprzedawczyni, która odnosiła się do Saszy z sympa-
tią, jak zresztą do wszystkich swoich stałych klientów.
- Nie szkodzi.
Potworne. Pisarze, aktorzy, reżyserzy, członkowie akademii, artyści, robotnicy, kołchoźnicy -
wszyscy domagali się rozstrzelania Tuchaczewskiego i pozostałych dowódców.
Poprzednie sądy odbywały się jawnie, byli na nich obecni dziennikarze, nawet zagraniczni, moż-
na się było powołać na to, że oskarżeni przyznali się do winy. Tym razem sąd był zamknięty.
Jak w takiej sytuacji można żądać kary śmierci? Czy w dawnej Rosji pochwalano kiedykolwiek
wyroki śmierci? Czy kopano leżących, czy wydawano triumfalne okrzyki nad ciałami rozstrze-
lanych, pastwiono się nad nimi, znieważano je? Tołstoj pisał: „Nie mogę milczeć”, protestował
przeciwko egzekucjom. Puszkin również nie bał się powiedzieć Mikołajowi I, że dwudziestego pią-
tego grudnia byłby razem z buntownikami na placu Senackim, nie bał się napisać „Pisma na Sybir”.
Jeśli w kraju zaczęły się wiece, to znaczy, że jeszcze dzisiaj fala ta dotoczy się do Kalinina, a wi-
ęc i do ich bazy. Co robić? Głosować jak wszyscy? Wszyscy domagają się kary śmierci. Czy wier-
zą? Dlaczego on miałby nie wierzyć? Czy się boją? Dlaczego on nie miałby się bać? Oni ratują
własne życie, dlaczego on miałby poświęcić swoje?
Nie, mimo wszystko nie podniesie ręki. Spróbuje się wykręcić od wiecu. Opuścić dniówkę?
Ale za nieusprawiedliwioną nieobecność też grozi sąd. Może wpadnie mu do głowy jakiś po-
mysł? Wyjedzie wcześniej, wróci późno, koło ósmej.
Przyszedł do pracy godzinę wcześniej, jeszcze przed otwarciem bramy. Ale bramy w ogóle tego
dnia nie otwierali i kart drogowych nie wydawali, całą poranną zmianę, i kierowców, i mechani-
ków, i urzędników - wszystkich spędzili na podwórze na wiec.
Na ciężarówce stał sekretarz partyjny Czekin i personalna Kirpiczewa, świdrująca wszystkich
złymi oczyma.
Zacinając się, przekręcając słowa Czekin przeczytał najpierw komunikat z poprzedniego dnia,
potem najnowszy komunikat o werdykcie sądu. Następnie zaczął czytać artykuł wstępny z „Praw-
dy”: „Miażdżący cios zadany agentom faszystowskiego wywiadu”.
Kiedy Czekin, jąkając się i przekręcając słowa, czytał pierwszy komunikat, Sasza myślał gorącz-
kowo, że oto zbliża się chwila, kiedy Czekin lub Kirpiczewa albo jeszcze ktoś inny, komu to już
wcześniej powierzono, zaproponują przyjęcie rezolucji z żądaniem rozstrzelania Tuchaczewskiego i
całej reszty. I jeśli wtedy nie podniesie ręki, to zaraz podejmą drugą rezolucję: „Oddać pod sąd pop-
lecznika wrogów, Pankratowa”, i zaprowadzą go do NKWD a jutro napiszą o tym w gazetach i
zaczną badać, w jaki sposób dostał się na bazę, dokopią się do komitetu obwodowego, do Michajło-
wa i do jego referenta. Pociągnie za sobą wielu ludzi. Nie, nie może głosować przeciwko. Ale nie
może też głosować za. Jeśli podniesie rękę, nigdy sobie tego nie wybaczy. Czy po czymś takim
można żyć?
Wyciągnął z kieszeni papierosy, sięgnął po zapałki. Jak tylko zaczną głosować, zapali, osłaniając
papierosa dłońmi, a więc i twarz.
Czekin skończył czytać i powiedział:
- Słowo ma towarzysz Barysznikow.
Barysznikow, przewodniczący związku, odczytał krótką rezolucję z żądaniem zastosowania wo-
bec oskarżonych kary śmierci. „My, pracownicy bazy samochodowej nr 1…” - i tak dalej.
- Kto jest za? - zapytał Czekin. Wszyscy podnieśli ręce.
Sasza włożył papierosa w usta, zapalił zapałkę i osłaniając ją dłońmi, usiłował przypalić.
Stojący obok niego Leonid trącił go w bok:
- No, co ty?
Sasza odjął ręce od twarzy, rozejrzał się, wszyscy dokoła stali z podniesionymi rękami. Jego
wzrok zatrzymał się na trybunie.
Czekin, Kirpiczewa i Barysznikow patrzyli w jego stronę. Podniósł rękę.

49

Wiec skończył się. Robotnicy rozeszli się na swoje stanowiska, urzędnicy udali się do biura, sa-
mochody zaczęły wyjeżdżać za bramę. Sasza wypełnił kartę drogową i również wyruszył.
Tego dnia dostał skierowanie do fabryki mebli, woził na dworzec stoły i krzesła.
Meble były pakowane do wielkich skrzyń, ze szpar między deskami sterczały wióry. Ładowacze
pracowali bez żadnych urządzeń mechanicznych, nie spieszyli się. Sasza nie ponaglał ich.
Nawet nie wysiadł z szoferki, siedział z głową na rękach złożonych na kierownicy.
Wczoraj nie wystąpił w obronie Artiomkina, dziś głosował za karą śmierci dla ludzi, których
przez całe swoje świadome życie szanował i którzy właściwie nie byli sądzeni.
Jutro… Co będzie jutro? Pewnie to samo, co i dziś. Miał rację Wsiewołod Siergiejewicz - pod-
niósł rękę. „Pan nie upadnie tak nisko, mówił Wsiewołod Siergiejewicz, żeby wytykać kogoś pal-
cem i nazywać go wrogiem, ale iść noga w nogę ze wszystkimi będzie pan musiał, czy pan tego
chce, czy nie”. Tak też się stało. Zmuszono go do tego, żeby dołączył do szeregu, żeby równał krok.
Dawniej robił to dobrowolnie, święcie wierzył, że „kto nie jest z nami, ten przeciw nam”. Dziś
już tak nie myśli, ale maszeruje, równa krok, głosuje ze strachu, z tchórzostwa, świadomy tego, że
głową muru nie przebije. To, co dzieje się dzisiaj, jest nieuchronną konsekwencją tego, co działo się
wtedy. Wtedy on sam żądał od innych triumfalnego kroku, dziś żądają tego od niego.
Powinien był zostać przewoźnikiem, obsługiwać prom na jakiejś rzeczce, żyłby sobie nie czyta-
jąc gazet, nie słuchając radia, od czasu do czasu dzwoniłby do matki, przewoźnicy pewnie nie mu-
szą podnosić rąk. A zresztą kto wie, może ich również ściągają do jakiejś bazy i każą podnosić rę-
kę? Wszyscy są związani jednym powrozem, i ci silni, i słabi.
Wielomilionowy kraj, rozśpiewany, rozwrzeszczany, wyklinający wymyślonych wrogów i wy-
sławiający swoich własnych oprawców. Stado pędzi z obłędną prędkością, i ten, kto zwolni krok,
zostanie rozdeptany, ten, kto się zatrzyma, zginie. Trzeba pędzić naprzód, ile tchu w piersiach, i
beczeć na całe gardło, bo na tych, co milczą, spadnie karzący bicz. Niczym nie wolno się wyróżni-
ać, trzeba bezlitośnie deptać powalonych, odsuwać się od tych, których dosięgła pętla łowcy. I
krzyczeć, krzyczeć, żeby zagłuszyć w sobie strach. Triumfalne marsze, bojowe, żwawe pieśni to
jest właśnie - krzyk.
Teraz i on należy do tego stada, teraz i on musi pędzić naprzód i wrzeszczeć, ile sił w płucach,
deptać tych, co upadli, odsuwać się od tych, których dosięgła pętla łowcy, i krzyczeć, żeby zag-
łuszyć w sobie strach. Ładowacz zabębnił w szybę kabiny:
- Hej tam, zasnąłeś? Gotowe, wal na towarową.
Oglądając wieczorem jego kartę drogową dyspozytor pokręcił głową.
- Tylko cztery rejsy?
- Ładowali wolno.
- Trzeba było spisać protokół.
- Akurat ci podpiszą.
Na podwórku w pobliżu garażu stał Gleb, na widok Saszy pomachał ręką i kiedy Sasza wprowad-
ził samochód pod myjnię, podszedł do niego.
- Uszanowanie, brachu!
- Cześć!
Sasza wyszedł z szoferki, odkręcił kran, podniósł szlauch i skierował strumień wody na skrzynię.
- Co dzisiaj robisz? - zapytał Gleb.
- Nic.
- Może gdzieś wyskoczymy?
- Zmordowałem się, pójdę spać.
- Wypilibyśmy po kielichu.
- Nie mam pieniędzy.
- Ja mam.
Gleb czasami płacił za siebie, ale nigdy się nie zdarzyło, żeby komu fundował.
- Wziąłeś procenty z banku?
- Zgadza się.
- Dokąd pójdziemy?
- Może do „Seligera”.
Sasza popatrzył na niego zdumiony. „Seliger” to jedyna w mieście restauracja zasługująca na tę
nazwę i ceny tam odpowiednie.
- Wpuszczą mnie w takich butach?
- Ze mną nawet na bosaka cię wpuszczą.
- Za co takie honory?
- Oni już wiedzą, za co.
Gleb był dzisiaj poważny, nie uśmiechał się, tylko raz powiedział „brachu”, ale miał ochotę się
zaprawić, było to widać po oczach.
Zamówili butelkę wódki.
- Może łupniemy sobie po kotlecie - zaproponował Gleb. - Kotlety tu robią niezłe.
- Jak każesz.
Gleb był tu rzeczywiście znany.
- Pracowałem tu - wyjaśnił - grałem w orkiestrze, na pianinie, potem mi się znudziło, wszystkie
wieczory zajęte.
Wypili, zakąsili.
- Do Ludmiły zaglądasz?
- Dawno jej nie widziałem.
- Dlaczego?
Sasza wzruszył ramionami.
- Jak to „dlaczego”? Tak się składa. Wstąpię do kawiarni na kolację, to ją widzę, nie wstąpię, to
nie.
- To fajna dziewucha, swoja, z kościami, i świdruje w twoją stronę, tyle że - popatrzył na Saszę
wymownie - tak między nami mężczyznami…
- Mów.
- Ma kogoś, rozumiesz… W Moskwie. Ważna figura. Z żoną się rozszedł, zamieniają mieszka-
nie, jak zamienią, zabierze Ludkę do siebie. To dla niej jakieś perspektywy, uważasz…
- No cóż, to wspaniale - powiedział Sasza szczerze. - Cieszę się za nią.
I rzeczywiście dobrze Ludzie życzył. W Moskwie łatwiej jej się będzie zgubić, a w ogóle mog-
łaby mu to sama powiedzieć.
- Tylko mnie nie zdradź - ostrzegł go Gleb.
- Okay. Szczerość za szczerość. Ja naprawdę bardzo się za nią cieszę.
- Ale do ciebie odnosi się bardzo dobrze - Gleb znowu napełnił kieliszki. - I nie tylko dlatego, że
nosisz portki. Ma dla ciebie dużo serca.
- Skąd wiesz?
- Zauważyłem.
- Tak - przyznał Sasza. - Łączą nas dobre stosunki.
- A jej koleżankę Lizę znasz?
- Jaką znowu Lizę?
- Ponoć pracuje w milicji.
- Nie mam pojęcia.
Dlaczego raptem zaczął mówić o Jelizawiecie z działu paszportowego, co się za tym kryje? Za-
pytał przypadkiem czy nie przypadkiem?
Gleb odwrócił oczy, spojrzał na boczne drzwi. Na salę weszło trzech muzykantów w białych kos-
zulach, w czarnych muszkach, w czarnych lakierkach. Na widok Gleba skinęli przyjaźnie głowami.
- Dawni koledzy - wyjaśnił Gleb. - Benia, Siemion i Andriej. Dobrzy muzycy, ale taki już ich los
- wskazał na butelkę. - Sam rozumiesz. Klient zamawia kawałek, daje piątaka albo i dziesiątaka,
ruski człowiek lubi się postawić. Jeden zamawia walca, drugi kamaryńskiego, trzeci lezginkę, idzie
w prysiudy, muzykanta częstuje, jak mu odmówić? „Co, nie chcesz ze mną wypić?” I po-oszło!
Chcesz, czy nie chcesz, pijesz, a potem do domu pełzniesz na czworakach. No, jest nasza primadon-
na!
W bocznych drzwiach pokazała się dorodna tleniona blondynka w długiej sukni i uśmiechając się
weszła na estradę. Rozległy się oklaski. Wciąż uśmiechnięta, kobieta skłoniła się, posłała dłonią ca-
łusa.
- Miała kiedyś głos, miała… Do butelki wprawdzie nie zagląda, ale ćpa. Na razie trzyma się w
restauracji, ale niedługo pewnie przejdzie do chóru.
Orkiestra zagrała piosenkę z filmu „Świat się śmieje”: „Idziemy z pieśnią w słoneczny, daleki
świat…” Sasza znał już tę piosenkę, teraz znał już ich sporo.
Słuchał przez radio: „Piosenka tego a tego z filmu takiego a takiego”. Obejrzał wszystkie filmy
nakręcone przez te trzy lata, które przesiedział w Mózgowie: „Młodość Maksyma”, „Trzej to-
warzysze”, „Ostatni tabor”, „Siedmiu śmiałych”, „Cyrk”, „Dzieci kapitana Granta”, „Poszukiwacze
szczęścia” i najnowsze: „Bez posagu” i „Powrót Maksyma”. Okazało się, że wszystkie nieznane mu
piosenki pochodzą z filmów. Teraz już nie da się złapać.
Na sali było głośno, ludzie tańczyli fokstrota i tango, tańczyli na ogół źle, ale orkiestra nie milkła
ani na chwilę.
- Przyniósłbyś nam kilka małosolnych ogóreczków - zwrócił się Gleb do kelnera. - No, jazda -
powiedział, kiedy kelner przyniósł ogórki i znowu napełnił kieliszki. - Jakiś taki smętny dzisiaj jes-
teś - zwrócił się do Saszy.
- Ja? Wręcz przeciwnie. To ty wyglądasz tak, jakby cię coś gryzło - zauważył Sasza.
Wydało mu się, że w oczach Gleba dostrzegł cień niepokoju. Stawia chyba nieprzypadkowo -
pomyślał.
Gleb po raz pierwszy tego wieczoru roześmiał się.
- No cóż, przystąpmy do rzeczy. Mam dla ciebie propozycję. Siemion Grigoriewicz, mój balet-
mistrz, wybiera się na występy gościnne na prowincję, gdzieś do Azji, oświecać tubylców. Mnie
angażuje na emploi pianisty i harmonisty, ale potrzebny mu jeszcze asystent. Chcesz jechać?
- Ciekawe - powiedział Sasza. - Co jak co, ale to by mi nigdy nie wpadło do głowy.
- Zastanów się.
- Ale on potrzebuje raczej asystentki niż asystenta.
- Asystentkę już ma. Pojedziemy oficjalnie, przez biuro koncertowe, ma tam znajomego, wszyst-
ko załatwione, jak należy, różne tam odpisy, procenty. I w dowodzie osobistym pieczątka: zarejest-
rowany w Biurze Koncertowym. Ty masz pojęcie, brachu?
Sasza zamyślił się. Marzył o tym, żeby zostać przewoźnikiem na promie, a tu czułby się jeszcze
mniej skrępowany, miałby więcej swobody. Ale przewoźnik to jest coś, tam zarabiałby na chleb
może niezbyt efektowną, ale jednak uczciwą pracą, tak jak zarabia tu. A tańce to chałtura, spryciar-
ze w rodzaju Siemiona Grigoriewicza strzygą głupie owieczki, zbijają forsę. Na bazie siedzi co
prawda pod lupą, ale kto powiedział, że baletników też nie trzymają pod lupą, ich też pewnie spęd-
zają na różne nasiadówki i wiece. Oczywiście, w jego sytuacji nie jest bezpiecznie przesiadywać na
jednym miejscu, ale przecież go nie ruszają, a gdyby musiał opuścić Kalinin i urządzić się na no-
wym miejscu, będzie to wyglądać naturalnie: pracował jako kierowca i chce pracować jako kierow-
ca. A tak to - były nauczyciel tańców nowoczesnych! Śmieszne!
Od dziesiejszego dnia, kiedy podniósł rękę na wiecu, poddał się losowi. Oto, czego dożył!
Opór nie ma sensu. Pozwolą mu pracować - dobrze, znowu go przymkną, to trudno, to będzie si-
edział. Złamali go! Nie będzie umykał jak zając, gubiąc ślady. I tak go dopadną i przycisną nosem
do ziemi.
Orkiestra tymczasem nie przestawała grać, piosenkarka, skończywszy z popularnymi piosenkami
z filmów, przeszła na repertuar Szulżenki i Edit Utiosowej. Goście dalej tańczyli.
- Nie, Gleb - odezwał się. - Ja się do tego nie nadaję. Mam zawód, mam robotę, gdzie ja się będę
pchał, do jakich tubylców?
- Podoba ci się w Kalininie?
- Podoba mi się, dlaczegóż by nie? Sympatyczne miasto.
- Daj spokój, Saszka. Do kogo ty mówisz… „Sympatyczne miasto”. A Moskwa nie jest sympa-
tyczna?
Sasza popatrzył mu w oczy.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Dobra, jesteśmy przyjaciółmi czy nie? Przecież ty masz minus…
- Kto ci powiedział?
- Co za różnica. Leonid mi powiedział.
Sasza pogrzebał widelcem w talerzu, wyłowił kawałek smażonego kartofla, włożył do ust.
- Załóżmy. No i co z tego?
Apatię jakby ręką odjął. Jasne. Gleb proponuje mu wyjazd z powodu minusa. Dlaczego? Wyko-
nuje polecenie Leonida? Jeśli go wsadzą, przeczepią się do Leonida, to on przyjął Saszę na bazę,
upierał się, żeby go przyjąć, teraz chce, żeby Sasza się zwolnił i nie będzie sprawy.
- No to co? - powtórzył. - To co, że mam minus? Nie ja jeden mam minus. Takich jak ja w Kali-
ninie od groma.
- Brachu - uśmiechnął się Gleb. - Czego się gorączkujesz? Byłeś karany, tak? Dzisiaj masz robo-
tę, jutro cię przegonią. Dostałeś minus, dzisiaj Kalinin nie jest objęty zakazem, a jutro będzie. A ja
ci proponuję życie nieco swobodniejsze.
- Takie jak twoje?
- Powiedzmy. Ty przecież nie umiesz rysować, nie grasz na pianinie… Tak, takie jak moje. Te-
raz z tańców można żyć, że daj Boże!
- Kiedy macie zamiar wyjeżdżać?
- Za jakieś trzy dni.
- A dokąd konkretnie?
- Jeszcze dokładnie nie wiemy - Gleb uchylił się od odpowiedzi. Saszę nagle olśniło.
- Ty też masz minus?
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Za co dostałeś minus?
- Przestań się czepiać - warknął Gleb. - Myślisz, że Siemion Grigoriewicz też ma minus? Albo
Nonna, jego asystentka? Myślisz, że jak ktoś jedzie na zarobek, to od razu musi mieć minus? - zno-
wu zaczął się uśmiechać. - Dziwak z ciebie, Saszka.
- No cóż, nie, to nie! - Machnął ręką Sasza. - Ale ja nigdzie nie pojadę. Chodź, dopijemy!
Dokończyli butelkę i poprosili o rachunek. Sasza zapłacił połowę, Gleb nie oponował.

50

Gleb to papla, gaduła, ale mimo wszystko należałoby sprawdzić, co konkretnie powiedział mu
Leonid.
Niebawem nadarzyła się po temu okazja.
Na tablicy honorowej wywiesili listy przodowników za maj i czerwiec. Saszy tam nie było.
- Dlaczego mnie tu nie ma? - zapytał Gleba.
- Nie rozumiesz czy jak?
- Słuchaj, Leonid, może powinienem się zwolnić?
Patrzył badawczo w twarz Leonida. Gleb był ponury, chmurny, ale z twarzy coś tam można było
wyczytać.
- Zwolnić się? - Leonid uniósł brwi. - Dlaczego? - Kiwnął na tablicę. - Tak bardzo ci na tym za-
leży?
- To dyskryminacja, rozumiesz? Wciąż tylko cegła, cegła, dobrej roboty mi nie dają.
Leonid wzruszył ramionami.
- No, to już sam musisz sobie załatwić, sam musisz się dogadać, z kim trzeba. Dyskryminacja?! -
roześmiał się. - Daj spokój! Wszystko się ułoży. Zwalniać się? Myślisz, że gdzie indziej będzie le-
piej? Nie sądzę.
Mówił szczerze. Czyli że żadnego polecenia Glebowi nie dawał. Gleb zaczął tę rozmowę z włas-
nej inicjatywy, chciał go zwabić do Siemiona Grigoriewicza. Świnia z niego. Mógłby to zrobić ot-
warcie, a nie spekulować na minusie. I jeszcze udaje przyjaciela. A może dowiedział się czegoś
skądinąd. Pytał o Ludę, o Jelizawietę. Ale gdyby groziło jakieś niebezpieczeństwo, Luda pierwsza
by go ostrzegła. Nie, to inicjatywa Gleba. Wybierają się z Siemionem Grigoriewiczem na chałturę,
potrzebny im dodatkowy człowiek, asystent, jak się to u nich nazywa, no i Gleb podjął się go namó-
wić.

Sasza znowu pracował przy cegle. Do fabryki mebli już go nie posyłali, nie wykonał planu, niech
haruje na cegle.
Dyspozytor podliczył kursy, podpisał kartę drogową, podał Saszy niebieską kartkę.
- To dla ciebie.
Było to zawiadomienie, że jutro o dziewiątej rano ma się stawić z dowodem osobistym w rejono-
wej komendzie milicji.
Wypadku nie miał, żadnego wykroczenia drogowego nie popełnił. Zresztą wtedy wzywaliby go
gdzie indziej.
- Co to może być? O co chodzi?
- A ja skąd mam wiedzieć? - odpowiedział dyspozytor. - Przychodzili z milicji, kazali pokwito-
wać w książce.
- Przecież spóźnię się do pracy.
- To trudno. Może jakaś mobilizacja? Ale jaka? Siewy już za nami. Do żniw jeszcze daleko.
W domu znalazł takie samo zawiadomienie.
- Przychodził posterunkowy - powiedziała staruszka. - Zostawił zawiadomienie, kazał mi pokwi-
tować w książce. Pytam się go: cóż on takiego nabroił? Chłopak spokojny, nie pije. A on na to:
wszyscyście niepijący, znamy was. Jutro punktualnie o dziewiątej ma się stawić z dowodem.
Spakować się? Na wszelki wypadek. Ale jaki wypadek? Gdyby chcieli go aresztować, przyszliby
do domu. Może przewąchali, że dostał dowód po znajomości, dobrali się do Jelizawiety? Nie, to ni-
emożliwe, Luda by wiedziała.
Wyjechać natychmiast, zaraz, dzisiaj? Na nowym miejscu zaczną się nowe komplikacje: gdzie
zaświadczenie z poprzedniego miejsca pracy? Dlaczego w dowodzie nie odnotowano, że się zwol-
nił? Gdzie pieczątka z biura meldunkowego? Podejrzane papiery. Z takimi papierami ani go nie
przyjmą do pracy, ani nie zameldują.
Jak jednak mocno jest oplatany obywatel radziecki wszystkimi tymi papierkami, zaświadczeni-
ami, dokumentami! I nigdzie przed nimi nie ucieknie!
No cóż, trzeba będzie iść na tę milicję. Niech się dzieje wola Boga!

Kiedy nazajutrz poszedł na milicję, zastał tam już sporo ludzi. Tłoczyli się w korytarzu, stali na
ganku. Okazało się, że Kalinin został objęty przepisami meldunkowymi i wszyscy, mający jakieś
haki w dowodach, obowiązani byli opuścić miasto w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Nie spodziewał się, że w Kalininie mieszka aż tylu ludzi, których to zarządzenie dotyczy, i to w
jednej dzielnicy. Tłum ustawił się w trzech kolejkach według liter alfabetu: od A do G, od H do M,
od N do Z. Zajął miejsce w odpowiedniej kolejce. Minęła cała godzina, nim dotarł do barierki, za
którą siedzieli pracownicy milicji.
Lejtnant obejrzał dowód, pod pieczątką „zameldowany” postawił drugą „wymeldowany”, znalazł
nazwisko na liście, odhaczył.
- Proszę podpisać!
Z tyłu napierał tłum. Sasza ledwie zdążył przeczytać: „Zawiadomienie w sprawie obowiązkowe-
go wyjazdu z miasta Kalinina…”, i złożył podpis obok swego nazwiska.
- W pracy dostaniecie odprawę - powiedział lejtnant - i zaświadczenie o rozwiązaniu umowy o
pracę w związku z wydaleniem z Kalinina. Administracja została powiadomiona. W razie niezasto-
sowania się do polecenia zostaniecie pociągnięci do odpowiedzialności karnej. Następny!
Z milicji pojechał na bazę. Tam już rzeczywiście wiedzieli. W biurze dostał kartę obiegową.
Poszedł z nią do garażu, przekazał mechanikowi. Chomutow nic nie sprawdzał, podpisał obie-
gówkę i powiedział tylko:
- Nie zagrzałeś u nas długo miejsca.
Potem jeszcze podpis magazyniera, potem dyspozytora - wszystkie dokumenty służbowe już
zdał, potem związek - pożyczki w kasie zapomogowo-pożyczkowej nie brał. I wreszcie ostatni pod-
pis - Leonida. Leonid zapytał chmurnie:
- I dokąd teraz?
- Nie mam pojęcia.
Z podpisaną kartą obiegową poszedł do działu finansowego, gdzie już na niego czekało siedemd-
ziesiąt osiem rubli dwadzieścia cztery kopiejki, w tym dwadzieścia dziewięć rubli dwadzieścia trzy
kopiejki za niewykorzystany urlop. Sekretarka postawiła w dowodzie pieczątkę: „Zwolniony dnia
takiego a takiego”, wystukała na maszynie zaświadczenie, że Sasza pracował na bazie jako kierow-
ca, żadnych wykroczeń nie popełnił, zwolniony w związku z wyjazdem z Kalinina.
Sekretarka, wręczając mu zaświadczenie, nie patrzyła na niego. I w ogóle nikt, z kim tego dnia
zetknął się w bazie, nie patrzył mu w oczy. Tylko mechanik Chomutow powiedział: „Nie zagrzałeś
u nas długo miejsca”, i Leonid zapytał: „Dokąd teraz”? Pozostali nie powiedzieli mu jednego ludz-
kiego słowa.
Z bazy Sasza udał się prosto do Gleba. Długo dobijał się do drzwi, ale nikt nie otwierał.
Wspiął się na ogrodzenie i zobaczył ciotkę Gleba, która krzątała się w ogródku.
Sasza zawołał na nią, zapytał, gdzie Gleb.
Stara, mrużąc oczy, patrzyła na niego.
- Nie ma go, wyjechał - powiedziała.
- Dokąd?
- Nie wiem. Może do Leningradu, a może gdzie indziej. Nie wiem, obiecał, że napisze.
- Czy zabrał z sobą harmonię?
- Harmonię? - staruszka zawahała się. - Tak, chyba zabrał… A więc Gleb wyjechał z Siemionem
Grigoriewiczem.
Dopiero teraz Sasza zrozumiał, dlaczego Gleb proponował mu wyjazd. „Dzisiaj Kalinin nie jest
objęty zakazem, a jutro będzie” - przypomniał sobie jego słowa. Czyli że Gleb w jakiś sposób prze-
wąchał, co się stanie. Dlaczego nie powiedział mu o tym otwarcie?
Dlatego, że o takich rzeczach się nie mówi. Gdyby odpowiednie organy dowiedziały się, że Gleb
coś wie, nie puściłyby go, póki by nie powiedział, skąd ma te informacje. Akcję przygotowywano
w tajemnicy, żeby wszystkich zaskoczyć i oczyścić miasto za jednym zamachem.
Gleba ktoś musiał uprzedzić i zapewne dał słowo, że nikomu nie piśnie, dlatego mu nie powied-
ział. I szybko się uwinął z wyjazdem, żeby go nie wydalono. Czyli że on również ma minus. A więc
był karany. Nie przyznał się. Nawet kiedy był na bani, trzymał język za zębami.
Teraz Sasza żałował, że nie skorzystał z jego propozycji. Że nie zdążyłby załatwić formalności w
bazie? Mógł przecież pojechać za nimi, dogoniłby, daliby mu adres, no i na początek miałby jakieś
zajęcie, choćby tego asystenta, nauczyciela tańców nowoczesnych.
A teraz dokąd on pojedzie? Znowu włóczęga.
Tak rozmyślając wracał do domu. Szczególnych radości w Kalininie nie zaznał, ale miał swój
kąt, dach nad głową, pracę. W tym mieście dopisywało mu szczęście, spotkał Ludę, Leonida, Mic-
hajłowa, wyrobił sobie dowód osobisty, legitymację związkową, meldunek - wszystkie atrybuty
egzystencji człowieka wolnego.
A teraz znowu musi zaczynać wszystko od początku. Dali mu wytchnąć kilka miesięcy, podzi-
ękuj organom i wal dalej. Żeby ich ziemia pochłonęła! Dokąd teraz jechać?
Chyba do Riazania. Tam mieszka brat Michaiła Juriewicza, a nuż mu pomoże. Rannym pociągi-
em do Moskwy, przejść na Dworzec Kazański i do Riazania.
Do matki na razie nie zamierzał dzwonić. Ani z Kalinina, ani z Moskwy, po co ją niepokoić.
Zadzwoni z Riazania, powie, że się przeniósł, tu mu lepiej, wszystko w porządku.
Po powrocie do domu oznajmił gospodyni, że nazajutrz rano zwalnia mieszkanie.
- Dlaczego? - zainteresowała się gospodyni.
- Zmieniam pracę. Czy nic wam nie jestem dłużny?
Starucha pomamlała wargami.
- Chyba nic. Do pierwszego zapłacone.
- Czyli jesteśmy kwita.
Spakował walizkę i plecak. Przybyło mu rzeczy. Niby nic szczególnego nie kupował, ale w wa-
lizce zmieściły się tylko zimowe rzeczy, upchał wszystko: kożuch, filcaki, sweter, buty, szalik, ci-
epłą bieliznę, rękawice. Na szczęście kupił kiedyś na targu plecak za psi pieniądz. Teraz wepchnął
w niego prześcieradła, poszewki, paczkę z brudną bielizną. Obrósł w ciuchy, myślał, że będzie tu
żył wiecznie. Nie udało się. I w Riazaniu też się pewnie nie uda, zaczną go pędzać z miasta do mi-
asta. Szklankę, talerz i jeszcze jakieś drobiazgi zostawił gospodarzom. Sprawdził szuflady stołu,
zajrzał pod łóżko, popatrzył, czy czegoś nie zostawił. Na wierzchu zostało tylko mydło, szczoteczka
do zębów, przybory do golenia, rano musi się jeszcze zdążyć umyć i ogolić.
Dochodziła ósma wieczór, na dworze jeszcze świeciło słońce, w suterenie było już ciemno, pod
sufitem żarzyła się słabo żarówka.
Zaraz wróci Jegorycz, wypiją na pożegnanie ćwiartkę, potem poprosi o budzik, ustawi go na pi-
ątą rano, na szóstą zdąży na dworzec.
Zaskrzypiały schody, trzasnęły drzwi wejściowe, ktoś szedł pośpiesznie, ktoś obcy, nie gospo-
darz. Drgnęła zasłona, zastępująca w jego pokoju drzwi, i zobaczył Ludę.
Stała w milczeniu w swojej lekkiej perkalikowej sukience, w której latem pracowała w kawiarni,
widocznie przyszła prosto z pracy.
- Witaj - powiedział Sasza dobrodusznie. - Co tak stoisz, wchodź, siadaj.
Przysiadła obok niego na brzegu żelaznego łóżka, obróciła się w jego stronę i patrzyła w milcze-
niu.
- Co tak na mnie patrzysz? - zapytał znowu tym samym dobrodusznym tonem. - Dawnoś mnie
nie widziała?
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Jutro o ósmej, moskiewskim pociągiem.
- Dokąd?
Wzruszył ramionami.
- Na razie do Moskwy, w pociągu zdecyduję, gdzie dalej. Może do Riazania.
- Jelizawieta jest świnia, nie uprzedziła mnie.
- A gdyby nawet uprzedziła, co by to zmieniło? Wyjechałbym wcześniej, bez papierów. Na no-
wym miejscu byłoby jeszcze gorzej.
- To prawda - przyznała.
Przysunęła się do niego, w ciemności owionął go znajomy zapach, pogłaskała po głowie.
- Ech ty, nieboraku, znowu cię poniesie po świecie. - Zabrała rękę. - Jegorycz mówi do mnie:
„Mojego lokatora wezwali na milicję”. Z początku myślałam, że to może w sprawach związ-
kowych. Ale potem jeden z naszych ludzi, pracuje w kuchni i też ma w dowodzie haka, nie przy-
szedł do pracy. Przyszedł dwunastej i mówi: „Zwalniam się, wyjeżdżam”. Jednym słowem, wszy-
scy się wiedzieli, co i jak. Ja z miejsca do ciebie, a ciebie nie ma. Poleciałam do Lizki, tam palca
nie ma gdzie wetknąć. Strasznie dużo ludzi wydalili.
- Tak, spore towarzystwo - roześmiał się Sasza.
- Michajłowa już nie ma - powiedziała nagle Luda.
- Jakiego Michajłowa?! Sekretarza komitetu obwodowego?!
- Tak. Zgarniają, jak leci. Tak, że może i lepiej, że wyjeżdżasz.
- Może. Innych twoich znajomych nie ruszyli?
- N-nie… Masz na myśli Angelinę? Przecież ona ma dowód w porządku, ci, którym w trzydzie-
stym trzecim roku odmówiono wydania dowodu w Moskwie lub Leningradzie, tu je dostali, i to
czyściutkie, bez żadnych haków - powiedziała westchnieniem.
- Tak, wiem - powiedział Sasza.
- Takich wypadków było dużo - ciągnęła Luda. - Choćby Gleb Dubinin. Jego też przecież w
trzydziestym trzecim roku wyrzucili z Leningradu.
- Gleba? Za co?
- Jego matka jest ni to popówną, ni to szlachcianką. On też tutaj wyrabiał sobie dowód.
- To po co wyjechał?
- Chałturzyć. Widziałam się z Hanną, powiedziała mi: „Wyjechali do Ufy Siemionem Grigori-
ewiczem. Zarobią trochę forsy i wrócą”.
Ufa! Mieszka tam krewny ciotki Wiery. Już go nawet zawiadomiła.
- Rzeczywiście wyjechali do Ufy?
- Na pewno. Powiedział do Hanny: „Pisz do mnie na pocztę centralną, na poste restante”. Martwi
się o swoją ciotkę, boi się, że może umrzeć. Dlatego rosił Hannę, żeby do niej zaglądała i w razie
czego zadepeszowała do niego.
Chwilę milczeli oboje, potem Luda ujęła jego rękę w dłonie.
- Nie gniewasz się na mnie?
- O co? Jak mógłbym się na ciebie gniewać? Odwrotnie.
Słuchała z oczami wbitymi w podłogę, potem uniosła głowę.
- Wiesz - zacięła się. - Nawet nie wiem, jak ci o tym powiedzieć… Jednym słowem, mam kogoś
w Moskwie, to przyzwoity człowiek i kocha mnie. Niedługo do niego pojadę. Ufa mi, a ja go sza-
nuję. Ty… to zupełnie co innego. Wtedy, w kawiarni, pierwszego wieczora, pamiętasz, jakby mi
kto sztylet wbił w serce. Potem, u Angeliny, kiedy się zorientowałam, kim jesteś, wzięłam się w
garść, zrozumiałam, że w mojej sytuacji nie mogę się z tobą wiązać. A w samochodzie Leonida,
kiedy sobie wyobraziłam, że nie wiesz, gdzie się podziać, że nie masz ani dachu nad głową, ani
pracy, nie wytrzymałam. Myślę sobie, nigdy mi tego Bóg nie wybaczy. Chciałam się w ten sposób
przed Bogiem usprawiedliwić. Nie porzuciłam bezdomnego w nieszczęściu, nie zostawiłam go na
ulicy i Bóg mi za to wybaczy, że odbieram dzieciom ojca, sama wyrosłam bez ojca, nie wiesz, jakie
to straszne. A ja go im zabieram.
Puściła jego rękę, wyjęła z kieszeni chusteczkę i wytarła oczy.
- Nie zwracaj na to uwagi, jestem zupełnie roztrzęsiona. Żal mi cię. Ale kiedy przyjęli cię do pra-
cy i znalazłeś mieszkanie, powiedziałam sobie: Dość! Nie mam prawa. Podobałeś mi się i w ogó-
le… Ale nie mogłam oszukiwać tamtego człowieka, on mi ufa. A dzisiaj, kiedy się o tym dowiedzi-
ałam, rzuciłam wszystko i przyleciałam do ciebie, myślałam: jak mu pomóc?
Teraz Sasza ujął jej rękę.
- Cieszę się, że przyszłaś. Nie darowałbym sobie, gdybyśmy się już nie zobaczyli, gdybym ci nie
zdążył powiedzieć, jak ci jestem wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Bez ciebie zgi-
nąłbym. - Popatrzył jej w oczy. - Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym, żeby ci się powiodło, że-
byś była szczęśliwa. Mówię to ze szczerego serca.
Luda słuchała z napięciem, znowu otarła zapłakane oczy.
- Dziękuję ci, Sasza. Dziękuję ci za dobre słowa. Ja też życzę, żeby ci się poszczęściło. - Schowa-
ła chusteczkę. - Chodź, pocałujemy się na pożegnanie.
Wstała, pocałowała go w usta, długo trzymała jego głowę w swoich dłoniach patrząc mu w oczy.
Potem opuściła ręce.
- No, to żegnaj, Sasza, nie wspominaj mnie źle. Jeszcze raz życzę ci wszystkiego najlepszego.
Pociąg wjechał na Dworzec Leningradzki, skąd przed pięcioma miesiącami odjeżdżał do Kalini-
na żegnany przez matkę. Co czeka go w Ufie? Co będzie potem?
Przeszedł przez plac. Pachniało rozgrzanym asfaltem - znany od dzieciństwa zapach moskiewski-
ej ulicy. Wydało mu się nagle, że zaraz spotka Warię. Przecież zdarzają się cuda!
Wpatrywał się w tłum, w twarze dziewcząt, ale żadna nie była podobna do Warii.
Potem nagle zobaczył ją przed sobą, tak, to Waria, jej figura, włosy, jej krok… Z zamierającym
sercem przyśpieszył, wyprzedził ją, obejrzał się - niestety, to nie była ona.
Na Dworcu Kazańskim kupił miejscówkę. Teraz depesza! Stół zalany atramentem, kałamarz pra-
wie pusty, obsadka przywiązana sznurkiem do stołu, stalówka nie chce pisać, drapie, krzesła zajęte,
trzeba pisać na stojąco.
Ktoś lekko dotknął jego ramienia.
Drgnął: Waria!
Odwrócił się.
Niestety! Przed nim, obwiązana chustką, stała młoda Cyganka.
- Daj rękę, sokoliku, daj sobie powróżyć, ja prawdę ci powiem…
- Nie, nie, dziękuję.
Pochylił się nad stołem i dokończył telegram: „Ufa. Poczta Centralna. Poste restante. Gleb Dubi-
nin. Przyjeżdżam dwudziestego piątego pociąg numer czterdzieści wagon ósmy Sasza”. 1988-1990
Pieriediełkino

Vous aimerez peut-être aussi